1957

Szczegóły
Tytuł 1957
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1957 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1957 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1957 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tytu�: "Si�a strachu" Autor: alistair maclean Tom ca�o�� w #e tomach PWZN Print 6 Lublin 1999 Przedruku dokonano na podstawie pozycji wydanej przez Cemark Warszawa 1990 Redakcja techniczna wersji brajlowskiej: Franciszek Kwiatkowski Piotr Kali�ski Sk�ad, druk i oprawa: PWZN Print 6 sp. z o.o. 20_218 Lublin, Hutnicza 9 tel.8fax: 0_81 746_12_80 e-mail: [email protected] `gw2 Prolog 3 maja 1958 roku. Siedzia�em u siebie w biurze, je�eli biurem nazwa� mo�na drewniane pud�o o wymiarach dwa na trzy metry, zamontowane na przyczepie samochodowej. Tkwi�em tam ju� cztery godziny, a uszy puch�y mi od trzymania s�uchawek. Znad bagien i morza nadci�ga� zmierzch. Ale gdyby nawet przysz�o mi tak stercze� ca�� noc, nie ruszy�bym si� z miejsca: te s�uchawki by�y dla mnie najwa�niejsze w �wiecie, stanowi�y jedyn� wi� ��cz�c� mnie z tym wszystkim, co przedstawia�o dla mnie jak�kolwiek b�d� warto��. Ju� przynajmniej trzy godziny temu Pete mia� si� odezwa� na um�wionej d�ugo�ci fal. Barranquilla by�a wprawdzie kawa� drogi na p�noc, ale ju� wielokrotnie pokonywali�my t� tras�. Nasze trzy samoloty DC by�y mocno wys�u�one, ale dzi�ki starannej konserwacji i pieczo�owitej opiece znajdowa�y si� w doskona�ym stanie technicznym. Pete jest znakomitym pilotem, a Barry to as w�r�d nawigator�w. Prognozy meteorologiczne dla zachodniego rejonu Morza Karaibskiego by�y dobre, nie nadesz�a jeszcze pora huragan�w. Nie mog�em zrozumie�, dlaczego od tak dawna ju� nie mia�em od nich �adnej wiadomo�ci radiowej. Tak czy inaczej, musieli ju� min�� punkt najwi�kszego zbli�enia i lecie� w kierunku p�nocnym zmierzaj�c do celu - Tampy. Czy�by nie us�uchali moich zalece� i zamiast zatoczy� szeroki �uk nad cie�nin� Jucatan, polecieli najkr�tsz� drog�, nad Kub�? W owych czasach samolotom przelatuj�cym nad t� rozdart� wojn� domow� wysp� przydarzy� si� mog�y najrozmaitsze przykre niespodzianki. Wydawa�o si� to ma�o prawdopodobne, a zwa�ywszy, co wie�li na pok�adzie - wr�cz niemo�liwe. Ilekro� w gr� wchodzi� element ryzyka, Pete by� jeszcze bardziej ode mnie ostro�ny i przewiduj�cy. W k�cie mojego biura na k�kach cichutko gra�o radio. Nastawione by�o na jak�� m�wi�c� po angielsku stacj� i ju� po raz drugi tego wieczora nie znany mi ludowy gitarzysta sm�tnie zawodzi� o �mierci matki, �ony czy ukochanej, sam ju� nie wiem czyjej. Piosenka nosi�a tytu� "Moja czerwona r�a nagle poblad�a". Czerwie� to �ycie, biel to �mier�. Czerwie� i biel - barwy trzech samolot�w, stanowi�cych w�asno�� naszego Transkaraibskiego Towarzystwa Lot�w Czarterowych. Kiedy piosenka dobieg�a wreszcie ko�ca, odetchn��em z ulg�. Moje biuro wyposa�one by�o skromnie. Biurko, dwa krzes�a, szafka do przechowywania dokument�w i pot�ny, nadawczo-odbiorczy aparat radiowy RCA, zasilany grubym kablem przeci�gni�tym przez dziur� w drzwiach, a potem wij�cym si� w�r�d trawy i b�ota przez naro�nik pasa startowego ku g��wnym zabudowaniom dworca lotniczego. Poza tym jeszcze lustro. Zawiesi�a je El�bieta w czasie swej jedynej wizyty tutaj, a potem nigdy jako� nie potrafi�em zdoby� si� na to, �eby je zdj�� ze �ciany. Przejrza�em si� w lustrze, ale to by� b��d. Czarne w�osy, czarne brwi, ciemnoniebieskie oczy i blada, wymizerowana, napi�ta twarz przypomina�y mi tylko, jak strasznie jestem podenerwowany. Jak gdyby trzeba mi by�o o tym jeszcze przypomina�! Odwr�ci�em si� i wyjrza�em przez okno. Wcale mi to nie pomog�o. Tyle �e nie patrzy�em ju� na swoj� twarz. Oczywi�cie nic nie widzia�em. Nawet w najlepszych warunkach niewiele przez to okno by�o wida�: ot dziesi�� mil ponurej, p�askiej, podmok�ej r�wniny, ci�gn�cej si� od lotniska Stanley Field a� po Belize. Teraz jednak w Hondurasie rozpocz�a si� w�a�nie pora deszczowa, fale wody od samego rana sp�ywa�y po szybie, a z postrz�pionych, nisko wisz�cych chmur lun�� na wysch��, paruj�c� ziemi� gwa�towny deszcz zamieniaj�c �wiat za oknem w szar�, mglist� nico��. Zn�w wystuka�em nasz sygna� wywo�awczy. Z takim samym zreszt� skutkiem jak przy kilkuset poprzednich pr�bach. Milczenie. Zmieni�em zakres fal, �eby sprawdzi�, czy odbi�r w porz�dku; i us�yszawszy jedynie zak��cenia atmosferyczne, �piew i muzyk�, wr�ci�em natychmiast na nasz� cz�stotliwo��. W�a�nie odbywa� si� najwa�niejszy lot w dziejach naszego Transkaraibskiego Towarzystwa Lot�w Czarterowych, a ja musia�em tkwi� jak przykuty w tym malutkim pomieszczeniu biurowym i bez ko�ca czeka� na zapasowy ga�nik, kt�ry w og�le nie dotar� na miejsce. A bez tego ga�nika bia�o-czerwona maszyna zaparkowana na pasie startowym, w odleg�o�ci niespe�na pi��dziesi�ciu metr�w, tyle jest dla mnie warta, co zesz�oroczny �nieg. Z Barranquilli musieli wystartowa�, tego by�em pewien. Pierwsz� wiadomo�� otrzyma�em trzy dni temu, w tym samym dniu, kiedy przyby�em na miejsce. W zaszyfrowanej depeszy nie by�o �adnej wzmianki o jakichkolwiek trudno�ciach. Wszystko odbywa�o si� w naj�ci�lejszej tajemnicy. O transporcie wiedzia�o tylko trzech wy�szych urz�dnik�w administracji pa�stwowej. Lloyd zgodzi� si� wprawdzie ubezpieczy� �adunek, ale za��da� jednej z najwy�szych stawek asekuracyjnych. Nawet nie przej��em si� specjalnie komunikatem radiowym o wczorajszej pr�bie zamachu stanu zwolennik�w dyktatury, kt�rzy nie chcieli dopu�ci� do wyboru libera�a Lierasa: zakazano wprawdzie lot�w wszystkim samolotom wojskowym i pasa�erskim na liniach wewn�trznych, ale zagraniczne linie lotnicze zakazem tym nie zosta�y obj�te: Kolumbia znalaz�a si� w tak op�akanej sytuacji gospodarczej, �e nie mog�a sobie pozwoli� na to, aby si� narazi� nawet najbiedniejszym cudzoziemcom, a my byli�my niemal�e w takiej samej sytuacji. Ale i tak nie chcia�em ryzykowa�. Zadepeszowa�em do Pete'a, �eby wzi�� ze sob� El�biet� i Johna. Je�eli 4 maja - to znaczy jutro - do w�adzy dorw� si� elementy niepo��dane i dowiedz� si� o naszej dotychczasowej dzia�alno�ci, b�dzie to bezapelacyjnie koniec Transkaraibskiego Towarzystwa Lot�w Czarterowych. I to