1977

Szczegóły
Tytuł 1977
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1977 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1977 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1977 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Boles�aw Mr�wczy�ski Dutur z Rajskiego Ogrodu Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1991 T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Przedruk z Wydawnictwa "Nasza Ksi�garnia", Warszawa 1985 Pisa� R. Sitarczuk Korekty dokona�y U. Maksimowicz i K. Markiewicz "S�o�ce odesz�o na zach�d, zapada mrok. Ponad nami skrwawi�o blaskiem pi�� bli�niaczych wierzcho�k�w Salaku. U naszych st�p toczy fale pi�kna Tjidani, nuc�c jak zwykle swoj� burzliw� pie��. Za ni� rozb�ys�y w�a�nie elektryczne �wiat�a Bogoru. Nasz pi�kny Ogr�d jest ju� ledwie widoczny. Uderzam w gong... O przyjaciele! Przed wielu laty w tym oto Ogrodzie by� przemi�y dyrektor, kt�ry nazywa� si� Treub. To wszystko, co jest w nim najbardziej cenne i najpi�kniejsze, to jego wielka zas�uga. Mia� dziwny dar. Gdziekolwiek rzuci� okiem, tam powstawa� od razu porz�dek. Pod jego troskliwym spojrzeniem Ogr�d zamieni� si� w cudowny zak�tek, odwiedzany przez go�ci z ca�ego �wiata. Przyje�d�ali tak�e wielcy uczeni. Ci pozostawali tu d�u�ej, prowadz�c �mudne badania. Byli to r�ni ludzie, synowie najrozmaitszych narod�w. W�r�d nich za� by� jeden niezwyk�y. Jemu to po�wi�cam dzisiejsz� opowie��. O przyjaciele! Wybaczcie starcowi, �e da wam dzisiaj opowie�� odmienn�, jakiej jeszcze nie s�yszeli�cie, ale w niej jest tak�e zakl�ta wielko�� i bohaterstwo, i �miech, i �zy. Zobaczycie, co mo�e zdzia�a� wspania�e Elmu Wytrwania, gdy trzeba b�dzie toczy� ze straszliwymi demonami za�arty b�j. Ujrzycie te� dziwne stwory, kt�re dotychczas nie wyst�powa�y nigdy w naszych legendach. Wyjd� one z jawajskich las�w i p�l, zst�pi� z podniebnych szczyt�w wulkan�w, wyszczerz� z�by z �odyg i pni. Dzia�anie ich b�dzie straszne. Zmarnieje kukurydza, trzcina cukrowa i tyto�, zgin� ca�e plantacje. Na nasz� szmaragdow� wysp� spadnie okrutny l�k... O bracia! Po raz drugi uderzam w gong, bo oto On. Sp�jrzcie! Cz�owiek m�ody jeszcze, ale skupiony i czujny. Europejczyk. Jego ojczyzn� jest Polska - nieszcz�sny kraj, gn�biony w�wczas przez trzech pot�nych zaborc�w. Przyjrzyjcie si� jego twarzy. Bije z niej energia i dzielno��, ale zna� te� na niej d�ugotrwa�y, m�cz�cy trud. �ycie mia� bowiem nie�atwe. Gdy si� rodzi�, w jego ojczy�nie ludzie porwali za bro�, aby wyp�dzi� naje�d�c�w. Tu� obok, w s�siednim borze, walczy� jego ojciec na czele garstki powsta�c�w. I wtedy to nad ko�ysk� pojawi� si� rycerz w srebrzystej zbroi, pos�aniec Broma, szlachetny Ard�una. Os�oni� dzieci� przed demonami i da� mu przy tym cudowny dar: wra�liwe serce, umi�owanie przyrody i bystre, szerokie spojrzenie na �wiat. O przyjaciele! Oto ja, starzec s�dziwy, pochylam g�ow�: dar jasnego Ard�uny zosta� doskonale zu�yty. Ten, o kt�rym b�d� m�wi�, gdy mia� dwadzie�cia jeden lat, og�osi� drukiem pierwsz� prac� naukow�, gdy za� doszed� do trzydziestu - mia� ich ju� za sob� prawie czterdzie�ci. By� botanikiem. Opisywa� nie tylko to, co ros�o, ale si�gn�� odwa�nie do wn�trza ziemi, wynajduj�c tam ro�liny, kt�re dawno wymar�y. Jego badania szybko przynios�y mu rozg�os i s�aw�. Wkr�tce wys�ano go za granic�, aby przy boku wielkich uczonych udoskonali� swoje talenty. W Monachium pracowa� u s�ynnego profesora Goebla. U niego zrobi� doktorat i w�a�nie od niego przyjecha� do nas, na Jaw�... O bracia! Ostatnie blaski zachodu znikn�y przed chwil� z pi�ciu wierzcho�k�w Salaku. Ziemi� ca�kowicie otuli� mrok, b�yszcz� jedynie elektryczne �wiat�a w Bogorze. Z puszczy, z ogrod�w i p�l, z krzew�w i pni, z jezior i krater�w wulkan�w wychodz� duchy dobre i z�e, aby stoczy� z sob� conocny, zaci�ty b�j. W�r�d nich ukazuj� si� ci, kt�rzy tu niegdy� �yli. Biegn� broni� tej ziemi i waszego spokoju. Widz� ich coraz lepiej. Otaczaj� mnie woko�o, przypominaj� odleg�e, dawno minione wypadki... A wi�c, o moi mili, po raz trzeci uderzam w gong. Niech teraz wajang_kulit przem�wi! Gamelan - graj!..." I Dzia�o si� to w tych dawnych czasach, gdy na naszych wyspach prawie wcale nie by�o szk�, niez�o�enie za� Europejczykowi uk�onu uwa�ano za wielkie przest�pstwo. Ja, Nong_nong, syn Paidana, dzi� cz�owiek stoj�cy nad grobem, by�em w�wczas bardzo m�ody. Czupryn� mia�em wprawdzie bujn�, ale za to w�s zaczyna� si� dopiero wysypywa� nad g�rn� warg�. Lubi�em figle i �arty. O sp�jrzcie! Widzicie te spogl�daj�ce sprytnie oczy, jakby