16999

Szczegóły
Tytuł 16999
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16999 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16999 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16999 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Augustyn Baran Głowa wroga - 2 2 AUGUSTYN BARAN O SOBIE Augustyn Baran urodził się w setną rocznicę urodzin Fr. Nietzschego. Stało się to w Galicji, w chłopskim łóżku. Był to czas skorpiona i wyzwalania wsi przez Armię Czerwoną. Armia bardzo się cieszyła z urodzenia A. B. w postaci chłopca, bo wtedy na stole stał bimber [...] Z chwilą, gdy przeczytał „Na jagody” M. Konopnickiej, A. B. zaczął marzyć o pisaniu. Tematyka lat późnochłopięcych stała się jego obsesją. Zachłyśnięcie się twórczością wielkiej pisarki ludowej widać z każdej strony jego opowieści [...] Napisał kilka opowiadań, które zauważono w Zgorzelcu i na innych rubieżach. W ciągu dwudziestu lat nieustannej pisaniny otrzymał następujące nagrody literackie: 3 x im. ks. J. Popiełuszki (Bydgoszcz), wielokrotnie I-III nagrody w konkursie im. J. I. Kraszewskiego (Biała Podlaska), im. S. Żeromskiego (Nałęczów), kilkakrotnie im. Grzegorza z Sanoka (Sanok), wielokrotnie im. E. Szymańskiego (Szczecin), im. E. Stachury (Włocławek), kilka razy im. S. Themersona (Płock), im. W Broniewskiego (Radom), im. H. Poświatowskiej (Częstochowa), im. J. Śpiewaka (Świdwin), im. J. Krzewiaka (Karczew), im. M. Stryjewskiego (Lębork), im. T. Micińskiego (Łódź), im. W. Kryckiego (Siedlce). Ponadto kilka razy nagradzany był w konkursie EKOART (Wrocław), „Konkursie Olimpijskim” (Wrocław), konkursie Klubu Studenckiego „Limes” (Siedlce), konkursie im. Z. Morawskiego „Lamus” (Gorzów Wielkopolski), konkursach „Czasu Kultury” i księgami „Kapitałka” (Poznań), Klubu „Ster” (Gdańsk), „O Laur Sęka” (Mielec), Klubu Literackiego ZNP (Rzeszów), Koła Literatów „Wachta” (Kołobrzeg), „O Herb Grodu” (Chrzanów), KAW (Rzeszów), Klubu Literackiego w Lublinie, „O Laur Jabłoni” (Grójec), Koła Gospodyń Wiejskich (Stary Kisielin), „Szukamy talentów wsi” (Wąglany), Klubu Kultury Chłopskiej i redakcji „Wieści”, Klubu „Abstynent” (Bartoszyce), konkursie „Jesienna chryzantema” (Płock) i „Mikołajek Nadmorski" (Słupsk), konkursie Miejskiej Biblioteki Publicznej w Bełchatowie, Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kędzierzynie-Koźlu, Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego (Warszawa), Miejsko-Gminnego Domu Kultury w Dąbrowie Tarnowskiej, Fundacji Stypendialnej im. Anny Domagały-Jakuć (Łódź), „O Kwiat Paproci” (Siedlce), „O Laur Dębu Wolności” (Żabno), Klubu Młodych „Exodus”, konkursie „Ziemia Moich Wierszy” redakcji „Nowa Wieś”, Konkursie Literackim „Nad Kamienną” (Starachowice), konkursie literackim Towarzystwa Miłośników Ziemi Świeckiej (Świecie), konkursie „Rubinowa Hortensja” (Piotrków Trybunalski), Konkursie Literackim „Biedrusko” (Biedrusko), konkursie Klubu Literackiego RSTK „Połoniny” (Sanok). A. B. otrzymywał także nagrody w konkursach dziennikarskich i publicystycznych „Przeglądu Tygodniowego”, „Nowej Wsi”, „Tygodnika Kulturalnego”, „Gromady Rolnik Polski”, „Wieści”, „Literatury”, „Chłopskiej Drogi” i dwa razy w konkursie „Moja droga do Partii” („Gazeta Młodych” i „Walka Młodych”). Jedyna nagroda zagraniczna: Litwa („Czerwony Sztandar”). Był i pozostał doskonale samotny. Uwielbia cudze pisanie, las i katastrofy dziejowe [...] Pędzi życie w Galicji [...] - 3 3 Głowa wroga Babka jest matką mojego Ojca, i przychodzę najczęściej nie do niej, lecz do dziadka, bogatego w zbójeckie historie z pierwszej wojny światowej, która zdarzyła się jemu i światu. Jeśli przetrwam swoją pierwszą w życiu wojnę z Kogutem, co strzeże dostępu do skarbów w dziadku – wejdę do domu i posłucham jego opowieści. Dziadek właśnie obciera biało-czerwone wąsy z ukraińskiego barszczu, gładzi łysą po kark głowę i opowiada o walkach przy boku swego cesarza Franciszka Józefa, który jego cesarzem nie był, tylko tak się wtedy mówiło. Cesarz wojował z Serbami, z którymi zawsze ktoś wojuje, więc dziadek był mu potrzebny już w pierwszym werbunku. Nie zabił żadnego wroga swego cesarza. Patrzył z tyłów, jak zabijali inni, najczęściej bez potrzeby. Ani tam, ani wszędzie, gdzie musiał być, nie spotkał swoich wrogów. Chłop ma ich zawsze za miedzą, a dziadek zawsze był chłopem. Na wojnie nosił amunicję, na którą mówi „patrony”. Zawsze go poprawiam. – Patrony – upiera się. – Amunicja jest teraz, wiem o tym, ale wtedy były patrony. Wiem, co nosiłem – nie przerywaj, bo się wyłączę. Potem przeżył front alpejski, a było go ciężko przeżyć i wrócił wcześniej niż spodziewał się cesarz Franciszek Józef I. Słusznie dziadek zrobił – mógł się urodzić mój Ojciec, a teraz ma kto słuchać dziadka. Przychodzę najczęściej w niedzielę po południu, kiedy dziadek siwe wąsy ma jeszcze lekko zaczerwienione ukraińskim barszczem i nie ma nic do roboty, co byłoby ważne dla nas obydwu. W powszedni dzień każda niemal robota wypędza dziadka z kuchni i włóczy nim po zagrodzie, stajni i olbrzymiej stodole, skąd długo nie wraca. Dziadek wie wszystko, wszystko też pamięta: jest żywym podręcznikiem dziejów mojej wsi i świata, który dla mnie dopiero się zaczyna, a dla dziadka dawno się skończył. Opowiada mi o tym świecie i nurzamy się w posoce światowych wojen i miejscowej głupocie, wcale nie mniejszej od głupoty wielkiego świata. Z babką nie rozmawiam prawie wcale. Nie mam o czym. Kobiecinka bogata jest w same tylko zmartwienia i troski, które dręczą ją bez przerwy od początku życia i wyryły na jej spalonej słońcem twarzy bruzdy sięgające kości. Wygląda więc jak wielki stary kartofel, z dwiema kropami