natychmiast! Ale przy tym bajecznym wynagrodzeniu, jakie nam zaproponowano za jeden frachtowy lot do Tampy... W s�uchawkach co� zatrzeszcza�o. Wygl�da�o to na zak��cenia atmosferyczne, ale dok�adnie na uzgodnionej przez nas cz�stotliwo�ci. Jak gdyby kto� chcia� si� w��czy�. Pomaca�em r�k� ga�k� odbiornika - przekr�ci�em j� do samego ko�ca, o u�amek milimetra przesun��em skal� w jedn� i drug� stron� i... zamieni�em si� ca�y w s�uch. Nic z tego! �adnych g�os�w, �adnych sygna��w Morse'a, absolutnie nic. Zsun��em jedn� s�uchawk� i si�gn��em po paczk� papieros�w. Radio nadal gra�o. Po raz trzeci tego wieczora, po up�ywie niespe�na kwadransa, znowu us�ysza�em zawodzenie: "Moja czerwona r�a nagle poblad�a". By�o to ju� ponad moje si�y. Zerwa�em s�uchawki, skoczy�em do radia, przekr�ci�em wy��cznik z tak� si��, �e o ma�o nie wyrwa�em ga�ki, i si�gn��em po butelk� stoj�c� pod biurkiem. Nala�em sobie solidn� porcj�, a potem zn�w za�o�y�em s�uchawki. - CQR wzywa CQS. CQR wzywa CQS. Czy mnie s�yszysz? Czy mnie s�yszysz? Odbi�r... Whisky zala�a ca�e biurko, przewr�cona szklanka z trzaskiem rozbi�a si� o drewnian� pod�og�, a ja gor�czkowo szuka�em ga�ki nadajnika i mikrofonu. - Tu CQS, tu CQS! - wo�a�em z ca�ych si�. - Pete, czy to ty? Pete! Odbi�r... - Tak, to ja... Trzymamy kurs, jeste�my o czasie. Nie moja wina, �e si� sp�ni�em - g�os by� s�aby, daleki, ale mimo bezbarwnego, metalicznego d�wi�ku, wyczuwa�em w nim zdenerwowanie i w�ciek�o��. - Stercz� tu od nie wiadomo ilu godzin! - Cho� odetchn��em z ulg�, w moim g�osie zabrzmia� gniew, ale z chwil� gdy sobie to u�wiadomi�em, poczu�em wyrzuty sumienia. - Czy co� si� sta�o Pete? - Sta�o si�! Jaki� dowcipni� dowiedzia� si�, co mamy na pok�adzie, albo mo�e nie spodobali�my mu si� po prostu. Tak czy owak, pod�o�y� pod radio �adunek wybuchowy. Zapalnik odpali�, detonator eksplodowa�, ale na szcz�cie sam �adunek - nitrogliceryna, TNT albo co� w tym rodzaju - nie wybuch�. Ale radio omal si� nie rozlecia�o! Na szcz�cie Barry zabra� pe�n� skrzynk� cz�ci zapasowych. W�a�nie zdo�a� doprowadzi� aparat do porz�dku. By�em ca�y mokry na twarzy, r�ce mi dr�a�y. Kiedy wreszcie doby�em z siebie g�os, wyczuwa�o si� w nim dr�enie. - M�wisz, �e kto� pod�o�y� bomb�? Kto� chcia� wysadzi� maszyn� w powietrze? - Jak najbardziej! - Czy kto�... Czy s� ranni? - z przera�eniem czeka�em na odpowied�. - Uspok�j si�, stary. Tylko radio uszkodzone. - Dzi�ki Bogu! Miejmy nadziej�, �e na tym koniec. - Nic si� nie martw. Zreszt� mamy teraz anio�a str�a. Od co najmniej trzydziestu minut towarzyszy nam ameryka�ski samolot wojskowy. Widocznie z Barranquilli drog� radiow� za��dano eskorty, kt�ra nas doprowadzi do celu - Pete za�mia� si� sucho. - Ostatecznie to Amerykanom najbardziej zale�y na tym, co mamy na pok�adzie. - Co za samolot? - zapyta�em ze zdziwieniem. Przecie� trzeba nie byle jakiego pilota, �eby zapu�ci� si� czterysta czy pi��set kilometr�w nad Zatok� Meksyka�sk� i bez �adnych wskaz�wek radiolokacyjnych odnalaz� lec�c� ma�� maszyn�. - Czy by�e� o tym uprzedzony? - Nie. Ale nic si� nie martw, on jest w porz�dku. Przed chwil� rozmawiali�my z nim. Wie wszystko o nas i o naszym �adunku. To stary "Mustang", wyposa�ony w dodatkowe zbiorniki paliwa na loty dalekiego zasi�gu... my�liwiec odrzutowy nie utrzyma�by si� tyle czasu w powietrzu. - Jasne! - To tylko ja, jak zawsze, martwi� si� na zapas. - Jakim lecicie kursem? - Pro�ciutko 040. - Wasze po�o�enie? Odpowiedzia� co�, czego nie dos�ysza�em. Odbi�r stawa� si� coraz gorszy, zak��cenia atmosferyczne coraz g�o�niejsze. - Powt�rz, prosz�. - Barry dopiero stara si� ustali� wsp�rz�dne. Za du�o mia� roboty z napraw� radia, �eby si� troszczy� o nawigacj�. - Zn�w zapad�o milczenie. - M�wi, �e za dwie minuty b�dzie je mia�. - Daj mi pogada� z El�biet�. - M�w. Zn�w przerwa, a potem g�os, kt�ry by� mi dro�szy nad wszystko. - Jak si� masz, kochany? Przykro mi, �e si� o nas niepokoi�e�... - Oto w�a�nie El�bieta! Przykro jej, �e ja si� niepokoi�em, ale ani s�owa o sobie. - Czy wszystko w porz�dku? To znaczy, czy jeste� pewna, �e... - Oczywi�cie! - G�os tak�e dochodzi� s�abo i jakby z oddali, ale jej pogod�, odwag� i u�miech rozpozna�bym nawet z odleg�o�ci dziesi�ciu tysi�cy mil. - Zreszt�, ju� si� zbli�amy do celu. Widz� �wiat�a ziemi przed nami. - Przez chwil� panowa�a cisza, a potem doszed� mnie ledwie s�yszalny szept: - Kocham ci�, najdro�szy! - Naprawd�? - Bardzo, bardzo... Szcz�liwy osun��em si� na oparcie krzes�a, nareszcie troch� uspokojony. Ale natychmiast poderwa�em si� na r�wne nogi i ca�ym cia�em pochyli�em si� nad odbiornikiem, gdy� nagle rozleg� si� krzyk El�biety, a potem zduszone, alarmuj�ce wo�anie Pete'a: - Pikuje na nas! Ten skurczybyk pikuje na nas! Otwiera ogie� ze wszystkich dzia�! Wali prosto na... A potem ju� tylko nieartyku�owany j�k, zag�uszony przez dojmuj�cy krzyk �miertelnie rannej kobiety. W tym samym momencie us�ysza�em narastaj�cy grzmot eksploduj�cych pocisk�w. S�uchawki spad�y mi z g�owy. Wszystko razem nie trwa�o nawet dw�ch sekund. Potem nie s�ysza�em ju� ani strza��w, ani j�k�w, ani krzyku. Nie s�ysza�em nic. Dwie sekundy. Zaledwie dwie sekundy. W ci�gu dw�ch sekund pozbawiono mnie wszystkiego, co mia�em w �yciu cennego. W ci�gu dw�ch sekund zosta�em sam jeden, w pustym, bezludnym, bezsensownym �wiecie. Moja czerwona r�a nagle poblad�a. By� 3 maja 1958 roku. Rozdzia� I Nie bardzo wiem, jak wyobra�a�em sobie m�czyzn� siedz�cego za wysokim sto�em z b�yszcz�cego mahoniu. Pod�wiadomie spodziewa�em si� chyba, �e dor�wna tym fa�szywym poj�ciom, jakie wyrobi�em sobie na podstawie ksi��ek i film�w - w tych zamierzch�ych czasach, kiedy jeszcze mia�em czas na takie zaj�cia - poj�ciom r�wnie przesadnym, co beznadziejnie uproszczonym. Niegdy� by�em prze�wiadczony, �e jedyne dopuszczalne r�nice w wygl�dzie okr�gowych s�dzi�w pokoju w po�udniowo-wschodniej cz�ci Stan�w Zjednoczonych zwi�zane s� z ich wag� - s�dziowie bywali b�d� wysuszeni, chudzi i �yla�ci, b�d� te� mieli trzy podbr�dki i odpowiedni� budow� cia�a - ale poza tym jakiekolwiek odchylenie od normy by�o wr�cz nie do pomy�lenia. S�dzia bywa� nieodmiennie cz�owiekiem s�dziwym, chodzi� w wygniecionym bia�ym