1977
Szczegóły |
Tytuł |
1977 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1977 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1977 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1977 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Boles�aw Mr�wczy�ski
Dutur z Rajskiego Ogrodu
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1991
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Przedruk z Wydawnictwa
"Nasza Ksi�garnia",
Warszawa 1985
Pisa� R. Sitarczuk
Korekty dokona�y
U. Maksimowicz
i K. Markiewicz
"S�o�ce odesz�o na zach�d,
zapada mrok. Ponad nami
skrwawi�o blaskiem pi��
bli�niaczych wierzcho�k�w
Salaku. U naszych st�p toczy
fale pi�kna Tjidani, nuc�c jak
zwykle swoj� burzliw� pie��. Za
ni� rozb�ys�y w�a�nie elektryczne
�wiat�a Bogoru. Nasz pi�kny
Ogr�d jest ju� ledwie widoczny.
Uderzam w gong...
O przyjaciele!
Przed wielu laty w tym oto
Ogrodzie by� przemi�y dyrektor,
kt�ry nazywa� si� Treub. To
wszystko, co jest w nim
najbardziej cenne i
najpi�kniejsze, to jego wielka
zas�uga. Mia� dziwny dar.
Gdziekolwiek rzuci� okiem, tam
powstawa� od razu porz�dek. Pod
jego troskliwym spojrzeniem
Ogr�d zamieni� si� w cudowny
zak�tek, odwiedzany przez go�ci
z ca�ego �wiata. Przyje�d�ali
tak�e wielcy uczeni. Ci
pozostawali tu d�u�ej, prowadz�c
�mudne badania. Byli to r�ni
ludzie, synowie najrozmaitszych
narod�w. W�r�d nich za� by�
jeden niezwyk�y. Jemu to
po�wi�cam dzisiejsz� opowie��.
O przyjaciele!
Wybaczcie starcowi, �e da wam
dzisiaj opowie�� odmienn�,
jakiej jeszcze nie s�yszeli�cie,
ale w niej jest tak�e zakl�ta
wielko�� i bohaterstwo, i
�miech, i �zy. Zobaczycie, co
mo�e zdzia�a� wspania�e Elmu
Wytrwania, gdy trzeba b�dzie
toczy� ze straszliwymi demonami
za�arty b�j. Ujrzycie te� dziwne
stwory, kt�re dotychczas nie
wyst�powa�y nigdy w naszych
legendach. Wyjd� one z
jawajskich las�w i p�l, zst�pi�
z podniebnych szczyt�w wulkan�w,
wyszczerz� z�by z �odyg i pni.
Dzia�anie ich b�dzie straszne.
Zmarnieje kukurydza, trzcina
cukrowa i tyto�, zgin� ca�e
plantacje. Na nasz� szmaragdow�
wysp� spadnie okrutny l�k...
O bracia!
Po raz drugi uderzam w gong,
bo oto On. Sp�jrzcie! Cz�owiek
m�ody jeszcze, ale skupiony i
czujny. Europejczyk. Jego
ojczyzn� jest Polska -
nieszcz�sny kraj, gn�biony
w�wczas przez trzech pot�nych
zaborc�w. Przyjrzyjcie si� jego
twarzy. Bije z niej energia i
dzielno��, ale zna� te� na niej
d�ugotrwa�y, m�cz�cy trud. �ycie
mia� bowiem nie�atwe. Gdy si�
rodzi�, w jego ojczy�nie ludzie
porwali za bro�, aby wyp�dzi�
naje�d�c�w. Tu� obok, w
s�siednim borze, walczy� jego
ojciec na czele garstki
powsta�c�w. I wtedy to nad
ko�ysk� pojawi� si� rycerz w
srebrzystej zbroi, pos�aniec
Broma, szlachetny Ard�una.
Os�oni� dzieci� przed demonami i
da� mu przy tym cudowny dar:
wra�liwe serce, umi�owanie
przyrody i bystre, szerokie
spojrzenie na �wiat.
O przyjaciele!
Oto ja, starzec s�dziwy,
pochylam g�ow�: dar jasnego
Ard�uny zosta� doskonale zu�yty.
Ten, o kt�rym b�d� m�wi�, gdy
mia� dwadzie�cia jeden lat,
og�osi� drukiem pierwsz� prac�
naukow�, gdy za� doszed� do
trzydziestu - mia� ich ju� za
sob� prawie czterdzie�ci. By�
botanikiem. Opisywa� nie tylko
to, co ros�o, ale si�gn��
odwa�nie do wn�trza ziemi,
wynajduj�c tam ro�liny, kt�re
dawno wymar�y. Jego badania
szybko przynios�y mu rozg�os i
s�aw�. Wkr�tce wys�ano go za
granic�, aby przy boku wielkich
uczonych udoskonali� swoje
talenty. W Monachium pracowa� u
s�ynnego profesora Goebla. U
niego zrobi� doktorat i w�a�nie
od niego przyjecha� do nas, na
Jaw�...
O bracia!
Ostatnie blaski zachodu
znikn�y przed chwil� z pi�ciu
wierzcho�k�w Salaku. Ziemi�
ca�kowicie otuli� mrok, b�yszcz�
jedynie elektryczne �wiat�a w
Bogorze. Z puszczy, z ogrod�w i
p�l, z krzew�w i pni, z jezior i
krater�w wulkan�w wychodz� duchy
dobre i z�e, aby stoczy� z sob�
conocny, zaci�ty b�j. W�r�d nich
ukazuj� si� ci, kt�rzy tu
niegdy� �yli. Biegn� broni� tej
ziemi i waszego spokoju. Widz�
ich coraz lepiej. Otaczaj� mnie
woko�o, przypominaj� odleg�e,
dawno minione wypadki...
A wi�c, o moi mili, po raz
trzeci uderzam w gong. Niech
teraz wajang_kulit przem�wi!
Gamelan - graj!..."
I
Dzia�o si� to w tych dawnych
czasach, gdy na naszych wyspach
prawie wcale nie by�o szk�,
niez�o�enie za� Europejczykowi
uk�onu uwa�ano za wielkie
przest�pstwo. Ja, Nong_nong, syn
Paidana, dzi� cz�owiek stoj�cy
nad grobem, by�em w�wczas bardzo
m�ody. Czupryn� mia�em wprawdzie
bujn�, ale za to w�s zaczyna�
si� dopiero wysypywa� nad g�rn�
warg�. Lubi�em figle i �arty. O
sp�jrzcie! Widzicie te
spogl�daj�ce sprytnie oczy,
jakby co� tam ukrywa�y w zanadrzu?
Nie, z�o�liwo�ci w nich nie ma.