czarnych oczu chytrze patrzącymi na mnie, czy nie opycham się jej dokładnie policzonymi tuż po ugotowaniu pierogami. Babka wcale nie jest chytra. Czasami jest nawet gościnna, ale tylko wtedy, gdy uważa, że taka powinna być. Po wędrówkach na Bałkany albo po karkołomnych wspinaczkach wykutymi w skałach alpejskimi dróżkami, po których mój dziadek nosi na plecach patrony, a Italianie ostrzeliwują go z bardzo ciężkich armat, czuję głód zmuszający do ściągnięcia z miski pieroga, kilku kostek cukru albo skórki z chleba kupionego w mieście. Przede mną szczyty alpejskie, pode mną przepaści sięgające dna przełęczy: cały czas idę z dziadkiem niosącym patrony, dźwigam jego strach – więc muszę być zmęczony i głodny. Nie mogę już dłużej czekać na gościnność babki, która znów o niej zapomniała. Dziadek wraca – dostaję w prezencie Ojca, a Ojciec po kolejnej światowej wojnie dostaje mnie. Wojna kończy się na pewien czas, więc Ojciec ma dużo braci i sióstr, których los wykreśla z Księgi Chrztów i spisuje na straty w wiecznej Księdze Zmarłych. Los jest bezlitosny, ale pracowity i zawsze godny podziwu, rzadko tylko szacunku, czy choćby zrozumienia. Dziadek czasem wychodzi po mnie, bo wie, że niełatwo wejść do jego zagrody. Strzeże jej stary pies, pamiętający Hitlera, oraz swobodnie chodzący Kogut – bojowiec. Głuche warknięcie psa oznacza dla ptaka wzmożoną czujność. Już wie, że zbliża się natręt. Wskakuje na wzgórek, jakich pełno na podwórzu i przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, wypatruje wroga. Jest nim każdy, kto wchodzi, ale najczęściej ja lub niedowidzący żebrak, na - 4 4 zywany dziadem, który za kilka szczerych modlitw przed reprodukcją malowidła Matejki Kopernik – dostaje od babki małe jajo. Kogut jest czujny i nieomylny. Dziesiątki razy odpędził mnie skutecznie i daleko od stuletnich drzwi dziadkowej sieni. Wystarczyło zrobić jeszcze dwa, trzy kroki, żeby ich dopaść, ale ptak znowu był przy nich pierwszy. Uciekałem, słysząc za sobą chrapliwie odpiane zwycięstwo. Kogut, rosły trzylatek, cały w czerwieni piór, o szerokiej piersi i twardym, lekko zakrzywionym dziobie, jest najlepszym strażnikiem dziadkowej zagrody. Panuje nad sadem czereśni, węgierek, jedynej we wsi czarnej morwy, włoskich orzechów, winogrona oraz najwcześniejszych jabłek, żółtych jak bułka z makiem, którą babka piecze dwa razy w roku na przyjazd syna z dalekiego świata. Kogut jest wszędzie naraz. Nie odstępuje zwłaszcza miejsc, przez które na podwórze wchodzi ktoś obcy. Nie ma dla niego żadnych przeszkód, oprócz stodoły i domu, które musi obiegać, galopując z wrzaskiem. Potrafi wzbijać się niemal pionowo, pokonując dachy różnych szop, wozowni, chlewów, chlewików i innych zadaszonych rupieciarni, niezbędnych w każdym gospodarstwie kułaka. Ląduje na gościu, w pełni go zaskakując, nakrywając skrzydłami spod których nie widać słońca ani drogi ucieczki. – Spada z nieba tam, gdzie trzeba – mówi wierszem babka. I nagradza komandosa garścią twarogu, którego nie chciała żadna córka. Przy tym Kogucie – babczynym jak wszyscy mówią, „orle” – pies jest zbyteczny. Żyje jednak, bo zasłużył się w okupacyjne noce przepędzając czujki narodowej partyzantki i ostrzegając przed Niemcami, którzy nadciągali nagle. Później nieźle radził sobie z NKWD i władzą ludową. Tej – wraz z dziadkiem – nie cierpieli od samego początku. Dzięki niemu dziadek był zawsze tam, gdzie trzeba. Dlatego pies żyje i będzie żył do końca swojego psiego żywota, choć Kogut z powodzeniem zastępuje sforę takich psów. Pamiętam wszystkie stoczone z Kogutem walki. Tak potyczki, jak i długotrwałe podchody zakończone gwałtownymi starciami. Atakował mnie, jak każdy, od tyłu. Z powietrza. Zdobywał przewagę z marszu, zaskakiwał z flanki, najczęściej z prawej. Był nieustraszony w ataku z czoła. Darł ze mnie kudły, leciały z niego pióra, których później długo żałowała babka, ale trwał do końca zmuszając mnie do odwrotu z placu boju. Jeśli nawet cofał się parę swoich kroków – robił to z namysłem według ulubionej taktyki i z błyskawicznym rozeznaniem pola bitwy – to zaraz uderzał prosto w twarz i rozrywał ją szponami. Ile to razy poszarpał na mnie koszulę, rozpruł spodnie i skrwawił ostrogami gębę, plecy, brzuch i nogi. Raz nie poznała mnie Matka chociaż patrzyła długo i widziała mnie z daleka jak wlokłem się pokonany do domu. – Psy cię dopadły... – powiedziała dopiero po chwili widząc małego upiora w krwi, gnoju i błocie. I włożyła mnie całego, tak jak stałem, do wanny z chłodną wodą. – Kogut... – Po co tam chodzisz! Że go nie zabiją! Że mu łba nie utną – narzekała. – Nie chodź tam, chłopcze – prosiła. – Wydziobie ci oczy. – Zasłonię. Zawszę tak robię. Koszuli mi tylko żal – taka była ładna. Już jej nie ma. Ojciec, jeśli był w domu – a najczęściej go nie było – patrzył na mnie z męskim współczuciem i zrozumieniem. – Musisz walczyć – mówił ostro. – Albo uciekać. Ucieczka też jest zwycięstwem – nie trzeba się jej wstydzić. Wszystkie moje z nim tarcia były przegrane: wszystkie, prócz zwycięski, trudnych do zliczenia ucieczek. - 5 5 Kogut w parę tygodni uporał się z dorastającym stadem przyszłych rywali nieśmiało jeszcze podchodzących do eleganckich, świeżo upierzonych młódek, pachnących ziołami i wiatrem południa. Parę ataków Koguta – przypomina wtedy orła wiszącego w szkole obok portretu Bieruta – a zaledwie wrastający w męską siłę następca, żegna się niespodzianie ze lśniącymi piórami ogona, łeb ma cały w strzępach piór i skóry, zausznice rozdarte do czaszki, wisiory pod smutnym dziobem rozprute i dyndające jak krwawe kluchy. Tak pokiereszowany, niewiele widzi spoza guzów, siniaków i strupów zaropiałymi oczami, bo