co� tam ukrywa�y w zanadrzu? Nie, z�o�liwo�ci w nich nie ma. By�em dobrze wychowany i zna�em si� na grzeczno�ci. Naukowcy z Bogoru bardzo mnie lubili, w mig bowiem potrafi�em wykona� ka�de zlecenie. Nie by�o takiego zak�tka w naszym Ogrodzie czy w okolicy, kt�rego bym nie zna� na wskro�. Korzystali wi�c ch�tnie z mojej pomocy, ale i ja uczy�em si� od nich du�o. Nie chodzi�em do szk�, a przecie� umia�em dobrze czyta� i pisa�. Nie najgorzej zna�em si� r�wnie� na zwierz�tach i na ro�linach, tote� zdarza�o si� nieraz, �e nawet wielkim uczonym pomog�em zrobi� bardzo powa�ne odkrycia. Ojciec m�j, Paidan, pracowa� w Bogorze jako ogrodnik. Patrzcie, jaki mi�y staruszek! Wtedy gdy ja stawia�em pierwsze kroki, on zdoby� ju� wielk� s�aw�. Zna� wszystkie drzewa, krzaki i zio�a, jakie rosn� na Jawie, potrafi� okre�li� dok�adnie z kawa�ka li�cia ro�lin�, do kt�rej on poprzednio nale�a�. Profesor Treub bardzo go ceni� i dawa� mu do wykonania tylko najtrudniejsze roboty. Zdarza�o si� te�, �e radzi� si� go niejednokrotnie i ch�tnie korzysta� z tych rad. Nasz dyrektor by� bowiem m�drym cz�owiekiem. Nigdy nie wstydzi� si� przyzna�, �e czego� nie wie. Ch�tnie s�ucha� ka�dego, kto m�g� powiedzie� co� ciekawego, a �e m�j ojciec wiedzia� bardzo du�o, wi�c z nim te� rozmawia� najch�tniej. A oto i on. Profesor Treub, dyrektor Instytutu Botanicznego w Bogorze. Przyjrzyjcie mu si� dok�adnie. Ma blond w�osy, mi�e, poci�gaj�ce spojrzenie i jasn� twarz. Niedawno obchodzi� czterdziest� pi�t� rocznic� swoich urodzin. Pod pozornym spokojem kryje si� w nim �ywio�owa energia. Zazwyczaj chodzi wolno, spacerkiem, ale gdy potrzeba, potrafi by� bardzo ruchliwy. Niekidy troska przys�ania mu czo�o, ma bowiem niema�o k�opot�w. Ostatnio chmurzy si� coraz cz�ciej. Zjechali liczni go�cie z Europy, ka�dy chce wszystko zobaczy�, ale, jak to biali, nie potrafi� si� porusza� bez przewodnika. Znaczne to osoby, same s�awy �wiatowe, nie mo�na przydziela� im byle kogo. Wi�c Paidan tu, wi�c Paidan tam, a on jest, niestety, tylko jeden i profesor to doskonale rozumie. - Tak dalej by� nie mo�e - o�wiadczy� kt�rego� dnia, gdy si� spotkali przy stawie. - Musimy co� na to poradzi�... Ojciec skin�� g�ow� z uznaniem. - Oczywi�cie, tak nie mo�e by� - zgodzi� si�. - Najlepiej wyda� ksi��k�, w kt�rej opisze si� wszystkie rosn�ce w Bogorze i okolicy ro�liny. Gdy jaki� nowy cz�owiek przyb�dzie z Europy, we�mie j� do r�ki, a wtedy wystarczy mu zwyk�y przewodnik. Treub, wyra�nie zmartwiony, sm�tnie pokiwa� g�ow�. - Czy ty si� orientujesz - zapyta� markotnie - ile na to potrzeba czasu? I twojego, i mojego �ycia za ma�o. Mamy tu przecie� kilkadziesi�t tysi�cy gatunk�w. Kt� to opisze? Pochyli� si i otrzepa� starannie spodnie, gdy� zawsze lubi� porz�dek. - A gdyby pan, panie profesorze, napisa� w tej sprawie do Europy? - zauwa�y� grzecznie m�j ojciec. - Tam jest wielu dzielnych ludzi. Mo�e kto� szybciej wykona t� prac�? Treub wyprostowa� si�. Po jego twarzy przemkn�� wyraz niech�ci. - Nie rozumiesz tego - mrukn��. - Je�li kto� b�dzie pracowa� szybciej, zrobi to niedok�adnie. M�j ojciec sk�oni� si� i nie powiedzia� nic wi�cej. Wkr�tce zapomnia� o tej rozmowie, tote� by� nieco zdziwiony, gdy w miesi�c p�niej dyrektor sam do niej powr�ci�. - Wiesz, Paidanie - Treub by� wes� jak rzadko - otrzyma�em list z Monachium od profesora Goebla. Twierdzi, �e ma dla mnie cz�owieka, kt�ry ka�d� prac� wykona trzy razy szybciej ni� inni. Ojciec a� spl�t� palce z rado�ci. - I opisze nasze ro�liny? - wykrzykn��. - �wietnie! Dyrektor potar� czo�o, jakby to pytanie nasun�o mu w�tpliwo�ci. - Sam wszystkich nie opisze - odpar� po chwili. - Je�li nawet ten cz�owiek naprawd� pracuje tak szybko, to i tak potrzebowa�by na to przynajmniej dwudziestu lat. Dam mu tylko paprotniki, bo one teraz s� najwa�niejsze. Te� zabior� mu ze trzy lata. - A co z reszt�? - Dam innym. Niech pracuj� dzia�ami. Kto wie, mo�e rzeczywi�cie za trzy lata co� z tego wyniknie... Pog�adzi� delikatnie pie� �wi�tego waringina, ko�o kt�rego w�a�nie przystan��. Ten cz�owiek kocha� kwiaty i drzewa, tote� zawsze wykonywali�my ch�tnie jego rozkazy. - Za kilka dni wyje�d�am do Europy - rzek� w zamy�leniu. - Musz� zobaczy� tego cz�owieka i postara� si� o pieni�dze na prace. W czasie mojej nieobecno�ci czuwaj tu, Paidanie, nad wszystkim. Po drodze do Holandii wst�pi� do profesora Goebla, ale cz�owieka, na kt�rym mu tak zale�a�o, nie zasta�. Wyjecha� w�a�nie na wycieczk� w poszukiwaniu jakiej� rzadkiej ro�liny. - W takim razie nie b�d� czeka� - o�wiadczy� pogodnie, s�ysz�c