2504
Szczegóły |
Tytuł |
2504 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2504 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2504 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2504 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tadeusz Do��ga_mostowicz
Prokurator Alicja Horn
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1996
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zak�adu
Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku
Niewidomych,
3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Przedruk z wydawnictwa
"Instytut Wydawniczy im.
Andrzeja Frycza Modrzewskiego",
Warszawa 1991.
Pisa�a K. Pabian
Korekty dokona�y
B. Krajewska
i I. Stankiewicz
Rozdzia� 1
Wyskoczy� z tramwaju i szybko
nastawi� ko�nierz palta. Siek�
drobny deszcz zmieszany ze
�niegiem, od Wis�y ci�gn��
przejmuj�cy ch�odem wiatr.
Nie zna� wcale tej dzielnicy
miasta. Gdy przed kilkunastu
laty mieszka� w Warszawie,
�oliborz jeszcze nie istnia�. Na
tym miejscu rozci�ga�y si� ob�e
pag�rki, teren Cytadeli.
Pomimo do�� wczesnej pory
ulica by�a pusta. Zbli�y� si� do
latarni i jeszcze raz rzuci�
okiem na notatk�: D�bowa 26.
Straci� dobre pi�� minut na
wypytanie jakiego� l�kliwego
przechodnia o kierunek, w kt�rym
ma i��, by odnale�� ulic�
D�bow�. Nie zdziwi� si�
zaniepokojeniem zaczepionego.
Wiedzia�, �e swoim wygl�dem nie
m�g� wzbudzi� zaufania:
zniszczone i zab�ocone ubranie
na szerokich barach i od
tygodnia nie golona twarz.
Z chaotycznych informacji
przechodnia wynika�o, �e trzeba
skr�ci� w prawo, p�niej b�dzie
tor, a za torem czerwona
kamienica, p�niej na lewo i
trzecia czy druga uliczka zn�w
na prawo. Mrukn�� "Dzi�kuj�",
zapchn�� zmarzni�te d�onie
g��boko w r�kawy i ruszy�
szybkim krokiem.
Wiedzia�, �e nie zab��dzi.
Mia� wrodzony instynkt
orientacji w nieznanych
terenach, po prostu jaki� w�ch
przestrzeni, kt�ry nie zawodzi�
go nigdy, czy to w setkach
obcych miast, czy na
karko�omnych bezdro�ach g�r, czy
w zawi�ych labiryntach
oceanicznych port�w...
Gdy zawr�ci� na prawo, wiatr
znowu uderzy� mu w oczy
prysznicem ostrych jak ig�y
kropelek i wdar� si� pod
p�aszcz. W chwili, gdy
przystan��, wymin�� go w
szalonym p�dzie ogromny
samoch�d. Do jego uszu dolecia�
jakby st�umiony krzyk, nast�pnie
ju� ca�kiem wyra�ny brz�k
st�uczonej szyby i auto znikn�o
na zakr�cie.
Odwr�ci� g�ow�: ulica by�a
pusta. Po obu stronach sta�y z
rzadka ma�e domki o ciemnych
oknach.
- Oho - mrukn�� do siebie -
jaka� grubsza robota.
Na zakr�cie przy �wietle
latarni ujrza� kilka kawa�k�w
grubego szk�a. Machn�� r�k� i
ruszy� dalej. Po kilku minutach
odnalaz� ulic� D�bow�, jeszcze
mniej zabudowan� ni� inne, i
zatrzyma� si� przed du�� bia��
will�.
Wysokie �elazne sztachety, a
za nimi niewielki ogr�dek.
Nacisn�� klamk� furtki. By�a
zamkni�ta. Zadzwoni� i czeka�. Z
przyzwyczajenia rozgl�da� si�
uwa�nie. O kilkana�cie metr�w
dalej by�a w sztachetach brama
wjazdowa, tu� za ni� sta�o kilka
zabudowa� gospodarskich.
Wygl�da�y mizernie przy
okaza�ej, dwupi�trowej willi. W
oknach by�o ciemno. Musia�y by�
szczelnie zas�oni�te lub te�
mieszka�cy ju� spali.
Powt�rnie nacisn�� guzik
dzwonka i dopiero teraz zauwa�y�
tabliczk� przy furtce:
"Dr Karol Brunicki
prof. Uniwersytetu
Warszawskiego".
Tymczasem jakie� boczne drzwi
willi otworzy�y si� z ha�asem i
po chwili za furtk� ukaza�a si�
kr�pa, niemal kwadratowa posta�
z kijem w r�ku.
- Czego tam? - rozleg� si�
chrapliwy g�os.
- Ja do pana profesora, prosz�
otworzy�.
Kr�py cz�owiek zbli�y� do
sztachet brodat� twarz, obrzuci�
przyby�ego nieufnym spojrzeniem
i wzruszy� ramionami:
- Pan tu nikogo nie przyjmuje,
tylko w klinice.
- Wiem, ale prosz� powiedzie�
panu, �e przyszed�... Fakir...
- Jak?
- Fakir.
S�u��cy niezdecydowanie
zawr�ci� ku domowi, lecz po paru
krokach zatrzyma� si�:
- Fakir?... Niby z cyrku?
- Nie z cyrku, do diab�a!
Prosz� powiedzie�: Fakir,
profesor b�dzie wiedzia�.
Up�yn�o sporo czasu, zanim
brodacz wr�ci�, tym razem
frontowymi drzwiami. Bez s�owa
wydoby� z zanadrza p�k kluczy,
otworzy� furtk�, przepu�ci�
przyby�ego i starannie j�
zamkn��.
Kilkoma schodkami wchodzi�o
si� na ganek. Dwoje grubych
drzwi, opatrzonych wieloma
zamkami i zasuwami, prowadzi�o
do niedu�ego przedpokoju. �ciany
wy�o�one d�bow� boazeri� l�ni�y
czysto�ci�, jak i pod�oga. Mi�e
ciep�o uderzy�o w wilgotn� od
deszczu twarz.
- Prosz� wytrze� nogi -
warkn�� s�u��cy, spode �ba
przygl�daj�c si� go�ciowi. Gdy
ten mo�liwie najstaranniej
oczy�ci� obuwie, brodacz
otworzy� drzwi do s�siedniego
pokoju, mrukn�wszy co�, co mia�o
oznacza� zaproszenie, a sam
znikn��.
By� to bardzo du�y pok�j,
rodzaj hallu, g�sto zastawionego
mn�stwem mi�kkich mebli, o
�cianach pokrytych dywanami.
Daleko w rogu pali�a si� ma�a
lampka pod rubinowo czerwonym
aba�urem. Dzi�ki temu pok�j
ton�� w p�mroku i przyby�ego
ogarn�o wra�enie, �e opr�cz
niego jest tu jeszcze kto�,
czyje oczy bacznie go obserwuj�.
Wra�enie to wci�� ros�o i
sta�o si� tak dokuczliwe, �e nie
m�g� go nie sprawdzi�. Wsta� i
kilku szybkimi krokami po
mi�kkim dywanie dotar� do
najciemniejszego k�ta pokoju.
W rogu szerokiej kanapy
�arzy�y si� dwa zielone punkty:
kot. Le�a� tam nieruchomo
ogromny, czarny kot.
Skrzywi� si�. Nie znosi� tych
zwierz�t. Ju� chcia� wr�ci� na
swoje miejsce, gdy na fotelu tu�
obok dostrzeg� drugiego kota.
Wzrok poma�u przyzwyczai� si� do
czerwonego zmroku i z najwy�szym
zdumieniem odkrywa� niemal na
ka�dym fotelu, na ka�dej sofce,
na ka�dym stosie ozdobnych
poduszek - koty. Ogromne,
t�uste, opas�e koty.
- Psiakrew - zakl�� przez z�by
- c� za ohydna mena�eria!
W tej chwili w drzwiach
ukrytych za portier� szcz�kn��
zamek i na progu stan�� szczup�y
niski cz�owiek w czarnym
ubraniu. Jego r�ka niezwykle
drobna i uderzaj�co bia�a
wyci�gn�a si� z wolna do
kontaktu i jaskrawe �wiat�o
zala�o pok�j.
Przygl�dali si� sobie w
milczeniu.
- Jak si� masz, Fakir -
odezwa� si� wreszcie gospodarz i
jego w�skie usta wygi�y si� w
nik�ym u�miechu. - Ciesz� si�,
�e ci� znowu widz�.
Przyby�y wyci�gn�� r�k� i
mocno potrz�sn�� w�sk� d�oni�
profesora:
- �le si� mam - odpar� niskim
g�osem - dlatego masz przykro��
mnie ogl�da�, kochany Karolu.