By�em dobrze wychowany i zna�em
si� na grzeczno�ci. Naukowcy z
Bogoru bardzo mnie lubili, w mig
bowiem potrafi�em wykona� ka�de
zlecenie. Nie by�o takiego
zak�tka w naszym Ogrodzie czy w
okolicy, kt�rego bym nie zna� na
wskro�. Korzystali wi�c ch�tnie
z mojej pomocy, ale i ja uczy�em
si� od nich du�o. Nie chodzi�em
do szk�, a przecie� umia�em
dobrze czyta� i pisa�. Nie
najgorzej zna�em si� r�wnie� na
zwierz�tach i na ro�linach,
tote� zdarza�o si� nieraz, �e
nawet wielkim uczonym pomog�em
zrobi� bardzo powa�ne odkrycia.
Ojciec m�j, Paidan, pracowa� w
Bogorze jako ogrodnik.
Patrzcie, jaki mi�y staruszek!
Wtedy gdy ja stawia�em pierwsze
kroki, on zdoby� ju� wielk�
s�aw�. Zna� wszystkie drzewa,
krzaki i zio�a, jakie rosn� na
Jawie, potrafi� okre�li�
dok�adnie z kawa�ka li�cia
ro�lin�, do kt�rej on poprzednio
nale�a�. Profesor Treub bardzo
go ceni� i dawa� mu do wykonania
tylko najtrudniejsze roboty.
Zdarza�o si� te�, �e radzi� si�
go niejednokrotnie i ch�tnie
korzysta� z tych rad. Nasz
dyrektor by� bowiem m�drym
cz�owiekiem. Nigdy nie wstydzi�
si� przyzna�, �e czego� nie wie.
Ch�tnie s�ucha� ka�dego, kto
m�g� powiedzie� co� ciekawego, a
�e m�j ojciec wiedzia� bardzo
du�o, wi�c z nim te� rozmawia�
najch�tniej.
A oto i on. Profesor Treub,
dyrektor Instytutu Botanicznego
w Bogorze. Przyjrzyjcie mu si�
dok�adnie. Ma blond w�osy, mi�e,
poci�gaj�ce spojrzenie i jasn�
twarz. Niedawno obchodzi�
czterdziest� pi�t� rocznic�
swoich urodzin. Pod pozornym
spokojem kryje si� w nim
�ywio�owa energia. Zazwyczaj
chodzi wolno, spacerkiem, ale
gdy potrzeba, potrafi by� bardzo
ruchliwy. Niekidy troska
przys�ania mu czo�o, ma bowiem
niema�o k�opot�w. Ostatnio
chmurzy si� coraz cz�ciej.
Zjechali liczni go�cie z Europy,
ka�dy chce wszystko zobaczy�,
ale, jak to biali, nie potrafi�
si� porusza� bez przewodnika.
Znaczne to osoby, same s�awy
�wiatowe, nie mo�na przydziela�
im byle kogo. Wi�c Paidan tu,
wi�c Paidan tam, a on jest,
niestety, tylko jeden i profesor
to doskonale rozumie.
- Tak dalej by� nie mo�e -
o�wiadczy� kt�rego� dnia, gdy
si� spotkali przy stawie. -
Musimy co� na to poradzi�...
Ojciec skin�� g�ow� z
uznaniem.
- Oczywi�cie, tak nie mo�e by�
- zgodzi� si�. - Najlepiej wyda�
ksi��k�, w kt�rej opisze si�
wszystkie rosn�ce w Bogorze i
okolicy ro�liny. Gdy jaki� nowy
cz�owiek przyb�dzie z Europy,
we�mie j� do r�ki, a wtedy
wystarczy mu zwyk�y przewodnik.
Treub, wyra�nie zmartwiony,
sm�tnie pokiwa� g�ow�.
- Czy ty si� orientujesz -
zapyta� markotnie - ile na to
potrzeba czasu? I twojego, i
mojego �ycia za ma�o. Mamy tu
przecie� kilkadziesi�t tysi�cy
gatunk�w. Kt� to opisze?
Pochyli� si i otrzepa�
starannie spodnie, gdy� zawsze
lubi� porz�dek.
- A gdyby pan, panie
profesorze, napisa� w tej
sprawie do Europy? - zauwa�y�
grzecznie m�j ojciec. - Tam jest
wielu dzielnych ludzi. Mo�e kto�
szybciej wykona t� prac�?
Treub wyprostowa� si�. Po jego
twarzy przemkn�� wyraz niech�ci.
- Nie rozumiesz tego -
mrukn��. - Je�li kto� b�dzie
pracowa� szybciej, zrobi to
niedok�adnie.
M�j ojciec sk�oni� si� i nie
powiedzia� nic wi�cej. Wkr�tce
zapomnia� o tej rozmowie, tote�
by� nieco zdziwiony, gdy w
miesi�c p�niej dyrektor sam do
niej powr�ci�.
- Wiesz, Paidanie - Treub by�
wes� jak rzadko - otrzyma�em
list z Monachium od profesora
Goebla. Twierdzi, �e ma dla mnie
cz�owieka, kt�ry ka�d� prac�
wykona trzy razy szybciej ni�
inni.
Ojciec a� spl�t� palce z
rado�ci.
- I opisze nasze ro�liny? -
wykrzykn��. - �wietnie!
Dyrektor potar� czo�o, jakby
to pytanie nasun�o mu
w�tpliwo�ci.
- Sam wszystkich nie opisze -
odpar� po chwili. - Je�li nawet
ten cz�owiek naprawd� pracuje
tak szybko, to i tak
potrzebowa�by na to przynajmniej
dwudziestu lat. Dam mu tylko
paprotniki, bo one teraz s�
najwa�niejsze. Te� zabior� mu ze
trzy lata.
- A co z reszt�?
- Dam innym. Niech pracuj�
dzia�ami. Kto wie, mo�e
rzeczywi�cie za trzy lata co� z
tego wyniknie...
Pog�adzi� delikatnie pie�
�wi�tego waringina, ko�o kt�rego
w�a�nie przystan��. Ten cz�owiek
kocha� kwiaty i drzewa, tote�
zawsze wykonywali�my ch�tnie
jego rozkazy.
- Za kilka dni wyje�d�am do
Europy - rzek� w zamy�leniu. -
Musz� zobaczy� tego cz�owieka i
postara� si� o pieni�dze na
prace. W czasie mojej
nieobecno�ci czuwaj tu,
Paidanie, nad wszystkim.
Po drodze do Holandii wst�pi�
do profesora Goebla, ale
cz�owieka, na kt�rym mu tak
zale�a�o, nie zasta�. Wyjecha�
w�a�nie na wycieczk� w
poszukiwaniu jakiej� rzadkiej
ro�liny.
- W takim razie nie b�d�
czeka� - o�wiadczy� pogodnie,
s�ysz�c liczne pochwa�y. - Gdy
b�d� wraca� na Jaw�, wst�pi�
powt�rnie. Mo�e to i lepiej -
zastanowi� si�. - Teraz m�g�bym
szafowa� tylko obietnicami.