liczne pochwa�y. - Gdy b�d� wraca� na Jaw�, wst�pi� powt�rnie. Mo�e to i lepiej - zastanowi� si�. - Teraz m�g�bym szafowa� tylko obietnicami. Natomiast za miesi�c b�d� m�g� z nim zawrze� umow�. Wyjecha� u�miechni�ty i zadowolony, ale gdy znowu zjawi� si� w Monachium, na jego czole rysowa�y si� zmarszczki. Widocznie tam, w Holandii, nie wszystko posz�o po jego my�li. - Nasze Towarzystwo Popierania Bada� Przyrodniczych w Koloniach daje subwencj� tylko na rok pracy - o�wiadczy� na wst�pie. - Czy warto w tych warunkach zaczyna�? Goebel zafrasowa� si�. - To rzeczywi�cie ma�o - przyzna�. - Chocia�... - u�Miechn�� si� naraz - trzeba z nim porozmawia�. On jest zdolny do wykonania nawet tego, co pozornie wydaje si� niemo�liwe. Treub popatrzy� na niego z niedowierzaniem. - Nie, w ci�gu roku nikt nie opisze paprotnik�w jawajskich - o�wiadczy� po chwili stanowczo. - Przecie� tych ro�lin nie ma w naszym herbarium. Trzeba je zebra�, wyszuka� nie tylko w ogrodzie, ale i w puszczy. - Wiem, wiem o tym. Ale... trzeba z nim porozmawia�. Zaraz go tutaj przywo�am. Profesor wsta�. Przyjrzyjcie mu si� teraz uwa�nie. Jest nieco m�odszy od naszego dyrektora. Z jego twarzy bije pogoda i energia, ale jest w niej jeszcze co� wi�cej: ukrywana starannie surowo��. Umie trzyma� w ryzach swoich podw�adnych i zmusza� ich do pos�uchu. Obecnie jednak, gdy wychodzi z pokoju, jest u�miechni�ty, jego d�ugie w�osy zburzy�y si� niesfornie, jakby targn�a nim jaka� zabawna my�l. Uwa�nie zamkn�� za sob� drzwi i skierowa� si� do jednej z s�siednich pracowni. - Gdzie Marian? - zapyta�. Giesenhagen, jeden z jego asystent�w, sk�oni� si� uprzejmie. Przy ka�dej okazji stara� si� okaza� profesorowi jak najwi�kszy szacunek. - Nie ma go, panie profesorze - odpar� prostuj�c si� sztywno. - Wyjecha� gdzie� w Alpy. Pogoda widniej�ca dotychczas na twarzy Goebla znikn�a bez �ladu. - Kiedy powr�ci? - zapyta� �ci�gaj�c brwi. - Nie wiem, panie profesorze. On przecie� nikomu si� nie t�umaczy. Z s�siedniej pracowni wybieg� m�ody, sympatyczny Francuz Poirault, a widz�c zas�pion� twarz swego zwierzchnika, rzek� �artobliwie: - �ciga swoje Bactridium. Grozi jakim� niezwyk�ym odkryciem. Pewnie powr�ci jutro. Goebel zacisn�� usta i skierowa� si� bez s�owa do drzwi. - Musimy poczeka� - rzek� do naszego dyrektora, gdy znalaz� si� znowu w gabinecie. - Jeszcze nie wr�ci� z wycieczki. Zreszt� nie ma tego z�ego, co by na dobre nie wysz�o - doda� sil�c si� na weso�o��. - Chc�c nie chc�c b�dziesz musia� pozosta�, a przecie� tak rzadki go�� to dla mnie skarb. Treub te� si� tym nie przej��. Lubi� Monachium, gdy� by�o to pi�kne miasto, a przy tym mia� wiele spraw do om�wienia z Goeblem, �yli bowiem w wielkiej przyja�ni. - Kiedy on powr�ci? - zapyta� tylko. - Chyba jutro... Treub spojrza� troch� zdziwiony. Wiedzia�, �e profesor jest bardzo wymagaj�cy w stosunku do swych wsp�pracownik�w, a teraz z tonu jego g�osu wynika�o, �e w�a�ciwie nie wie, co robi jego asystent. Zbagatelizowa� jednak t� spraw� i przeszed� taktownie na inny temat. Nazajutrz jednak On nie powr�ci�. Profesor stawa� si� coraz bardziej osowia�y, rozumia� bowiem, �e nasz dyrektor jest potrzebny na Jawie. Gdy za� i nast�pnego dnia nie doczeka� si� powrotu asystenta, ju� nawet nie ukrywa� z�o�ci. - Stanowczo za du�o sobie pozwala! - wybuchn��, gdy wieczorem omawiali t� spraw�. - Stale mi tak ucieka w nieznane. Mam tego do��. B�d� musia� przeprowadzi� z nim po powrocie przykr� rozmow�. Treub przytakn�� g�ow� z uznaniem, gdy� on r�wnie� zacz�� si� niepokoi�. Nurtowa�y go w�tpliwo�ci, czy b�dzie m�g� dobrze wsp�pracowa� z cz�owiekiem, kt�rego nawet surowy Goebel nie potrafi� utrzyma� w karbach. Zreszt� musia� si� ju� �pieszy�, aby zd��y� na statek. Da� si� jednak jeszcze uprosi� i pozosta� do nast�pnego dnia. Ko�o po�udnia Goebel z wielkiego zdenerwowania zacz�� b�bni� palcami po biurku. By� bardzo z�y. Za godzin� go�� musia� odjecha�. Stara� si� zatrzyma� go do ostatniej minuty, wynajduj�c najrozmaitsze tematy. Niekiedy z roztargnieniem spogl�da� w okno, jakby tam spodziewa� si� ujrze� tego, kt�ry narobi� mu tyle k�opot�w. Nagle drgn��. Gdzie� za drzwiami, w g��bi korytarza, rozleg� si� d�wi�czny, beztroski �miech, a po chwili da� si� s�ysze� gwar �ciszonych rozm�w i weso�e przekomarzania. - Jest! - twarz profesora rozb�ys�a. - No, dostanie on teraz za swoje! Zerwa� si� z miejsca. Radosne podniecenie pierzch�o, w oczach pojawi�y si� nieprzyjemne ogniki. Stan�� po�rodku pokoju, nieprzyst�pny i gniewny. Ze zsuni�tymi, g�stymi brwiami i z