2504

Szczegóły
Tytuł 2504
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2504 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2504 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2504 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Do��ga_mostowicz Prokurator Alicja Horn Tom Ca�o�� w tomach Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1996 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zak�adu Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych, 3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1 Warszawa, ul. Konwiktorska 9. Przedruk z wydawnictwa "Instytut Wydawniczy im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego", Warszawa 1991. Pisa�a K. Pabian Korekty dokona�y B. Krajewska i I. Stankiewicz Rozdzia� 1 Wyskoczy� z tramwaju i szybko nastawi� ko�nierz palta. Siek� drobny deszcz zmieszany ze �niegiem, od Wis�y ci�gn�� przejmuj�cy ch�odem wiatr. Nie zna� wcale tej dzielnicy miasta. Gdy przed kilkunastu laty mieszka� w Warszawie, �oliborz jeszcze nie istnia�. Na tym miejscu rozci�ga�y si� ob�e pag�rki, teren Cytadeli. Pomimo do�� wczesnej pory ulica by�a pusta. Zbli�y� si� do latarni i jeszcze raz rzuci� okiem na notatk�: D�bowa 26. Straci� dobre pi�� minut na wypytanie jakiego� l�kliwego przechodnia o kierunek, w kt�rym ma i��, by odnale�� ulic� D�bow�. Nie zdziwi� si� zaniepokojeniem zaczepionego. Wiedzia�, �e swoim wygl�dem nie m�g� wzbudzi� zaufania: zniszczone i zab�ocone ubranie na szerokich barach i od tygodnia nie golona twarz. Z chaotycznych informacji przechodnia wynika�o, �e trzeba skr�ci� w prawo, p�niej b�dzie tor, a za torem czerwona kamienica, p�niej na lewo i trzecia czy druga uliczka zn�w na prawo. Mrukn�� "Dzi�kuj�", zapchn�� zmarzni�te d�onie g��boko w r�kawy i ruszy� szybkim krokiem. Wiedzia�, �e nie zab��dzi. Mia� wrodzony instynkt orientacji w nieznanych terenach, po prostu jaki� w�ch przestrzeni, kt�ry nie zawodzi� go nigdy, czy to w setkach obcych miast, czy na karko�omnych bezdro�ach g�r, czy w zawi�ych labiryntach oceanicznych port�w... Gdy zawr�ci� na prawo, wiatr znowu uderzy� mu w oczy prysznicem ostrych jak ig�y kropelek i wdar� si� pod p�aszcz. W chwili, gdy przystan��, wymin�� go w szalonym p�dzie ogromny samoch�d. Do jego uszu dolecia� jakby st�umiony krzyk, nast�pnie ju� ca�kiem wyra�ny brz�k st�uczonej szyby i auto znikn�o na zakr�cie. Odwr�ci� g�ow�: ulica by�a pusta. Po obu stronach sta�y z rzadka ma�e domki o ciemnych oknach. - Oho - mrukn�� do siebie - jaka� grubsza robota. Na zakr�cie przy �wietle latarni ujrza� kilka kawa�k�w grubego szk�a. Machn�� r�k� i ruszy� dalej. Po kilku minutach odnalaz� ulic� D�bow�, jeszcze mniej zabudowan� ni� inne, i zatrzyma� si� przed du�� bia�� will�. Wysokie �elazne sztachety, a za nimi niewielki ogr�dek. Nacisn�� klamk� furtki. By�a zamkni�ta. Zadzwoni� i czeka�. Z przyzwyczajenia rozgl�da� si� uwa�nie. O kilkana�cie metr�w dalej by�a w sztachetach brama wjazdowa, tu� za ni� sta�o kilka zabudowa� gospodarskich. Wygl�da�y mizernie przy okaza�ej, dwupi�trowej willi. W oknach by�o ciemno. Musia�y by� szczelnie zas�oni�te lub te� mieszka�cy ju� spali. Powt�rnie nacisn�� guzik dzwonka i dopiero teraz zauwa�y� tabliczk� przy furtce: "Dr Karol Brunicki prof. Uniwersytetu Warszawskiego". Tymczasem jakie� boczne drzwi willi otworzy�y si� z ha�asem i po chwili za furtk� ukaza�a si� kr�pa, niemal kwadratowa posta� z kijem w r�ku. - Czego tam? - rozleg� si� chrapliwy g�os. - Ja do pana profesora, prosz� otworzy�. Kr�py cz�owiek zbli�y� do sztachet brodat� twarz, obrzuci� przyby�ego nieufnym spojrzeniem i wzruszy� ramionami: - Pan tu nikogo nie przyjmuje, tylko w klinice. - Wiem, ale prosz� powiedzie� panu, �e przyszed�... Fakir... - Jak? - Fakir. S�u��cy niezdecydowanie zawr�ci� ku domowi, lecz po paru krokach zatrzyma� si�: - Fakir?... Niby z cyrku? - Nie z cyrku, do diab�a! Prosz� powiedzie�: Fakir, profesor b�dzie wiedzia�. Up�yn�o sporo czasu, zanim brodacz wr�ci�, tym razem frontowymi drzwiami. Bez s�owa wydoby� z zanadrza p�k kluczy, otworzy� furtk�, przepu�ci� przyby�ego i starannie j� zamkn��. Kilkoma schodkami wchodzi�o si� na ganek. Dwoje grubych drzwi, opatrzonych wieloma zamkami i zasuwami, prowadzi�o do niedu�ego przedpokoju. �ciany wy�o�one d�bow� boazeri� l�ni�y czysto�ci�, jak i pod�oga. Mi�e ciep�o uderzy�o w wilgotn� od deszczu twarz. - Prosz� wytrze� nogi - warkn�� s�u��cy, spode �ba przygl�daj�c si� go�ciowi. Gdy ten mo�liwie najstaranniej oczy�ci� obuwie, brodacz otworzy� drzwi do s�siedniego pokoju, mrukn�wszy co�, co mia�o oznacza� zaproszenie, a sam znikn��. By� to bardzo du�y pok�j, rodzaj hallu, g�sto zastawionego mn�stwem mi�kkich mebli, o �cianach pokrytych dywanami. Daleko w rogu pali�a si� ma�a lampka pod rubinowo czerwonym aba�urem. Dzi�ki temu pok�j ton�� w p�mroku i przyby�ego ogarn�o wra�enie, �e opr�cz niego jest tu jeszcze kto�, czyje oczy bacznie go obserwuj�. Wra�enie to wci�� ros�o i sta�o si� tak dokuczliwe, �e nie m�g� go nie sprawdzi�. Wsta� i kilku szybkimi krokami po mi�kkim dywanie dotar� do najciemniejszego k�ta pokoju. W rogu szerokiej kanapy �arzy�y si� dwa zielone punkty: kot. Le�a� tam nieruchomo ogromny, czarny kot. Skrzywi� si�. Nie znosi� tych zwierz�t. Ju� chcia� wr�ci� na swoje miejsce, gdy na fotelu tu� obok dostrzeg� drugiego kota. Wzrok poma�u przyzwyczai� si� do czerwonego zmroku i z najwy�szym zdumieniem odkrywa� niemal na ka�dym fotelu, na ka�dej sofce, na ka�dym stosie ozdobnych poduszek - koty. Ogromne, t�uste, opas�e koty. - Psiakrew - zakl�� przez z�by - c� za ohydna mena�eria! W tej chwili w drzwiach ukrytych za portier� szcz�kn�� zamek i na progu stan�� szczup�y niski cz�owiek w czarnym ubraniu. Jego r�ka niezwykle drobna i uderzaj�co bia�a wyci�gn�a