Spojrza� prosto w grube szk�a
profesora, zza kt�rych
obserwowa�y go bacznie ma�e
czarne oczy, i doda�:
- Pozwolisz usi���?
- Ale� prosz� ci�, drogi
Fakirze, wybacz moje
roztargnienie.
Przysun�� go�ciowi fotel i
w�wczas zalecia�a od niego md�a
wo� chloroformu.
- Oderwa�em ci� od pracy -
zauwa�y� Fakir siadaj�c.
- O, bynajmniej.
- My�la�em. Pachniesz
chloroformem. Ch�tnie zapali�bym
papierosa.
- To jeszcze z kliniki -
odpowiedzia� twardo profesor. -
W klinice wszystko cuchnie
chloroformem.
Wydoby� du�� z�ot�
papiero�nic� i poda� Fakirowi.
- Tak... - odezwa� si� ten po
chwili. - Bogaty jeste�...
Bardzo bogaty.
- Bardzo - oboj�tnie powt�rzy�
profesor. - C� chcesz, nie
umiem trwoni� pieni�dzy.
- Bardzo ci wsp�czuj� -
roze�mia� si� go��. - I wci��
obdzierasz pacjent�w?
- Nie. Od kilku ju� lat nie
prowadz� praktyki.
Olbrzymi bury kot ci�ko
zeskoczy� z kanapy i zacz�� si�
ociera� o nogi swego pana.
- Polubi�e� koty - zauwa�y�
m�czyzna, nazywaj�cy si�
Fakirem. - Czy interesuj� ci�
jako psychiatr�? Nie rozumiem,
jak mo�na trzyma� w domu tyle
tego obrzydlistwa?
Profesor nie odpowiedzia� i
wci�� wpatrywa� si� w go�cia.
- Dawno nie widzieli�my si� -
odezwa� si� wreszcie. - Chyba z
dziesi�� lat albo wi�cej... Ale�
si� nie postarza�. Oczy ci si�
jarz�, nozdrza rozdymaj� si�...
Widocznie s�u�y ci tw�j tryb
�ycia...
- Jednak czterdziestka ma
swoje prawa. Widzisz, na
skroniach posiwia�y mi w�osy.
Profesor u�miechn�� si�
ironicznie:
- To ci� chyba nie martwi,
kobiety to lubi�... A troch�
szronu we w�osach dodaje ci poza
tym pewnej powagi, solidno�ci,
co - jak s�dz� - jest rzecz� nie
do pogardzenia w twoich, �e tak
powiem, interesach.
Przyby�y obrzuci� gospodarza
ponurym spojrzeniem.
- Zimno mi jest - powiedzia�.
- Wypi�bym kieliszek w�dki.
- Niestety, nie mam w domu...
Chyba... m�g�bym ci s�u�y�
spirytusem?...
- Daj.
Profesor wr�ci� po chwili z
du�� apteczn� butl�. Od jego
ubrania znowu zalecia� niezno�ny
s�odki od�r chloroformu.
- G�odny jeste�? - zapyta�.
- Wszystko jedno - odpar�
Fakir. - Teraz chc� si�
rozgrza�.
Nala� sobie pe�n� szklaneczk�
i wypi� duszkiem.
- T�gie masz gard�o - zauwa�y�
profesor.
- Daj mi jeszcze papierosa -
strasznie czu� ci� tym
chloroformem.
- Wydaje ci si� - skrzywi� si�
gospodarz. - No, wi�c m�w: dawno
wr�ci�e� do Warszawy?
- Dzi�.
- Zamierzasz d�ugo tu popasa�?
- Nie wiem jeszcze, zobacz�.
- A... a nie obawiasz si�, �e
mog� ci� pozna�?
Go�� wzruszy� ramionami.
- W�tpi�. Tyle lat... -
zaci�gn�� si� dymem. - Nie
s�ysza�e� o niej nic?...
- Nie. Pewno ju� doros�a, za
m�� wysz�a.
- Psiakrew...
- A ty� sobie zwichn�� �ycie.
Kiedy� w�wczas uciek� za
granic�, my�la�em, �e jednak
jako� staniesz na nogi. Ale kto
raz znajdzie si� na r�wni
pochy�ej...
- Dajmy temu spok�j - przerwa�
Fakir. Nala� sobie now� szklank�
i wychyli� j� jednym �ykiem.
- Sk�d przyjecha�e�? - zapyta�
profesor.
- Z ca�ego �wiata.
- Musia�o ci ju� by� w tym
ca�ym �wiecie za ciasno, skoro
zaryzykowa�e� wr�ci�?
W g�osie profesora zabrzmia�a
nutka z�o�liwo�ci.
- S�uchaj, Karolu - warkn��
go��. - Nie po to przyszed�em do
ciebie, �eby� drwi� ze mnie.
Widzisz... ja bardzo ma�o mam do
stracenia!...
Wzrok profesora prze�lizgn��
si� po wysokim czole,
zaci�ni�tych szcz�kach,
szerokich barach i spr�ystej
postaci go�cia.
- Uspok�j si� - odezwa� si�
cichym g�osem. - Wiesz, �e si�
ciebie nie boj�, jak i to, �e...
Twoja za� moralno�� i twoje
zatargi z kodeksem karnym nic
mnie nie obchodz�. Jestem wy�szy
ponad... nie dlatego, bym z
tytu�u dawnej przyja�ni czu�
wzgl�dem ciebie jakie�
zobowi�zania, lecz po prostu...
z wyrachowania.
- Nie rozumiem ciebie.
- Mniejsza o to. Nie zale�y mi
na tym, by� rozumia�. Zatem -
czego chcesz ode mnie?
Pieni�dzy?
- Tak. Oddam, gdy b�d� mia�.
Ale to nie wszystko.
- O!?... - zdziwi� si�
profesor.
- Nie przera�aj si�. Chodzi o
drobiazg. Mia�em przed paru
miesi�cami pewn� przygod� i
zobacz...
Rozpi�� kamizelk� i koszul�,
ods�aniaj�c szeroko sklepion�
klatk� piersiow� z ma�� r�ow�
blizn� tu� nad obojczykiem.
- Widzisz - ci�gn�� - tu
trafi�a, a teraz obsun�a si�,
a� tu, pod pach� i zacz�a mi
zawadza�.
W�skie, wypiel�gnowane palce
profesora namaca�y niedu�y
twardy przedmiot pod sam� sk�r�.
- Rewolwerowa?
- Tak - potwierdzi� Fakir. -
Pr�bowa�bym sam sk�r� przeci��,
ale u�ywaj�c tylko jednej r�ki
nie dam rady. Nie chc� za� i��
do �adnego szpitala czy
pogotowia ratunkowego... Je�li
by�by� tak �askawy...
- No, dobrze - wycedzi�,
oci�gaj�c si�, profesor. - Ja
jednak nie mam wprawy... Hm...
m�j pomocnik lepiej to zrobi.
Zaczekaj!
Znik� za drzwiami.
Fakir wsta� i omal nie
nadepn�wszy na kota podszed� do
lustra, by skonstatowa�, �e
wygl�da fatalnie. Nieogolona
twarz i zapad�e oczy, za ciasne
i po�atane ubranie...
- Przede wszystkim odpocz��,
trzy, cztery dni odpocz�� w
takiej ciszy, jak tu, na tej
D�bowej.
- Ju� jeste� przed lustrem? -
us�ysza� za sob� g�os profesora.
Odwr�ci� si�.
- Bardzo jestem wyczerpany.
Nie zazdroszcz� ci tego domu,
ale tej ciszy, jaka tu panuje.
- Tak, to najcichsza dzielnica
w Warszawie, mieszkaj� tu ludzie
pracy i nauki.
- Tak wygl�da - u�miechn�� si�
go��. - Ale wyobra� sobie, �e na
samym wst�pie dozna�em
rozczarowania. Min�o mnie auto,
w kt�rym kogo� gwa�cono czy
zarzynano...
- Jak to, co ty m�wisz? -
zerwa� si� profesor. - To
niemo�liwe!
- No, powiadam ci. Kto� dar�
si� z auta i nawet szyb� wybi�.
Na w�asne uszy s�ysza�em, a
nawet widzia�em kawa�ki szk�a na
jezdni.
- A nie zauwa�y�e�
przypadkiem, jak wygl�da� ten
samoch�d?
- Czarna du�a limuzyna. Mo�e
Delage, mo�e Benz, zreszt� czort
go wie.
- To dziwne - powiedzia� po
pauzie profesor.
- Co si� tak tym przejmujesz -
wzruszy� ramionami go��.
- No, zawsze� to nie nale�y do
rzeczy powszednich, zw�aszcza na
�oliborzu... Przepraszam ci� na
chwil�. Zdejm marynark� i
koszul�. Zaraz wr�c� z
narz�dziami.