Natomiast za miesi�c b�d� m�g� z
nim zawrze� umow�.
Wyjecha� u�miechni�ty i
zadowolony, ale gdy znowu zjawi�
si� w Monachium, na jego czole
rysowa�y si� zmarszczki.
Widocznie tam, w Holandii, nie
wszystko posz�o po jego my�li.
- Nasze Towarzystwo Popierania
Bada� Przyrodniczych w Koloniach
daje subwencj� tylko na rok
pracy - o�wiadczy� na wst�pie. -
Czy warto w tych warunkach
zaczyna�?
Goebel zafrasowa� si�.
- To rzeczywi�cie ma�o -
przyzna�. - Chocia�... -
u�Miechn�� si� naraz - trzeba z
nim porozmawia�. On jest zdolny
do wykonania nawet tego, co
pozornie wydaje si� niemo�liwe.
Treub popatrzy� na niego z
niedowierzaniem.
- Nie, w ci�gu roku nikt nie
opisze paprotnik�w jawajskich -
o�wiadczy� po chwili stanowczo.
- Przecie� tych ro�lin nie ma w
naszym herbarium. Trzeba je
zebra�, wyszuka� nie tylko w
ogrodzie, ale i w puszczy.
- Wiem, wiem o tym. Ale...
trzeba z nim porozmawia�. Zaraz
go tutaj przywo�am.
Profesor wsta�. Przyjrzyjcie
mu si� teraz uwa�nie. Jest nieco
m�odszy od naszego dyrektora. Z
jego twarzy bije pogoda i
energia, ale jest w niej jeszcze
co� wi�cej: ukrywana starannie
surowo��. Umie trzyma� w ryzach
swoich podw�adnych i zmusza� ich
do pos�uchu. Obecnie jednak, gdy
wychodzi z pokoju, jest
u�miechni�ty, jego d�ugie w�osy
zburzy�y si� niesfornie, jakby
targn�a nim jaka� zabawna my�l.
Uwa�nie zamkn�� za sob� drzwi i
skierowa� si� do jednej z
s�siednich pracowni.
- Gdzie Marian? - zapyta�.
Giesenhagen, jeden z jego
asystent�w, sk�oni� si�
uprzejmie. Przy ka�dej okazji
stara� si� okaza� profesorowi
jak najwi�kszy szacunek.
- Nie ma go, panie profesorze
- odpar� prostuj�c si� sztywno.
- Wyjecha� gdzie� w Alpy.
Pogoda widniej�ca dotychczas
na twarzy Goebla znikn�a bez
�ladu.
- Kiedy powr�ci? - zapyta�
�ci�gaj�c brwi.
- Nie wiem, panie profesorze.
On przecie� nikomu si� nie
t�umaczy.
Z s�siedniej pracowni wybieg�
m�ody, sympatyczny Francuz
Poirault, a widz�c zas�pion�
twarz swego zwierzchnika, rzek�
�artobliwie:
- �ciga swoje Bactridium.
Grozi jakim� niezwyk�ym
odkryciem. Pewnie powr�ci jutro.
Goebel zacisn�� usta i
skierowa� si� bez s�owa do
drzwi.
- Musimy poczeka� - rzek� do
naszego dyrektora, gdy znalaz�
si� znowu w gabinecie. - Jeszcze
nie wr�ci� z wycieczki. Zreszt�
nie ma tego z�ego, co by na
dobre nie wysz�o - doda� sil�c
si� na weso�o��. - Chc�c nie
chc�c b�dziesz musia� pozosta�,
a przecie� tak rzadki go�� to
dla mnie skarb.
Treub te� si� tym nie przej��.
Lubi� Monachium, gdy� by�o to
pi�kne miasto, a przy tym mia�
wiele spraw do om�wienia z
Goeblem, �yli bowiem w wielkiej
przyja�ni.
- Kiedy on powr�ci? - zapyta�
tylko.
- Chyba jutro...
Treub spojrza� troch�
zdziwiony. Wiedzia�, �e profesor
jest bardzo wymagaj�cy w
stosunku do swych
wsp�pracownik�w, a teraz z tonu
jego g�osu wynika�o, �e
w�a�ciwie nie wie, co robi jego
asystent. Zbagatelizowa� jednak
t� spraw� i przeszed� taktownie
na inny temat.
Nazajutrz jednak On nie
powr�ci�. Profesor stawa� si�
coraz bardziej osowia�y,
rozumia� bowiem, �e nasz
dyrektor jest potrzebny na
Jawie. Gdy za� i nast�pnego dnia
nie doczeka� si� powrotu
asystenta, ju� nawet nie ukrywa�
z�o�ci.
- Stanowczo za du�o sobie
pozwala! - wybuchn��, gdy
wieczorem omawiali t� spraw�. -
Stale mi tak ucieka w nieznane.
Mam tego do��. B�d� musia�
przeprowadzi� z nim po powrocie
przykr� rozmow�.
Treub przytakn�� g�ow� z
uznaniem, gdy� on r�wnie� zacz��
si� niepokoi�. Nurtowa�y go
w�tpliwo�ci, czy b�dzie m�g�
dobrze wsp�pracowa� z
cz�owiekiem, kt�rego nawet
surowy Goebel nie potrafi�
utrzyma� w karbach. Zreszt�
musia� si� ju� �pieszy�, aby
zd��y� na statek. Da� si� jednak
jeszcze uprosi� i pozosta� do
nast�pnego dnia.
Ko�o po�udnia Goebel z
wielkiego zdenerwowania zacz��
b�bni� palcami po biurku. By�
bardzo z�y. Za godzin� go��
musia� odjecha�. Stara� si�
zatrzyma� go do ostatniej
minuty, wynajduj�c najrozmaitsze
tematy. Niekiedy z
roztargnieniem spogl�da� w okno,
jakby tam spodziewa� si� ujrze�
tego, kt�ry narobi� mu tyle
k�opot�w. Nagle drgn��. Gdzie�
za drzwiami, w g��bi korytarza,
rozleg� si� d�wi�czny, beztroski
�miech, a po chwili da� si�
s�ysze� gwar �ciszonych rozm�w i
weso�e przekomarzania.
- Jest! - twarz profesora
rozb�ys�a. - No, dostanie on
teraz za swoje!
Zerwa� si� z miejsca. Radosne
podniecenie pierzch�o, w oczach
pojawi�y si� nieprzyjemne
ogniki. Stan�� po�rodku pokoju,
nieprzyst�pny i gniewny. Ze
zsuni�tymi, g�stymi brwiami i z
zaci�ni�tymi surowo ustami
wygl�da� w tej chwili gro�nie.
Na korytarzu rozleg�y si�
szybkie kroki. Kto� lekko
zastuka�, uchyli�y si� drzwi.
Ju� go poznajecie, o moi mili?