si� z wolna do kontaktu i jaskrawe �wiat�o zala�o pok�j. Przygl�dali si� sobie w milczeniu. - Jak si� masz, Fakir - odezwa� si� wreszcie gospodarz i jego w�skie usta wygi�y si� w nik�ym u�miechu. - Ciesz� si�, �e ci� znowu widz�. Przyby�y wyci�gn�� r�k� i mocno potrz�sn�� w�sk� d�oni� profesora: - �le si� mam - odpar� niskim g�osem - dlatego masz przykro�� mnie ogl�da�, kochany Karolu. Spojrza� prosto w grube szk�a profesora, zza kt�rych obserwowa�y go bacznie ma�e czarne oczy, i doda�: - Pozwolisz usi���? - Ale� prosz� ci�, drogi Fakirze, wybacz moje roztargnienie. Przysun�� go�ciowi fotel i w�wczas zalecia�a od niego md�a wo� chloroformu. - Oderwa�em ci� od pracy - zauwa�y� Fakir siadaj�c. - O, bynajmniej. - My�la�em. Pachniesz chloroformem. Ch�tnie zapali�bym papierosa. - To jeszcze z kliniki - odpowiedzia� twardo profesor. - W klinice wszystko cuchnie chloroformem. Wydoby� du�� z�ot� papiero�nic� i poda� Fakirowi. - Tak... - odezwa� si� ten po chwili. - Bogaty jeste�... Bardzo bogaty. - Bardzo - oboj�tnie powt�rzy� profesor. - C� chcesz, nie umiem trwoni� pieni�dzy. - Bardzo ci wsp�czuj� - roze�mia� si� go��. - I wci�� obdzierasz pacjent�w? - Nie. Od kilku ju� lat nie prowadz� praktyki. Olbrzymi bury kot ci�ko zeskoczy� z kanapy i zacz�� si� ociera� o nogi swego pana. - Polubi�e� koty - zauwa�y� m�czyzna, nazywaj�cy si� Fakirem. - Czy interesuj� ci� jako psychiatr�? Nie rozumiem, jak mo�na trzyma� w domu tyle tego obrzydlistwa? Profesor nie odpowiedzia� i wci�� wpatrywa� si� w go�cia. - Dawno nie widzieli�my si� - odezwa� si� wreszcie. - Chyba z dziesi�� lat albo wi�cej... Ale� si� nie postarza�. Oczy ci si� jarz�, nozdrza rozdymaj� si�... Widocznie s�u�y ci tw�j tryb �ycia... - Jednak czterdziestka ma swoje prawa. Widzisz, na skroniach posiwia�y mi w�osy. Profesor u�miechn�� si� ironicznie: - To ci� chyba nie martwi, kobiety to lubi�... A troch� szronu we w�osach dodaje ci poza tym pewnej powagi, solidno�ci, co - jak s�dz� - jest rzecz� nie do pogardzenia w twoich, �e tak powiem, interesach. Przyby�y obrzuci� gospodarza ponurym spojrzeniem. - Zimno mi jest - powiedzia�. - Wypi�bym kieliszek w�dki. - Niestety, nie mam w domu... Chyba... m�g�bym ci s�u�y� spirytusem?... - Daj. Profesor wr�ci� po chwili z du�� apteczn� butl�. Od jego ubrania znowu zalecia� niezno�ny s�odki od�r chloroformu. - G�odny jeste�? - zapyta�. - Wszystko jedno - odpar� Fakir. - Teraz chc� si� rozgrza�. Nala� sobie pe�n� szklaneczk� i wypi� duszkiem. - T�gie masz gard�o - zauwa�y� profesor. - Daj mi jeszcze papierosa - strasznie czu� ci� tym chloroformem. - Wydaje ci si� - skrzywi� si� gospodarz. - No, wi�c m�w: dawno wr�ci�e� do Warszawy? - Dzi�. - Zamierzasz d�ugo tu popasa�? - Nie wiem jeszcze, zobacz�. - A... a nie obawiasz si�, �e mog� ci� pozna�? Go�� wzruszy� ramionami. - W�tpi�. Tyle lat... - zaci�gn�� si� dymem. - Nie s�ysza�e� o niej nic?... - Nie. Pewno ju� doros�a, za m�� wysz�a. - Psiakrew... - A ty� sobie zwichn�� �ycie. Kiedy� w�wczas uciek� za granic�, my�la�em, �e jednak jako� staniesz na nogi. Ale kto raz znajdzie si� na r�wni pochy�ej... - Dajmy temu spok�j - przerwa� Fakir. Nala� sobie now� szklank� i wychyli� j� jednym �ykiem. - Sk�d przyjecha�e�? - zapyta� profesor. - Z ca�ego �wiata. - Musia�o ci ju� by� w tym ca�ym �wiecie za ciasno, skoro zaryzykowa�e� wr�ci�? W g�osie profesora zabrzmia�a nutka z�o�liwo�ci. - S�uchaj, Karolu - warkn�� go��. - Nie po to przyszed�em do ciebie, �eby� drwi� ze mnie. Widzisz... ja bardzo ma�o mam do stracenia!... Wzrok profesora prze�lizgn�� si� po wysokim czole, zaci�ni�tych szcz�kach, szerokich barach i spr�ystej postaci go�cia. - Uspok�j si� - odezwa� si� cichym g�osem. - Wiesz, �e si� ciebie nie boj�, jak i to, �e... Twoja za� moralno�� i twoje zatargi z kodeksem karnym nic mnie nie obchodz�. Jestem wy�szy ponad... nie dlatego, bym z tytu�u dawnej przyja�ni czu� wzgl�dem ciebie jakie� zobowi�zania, lecz po prostu... z wyrachowania. - Nie rozumiem ciebie. - Mniejsza o to. Nie zale�y mi na tym, by� rozumia�. Zatem - czego chcesz ode mnie? Pieni�dzy? - Tak. Oddam, gdy b�d� mia�. Ale to nie wszystko. - O!?... - zdziwi� si� profesor. - Nie przera�aj si�. Chodzi o drobiazg. Mia�em przed paru miesi�cami pewn� przygod� i zobacz... Rozpi�� kamizelk� i koszul�, ods�aniaj�c szeroko sklepion� klatk� piersiow� z ma�� r�ow� blizn� tu� nad obojczykiem. - Widzisz - ci�gn�� - tu trafi�a, a teraz obsun�a si�, a� tu, pod pach� i zacz�a mi zawadza�. W�skie, wypiel�gnowane palce profesora namaca�y niedu�y twardy przedmiot pod sam� sk�r�. - Rewolwerowa? - Tak - potwierdzi� Fakir. - Pr�bowa�bym sam sk�r� przeci��, ale u�ywaj�c tylko jednej r�ki nie dam rady. Nie chc� za� i�� do �adnego szpitala czy pogotowia ratunkowego... Je�li by�by� tak �askawy... - No, dobrze - wycedzi�, oci�gaj�c si�, profesor. - Ja jednak nie mam wprawy... Hm... m�j pomocnik lepiej to zrobi. Zaczekaj! Znik� za drzwiami. Fakir wsta� i omal nie nadepn�wszy na kota podszed� do lustra, by skonstatowa�, �e wygl�da fatalnie. Nieogolona twarz i zapad�e oczy, za ciasne i po�atane ubranie... - Przede wszystkim odpocz��, trzy, cztery dni odpocz�� w takiej ciszy, jak tu, na tej D�bowej. - Ju� jeste� przed lustrem? - us�ysza� za sob� g�os profesora. Odwr�ci� si�. - Bardzo jestem wyczerpany. Nie zazdroszcz� ci tego domu, ale tej ciszy, jaka tu panuje. - Tak, to najcichsza dzielnica w Warszawie, mieszkaj� tu ludzie pracy i nauki. - Tak wygl�da - u�miechn�� si� go��. - Ale wyobra� sobie, �e na samym wst�pie dozna�em rozczarowania. Min�o mnie auto, w kt�rym kogo� gwa�cono czy zarzynano... - Jak to, co ty m�wisz? - zerwa� si� profesor. - To niemo�liwe! - No, powiadam ci. Kto� dar� si� z auta i nawet szyb� wybi�. Na w�asne uszy s�ysza�em, a nawet widzia�em kawa�ki