Znowu znik� za drzwiami i
wr�ci� po paru minutach z du��
niklowan� skrzynk� w r�ku. Za
nim wszed� ma�y chudy
cz�owieczek w bia�ym kitlu
lekarskim, od kt�rego ostro
odbija�a jego niezwykle ��ta
cera.
- Oto pacjent, doktorze -
powiedzia� profesor, zawaha� si�
chwil� i doda� - m�j przyjaciel
z lat szkolnych... pan...
- Winkler - pospiesznie
podpowiedzia� go��.
Lekarz, na kt�rego twarzy
zarysowa� si� uprzejmy u�miech,
zdawa� si� nie spostrzega�
brak�w w stroju pacjenta.
Wyci�gn�� r�k� i odezwa� si�
niespodziewanie wysokim i
melodyjnym g�osem, o wybitnie
cudzoziemskim akcencie:
- Bardzo mi przyjemnie. Doktor
Kunoki.
- Jak to? - zdziwi� si�
przyby�y. - Doktor Kunoki?...
Czy pan jest krewnym tego
s�ynnego biologa japo�skiego?...
Profesor Brunicki z ha�asem
otworzy� niklowane pud�o:
- M�j drogi, chyba nie
przyszed�e� tu na wywiad
naukowy. Doktor Kunoki jest
w�a�nie tym biologiem, o kt�rym
m�wisz. Siadaj tu pod lamp� i
podnie� r�k�.
W tonie profesora brzmia�o
nieukrywane niezadowolenie.
Kr�tko ostrzy�ona g�owa
doktora Kunoki, pokryta rzadkim
niebieskawo_czarnym w�osem,
pochyli�a si� nad pacjentem.
Dotyk waty, przepojonej eterem
przeszed� dreszczem po sk�rze.
Kilka b�ysk�w lancetu, kilka
kropel krwi i na niklowane wieko
z brz�kiem spad�a ma�a kulka.
- Trzeba zabanda�owa�? -
zwr�ci� si� doktor Kunoki do
profesora.
- Obejdzie si� - machn�� r�k�
pacjent. - Niech pan b�dzie
�askaw po prostu zaklei� jakim
plasterkiem. Na mnie goi si� jak
na psie.
Operacja by�a sko�czona.
- Co, doktorze - powiedzia�
profesor Brunicki, wskazuj�c
plecy go�cia, na kt�rych gra�y
wspania�e mi�nie - pi�kny okaz
rozp�odowca?
U�miech przesun�� si� po
��tej twarzy biologa, a jego
wzrok taksatorski prze�lizgn��
si� po ogl�danym obiekcie, kt�ry
ubra� si� w�a�nie i wyci�gn��
do� r�k�:
- Bardzo panu dzi�kuj�.
- O, prosz�. Taki drobiazg -
skin�� g�ow� i zabieraj�c pud�o
znikn�� za kotar�.
- Japo�czyk, a tak dobrze m�wi
po polsku - zauwa�y� go�� po
jego wyj�ciu.
- P�_Japo�czyk - odpar�
profesor. - Jego matka by�a
Polk�.
- Aha... To w�a�nie on odkry�
te, no, jak�e... elektro...
- Nerwony. Epokowe odkrycie -
pokiwa� g�ow� profesor. -
Biologia zosta�a przeze�
pchni�ta o olbrzymi krok
naprz�d.
- S�uchaj, Karolu, odk�d�e ty
zajmujesz si� biologi�?
Profesor nagle drgn��. Jego
blade policzki sta�y si� niemal
przezroczyste, palce zacisn�y
si� kurczowo.
- Odk�d?... - powt�rzy�
ochryp�ym g�osem. - Od tego
dnia, kiedy jak szaleniec
zacz��em chwyta� si� ostatniej
deski nadziei! Kiedy wali�em
g�ow� w pr�g wiedzy, b�agaj�c j�
o potwierdzenie k�amstwa
umieraj�cych ust, k�amstwa, w
kt�re wierzy� znaczy dla mnie
tyle, co �y�!...
- Karolu, czy� znowu ��dasz
ode mnie przysi�gi?!
- O, b�d� przekl�ta, b�d� po
trzykro� przekl�ta!...
Profesor zerwa� si� i wzni�s�
nad g�ow� zaci�ni�te pi�ci.
Grube krople potu pokrywa�y jego
czo�o.
- Karolu, Karolu!... Przecie�
wiesz, �e strachu nie znam! Czy�
k�ama�bym ze strachu?!
Profesor zakry� d�oni� oczy i
powiedzia� niemal szeptem:
- Mo�na te� k�ama� z...
lito�ci...
Opad� na fotel i
znieruchomia�.
Zaleg�a cisza, tylko z k�ta
dolatywa�o mruczenie kota.
Pierwszy odezwa� si� profesor.
- Powiedzia�e�, �e ci�
nienawidz�. To prawda.
Nienawidz� ci� bardziej, ni�
sobie to mo�esz wyobrazi�.
Ale... Zbyt g��boko tkwisz w
mojej ranie, by� mi nie by�
najbli�szy... Zwi�za�a mnie z
tob�... Ach, dajmy temu
spok�j... Tw�j niespodziewany
przyjazd rozstroi� mi nerwy...
Profesor przetar� szk�a i
si�gn�� do kieszeni:
- Potrzeba ci pieni�dzy. Ile?
- Na razie... tysi�c
wystarczy.
- Prosz�.
- Dzi�kuj�, Karolu. Mam
nadziej� wkr�tce ci odda�.
- Mniejsza o to. C�
zamierzasz robi�?
- Jeszcze nie wiem. Rozejrz�
si�. Na razie kilka dni w ��ku
w hotelu.
- A dokumenty masz?
- Mam. Nazywam si� teraz Jan
Winkler... Ale ju� p�no.
- Pierwsza - potwierdzi�
profesor, spogl�daj�c na
zegarek. Go�� wsta�.
- Do widzenia, Karolu.
- Zaczekaj chwil�. Nie
chcia�bym, by� odszed� tak
zaraz.... Nie proponuj� ci, by�
zamieszka� u mnie. Z wielu
wzgl�d�w jest to niemo�liwe...
- Ale� Karolu, ja bynajmniej
nie mia�em zamiaru...
- Nie - przerwa� profesor. -
Wiem, �e nie chcia�by� tego. Ale
widziesz, nie znaczy to, by� nie
mia� mnie odwiedza�... Jestem
piekielnie samotny, przera�liwie
samotny... Nie spyta�e�, ani
s��wkiem nie wspomnia�e� o nim,
a przecie� mo�e ci� obchodzi�
jego los.
Fakir zmarszczy� brwi:
- M�wisz o swoim synu?
- M�wi� o synu Wandy.
Zaleg�o milczenie. Profesor
Brunicki wpi� si� wzrokiem w
twarz go�cia i zacz�� m�wi�
jakim� bezbarwnym, monotonnym
g�osem:
- Dorasta... Du�y ju� jest...
W ramionach niemal ju� ca�kiem
tak szeroki jak... ty... Ma
takie same jasne, p�owe w�osy i
takie zmys�owe usta... I nozdrza
rozd�te i oczy, ogromne,
niebieskie oczy o fenomenalnych
ciemno_z�otych �renicach...
�aden okulista takich nie
widzia�... A ja przecie znam a�
dwie pary takich fenomenalnych
oczu... Nie, nie dwie... to jest
ta sama para...
Profesor pochyli� si� ku
go�ciowi i przez zaci�ni�te z�by
wyrzuci�:
- W�a�nie tak po�yskuj�
ciemnym z�otem!...
- Przesta�! - odezwa� si�
cicho go��, odwracaj�c g�ow�. -
Zn�casz si� nad sob� i nade mn�.
- Nieprawda! Nieprawda! -
zawo�a� w podnieceniu Fakir po
chwili i uderzy� pi�ci� w st�.
- Przysi�gam ci, �e nieprawda!
- Uspok�j si� - pokiwa� g�ow�
profesor. - Pos�uchaj: widuj� go
co roku. Co roku odbywam t�...
krzy�ow� drog� i co roku wracam
bez... Ach, m�j drogi, to jaka�
szata�ska karuzela wspomnie�.
I�cie szata�ska! O, to ju� nie
jest ma�y Boh, z kt�rym bawi�em
si� w Indian, to ju� nawet nie
kolega Fakir, ten prowodyr
klasy, kt�ry swymi pi�ciami
broni� mnie i zas�ania�. Nie. To
ju� prawie Bohdan Drucki,
�wietny Bohdan Drucki, kt�ry...