chodzi jak pijany po podwórzu, uderzając we wszystkie przeszkody naturalne i sztuczne, żywe i martwe, odwieczne i przypadkowe. – Żal stwora... na pewno ma wstrząs mózgu – mówi babka i skraca mu cierpienia wraz z głową na wiekowym pieńku, przesiąkniętym do rdzenia juchą kogucich pokoleń. Pies – raczej szczekająca od czasu do czasu psia mumia – już czyha na głowę ptaka. Ale ta, mimo wojennych zasług kundla, wędruje wraz z kadłubem do wiadra z wrzątkiem – ma być dla mnie. – Nie chcę głowy! – błagam babkę. Nie widzę w tych skorupach ani drobiny smacznego kąska, prócz tego zostają w nich zawsze zapomniane przez babkę oczy, które patrzą. W tej sytuacji mój prześladowca cieszy się z pełni życia i coraz lepszym żarciem, a jego żywot wydaje się równie długowieczny, jak żywot i panowanie dziadkowego cesarza, Franciszka Józefa I. Ostatnio babka coraz częściej zaprasza Koguta do kuchni. Siada z nim przy stole jak z ulubionym wnuczkiem, Kogut stoi na jej kolanach i jedzą oboje zasłużony podwieczorek z jednego talerza. Kogut co chwilę wyciera dziób z drobin pokruszonego w mleku chleba w szeroki, koronką zdobiony rękaw babki, więc muszę czekać w sieni, aż skończą posiłek. Wchodzę dopiero, gdy skrzydlata bestia wyleci przez okno na puste podwórze. Matka, bezradna wobec moich wypraw po dziadkowe opowieści, prosi babkę o skrócenie życia czerwonemu diabłu. – Ma przyjechać syn, będę mieć na obiad – słyszę i cieszy mnie ta niespodziewana wiadomość. Zniknie wreszcie największy wróg. Będę mógł spokojnie chodzić i słuchać opowieści dziadka: o polowaniu na kunę domową, o starości, dojrzałej we wszystkie choroby, o tej jego nodze fioletowej od maści i czarnej od bólu, kiedyś zgniecionej w lesie klocem, ropiejącej od lat i dziurawej do kości, jak każda trędowata noga starego człowieka, po którą przyjdzie śmierć najpierw, zabierze mu ją, a dziadek zostanie i będzie opowiadał swoje i cudze dzieje, już bez niej. Dziadek, szczęśliwie dla siebie i dla mnie ominął drugą, ale sam nie wie, kiedy dał się wciągnąć w trzecią wojnę stuletnich gniewów i kłótni swojej wielkiej rodziny. O pola ta wojna i poletka, o spłachetki ugorów, o nowe, sprawiedliwe granice na kudłatych dzikim bzem wertepach, na których kochają się sarny, zające i wszelka dziczyzna. To wojna z córkami, wiecznie brzuchatymi i o wielkich cycach, którymi mogłyby karmić rosłego byczka, córkami nienażartymi nigdy i niczego, chcącymi jakichś pieniędzy, słoiczka miodu dla chorowitych dzieciaków, wieńca cebuli, warkocza czosnku, to znowu paru jabłek z piwnicy a suszonych gruszek ze strychu, to kwaterki kaszy, grochu lub mąki, to skóry z capa, która wisi jeszcze na szopie, to żywej kozy lub cielątka od bliźniaków po wydymującej się Krasuli, to parę deka słoniny, choćby skwarków w papierku, to starego kołnierza z przedwojennego lisa. I tak bez końca. I tak niemal co dnia, z mnóstwem próśb, gróźb, przypomnień albo pokornych błagań z całowaniem dziadka w rękę, w każdą niedzielę tak, we wszystkie święta, a na - 6 6 wet w czas przyjazdu brata z dalekiego miasta. Dziadek nigdy nie słuchał próśb i nie bał się pogróżek. Nie okazywał też radości zachowując się jak manekin albo posąg apostoła w kościele. Raz tylko słyszałem go w akcji. – Na wrzody najlepsza jest serwatka – powiedział. – O wiele lepsza od miodu. Dostaniesz nawet całą bekę, córeczko. Ciotka wyszła, ocierając łzy rogiem chustki. – Gestapowiec! – zadarła się na pożegnanie, gdy już była bezpiecznie daleko. To wszystko już mnie nie interesuje a jeśli nawet tak – to bardzo mało i nie po kolei. Wychodzę wtedy z kuchni, i ostrożnie, kryjąc się przed babką i jej Kogutem, idę do ogrodu po zakazane owoce. Babka próbuje w tym czasie pogodzić skłóconą o resztki majątku rodzinę zanosząc się od gęstego płaczu wymieszanego dokładnie z żalem – po soczyste przekleństwa, które ja jutro już wymienią bez długich targów na cenne ołówki z amerykańskiej paczki. Klątwy babki najlepiej słychać w oddali: docierają czyste bez łkań, łez i innych zakłóceń. Jeśli stosowane półśrodki zawiodą, a tak jest najczęściej, babka w ostateczności zedrze – na wsi mówią „zgoli” – wszystkie pięć spódnic do góry, zarzuci je sobie na skudłaczony daremnymi gestami łeb, i można będzie zobaczyć to, co jest zawsze pod pierwszą od ciała babczyną spódnicą. Kiedy wyzwiska i płacz stężeją w jeden nieustający ryk, a wszyscy sąsiedzi wyjdą ze swych domów i uśmiechnięci, przechadzając się po zagrodach, będą udawać, że poszukują zagubionych kurcząt, wracam oglądać scenę zwaną „kinem babki”. Miejsce w pierwszym rzędzie zawsze trzeba zdobyć; przedzieram się z trudem, kopiąc po kostkach, przez zwarty szereg kuzynów, przez tłum pulchnych kuzyneczek w świątecznych sukienkach z falbankami, szczypiąc je ostro w półdupki, i już jestem wśród woniejących tanim pachnidłem ciotek i ich mężów. I widzę: nie większy od bochenka miejskiego chleba tyłek babki – pęknięty, pomarszczony i przeraźliwie biały. Jakby babka usiadła na otwarty wór mąki, chwilę na nim posiedziała, wiercąc tyłkiem i wstała. W niskim pokłonie widać kołtun czarnej grzywy, parę dłuższych kosmyków – i nic więcej. Z najstarszym kuzynem chcemy zawsze zobaczyć szparkę babki, ale nigdy nam się to nie udaje. Nigdy, mimo że przykucamy, że zajmujemy najlepsze miejsca. Scena ta, chociaż powtarza się często, bo babka ma dużo resztek wielkiego przed wojną majątku i słynie z tej sceny na całą okolicę – trwa jednak niedługo. Za każdym razem staruszka zachłystuje się ostatkami głębokiego płaczu, i kiedy może już mówić, słyszymy: – Pocałujcie mnie: koło dupy, koło dupy – w samą dupę. Każdy z was trzy razy. „Kino babki” zawsze robiło na mnie mocne