szk�a na jezdni. - A nie zauwa�y�e� przypadkiem, jak wygl�da� ten samoch�d? - Czarna du�a limuzyna. Mo�e Delage, mo�e Benz, zreszt� czort go wie. - To dziwne - powiedzia� po pauzie profesor. - Co si� tak tym przejmujesz - wzruszy� ramionami go��. - No, zawsze� to nie nale�y do rzeczy powszednich, zw�aszcza na �oliborzu... Przepraszam ci� na chwil�. Zdejm marynark� i koszul�. Zaraz wr�c� z narz�dziami. Znowu znik� za drzwiami i wr�ci� po paru minutach z du�� niklowan� skrzynk� w r�ku. Za nim wszed� ma�y chudy cz�owieczek w bia�ym kitlu lekarskim, od kt�rego ostro odbija�a jego niezwykle ��ta cera. - Oto pacjent, doktorze - powiedzia� profesor, zawaha� si� chwil� i doda� - m�j przyjaciel z lat szkolnych... pan... - Winkler - pospiesznie podpowiedzia� go��. Lekarz, na kt�rego twarzy zarysowa� si� uprzejmy u�miech, zdawa� si� nie spostrzega� brak�w w stroju pacjenta. Wyci�gn�� r�k� i odezwa� si� niespodziewanie wysokim i melodyjnym g�osem, o wybitnie cudzoziemskim akcencie: - Bardzo mi przyjemnie. Doktor Kunoki. - Jak to? - zdziwi� si� przyby�y. - Doktor Kunoki?... Czy pan jest krewnym tego s�ynnego biologa japo�skiego?... Profesor Brunicki z ha�asem otworzy� niklowane pud�o: - M�j drogi, chyba nie przyszed�e� tu na wywiad naukowy. Doktor Kunoki jest w�a�nie tym biologiem, o kt�rym m�wisz. Siadaj tu pod lamp� i podnie� r�k�. W tonie profesora brzmia�o nieukrywane niezadowolenie. Kr�tko ostrzy�ona g�owa doktora Kunoki, pokryta rzadkim niebieskawo_czarnym w�osem, pochyli�a si� nad pacjentem. Dotyk waty, przepojonej eterem przeszed� dreszczem po sk�rze. Kilka b�ysk�w lancetu, kilka kropel krwi i na niklowane wieko z brz�kiem spad�a ma�a kulka. - Trzeba zabanda�owa�? - zwr�ci� si� doktor Kunoki do profesora. - Obejdzie si� - machn�� r�k� pacjent. - Niech pan b�dzie �askaw po prostu zaklei� jakim plasterkiem. Na mnie goi si� jak na psie. Operacja by�a sko�czona. - Co, doktorze - powiedzia� profesor Brunicki, wskazuj�c plecy go�cia, na kt�rych gra�y wspania�e mi�nie - pi�kny okaz rozp�odowca? U�miech przesun�� si� po ��tej twarzy biologa, a jego wzrok taksatorski prze�lizgn�� si� po ogl�danym obiekcie, kt�ry ubra� si� w�a�nie i wyci�gn�� do� r�k�: - Bardzo panu dzi�kuj�. - O, prosz�. Taki drobiazg - skin�� g�ow� i zabieraj�c pud�o znikn�� za kotar�. - Japo�czyk, a tak dobrze m�wi po polsku - zauwa�y� go�� po jego wyj�ciu. - P�_Japo�czyk - odpar� profesor. - Jego matka by�a Polk�. - Aha... To w�a�nie on odkry� te, no, jak�e... elektro... - Nerwony. Epokowe odkrycie - pokiwa� g�ow� profesor. - Biologia zosta�a przeze� pchni�ta o olbrzymi krok naprz�d. - S�uchaj, Karolu, odk�d�e ty zajmujesz si� biologi�? Profesor nagle drgn��. Jego blade policzki sta�y si� niemal przezroczyste, palce zacisn�y si� kurczowo. - Odk�d?... - powt�rzy� ochryp�ym g�osem. - Od tego dnia, kiedy jak szaleniec zacz��em chwyta� si� ostatniej deski nadziei! Kiedy wali�em g�ow� w pr�g wiedzy, b�agaj�c j� o potwierdzenie k�amstwa umieraj�cych ust, k�amstwa, w kt�re wierzy� znaczy dla mnie tyle, co �y�!... - Karolu, czy� znowu ��dasz ode mnie przysi�gi?! - O, b�d� przekl�ta, b�d� po trzykro� przekl�ta!... Profesor zerwa� si� i wzni�s� nad g�ow� zaci�ni�te pi�ci. Grube krople potu pokrywa�y jego czo�o. - Karolu, Karolu!... Przecie� wiesz, �e strachu nie znam! Czy� k�ama�bym ze strachu?! Profesor zakry� d�oni� oczy i powiedzia� niemal szeptem: - Mo�na te� k�ama� z... lito�ci... Opad� na fotel i znieruchomia�. Zaleg�a cisza, tylko z k�ta dolatywa�o mruczenie kota. Pierwszy odezwa� si� profesor. - Powiedzia�e�, �e ci� nienawidz�. To prawda. Nienawidz� ci� bardziej, ni� sobie to mo�esz wyobrazi�. Ale... Zbyt g��boko tkwisz w mojej ranie, by� mi nie by� najbli�szy... Zwi�za�a mnie z tob�... Ach, dajmy temu spok�j... Tw�j niespodziewany przyjazd rozstroi� mi nerwy... Profesor przetar� szk�a i si�gn�� do kieszeni: - Potrzeba ci pieni�dzy. Ile? - Na razie... tysi�c wystarczy. - Prosz�. - Dzi�kuj�, Karolu. Mam nadziej� wkr�tce ci odda�. - Mniejsza o to. C� zamierzasz robi�? - Jeszcze nie wiem. Rozejrz� si�. Na razie kilka dni w ��ku w hotelu. - A dokumenty masz? - Mam. Nazywam si� teraz Jan Winkler... Ale ju� p�no. - Pierwsza - potwierdzi� profesor, spogl�daj�c na zegarek. Go�� wsta�. - Do widzenia, Karolu. - Zaczekaj chwil�. Nie chcia�bym, by� odszed� tak zaraz.... Nie proponuj� ci, by� zamieszka� u mnie. Z wielu wzgl�d�w jest to niemo�liwe... - Ale� Karolu, ja bynajmniej nie mia�em zamiaru... - Nie - przerwa� profesor. - Wiem, �e nie chcia�by� tego. Ale widziesz, nie znaczy to, by� nie mia� mnie odwiedza�... Jestem piekielnie samotny, przera�liwie samotny... Nie spyta�e�, ani s��wkiem nie wspomnia�e� o nim, a przecie� mo�e ci� obchodzi� jego los. Fakir zmarszczy� brwi: - M�wisz o swoim synu? - M�wi� o synu Wandy. Zaleg�o milczenie. Profesor Brunicki wpi� si� wzrokiem w twarz go�cia i zacz�� m�wi� jakim� bezbarwnym, monotonnym g�osem: - Dorasta... Du�y ju� jest... W ramionach niemal ju� ca�kiem tak szeroki jak... ty... Ma takie same jasne, p�owe w�osy i takie zmys�owe usta... I nozdrza rozd�te i oczy, ogromne, niebieskie oczy o fenomenalnych ciemno_z�otych �renicach... �aden okulista takich nie widzia�... A ja przecie znam a� dwie pary takich fenomenalnych oczu... Nie, nie dwie... to jest ta sama para... Profesor pochyli� si� ku go�ciowi i przez zaci�ni�te z�by wyrzuci�: - W�a�nie tak po�yskuj� ciemnym z�otem!... - Przesta�! - odezwa� si� cicho go��, odwracaj�c g�ow�. - Zn�casz si� nad sob� i nade mn�. - Nieprawda! Nieprawda! - zawo�a� w podnieceniu Fakir po chwili i uderzy� pi�ci� w st�. - Przysi�gam ci, �e nieprawda! - Uspok�j si� - pokiwa� g�ow� profesor. - Pos�uchaj: widuj� go co roku. Co roku odbywam t�... krzy�ow� drog� i co roku wracam bez... Ach, m�j drogi, to jaka� szata�ska