Profesor prze�kn�� �lin� i
wsta�. Zataczaj�c si�, szed� jak
lunatyk, a stan�wszy w �rodku
pokoju doda� szeptem:
- No, a za lat kilka, za lat
kilkana�cie... Jan Winkler. Nie,
nic nie m�w, musisz to
zrozumie�, �e przecie jestem
tylko cz�owiekiem, kt�remu
natura da�a te pi�� czy wi�cej
zmys��w i ograniczony rozmiarami
czaszki m�zg, kt�remu kaza�a
bardziej wierzy� im, ni�
op�ta�czym imaginacjom, ni�
przysi�gom przyjaciela, ni�
samaryta�skiemu k�amstwu
umieraj�cych ust, ust chocia�by
dro�szych ni� �ycie, ni� �wiat,
ni� wszech�wiat!...
- Karolu!
- Poczekaj. Nie pos�dzaj mnie
o rozstr�j umys�owy. Za chwil�
zn�w b�d� sob�. Ale tylko
pomy�l: lata, d�ugie lata dusz�
si� swoj� tragedi�. Ty jeste�
ostatnim, z kt�rym m�g�bym o tym
m�wi�, lecz, niestety, ty jeste�
jedynym. Nie obawiaj si�, za
chwil� zn�w b�d� sob�, jakiego
mnie znasz od dziecka. Zimnym,
wyrachowanym, nieugi�tym,
zamkni�tym cz�owiekiem - cha,
cha, cha... bez serca!... Takim,
co to bez drgni�cia powieki
potrafi�by zabi� ciebie, gdyby
potrafi� jednocze�nie zabi� i
jego... syna Wandy... Tak,
Bohdanie, tak...
- Karolu! - zabrzmia� po
pauzie cichy g�os go�cia. -
Drogi przyjacielu, nie mo�esz
nawet poj��, jak� m�k� jest nie
mie� nawet prawa do jednego
s�owa wsp�czucia...
- Nie m�wmy ju� o tym - sucho
przerwa� Brunicki. - Do��.
Zm�czony jeste�. Id� ju�. Jutro
musisz zmieni� sobie opatrunek.
I nie zapominaj o mnie... Tym
bardziej, �e b�dziesz mi
potrzebny.
- Ja? - zdziwi� si� Drucki.
- Tak - po chwili wahania
odpar� profesor. - Jeste� silny,
�mia�y, i, jak sam to
stwierdzi�e�, nie masz wiele do
stracenia.
- Nie rozumiem?!
- Id� ju�, nic pilnego. A co
do pieni�dzy, prosz�, nie kr�puj
si�. Ile razy b�d� ci potrzebne.
No, do widzenia.
Podali sobie r�ce i go��
ruszy� do drzwi, lecz zrobi�
nieuwa�ny krok i nadepn�� na
wyleguj�cego si� na dywanie
kota. Przera�liwe miauczenie
by�o na to odpowiedzi� i nagle
ze wszystkich k�t�w wysun�y si�
zaniepokojone okrzykiem jednego
inne koty, t�uste, ogromne,
opas�e.
- Psiakrew - zakl�� winowajca
alarmu. - Po co u diaska
trzymasz tyle tych kot�w! Musisz
maj�tek wydawa� na �ywienie tego
stada. Czym ty je karmisz?
- Mi�sem - skrzywi� si�
gospodarz.
Drucki wzdrygn�� si�. Przysz�o
mu na my�l, �e sam jest wielkim
kawa�em mi�sa.
- Do widzenia.
- Do widzenia.
W przedpokoju, skulony,
siedzia� na krze�le brodacz.
- Niech Antoni wypu�ci pana -
odezwa� si� do� profesor. - Do
widzenia, Fakirze!...
Po chwili Drucki szed� szybkim
krokiem pustymi ulicami. Gdy
znalaz� si� na rogu za torem,
przypomnia� sobie czarn�
limuzyn� i brz�k rozbijanej
szyby.
Pami�ta� dobrze, �e kawa�ki
szk�a le�a�y pod t� w�a�nie
latarni�. Nachyli� si� i
przyjrza� si� uwa�nie: mokry
asfalt i ani �ladu szyby.
- Solidna robota - mrukn�� do
siebie i otuli� si� jak
najszczelniej.
Siek� drobny deszcz, zmieszany
ze �niegiem, od Wis�y ci�gn��
przejmuj�cy ch�odem wiatr.
Rozdzia� 2
Bohdan Drucki zamieszka� w
Hotelu Odeskim przy ulicy
D�ugiej. By� to ma�y i brudny
hotelik, pe�ny za dnia
niezno�nej woni przypieczonej
cebuli, a noc� krzyk�w, awantur
i bijatyk.
Opr�cz w�a�ciciela, starego
�yda, i jego p�zidiocia�ego
syna Nuchima, dwudziestoletniego
wyrostka o sp�aszczonej czaszce,
sta�ym mieszka�cem hotelu by�
tylko jeden Drucki, kt�rego
obecno�� zaznaczona zosta�a,
zgodnie z przepisami
policyjnymi, na czarnej tablicy
w kantorku, gdzie kulfonami
wypisano: Jan Winkler.
Pozostali klienci hotelu,
stanowi�cy g��wne �r�d�o jego
egzystencji, rekrutowali si� z
tych, kt�rzy poszukiwali dachu
nad g�ow� na jedn� noc, albo po
prostu na par� godzin, co
nazywa�o si� tu "na wizyt�".
Drucki odpoczywa�. W ci�gu
trzech dni jedynym jego
��cznikiem ze �wiatem by�
Nuchim, przynosz�cy bu�ki,
szynk� i dzbanek z bia�� kaw�,
czasem gazety i papierosy.
Gor�czka z wolna ust�powa�a.
�elazny organizm wraca� do
dawnej sprawno�ci, blizna goi�a
si� szybko. Drucki jednak nie
wstawa� z ��ka. Mia� to
szcz�liwe usposobienie, �e
potrafi� r�wnie �atwo zmusi�
sw�j m�zg i mi�nie do
d�ugotrwa�ego i najwy�szego
wysi�ku, jak i do zupe�nej
bezczynno�ci.
Stary �yd z oboj�tn�
podejrzliwo�ci� patrza� na swego
lokatora. Jego powierzchowno�� i
dziwactwo le�enia w ��ku
op�acone wprawdzie zosta�y dobr�
got�wk�, jednak�e nie wygl�da�o
to wszystko na rzecz w zupe�nym
porz�dku.
Dopiero czwartego dnia
w�a�ciciel Hotelu Odeskiego
zmieni� zdanie. Nast�pi�o to za�
dlatego, �e jego syn otrzyma� od
lokatora list do zaniesienia na
Nowolipie do Borysa Za�kinda.
Co ten obdartus Winkler mo�e
mie� za interes do samego Borysa
Za�kinda, do takiego bogacza?
Jakie� by�o zdumienie ojca,
gdy Nuchim wr�ci� z ustn�
odpowiedzi�, �e Borys Za�kind
zacz�� si� bardzo �mia�, jak
list przeczyta�, za
przyniesienie da� ca�e dwa z�ote
i powiedzia�, �e sam przyjdzie
do pana Winklera o �smej
wiecz�r.
Stary zdecydowa�, �e tak wa�n�
wiadomo�� musi osobi�cie zanie��
lokatorowi.
K�ania� si� bardzo nisko,
wypytywa�, czy czego szanownemu
panu nie trzeba, wyrazi� swoj�
rado�� z zaszczytu, �e go�ci u
siebie znajomego pana Za�kinda i
usi�owa� dowiedzie� si�, sk�d
pan Winkler zna "tego
Ameryka�ca".
Jedyn� odpowiedzi� na te
wszystkie zabiegi by�o kr�tkie:
"Nie pa�ski interes" i
zapowied�:
- A jak b�dzie u mnie pan
Za�kind, to uwa�ajcie, �eby mi
nikt pod drzwiami nie
pods�uchiwa�, bo to niezdrowo.
Rozumiecie? Bardzo niezdrowo!
Stary �yd o tyle si� zna� na
ludziach, �e nie ��da� bli�szych
wyja�nie�. Zreszt�
pods�uchiwanie nie zda�oby si�
na nic, bo w numerze sz�stym
m�wiono po angielsku.
Za�kind przyszed� punktualnie.
By� to cz�owiek wyra�nie
chromaj�cy na lew� nog�, kt�ra w
dodatku swym skrzypieniem
zdradza�a protez�. Jego
drapie�na twarz z du�� blizn�
przez policzek i �wiszcz�cy g�os
sprawia�y raczej przykre
wra�enie, jak i ruchliwo��
ma�ych, czarnych oczu.