garniturze, koszuli, kt�ra by�a niegdy� bia�a, krawat mia� w�ski jak sznurowad�o, a na g�owie zsuni�ty do ty�u s�omkowy kapelusz z kolorow� wst��k�; twarz by�a zazwyczaj rumiana, nos purpurowy, ko�ce sumiastych w�s�w a la Mark Twain poplamione kukurydzian� w�dk�, mi�t�wk� albo jakim� innym trunkiem, jaki pijano w tamtych stronach; wyraz twarzy z regu�y wynios�y. Spos�b bycia arystokratyczny, zasady moralne wysokie, ale za to inteligencja w najlepszym razie poni�ej �redniej. S�dzia Mollison g��boko mnie rozczarowa�. Nie spe�nia� ani jednego ze wspomnianych warunk�w z jednym jedynym by� mo�e wyj�tkiem, dotycz�cym zasad moralnych - ale tego nie da�o si� zauwa�y�. By� m�ody, g�adko wygolony, nienagannie ubrany w dobrze skrojony, jasnopopielaty garnitur z tropikalnej we�ny czesankowej i wybitnie konserwatywny krawat. Je�li za� idzie o mi�t�wk�, bardzo w�tpi�, czy kiedykolwiek w �yciu spojrza� w kierunku barmana - chyba �e z zamiarem odebrania mu prawa wyszynku. Sprawia� wra�enie dobrotliwego cz�owieka, ale dobrotliwy nie by�; sprawia� wra�enie inteligentnego i by� inteligentny. By� nawet wyj�tkowo inteligentny i szczwany jak lis. Dzi�ki tej inteligencji przyszpili� mnie jak motyla i z oboj�tnym wyrazem twarzy przygl�da� si�, jak usi�uj� wywin�� si� z matni, co mnie z kolei nie bardzo przypada�o do gustu. - No wi�c, bardzo prosz�... - pomrukiwa� �agodnie. Nadal czekamy na pa�sk� odpowied�, panie... hm... Chrysler. - Nie powiedzia� wprawdzie wr�cz, �e nie wierzy, jakobym nosi� nazwisko Chrysler, ale je�li ktokolwiek z przys�uchuj�cych si� rozprawie nie poj�� jego intencji, m�g� z r�wnym powodzeniem pozosta� u siebie w domu i nie fatygowa� si� do s�du. Z ca�� pewno�ci� zrozumia�a go dok�adnie trz�dka gimnazjalistek o oczach szeroko otwartych, zdobywaj�ca w�a�nie zaliczenia kursu wychowania obywatelskiego, a odwa�nie zapuszczaj�ca si� w panuj�c� na sali s�dowej atmosfer� grzechu, rui i niegodziwo�ci. Wcale nie gorzej zrozumia�a go smutnooka, ciemna blondynka, spokojnie siedz�ca w pierwszej �awce. Intencje s�dziego dotar�y chyba nawet do podobnego do ma�py, czarnego, pot�nego typa, kt�ry siedzia� za ni� o trzy �awki dalej. Zorientowa�em si� cho�by po tym, �e jak gdyby zmarszczy� z�amany nos, stercz�cy tu� pod w�ziutk� p�aszczyzn� dziel�c� brwi od linii w�os�w, ale mo�e to by�a wina much. Much by�o zreszt� w s�dzie mn�stwo. Z gorycz� pomy�la�em, �e je�li wygl�d zewn�trzny w najmniejszym cho�by stopniu stanowi odbicie charakteru, ten typek powinien zasiada� na �awie oskar�onych, ja za� - przypatrywa� mu si� z �aw dla publiczno�ci. Zwr�ci�em si� ponownie do s�dziego. - Wysoki S�d ju� po raz trzeci ma trudno�ci z zapami�taniem mojego nazwiska - zauwa�y�em z wyrzutem. - Jeszcze chwila, a co inteligentniejsi obecni tu obywatele pojm�, w czym rzecz. Powinien pan by� ostro�niejszy, m�j przyjacielu. - Nie jestem pa�skim przyjacielem - s�dzia Mollison przemawia� tonem pedantycznym, jak przysta�o prawnikowi. Odnosi�o si� wra�enie, �e my�li dok�adnie to co m�wi. - My te� nie jeste�my tu na rozprawie s�dowej, nie chodzi o to, �eby zrobi� wra�enie na �awie przysi�g�ych. To tylko wst�pne przes�uchanie, panie... hm... Chrysler. - Chrysler, a nie hm... Chrysler! Je�li si� nie myl�, Wysoki S�d do�o�y wszelkich stara�, �eby dosz�o do formalnej rozprawy s�dowej? - Zdrowiej b�dzie dla pana, je�li pohamuje pan sw�j j�zyk i zmieni spos�b zachowania - ostro zareplikowa� mi s�dzia. - Niech pan nie zapomina, �e jestem w prawie nakaza� aresztowanie pana i osadzenie w wi�zieniu bezterminowo. Pytam raz jeszcze: gdzie jest pa�ski paszport? - Nie wiem. Chyba zgubi�em. - Gdzie? - Gdybym wiedzia� gdzie, nie by�by zgubiony. - Zdajemy sobie z tego spraw� - oschle odpar� s�dzia. - Ale gdyby�my mogli w przybli�eniu ustali� okolic�, powiadomiliby�my odno�ne komisariaty policji, w kt�rych kto� m�g� zg�osi� o znalezieniu zguby. Gdzie si� pan znajdowa� w momencie, kiedy spostrzeg� pan, �e nie ma paszportu? - Trzy dni temu, a Wysoki S�d wie r�wnie dobrze, jak ja, gdzie si� w tym momencie znajdowa�em. Siedzia�em w sali jadalnej motelu La Contessa, jad�em obiad i nie w�cibia�em nosa w nieswoje sprawy, kiedy nagle rzuci� si� na mnie "Dziki Bill" Hickock i jego ludzie - wskaza�em r�k� mikrego szeryfa w alpagowej marynarce, kt�ry rozsiad� si� w wy�cie�anym trzcinowym fotelu przed sto�em s�dziowskim i najwidoczniej my�la�, �e dla funkcjonariuszy �adu i porz�dku w Marble Springs nie ma �adnych barier wzrostu: nawet w butach na bardzo wysokim obcasie szeryf z trudem osi�ga� metr sze��dziesi�t! Nie tylko s�dzia, ale i szeryf g��boko mnie rozczarowa�. Nie powiem, �ebym si� spodziewa� postrachu z�oczy�c�w Dzikiego Zachodu z nieod��cznym sze�ciostrza�owym Coltem za pasem, ale my�la�em, �e zobacz� przynajmniej albo gwiazd� szeryfa, albo pistolet. A tu ani gwiazdy, ani pistoletu! W ka�dym razie niczego w tym rodzaju nie dostrzeg�em. Jedyna bro� palna, jak� uda�o mi si� zauwa�y� na sali s�dowej, to kr�tki rewolwer marki Colt, zatkni�ty w kaburze funkcjonariusza policji, kt�ry sta� za mn� po prawej stronie w odleg�o�ci oko�o p� metra. - Nikt si� na pana nie rzuci� - cierpliwie t�umaczy� s�dzia Mollison. - Poszukiwano wi�nia zbieg�ego z jednego z pobliskich oboz�w, gdzie przest�pcy zatrudniani s� przy budowie szos stanowych. Marble Springs to ma�e miasteczko, obcy wi�c �atwo wpada w oko. Pan jest cz�owiekiem obcym; by�o wi�c rzecz� naturaln�... - Naturaln�! - przerwa�em mu w p� s�owa. - Wysoki S�dzie, rozmawia�em ze stra�nikiem wi�ziennym. Powiedzia� mi, �e wi�zie� zbieg� o sz�stej po po�udniu. Ci kowboje schwytali mnie o �smej. Z tego by wynika�o, �e zd��y�em zbiec, przepi�owa� kajdany, wyk�pa� si�, umy� g�ow�, zrobi� manicure, ogoli� si�, odby� przymiark� u krawca i dopasowa� sobie garnitur, kupi� bielizn�, koszul� i obuwie... - Takie rzeczy ju� si� zdarza�y - przerwa� s�dzia. - Cz�owiek zdesperowany, uzbrojony w pistolety czy pa�k�... - ...a tak�e osi�gn�� odrost w�os�w na dziesi�� centymetr�w! I to wszystko w ci�gu zaledwie dw�ch godzin! - sko�czy�em swoj� kwesti�. - W sali jadalnej by�o ciemno, Wysoki S�dzie... - zacz�� szeryf, ale Mollison ruchem r�ki nakaza� mu milczenie. - Stawia� pan op�r pr�bie