karuzela wspomnie�. I�cie szata�ska! O, to ju� nie jest ma�y Boh, z kt�rym bawi�em si� w Indian, to ju� nawet nie kolega Fakir, ten prowodyr klasy, kt�ry swymi pi�ciami broni� mnie i zas�ania�. Nie. To ju� prawie Bohdan Drucki, �wietny Bohdan Drucki, kt�ry... Profesor prze�kn�� �lin� i wsta�. Zataczaj�c si�, szed� jak lunatyk, a stan�wszy w �rodku pokoju doda� szeptem: - No, a za lat kilka, za lat kilkana�cie... Jan Winkler. Nie, nic nie m�w, musisz to zrozumie�, �e przecie jestem tylko cz�owiekiem, kt�remu natura da�a te pi�� czy wi�cej zmys��w i ograniczony rozmiarami czaszki m�zg, kt�remu kaza�a bardziej wierzy� im, ni� op�ta�czym imaginacjom, ni� przysi�gom przyjaciela, ni� samaryta�skiemu k�amstwu umieraj�cych ust, ust chocia�by dro�szych ni� �ycie, ni� �wiat, ni� wszech�wiat!... - Karolu! - Poczekaj. Nie pos�dzaj mnie o rozstr�j umys�owy. Za chwil� zn�w b�d� sob�. Ale tylko pomy�l: lata, d�ugie lata dusz� si� swoj� tragedi�. Ty jeste� ostatnim, z kt�rym m�g�bym o tym m�wi�, lecz, niestety, ty jeste� jedynym. Nie obawiaj si�, za chwil� zn�w b�d� sob�, jakiego mnie znasz od dziecka. Zimnym, wyrachowanym, nieugi�tym, zamkni�tym cz�owiekiem - cha, cha, cha... bez serca!... Takim, co to bez drgni�cia powieki potrafi�by zabi� ciebie, gdyby potrafi� jednocze�nie zabi� i jego... syna Wandy... Tak, Bohdanie, tak... - Karolu! - zabrzmia� po pauzie cichy g�os go�cia. - Drogi przyjacielu, nie mo�esz nawet poj��, jak� m�k� jest nie mie� nawet prawa do jednego s�owa wsp�czucia... - Nie m�wmy ju� o tym - sucho przerwa� Brunicki. - Do��. Zm�czony jeste�. Id� ju�. Jutro musisz zmieni� sobie opatrunek. I nie zapominaj o mnie... Tym bardziej, �e b�dziesz mi potrzebny. - Ja? - zdziwi� si� Drucki. - Tak - po chwili wahania odpar� profesor. - Jeste� silny, �mia�y, i, jak sam to stwierdzi�e�, nie masz wiele do stracenia. - Nie rozumiem?! - Id� ju�, nic pilnego. A co do pieni�dzy, prosz�, nie kr�puj si�. Ile razy b�d� ci potrzebne. No, do widzenia. Podali sobie r�ce i go�� ruszy� do drzwi, lecz zrobi� nieuwa�ny krok i nadepn�� na wyleguj�cego si� na dywanie kota. Przera�liwe miauczenie by�o na to odpowiedzi� i nagle ze wszystkich k�t�w wysun�y si� zaniepokojone okrzykiem jednego inne koty, t�uste, ogromne, opas�e. - Psiakrew - zakl�� winowajca alarmu. - Po co u diaska trzymasz tyle tych kot�w! Musisz maj�tek wydawa� na �ywienie tego stada. Czym ty je karmisz? - Mi�sem - skrzywi� si� gospodarz. Drucki wzdrygn�� si�. Przysz�o mu na my�l, �e sam jest wielkim kawa�em mi�sa. - Do widzenia. - Do widzenia. W przedpokoju, skulony, siedzia� na krze�le brodacz. - Niech Antoni wypu�ci pana - odezwa� si� do� profesor. - Do widzenia, Fakirze!... Po chwili Drucki szed� szybkim krokiem pustymi ulicami. Gdy znalaz� si� na rogu za torem, przypomnia� sobie czarn� limuzyn� i brz�k rozbijanej szyby. Pami�ta� dobrze, �e kawa�ki szk�a le�a�y pod t� w�a�nie latarni�. Nachyli� si� i przyjrza� si� uwa�nie: mokry asfalt i ani �ladu szyby. - Solidna robota - mrukn�� do siebie i otuli� si� jak najszczelniej. Siek� drobny deszcz, zmieszany ze �niegiem, od Wis�y ci�gn�� przejmuj�cy ch�odem wiatr. Rozdzia� 2 Bohdan Drucki zamieszka� w Hotelu Odeskim przy ulicy D�ugiej. By� to ma�y i brudny hotelik, pe�ny za dnia niezno�nej woni przypieczonej cebuli, a noc� krzyk�w, awantur i bijatyk. Opr�cz w�a�ciciela, starego �yda, i jego p�zidiocia�ego syna Nuchima, dwudziestoletniego wyrostka o sp�aszczonej czaszce, sta�ym mieszka�cem hotelu by� tylko jeden Drucki, kt�rego obecno�� zaznaczona zosta�a, zgodnie z przepisami policyjnymi, na czarnej tablicy w kantorku, gdzie kulfonami wypisano: Jan Winkler. Pozostali klienci hotelu, stanowi�cy g��wne �r�d�o jego egzystencji, rekrutowali si� z tych, kt�rzy poszukiwali dachu nad g�ow� na jedn� noc, albo po prostu na par� godzin, co nazywa�o si� tu "na wizyt�". Drucki odpoczywa�. W ci�gu trzech dni jedynym jego ��cznikiem ze �wiatem by� Nuchim, przynosz�cy bu�ki, szynk� i dzbanek z bia�� kaw�, czasem gazety i papierosy. Gor�czka z wolna ust�powa�a. �elazny organizm wraca� do dawnej sprawno�ci, blizna goi�a si� szybko. Drucki jednak nie wstawa� z ��ka. Mia� to szcz�liwe usposobienie, �e potrafi� r�wnie �atwo zmusi� sw�j m�zg i mi�nie do d�ugotrwa�ego i najwy�szego wysi�ku, jak i do zupe�nej bezczynno�ci. Stary �yd z oboj�tn� podejrzliwo�ci� patrza� na swego lokatora. Jego powierzchowno�� i dziwactwo le�enia w ��ku op�acone wprawdzie zosta�y dobr� got�wk�, jednak�e nie wygl�da�o to wszystko na rzecz w zupe�nym porz�dku. Dopiero czwartego dnia w�a�ciciel Hotelu Odeskiego zmieni� zdanie. Nast�pi�o to za� dlatego, �e jego syn otrzyma� od lokatora list do zaniesienia na Nowolipie do Borysa Za�kinda. Co ten obdartus Winkler mo�e mie� za interes do samego Borysa Za�kinda, do takiego bogacza? Jakie� by�o zdumienie ojca, gdy Nuchim wr�ci� z ustn� odpowiedzi�, �e Borys Za�kind zacz�� si� bardzo �mia�, jak list przeczyta�, za przyniesienie da� ca�e dwa z�ote i powiedzia�, �e sam przyjdzie do pana Winklera o �smej wiecz�r. Stary zdecydowa�, �e tak wa�n� wiadomo�� musi osobi�cie zanie�� lokatorowi. K�ania� si� bardzo nisko, wypytywa�, czy czego szanownemu panu nie trzeba, wyrazi� swoj� rado�� z zaszczytu, �e go�ci u siebie znajomego pana Za�kinda i usi�owa� dowiedzie� si�, sk�d pan Winkler zna "tego Ameryka�ca". Jedyn� odpowiedzi� na te wszystkie zabiegi by�o kr�tkie: "Nie pa�ski interes" i zapowied�: - A jak b�dzie u mnie pan Za�kind, to uwa�ajcie, �eby mi nikt pod drzwiami nie pods�uchiwa�, bo to niezdrowo. Rozumiecie? Bardzo niezdrowo! Stary �yd o tyle si� zna� na ludziach, �e nie ��da� bli�szych wyja�nie�. Zreszt� pods�uchiwanie nie zda�oby si� na nic, bo w numerze sz�stym m�wiono po angielsku. Za�kind przyszed� punktualnie. By� to cz�owiek wyra�nie