zaci�ni�tymi surowo ustami wygl�da� w tej chwili gro�nie. Na korytarzu rozleg�y si� szybkie kroki. Kto� lekko zastuka�, uchyli�y si� drzwi. Ju� go poznajecie, o moi mili? Tak, to rzeczywi�cie jest On. Stoi teraz naprzeciw Goebla z wielk� puszk� botaniczn�, przerzucon� przez rami�, zakurzony, troch� jakby zm�czony. Wida� od razu, �e wraca z dalekiej podr�y. - Przepraszam, �e wchodz� tu w takim stroju - przem�wi� nieco zak�opotany, ujrzawszy go�cia. - Giesenhagen powiadomi� mnie jednak, �e mam si� stawi� natychmiast. Profesor obj�� go przeci�g�ym, nieprzychylnym spojrzeniem. - Ju� trzeci dzie� czekamy na pana z dyrektorem Treubem - wycedzi� powoli. - A pan znikn�� bez �ladu... Urwa� niespodziewanie, jakby chcia� pog��bi� groz� s��w, kt�re za chwil� padn�. Nie zapominajcie, o moi mili - by� bardzo z�y. Pan Marian za�, jak go profesor nazywa�, zmiesza� si� wyra�nie. Go�cia nigdy dot�d nie widzia�, ale zna� doskonale jego nazwisko. - Chcia�em potwierdzi� ostatecznie swoje domys�y... - pr�bowa� si� usprawiedliwi�. - Panie profesorze - doda� zaraz �mielej, zapominaj�c nagle o Treubie. - Bactridia to galas�wki, wywo�ane przez grzyb paso�ytny, kt�ry mno�y si� w plazmie ro�liny. Teraz nie ma ju� w�tpliwo�ci - zapala� si� coraz bardziej. - Zebra�em bogaty materia� por�wnawczy. Wsz�dzie to samo. Goebel zamruga� powiekami, jakby si� budzi� ze snu. W jego oczach pojawi�y si� iskry �ywego zainteresowania. - Hm... - mrukn��. - Jest pan tego pewien? - Najzupe�niej. O, prosz� - pan Marian szybko wyci�gn�� od�amki kory, pokrytej jak gdyby ple�ni�. - Mo�emy tu wiele zobaczy� nawet za pomoc� powi�kszaj�cego szk�a. Profesor wzi�� do r�ki kilka kawa�k�w, podszed� do okna i zacz�� si� uwa�nie przygl�da�. - To jest mo�liwe - zgodzi� si� z oci�ganiem. - A w jaki spos�b zarodniki przenosz� si� z miejsca na miejsce? - Za pomoc� �limak�w, przede wszystkim za� wody. W kropli odpadaj� natychmiast. Goebel wydawa� si� zaskoczony t� wiadomo�ci�. Po chwili machn�� jednak�e r�k�. - To s� tylko s�owa - rzek� energicznie. - Wie pan, �e nie lubi� filozofowania w nauce. Prosz� to udowodni�. Pan Marian rzuci� puszk� w k�t i bez �ladu zmieszania podbieg� do mikroskopu. Nasz dyrektor, zapomniany teraz przez obu, spogl�da� na to, co si� dzia�o, z coraz wi�kszym zdziwieniem. Spodziewa� si� gwa�townego wybuchu, a tu obserwowa� scen�, kt�ra zaskoczy�a go sw� niezwyk�o�ci�. Asystent zr�cznie manipulowa� przyrz�dami, profesor za�, przej�ty do g��bi, pochyla� si� co chwila i na podstawie przeprowadzanych na poczekaniu bada� sprawdza� s�owa, kt�re tamten wypowiada� ze stale wzrastaj�cym przej�ciem. Treuba te� to widocznie zaciekawi�o, wsta� bowiem i zbli�y� si� do nich powoli. - Prosz�, sp�jrz! - Goebel, zaczerwieniony, przysun�� do niego mikroskop. - To nadzwyczajne! Nasz dyrektor popatrzy� jakby od niechcenia, ale zaraz pochyli� si� mocniej. Kropla zetkn�a si� w�a�nie z zarodnikiem, ten opad� i razem z ni� przesun�� si� w bok. - Rzeczywi�cie, tu nie mo�e by� w�tpliwo�ci! - wykrzykn�� w zachwycie. Poruszy� preparat, druga kropla przela�a si� leniwie, dotkn�a zarodnika i razem z nim ruszy�a w dalsz� w�dr�wk�. - �wietnie! - wykrzykn��. - Powtarza si� ca�a historia. Ale to z pana r�wnie� grzybiarz - doda� spogl�daj�c z zaciekawieniem na asystenta. - Doskonale! W takim razie nie zabraknie panu pracy na Jawie. Pan Marian uni�s� g�ow� znad sto�u, i w roztargnieniu spojrza� na dyrektora. By� my�l� gdzie indziej, lecz pogodna twarz Treuba przywr�ci�a go od razu do rzeczywisto�ci. - Je�li panom jeszcze b�d� potrzebny - zwr�ci� si� uprzejmie do obu - to pozw�lcie, �e si� najpierw umyj�. Wracam - doda� spogl�daj�c z zak�opotaniem na zakurzone ubranie i buty - z dalekiej podr�y. Goebel skin�� g�ow� z powag�, jak to robi� cz�sto wielcy uczeni. Zreszt� bardzo lubi� porz�dek i czysto��. - Oczywi�cie, jest nam pan bardzo potrzebny - potwierdzi�. - Trzeba si� jednak umy�. Prosz� zaraz powr�ci�. Pan Marian szybko zebra� swoje baga�e i wyszed� z pokoju. Goebel spojrza� z niepokojem na Treuba. - Zapomnia�em - westchn�� - �e ty si� �pieszysz na poci�g... Nasz dyrektor westchn�� r�wnie�. - Niestety, ju� si� sp�ni�em - zauwa�y� obserwuj�c pos�pnie zegarek. - Trudno, pojad� nocnym. Co prawda, w ostatniej chwili, ale zd��� na statek. O ile sobie jednak przypominam - doda� naraz, �ci�gaj�c brwi - mia�e� mu da� reprymend�... Popatrzy� na profesora tak, jakby czu� do niego g��bok� uraz�. Goebel machn�� r�k� bezradnie. - Gdy poznasz go bli�ej, to wszystko zrozumiesz - rzek� takim tonem, jakby si� przed nim