wrażenie. Wieczorami próbowałem pisać powieść z życia ludu, to wtedy było modne, wszyscy pisali. Moje próby zostały przez polonistkę odrzucone, ale babkę poznali dokładnie wszyscy nauczyciele, pochodzący z dalekich wsi i biednych miasteczek. Bliska śmierć Koguta – to miał być wymarzony prezent od losu. Drugi – to pewny podarek od stryja: dostanę, jak zawsze, książkę. W domu, poza rozlatującym się modlitewnikiem Ojca i kilkoma powieściami z biblioteki, które czytam już na drodze, nie ma książek. W bibliotece zostały w końcu same grube księgi w brązowych oprawach ze złotymi literami – dzieła towarzysza Stalina. Ciekawe, ale nadal za trudne. Zbliża się zapowiedziany przyjazd stryja. Bestii pozostały już ostatnie godziny złoczynów. Dopadł jeszcze listonosza z depeszą. Wszyscy biegali po podwórzu za telegramem, martwiąc się o treść. Ojciec czyści konia i przygotowuje furmankę – on to przywozi i odwozi brata na daleką stację do jedynego na dobę pociągu. - 7 7 Babka sprząta Wielką Izbę. Piecze też bułkę i placek z dziką czereśnią. Pachnie to z daleka, okna jednak dokładnie zamknięte – przede mną i kocurami. Matka natomiast myje mnie, szorując dokuczliwie w pianie szarego mydła jak na wielkie święto. Wychodzę z balii lekki i smutny, czuję się jak zmartwychwstały. Matka pokazuje mi nową, piękną koszulę. Żółtą, w duże czarne serca. Zostało na nią troszeczkę materiału z jej fartuszka. Nadszedł ten dzień, chociaż stryj przyjechał poprzedniego dnia wieczorem. Nic nie powiedzieli mi o tym. Także Kogut nic nie wie o przygotowanym na niego zamachu. Kiedy rano tam idę, chodzi dumnie po podwórzu z całym dworem – ciągle coś żre lub gwałci młódki. Tańczy swój samczy taniec, ciągnąc po ziemi rozczapierzone skrzydło, stawia i zdejmuje nogę z klęczącej kurki – i nagle atakuje, wpadając za mną na oślep w gąszcz jaśminu. Wyskakuję na otwartą przestrzeń, nabieram prędkości, ale obrywam skrzydłem po oczach, a pod nosem śmigają mi sterówki ogona. Tym razem źle obliczył albo ja jestem szybszy. Mylę go kilkoma nieprzewidzianymi zygzakami i zatrzasnąłem drzwi przed dziobem. – Walczysz! – wita mnie stryj w progu kuchni. – Zwyciężyłem go, ale nie pokonałem – chwalę się, ginąc w uściskach i ucałowaniach. Zdarzają się one tylko wtedy, gdy przyjeżdża stryj. – Dostaniesz za to książkę. Kupiłem ci Samotny biały żagiel. O takich chłopcach jak ty. Bohaterach. – Dziadek mówi, że bohaterem jest jego pies. – Ty też będziesz bohaterem – pociesza mnie stryj. – Jeszcze się naszczekasz. Nie wiem, o co mu chodzi. Przeglądam więc książkę i drażnię Koguta przez okno. Skacze prawie pod dach i zjeżdża po szybie, widząc mnie po drugiej stronie przezroczystej tarczy. W dali samotne kury. Czekają, aż mnie załatwi i wróci, przynosząc im w dziobie długą tłustą dżdżownicę. – Zostaw go – słusznie radzi stryj. – Widzisz, jaki na ciebie zażarty. Trudno Koguta dzisiaj zwabić do stajni. Nie wierzy nikomu. Przeczuwa swoją godzinę. Ale podstęp udaje się: lubi dobrze zjeść, więc podchodzi na widok sypiącej się z garści pszenicy do koryta za progiem ciasnej komórki. Kiedy wiem, że z kościstych, poskręcanych mocnymi żyłami rąk babki już się nie wyrwie, idę spokojnie na miejsce stracenia. Babka niesie go w jednej ręce. W drugiej połyskuje siekierka z czasów cesarza – ostry saperski toporek. Staję daleko od pieńka – ptak musi mieć dużo bojowej krwi. – Koniec ci, bucu – żegnam go. Wrzeszczy pierwszy raz ze strachu. A może tylko z bezsilnej wściekłości, widząc mnie w czas swojej śmierci w zasięgu dzioba, ostrych szpili palców i dumnej grzywy, w którą zaraz spadnie siekiera. Pióra mienią się w słońcu tęczą życia, kiedy babka układa go starannie na pieńku w trosce o dobrą, szybką i pomyślną śmierć, do końca pieszcząc łotra czułymi słówkami. Dawno w nie zwątpił, głupi nie jest, nawet tam, w mroku ciasnej komórki, zezuje tym złośliwszym okiem w moją stronę. A ja, cały w dzikich podskokach, tańczę taniec jego śmierci. I nagle, kiedy babka schyla się po opartą o pieniek siekierę, Kogut zrywa się i skacze prosto we mnie, lądując mi na głowie. Pazury przesuwają się po czole, czuję piekący ból. Szpon ptaka przebija mi ucho i rozrywa je. Skrzydłami wali po moich chudych łopatkach. Schylam się, gwałtownie prostuję, próbując strącić napastnika, wczepionego przez koszulę w skórę pleców. Wszyscy już wybiegli z kuchni, przestali radzić o kołchozach i gapią się. Babka, jak zwykle nie myśląca wiele, zaczyna wymachiwać we wszystkie strony siekierą, chcąc sięgnąć głowy ptaka. - 8 8 – Utniesz chłopcu łeb! – wrzeszczy Ojciec zagłuszając bojowe okrzyki Koguta. Chwytam ptaka za skrzydło i zrzucam z siebie. Podnosi się z półupadku i znowu mierzy celnym dziobem. Znam jego uderzenie i zaraz po nim lepko-mdły smak własnej krwi. Tak rozwścieczonej bestii nie widziałem jeszcze: siedmiozębaty grzebień, zausznice i wisiory nabiegły mu najgorszą, jaką ma w sobie, krwią. Policzki pulsują. Grzywa podniesiona. Kołnierz odstaje od ciała. Plecy szerokie, wypukłe. Ogon zadarty. Korpus trzyma na mocnych, woskowej barwy nogach, nerwowo stąpając w miejscu, aż się trzęsą bufy piór na udach. Tańczy taniec mojej śmierci. Raptem skrzydła opuszcza do ziemi, zniża ogon – zaraz skoczy. Jedno moje mrugnięcie, niedostrzegalne dla nikogo prócz nas poruszenie – i skoczy. Podrze mnie w pasy, jak za pierwszym razem, kiedy dałem się tak urządzić. Wtedy, gdy nie poznała mnie rodzona Matka. Gdy bestia przemieniła mnie w upiora i spokojnie poszła do koryta pachnących kartofli z dziadkowej ojcowizny, popańszczyźnianej. Ale Kogut wyrzuca głowę w niebo, prostuje kark, na którym grzywa znowu kładzie się gładko – i pieje, rozdzierając powietrze gardłowym