chromaj�cy na lew� nog�, kt�ra w dodatku swym skrzypieniem zdradza�a protez�. Jego drapie�na twarz z du�� blizn� przez policzek i �wiszcz�cy g�os sprawia�y raczej przykre wra�enie, jak i ruchliwo�� ma�ych, czarnych oczu. Kln�c strome schody wszed� na drugie pi�tro i zapuka� we wskazane drzwi, potem zamkn�� je za sob� i z po�piechem zbli�y� si� do ��ka: - Halo, kapitanie, co za rado��, �e pana widz�! - za�wiszcza�, wyci�gaj�c r�k�. Drucki z u�miechem poda� swoj�: - Nie spodziewa� si� pan, co? - Ale co panu jest, kapitanie? Chory pan? I w tym parszywym hotelu? Dawno w Polsce? - Powoli, mister Jack, bo doprawdy nie zdo�am panu na wszystko od razu odpowiedzie�. - Ach, kapitanie, czy� nie widzi pan, jak si� ciesz�? C� za pi�kny dzie� w moim �yciu! My�la�em, �e pana ju� nigdy nie zobacz�. Ile� to lat? Chyba cztery? - Pi�� - poprawi� Drucki. - Pi�� lat! I jak�e New �York? Czy wci�� spirytus jest takim dobrym interesem? - Nie wiem. C� pan my�lisz, Jack, �e ja wci�� siedzia�em w tej dziurze? Zaraz po panu diabli mnie stamt�d wynie�li. - Dok�d? - Fiu, fiu!... Za d�ugo by�oby opowiada�! Londyn, Marsylia, Konstantynopol, Berlin, Pary� i znowu Australia, i Chiny, i Brazylia... Tak, Jack, nie umiem siedzie� w miejscu... - Pi�kne �ycie, ciekawe �ycie, ale co pan z tego ma? - Wolno��, Jack, wolno��. - Rozumiem, to du�a rzecz, wolno��. Ale najwi�cej wolno�ci ma ten, co ma pieni�dze. Im wi�cej pieni�dzy, tym wolniejszy. - No, pan ma ich dosy�! - za�mia� si� Drucki. - Co to znaczy dosy�? Mam ich bardzo du�o, ale dosy�? Czy mo�e by� dosy� pieni�dzy? Tak, jak panu, kapitanie, nigdy nie dosy� w��cz�gi po �wiecie, to pan musi rozumie�, �e mnie nigdy dosy� pieni�dzy. To jest taka sama pasja jak i ka�da inna. - To prawda. - No, widzi pan. A tylko ja nie mog� w swej g�owie pomie�ci�, dlaczego wi�ksza jest przyjemno�� podr�owa� bez grosza w kieszeni, zamiast wygodnie, nic nie robi�c, kajut� pierwszej klasy? - Jak mia�em na to, to i pierwsz� klas� je�dzi�em. - Co znaczy, jak mia�em? Gdyby pan chcia�, kapitanie, pan mia�by na ca�e �ycie! Czy� nie proponowa�em panu sp�ki? Mia�by pan dzi� tyle co ja, ba, obaj mieliby�my wi�cej jeszcze, du�o wi�cej. Z pa�sk� g�ow�! Ba! z pa�sk� odwag�! Drucki usiad� na ��ku i klepn�� go weso�o po ramieniu: - Ale ostre by�y czasy, co, Jack? - Ostre. Co tu gada�. M�wi�, �e ludzie mojej rasy s� tch�rzliwi, a to nieprawda. Przecie jestem �ydem z krwi i ko�ci, a sam pan widzia�. Dobre by�y czasy, na ka�dym kroku ryzykowa�o si� �ycie, ale spirytus i piwo - to by� interes wart takiego ryzyka. - No, a jak�e tam noga? - W porz�dku. Tylko podniebienie dokucza. Tak mi ten rudy rozwali�. I wie pan co, kapitanie, �e ja do �mierci nie zapomn� tego, co by�o w Chicago. Nie dlatego, �e mnie pan �ycie uratowa�. - Dajmy spok�j - przerwa� Drucki. - Nie ma co wspomina�. - Nie dlatego, �e opiekowa� si� pan mn�, nie dlatego, �e odda� pan mnie moje pieni�dze, m�j ca�y maj�tek... Nie... Ale nie zapomn� do �mierci tego, �e nie ruszy� pan Luby!... Tak... Le�a�em w�wczas jak kupa �cierwa, m�wi� nie mog�em, ruszy� si� nie mog�em, ale widzia�em, jak ona patrzy�a na pana! I c� ona by�a dla pana? Nic, ot, �adna �yd�weczka... A co ja by�em dla pana?... Ot, zdychaj�cy pies, co go pan dla w�asnej fantazji wyratowa�! A co pan zrobi�? Przyszed� pan do mnie i powiedzia�: - Nie b�j si� o Lub�, nie tkn� jej i nikomu tkn�� nie dam... Tak pan powiedzia�, bo czu� pan... Nie doko�czy�. Podni�s� g�ow� wysoko i zagryz� wargi. Z czarnych jak w�gle oczu wolno sp�yn�y po twarzy drapie�nego ptaka dwie �zy. - Tam do diab�a, stary! - zawo�a� Drucki. - Co by powiedzieli na Broadwayu, gdyby zobaczyli, �e Czarny Jack rozkleja si� jak ma�pa od cebuli! No, stary! - Nie, kapitanie, nie! Ja tego panu nigdy nie powiedzia�em, ale teraz musia�em. Bo jak tu wszed�em, jak zobaczy�em, �e pan tu w n�dzy i chory, a po mnie dopiero teraz pos�a�... To ja chc�, �eby pan wiedzia�, �e ja mam takie psie prawo, �ebym dla pana zrobi�, co mog�, �ebym nawet odda� wszystko, co mam!... - Uwaga, Jack - z �artobliw� powag� ostrzeg� Drucki. - Uwaga, bo mog� przytrzyma� za s�owo! - Niech pan nie my�li, kapitanie - z dum� odpar� �yd - �e s�owo kupca Za�kinda chocia� o jeden cent mniej jest warte od s�owa Czarnego Jacka. Roze�mieli si� obaj. Za�kind wypytywa� Druckiego o stan zdrowia, chcia� koniecznie sprowadzi� lekarza. Wreszcie o�wiadczy�, �e natychmiast zabiera go do siebie, bo mu wstyd, �eby kapitan mieszka� w tej dziurze. Ten jednak stanowczo zaprotestowa�. Owszem, przeniesie si� nawet na pewno, ale nie do Za�kinda. - Widzi pan, ja jestem taki zatwardzia�y samotnik. Jak tylko wydobrzej� i oporz�dz� si�, b�d� musia� poszuka� jakich� interes�w. I w�a�nie wiedz�c, �e pan jest dla mnie �yczliwy... - �yczliwy?!... - Mniejsza o wyraz. Do��, �e chodzi mi o to, �eby co� robi�. Za�kind u�miechn�� si� z za�enowaniem i zrobi� niewyra�ny ruch r�k�. - Drogi kapitanie Winkler, co ja tu mog� wymy�li�? Mnie nawet jako� g�upio, ale ja tu, w kraju, to ja jestem bardzo solidny kupiec. Ja mam kasy ogniotrwa�e, ja trzymam str��w nocnych... Drucki wybuchn�� �miechem. - C�, do pioruna! Pos�dza mnie pan o zamiar zorganizowania bandy?! Cha, cha, cha!... Panie Za�kind... Ja te� chc� by� solidny! Czy pan przypuszcza, �e ja do solidnych rzeczy si� nie nadaj�?! �e mnie, cho�by czasami, nie mo�na zaufa�?... Za�kind z�apa� go za przegub r�ki: - Ju�! Rozumiem! Chwileczk�... Ha, czy ja panu nie ufam? Sobie wi�cej nie ufa�bym... Chwileczk�, musz� si� zastanowi�. Wbi� oczy w pod�og� i zmarszczy� czo�o: - Handel to nie dla pana, kapitanie... - A, nie dla mnie... - Mam te� fabryk� trykota�y, ale to te� nie dla pana. Hm... lasem handluj�... O, to wymaga du�o ruchu, podr�y, wyjazd�w, trzeba sprytu i prezencji... Mam w Bia�owie�y nawet jedn� ci�k� spraw� z