t�umaczy�. - Ma on tu przywileje, gdy� jest to cz�owiek, kt�rego nie potrzeba ani kontrolowa�, ani pogania� w pracy. Jest to - doda� �ciszaj�c g�os - jeden z najzdolniejszych i najbardziej wszechstronnych botanik�w naszych czas�w... Ale ty - twarz mu naraz rozb�ys�a - te� da�e� si� porwa� jego wymowie. Obaj uczeni przez chwil� mierzyli si� wzrokiem i niespodziewanie parskn�li �miechem. - A to ci� urz�dzi�! - wykrzykn�� Treub ocieraj�c oczy mokre od �ez. - Gdzie twoja surowo��? Gdzie profesorska powaga? - Ale� wpad�! - Goebel protekcjonalnie poklepa� go po ramieniu. - Teraz ty b�dziesz musia� pilnowa� swojej. RAdz� ci post�powa� z nim tak samo jak ja. A mo�e go nie zabierzesz? Nasz dyrektor zrobi� z�o�liw� min�. - Akurat! - wykrzykn��. - Mia�bym zrezygnowa� ze wsp�pracownika, kt�rego tak zachwala s�ynny profesor Goebel z Monachium? I do tego grzybiarza? Nie, bracie! Je�liby� nawet pr�bowa� zatrzyma�, porw� go si��. Giesenhagen, kt�ry przechodzi� w�a�nie za drzwiami, a� przystan�� z wielkiego zdumienia. Takich bowiem wybuch�w �miechu, jakie rozleg�y si� w gabinecie profesora, nigdy jeszcze w tym gmachu nie s�ysza�. II O przyjaciele! Tak wi�c sta�o si�, co musia�o si� sta�. Kogo bowiem przy urodzeniu odwiedzi jasny Ard�una, ten musi p�j�� drog�, kt�r� wyznaczy� mu Szlachetny w swej nadziemskiej dobroci. Dnia 25 grudnia 1896 roku - doskonale pami�tam t� dat� - w dzie� najwi�kszego �wi�ta chrze�cijan, w pogodny, s�oneczny ranek wysiad� na stacji w Bogorze On - doktor Marian Raciborski, kt�rego ojczyzn� by�a daleka Polska. Co, cieszycie si�, moi mili, �e widzicie go wreszcie na naszej ziemi?... On te� jest bardzo zadowolony. Wtedy to spotka�em si� z nim po raz pierwszy. Poniewa� m�j Francuz, u kt�rego w�wczas s�u�y�em, wyjecha� na �wi�ta do Djakarty, wi�c uda�em si� z ojcem na dworzec. Rzecz dziwna, ale pozna�em go natychmiast, a nie by� przecie� jedynym pasa�erem tego poci�gu. Wskaza�em go zaraz ojcu i podeszli�my. Zrobi� na nas mi�e wra�enie. Powita� nas uprzejmie w naszym rodzinnym j�zyku, widocznie zd��y� si� troch� nauczy� w czasie podr�y. Umie�cili�my go w hotelu Chemin de Fer, jak przykaza� dyrektor Treub. P�niej obserwowa�em go tylko z daleka. POcz�tkowo, jak ka�dy Europejczyk, kt�ry do nas przybywa, by� oszo�omiony bogactwem tutejszej przyrody. Tam bowiem, w jego kraju, je�li wejdziecie do lasu, napotkacie najwy�ej kilka gatunk�w drzew. U nas natomiast ka�de prawie drzewo jest inne. Nie ma tam zreszt� lian, bambus�w, kilkusetmetrowych rotang�w i tysi�cy innych ro�lin, kt�re u nas tworz� nieprzebyte zaro�la. Nawet najbardziej uczony botanik, kt�ry s�ysza� o tym, staje bezradny wobec tej pl�taniny dziwnych dla niego stwor�w, rosn�cych nie tylko na ziemi, ale bujaj�cych w powietrzu, przyczepionych do obcych li�ci, ga��zi i pni. Nasz dyrektor, kt�ry niegdy� sam przez to przeszed�, rozumia� doskonale pocz�tkowe k�opoty nowego przybysza. Nie pozwala� mu wi�c przez pewien czas robi� dalszych wycieczek. Chcia�, aby przyzwyczai� si� do tych odmiennych form na terenie Ogrodu i na zboczach Salaku. Tuan Borski - tak nazwali�my go, bo przecie� dla nas jego nazwisko by�o stanowczo za d�ugie - nie nale�a� jednak do ludzi cierpliwych. Przez kilka dni kr�ci� si� po ca�ym terenie, potem za� przez tydzie� przegl�da� zbiory, kt�re inni uczeni zgromadzili w herbarium. Nie by�o tam �adnego porz�dku. Treub martwi� si�, bo do tej pracy nie mia� dotychczas odpowiedniego cz�owieka. Doktor zrobi� nam niespodziank�. To, co by�o potrzebne i warto�ciowe, wy��czy�, reszt� po prostu wyrzuci�. Co pozosta�o - pouk�ada� starannie, posegregowa�, gdzie m�g�, tam r�wnie� opisa�. Treub, gdy to zobaczy�, w pierwszej chwili stan�� zdumiony i zachwycony. Za to, gdy si� przyjrza� tuanowi Borskiemu, zmarkotnia�. Doktor w ci�gu tego tygodnia schud�, sczernia� na twarzy, z jego oczu bi� chorobliwy blask. Okaza�o si� od razu na wst�pie, �e ten cz�owiek nie potrafi si� oszcz�dza�. Gdy porwa�a go jaka� robota, pracowa� dzie� i noc. Nasz dyrektor zl�k� si� i pilnowa� osobi�cie, aby przez nast�pne trzy dni nie zajmowa� si� niczym. Wkr�tce tuana Borskiego poch�on�a nowa praca. Zacz�� szuka� swoich paprotnik�w w Ogrodzie, a wiecie, �e ich tam nie brakuje. By�o przy tym nieraz du�o uciechy, gdy tych ro�lin trzeba by�o szuka� wysoko na drzewach. Kiedy wreszcie upora� si� z tym, postanowi� zorganizowa� dalsz� wycieczk�. I wtedy to sta�o si� pierwsze nieszcz�cie... Doktor mia� w�wczas s�u��cego Mijuna. Wy, starsi, z pewno�ci� go pami�tacie. By� to dobry cz�owiek, pracowity i ch�tny, ale