Kln�c strome schody wszed� na
drugie pi�tro i zapuka� we
wskazane drzwi, potem zamkn�� je
za sob� i z po�piechem zbli�y�
si� do ��ka:
- Halo, kapitanie, co za
rado��, �e pana widz�! -
za�wiszcza�, wyci�gaj�c r�k�.
Drucki z u�miechem poda�
swoj�:
- Nie spodziewa� si� pan, co?
- Ale co panu jest, kapitanie?
Chory pan? I w tym parszywym
hotelu? Dawno w Polsce?
- Powoli, mister Jack, bo
doprawdy nie zdo�am panu na
wszystko od razu odpowiedzie�.
- Ach, kapitanie, czy� nie
widzi pan, jak si� ciesz�? C�
za pi�kny dzie� w moim �yciu!
My�la�em, �e pana ju� nigdy nie
zobacz�. Ile� to lat? Chyba
cztery?
- Pi�� - poprawi� Drucki.
- Pi�� lat! I jak�e New �York?
Czy wci�� spirytus jest takim
dobrym interesem?
- Nie wiem. C� pan my�lisz,
Jack, �e ja wci�� siedzia�em w
tej dziurze? Zaraz po panu
diabli mnie stamt�d wynie�li.
- Dok�d?
- Fiu, fiu!... Za d�ugo by�oby
opowiada�! Londyn, Marsylia,
Konstantynopol, Berlin, Pary� i
znowu Australia, i Chiny, i
Brazylia... Tak, Jack, nie umiem
siedzie� w miejscu...
- Pi�kne �ycie, ciekawe �ycie,
ale co pan z tego ma?
- Wolno��, Jack, wolno��.
- Rozumiem, to du�a rzecz,
wolno��. Ale najwi�cej wolno�ci
ma ten, co ma pieni�dze. Im
wi�cej pieni�dzy, tym
wolniejszy.
- No, pan ma ich dosy�! -
za�mia� si� Drucki.
- Co to znaczy dosy�? Mam ich
bardzo du�o, ale dosy�? Czy mo�e
by� dosy� pieni�dzy? Tak, jak
panu, kapitanie, nigdy nie dosy�
w��cz�gi po �wiecie, to pan musi
rozumie�, �e mnie nigdy dosy�
pieni�dzy. To jest taka sama
pasja jak i ka�da inna.
- To prawda.
- No, widzi pan. A tylko ja
nie mog� w swej g�owie
pomie�ci�, dlaczego wi�ksza jest
przyjemno�� podr�owa� bez
grosza w kieszeni, zamiast
wygodnie, nic nie robi�c, kajut�
pierwszej klasy?
- Jak mia�em na to, to i
pierwsz� klas� je�dzi�em.
- Co znaczy, jak mia�em? Gdyby
pan chcia�, kapitanie, pan
mia�by na ca�e �ycie! Czy� nie
proponowa�em panu sp�ki? Mia�by
pan dzi� tyle co ja, ba, obaj
mieliby�my wi�cej jeszcze, du�o
wi�cej. Z pa�sk� g�ow�! Ba! z
pa�sk� odwag�!
Drucki usiad� na ��ku i
klepn�� go weso�o po ramieniu:
- Ale ostre by�y czasy, co,
Jack?
- Ostre. Co tu gada�. M�wi�,
�e ludzie mojej rasy s�
tch�rzliwi, a to nieprawda.
Przecie jestem �ydem z krwi i
ko�ci, a sam pan widzia�. Dobre
by�y czasy, na ka�dym kroku
ryzykowa�o si� �ycie, ale
spirytus i piwo - to by� interes
wart takiego ryzyka.
- No, a jak�e tam noga?
- W porz�dku. Tylko
podniebienie dokucza. Tak mi ten
rudy rozwali�. I wie pan co,
kapitanie, �e ja do �mierci nie
zapomn� tego, co by�o w Chicago.
Nie dlatego, �e mnie pan �ycie
uratowa�.
- Dajmy spok�j - przerwa�
Drucki. - Nie ma co wspomina�.
- Nie dlatego, �e opiekowa�
si� pan mn�, nie dlatego, �e
odda� pan mnie moje pieni�dze,
m�j ca�y maj�tek... Nie... Ale
nie zapomn� do �mierci tego, �e
nie ruszy� pan Luby!... Tak...
Le�a�em w�wczas jak kupa
�cierwa, m�wi� nie mog�em,
ruszy� si� nie mog�em, ale
widzia�em, jak ona patrzy�a na
pana! I c� ona by�a dla pana?
Nic, ot, �adna �yd�weczka... A
co ja by�em dla pana?... Ot,
zdychaj�cy pies, co go pan dla
w�asnej fantazji wyratowa�! A co
pan zrobi�? Przyszed� pan do
mnie i powiedzia�: - Nie b�j si�
o Lub�, nie tkn� jej i nikomu
tkn�� nie dam... Tak pan
powiedzia�, bo czu� pan...
Nie doko�czy�. Podni�s� g�ow�
wysoko i zagryz� wargi. Z
czarnych jak w�gle oczu wolno
sp�yn�y po twarzy drapie�nego
ptaka dwie �zy.
- Tam do diab�a, stary! -
zawo�a� Drucki. - Co by
powiedzieli na Broadwayu, gdyby
zobaczyli, �e Czarny Jack
rozkleja si� jak ma�pa od
cebuli! No, stary!
- Nie, kapitanie, nie! Ja tego
panu nigdy nie powiedzia�em, ale
teraz musia�em. Bo jak tu
wszed�em, jak zobaczy�em, �e pan
tu w n�dzy i chory, a po mnie
dopiero teraz pos�a�... To ja
chc�, �eby pan wiedzia�, �e ja
mam takie psie prawo, �ebym dla
pana zrobi�, co mog�, �ebym
nawet odda� wszystko, co mam!...
- Uwaga, Jack - z �artobliw�
powag� ostrzeg� Drucki. - Uwaga,
bo mog� przytrzyma� za s�owo!
- Niech pan nie my�li,
kapitanie - z dum� odpar� �yd -
�e s�owo kupca Za�kinda chocia�
o jeden cent mniej jest warte od
s�owa Czarnego Jacka.
Roze�mieli si� obaj. Za�kind
wypytywa� Druckiego o stan
zdrowia, chcia� koniecznie
sprowadzi� lekarza. Wreszcie
o�wiadczy�, �e natychmiast
zabiera go do siebie, bo mu
wstyd, �eby kapitan mieszka� w
tej dziurze.
Ten jednak stanowczo
zaprotestowa�. Owszem,
przeniesie si� nawet na pewno,
ale nie do Za�kinda.
- Widzi pan, ja jestem taki
zatwardzia�y samotnik. Jak tylko
wydobrzej� i oporz�dz� si�, b�d�
musia� poszuka� jakich�
interes�w. I w�a�nie wiedz�c, �e
pan jest dla mnie �yczliwy...
- �yczliwy?!...
- Mniejsza o wyraz. Do��, �e
chodzi mi o to, �eby co� robi�.
Za�kind u�miechn�� si� z
za�enowaniem i zrobi� niewyra�ny
ruch r�k�.
- Drogi kapitanie Winkler, co
ja tu mog� wymy�li�? Mnie nawet
jako� g�upio, ale ja tu, w
kraju, to ja jestem bardzo
solidny kupiec. Ja mam kasy
ogniotrwa�e, ja trzymam str��w
nocnych...
Drucki wybuchn�� �miechem.
- C�, do pioruna! Pos�dza
mnie pan o zamiar zorganizowania
bandy?! Cha, cha, cha!... Panie
Za�kind... Ja te� chc� by�
solidny! Czy pan przypuszcza, �e
ja do solidnych rzeczy si� nie
nadaj�?! �e mnie, cho�by
czasami, nie mo�na zaufa�?...
Za�kind z�apa� go za przegub
r�ki:
- Ju�! Rozumiem! Chwileczk�...
Ha, czy ja panu nie ufam? Sobie
wi�cej nie ufa�bym...
Chwileczk�, musz� si�
zastanowi�.
Wbi� oczy w pod�og� i
zmarszczy� czo�o:
- Handel to nie dla pana,
kapitanie...
- A, nie dla mnie...
- Mam te� fabryk� trykota�y,
ale to te� nie dla pana. Hm...
lasem handluj�... O, to wymaga
du�o ruchu, podr�y, wyjazd�w,
trzeba sprytu i prezencji... Mam
w Bia�owie�y nawet jedn� ci�k�
spraw� z niejakimi Fajersonami.
Zrobili mi machlojk� z
kontraktem. Rzecz nie s�dowa,
tylko na w�asn�, gor�c� robot�.