Tak, to rzeczywi�cie jest On.
Stoi teraz naprzeciw Goebla z
wielk� puszk� botaniczn�,
przerzucon� przez rami�,
zakurzony, troch� jakby
zm�czony. Wida� od razu, �e
wraca z dalekiej podr�y.
- Przepraszam, �e wchodz� tu w
takim stroju - przem�wi� nieco
zak�opotany, ujrzawszy go�cia. -
Giesenhagen powiadomi� mnie
jednak, �e mam si� stawi�
natychmiast.
Profesor obj�� go przeci�g�ym,
nieprzychylnym spojrzeniem.
- Ju� trzeci dzie� czekamy na
pana z dyrektorem Treubem -
wycedzi� powoli. - A pan znikn��
bez �ladu...
Urwa� niespodziewanie, jakby
chcia� pog��bi� groz� s��w,
kt�re za chwil� padn�. Nie
zapominajcie, o moi mili - by�
bardzo z�y.
Pan Marian za�, jak go
profesor nazywa�, zmiesza� si�
wyra�nie. Go�cia nigdy dot�d nie
widzia�, ale zna� doskonale jego
nazwisko.
- Chcia�em potwierdzi�
ostatecznie swoje domys�y... -
pr�bowa� si� usprawiedliwi�. -
Panie profesorze - doda� zaraz
�mielej, zapominaj�c nagle o
Treubie. - Bactridia to
galas�wki, wywo�ane przez grzyb
paso�ytny, kt�ry mno�y si� w
plazmie ro�liny. Teraz nie ma
ju� w�tpliwo�ci - zapala� si�
coraz bardziej. - Zebra�em
bogaty materia� por�wnawczy.
Wsz�dzie to samo.
Goebel zamruga� powiekami,
jakby si� budzi� ze snu. W jego
oczach pojawi�y si� iskry �ywego
zainteresowania.
- Hm... - mrukn��. - Jest pan
tego pewien?
- Najzupe�niej. O, prosz� -
pan Marian szybko wyci�gn��
od�amki kory, pokrytej jak gdyby
ple�ni�. - Mo�emy tu wiele
zobaczy� nawet za pomoc�
powi�kszaj�cego szk�a.
Profesor wzi�� do r�ki kilka
kawa�k�w, podszed� do okna i
zacz�� si� uwa�nie przygl�da�.
- To jest mo�liwe - zgodzi�
si� z oci�ganiem. - A w jaki
spos�b zarodniki przenosz� si� z
miejsca na miejsce?
- Za pomoc� �limak�w, przede
wszystkim za� wody. W kropli
odpadaj� natychmiast.
Goebel wydawa� si� zaskoczony
t� wiadomo�ci�. Po chwili
machn�� jednak�e r�k�.
- To s� tylko s�owa - rzek�
energicznie. - Wie pan, �e nie
lubi� filozofowania w nauce.
Prosz� to udowodni�.
Pan Marian rzuci� puszk� w k�t
i bez �ladu zmieszania podbieg�
do mikroskopu. Nasz dyrektor,
zapomniany teraz przez obu,
spogl�da� na to, co si� dzia�o,
z coraz wi�kszym zdziwieniem.
Spodziewa� si� gwa�townego
wybuchu, a tu obserwowa� scen�,
kt�ra zaskoczy�a go sw�
niezwyk�o�ci�. Asystent zr�cznie
manipulowa� przyrz�dami,
profesor za�, przej�ty do g��bi,
pochyla� si� co chwila i na
podstawie przeprowadzanych na
poczekaniu bada� sprawdza�
s�owa, kt�re tamten wypowiada�
ze stale wzrastaj�cym
przej�ciem.
Treuba te� to widocznie
zaciekawi�o, wsta� bowiem i
zbli�y� si� do nich powoli.
- Prosz�, sp�jrz! - Goebel,
zaczerwieniony, przysun�� do
niego mikroskop. - To
nadzwyczajne!
Nasz dyrektor popatrzy� jakby
od niechcenia, ale zaraz
pochyli� si� mocniej. Kropla
zetkn�a si� w�a�nie z
zarodnikiem, ten opad� i razem z
ni� przesun�� si� w bok.
- Rzeczywi�cie, tu nie mo�e
by� w�tpliwo�ci! - wykrzykn�� w
zachwycie.
Poruszy� preparat, druga
kropla przela�a si� leniwie,
dotkn�a zarodnika i razem z nim
ruszy�a w dalsz� w�dr�wk�.
- �wietnie! - wykrzykn��. -
Powtarza si� ca�a historia. Ale
to z pana r�wnie� grzybiarz -
doda� spogl�daj�c z
zaciekawieniem na asystenta. -
Doskonale! W takim razie nie
zabraknie panu pracy na Jawie.
Pan Marian uni�s� g�ow� znad
sto�u, i w roztargnieniu
spojrza� na dyrektora. By� my�l�
gdzie indziej, lecz pogodna
twarz Treuba przywr�ci�a go od
razu do rzeczywisto�ci.
- Je�li panom jeszcze b�d�
potrzebny - zwr�ci� si�
uprzejmie do obu - to pozw�lcie,
�e si� najpierw umyj�. Wracam -
doda� spogl�daj�c z
zak�opotaniem na zakurzone
ubranie i buty - z dalekiej
podr�y.
Goebel skin�� g�ow� z powag�,
jak to robi� cz�sto wielcy
uczeni. Zreszt� bardzo lubi�
porz�dek i czysto��.
- Oczywi�cie, jest nam pan
bardzo potrzebny - potwierdzi�.
- Trzeba si� jednak umy�. Prosz�
zaraz powr�ci�.
Pan Marian szybko zebra� swoje
baga�e i wyszed� z pokoju.
Goebel spojrza� z niepokojem na
Treuba.
- Zapomnia�em - westchn�� - �e
ty si� �pieszysz na poci�g...
Nasz dyrektor westchn��
r�wnie�.
- Niestety, ju� si� sp�ni�em
- zauwa�y� obserwuj�c pos�pnie
zegarek. - Trudno, pojad�
nocnym. Co prawda, w ostatniej
chwili, ale zd��� na statek. O
ile sobie jednak przypominam -
doda� naraz, �ci�gaj�c brwi -
mia�e� mu da� reprymend�...
Popatrzy� na profesora tak,
jakby czu� do niego g��bok�
uraz�. Goebel machn�� r�k�
bezradnie.
- Gdy poznasz go bli�ej, to
wszystko zrozumiesz - rzek�
takim tonem, jakby si� przed nim
t�umaczy�.
- Ma on tu przywileje, gdy�
jest to cz�owiek, kt�rego nie
potrzeba ani kontrolowa�, ani
pogania� w pracy. Jest to -
doda� �ciszaj�c g�os - jeden z
najzdolniejszych i najbardziej
wszechstronnych botanik�w
naszych czas�w... Ale ty - twarz
mu naraz rozb�ys�a - te� da�e�
si� porwa� jego wymowie.