nies�ychanie czu�y na dobre obyczaje, kt�re wpajali nam wtedy nasi starsi bracia, Holendrzy. Nie zauwa�y� z daleka Europejczyka to - jego zdaniem - stanowi�oby wielkie przest�pstwo. Rozumie� obcy j�zyk by�o dla niego r�wnoznaczne ze �mierci�. Wszystko, co nakazywali Holendrzy, uwa�a� za �wi�to��. Ot� ten Mijun, wraz z trzema tragarzami i moim ojcem Paidanem, towarzyszy� doktorowi w wycieczce. Ojciec wr�ci� z niej rozbawiony. R�wnie� tuan by� w doskona�ym humorze i przez nast�pne dni rozwesela� nawet najbardziej powa�nych. Tote� zdziwi�em si�, gdy kt�rego� wieczoru, przechodz�c ko�o jego pokoju, us�ysza�em g�o�ne wymy�lania i kl�twy. Tak, przyjaciele, on kl��!... Oczywi�cie nie po naszemu, gdy� jeste�my narodem, kt�ry takich s��w nie u�ywa. By�y to ostre, kr�tkie i gniewne okrzyki, wypowiedziane w obcym, nie znanym mi zupe�nie j�zyku. Tylko z ich tonu i brzmienia domy�li�em si�, �e to musz� by� straszne przekle�stwa. Nie dziwcie mu si� i nie miejcie do niego pretensji. Przecie� przyby� z Europy. Tam nie uwa�a si� tego za grzech. Przystan��em w�wczas bezwiednie przy drzwiach. - Ty idioto! - dobieg�y do mnie teraz malajskie s�owa doktora. - To ja ciebie chc� traktowa� jak cz�owieka, a nie jak bydl�, a ty mi si� w ten spos�b wywdzi�czasz? Nie potrafisz zrozumie� nawet tak prostej rzeczy? Zadr�a�em na ca�ym ciele, by�y to bowiem bardzo przykre s�owa, kt�rych nie zdarzy�o mi si� jeszcze nigdy us�ysze�. Tam, w pokoju, kto� chodzi� wielkimi krokami i w�a�nie musia� w zdenerwowaniu o co� zawadzi�, us�ysza�em bowiem stuk upadaj�cego na ziemi� przedmiotu. Znowu rozleg�y si� kl�twy w tym obcym j�zyku, kt�ry musia� by� ojczystym j�zykiem doktora. - Zamieni�e� si� w niewolnika - doda� zaraz po malajsku, unosz�c si� coraz bardziej. - Zatraci�e� godno�� i chcesz, aby inni post�powali tak samo. Po co� to wszystko rozgada�? - O tuanie! - dobieg� mnie cichy, pokorny g�os przygn�bionego Mijuna. - Tak musia�o by�. Nie wolno zmienia� dobrych obyczaj�w, kt�rych ka�� przestrzega� nasi starsi bracia, Holendrzy... Odskoczy�em od drzwi. Tuan Borski wpad� widocznie we w�ciek�o��, gdy� zacz�� wymy�la� tak g�o�no, �e a� zatka�em uszy. Wybieg�em z hotelu, wstrz��ni�ty do g��bi, raduj�c si� w duchu, �e pracuj� dla grzecznego Francuza, kt�ry nigdy nie podni�s� na mnie g�osu. Co prawda, z tej przypadkowo pods�uchanej rozmowy niewiele mog�em zrozumie�, serdecznie mi jednak by�o �al poczciwego Mijuna. Do czego to podobne, �eby tak krzycze� na biednego cz�owieka? By�em �wi�cie przekonany, �e doktor wyrz�dza mu krzywd�. Wieczorem opowiedzia�em o wszystkim ojcu. Ku memu najwy�szemu zdumieniu on nie tylko nie zgani� tuana, ale przyj�� moje ubolewania z wyra�n� niech�ci�. - Mijuna op�ta� Demon G�upoty - przerwa� kr�tko moje wywody. - Nie wtr�caj si� do tej sprawy. Przycich�em od razu, ojca bowiem bardzo szanowa�em nie tylko dlatego, �e by� moim ojcem, ale �e by� m�drym cz�owiekiem. Ile razy jednak odt�d zobaczy�em Mijuna, przypomina�a mi si� ca�a sprawa, uprzedzenie za� do tuana wzrasta�o. Co on zrobi� z tego poczciwca? Mijun wygl�da� coraz gorzej, na jego twarzy rysowa�o si� przygn�bienie, unika� ludzi. M�wiono coraz g�o�niej, �e jego stosunki z doktorem uk�adaj� si� bardzo �le, �e codziennie rozlegaj� si� wymy�lania. Byli tacy, kt�rzy, tak samo jak ja, ganili tuana, twierdz�c, �e zachowuje si� niew�a�ciwie. Inni jednak post�powali podobnie jak ojciec: zbywali kr�tko moje pytania, zachowuj�c tajemnicze milczenie. Tak min�� stycze� i luty, nadszed� marzec, wzmog�y si� deszcze. Tuan Borski pracowa� niezmordowanie. Urz�dza� liczne wycieczki do pi�knych las�w na zboczach Salaku i wulkanu Gede, na piaskowcowe wzg�rza regencji Preanger, w okolice Gunung Pantiar, a nawet na odleg�e tereny Sukabumi i Nialindung. Z ka�dej takiej wyprawy tragarze przynosili obfity �up. Sk�adali w herbarium setki ro�lin, potem za� doktor zamyka� si� w nim i cz�sto pracowa� nawet w nocy. Kiedy� wszed�em tam w czasie jego nieobecno�ci. Wsz�dzie panowa� wzorowy porz�dek. Na sto�ach, w szafach, na p�kach porozk�adane by�y li�cie, nasiona, korzenie, a niekiedy nawet ca�e ro�liny. Na ten widok a� si� schwyci�em za g�ow�; nie domy�la�em si� dot�d, �e na naszej wyspie paprotniki s� reprezentowane w tak wielu gatunkacdh. Mijun te� bra� udzia� w tych wszystkich wyprawach, chocia� tuan Borski patrzy� na niego coraz bardziej niech�tnie. Kt�rego� dnia ujrza�em ich obu. Mijun szed� pokorny, zgarbiony. Doktor nie zwraca� na niego uwagi, ani si� nie odzywa�. By� chmurny, zdawa�o si�, �e wstrz�sa nim gniew. Znowu