Pan da�by im rad�. Chodzi o
okr�g�y milion. Co by pan na to
powiedzia�?
Drucki zastanowi� si� i
zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Dlaczego nie?
- Chc� troch� posiedzie� na
miejscu. P�niej owszem...
- Kapitanie - zakonkludowa�
Za�kind. - Co ja panu powiem:
niech si� pan nic nie martwi.
Ju� ja co� na mur dla pana
znajd�. Dla pana to spod ziemi
wykopi�! Niech pan tylko
przeniesie si� z tego hotelu i
dba o zdrowie. Zdrowie to grunt.
Um�wili si� w ten spos�b, �e
nazajutrz Drucki przyjdzie do
Za�kinda na kolacj�. Zjedz� we
dw�jk�, bo Luba z dzieckiem
siedzi w Rabce, wi�c b�d� mogli
swobodnie pogada�.
Z tym si� rozstali.
Drucki nazajutrz obudzi� si�
wcze�nie rze�ki i wyspany.
Wyszed� na miasto w �wietnym
humorze i zacz�� w�dr�wk� po
sklepach: ubranie, buty, palto,
kapelusz, bielizna, zegarek,
r�kawiczki, inne drobiazgi,
potem k�piel w �a�ni na
Krakowskim i tam�e zabiegi
fryzjerskie.
Weso�e usposobienie nie
opuszcza�o go ani na chwil�.
Bawi� si� znakomicie sensacj�,
jak� wsz�dzie w eleganckich
sklepach wywo�ywa�a jego
powierzchowno��, tak
niezrozumia�a przy jednoczesnej
wybredno�ci gust�w i umy�lnie
nadrabianej wielkopa�sko�ci.
Wreszcie ubrany i wy�wie�ony
opu�ci� �a�ni�, na pytanie
s�u��cego, co ma zrobi� z
pozostawion� garderob�, poradzi�
odes�a� j� do muzeum i wyszed�
na miasto.
Jak�e innym teraz czu� si� na
tych�e ulicach cz�owiekiem! A�
sam si� temu zdziwi�: przecie
tyle razy w ten spos�b zmienia�
sk�r�! W Nowym Jorku, gdy wraca�
z morza, w Sidney, po z�otych
w�dr�wkach, po wyj�ciu z
wi�zienia w Lizbonie, po
awanturze w Sztokholmie - i
jako� nigdzie w sklepach nie
dziwiono si� obdartemu
cz�owiekowi kupuj�cemu drogie
przedmioty, nigdzie na ulicy nie
ogl�dano si� za oberwa�cem tak,
jak tutaj, w Warszawie.
Zreszt�, mo�e i sam innymi
oczami patrza� na ten t�um,
kt�rego teraz czu� si� cz�onkiem
r�wnouprawnionym... Ach, no i
kobiety. Jeszcze przed dwiema
godzinami nie spostrzega�y go
wcale, ba, sam ich te� nie
zauwa�a�, a teraz...
Szed� elastycznym krokiem, jak
na paradzie, i czu�, �e �ci�ga
na siebie spojrzenia tych istot
tak powabnych, tak znanych, a
wci�� zaciekawiaj�cych i
upragnionych.
- Do diab�a! Wci�� jestem
m�ody - pomy�la� z zadowoleniem,
przykrytym nitk� dobrotliwego
upomnienia.
Istotnie, by� m�ody. Gdy
usiad� przy stoliku w
restauracji i ujrza� swe odbicie
w lustrze, a� zdziwi� si� swej
m�odo�ci. Dzi�ki piekielnej
mord�dze ostatnich dw�ch
miesi�cy schud�, a jego smag�a
cera od s�onego wiatru morskiego
nabra�a po�ysku br�zu. Gdyby nie
siwe skronie, nie m�g�by temu
pe�nemu �ycia panu w lustrze da�
ponad trzydziestk�.
Jad� obiad z apetytem,
rozmy�laj�c o swej sytuacji. Po
tylu latach mogliby go
ewentualnie pozna�, gdyby nie
to, �e nie nosi teraz w�s�w, no
i �e w og�le bardzo si� zmieni�.
Zreszt� dokumenty obywatelstwa
ameryka�skiego gwarantuj�
bezpiecze�stwo.
Roze�mia� si� do siebie.
- Mo�na by pomy�le�, �e dr�� o
swoj� sk�r�. Po diab�a, w takim
razie, zawsze laz�em g�ow� w
niebezpiecze�stwa?
Zap�aci� rachunek, porozmawia�
weso�o z kelnerem i wyszed�.
Warszawa bardzo si� zmieni�a.
Wprawdzie poznawa� bez omy�ki
ulice, ale pami�ta� je ca�kiem
inne. W owych dawnych czasach
by�a to niemal dziura
prowincjonalna...
Zacz�� pada� �nieg.
Drucki wszed� do cukierni,
kaza� da� sobie czarnej kawy i
zacz�� przygl�da� si�
publiczno�ci.
Najwi�cej by�o kobiet. Po
dwie, po trzy przy stoliku, od
powa�nych podlotk�w do
rozchichotanych starszych pa�,
bardzo mocno umalowanych.
- Zastanawiaj�ce - pomy�la� -
�e wszystkie, w�a�ciwie m�wi�c,
s� �adne i wszystkie wygl�daj�
wzgl�dnie m�odo. Gdzie si�
podzia�y stare i brzydkie
kobiety?... Ale i pi�knych nie
ma...
Z prawej, pod filarem,
siedzia�y dwie brunetki.
Mniejsza, w popielicowym futrze,
�ar�ocznie jad�a ciastka i
atakowa�a Druckiego spojrzeniami
po�yskliwych oczu. Z lewej pod
oknem samotna szczup�a blondynka
skraca�a sobie oczekiwanie na
kogo�, kto si� widocznie
sp�ni�, spogl�daniem to na
zegarek, to na Druckiego. Tu�
przed nim zajmowa�o wi�kszy
stolik towarzystwo z�o�one z
dw�ch pan�w i jednej pani w
czarnym l�ni�cym futrze.
Jeden, �ysawy blondyn w
du�ych, rogowych okularach,
opowiada� co� monotonnym g�osem,
drugi, przysadkowaty starszy
pan z niezno�n� manier�
otwierania i zamykania ��tej
czeczotkowej papiero�nicy.
Twarzy kobiety Drucki ujrze� nie
m�g�, gdy� siedzia�a do� ty�em.
Widzia� tylko promie� jasnych
z�oto_blond w�os�w, wystaj�cy z
boku spod kapelusza i opart� na
stole d�ug� �adn� r�k�, bez
pier�cionk�w, co bardzo lubi�.
Jak na z�o�� nie obejrza�a si�
ani razu, a tymczasem zbli�a�a
si� �sma i trzeba by�o jecha� do
Za�kinda.
- Jeszcze poczekam -
u�miechn�� si� do siebie Drucki,
konstatuj�c w my�li, �e trzeba
by� naprawd� niepoprawnym
kobieciarzem, �eby dla tak
b�ahego powodu sp�ni� si� na
wa�n� rozmow�.
Wreszcie postanowi� u�y�
wypr�bowanego sposobu. Wzi�� do
r�k le��cy opodal dziennik i,
udaj�c zaczytanego, zsun�� na
ziemi� du�� szklan�
popielniczk�.
G�o�ny brz�k t�uk�cego si�
szk�a, kto� krzykn��: "ach!",
wszystkie oczy zwr�ci�y si� na
stolik Druckiego i - efekt
osi�gni�ty: s�siadka w czarnym
l�ni�cym futrze obejrza�a si�.
Drucki drgn�� i poczu�, �e
krew ucieka mu z twarzy.
Instynkt, wygimnastykowany w
tysi�cach niebezpiecze�stw, a
sprawny tak jak automat, kaza�
mu natychmiast zakry� si�
p�acht� gazety, lecz tym razem
rozkaz nie zosta� wykonany.
Nie m�g� oderwa� od niej oczu.
Gdzie? Kiedy?... Przysi�g�by,
�e kiedy� musia� j� zna�, �e te
p�on�ce czarne oczy ze
wspania�ym zro�ni�tym �ukiem
czarnych brwi i te z�ociste
w�osy, i te wprost
nieprawdopodobnie wykrojone
wargi... Kto? Kiedy?... Na
pewno, na pewno...
Szuka� odpowiedzi w jej
wzroku: zna go?... Poznaje?...
Lecz ona ju� odwr�ci�a g�ow� i
znowu z uwag� s�ucha�a
monotonnego g�osu �ysawego
blondyna. Przysadkowaty starszy
pan znowu miarowo potrzaskiwa�
czeczotkow� papiero�nic�.