Obaj uczeni przez chwil�
mierzyli si� wzrokiem i
niespodziewanie parskn�li
�miechem.
- A to ci� urz�dzi�! -
wykrzykn�� Treub ocieraj�c oczy
mokre od �ez. - Gdzie twoja
surowo��? Gdzie profesorska
powaga?
- Ale� wpad�! - Goebel
protekcjonalnie poklepa� go po
ramieniu. - Teraz ty b�dziesz
musia� pilnowa� swojej. RAdz�
ci post�powa� z nim tak samo jak
ja. A mo�e go nie zabierzesz?
Nasz dyrektor zrobi� z�o�liw�
min�.
- Akurat! - wykrzykn��. -
Mia�bym zrezygnowa� ze
wsp�pracownika, kt�rego tak
zachwala s�ynny profesor Goebel
z Monachium? I do tego
grzybiarza? Nie, bracie!
Je�liby� nawet pr�bowa�
zatrzyma�, porw� go si��.
Giesenhagen, kt�ry przechodzi�
w�a�nie za drzwiami, a�
przystan�� z wielkiego
zdumienia. Takich bowiem
wybuch�w �miechu, jakie rozleg�y
si� w gabinecie profesora, nigdy
jeszcze w tym gmachu nie
s�ysza�.
II
O przyjaciele! Tak wi�c sta�o
si�, co musia�o si� sta�. Kogo
bowiem przy urodzeniu odwiedzi
jasny Ard�una, ten musi p�j��
drog�, kt�r� wyznaczy� mu
Szlachetny w swej nadziemskiej
dobroci.
Dnia 25 grudnia 1896 roku -
doskonale pami�tam t� dat� - w
dzie� najwi�kszego �wi�ta
chrze�cijan, w pogodny,
s�oneczny ranek wysiad� na
stacji w Bogorze On - doktor
Marian Raciborski, kt�rego
ojczyzn� by�a daleka Polska. Co,
cieszycie si�, moi mili, �e
widzicie go wreszcie na naszej
ziemi?... On te� jest bardzo
zadowolony. Wtedy to spotka�em
si� z nim po raz pierwszy.
Poniewa� m�j Francuz, u kt�rego
w�wczas s�u�y�em, wyjecha� na
�wi�ta do Djakarty, wi�c uda�em
si� z ojcem na dworzec. Rzecz
dziwna, ale pozna�em go
natychmiast, a nie by� przecie�
jedynym pasa�erem tego poci�gu.
Wskaza�em go zaraz ojcu i
podeszli�my. Zrobi� na nas mi�e
wra�enie. Powita� nas uprzejmie
w naszym rodzinnym j�zyku,
widocznie zd��y� si� troch�
nauczy� w czasie podr�y.
Umie�cili�my go w hotelu Chemin
de Fer, jak przykaza� dyrektor
Treub.
P�niej obserwowa�em go tylko
z daleka. POcz�tkowo, jak ka�dy
Europejczyk, kt�ry do nas
przybywa, by� oszo�omiony
bogactwem tutejszej przyrody.
Tam bowiem, w jego kraju, je�li
wejdziecie do lasu, napotkacie
najwy�ej kilka gatunk�w drzew. U
nas natomiast ka�de prawie
drzewo jest inne. Nie ma tam
zreszt� lian, bambus�w,
kilkusetmetrowych rotang�w i
tysi�cy innych ro�lin, kt�re u
nas tworz� nieprzebyte zaro�la.
Nawet najbardziej uczony
botanik, kt�ry s�ysza� o tym,
staje bezradny wobec tej
pl�taniny dziwnych dla niego
stwor�w, rosn�cych nie tylko na
ziemi, ale bujaj�cych w
powietrzu, przyczepionych do
obcych li�ci, ga��zi i pni.
Nasz dyrektor, kt�ry niegdy�
sam przez to przeszed�, rozumia�
doskonale pocz�tkowe k�opoty
nowego przybysza. Nie pozwala�
mu wi�c przez pewien czas robi�
dalszych wycieczek. Chcia�, aby
przyzwyczai� si� do tych
odmiennych form na terenie
Ogrodu i na zboczach Salaku.
Tuan Borski - tak nazwali�my
go, bo przecie� dla nas jego
nazwisko by�o stanowczo za
d�ugie - nie nale�a� jednak do
ludzi cierpliwych. Przez kilka
dni kr�ci� si� po ca�ym terenie,
potem za� przez tydzie�
przegl�da� zbiory, kt�re inni
uczeni zgromadzili w herbarium.
Nie by�o tam �adnego porz�dku.
Treub martwi� si�, bo do tej
pracy nie mia� dotychczas
odpowiedniego cz�owieka. Doktor
zrobi� nam niespodziank�. To, co
by�o potrzebne i warto�ciowe,
wy��czy�, reszt� po prostu
wyrzuci�. Co pozosta�o -
pouk�ada� starannie,
posegregowa�, gdzie m�g�, tam
r�wnie� opisa�. Treub, gdy to
zobaczy�, w pierwszej chwili
stan�� zdumiony i zachwycony. Za
to, gdy si� przyjrza� tuanowi
Borskiemu, zmarkotnia�. Doktor w
ci�gu tego tygodnia schud�,
sczernia� na twarzy, z jego oczu
bi� chorobliwy blask. Okaza�o
si� od razu na wst�pie, �e ten
cz�owiek nie potrafi si�
oszcz�dza�. Gdy porwa�a go jaka�
robota, pracowa� dzie� i noc.
Nasz dyrektor zl�k� si� i
pilnowa� osobi�cie, aby przez
nast�pne trzy dni nie zajmowa�
si� niczym.
Wkr�tce tuana Borskiego
poch�on�a nowa praca. Zacz��
szuka� swoich paprotnik�w w
Ogrodzie, a wiecie, �e ich tam
nie brakuje. By�o przy tym
nieraz du�o uciechy, gdy tych
ro�lin trzeba by�o szuka� wysoko
na drzewach. Kiedy wreszcie
upora� si� z tym, postanowi�
zorganizowa� dalsz� wycieczk�. I
wtedy to sta�o si� pierwsze
nieszcz�cie...
Doktor mia� w�wczas s�u��cego
Mijuna. Wy, starsi, z pewno�ci�
go pami�tacie. By� to dobry
cz�owiek, pracowity i ch�tny,
ale nies�ychanie czu�y na dobre
obyczaje, kt�re wpajali nam
wtedy nasi starsi bracia,
Holendrzy. Nie zauwa�y� z daleka
Europejczyka to - jego zdaniem -
stanowi�oby wielkie
przest�pstwo. Rozumie� obcy
j�zyk by�o dla niego
r�wnoznaczne ze �mierci�.