przes�uchania i rewizji. Dlaczego? - Jak ju� wspomnia�em, zaj�ty by�em swoimi sprawami. Siedzia�em w przyzwoitej restauracji i nie wadzi�em nikomu. W kraju, z kt�rego pochodz�, nikt nie potrzebuje zezwolenia od pa�stwa na oddychanie czy spacer. - Podobnie zreszt� jak u nas - cierpliwie t�umaczy� s�dzia. - Ale im chodzi�o tylko o prawo jazdy, polis� asekuracyjn�, legitymacj� ubezpieczeniow�, jakie� stare listy, cokolwiek, co pozwoli�oby ustali� pa�sk� to�samo��. M�g� pan uczyni� zado�� ich pro�bie. - By�em got�w tak zrobi�. - Wi�c sk�d si� to wzi�o? - s�dzia skin�� w kierunku szeryfa. Poszed�em za jego spojrzeniem. Ju� kiedy ujrza�em go po raz pierwszy w motelu La Contessa, odnios�em wra�enie, �e do przystojnych zaliczy� go nie spos�b, teraz za�, stwierdzi�em, �e z wielkimi plastrami na czole, podbr�dku i w k�ciku ust, wygl�da� jeszcze mniej korzystnie. - A c� w tym dziwnego? - wzruszy�em ramionami. - Kiedy doro�li zaczynaj� si� bawi�, mali ch�opcy powinni siedzie� u mamy w domu. - Szeryf poderwa� si� z miejsca, zmru�y� oczy i zacisn�� d�onie na por�czach trzcinowego fotela, ale zniecierpliwiony s�dzia da� mu znak, �eby si� nie rusza�. - Te dwa goryle, kt�re z nim by�y, ostro si� do mnie wzi�y. Dzia�a�em we w�asnej obronie. - Je�eli to pan zosta� napadni�ty - kwa�no indagowa� mnie dalej s�dzia - to jak wyt�umaczy pan fakt, �e jeden z funkcjonariuszy nadal przebywa w szpitalu z uszkodzonymi wi�zad�ami kolana, drugi ma z�aman� ko�� policzkow�, pan natomiast nie nosi �adnych �lad�w pobicia? - Brak wprawy, Wysoki S�dzie. Stan Floryda nie powinien sk�pi� pieni�dzy na dokszta�canie stra�nik�w prawa, tak by umieli si� broni�. Mo�e gdyby zjadali mniej kie�basek i pili mniej piwa... - Milcze� - Nast�pi�a kr�tka przerwa, w trakcie kt�rej s�dzia najwidoczniej stara� si� odzyska� panowanie nad sob�, a ja rozgl�da�em si� po sali. Uczennice w dalszym ci�gu siedzia�y z wyba�uszonymi oczyma: tego si� nie da por�wna� z niczym, czego ich dot�d uczono na kursach wychowania obywatelskiego! Ciemna blondynka z pierwszego rz�du przygl�da�a mi si� z zaciekawieniem i niejakim zdziwieniem, jak gdyby usi�owa�a co� z tego zrozumie�. Siedz�cy za ni� m�czyzna ze z�amanym nosem wbi� wzrok przed siebie, ale z regularno�ci� automatu �u� niedopa�ek zgas�ego cygara, protokolant s�dowy sprawia� wra�enie, �e �pi, a wo�ny przy drzwiach z olimpijskim spokojem lustrowa� sal�. Za jego plecami dostrzec mog�em przez otwarte drzwi ostr� po�wiat� przedwieczornego s�o�ca na bia�ej, pokrytej kurzem ulicy, a dalej, zza m�odego zagajnika kar�owatych palm, prze�wieca�y rozfalowane promienie s�oneczne, przegl�daj�ce si� w zielonych wodach Zatoki Meksyka�skiej... S�dzia powr�ci� wreszcie do r�wnowagi psychicznej. - Ustalono - powiedzia� z naciskiem - �e jest pan zaczepny, uparty, bezczelny i gwa�towny. Ponadto mia� pan przy sobie bro�, ma�okalibrowy pistolet, zwany, je�li si� nie myl�, Liliputem. M�g�bym ju� teraz skaza� pana za obraz� s�du, za napa�� na funkcjonariuszy policji i przeszkadzanie im w wykonywaniu obowi�zk�w s�u�bowych oraz nielegalne posiadanie broni. Ale tego nie uczyni� - przerwa� na chwil�, a potem ci�gn�� dalej: - B�dziemy mogli wysun�� przeciwko panu oskar�enia znacznie ci�szego kalibru. Protokolant na chwil� otworzy� jedno oko, zamy�li� si� i chyba ponownie zapad� w sen. M�czyzna ze z�amanym nosem wyj�� cygaro z ust, przyjrza� mu si�, w�o�y� z powrotem mi�dzy wargi i zacz�� je systematycznie ssa�. Ja natomiast milcza�em. - Sk�d pan tutaj przyjecha�? - zapyta� nagle s�dzia. - Z St. Catherine. - Nie o to mi chodzi�o, ale niech b�dzie: jak si� pan tu dosta� z St. Catherine? - Samochodem. - Niech pan opisze w�z... i kierowc�. - Zielona limuzyna, czterodrzwiowa, tak zwany sedan. M�czyzna w �rednim wieku, z �on�. On szpakowaty, ona blondynka. - Tylko tyle pan zapami�ta�? - uprzejmie zapyta� Mollison. - Tylko tyle. - Chyba zdaje pan sobie spraw�, �e taki opis pasuje do miliona ma��e�stw i do miliona samochod�w? - Wie pan, jak to jest - wzruszy�em ramionami. - Je�eli si� cz�owiek nie spodziewa, �e b�dzie przes�uchiwany z tego, co widzia�, nie zadaje sobie trudu... - Rozumiem, rozumiem... - Ten s�dzia potrafi by� wyj�tkowo uszczypliwy. - W�z by� oczywi�cie zarejestrovany poza granicami stanu? - Tak, ale to nie takie oczywiste. - Dopiero co pan przyby� w nasze strony i ju� umie rozr�nia� tablice rejestracyjne... - Kierowca wspomnia�, �e jest z Filadelfii. Je�li si� nie myl�, to miasto le�y poza granicami stanu. Protokolant chrz�kn��. S�dzia zgasi� go jadowitym spojrzeniem, a potem zn�w zwr�ci� si� do mnie. - A do St. Catherine przyby� pan z...? - Miami. - Oczywi�cie tym samym wozem? - Nie. Autobusem. S�dzia spojrza� na sekretarza s�du, kt�ry zrobi� nieznaczny ruch g�ow�, a potem zn�w popatrzy� na mnie. Jego wzrok bynajmniej nie by� przyjazny. - K�amiecie jak naj�ty i bezwstydnie, Chrysler - przesta� ju� zwraca� si� do mnie per pan; doszed�em wi�c do wniosku, �e sko�czy�y si� czasy uprzejmo�ci - a w dodatku jeszcze i niezr�cznie. Z Miami do St. Catherine nie ma po��czenia autobusowego. Poprzedni� noc sp�dzili�cie w Miami? Skin��em g�ow�. - W hotelu - ci�gn�� dalej. - Ale oczywi�cie nazwa tego hotelu wypad�a wam z pami�ci? - No wi�c, prawd� m�wi�c... - Oszcz�d�cie nam tych bajek - s�dzia uni�s� d�o�. - Wasza bezczelno�� przekracza wszelkie granice, s�d nie pozwoli ju� d�u�ej robi� z siebie po�miewiska. Dosy� si� nas�uchali�my. Samochody, autobusy, St. Catherine, hotele, Miami... k�amstwa, nic tylko k�amstwa. Nigdy w �yciu nie byli�cie w Miami. Jak wam si� zdaje, po co trzymali�my was przez trzy dni w areszcie? - Mo�e Wysoki S�d zechce mi to wyt�umaczy�? - Owszem. �eby przeprowadzi� odpowiednie dochodzenie. Dowiadywali�my si� u w�adz imigracyjnych, skontrolowali�my wszystkie linie lotnicze, obs�uguj�ce Miami. Waszego nazwiska nie ma na �adnej li�cie pasa�er�w ani cudzoziemc�w, a owego dnia nie dostrze�ono nikogo, odpowiadaj�cego waszemu rysopisowi. Tak �atwo nie uszliby�cie powszechnej uwagi. Doskonale rozumia�em, co chcia� przez to powiedzie�. Mia�em najbardziej rude w�osy i najbardziej czarne brwi, jakie mo�na sobie wyobrazi�, a by�o to po��czenie raczej zaskakuj�ce. Ja