Drucki nie by� pewien.
Uderzaj�ca pi�kno�� tej kobiety
musia�aby przecie� g��bszym, nie
daj�cym si� zakwestionowa�
wspomnieniem wrazi� w jego
pami��.
Udawa�, �e czyta, a
jednocze�nie my�l pracowa�a
nieustannie:
- Mo�e kto� podobny... Ale
kto? Chyba jaka� g�o�na aktorka
filmowa o zbli�onym typie?...
Jaka� gwiazda sportowa?...
lotniczka... tenisistka?...
Zreszt�, gdyby obawy by�y
s�uszne, ona pozna�aby go na
pewno... Trudno wyobrazi� sobie,
by spotkawszy gdzie� w �yciu
tak� dziewczyn� m�g� przej��
obok niej oboj�tnie. Wykluczone!
A kobiety zazwyczaj dobrze
pami�taj� tych m�czyzn, kt�rzy
bodaj bez skutku zabiegali o ich
wzgl�dy...
A ona stanowczo nie patrza�a
na�, jak na znanego sobie
cz�owieka. W jej wzroku by�a
odrobina roztargnienia i
odrobina ciekawo�ci, lecz
ciekawo�ci nie wi�cej ni� ta, z
jak� wszystkie kobiety zawsze
patrz� na niego.
W ka�dym razie rozs�dek
dyktowa� ostro�no��. Nale�a�o
zaraz zap�aci� i wyj��. Jednak�e
Bohdan Drucki nie zalicza� si�
do tych, kt�rym ktokolwiek,
bodaj nawet w�asny rozs�dek,
m�g� cokolwiek dyktowa�.
Dlatego zosta�.
Dopiero po kwadransie
towarzystwo przy s�siednim
stoliku uregulowa�o rachunek i
wsta�o.
Nieznajoma by�a wysok�, dobrze
zbudowan� kobiet�. Gdy
przygl�da� si� jej sylwetce,
doszed� do przekonania, �e
pocz�tkowo uleg� z�udzeniu.
Nie zna� takiej na pewno.
Nie zawi�d� si�, oczekuj�c, �e
podczas wci�gania r�kawiczek
spojrzy znowu na niego.
Jak�e by�a pi�kna! Spod
zmru�onych powiek obserwowa� jej
profil, dumny, zimny i nami�tny.
Wygl�da�a na lat dwadzie�cia
pi��, lecz mog�a mie� wi�cej.
Przechodz�c obok stolika
Druckiego prze�lizgn�a si�
wzrokiem po jego twarzy i znowu
obudzi�y si� w nim w�tpliwo�ci,
chocia� wyraz jej oczu dobitnie
�wiadczy�, �e patrzy na kogo�,
kogo widzi po raz pierwszy w
�yciu.
Odprowadzi� j� wzrokiem do
drzwi, zap�aci� za kaw� i za
rozbit� popielniczk� i wyszed�.
Nowy �wiat by� zat�oczony,
t�umy posuwa�y si� wolno
chodnikami, jezdni� sun�a rzeka
samochod�w. Jaskrawe reklamy
neonowe bi�y w oczy ostrymi
czerwonymi liniami.
- Na Nowolipie!
Borys Za�kind sam otworzy�
drzwi.
- Halo, kapitanie, oto znowu
pana widz� w pe�nej gali.
Obawiam si� jednak, �e by�em
cierpliwszy od kaczek, kt�re w
oczekiwaniu pana musia�y si�
porz�dnie wysuszy� w rondlu.
Podali sobie r�ce. Pokoj�wka w
bia�ym fartuszku, dygn�wszy z
kokieteri�, odebra�a palto
Druckiego.
- Czy�bym tak bardzo si�
sp�ni�? - z udanym przera�eniem
zapyta� Drucki. - Mia�em
naprawd� spraw� do�� wielkiej
wagi.
- Czy�by? - roze�mia� si�
Za�kind, wprowadzaj�c go�cia do
jadalni. - O ile znam pa�ski
gust, kapitanie, nie s�dz�, by
jej waga przewy�sza�a powiedzmy,
sze��dziesi�t pi�� kilo!
Drucki zrobi� skupion� min� i
odpar� z powag�:
- S�dz�, �e omyli� si� pan
najwy�ej o dwa, trzy kilogramy.
- Obawiam si�, kapitanie, �e
przez kobiety sp�ni si� pan o
tyle do piek�a, �e ju�
najwygodniejsze kot�y ze smo��
b�d� zaj�te.
- No! - zawo�a� po polsku z
wyra�nym litwackim akcentem. -
Co si� Wikcia przygl�da? Prosz�
natychmiast podawa�!
Kusztykaj�c wok� bogato
zastawionego sto�u, nape�ni�
kieliszki i podsun�� go�ciowi
krzes�o.
Kolacja by�a smaczna i obfita,
g�sto zakropiona alkoholem.
Rozmowa obraca�a si� wy��cznie
doko�a wspomnie� ameryka�skich.
Dopiero gdy usadowili si� w
gabinecie w g��bokich klubach,
Za�kind przyst�pi� do interesu:
- Ot� d�ugo my�la�em, co by
tu takiego wynale��, co
odpowiada�oby takiemu
cz�owiekowi, jak kapitan
Winkler. I zdaje mi si�, �e mam
co� w sam raz dla pana.
- Byle nie dyrekcj� banku!
- I gorzej, i lepiej. Interes
jest taki. Pami�ta pan jeszcze
dobrze Warszaw�?
- Ja my�l�.
- Zatem wie pan, gdzie jest
ulica Hortensja?
- Wiem. Ma�a �lepa uliczka od
Szpitalnej, prawda?
- Tak - potwierdzi� Za�kind. -
Ot� na tej Hortensji dwaj
bracia Tinkelman i taki jeden
Rybczy�ski za�o�yli przed rokiem
nocn� knajp�. Wie pan, rodzaj
ameryka�skich nocnych klub�w.
Bar, dancing, kabaret. Lokal
pi�kny, punkt pierwsza klasa,
wpakowali w to mo�e p� miliona
z�otych, a mo�e i wi�cej.
- I plajta?
- Plajta. Taki interes trzeba
umie� prowadzi�. To mo�e by�
z�ote jab�ko. Tylko pilnowa� je
trzeba, �eby wszystko by�o w
porz�dku, �eby s�u�ba nie
krad�a, �eby klienci nie
zarywali. Trzeba wiedzie�, komu
da� na kredyt, komu nie, kogo
przyjmowa� z otwartymi r�kami, a
kogo zrzuci� ze schod�w na zbit�
mord�. Trzeba trzyma� ca�y
interes za pysk �elazn� �ap�,
ale �eby wygl�da�o, �e to jest
swoboda i zabawa, �e klienci to
tak jak prywatni go�cie. Pami�ta
pan, kapitanie, knajp� Weso�ego
Billa na Siedemdziesi�tej
Czwartej ulicy?
- Pami�tam.
- To nie by�a knajpa, to by�
kurnik, to by�a zwyk�a dziura. A
dlaczego kto m�g� pcha� si� tam
z dolarami? Dlatego, �e interes
prowadzi� Billy! Kobiety lecia�y
na niego, m�czy�ni uwa�ali go
za najlepszego kompana, wszyscy
po prostu przepadali za nim. Ja
nie wiem, co w nim by�o, ale w
panu, kapitanie, jest akurat
tego samego dwa razy wi�cej.
- Dobry ch�op by� ten Billy -
powiedzia� z u�miechem Drucki.
- Kapitanie! Ja nie mam
jeszcze pi��dziesi�tki, ale du�o
rzeczy widzia�em i jedno wiem:
grunt to cz�owiek! Nie to wa�ne,
"jak" i "co", ale tylko "kto".
Ot� obaj Tinkelmany i ten
Rybczy�ski chodz� za mn� ju� od
dw�ch miesi�cy. Telefonuj�,
pytaj�, zaczepiaj�. Po prostu
nie daj� �y�. Oni chc�, �ebym ja
odkupi� t� knajp�. Ludzi, co
maj� wi�cej got�wki diabelnie
teraz ma�o, wi�c przyczepili si�
do mnie. A ja im m�wi� wci��: -
po co mi ten k�opot? Sam tego
prowadzi� nie b�d�, a cho�by
teraz i sam czort poprowadzi�,
to i tak rady nie da.
Zapaskudzili�cie firm�, pies z
kulaw� nog� tam nie chodzi, jak
kto chce ziewa� z nud�w, to woli
ziewa� w domu.
- I gratis - dorzuci� Drucki.