Wszystko, co nakazywali
Holendrzy, uwa�a� za �wi�to��.
Ot� ten Mijun, wraz z trzema
tragarzami i moim ojcem Paidanem,
towarzyszy� doktorowi w
wycieczce. Ojciec wr�ci� z niej
rozbawiony. R�wnie� tuan by� w
doskona�ym humorze i przez
nast�pne dni rozwesela� nawet
najbardziej powa�nych. Tote�
zdziwi�em si�, gdy kt�rego�
wieczoru, przechodz�c ko�o jego
pokoju, us�ysza�em g�o�ne
wymy�lania i kl�twy.
Tak, przyjaciele, on kl��!...
Oczywi�cie nie po naszemu, gdy�
jeste�my narodem, kt�ry takich
s��w nie u�ywa. By�y to ostre,
kr�tkie i gniewne okrzyki,
wypowiedziane w obcym, nie
znanym mi zupe�nie j�zyku. Tylko
z ich tonu i brzmienia
domy�li�em si�, �e to musz� by�
straszne przekle�stwa. Nie
dziwcie mu si� i nie miejcie do
niego pretensji. Przecie�
przyby� z Europy. Tam nie uwa�a
si� tego za grzech.
Przystan��em w�wczas
bezwiednie przy drzwiach.
- Ty idioto! - dobieg�y do
mnie teraz malajskie s�owa
doktora. - To ja ciebie chc�
traktowa� jak cz�owieka, a nie
jak bydl�, a ty mi si� w ten
spos�b wywdzi�czasz? Nie
potrafisz zrozumie� nawet tak
prostej rzeczy?
Zadr�a�em na ca�ym ciele, by�y
to bowiem bardzo przykre s�owa,
kt�rych nie zdarzy�o mi si�
jeszcze nigdy us�ysze�. Tam, w
pokoju, kto� chodzi� wielkimi
krokami i w�a�nie musia� w
zdenerwowaniu o co� zawadzi�,
us�ysza�em bowiem stuk
upadaj�cego na ziemi�
przedmiotu.
Znowu rozleg�y si� kl�twy w
tym obcym j�zyku, kt�ry musia�
by� ojczystym j�zykiem doktora.
- Zamieni�e� si� w niewolnika
- doda� zaraz po malajsku,
unosz�c si� coraz bardziej. -
Zatraci�e� godno�� i chcesz, aby
inni post�powali tak samo. Po
co� to wszystko rozgada�?
- O tuanie! - dobieg� mnie
cichy, pokorny g�os
przygn�bionego Mijuna. - Tak
musia�o by�. Nie wolno zmienia�
dobrych obyczaj�w, kt�rych ka��
przestrzega� nasi starsi bracia,
Holendrzy...
Odskoczy�em od drzwi. Tuan
Borski wpad� widocznie we
w�ciek�o��, gdy� zacz�� wymy�la�
tak g�o�no, �e a� zatka�em uszy.
Wybieg�em z hotelu, wstrz��ni�ty
do g��bi, raduj�c si� w duchu,
�e pracuj� dla grzecznego
Francuza, kt�ry nigdy nie
podni�s� na mnie g�osu. Co
prawda, z tej przypadkowo
pods�uchanej rozmowy niewiele
mog�em zrozumie�, serdecznie mi
jednak by�o �al poczciwego
Mijuna. Do czego to podobne,
�eby tak krzycze� na biednego
cz�owieka? By�em �wi�cie
przekonany, �e doktor wyrz�dza
mu krzywd�.
Wieczorem opowiedzia�em o
wszystkim ojcu. Ku memu
najwy�szemu zdumieniu on nie
tylko nie zgani� tuana, ale
przyj�� moje ubolewania z
wyra�n� niech�ci�.
- Mijuna op�ta� Demon G�upoty
- przerwa� kr�tko moje wywody. -
Nie wtr�caj si� do tej sprawy.
Przycich�em od razu, ojca
bowiem bardzo szanowa�em nie
tylko dlatego, �e by� moim
ojcem, ale �e by� m�drym
cz�owiekiem. Ile razy jednak
odt�d zobaczy�em Mijuna,
przypomina�a mi si� ca�a sprawa,
uprzedzenie za� do tuana
wzrasta�o.
Co on zrobi� z tego
poczciwca? Mijun wygl�da� coraz
gorzej, na jego twarzy rysowa�o
si� przygn�bienie, unika� ludzi.
M�wiono coraz g�o�niej, �e jego
stosunki z doktorem uk�adaj� si�
bardzo �le, �e codziennie
rozlegaj� si� wymy�lania. Byli
tacy, kt�rzy, tak samo jak ja,
ganili tuana, twierdz�c, �e
zachowuje si� niew�a�ciwie. Inni
jednak post�powali podobnie jak
ojciec: zbywali kr�tko moje
pytania, zachowuj�c tajemnicze
milczenie.
Tak min�� stycze� i luty,
nadszed� marzec, wzmog�y si�
deszcze. Tuan Borski pracowa�
niezmordowanie. Urz�dza� liczne
wycieczki do pi�knych las�w na
zboczach Salaku i wulkanu Gede,
na piaskowcowe wzg�rza regencji
Preanger, w okolice Gunung
Pantiar, a nawet na odleg�e
tereny Sukabumi i Nialindung. Z
ka�dej takiej wyprawy tragarze
przynosili obfity �up. Sk�adali
w herbarium setki ro�lin, potem
za� doktor zamyka� si� w nim i
cz�sto pracowa� nawet w nocy.
Kiedy� wszed�em tam w czasie
jego nieobecno�ci. Wsz�dzie
panowa� wzorowy porz�dek. Na
sto�ach, w szafach, na p�kach
porozk�adane by�y li�cie,
nasiona, korzenie, a niekiedy
nawet ca�e ro�liny. Na ten widok
a� si� schwyci�em za g�ow�; nie
domy�la�em si� dot�d, �e na
naszej wyspie paprotniki s�
reprezentowane w tak wielu
gatunkacdh.
Mijun te� bra� udzia� w tych
wszystkich wyprawach, chocia�
tuan Borski patrzy� na niego
coraz bardziej niech�tnie.
Kt�rego� dnia ujrza�em ich obu.
Mijun szed� pokorny, zgarbiony.
Doktor nie zwraca� na niego
uwagi, ani si� nie odzywa�. By�
chmurny, zdawa�o si�, �e
wstrz�sa nim gniew. Znowu
po�a�owa�em Mijuna i, wybaczcie
mi, przyjaciele, po raz pierwszy
i ostatni zw�tpi�em w m�dro��
mojego ojca Paidana. By�em
w�wczas przekonany, �e tuan
Borski jest z�ym cz�owiekiem,
nie rozumiej�cym ani nas, ani
Mijuna!...