pianiem, które odbija się echem od kułackiej stodoły i niesie po łagodnym zboczu wzgórza z dojrzewającym żytem, ginąc gdzieś daleko, zanikając w przestworzach mojej Galicji. W samym środku piania, w nieustannie narastającym crescendo, gdy ptak pewnie stoi na nogach, gdy nic nie widzi patrząc zmrużonymi oczyma w słońce; babka jednym płaskim ciosem toporka ścina mu głowę. Ta, rzucona ostrzem, spada pod moje bohaterskie nogi: dziób nerwowo zamyka się i otwiera i znowu zamyka, ale już niedokładnie – wypływa zeń strużka krwi ostatniego akordu piania. Tułów natomiast jeszcze chwilę stoi, jakby nic nie zdarzyło się między nami, i upada. W bezładnych podrzutach na próżno usiłuje stanąć na nogach, bo palce skurczyły się w bólu największym ze wszystkich, więc obija się to o pieniek, to o mnie, to o babkę, która usiłuje przycisnąć siekierą do ziemi skaczące mięso. W pośmiertnym łopocie skrzydeł bryzga na mnie krwią, wyglądam, jakby ścięto mi głowę. Nie lepiej wygląda i babka. Jakbyśmy na chwilę przerwali pojedynek do ostatniej krwi na krótkie cesarskie toporki. Pies spogląda na nas, wyje i ucieka. Wszystko dzieje się tak szybko, że stoję nadal, przerażony, że Kogut znów skoczy i zacznie tłuc kikutem szyi, pokona mnie i padniemy obaj na oczach rodziny, zwłaszcza Ojca, przed którym wstydzę się za przegrane z Kogutem walki, a nawet za zwycięskie ucieczki ponad dachami szop i chlewów, nad płotami, przez doły z gnojówką i błoto wąwozów. Tymczasem babce robi się nagle żal Koguta. Podchodzi, bierze delikatnie w palce nareszcie martwą głowę, zdmuchuje pył jakby przywracała ducha, i cały czas to płacząc, to szepcząc: – „Kogutku ty mój najdroższy” – przytyka ją do obciągniętej ze skóry skrwawionej szyi. Ale cud się nie zdarza. Kogut nadal składa się z dwu obcych sobie części, więc starowinka płacze, a wszyscy stoją w milczeniu. Odsuwam się na bezpieczną odległość. Za dużo naczytałem się o cudach i o potędze wiary, która im sprzyja... I wtedy – naszych oczach, na oczach nas wszystkich – babka rezygnuje z wyczekiwania na cud zmartwychwstania; przykłada głowę ptaka do ust, staje w rozkroku i wyciągając chudą szyję, zmiętą tysiącami zmarszczek, pieje prosto w słońce, mrużąc oczy. – Stara wariatka! – bluzga zawstydzony jej nowym wcieleniem dziadek. I idzie do niej. I staje tak blisko, jakby zamierzał ją uderzyć – pierwszy raz w życiu, bo nigdy się to dziadkowi nie zdarzyło. Ale on chce jej odebrać głowę wojownika i rzucić psu. Babka spodziewa się raczej uderzenia, bo nagle podniosła wszystkie spódnice, tym razem - 9 9 od przodu, jak je podnoszą kobiety, żeby przebłagać mężczyznę lub coś od niego dostać. Oniemiali z zachwytu, patrzymy obaj na jej szparę, wciąż piękną, nieśmiertelną. – Cud szpara – mówi do mnie, może tylko do siebie, i oto schodzimy przed dom na ławę, pogadać o raju w kołchozach. Myją mnie zaraz. Ucho i twarz zalewają palącą wodą, którą znaleźli w podróżnej walizie stryja. Kiedy oglądam w lusterku swoją szarą gębę i dwie czarne szramy na policzku, przypomina mi się obrazek z pobożnej książeczki Ojca. Koszula jest poplamiona i poszarpana, stracona na zawsze. Spodnie zalane posoką wojownika, ktoś wrzucił do zimnej wody. Mnie – nic nie będzie. Nic mi się nie stanie. – Ucho może się zrośnie – martwi się stryj. – Bez śladu zapewnia mnie Ojciec. I wychodzi ze mną na podwórze pełne południa i spokojnego już nieba. Kiedy sytuacja normalnieje, zamawiam głowę Koguta. Patrzą na mnie dziwnie. Młodsi ode mnie wnukowie dostali kogucie łapki – jedną na pięciu – i drapią się nimi po czuprynach. Babka, która nigdy nie ma czasu, ssie w biegu kogucią szyję, wrzucając wyssane ze szpiku kosteczki w kieszeń starego fartucha. Tylko dziadek nachyla się nad talerzem barszczu i słońce skacze mu po łysinie za każdym ruchem wielkiej, pierwszowojennej łyżki. Siedzę w kącie. Dla chłopskich dzieci nie ma miejsca przy stole. – Jem głowę wroga – chwalę się znad blaszanej miski. – Będziesz mądry i waleczny jak Kogut – mówi stryj. Śmieją się ze mnie. Tymczasem głowa ptaka, jak wszystkie głowy jego rywali, jest bez smaku. I również z oczami. Zmętniałe kuleczki – trudno je wykłuć widelcem – patrzą nieruchomo z głębi czaszki: tak zawsze patrzą ugotowane oczy. A gdyby to mnie babka ścięła głowę... Dobrze, że Ojciec wrzasnął i opamiętała się – zamyślam się nad tą prawdopodobną sytuacją, nad jej znacznie ciekawszym dla wszystkich obrotem. I widzę: Kogut stoi nad talerzem z drogiej porcelany i wydłubuje moje oczy. Wydziobuje smaczne kąski, obraca mój starannie ugotowany czerep i otwiera go kilkoma celnymi trafieniami dzioba. I obżera się na tej gościnie za wszystkie czasy walki i nadziei. – Kim chcesz być? – pytają go. – Sooobąąą... – pieje, zapierając się nogami o gładź ceraty. – No, kim chcesz być? – znowu pyta stryj, jakby nie słyszał śpiewnej odpowiedzi Koguta. – Ja?... – No tak, ty, ty – chodzi mu o moją wizję siebie samego. – Ja najbardziej chciałbym zostać Stalinem – mówię bez wahania. W tej sprawie nie ma dla mnie wahań. Robi się cicho. Zawsze robi się cicho, kiedy ktoś chwali Stalina lub jest przeciw niemu, co się w mojej rodzinie dosyć często zdarza, a mnie nie zdarzyło się nigdy. Dziękuję babce za głowę wroga na misie, stryjowi za książkę i wychodzę z nią. I płynę po zieleni wzgórza w blasku słońca i ostatnich zwycięstw – samotny czerwony żagiel. - 10 10 Czerwony las „Uprasza się Obywatela – czytał głośno Ojciec – o przygotowanie furmanki i odświętne przybranie konia celem dowiezienia na pochód pierwszomajowy Czynnika Społecznego wraz z Wrogiem Ludu Titem i jego bombami. Wyjazd nastąpi zaraz po śniadaniu w godzinie porannej sprzed budynku szkoły, gdzie zainteresowani