po�a�owa�em Mijuna i, wybaczcie mi, przyjaciele, po raz pierwszy i ostatni zw�tpi�em w m�dro�� mojego ojca Paidana. By�em w�wczas przekonany, �e tuan Borski jest z�ym cz�owiekiem, nie rozumiej�cym ani nas, ani Mijuna!... W po�owie marca rozesz�a si� w Ogrodzie niezwyk�a wie��: wszyscy naukowcy wyje�d�aj� za dwa dni na wysp� Krakatau! By�a to i dla wielu z nas przyjemna wiadomo��. Ci, kt�rzy mieli uda� si� z nimi, cieszyli si� �e ujrz� morze i szcz�tki wyspy, kt�r� pot�ne duchy wysadzi�y przed kilkunastu laty w powietrze. Wieczorem rozmawia�em o tej sprawie z ojcem. Dowiedzia�em si�, �e m�j Francuz zabiera mnie z sob�. - A co z Mijunem? - zapyta�em ciekawie. - On pozostanie w Bogorze? Ojciec, m�j dobry, kochany ojciec, spojrza� na mnie z wyrzutem. - Nie - odpar� powoli - on r�wnie� pojedzie. - Ale przecie� tuan Borski bardzo si� gniewa na niego - wyb�ka�em speszony. - S�dzi�em... - To �le s�dzi�e� - przerwa� mi ojciec szorstko, co u niego by�o zupe�nie wyj�tkowym zjawiskiem. - Tuan Borski jest sprawiedliwy. Nie gniewa si� na Mijuna, lecz na Demona G�upoty, kt�remu uleg� ten cz�owiek. Powtarza� to po raz drugi, wi�c chocia� nic z tych s��w nie zrozumia�em, pochyli�em g�ow� z szacunkiem. Gdzie� w g��bi serca czai�a si� jednak w�tpliwo��. Nie dziwcie si�, moi mili. By�em wtedy bardzo m�odym cz�owiekiem. Czu�em, �e nie mam racji, ale nie mog�em poj�� m�dro�ci, kt�ra kry�a si� w szorstkich s�owach mojego ojca Paidana... III Tego nie pami�tacie ani wy, ani ja nie pami�tam, dzia�o si� to bowiem w�wczas, gdy by�em ma�ym dzieckiem, a z was nikogo jeszcze nie by�o na �wiecie. Wtedy to kt�rego� dnia da� si� s�ysze� na ca�ej Jawie straszliwy huk, a zaraz potem s�oneczny dzie� zamieni� si� w noc. Czarnokrwawe, �a�obne tumany szczelnie zakry�y niebo, na ziemi� posypa�y si� kamienie i gor�cy dusz�cy py�. Morze wznios�o si� w g�r�, zalewaj�c brzegi i roznosz�c w strz�py pola ry�owe, kampongi, ludzi, zwierz�ta i puszcz�. Opowiada� mi ojciec, �e na zachodzie spad� na ziemi� deszcz wulkaniczny, kt�ry ca�y kraj zamieni� w pustyni�, gdzie indziej za� wysoko w g�rach znajdowano p�niej wyrzucone przez morze okr�ty. Jedna z wysp, znajduj�ca si� w�a�nie tam, gdzie niedawno schowa�o si� s�o�ce, rozpad�a si� w gruzy. Ludzi ogarn�� strach. Ci, kt�rzy ocaleli, sk�adali b�stwom ofiary albo modlili si� w meczetach, w chrze�cija�skich ko�cio�ach i chi�skich pagodach. Zlitowa� si� wi�c w ko�cu nad swym ludem Najmocarniejszy i grzmoty usta�y. Przez trzy miesi�ce jednak wzbija� si� jeszcze w niebo pot�ny s�up dymu, mro��c w dzie� i w nocy serca swym ponurym, ciemnokrwistym po�yskiem. Do tej w�a�nie nieszcz�snej wyspy, kt�rej znaczna cz�� zaton�a w morzu na zawsze, a to, co z niej pozosta�o, zagin�o pod zwa�ami popio��w, teraz mieli�my pop�yn��. NIe dziwcie si� wi�c, moi mili, �e zbli�ali�my si� do niej z bij�cym sercem, chocia� targa�a nami r�wnie� ciekawo��. Natomiast profesor Treub i inni naukowcy z Bogoru byli rozbawieni jak nigdy. Gdy wsiedli�my na pok�ad, pogoda by�a pi�kna, morze spokojne. Po lewej stronie rysowa� si� zielony brzeg Jawy, wzbijaj�cy si� b�yskawicznie w g�r� wierzcho�kami naszych wspania�ych wulkan�w. Po prawej ukazywa�y si� cz�sto p�askie, koralowe wysepki. Gdzie to by�o mo�liwe, dobijali�my do l�du. Obserwowa�em wtedy doktora. Gin�� od razu w g�stwinie i szpera� tam godzinami. W�wczas to zauwa�y�em co�, co dotychczas uchodzi�o mojej uwagi. Zawsze bieg�o za nim wielu innych, niekiedy nawet bardzo powa�nych badaczy, a m�j Francuz nie odst�powa� go wkr�tce ani na krok. Ni st�d, ni zow�d poprosi� go o wyszukanie jakiej� rzadkiej ro�liny, kt�r� stara� si� zdoby� od dawna. Doktor zatrzyma� si� na chwil�, rozejrza� uwa�nie po otoczeniu, a potem skierowa� si� prosto do �rodka wysepki. Tam przystan�� znowu, jakby si� waha�. Otaczaj�cy go Europejczycy zacz�li z niego �artowa�. Wszyscy byli zdania, �e ta ro�lina nie mo�e rosn�� na wyspie. - Nie - zaprzecza� tuan stanowczo. - Ona tu musi rosn��! Zaraz, zaraz... O, ju� wiem! Szybko zanurzy� si� w g�szcz, tn�c zaro�la golokiem. Gdy wyszed� stamt�d, ni�s� w r�ku to, na co wszyscy czekali. Treub, kt�ry te� si� znajdowa� w pobli�u, �mia� si� pogodnie. - A m�wi�em wam, panowie, �e ten cz�owiek znajdzie ka�d� ro�lin�, i to nawet tam, gdzie ona nie ro�nie - wykrzykn��. - Po prostu ma nosa. Rzadki to dar. "Rzadki to dar..." Te s�owa wzbudzi�y we mnie jaki� nieokre�lony niepok�j. Nie mog�em o nich zapomnie� nawet w�wczas, gdy wp�yn�li�My w Cie�nin� Sundajsk�, oddzielaj�c� Jaw� od brzeg�w Sumatry. Niech�� do doktora