W po�owie marca rozesz�a si�
w Ogrodzie niezwyk�a wie��:
wszyscy naukowcy wyje�d�aj� za
dwa dni na wysp� Krakatau! By�a
to i dla wielu z nas przyjemna
wiadomo��. Ci, kt�rzy mieli uda�
si� z nimi, cieszyli si� �e
ujrz� morze i szcz�tki wyspy,
kt�r� pot�ne duchy wysadzi�y
przed kilkunastu laty w
powietrze.
Wieczorem rozmawia�em o tej
sprawie z ojcem. Dowiedzia�em
si�, �e m�j Francuz zabiera mnie
z sob�.
- A co z Mijunem? - zapyta�em
ciekawie. - On pozostanie w
Bogorze?
Ojciec, m�j dobry, kochany
ojciec, spojrza� na mnie z
wyrzutem.
- Nie - odpar� powoli - on
r�wnie� pojedzie.
- Ale przecie� tuan Borski
bardzo si� gniewa na niego -
wyb�ka�em speszony. -
S�dzi�em...
- To �le s�dzi�e� - przerwa�
mi ojciec szorstko, co u niego
by�o zupe�nie wyj�tkowym
zjawiskiem. - Tuan Borski jest
sprawiedliwy. Nie gniewa si� na
Mijuna, lecz na Demona G�upoty,
kt�remu uleg� ten cz�owiek.
Powtarza� to po raz drugi,
wi�c chocia� nic z tych s��w nie
zrozumia�em, pochyli�em g�ow� z
szacunkiem. Gdzie� w g��bi
serca czai�a si� jednak
w�tpliwo��. Nie dziwcie si�, moi
mili. By�em wtedy bardzo m�odym
cz�owiekiem. Czu�em, �e nie mam
racji, ale nie mog�em poj��
m�dro�ci, kt�ra kry�a si� w
szorstkich s�owach mojego ojca
Paidana...
III
Tego nie pami�tacie ani wy,
ani ja nie pami�tam, dzia�o si�
to bowiem w�wczas, gdy by�em
ma�ym dzieckiem, a z was nikogo
jeszcze nie by�o na �wiecie.
Wtedy to kt�rego� dnia da� si�
s�ysze� na ca�ej Jawie
straszliwy huk, a zaraz potem
s�oneczny dzie� zamieni�
si� w noc. Czarnokrwawe, �a�obne
tumany szczelnie zakry�y niebo,
na ziemi� posypa�y si� kamienie
i gor�cy dusz�cy py�. Morze
wznios�o si� w g�r�, zalewaj�c
brzegi i roznosz�c w strz�py
pola ry�owe, kampongi, ludzi,
zwierz�ta i puszcz�.
Opowiada� mi ojciec, �e na
zachodzie spad� na ziemi� deszcz
wulkaniczny, kt�ry ca�y kraj
zamieni� w pustyni�, gdzie
indziej za� wysoko w g�rach
znajdowano p�niej wyrzucone
przez morze okr�ty.
Jedna z wysp, znajduj�ca si�
w�a�nie tam, gdzie niedawno
schowa�o si� s�o�ce, rozpad�a
si� w gruzy. Ludzi ogarn��
strach. Ci, kt�rzy ocaleli,
sk�adali b�stwom ofiary albo
modlili si� w meczetach, w
chrze�cija�skich ko�cio�ach i
chi�skich pagodach. Zlitowa� si�
wi�c w ko�cu nad swym ludem
Najmocarniejszy i grzmoty
usta�y. Przez trzy miesi�ce
jednak wzbija� si� jeszcze w
niebo pot�ny s�up dymu, mro��c
w dzie� i w nocy serca swym
ponurym, ciemnokrwistym
po�yskiem.
Do tej w�a�nie nieszcz�snej
wyspy, kt�rej znaczna cz��
zaton�a w morzu na zawsze, a
to, co z niej pozosta�o,
zagin�o pod zwa�ami popio��w,
teraz mieli�my pop�yn��. NIe
dziwcie si� wi�c, moi mili, �e
zbli�ali�my si� do niej z
bij�cym sercem, chocia� targa�a
nami r�wnie� ciekawo��.
Natomiast profesor Treub i inni
naukowcy z Bogoru byli
rozbawieni jak nigdy. Gdy
wsiedli�my na pok�ad, pogoda
by�a pi�kna, morze spokojne. Po
lewej stronie rysowa� si�
zielony brzeg Jawy, wzbijaj�cy
si� b�yskawicznie w g�r�
wierzcho�kami naszych
wspania�ych wulkan�w. Po prawej
ukazywa�y si� cz�sto p�askie,
koralowe wysepki. Gdzie to by�o
mo�liwe, dobijali�my do l�du.
Obserwowa�em wtedy doktora.
Gin�� od razu w g�stwinie i
szpera� tam godzinami. W�wczas
to zauwa�y�em co�, co dotychczas
uchodzi�o mojej uwagi. Zawsze
bieg�o za nim wielu innych,
niekiedy nawet bardzo powa�nych
badaczy, a m�j Francuz nie
odst�powa� go wkr�tce ani na
krok. Ni st�d, ni zow�d poprosi�
go o wyszukanie jakiej� rzadkiej
ro�liny, kt�r� stara� si� zdoby�
od dawna. Doktor zatrzyma� si�
na chwil�, rozejrza� uwa�nie po
otoczeniu, a potem skierowa� si�
prosto do �rodka wysepki. Tam
przystan�� znowu, jakby si�
waha�. Otaczaj�cy go
Europejczycy zacz�li z niego
�artowa�. Wszyscy byli zdania,
�e ta ro�lina nie mo�e rosn�� na
wyspie.
- Nie - zaprzecza� tuan
stanowczo. - Ona tu musi
rosn��! Zaraz, zaraz... O, ju�
wiem!
Szybko zanurzy� si� w g�szcz,
tn�c zaro�la golokiem. Gdy
wyszed� stamt�d, ni�s� w r�ku
to, na co wszyscy czekali.
Treub, kt�ry te� si� znajdowa�
w pobli�u, �mia� si� pogodnie.
- A m�wi�em wam, panowie, �e
ten cz�owiek znajdzie ka�d�
ro�lin�, i to nawet tam, gdzie
ona nie ro�nie - wykrzykn��. -
Po prostu ma nosa. Rzadki to
dar.
"Rzadki to dar..." Te s�owa
wzbudzi�y we mnie jaki�
nieokre�lony niepok�j. Nie
mog�em o nich zapomnie� nawet
w�wczas, gdy wp�yn�li�My w
Cie�nin� Sundajsk�, oddzielaj�c�
Jaw� od brzeg�w Sumatry. Niech��
do doktora nie zgas�a wprawdzie,
lecz w moim sercu zrodzi�o si�
nagle, niejasne jeszcze, ale
pe�ne mimowolnego szacunku
przeczucie. Nasz dyrektor �mia�
si�, wspominaj�c o darze. Ja
pozosta�em powa�ny. Wiedzia�em
przecie�, jak zreszt� wiemy o
tym wszyscy, �e dar nie jest
dzie�em przypadku...