będą czekać w pogotowiu na ww. Obywatela...” – Weź mnie ze sobą! Weź! – krzyczałem, kiedy Ojciec wkładał pismo za duży obraz Niepokalanej z krwawiącym sercem. Rzuciłem się Ojcu na szyję. Zawisłem. – Pojedziesz – obiecał. – Nie bierz go, bo spadnie z wozu albo zginie w tłumie – przestrzegała Matka. – Pojedzie, pojedzie – zapewnił Ojciec. Usiadł i zapalił skręta w papierze z gazety. – Ale chuje! – zaklął. – Tato, jakie chuje?! Tito już czeka na ciebie w szkole. To nasz najlepszy wróg! Tylko bomby jeszcze niegotowe. Wczoraj cały dzień pani z dziewczętami robiła Titę, a pan skręcał drutami te bomby. Chłopcy z siódmej klasy mu pomagali. Jedna atomówka, a druga wodorówka. Ale bez zapalników. Nic się nie bój. – Nie spodziewałem się, że te bomby powiezie na furmance mój Ojciec. Obie czarne jak sadza. Na jednej litera A, a na drugiej W, żeby ludzie wiedzieli, jakim groźnym wrogiem jest Tito. – Wodorówka, wodorówka – cieszyli się chłopcy. – Ona lepsza od atomówki. Atom to już szmelc, a ta jak nie pierdolnie... Pół Ameryki rozpierdoli! Druga pół drugiej i będzie jedna Ameryka. Zobaczysz w gazecie – zostanie gruz, tylko jajca Amerykanów i kłaki z piczek, a z ich drapaczy chmur ni chuja! – tłumaczył mi kumpel, syn gminnego sekretarza partii. Od początku tego roku najważniejszego człowieka we wsi. – Bomby to nic, ale jak tego Titę zmajstrować? – martwił się pan. Na wszystko trzeba dużo gazet i papendeklu. Każdy, kto miał makulaturę, drut i papendekel, obiecał przynieść do szkoły. Dziewczęta przyniosły mąki na klajster i od rana w wielkim garnku parowała na kuchni woda. Maluchy darły gazety na strzępy, obrzucały się nimi, starsze dziewczęta moczyły papier w olbrzymiej balii, inne wygniatały z masy papierowej ogromne kule i wrzucały do gara z klajstrem. Panował zaduch. Z każdego kata dobiegał pisk obmacywanych po gołych dupach dziewcząt. Pani szyje mundur marszałka, dziewczęta haftują epolety, a chłopcy ostrożnie wyjmują ze starych latarek okrągłe czerwone szkiełka na oczy Wroga Ludu. Dwaj spryciarze idealnie przepiłowali stary globus na tłuste półdupki wroga. – Nikt się nie opierdala – mówi syn Sekretarza. – Czas nagli, a roboty jeszcze w kurwę. – Chodzę smutny po korytarzu. Klasa zawalona kawałkami papierów. Tito prawie gotowy wysycha w słońcu. Żarzą się jego złe oczy. Wielkie czerwone oczy i gruby mięsisty nochal. – O ty, mój kochany wrogu! Żebym mógł z tobą pojechać na wielką paradę ludu – marzyłem wtedy. Zagadywałem do Tity, ale on stał niewzruszony i patrzył czerwonym zezem oczu na prawie już zielone majem wzgórza mojej wsi. – Ojciec przygotował furmankę, oczyścił konia, przyniósł od sąsiada drugie siedzenie dla Czynnika, a z szopy mocny powróz dla Tity. – Jedziemy! W imię Boże! – krzyknął, kiedy usiadłem obok niego. W nocy budziłem się z koszmarnych snów. Śniły mi się wielkie samoloty zrzucające bomby atomowe i zaraz obok wodorowe. Paliły się lasy, płonęła wieś, wzgórza pękały od bomb i wypływała z nich lawa rozżarzonych kamieni, spływała po łąkach do rzeki i płynęła dalej do Sanu. Uciekałem spod bomb, a lawa parzyła mi stopy. - 11 11 Tito gonił za mną, chwytał za kudły. Wyrywałem się uciekając za szopę i zamykałem się w sraczu pod starą wierzbą. Czmychałem w chaszcze dzikiego bzu, który zaczynał kwitnąc nad fosą, niedaleko okna z widokiem na drogę, którą czasem przejeżdżało auto, hamując gwałtownie przed olbrzymią kałużą, pogłębianą przeze mnie każdego wieczoru, szpikowaną gwoździami wbitymi w deskę, żeby jak najwięcej zepsuło się aut, traktorów z przyczepami, żeby wywracały się fury z sianem, przygniatając wystraszone baby, wyłażące spod wozu jak wielkie żaby, zapłakane, trzymające się za obolałe głupie łby, całe w kudłach wymieszanych z sianem, zasmarkane, z gołymi dupami, z czarnym gniazdem piczki tak wielkiej, że widocznej dobrze z przydrożnych krzaków, gdzie stałem z kumplem, organizatorem podglądactwa w całej okolicy, tak że znaliśmy wszystkie dupy dalszych i bliższych sąsiadek, starszych i młodszych, wiecznych dziewic i tych wyruchanych tak dokładnie, że tęsknota niesamowita nas parła do wieku jebania i oglądaliśmy nasze wątłe narzędzia, którymi trudno byłoby zrobić krzywdę małej zielonej żabce. Tito gonił mnie, nieporadny, gruby jak mój pierwszowojenny dziadek, jak kułak, wymalowany na plakacie wiszącym na dębie we wsi albo w „Gromadzie”, co ją Ojciec zaprenumerował jeszcze niedawno, dopóki nie podrożała o dziesięć groszy. Tito gonił mnie bez wytchnienia, chwytał ogromną łapą, zaciskał paluchy na karku, dusił, deptał. Nie mogłem pisnąć słowa. Walił po plecach kolbą wielkiego karabinu. Ale w chwilach nieuwagi wyrywałem mu się spod buta o grubej podeszwie i uciekałem na najwyższe drzewo w ogrodzie. Strzelał do mnie, a ja spadałem dokładnie zabity. Kiedy podnosiłem się, próbując uciec strasznemu wrogowi dobrego ludu, sikała ze mnie krew na wszystkie strony. – Tato, tato! Tito! Tito!!! – krzyczałem. Ojciec podszedł do mnie: – Uspokój się, chłopcze. Zaświecił lampę naftową i usiadł przy mnie. Cały spocony leżałem na rozbebeszonej, rozsuwanej kanapie. Zdarte prześcieradło, słoma w gównie, mokra od szczochów. – Zesrałeś się przez tę politykę. Zesrałem się, tato. Widać i czuć. Tito mnie atakował bombami. Kiedy nie trafił, gonił za mną i strzelał. Tito jest wielkim wrogiem. – Pośpij jeszcze, dopiero po północy – powiedział. Wszedłem do czystej pościeli. Zasnąłem, ale za chwilę Tito znów strzelał do mnie. Wyskoczyłem z łóżka, Ojciec też zerwał się na równe nogi. Przysnąłem dopiero nad ranem. – Jedziesz? – spytał mnie cicho. Konik ruszył. Koła żelaznego wozu zaterkotały na kamiennej drodze. – Coś późno, obywatelu. Nie spieszy