sam si� do tego przyzwyczai�em, ale musz� przyzna�, �e na takie przyzwyczajenie trzeba by�o czasu; A je�li do tego doda� jeszcze, �e utyka�em na jedn� nog� i mia�em szram� biegn�c� od ko�ca prawej brwi do p�atka prawego ucha - no c�, je�li idzie � ustalenie to�samo�ci, ja mog�em s�u�y� jako przyk�ad tego, o czym marzy ka�dy policjant. - O ile uda�o si� nam ustali� - oschle ci�gn�� dalej s�dzia - prawd� powiedzieli�cie tylko raz. Jeden jedyny raz. - Przerwa� i obrzuci� wzrokiem m�odego cz�owieka, kt�ry w�a�nie otworzy� drzwi prowadz�ce z jakich� pomieszcze� na zaplecze. Przez mgnienie oka spogl�da� na� pytaj�co. Ani �ladu zniecierpliwienia, ani �ladu irytacji! Wszystko odbywa�o si� w ca�kowitym spokoju: s�dzia Mollison to nie przelewki! - Przed chwil� dor�czono dla pana, sir - nerwowo odezwa� si� ch�opiec, podaj�c kopert�. - Radiogram. S�dzi�em! - Podaj - s�dzia spojrza� na kopert�; pokiwa� g�ow� nie wiadomo pod czyim adresem, a potem zwr�ci� si� do mnie. - Jak ju� m�wi�em, - prawd� powiedzieli�cie jeden jedyny raz: Zeznali�cie, �e�cie przybyli tu z Hawany. W rzeczy samej.; Oto, co zostawili�cie tam po sobie. W komisariacie policji,.: gdzie zostali�cie zatrzymani w celu przes�uchania i postawienia przed s�dem. - Si�gn�� do szuflady i wyci�gn�� niewielk� ksi��eczk�, oprawion� w granat, z�oto i biel. - Poznajecie? - Brytyjski paszport? - zapyta�em spokojnie. - Nie mam lunety, ale zak�adam, �e to chyba m�j paszport, w przeciwnym bowiem wypadku Wysoki S�d nie robi�by z tym takiego cyrku. Je�li znajdowa� si� przez ca�y czas w pa�skim posiadaniu, to dlaczego... - Starali�my si� jedynie ustali�, do jakiego stopnia jeste�cie zak�amani... okaza�o si�, �e ca�kowicie... i w jakiej mierze zas�ugujecie na zaufanie... okaza�o si�, �e absolutnie nie zas�ugujecie! - Przyjrza� mi si� z zainteresowaniem: - Chyba zdajecie sobie spraw�, co z tego wynika? Je�li mamy wasz paszport, to musimy wiedzie� o was du�o wi�cej. Wida�, �e si� tym wcale nie przejmujecie. Twardy z was go��, Chrysler, albo bardzo niebezpieczny! A mo�e po prostu g�upi? - A co, zdaniem Wysokiego S�du, powinienem uczyni�? - zapyta�em. - Zemdle�? - Tak si� sk�ada, �e chwilowo przynajmniej nasza policja i w�adze imigracyjne pozostaj� w bardzo dobrych stosunkach z kuba�skimi kolegami. - Zdawa�o si�, �e w og�le nie zareagowa�, kiedy mu przerwa�em: - Dzi�ki naszym depeszom do Hawany otrzymali�my nie tylko paszport, ale znacznie wi�cej: dostarczono nam mianowicie bardzo wielu bezcennych informacji... Wasze nazwisko brzmi nie Chrysler, lecz Ford. Dwa i p� roku sp�dzili�cie w Indiach Zachodnich, jeste�cie doskonale znani w�adzom wszystkich wi�kszych wysp. - Co znaczy s�awa, Wysoki S�dzie! Kiedy si� ma tylu przyjaci�... - Rozg�os, nie s�awa. W ci�gu dw�ch lat trzykrotnie odsiadywali�cie kr�tkoterminowe kary wi�zienia - s�dzia Mollison przebieg� wzrokiem trzyman� w r�ku kartk�. - �r�d�a utrzymania bli�ej nie znane, je�li nie liczy� trzech miesi�cy pracy jako konsultant w hawa�skim przedsi�biorstwie ratownictwa okr�towego i poszukiwa� podwodnych. - Spojrza� mi prosto w oczy. - W jakim to... hm... charakterze s�u�yli�cie temu przedsi�biorstwu? - Mierzy�em g��boko�� wody. Przygl�da� mi si� w zamy�leniu, potem zn�w zerkn�� w kartk�. - Obraca� si� w towarzystwie przest�pc�w i przemytnik�w - czyta� dalej. - G��wnie przest�pc�w paraj�cych si� kradzie�� i przemytem drogocennych kamieni i kruszc�w. Podejrzany o pod�eganie albo pr�b� pod�egania robotnik�w przeciwko pracodawcom w Nassau i Manzanillo, z pobudek chyba nic nie maj�cych wsp�lnego z polityk�. Deportowany z San Juan, Haiti i Wenezueli. Na Jamajce uznany za persona non grata, nie otrzyma� zezwolenia na zej�cie na l�d w Nassau, na Bahamach. - Przerwa� i spojrza� w moim kierunku. - Poddany brytyjski... ale niemile widziany nawet na terytorium brytyjskim! - Zwyk�e uprzedzenie, Wysoki S�dzie! - Do Stan�w Zjednoczonych przybyli�cie, rzecz jasna, nielegalnie. - S�dzia Mollison nie nale�a� do ludzi, kt�rych �atwo zbi� z panta�yku. - Przyznaj�, �e nie mam poj�cia, jak� drog�, takie wypadki zdarzaj� si� u nas zreszt� nagminnie. Prawdopodobnie przez Key West: nocne l�dowanie gdzie� mi�dzy Port Charlotte a naszym miastem. Ale mniejsza o to. Nie do�� wi�c, �e dopu�cili�cie si� czynnej zniewagi funkcjonariusza prawa i nie zg�osili�cie posiadania pistoletu, bez zezwolenia na bro�: mo�emy teraz oskar�y� was jeszcze o nielegalne przekroczenie granicy. Cz�owiek z wasz� przesz�o�ci�, Ford, m�g�by zainkasowa� za to solidny wyrok! Ale to wam nie grozi. Przynajmniej nie u nas. Zasi�gn��em opinii stanowych w�adz imigracyjnych, kt�re zgodzi�y si� ze mn�, �e w tym przypadku najlepszym rozwi�zaniem b�dzie deportacja: nie chcemy mie� do czynienia z osob� waszego pokroju... Dowiedzieli�my si� od w�adz kuba�skich, �e zbiegli�cie z aresztu, zatrzymany pod zarzutem podburzania robotnik�w portowych do akt�w przemocy, a tak�e pod dodatkowym zarzutem usi�owania zabicia policjanta, kt�ry was zatrzyma�. Na Kubie tego rodzaju przest�pstwa poci�gaj� za sob� surowe kary. Pierwszy zarzut nie upowa�nia do wyst�pienia o ekstradycj�, w sprawie drugiego natomiast nie otrzymali�my wniosku odpowiednich w�adz. Ale jak ju� powiedzia�em, zamierzamy skorzysta� nie z ustawy o ekstradycji, lecz z ustawy o deportacji: deportujemy was do Hawany. Jutro rano przedstawiciele odno�nych w�adz znajd� si� na miejscu, by powita� samolot, kt�rym przyb�dziecie na Kub�. Sta�em spokojnie, bez s�owa. Na sali rozpraw by�o bardzo ciep�o. Po chwili odchrz�kn��em i powiedzia�em: - Wysoki S�dzie, w moim przekonaniu wielce to z pa�skiej strony nieuprzejme! - To zale�y od punktu widzenia - odpar� g�osem oboj�tnym. Wsta�, ale rzuci� wzrokiem na kopert� przyniesion� uprzednio przez go�ca i doda�: - Nie, zaczekajcie chwil� - po czym ponownie usiad� i przeci�� kopert�. Wyjmuj�c cieniutkie kartki papieru, u�miecha� si� do mnie zimno. - Uznali�my, �e nie zaszkodzi zwr�ci� si� do Interpolu i dowiedzie�, co o was wiadomo w waszym kraju ojczystym, cho� w tej chwili nie s�dz�, by�my mieli otrzyma� jeszcze jakie� dodatkowe informacje. Mamy w�a�ciwie wszystko, czego nam trzeba... Nie, nie, tak w�a�nie my�la�em, nie notowany... w