- Pewno. Ja im tak m�wi�, ale
my�l�, �e tak nie jest. Cz�owiek
z nerwem i z g�ow� i z tym, co
w�a�nie ma Billy, m�g�by interes
postawi� na nogi. Je�li w�o�y
jeszcze z dziesi�� tysi�cy
dolar�w... No, co pan o tym
powie?...
- C� powiem?... Chce pan,
Jack, kupi� t� bud� i mnie
zrobi� dyrektorem?
- I tak, i nie. Chc� kupi�,
ale do sp�ki z panem.
- Wolne �arty. Ja grosza przy
duszy nie mam.
Za�kind wzruszy� ramionami:
- Co pan gada, kapitanie,
przecie p� godziny klarowa�em
panu, �e pan sam to �ywy
kapita�. Ja panu powiem tak: ja
zaryzykuj� kupi� od nich ten
gips. Ale na pa�skie nazwisko.
Pan b�dzie w�a�cicielem. Postawi
pan bud� na nogi - to dobrze,
nie - to trudno. Ale ja wierz�,
�e pan postawi. Rozumie pan?
Taka cicha sp�ka i p� na p�?
Drucki wsta� i pokr�ci� g�ow�:
- Nie, Jack, nie jestem
�ebrakiem i ja�mu�ny nie
przyjmuj�.
Teraz ju� Za�kind nie
wytrzyma�. Zerwa� si� z miejsca,
zacz�� biega� po pokoju,
wymachiwa� r�koma, targa� w�osy
i kl�� na czym �wiat stoi.
- Jak to, jego, Czarnego
Jacka, pos�dzaj� o takie
rzeczy?! To cz�owieka mo�e szlag
trafi�! To lepiej wzi�� n� i od
razu go zar�n�� w samo serce!
C� to sobie kapitan Winkler
wyobra�a! �e kapitan nie widzi
tu uczciwego interesu dla nich
obydw�ch, to nie dow�d, �eby
tego interesu nie by�o!
P�ty si� piekli� i krzycza�,
a� Drucki zgodzi� si� wszcz��
znowu rzeczow� rozmow�.
Za�kind sypa� argumentami,
powo�ywa� si� na znane im obu
przyk�ady, przytacza� cyfry,
kalkulowa�, prosi�, grozi�,
przekonywa�, wreszcie zacz��
oburza� si�, �e kapitan tak
zadziera nosa, �e m�g� sobie
pozwoli� na wielkopa�ski gest
uratowania �ycia i maj�tku
parszywego �yda, ale nie pozwala
mu odwdzi�czy� si� cho�by
okazaniem zaufania...
- Przesta�, Jack, do diab�a,
histeryzowa� - rykn�� Drucki. -
Przyjmuj�!
Na drapie�nej twarzy Za�kinda
rozp�yn�� si� pogodny u�miech.
Wzi�� d�o� Druckiego, potrz�sn��
ni� mocno i kusztykaj�c podszed�
do biurka.
Przez chwil� przewraca� kartki
ksi��ki telefonicznej, potem
wzi�� s�uchawk� i wymieni� jaki�
numer.
- Czy jest pan Abram
Tinkelman?... Pana Mieczys�awa
te� nie ma?... To poprosz� pana
Rybczy�skiego... To pan
Rybczy�ski? Co jest, panie
Rybczy�ski, kiedy panowie
zap�ac� mi te siedem tysi�cy?...
Jak to kto? Za�kind! Ja panu
komornika przy�l�!... Co?... Ja
zdrowia z wami ju� nie mam...
Co?... Murowane?!... Nu, dobrze,
tylko szkoda, �e Tinkelmana nie
ma...
Zakry� r�k� s�uchawk�, zrobi�
oko do Druckiego i powiedzia� po
angielsku:
- Pan my�li, kapitanie, �e go
nie ma?
Drucki nie m�g� powstrzyma�
�miechu. R�nica mi�dzy
Za�kindem_kupcem a
Za�kindem_gangsterem by�a
uderzaj�ca.
Tymczasem znalaz� si�
Tinkelman, kt�remu Za�kind
zakomunikowa�, �e jest tu w
Warszawie przejazdem jeden
Amerykanin, kt�ry m�g�by
ewentualnie zainteresowa� si�
kupnem "Argentyny", jednak�e on,
Za�kind, ani my�li Amerykanina
namawia� na t� splajtowan�
knajp�, ale ewentualnie mo�na
pogada�.
Um�wili si� ju� na jutrzejszy
wiecz�r w tej�e "Argentynie".
Za rad� Za�kinda Drucki tego�
dnia przeprowadzi� si� do hotelu
"Bristol" i rozlokowa� si� na
noc w wygodnym, czystym i
szerokim ��ku. Ju� sam nie
traktowa� powa�nie swoich
obiekcji co do zawarcia tej
oryginalnej sp�ki z Za�kindem.
Da sobie na pewno rad� i
poka�e Warszawie, jak ma
wygl�da� nocny lokal, kt�ry musi
mie� powodzenie! Rekordowe!
Ju� zasypiaj�c przypomnia�
sobie nieznajom� z cukierni.
Czy�by rzeczywi�cie nigdy jej
przedtem nie widzia�?...
- Ale rasowa bestia...
Rozdzia� 3
W S�dzie Okr�gowym od
poniedzia�ku panowa�o niebywa�e
podniecenie.
Zacz�o si� od tego, �e
prokurator Martynowicz stan�� w
drzwiach kancelarii i zwracaj�c
si� do aplikanta Modronia,
powiedzia� swoim burkliwym a
dobitnym g�osem:
- Ka�e pan na drzwiach
gabinetu po podprokuratorze
Korczy�skim przybi� napis: -
Podprokurator Alicja Horn. -
Zrozumiano?
- Tak jest, panie
prokuratorze.
Drzwi zamkn�y si� z lekkim
trzaskiem. W kancelarii umilk�y
wszystkie maszyny, zaleg�a
zupe�na cisza.
- �e jak? - zapyta�a panna
Serkowska od dziennika
podawczego.
Aplikant Modro� zrobi� g�upi�
min�.
- Jak si� nazywa ten nowy? -
zaszczebiota�a panna Latosik�wna
spod okna.
Modro� zirytowa� si� widz�c
wszystkie oczy wlepione w
siebie.
- Co si� pa�stwo na mnie
patrzycie, jak na raroga?! Tyle
samo wiem, co i wy.
S�yszeli�cie: podprokurator
Alicja Horn.
- Jak�e, podprokurator Alicja
Horn - oburzy� si� stary pan
Rolko. - Niby kobieta?
- Nie, ba�ant - wykrzywi�a si�
do� panna Serkowska.
Niemal wszyscy wstali z miejsc
i otoczyli biurko Modronia.
- Je�eli Alicja, to ju�ci�
kobieta.
- Ale darujcie! Kto kiedy
widzia� kobiet� prokuratora?
- Jak pan powiada?
- Alicja Horn.
- Tak, tak - pokiwa� g�ow� pan
Rolko. - Rozpusta i tyle. Niez�e
czasy, co?
- Tfy - potwierdzi� wymownie
�ysy jak kolano pan Garbarczyk.
- Nies�ychane!
- Nie st�jcie nade mn� jak kat
nad dobr� dusz� - p�aczliwym
g�osem prosi� Modro�. - Jeszcze
stary wejdzie.
- No, panie, ale� to po prostu
skandal! Baba ma by�
prokuratorem?
- �wiat si� ko�czy!
- A c� w tym z�ego? -
wzruszy�a ramionami pani
Wi�ckowa. - Ciekawam, dlaczego
kobieta nie mo�e by�
prokuratorem?
- Cooo? - oburzy� si� pan
Rolko. - Jak pani nie wstyd,
maj�c siwe w�osy i troje dzieci
takie rzeczy opowiada�?
- Siwe w�osy, to �aden, prosz�
pana, argument. A tymczasem jest
faktem, �e kobiety pod wzgl�dem
umys�u wcale nie stoj� ni�ej od
m�czyzn.
- Nie tylko nie ni�ej, ale
w�a�nie wy�ej - zawo�a�a
czupurna aplikantka
Ciechanowiecka. - W�a�nie wy�ej!
A szczeg�lnie w Polsce. Wszyscy
cudzoziemcy to m�wi�, �e Polki
s� m�drzejsze o ca�e niebo od
Polak�w.
- H�? - u�miechn�� si�
dobrotliwie, g�adz�c �ysin�
Garbarczyk. - Gdybym by� o
trzydzie�ci lat m�odszy, to
niech mi pani wierzy, i ja
zapewnia�bym pani�...
Tymczasem ze wszystkich
dzia��w, zaalarmowanych przez
pann� Serkowsk� zacz�y nap�ywa�
do kancelarii patrole
wywiadowcze. Zrobi� si�
harmi