się wam – powiedział Najważniejszy Sekretarz. – Trzymaj konia! Zlecił mi nerwowo Ojciec. Rzucił lejce i stanął przy wozie. – Przypierdolić wam, Sekretarzu? – usłyszałem. Po chwili Czynnik siedział jak hrabia na wozie. Ojciec zarzucił sznur na barki największego z wrogów ludu, opasał go, żeby się nie kolebał, bo głowa nie była pewna, bomby umieścił wokół Czynnika i ruszyliśmy. Czynnik, niedawno jeszcze parobek dworski, mieszkał pod strzechą w jednej izbie z dziewięciorgiem dzieci, których, produkcji jeszcze nie zakończył, dosiadając po każdym tęższym ochlaju chudej babiny, trzymając się jej obciągniętych przez niemowlaki i wciąż głodną, zębatą już zgraję dzieci cyców, pokrzykując przy tym jak na starą krowę, ciągle jebiąc, wpędzał ją w kąt pomiędzy szafę a szerokie wyro i tam, gdy głowę zagłębiła w rupieciach, a dupsko unosiła mu pod nos, z rewolucyjnym okrzykiem wtryskiwał w nią garść nasienia, przyklepując szparzysko łapskiem. Gdy tylko zapił, szedłem za nim razem z Dolą, śledząc pijanicę zza nadrzecznych krzaków, żeby nie stracić go z oczu, ale też zanadto nie wyprzedzić, wlekliśmy się do jego przycupnię - 12 12 tej pod zarośniętymi starymi olchami chałupinki. Gdy zamykał za sobą skrzypiące drzwi do wąskiej sieni, czym prędzej dopadaliśmy dwóch małych okienek nędznej kuchni i zastygaliśmy, przylepieni głowami do ram. Nagle, na jego bojowy okrzyk: – Zdzieraj majty, stara kurwo! – podnosiliśmy łby, przyklejając gały do omszałych zielonych brudem szybek. Majty, grube barchany, aż nieprzyjemnie grube, lądowały pod piecem lub na garach z kwaśnym mlekiem, a ona klęczała przed nim, prosząc o litość Boga, Matkę Boską i starego świętego Józefa. Rzęziła dopóty, dopóki ciosem pięści w czoło albo kopniakiem w nerki nie zwalił jej bezzębną gębą na klepisko i nie zdarł reszty szmat, by dosiąść jej w rozkroku. Teraz dzieciarnia, już pewna bezpieczeństwa, wyłaziła spod łóżek, i oklaskując zwycięskiego ojca, krzyczała: – Tato jebie! Tato jebie! Znałem jego dzieciarnię: wciąż zasmarkaną i zawszoną, dożywianą w szkole na dużej przerwie chlebem z marmoladą, popijającą największymi brudnymi kubkami czarną kawę. Teraz pierwszy we wsi członek zjednoczonej partii, od dzieciństwa bez zębów, z gębą fioletową od nikotyny, piwa i wina, bardzo rzadko od wódki, siedział prosto na wozie mojego Ojca, trzymając na kolanach zdartą, wypchaną czymś teczkę, zapiętą na dwie pętle z drutu. Ruszyliśmy spod szkoły jako ostatni. Kumple-biedniacy, koleżanki-dziadówki, zawsze bez majtek, z różowym, chętnie dostępnym na przerwie mięskiem, wyruszyli olbrzymimi, krytymi plandeką ciężarówkami wcześniej. Jako syn kułaka nie miałem najmniejszych szans dostać się na budę auta. – Ojciec ma konia, może cię zawieźć. Maj zaczął się ciepło. Słońce świeciło prosto w ślepia Tity, a ten patrzył bezczelnie w tarczę słońca, kiedy konik mijając kolejna serpentynę jechał na wschód. Po obu stronach drogi i głęboko w dole, pod wzgórzem, rozciągała się wieś w jaskrawej zieleni, zlanej rosą. Patrzyłem, nie mówiąc nic. Ojciec też nie rozmawiał z Czynnikiem, nie odpowiadał na jego klasowe zaczepki o nędzy mas, która dopiero niedawno ustała, a zaczęła się wreszcie dla bogatych krwiopijców o tęgich brzuchach, spęczniałych znojem biedaków, parobków, którym nikt nie kiwnął głową na dzień dobry. Wieczni nędzarze kopali kartofle, przez całą zimę młócili cepami zboże bogaczom, u których robili za nic od stworzenia świata, aż nastały rządy ludu, krzywdzonego i poniżanego za jego dobre serce, prawy charakter i silne ręce do każdej roboty. Na wzgórzu Czynnik otworzył starą teczkę wypchaną butelkami z winem. – Kułak, łykniesz? – spytał Ojca – Nie chlej, bo mi spadniesz, chuju, z wozu – podziękował mu Ojciec, nawet się nie oglądając. Słońce wznosiło się coraz wyżej i teraz mnie świeciło w oczy. Wieś niknęła w dali, a raczej w głębi kotliny, zasłonięta przez masyw wzgórza, który wreszcie minęliśmy, kierując się ku miasteczku. Konik biegł truchcikiem, wóz podskakiwał na kamieniach, nurzając się w kałużach po kwietniowym deszczu. Słońce... Przedwczoraj na akademii pierwszomajowej przed całą wsią recytowałem: Za to słonko, co świeci, Za ten koszyczek malin, Dziękują ci dzieci – Towarzyszu Stalin. Zebrałem obfite oklaski. Od całej wsi. Od kolegów, koleżanek, starszych i młodszych. Od starych chłopów, co całe dnie pruli żyły na pańskich polach. Za kilo cukru. Za bochenek chle - 13 13 ba. Za nic, kurwa, za nic. Od starych bab, co od świtu do nocy nie schodziły z dworskich łanów prosa, lnu, konopi, buraków i ziemniaków. Przez całe życie harowały, nie znając radości ze swej pizdy i cycków. Tak mówił przedwczoraj pijany Czynnik innym pijanym współczynnikom. Podsłuchałem ich w ciemnościach przy Grobie Nieznanego Żołnierza, który padł w pańskiej wojnie przeciw bolszewikom. Po chwili znów staję na scenie Domu Ludowego, prawie na baczność, z nogą lekko wysuniętą do przodu, że zmarszczoną brwią i złym błyskiem w oczach. Pięści też mam zaciśnięte. Szmer na zatłoczonej sali ustał. Nawet niemowlaki nakarmione cycem, nakryte onucką przestały drzeć mordy. Czekam chwilę... Któż jak On przez dziesiątki lat na dziobie okrętu wytrwał! Cisza. Niesamowita cisza. Słyszę swój głos ginący pod wysokim sufitem świetlicy. Echo. Szóstej części przygląda się świat – Zawieszam głos: Bitwa! Skończyłem. Krótka pauza, głęboki ukłon w stronę słuchającego mnie ludu, i zbiegam ze sceny. Oklaski. Hurra oklasków. Przedzieram się przez ciżbę, wychodzę na podwórze. Ciemno. Delikatny szmer wiatru w listkach brzóz. Ktoś pociąga mnie za rękaw. Kocham cię za te wiersze – mówi moja Pierwsza Miłość. – Chodź dalej, to cię pocałuję. Usiedliśmy na