niejakimi Fajersonami. Zrobili mi machlojk� z kontraktem. Rzecz nie s�dowa, tylko na w�asn�, gor�c� robot�. Pan da�by im rad�. Chodzi o okr�g�y milion. Co by pan na to powiedzia�? Drucki zastanowi� si� i zaprzeczy� ruchem g�owy. - Dlaczego nie? - Chc� troch� posiedzie� na miejscu. P�niej owszem... - Kapitanie - zakonkludowa� Za�kind. - Co ja panu powiem: niech si� pan nic nie martwi. Ju� ja co� na mur dla pana znajd�. Dla pana to spod ziemi wykopi�! Niech pan tylko przeniesie si� z tego hotelu i dba o zdrowie. Zdrowie to grunt. Um�wili si� w ten spos�b, �e nazajutrz Drucki przyjdzie do Za�kinda na kolacj�. Zjedz� we dw�jk�, bo Luba z dzieckiem siedzi w Rabce, wi�c b�d� mogli swobodnie pogada�. Z tym si� rozstali. Drucki nazajutrz obudzi� si� wcze�nie rze�ki i wyspany. Wyszed� na miasto w �wietnym humorze i zacz�� w�dr�wk� po sklepach: ubranie, buty, palto, kapelusz, bielizna, zegarek, r�kawiczki, inne drobiazgi, potem k�piel w �a�ni na Krakowskim i tam�e zabiegi fryzjerskie. Weso�e usposobienie nie opuszcza�o go ani na chwil�. Bawi� si� znakomicie sensacj�, jak� wsz�dzie w eleganckich sklepach wywo�ywa�a jego powierzchowno��, tak niezrozumia�a przy jednoczesnej wybredno�ci gust�w i umy�lnie nadrabianej wielkopa�sko�ci. Wreszcie ubrany i wy�wie�ony opu�ci� �a�ni�, na pytanie s�u��cego, co ma zrobi� z pozostawion� garderob�, poradzi� odes�a� j� do muzeum i wyszed� na miasto. Jak�e innym teraz czu� si� na tych�e ulicach cz�owiekiem! A� sam si� temu zdziwi�: przecie tyle razy w ten spos�b zmienia� sk�r�! W Nowym Jorku, gdy wraca� z morza, w Sidney, po z�otych w�dr�wkach, po wyj�ciu z wi�zienia w Lizbonie, po awanturze w Sztokholmie - i jako� nigdzie w sklepach nie dziwiono si� obdartemu cz�owiekowi kupuj�cemu drogie przedmioty, nigdzie na ulicy nie ogl�dano si� za oberwa�cem tak, jak tutaj, w Warszawie. Zreszt�, mo�e i sam innymi oczami patrza� na ten t�um, kt�rego teraz czu� si� cz�onkiem r�wnouprawnionym... Ach, no i kobiety. Jeszcze przed dwiema godzinami nie spostrzega�y go wcale, ba, sam ich te� nie zauwa�a�, a teraz... Szed� elastycznym krokiem, jak na paradzie, i czu�, �e �ci�ga na siebie spojrzenia tych istot tak powabnych, tak znanych, a wci�� zaciekawiaj�cych i upragnionych. - Do diab�a! Wci�� jestem m�ody - pomy�la� z zadowoleniem, przykrytym nitk� dobrotliwego upomnienia. Istotnie, by� m�ody. Gdy usiad� przy stoliku w restauracji i ujrza� swe odbicie w lustrze, a� zdziwi� si� swej m�odo�ci. Dzi�ki piekielnej mord�dze ostatnich dw�ch miesi�cy schud�, a jego smag�a cera od s�onego wiatru morskiego nabra�a po�ysku br�zu. Gdyby nie siwe skronie, nie m�g�by temu pe�nemu �ycia panu w lustrze da� ponad trzydziestk�. Jad� obiad z apetytem, rozmy�laj�c o swej sytuacji. Po tylu latach mogliby go ewentualnie pozna�, gdyby nie to, �e nie nosi teraz w�s�w, no i �e w og�le bardzo si� zmieni�. Zreszt� dokumenty obywatelstwa ameryka�skiego gwarantuj� bezpiecze�stwo. Roze�mia� si� do siebie. - Mo�na by pomy�le�, �e dr�� o swoj� sk�r�. Po diab�a, w takim razie, zawsze laz�em g�ow� w niebezpiecze�stwa? Zap�aci� rachunek, porozmawia� weso�o z kelnerem i wyszed�. Warszawa bardzo si� zmieni�a. Wprawdzie poznawa� bez omy�ki ulice, ale pami�ta� je ca�kiem inne. W owych dawnych czasach by�a to niemal dziura prowincjonalna... Zacz�� pada� �nieg. Drucki wszed� do cukierni, kaza� da� sobie czarnej kawy i zacz�� przygl�da� si� publiczno�ci. Najwi�cej by�o kobiet. Po dwie, po trzy przy stoliku, od powa�nych podlotk�w do rozchichotanych starszych pa�, bardzo mocno umalowanych. - Zastanawiaj�ce - pomy�la� - �e wszystkie, w�a�ciwie m�wi�c, s� �adne i wszystkie wygl�daj� wzgl�dnie m�odo. Gdzie si� podzia�y stare i brzydkie kobiety?... Ale i pi�knych nie ma... Z prawej, pod filarem, siedzia�y dwie brunetki. Mniejsza, w popielicowym futrze, �ar�ocznie jad�a ciastka i atakowa�a Druckiego spojrzeniami po�yskliwych oczu. Z lewej pod oknem samotna szczup�a blondynka skraca�a sobie oczekiwanie na kogo�, kto si� widocznie sp�ni�, spogl�daniem to na zegarek, to na Druckiego. Tu� przed nim zajmowa�o wi�kszy stolik towarzystwo z�o�one z dw�ch pan�w i jednej pani w czarnym l�ni�cym futrze. Jeden, �ysawy blondyn w du�ych, rogowych okularach, opowiada� co� monotonnym g�osem, drugi, przysadkowaty starszy pan z niezno�n� manier� otwierania i zamykania ��tej czeczotkowej papiero�nicy. Twarzy kobiety Drucki ujrze� nie m�g�, gdy� siedzia�a do� ty�em. Widzia� tylko promie� jasnych z�oto_blond w�os�w, wystaj�cy z boku spod kapelusza i opart� na stole d�ug� �adn� r�k�, bez pier�cionk�w, co bardzo lubi�. Jak na z�o�� nie obejrza�a si� ani razu, a tymczasem zbli�a�a si� �sma i trzeba by�o jecha� do Za�kinda. - Jeszcze poczekam - u�miechn�� si� do siebie Drucki, konstatuj�c w my�li, �e trzeba by� naprawd� niepoprawnym kobieciarzem, �eby dla tak b�ahego powodu sp�ni� si� na wa�n� rozmow�. Wreszcie postanowi� u�y� wypr�bowanego sposobu. Wzi�� do r�k le��cy opodal dziennik i, udaj�c zaczytanego, zsun�� na ziemi� du�� szklan� popielniczk�. G�o�ny brz�k t�uk�cego si� szk�a, kto� krzykn��: "ach!", wszystkie oczy zwr�ci�y si� na stolik Druckiego i - efekt osi�gni�ty: s�siadka w czarnym l�ni�cym futrze obejrza�a si�. Drucki drgn�� i poczu�, �e krew ucieka mu z twarzy. Instynkt, wygimnastykowany w tysi�cach niebezpiecze�stw, a sprawny tak jak automat, kaza� mu natychmiast zakry� si� p�acht� gazety, lecz tym razem rozkaz nie zosta� wykonany. Nie m�g� oderwa� od niej oczu. Gdzie? Kiedy?... Przysi�g�by, �e kiedy� musia� j� zna�, �e te p�on�ce czarne oczy ze wspania�ym zro�ni�tym �ukiem czarnych brwi i te z�ociste w�osy, i te wprost nieprawdopodobnie wykrojone wargi... Kto? Kiedy?... Na pewno, na pewno... Szuka� odpowiedzi w jej wzroku: zna go?... Poznaje?... Lecz ona ju� odwr�ci�a