nie zgas�a wprawdzie, lecz w moim sercu zrodzi�o si� nagle, niejasne jeszcze, ale pe�ne mimowolnego szacunku przeczucie. Nasz dyrektor �mia� si�, wspominaj�c o darze. Ja pozosta�em powa�ny. Wiedzia�em przecie�, jak zreszt� wiemy o tym wszyscy, �e dar nie jest dzie�em przypadku... Nast�pnego dnia ukaza� si� przed nami smuk�y, niewiele r�ni�cy si� pocz�tkowo od niebosk�onu, samotny szczyt. W miar� jak si� przybli�ali�my, wierzcho�ek r�s�, zmienia�y si� barwy. B��kit zast�pi�a szaro��, a ta z kolei ust�pi�a miejsca soczystej zieleni. Tym razem zdumieli�my si� nie tylko my, ale i naukowcy. Treub znowu si� �mia�. - Tak, moi panowie - o�wiadczy� - natura nie znosi pr�ni. Nie tak dawno ta cz�� wyspy, kt�ra zdo�a�a si� utrzyma� na powierzchni, stanowi�a tylko martwe usypisko popio��w. TEraz ju� na niej krzewi si� bujne �ycie z nasion, naniesionych tu wiatrem i fal�. Odetchn��em z ulg�, tam bowiem, gdzie s� ro�liny, ka�dy czuje si� ra�niej. Rzeczywi�cie, nad brzegiem wyr�s� ju� ma�y lasek. G��biej, na stokach, rozkrzewi�y si� najrozmaitsze trawy, a w�r�d nich rozleg�e pola paproci. Doktor cieszy� si� jak dziecko, m�g� bowiem do��czy� nowe okazy do swych zbior�w, i to z wyspy, na kt�rej niedawno �ycie ca�kowicie wymar�o. Zaraz te� wybra� si� na d�u�sz� wycieczk�, a �e m�j Francuz nie odst�powa� go teraz ani na chwil�, wi�c i ja uda�em si� z nimi. Wdarli�my si� wysoko na szczyt, a potem zacz�li�my go powoli okr��a�. Nie by�a to �atwa wspinaczka, chocia� z morza zbocza rysowa�y si� g�adko. Ulewne deszcze zrobi�y swoje, gdzieniegdzie powsta�y wyrwy i zapadliny. Niespodziewanie zamkn�a nam drog� niewielka, ale zupe�nie stroma iglica. Na jej wierzcho�ku ros�a �liczna papro�, wdzi�cznie rozrzuciwszy swe li�cie na boki. Tuan Borski przystan��. - Zdaje si�, �e to co� nowego - mrukn�� spogl�daj�c w g�r�. - Trzeba by si� tam dosta�... Jednak�e ani on, ani m�j Francuz, chocia� obaj byli zr�czni i silni, nie potrafili tego dokona�. Mijunowi r�wnie� si� nie uda�o, mimo �e we wspinaczce ma�o ludzi mog�o mu w�wczas w Bogorze dor�wna�. Doktor, zm�czony i zniech�cony tymi pr�bami, ju� zamierza� odej��, lecz w�wczas ja postanowi�em spr�bowa� szcz�cia. Doktor ucieszy� si�, rezygnowa� bowiem bardzo niech�tnie. - Je�li tam wejdziesz - o�wiadczy� weso�o - dostaniesz guldena. Bez s�owa przysun��em si� do iglicy, obszed�em j� wko�o, i, ujrzawszy �cian� bardziej chropaw�, powoli zacz��em wspina� si� w g�r�. Iglica nie by�a nawet wysoka, lecz nie dawa�a prawie �adnych punkt�w oparcia. Mimo to trzyma�em si� jej sprytnie jak gekko i wreszcie dotar�em na szczyt. Nie b�d� wam tu opowiada� o okrzykach rado�ci i pochwa�ach, jakie do mnie dobieg�y z do�u. Przyznam si� tylko, �e by�em w�wczas bardzo szcz�liwy. Przyjemnie jest dokona� czego�, na co inni nie mog� si� zdoby�. Gdy znowu znalaz�em si� obok doktora, ten chcia� mi wr�czy� obiecan� nagrod�. POprzednio nie zwr�ci�em uwagi na jego s�owa. Teraz zrobi�o mi si� dziwnie nieswojo. - Dzi�kuj� panu - odm�wi�em grzecznie, ale stanowczo. - Nie wszed�em tam dla pieni�dzy. Chcia�em panu tylko dopom�c. Zdawa�o mi si�, �e ogorza�a twarz doktora poczerwienia�a nieco, m�j Francuz za� powiedzia� co� weso�ego w swoim rodzimym j�zyku i zatar� r�ce. Tuan Borski popatrzy� na mnie jako� przeci�gle, badawczo. Nie odezwa� si� wi�cej i w zupe�nym milczeniu wr�cili�my na statek. Gdy wreszcie znale�li�my si� w domu, ojciec rozpocz�� ze mn� wieczorem bardzo powa�n� rozmow�. - Tw�j Francuz odje�d�a za kilka dni... - rzek� w zamy�leniu. Skin��em g�ow�. Rzeczywi�cie, Francuz przyjecha� do Bogoru jedynie po swoje zbiory i rzeczy, a 30 marca mia� si� uda� do Djakarty, stamt�d za� odp�yn�� do Europy. - Mijun pracuje u tuana Borskiego tylko do ko�ca tego miesi�ca - ojciec ockn�� si� z zadumy i wpatrzy� si� we mnie uwa�nie. - Teraz ty u niego obejmiesz s�u�b�. Zdr�twia�em, naraz bowiem wszystkie krzyki i wymy�lania, kt�rych niegdy� by�em �wiadkiem, zmrozi�y mnie strasznym wspomnieniem. Zdawa�o mi si�, �e jeszcze teraz je s�ysz� i widz� gniewny wzrok doktora, spoczywaj�cy na nieszcz�snym Mijunie. Czy�by mnie mia�o oczekiwa� to samo?... Zwiesi�em g�ow� w rozpaczy, lecz, oczywi�cie, nie przeciwstawi�em si�, bo wola ojca jest �wi�ta. On za� ju� nie wraca� do tej rozmowy. Dopiero gdy po�egna�em si� z Francuzem, zaprowadzi� mnie do tuana Borskiego. - O panie - przem�wi� k�aniaj�c si� z ca�ym szacunkiem, a i ja uczyni�em to samo - przyprowadzi�em ci mego syna! To dobry ch�opak. I sprytny. Doktor obj�� mnie znowu tym badawczym spojrzeniem, jak to niegdy� ucz