Nast�pnego dnia ukaza� si�
przed nami smuk�y, niewiele
r�ni�cy si� pocz�tkowo od
niebosk�onu, samotny szczyt. W
miar� jak si� przybli�ali�my,
wierzcho�ek r�s�, zmienia�y si�
barwy. B��kit zast�pi�a szaro��,
a ta z kolei ust�pi�a miejsca
soczystej zieleni.
Tym razem zdumieli�my si� nie
tylko my, ale i naukowcy. Treub
znowu si� �mia�.
- Tak, moi panowie -
o�wiadczy� - natura nie znosi
pr�ni. Nie tak dawno ta cz��
wyspy, kt�ra zdo�a�a si�
utrzyma� na powierzchni,
stanowi�a tylko martwe usypisko
popio��w. TEraz ju� na niej
krzewi si� bujne �ycie z nasion,
naniesionych tu wiatrem i fal�.
Odetchn��em z ulg�, tam
bowiem, gdzie s� ro�liny, ka�dy
czuje si� ra�niej. Rzeczywi�cie,
nad brzegiem wyr�s� ju� ma�y
lasek. G��biej, na stokach,
rozkrzewi�y si� najrozmaitsze
trawy, a w�r�d nich rozleg�e
pola paproci. Doktor cieszy� si�
jak dziecko, m�g� bowiem
do��czy� nowe okazy do swych
zbior�w, i to z wyspy, na kt�rej
niedawno �ycie ca�kowicie
wymar�o. Zaraz te� wybra� si� na
d�u�sz� wycieczk�, a �e m�j
Francuz nie odst�powa� go teraz
ani na chwil�, wi�c i ja uda�em
si� z nimi. Wdarli�my si� wysoko
na szczyt, a potem zacz�li�my
go powoli okr��a�. Nie by�a to
�atwa wspinaczka, chocia� z
morza zbocza rysowa�y si�
g�adko. Ulewne deszcze zrobi�y
swoje, gdzieniegdzie powsta�y
wyrwy i zapadliny.
Niespodziewanie zamkn�a nam
drog� niewielka, ale zupe�nie
stroma iglica. Na jej
wierzcho�ku ros�a �liczna
papro�, wdzi�cznie rozrzuciwszy
swe li�cie na boki. Tuan Borski
przystan��.
- Zdaje si�, �e to co� nowego
- mrukn�� spogl�daj�c w g�r�. -
Trzeba by si� tam dosta�...
Jednak�e ani on, ani m�j
Francuz, chocia� obaj byli
zr�czni i silni, nie potrafili
tego dokona�. Mijunowi r�wnie�
si� nie uda�o, mimo �e we
wspinaczce ma�o ludzi mog�o mu
w�wczas w Bogorze dor�wna�.
Doktor, zm�czony i zniech�cony
tymi pr�bami, ju� zamierza�
odej��, lecz w�wczas ja
postanowi�em spr�bowa�
szcz�cia. Doktor ucieszy� si�,
rezygnowa� bowiem bardzo
niech�tnie.
- Je�li tam wejdziesz -
o�wiadczy� weso�o - dostaniesz
guldena.
Bez s�owa przysun��em si� do
iglicy, obszed�em j� wko�o, i,
ujrzawszy �cian� bardziej
chropaw�, powoli zacz��em
wspina� si� w g�r�. Iglica nie
by�a nawet wysoka, lecz nie
dawa�a prawie �adnych punkt�w
oparcia. Mimo to trzyma�em si�
jej sprytnie jak gekko i
wreszcie dotar�em na szczyt. Nie
b�d� wam tu opowiada� o
okrzykach rado�ci i pochwa�ach,
jakie do mnie dobieg�y z do�u.
Przyznam si� tylko, �e by�em
w�wczas bardzo szcz�liwy.
Przyjemnie jest dokona� czego�,
na co inni nie mog� si� zdoby�.
Gdy znowu znalaz�em si� obok
doktora, ten chcia� mi wr�czy�
obiecan� nagrod�. POprzednio nie
zwr�ci�em uwagi na jego s�owa.
Teraz zrobi�o mi si� dziwnie
nieswojo.
- Dzi�kuj� panu - odm�wi�em
grzecznie, ale stanowczo. - Nie
wszed�em tam dla pieni�dzy.
Chcia�em panu tylko dopom�c.
Zdawa�o mi si�, �e ogorza�a
twarz doktora poczerwienia�a
nieco, m�j Francuz za�
powiedzia� co� weso�ego w swoim
rodzimym j�zyku i zatar� r�ce.
Tuan Borski popatrzy� na mnie
jako� przeci�gle, badawczo. Nie
odezwa� si� wi�cej i w zupe�nym
milczeniu wr�cili�my na statek.
Gdy wreszcie znale�li�my si�
w domu, ojciec rozpocz�� ze mn�
wieczorem bardzo powa�n�
rozmow�.
- Tw�j Francuz odje�d�a za
kilka dni... - rzek� w
zamy�leniu.
Skin��em g�ow�. Rzeczywi�cie,
Francuz przyjecha� do Bogoru
jedynie po swoje zbiory i
rzeczy, a 30 marca mia� si� uda�
do Djakarty, stamt�d za�
odp�yn�� do Europy.
- Mijun pracuje u tuana
Borskiego tylko do ko�ca tego
miesi�ca - ojciec ockn�� si� z
zadumy i wpatrzy� si� we mnie
uwa�nie. - Teraz ty u niego
obejmiesz s�u�b�.
Zdr�twia�em, naraz bowiem
wszystkie krzyki i wymy�lania,
kt�rych niegdy� by�em �wiadkiem,
zmrozi�y mnie strasznym
wspomnieniem. Zdawa�o mi si�, �e
jeszcze teraz je s�ysz� i widz�
gniewny wzrok doktora,
spoczywaj�cy na nieszcz�snym
Mijunie. Czy�by mnie mia�o
oczekiwa� to samo?...
Zwiesi�em g�ow� w rozpaczy,
lecz, oczywi�cie, nie
przeciwstawi�em si�, bo wola
ojca jest �wi�ta. On za� ju� nie
wraca� do tej rozmowy. Dopiero
gdy po�egna�em si� z Francuzem,
zaprowadzi� mnie do tuana
Borskiego.
- O panie - przem�wi�
k�aniaj�c si� z ca�ym
szacunkiem, a i ja uczyni�em to
samo - przyprowadzi�em ci mego
syna! To dobry ch�opak. I
sprytny.
Doktor obj�� mnie znowu tym
badawczym spojrzeniem, jak to
niegdy� ucz