g�ow� i znowu z uwag� s�ucha�a monotonnego g�osu �ysawego blondyna. Przysadkowaty starszy pan znowu miarowo potrzaskiwa� czeczotkow� papiero�nic�. Drucki nie by� pewien. Uderzaj�ca pi�kno�� tej kobiety musia�aby przecie� g��bszym, nie daj�cym si� zakwestionowa� wspomnieniem wrazi� w jego pami��. Udawa�, �e czyta, a jednocze�nie my�l pracowa�a nieustannie: - Mo�e kto� podobny... Ale kto? Chyba jaka� g�o�na aktorka filmowa o zbli�onym typie?... Jaka� gwiazda sportowa?... lotniczka... tenisistka?... Zreszt�, gdyby obawy by�y s�uszne, ona pozna�aby go na pewno... Trudno wyobrazi� sobie, by spotkawszy gdzie� w �yciu tak� dziewczyn� m�g� przej�� obok niej oboj�tnie. Wykluczone! A kobiety zazwyczaj dobrze pami�taj� tych m�czyzn, kt�rzy bodaj bez skutku zabiegali o ich wzgl�dy... A ona stanowczo nie patrza�a na�, jak na znanego sobie cz�owieka. W jej wzroku by�a odrobina roztargnienia i odrobina ciekawo�ci, lecz ciekawo�ci nie wi�cej ni� ta, z jak� wszystkie kobiety zawsze patrz� na niego. W ka�dym razie rozs�dek dyktowa� ostro�no��. Nale�a�o zaraz zap�aci� i wyj��. Jednak�e Bohdan Drucki nie zalicza� si� do tych, kt�rym ktokolwiek, bodaj nawet w�asny rozs�dek, m�g� cokolwiek dyktowa�. Dlatego zosta�. Dopiero po kwadransie towarzystwo przy s�siednim stoliku uregulowa�o rachunek i wsta�o. Nieznajoma by�a wysok�, dobrze zbudowan� kobiet�. Gdy przygl�da� si� jej sylwetce, doszed� do przekonania, �e pocz�tkowo uleg� z�udzeniu. Nie zna� takiej na pewno. Nie zawi�d� si�, oczekuj�c, �e podczas wci�gania r�kawiczek spojrzy znowu na niego. Jak�e by�a pi�kna! Spod zmru�onych powiek obserwowa� jej profil, dumny, zimny i nami�tny. Wygl�da�a na lat dwadzie�cia pi��, lecz mog�a mie� wi�cej. Przechodz�c obok stolika Druckiego prze�lizgn�a si� wzrokiem po jego twarzy i znowu obudzi�y si� w nim w�tpliwo�ci, chocia� wyraz jej oczu dobitnie �wiadczy�, �e patrzy na kogo�, kogo widzi po raz pierwszy w �yciu. Odprowadzi� j� wzrokiem do drzwi, zap�aci� za kaw� i za rozbit� popielniczk� i wyszed�. Nowy �wiat by� zat�oczony, t�umy posuwa�y si� wolno chodnikami, jezdni� sun�a rzeka samochod�w. Jaskrawe reklamy neonowe bi�y w oczy ostrymi czerwonymi liniami. - Na Nowolipie! Borys Za�kind sam otworzy� drzwi. - Halo, kapitanie, oto znowu pana widz� w pe�nej gali. Obawiam si� jednak, �e by�em cierpliwszy od kaczek, kt�re w oczekiwaniu pana musia�y si� porz�dnie wysuszy� w rondlu. Podali sobie r�ce. Pokoj�wka w bia�ym fartuszku, dygn�wszy z kokieteri�, odebra�a palto Druckiego. - Czy�bym tak bardzo si� sp�ni�? - z udanym przera�eniem zapyta� Drucki. - Mia�em naprawd� spraw� do�� wielkiej wagi. - Czy�by? - roze�mia� si� Za�kind, wprowadzaj�c go�cia do jadalni. - O ile znam pa�ski gust, kapitanie, nie s�dz�, by jej waga przewy�sza�a powiedzmy, sze��dziesi�t pi�� kilo! Drucki zrobi� skupion� min� i odpar� z powag�: - S�dz�, �e omyli� si� pan najwy�ej o dwa, trzy kilogramy. - Obawiam si�, kapitanie, �e przez kobiety sp�ni si� pan o tyle do piek�a, �e ju� najwygodniejsze kot�y ze smo�� b�d� zaj�te. - No! - zawo�a� po polsku z wyra�nym litwackim akcentem. - Co si� Wikcia przygl�da? Prosz� natychmiast podawa�! Kusztykaj�c wok� bogato zastawionego sto�u, nape�ni� kieliszki i podsun�� go�ciowi krzes�o. Kolacja by�a smaczna i obfita, g�sto zakropiona alkoholem. Rozmowa obraca�a si� wy��cznie doko�a wspomnie� ameryka�skich. Dopiero gdy usadowili si� w gabinecie w g��bokich klubach, Za�kind przyst�pi� do interesu: - Ot� d�ugo my�la�em, co by tu takiego wynale��, co odpowiada�oby takiemu cz�owiekowi, jak kapitan Winkler. I zdaje mi si�, �e mam co� w sam raz dla pana. - Byle nie dyrekcj� banku! - I gorzej, i lepiej. Interes jest taki. Pami�ta pan jeszcze dobrze Warszaw�? - Ja my�l�. - Zatem wie pan, gdzie jest ulica Hortensja? - Wiem. Ma�a �lepa uliczka od Szpitalnej, prawda? - Tak - potwierdzi� Za�kind. - Ot� na tej Hortensji dwaj bracia Tinkelman i taki jeden Rybczy�ski za�o�yli przed rokiem nocn� knajp�. Wie pan, rodzaj ameryka�skich nocnych klub�w. Bar, dancing, kabaret. Lokal pi�kny, punkt pierwsza klasa, wpakowali w to mo�e p� miliona z�otych, a mo�e i wi�cej. - I plajta? - Plajta. Taki interes trzeba umie� prowadzi�. To mo�e by� z�ote jab�ko. Tylko pilnowa� je trzeba, �eby wszystko by�o w porz�dku, �eby s�u�ba nie krad�a, �eby klienci nie zarywali. Trzeba wiedzie�, komu da� na kredyt, komu nie, kogo przyjmowa� z otwartymi r�kami, a kogo zrzuci� ze schod�w na zbit� mord�. Trzeba trzyma� ca�y interes za pysk �elazn� �ap�, ale �eby wygl�da�o, �e to jest swoboda i zabawa, �e klienci to tak jak prywatni go�cie. Pami�ta pan, kapitanie, knajp� Weso�ego Billa na Siedemdziesi�tej Czwartej ulicy? - Pami�tam. - To nie by�a knajpa, to by� kurnik, to by�a zwyk�a dziura. A dlaczego kto m�g� pcha� si� tam z dolarami? Dlatego, �e interes prowadzi� Billy! Kobiety lecia�y na niego, m�czy�ni uwa�ali go za najlepszego kompana, wszyscy po prostu przepadali za nim. Ja nie wiem, co w nim by�o, ale w panu, kapitanie, jest akurat tego samego dwa razy wi�cej. - Dobry ch�op by� ten Billy - powiedzia� z u�miechem Drucki. - Kapitanie! Ja nie mam jeszcze pi��dziesi�tki, ale du�o rzeczy widzia�em i jedno wiem: grunt to cz�owiek! Nie to wa�ne, "jak" i "co", ale tylko "kto". Ot� obaj Tinkelmany i ten Rybczy�ski chodz� za mn� ju� od dw�ch miesi�cy. Telefonuj�, pytaj�, zaczepiaj�. Po prostu nie daj� �y�. Oni chc�, �ebym ja odkupi� t� knajp�. Ludzi, co maj� wi�cej got�wki diabelnie teraz ma�o, wi�c przyczepili si� do mnie. A ja im m�wi� wci��: - po co mi ten k�opot? Sam tego prowadzi� nie b�d�, a cho�by teraz i sam czort poprowadzi�, to i tak rady nie da. Zapaskudzili�cie firm�, pies z kulaw� nog� tam nie chodzi, jak kto chce ziewa� z nud�w, to woli ziewa� w domu. - I gratis - dorzuci� Drucki. - Pewno. Ja im tak