kartotece nie figuruje. Zaraz, zaraz, chwileczk�! - Tak dot�d spokojny i opanowany nagle zacz�� krzycze�, a� senny protokolant podskoczy� jak nakr�cona spr�yna i z ca�ym rozp�dem porwa� notes i pi�ro, rozrzucaj�c wszystko po pod�odze. - Jedn� chwileczk�! Powr�ci� wzrokiem do pierwszej kartki radiotelegramu. - 37b Rue Paul-Valery, Pary� - czyta� w po�piechu. - W odpowiedzi na wasze zapytanie i tak dalej... Z przykro�ci� komunikujemy, �e w naszej kartotece nie figuruje �aden przest�pca nazwiskiem John Chrysler. Mo�e chodzi o jednego z czterech pos�uguj�cych si� tym pseudonimem, ale to ma�o prawdopodobne: identyfikacja niemo�liwa bez pomiar�w antropometrycznych i odcisk�w palc�w... Wasz rysopis zdumiewaj�co przypomina nie �yj�cego ju� Johna Montague Talbota. Nie znamy waszych motyw�w pro�by o pilne potraktowanie sprawy, ale uprzejmie przesy�amy w za��czeniu odpis skr�conego �yciorysu Talbota. �a�ujemy, �e nie jeste�my w stanie okaza� si� bardziej pomocni i tak dalej... John Montague Talbot. Wzrost 1787cm, waga 907kg, w�osy ciemnorude, z przedzia�kiem po lewej stronie, oczy niebieskie, g�ste ciemne brwi, nad prawym okiem szrama po ranie ci�tej no�em, nos orli, z�by bardzo r�wne. Poniewa� silnie utyka na jedn� nog�, lewe rami� ma znacznie wy�sze od prawego. S�dzia lustrowa� mnie wzrokiem; ja wpatrywa�em si� w drzwi: trzeba przyzna�, �e by� to dobry rysopis. - Data urodzenia nieznana, prawdopodobnie w pocz�tkach lat dwudziestych. Miejsce urodzenia nieznane. Brak szczeg��w odno�nie s�u�by wojskowej w latach wojny. W roku 1948 uko�czy� wydzia� mechaniczny politechniki w Manchesterze. Zatrudniony przez trzy lata w firmie Siebe, Gorman & Co. - przerwa� i przyjrza� mi si� badawczo. - Co to jest Siebe, Gorman & Co? - Nigdy o czym� takim nie s�ysza�em. - Jasne. Ale ja s�ysza�em. Powszechnie znana europejska firma, specjalizuj�ca si� mi�dzy innymi w produkcji najrozmaitszego sprz�tu do nurkowania. Doskonale pasuje do pa�skiej pracy w hawa�skim przedsi�biorstwie ratownictwa okr�towego i poszukiwa� podwodnych, nieprawda�? - Najwidoczniej nie spodziewa� si� �adnej odpowiedzi, bo natychmiast zabra� si� do kontynuowania lektury. - Specjalista w dziedzinie ratownictwa i poszukiwa� na du�ych g��boko�ciach. Rzuci� prac� u Siebe, Gorman, & Co, zatrudni� si� w firmie holenderskiej, z kt�rej po osiemnastu miesi�cach zosta� zwolniony w zwi�zku z dochodzeniami w sprawie dw�ch zaginionych czternastokilogramowych sztab z�ota, warto�ci sze��dziesi�ciu tysi�cy dolar�w, kt�re firma wydoby�a w porcie bombajskim z wraku przewo��cego amunicj� i skarby statku "Fort Strikene", a zatopionego tam w wyniku eksplozji 14 kwietnia 1944 roku. Powr�ci� do Anglii, podj�� prac� w przedsi�biorstwie ratownictwa i poszukiwa� podmorskich w Portsmouth, nawi�za� kontakt z niejakim Moranem alias Cornersem, notorycznym z�odziejem bi�uterii. Podczas rob�t poszukiwawczych przy wraku "Nantucket Light", zatopionego u brzeg�w Lizard w czerwcu 1955 roku w czasie transportowania cennego �adunku brylant�w z Amsterdamu do Nowego Jorku, zagin�y, jak si� okaza�o, wydobyte z dna morskiego drogocenne kamienie warto�ci osiemdziesi�ciu tysi�cy dolar�w. Talbot i Moran zostali odnalezieni w Londynie i aresztowani, ale zbiegli z wozu policyjnego, poniewa� Talbot postrzeli� eskortuj�cego funkcjonariusza policji z ma�ego, ukrytego pistoletu samopowtarzalnego. Policjant zmar� w szpitalu. Sta�em teraz pochylony do przodu, d�o�mi lekko �ciskaj�c brzeg �awy oskar�onych. Wszystkie oczy wlepione by�y we mnie, ale ja widzia�em tylko s�dziego. W dusznej sali s�dowej nie s�ycha� by�o �adnego d�wi�ku, pr�cz sennego bzyczenia much wysoko pod sufitem i g��bokich westchnie� wielkiego wiatraka, obracaj�cego si� nad g�owami obecnych. - Uda�o si� wreszcie wytropi� kryj�wk� Talbota i Morana w nadbrze�nym magazynie kauczuku - s�dzia Mollison czyta� teraz powoli, nawet z kr�tkimi przerwami, jak gdyby potrzebowa� czasu na u�wiadomienie sobie znaczenia czytanych s��w. - Otoczeni, nie us�uchali wezwania, aby si� poddali. Przez dwie godziny stawiali op�r wszelkim wysi�kom policjant�w, uzbrojonych w karabiny i granaty z gazem �zawi�cym. Nast�pi�a eksplozja, ca�y magazyn poch�on�� po�ar o nies�ychanej sile ognia. Wszystkie wyj�cia by�y strze�one, ale nie zauwa�ono �adnych pr�b ucieczki. Obaj przest�pcy zgin�li. Po dwudziestu czterech godzinach stra�akom nie uda�o si� odnale�� �adnych �lad�w Morana - przypuszcza si�, �e zosta� ca�kowicie spopielony. Zw�glone szcz�tki Talbota zidentyfikowano ponad wszelk� w�tpliwo�� dzi�ki pier�cieniowi z rubinem na palcu lewej d�oni, mosi�nym sprz�czkom od but�w oraz niemieckiemu pistoletowi samopowtarzalnemu kaliber 4,25, kt�ry nosi� zawsze przy sobie... G�os s�dziego stopniowo opada�. Przez kilka chwil siedzia� w milczeniu. Przygl�da� mi si� ze zdumieniem, jak gdyby nie by� w stanie uwierzy� w�asnym oczom, zamruga� powiekami, a potem wolniutko potoczy� wzrokiem i utkwi� go w niskim m�czy�nie siedz�cym w trzcinowym fotelu. - Pistolet kaliber 4,25, szeryfie? Czy wie pan co�...? - Tak jest. - Szeryf mia� wyraz twarzy zimny, z�o�liwy i bezlitosny, a g�os o takich samych cechach. - My to nazywamy pistoletem samopowtarzalnym kaliber 0,21. O ile mi wiadomo, produkuje si� tylko jeden rodzaj tego typu broni. Jest to niemiecki Liliput. - To znaczy taki sam, jaki oskar�ony mia� przy sobie w chwili aresztowania. - To nie by�o pytanie, tylko stwierdzenie faktu. - No i nosi pier�cie� z rubinem na lewej r�ce. - S�dzia zn�w pokiwa� g�ow�, potem przez d�ug� chwil� mi si� przygl�da�: wida� by�o, �e niedowierzanie stopniowo ust�puje niewzruszonemu prze�wiadczeniu. - Lampart, drapie�ny lampart, nie zmienia c�tek. Poszukiwany za morderstwo; mo�e nawet dwa morderstwa: kt� mo�e wiedzie�, co si� w tym magazynie przydarzy�o waszemu wsp�lnikowi? To jego zw�oki odnaleziono, nie wasze, prawda? Sala s�dowa milcza�a, wstrz��ni�ta i sparali�owana. Gdyby w tej chwili kto� upu�ci� na ziemi� szpilk�, wszyscy obecni podskoczyliby chyba pod sam sufit. - Morderca policjant�w! - szeryf obliza� wargi, spojrza� na Mollisona i powt�rzy� szeptem: - Morderca policjant�w! W Anglii. B�dzie za to dynda�, prawda, panie s�dzio? S�dzia