płycie Grobu Nieznanego Żołnierza, który zginął za nie naszą Polskę. – Masz majtki? – Nie. Wiedziałam, że będziesz. Należy ci się nagroda. – To dobrze. Nie lubię się całować z kimś, kto ma majtki. Nie kłamała. Użarła mnie nieostrożnie w język. Jej ciało było bardzo gorące i mokre. Moje palce pachniały kobieta. Niosłem ostrożnie lewą rękę, ochraniałem jej palce przed wiatrem wczesnego wieczoru i przypadkowym dotknięciem bluzy lub spodni. – Co niesiesz, co znalazłeś? Pewnie śrubę? – spytał mnie Dola, kiedy już skręcałem do domu. – Nic nie znalazłem. Powąchaj – podsunąłem mu zazdrośnie pięść, by nie wywąchał mi całego zapachu. – Pizda... – z zachwytem pociągnął nosem. – Ty to masz szczęście. Od trzech dni nie miałem cipki w garści. Zapomniałem już, jak wygląda to stworzonko. Nie myłem ręki. Pachniała mi całą noc. Nawet usnąć chciałem jak najpóźniej, ale sen mnie zmorzył nie wiadomo kiedy... Śniły mi się słowiki. Rano na moich palcach nie było już zapachu. Po raz pierwszy poczułem się samotny. Miłość jest wszystkim. Wóz kolebał się bezpiecznie, tylko głowa Tity coraz bardziej chybotała. – Trza wolniej jechać – powiedział Czynnik – bo mu łeb odpadnie. – To go trzymaj za jajca – skwitował Ojciec. – Tyle masz do roboty. Wjechaliśmy w las. Do niedawna był jeszcze puszczą o jodłach opasłych jak beki na kapustę u biedaków. A teraz... Drzewa wiszące konarami nad drogą odcięły słońce. Ciemno i chłodniej. Kałuże pełne wody, błota i niewidocznych kłód, zerwanych ze starej drogi „dylowanki”. - 14 14 Wóz co chwila przechylał się niebezpiecznie, szprychy kół nabierały konarów, a te trzeszczały, łamiąc się, i pogruchotane spadały w kałuże. – Trzymaj się chłopcze, bo wypadniesz – powiedział Ojciec, zeskakując z wozu. – Złaź, bo wóz się wywróci – burknął do Czynnika. – Miałem jechać, to jadę – odciął się. Wóz płynął w kałużach. Koń niezbyt pewnie badał nieznany grunt. Ważne, że prawie każde przydrożne drzewo było obwieszone czerwonymi flagami. Byłyby na prześcieradła dla całej rodziny. Tylko nie ten kolor... – Czerwony las! Tato, czerwony las! – cieszyłem się. – Siedź spokojnie i trzymaj się! – krzyknął. Krzyknął jednak za późno. Wszyscy pasażerowie furmanki polecieli w cztery strony świata. Szybko wydostałem się z kałuży i zdrowo podskakiwałem, spływając brudną wodą. Czynnik wygramolił się, kulejąc. Ojciec rzucił mi lejce i wspólnie z Czynnikiem zabrali się do wyciągania kłody spomiędzy kół. Marszałek Tito leżał w krzakach za rowem, głową w dół. Z rozrzuconymi ramionami. Tylko bomby zrobiły się plaskate. – Może nadmuchasz? – zażartował Ojciec. – Kułak, z bomb nie rób se, kurwa, jaj! Z czym teraz pójdzie Tito przez stadion? No z czym? Z takimi plaskatymi bombami? Dostaniesz grzywnę za takie jechanie. Trzeba było zejść w jamę i ściągnąć marszałka z krzaków. Był w niezłym stanie, tylko mordę mu uszkodziło i spodnie pękły na wschodniej półkuli, odsłaniając Związek Radziecki. – I co teraz? Jak on wygląda? – prawie płakał Czynnik. – Wróg musi być groźny. A tak jest żałosny. No, morda trochę nieforemna. Zaraz mu poprawię – zdecydował Ojciec. Miękkie poklepywanie po buzi nie pomogło. Zdecydowanym ciosem pięści Ojciec przy wrócił mu stereometrię twarzy. Niestety – duże czerwone oczy wpadły przy tym do brzucha. – Trza zrobić operację, i to tu, żeby nikt nie widział – zaproponował Czynnik. – To se rób! Ja jadę. Dobry wróg to ślepy wróg – powiedział Ojciec i zgodnie nałożyli kukłę na wóz. Dalej droga była nieco lepsza. Pod lasem Ojciec zatrzymał konika, żeby odpoczął. – O! – krzyknął Czynnik. – A moja teczuszka? Gdzie moja teczuszka? Ja się wracam, a ty, kułak, czekaj. Wrócił po chwili, niosąc pod pachą teczkę. Na szczęście nie stłukła się żadna butelka. Bezładne jeszcze tłumy włóczą się wszędzie. Pochód dopiero się formuje. Nad stadionem powiewają hektary pociętej czerwieni. Wiatr wznosi je do błękitu nieba. Zieleń płyty stadionu. Tłum przewala się, kotłuje pod setkami portretów brodatych proroków. Takich tłumów nigdy nie widziałem, nasz odpust na Piotra i Pawła to nic przy tych ludowych masach w czerwieni, pod czerwienią, pod tysiącami sztandarów, szturmówek, chorągiewek, proporczyków, wszystkiego, co może być czerwone i tylko gdzieniegdzie białe. Furmanki stanęły z dala. Również auta, których bały się konie, więc Ojciec został przy koniu, a ja poszedłem z Czynnikiem, dźwigając plaskatą wodorówkę. Biedak wiejski i donosiciel na kułaków i innych wrogów ludu, którym sanacja przewróciła w głowie, niesie atomówkę, rozglądając się za swoimi. Muszą się jeszcze wrócić i bezpiecznie dostarczyć na stadion Titę. Na szczęście szybko spotkał swoich i poszli po ślepą kukłę. A ja wędruję po stadionie, marząc o spotkaniu z Pierwsza Miłością, ale nie przyjechała. Nie, to nie. Ona też jest niepewna – myślę. – Przy mnie niby zgadza się z Nowym Ustrojem, ale jej Ojciec pyskuje na Stalina i posądza go o Katyń. Mój Ojciec również gada bez przerwy o Katy - 15 15 niu, że to robota Stalina. – Wystrzelał naszych – upierał się ostatnio. – Kwiat inteligencji naszej wyginął. Najmądrzejszych ludzi w narodzie zgładził. Zostały męty i rządzą. Chłopi swoje – Stalin swoje. Tylko baby nic nie mówią, bo niewiele wiedzą. Nad stadionem z głośników nieustannie dobiega muzyka, bojowe rewolucyjne pieśni, z których większość słyszałem, chociaż Ojciec uparł się i nie chce kupić radia. Mówi, że nie ma za co. Wreszcie moja ulubiona pieśń, którą i Ojciec często śpiewa, kiedy jest wkurwiony na panów: O cześć wam panowie magnaci... Bardzo ją lubię, ale w Warszawie pochód znów przechodzi przed trybuną i wszyscy tam krzyczą: STALIN – BIERUT – STALIN – BIERUT – STALIN – BIERUT – STALIN! – STALIN!