m�wi�, ale my�l�, �e tak nie jest. Cz�owiek z nerwem i z g�ow� i z tym, co w�a�nie ma Billy, m�g�by interes postawi� na nogi. Je�li w�o�y jeszcze z dziesi�� tysi�cy dolar�w... No, co pan o tym powie?... - C� powiem?... Chce pan, Jack, kupi� t� bud� i mnie zrobi� dyrektorem? - I tak, i nie. Chc� kupi�, ale do sp�ki z panem. - Wolne �arty. Ja grosza przy duszy nie mam. Za�kind wzruszy� ramionami: - Co pan gada, kapitanie, przecie p� godziny klarowa�em panu, �e pan sam to �ywy kapita�. Ja panu powiem tak: ja zaryzykuj� kupi� od nich ten gips. Ale na pa�skie nazwisko. Pan b�dzie w�a�cicielem. Postawi pan bud� na nogi - to dobrze, nie - to trudno. Ale ja wierz�, �e pan postawi. Rozumie pan? Taka cicha sp�ka i p� na p�? Drucki wsta� i pokr�ci� g�ow�: - Nie, Jack, nie jestem �ebrakiem i ja�mu�ny nie przyjmuj�. Teraz ju� Za�kind nie wytrzyma�. Zerwa� si� z miejsca, zacz�� biega� po pokoju, wymachiwa� r�koma, targa� w�osy i kl�� na czym �wiat stoi. - Jak to, jego, Czarnego Jacka, pos�dzaj� o takie rzeczy?! To cz�owieka mo�e szlag trafi�! To lepiej wzi�� n� i od razu go zar�n�� w samo serce! C� to sobie kapitan Winkler wyobra�a! �e kapitan nie widzi tu uczciwego interesu dla nich obydw�ch, to nie dow�d, �eby tego interesu nie by�o! P�ty si� piekli� i krzycza�, a� Drucki zgodzi� si� wszcz�� znowu rzeczow� rozmow�. Za�kind sypa� argumentami, powo�ywa� si� na znane im obu przyk�ady, przytacza� cyfry, kalkulowa�, prosi�, grozi�, przekonywa�, wreszcie zacz�� oburza� si�, �e kapitan tak zadziera nosa, �e m�g� sobie pozwoli� na wielkopa�ski gest uratowania �ycia i maj�tku parszywego �yda, ale nie pozwala mu odwdzi�czy� si� cho�by okazaniem zaufania... - Przesta�, Jack, do diab�a, histeryzowa� - rykn�� Drucki. - Przyjmuj�! Na drapie�nej twarzy Za�kinda rozp�yn�� si� pogodny u�miech. Wzi�� d�o� Druckiego, potrz�sn�� ni� mocno i kusztykaj�c podszed� do biurka. Przez chwil� przewraca� kartki ksi��ki telefonicznej, potem wzi�� s�uchawk� i wymieni� jaki� numer. - Czy jest pan Abram Tinkelman?... Pana Mieczys�awa te� nie ma?... To poprosz� pana Rybczy�skiego... To pan Rybczy�ski? Co jest, panie Rybczy�ski, kiedy panowie zap�ac� mi te siedem tysi�cy?... Jak to kto? Za�kind! Ja panu komornika przy�l�!... Co?... Ja zdrowia z wami ju� nie mam... Co?... Murowane?!... Nu, dobrze, tylko szkoda, �e Tinkelmana nie ma... Zakry� r�k� s�uchawk�, zrobi� oko do Druckiego i powiedzia� po angielsku: - Pan my�li, kapitanie, �e go nie ma? Drucki nie m�g� powstrzyma� �miechu. R�nica mi�dzy Za�kindem_kupcem a Za�kindem_gangsterem by�a uderzaj�ca. Tymczasem znalaz� si� Tinkelman, kt�remu Za�kind zakomunikowa�, �e jest tu w Warszawie przejazdem jeden Amerykanin, kt�ry m�g�by ewentualnie zainteresowa� si� kupnem "Argentyny", jednak�e on, Za�kind, ani my�li Amerykanina namawia� na t� splajtowan� knajp�, ale ewentualnie mo�na pogada�. Um�wili si� ju� na jutrzejszy wiecz�r w tej�e "Argentynie". Za rad� Za�kinda Drucki tego� dnia przeprowadzi� si� do hotelu "Bristol" i rozlokowa� si� na noc w wygodnym, czystym i szerokim ��ku. Ju� sam nie traktowa� powa�nie swoich obiekcji co do zawarcia tej oryginalnej sp�ki z Za�kindem. Da sobie na pewno rad� i poka�e Warszawie, jak ma wygl�da� nocny lokal, kt�ry musi mie� powodzenie! Rekordowe! Ju� zasypiaj�c przypomnia� sobie nieznajom� z cukierni. Czy�by rzeczywi�cie nigdy jej przedtem nie widzia�?... - Ale rasowa bestia... Rozdzia� 3 W S�dzie Okr�gowym od poniedzia�ku panowa�o niebywa�e podniecenie. Zacz�o si� od tego, �e prokurator Martynowicz stan�� w drzwiach kancelarii i zwracaj�c si� do aplikanta Modronia, powiedzia� swoim burkliwym a dobitnym g�osem: - Ka�e pan na drzwiach gabinetu po podprokuratorze Korczy�skim przybi� napis: - Podprokurator Alicja Horn. - Zrozumiano? - Tak jest, panie prokuratorze. Drzwi zamkn�y si� z lekkim trzaskiem. W kancelarii umilk�y wszystkie maszyny, zaleg�a zupe�na cisza. - �e jak? - zapyta�a panna Serkowska od dziennika podawczego. Aplikant Modro� zrobi� g�upi� min�. - Jak si� nazywa ten nowy? - zaszczebiota�a panna Latosik�wna spod okna. Modro� zirytowa� si� widz�c wszystkie oczy wlepione w siebie. - Co si� pa�stwo na mnie patrzycie, jak na raroga?! Tyle samo wiem, co i wy. S�yszeli�cie: podprokurator Alicja Horn. - Jak�e, podprokurator Alicja Horn - oburzy� si� stary pan Rolko. - Niby kobieta? - Nie, ba�ant - wykrzywi�a si� do� panna Serkowska. Niemal wszyscy wstali z miejsc i otoczyli biurko Modronia. - Je�eli Alicja, to ju�ci� kobieta. - Ale darujcie! Kto kiedy widzia� kobiet� prokuratora? - Jak pan powiada? - Alicja Horn. - Tak, tak - pokiwa� g�ow� pan Rolko. - Rozpusta i tyle. Niez�e czasy, co? - Tfy - potwierdzi� wymownie �ysy jak kolano pan Garbarczyk. - Nies�ychane! - Nie st�jcie nade mn� jak kat nad dobr� dusz� - p�aczliwym g�osem prosi� Modro�. - Jeszcze stary wejdzie. - No, panie, ale� to po prostu skandal! Baba ma by� prokuratorem? - �wiat si� ko�czy! - A c� w tym z�ego? - wzruszy�a ramionami pani Wi�ckowa. - Ciekawam, dlaczego kobieta nie mo�e by� prokuratorem? - Cooo? - oburzy� si� pan Rolko. - Jak pani nie wstyd, maj�c siwe w�osy i troje dzieci takie rzeczy opowiada�? - Siwe w�osy, to �aden, prosz� pana, argument. A tymczasem jest faktem, �e kobiety pod wzgl�dem umys�u wcale nie stoj� ni�ej od m�czyzn. - Nie tylko nie ni�ej, ale w�a�nie wy�ej - zawo�a�a czupurna aplikantka Ciechanowiecka. - W�a�nie wy�ej! A szczeg�lnie w Polsce. Wszyscy cudzoziemcy to m�wi�, �e Polki s� m�drzejsze o ca�e niebo od Polak�w. - H�? - u�miechn�� si� dobrotliwie, g�adz�c �ysin� Garbarczyk. - Gdybym by� o trzydzie�ci lat m�odszy, to niech mi pani wierzy, i ja zapewnia�bym pani�... Tymczasem ze wszystkich dzia��w, zaalarmowanych przez pann� Serkowsk� zacz�y nap�ywa� do kancelarii patrole wywiadowcze. Zrobi� si� harmi