odzyska� ju� r�wnowag� ducha. - Nie le�y w jurysdykcji tutejszego trybuna�u... - Wody! - g�os by� m�j, ale nawet w moich w�asnych uszach zabrzmia� jak j�k. Sta�em pochylony nad pulpitem �awy oskar�onych, chwia�em si� lekko, jedn� r�k� podpieraj�c si�, a drug� ocieraj�c chusteczk� twarz. Mia�em mn�stwo czasu na przemy�lenie sytuacji i zdawa�o mi si�, �e wygl�dam w�a�nie tak, jak powinienem by� wygl�da�. Na to przynajmniej liczy�em... - Ja... zdaje si�, �e trac� przytomno��... Czy jest... czy m�g�bym dosta� wody? - Wody? - w g�osie s�dziego brzmia�o zniecierpliwienie; po��czone ze wsp�czuciem. - Obawiam si�, �e nie ma... - A tam? - z trudem �apa�em powietrze. Ledwie uda�o mi si� wskaza� r�k� miejsce po drugiej stronie funkcjonariusza, kt�ry mnie pilnowa�. - B�agam! Policjant odwr�ci� si� - by�bym zdumiony, gdyby tego nie zrobi�! W tej samej chwili obr�ci�em si� b�yskawicznie na obu pi�tach i z ca�ej si�y r�bn��em go lew� r�k� poni�ej pasa - gdybym uderzy� go par� centymetr�w wy�ej, musia�bym sobie zafundowa� now� par� pi�ci, bo nosi� na brzuchu szeroki pas nabity �wiekami i zaopatrzony w ci�kie mosi�ne sprz�czki. Jego rozdzieraj�cy j�k b�lu rozlega� si� jeszcze echem w ciszy zaszokowanej sali rozpraw, gdy chwyci�em go w p�, nim jeszcze upad� na ziemi�, obr�ci�em do siebie, wyrwa�em z kabury ci�kiego Colta i �agodnie wymachiwa�em nim po sali. Dopiero wtedy policjant spad� na brzeg pulpitu, a potem z trudem chwytaj�c powietrze i pokas�uj�c, osun�� si� na pod�og�. Jednym b�yskawicznym, wszechogarniaj�cym rzutem oka zlustrowa�em sal�. M�czyzna o z�amanym nosie gapi� si� na mnie w najwy�szym zdumieniu, na jakie sta� by�o jego prymitywne rysy twarzy: usta szeroko otwarte, sponiewierany niedopa�ek cygara ci�gle przylepiony do k�cika dolnej wargi. Ciemna blondynka pochyli�a si� do przodu i wyba�uszywszy oczy podpar�a si� d�oni�, jednocze�nie zas�aniaj�c usta zgi�tym palcem wskazuj�cym. S�dzia przesta� by� s�dzi�, wygl�da� jak woskowa kuk�a s�dziego: tkwi� w swym fotelu w bezruchu, jak gdyby dopiero co wyszed� spod r�ki rze�biarza. Sekretarz, protokolant i wo�ny przy drzwiach zachowywali si� r�wnie sztywno jak s�dzia, natomiast grupka uczennic i opiekuj�ca si� nimi leciwa stara panna ci�gle wyba�usza�y oczy, ale z ich twarzy stopniowo znika�o zainteresowanie, a pojawi� si� strach: siedz�ca najbli�ej mnie nastolatka unios�a wysoko �uki brwi, wargi jej dr�a�y, przygl�da�a mi si� jak gdyby lada chwila mia�a wybuchn�� p�aczem lub krzykiem. �ywi�em cich� nadziej�, �e obejdzie si� bez krzyku, ale ju� po chwili u�wiadomi�em sobie, �e to nie ma najmniejszego znaczenia, bo tak czy owak w najbli�szej przysz�o�ci ha�asu b�dzie co niemiara. Szeryf nie by� tak bezbronny, jak mi si� zdawa�o: w�a�nie si�ga� po pistolet. Ale ta pr�ba si�gni�cia po bro� w niczym nie przypomina�a b�yskawicznej, bezwzgl�dnej akcji, do kt�rej za moich m�odych lat przyzwyczai�o mnie kino. Zbyt d�ugie, zwisaj�ce po�y alpagowej marynarki kr�powa�y ruchy r�ki, dodatkowo przeszkadza�o mu oparcie fotela. Nim dotkn�� kolby pistoletu, min�y pe�ne cztery sekundy. - Nie r�b pan tego, szeryfie! - zawo�a�em szybko. - Ta armata w mojej d�oni wycelowana jest prosto w pana. Ale odwaga albo mo�e g�upota tego niskiego m�czyzny pozostawa�y chyba w odwrotnym stosunku do jego rozmiar�w. S�dz�c po oczach i po wargach, zaci�ni�tych na po��k�ych od tytoniu z�bach, nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e nic go nie b�dzie w stanie powstrzyma�. Z jednym tylko wyj�tkiem. Wyprostowa�em wi�c rami� i podnios�em rewolwer, tak, �e lufa znalaz�a si� na poziomie jego oczu - te wszystkie historie o Sokolim Oku, strzelaj�cym z biodra z idealn� dok�adno�ci�, dobre s� dla ma�ych dzieci - a gdy d�o� szeryfa zbli�y�a si� do po�y marynarki, poci�gn��em j�zyczek spustowy. Odbijaj�cy si� grzmot ci�kiego Colta, wielokrotnie wzmocniony przez ciasne mury malutkiej sali s�dowej, bez reszty zag�uszy� wszystkie inne odg�osy. Nikt nie mia� poj�cia, czy szeryf krzykn�� ani czy pocisk ugodzi� go w d�o�, czy te� odbi� si� od trzymanego w r�ku pistoletu: ka�dy by� pewny jedynie tego, co widzia� na w�asne oczy, a mianowicie, �e prawe rami� i ca�y prawy bok szeryfa przebieg� konwulsyjny skurcz, pistolet za�, obracaj�c si� wok� w�asnej osi, polecia� do ty�u i wyl�dowa� na stole, kilka centymetr�w od notesu protokolanta s�dowego. M�j Colt by� ju� wymierzony w stoj�cego przy drzwiach wo�nego. - Rusz si�, przyjacielu, do��cz do nas - zaprosi�em go. - Wygl�da mi na to, �e chodz� ci po g�owie r�ne pomys�y �ci�gni�cia odsieczy. - Zaczeka�em, a� minie po�ow� korytarza, ale s�ysz�c za sob� odg�os szurania nogami, b�yskawicznie obr�ci�em si� na pi�cie. Po�piech okaza� si� zb�dny. Policjant wprawdzie podni�s� si� z pod�ogi, ale na nic wi�cej nie by�o go sta�. Zgi�ty niemal w p�, jedn� r�k� trzyma� si� za brzuch, drug� za�, zaci�ni�t� w pi��, jak gdyby omiata� pod�og�; krztusi� si� gwa�townie, z trudem chwyta� powietrze, aby zmniejszy� b�l rozdzieraj�cy ca�e cia�o. Powoli si� wyprostowa�, a p�niej przyj�� pozycj� cz�owieka skulonego i gotuj�cego si� do skoku; na twarzy nie by�o ani cienia strachu, tylko b�l, gniew, wstyd i postanowienie: "umr� lub zwyci��". - Przywo�aj do nogi swego psa �a�cuchowego, szeryfie - powiedzia�em kr�tko. - Nast�pnym razem mog� mu naprawd� zrobi� krzywd�. Szeryf popatrzy� na mnie wzrokiem jadowitym i wyplu� jedno jedyne, niecenzuralne s�owo. Skuli� si� w fotelu, lew� r�k� �ciskaj�c z ca�ych si� prawy nadgarstek; sprawia� wra�enie cz�owieka zbyt zaambarasowanego w�asn� krzywd�, by m�g� si� martwi� o cudze szkody. - Dawaj ten pistolet! - ochryp�ym g�osem rozkaza� policjant. Gard�o mia� jakby �ci�ni�te, z trudem doby� z siebie nawet te par� s��w. Chwiej�c si� post�pi� jeden krok do przodu, znajdowa� si� teraz w odleg�o�ci zaledwie dw�ch metr�w. By� to jeszcze smarkacz, najwy�ej dwudziestoletni. - Panie s�dzio! - powiedzia�em przynaglaj�co. - Dajcie spok�j, Donnelly! - s�dzia Mollison otrz�sn�� si� ju� z pierwszego obezw�adniaj�cego szoku. - Dajcie spok�j! To morderca. Mo�e zabi� jeszcze raz. I tak nie ma nic do stracenia. Nie ruszajcie si� z miejsca. - Dawaj pistolet! - s�dz�c po skutkach, jakie odnios�y jego polecenia, s�dzia Mollison m�g� z r�wnym powodzeniem przemawia� do �ciany. Donnelly m�wi� g�osem drewnianym, wyzutym z jakiegokolwiek uczucia, g�osem cz�owieka, kt�rego postanowienie zapad�o tak dawno temu, �e przesta�o by� postanowieniem - i sta�o si� tylko obsesj�. - Nie ruszaj si� z miejsca, synku - powiedzia�em spokojnie. - Pos�uchaj s�dziego. Nie mam nic do stracenia. Jeszcze jeden krok naprz�d, a postrzel� ci� w udo. Czy masz poj�cie, Donnelly, jakie jest dzia�anie takiego sp�aszczonego o�owianego pocisku o ma�ej pr�dko�ci? Je�li ci� trafi w ko�� udow�, rozbije j� tak paskudnie, �e jak ja b�dziesz utyka� do ko�ca �ycia. Je�li za� dostaniesz w t�tnic� udow�, z r�wnym powodzeniem mo�esz wykrwawi� si� na �mier�... ty idioto! Po raz drugi sala s�dowa zatrz�s�a si� od ostrego kla�ni�cia i g�uchego echa wystrza�u z Colta. Donnelly le�a� na pod�odze, obur�cz �ciskaj�c podudzie i gapi�c si� na mnie z min� cz�owieka bezdennie zdumionego, kt�ry niczego nie pojmuje i niczemu nie wierzy. - Ka�dy musi kiedy� dosta� nauczk� - oznajmi�em spokojnie. Zerkn��em ku drzwiom: strza�y musia�y przecie� zwr�ci� czyj�� uwag�, ale mimo to nie widzia�em �ywej duszy. Co prawda pod tym wzgl�dem by�em spokojny: dwaj posterunkowi, kt�rzy rzucili si� na mnie w motelu La Contessa, byli teraz chwilowo niezdolni do pe�nienia s�u�by, a wi�c tylko szeryf i Donnelly pozostali z pe�nego stanu si� policyjnych w Marble Springs. Ale mimo to dalsza zw�oka mog�a okaza� si� r�wnie g�upia, co niebezpieczna. - Daleko nie ujdziesz, Talbot! - W�skie wargi szeryfa u�o�y�y si� w karykaturalny grymas, s�owa cedzi� przez mocno zaci�ni�te z�by. - W ci�gu pi�ciu minut od twego wyj�cia wszyscy funkcjonariusze prawa w ca�ym powiecie zaczn� ci� poszukiwa�, w ci�gu kwadransa alarm obejmie ca�y stan. - Urwa�, b�l wykrzywi� mu twarz, a kiedy spojrza� na mnie ponownie, mia� wyj�tkowo paskudn� min�. - Roze�lemy listy go�cze za morderc�; Talbot, za uzbrojonym morderc�: ka�dy policjant otrzyma rozkaz strzelania na tw�j widok, i to strzelania ze skutkiem. - Zaczekajcie, szeryfie... - zacz�� s�dzia, ale nic wi�cej powiedzie� nie zd��y�. - Przepraszam, panie s�dzio. Teraz on ju� jest m�j! - Szeryf spojrza� na policjanta, kt�ry le�a� na pod�odze, cicho poj�kuj�c. - Z chwil� gdy wyrwa� policjantowi pistolet, przesta� by� pa�sk� spraw�... Lepiej zmykaj, Talbot, i tak daleko nie ujdziesz. - Strzela� ze skutkiem, powiadasz? - powt�rzy�em w zamy�leniu i rozejrza�em si� po sali. - Nie, nie, panowie nie wchodz� w rachub�: jeszcze mog� przyj�� kt�remu� do g�owy g�upie my�li o chwale i �mierci albo o orderach przypinanych do piersi... - O czym ty m�wisz, do jasnej cholery? - zapyta� szeryf. - Panienki z gimnazjum te� si� nie nadaj�: histeryczki... - mrukn��em. Zrobi�em przecz�cy ruch g�ow�, potem spojrza�em na dziewczyn� o ciemnoblond w�osach: - Bardzo �a�uj�, panienko, ale w�a�nie na pani� wypad�o. - Co... co chce pan przez to powiedzie�? - Mo�e by�a przera�ona, mo�e tylko udawa�a przera�on�. - Czego pan chce ode mnie? - Ciebie. S�ysza�a�, co powiedzia� dzielny kowboj: jak tylko gliny mnie wypatrz�, zaczn� strzela� do wszystkiego, co im si� napatoczy. Ale nie b�d� strzela� do dziewczyny, zw�aszcza tak atrakcyjnej jak ty. Jestem w kropce, moja panno, potrzebuj� wi�c ubezpieczenia na �ycie. Ty b�dziesz moj� polis�. No, chod�. - Niech ci� diabli wezm�, Talbot, tego zrobi� nie mo�esz! - s�dzia Mollison m�wi� g�osem ochryp�ym, pe�nym przera�enia. - To niewinna dziewczyna! Narazisz j� na niebezpiecze�stwo �mierci. - Nie ja - poprawi�em go. - Je�eli kto� narazi j� na niebezpiecze�stwo �mierci, to tylko przyjaciele tu obecnego szeryfa. - Ale�... panna Ruthven jest przecie� moim go�ciem! Ja... w�a�nie dzi� zaprosi�em j� do.. - Rozumiem. Pogwa�cenie zasad staro�wieckiej go�cinno�ci po�udniowc�w. Podr�cznik dobrego wychowania mia�by na ten temat niejedno do powiedzenia... - Chwyci�em dziewczyn� za rami�, niezbyt �agodnie poderwa�em j� na r�wne nogi i wyci�gn��em w przej�cie mi�dzy �awkami. - Niech no si� panienka po�pieszy, nie mamy zbyt wiele czasu. Pu�ci�em jej rami� i post�pi�em jeden d�ugi krok wzd�u� przej�cia, wymachuj�c odwr�conym i ukrytym w d�oni pistoletem. Od jakiego� ju� czasu nie spuszcza�em z oka tego faceta ze z�amanym nosem, kt�ry siedzia� trzy rz�dy za dziewczyn�. Widzia�em, jak zmienia si� wyraz jego pooranej bruzdami twarzy neandertalczyka: najwidoczniej stara� si� podj�� jak�� decyzj� i na koniec j� podj��. Wszystko by�o nie mniej oczywiste, ni� gdyby sw�j zamiar sygnalizowa� przy pomocy bicia w dzwony i wielobarwnych reflektor�w. Kolba mojego Colta trafi�a go w prawy �okie�, gdy znajdowa� si� ju� niemal w pozycji pionowej, do po�owy wysuni�ty w przej�cie mi�dzy �awkami, r�k� za� si�ga� g��boko pod klap� p�aszcza. Si�a uderzenia wstrz�sn�a nawet moim ramieniem, mog� wi�c tylko domy�la� si�, co z nim si� sta�o: niema�o, s�dz�c po tym, jak zawy� z b�lu i nagle opad� z powrotem na �awk�. Mo�e niew�a�ciwie oceni�em cz�owieka, mo�e si�ga� tylko po �wie�e cygaro, ale niech mu to b�dzie nauczk�, �e pude�ko z cygarami nie trzyma si� pod lew� pach�. Nie czekaj�c, a� przestanie ha�asowa�, szybko poku�tyka�em przej�ciem mi�dzy �awkami, wyci�gn��em dziewczyn� na ganek, zatrzasn��em za sob� drzwi i zamkn��em je na klucz. Mog�em zyska� dzi�ki temu tylko dziesi��, najwy�ej pi�tna�cie sekund, ale to mi wystarcza�o w zupe�no�ci. Chwyci�em dziewczyn� za r�k� i pobieg�em �cie�k� w stron� ulicy. Przy kraw�niku sta�y zaparkowane dwa samochody. Jeden z nich, otwarty Chevrolet bez �adnych oficjalnych znak�w rejestracyjnych, nale�a� do policji: to nim w�a�nie szeryf, Donnelly i ja przyjechali�my do s�du; drugi, nisko zawieszony Studebaker Hawk, by� zapewne w�asno�ci� s�dziego Mollisona. Wygl�da�o na to, �e w�z s�dziego jest szybszy, ale wi�kszo�� tych ameryka�skich samochod�w mia�a automatyczn� przek�adni� skrzyni bieg�w, mnie zupe�nie nie znan�: nie wiedzia�em, jak prowadzi� Studebakera, a czas stracony na nauk� m�g�by okaza� si� fatalny w skutkach. Zna�em natomiast zautomatyzowan� skrzyni� bieg�w Chevroleta. W drodze do gmachu s�du siedzia�em na przednim siedzeniu obok szeryfa, kt�ry prowadzi� w�z, i nie przeoczy�e