Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pawzun Janina - Notatki z czerwonej polany PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Janina Pawzun
Notatki z Czerwonej Polany
Książka nagrodzona dwukrotnie "nagrodą dziennikarzy"
Polska Oficyna Wydawnicza. "Kraj" Auckland, Nowa Zelandia, 1995r.
Wstępne procesowanie tekstu - Ewa Milanowska
Skład komputerowy - Witold Frenkiel
Komputerowa obróbka zdjęć - Zbigniew Moroz "Tower of Babel" 5 Kayle Glen, West
Harbour,
Auckland New Zealand, Ph./Fax 0064,9,4166548,
[email protected]
Korekta - Izabella Frenkiel
Druk - Witold Frenkiel
Opracowanie okładki - Witold Frenkiel ( wszystkie prace wykonane bezpłatnie )
Dodatek dwutygodnika "Kraj" (Auckland. Nowa Zealandia) ISSN 1173-2555
Wszelkie prawa zastrzeżone ISBN 0-473-03676-2, Wydawca. - Niezalezna Oficyna
Wydawnicza "Kraj".
Auckland N.Z. Witold Frenkiel, 185 "B" Metcalfe Rd. Henderson- Ranui
tel./fax/data/głos - 0064/9/8335431
(nowy adres wydawcy: "Kraj" 9 Raffles Str, Mt.Gravatt, Brisbane, Qld. 4122,
Australia.
tel./fax/voice - 0061-7-33432991, E-mail:
[email protected])
Do strony głównej "KRAJU" -
http://www.uq.net.au/~zzwfrenkhttp://www.uq.net.au/~zzwfrenkDo strony głównej
POLANDNET - http://www.polandnet.com/http://www.polandnet.com/
Od Wydawcy
Czuję się w obowiązku wyjaśnić czytelnikowi przyczynę zainteresowania się przez
nas w odległej Nowej Zelandii, tekstem, Notatki z Czerwonej Polany, autorstwa
Pani Janiny Pawzun.
Nowa Zealandia, dwie wyspy o powierzchni podobnej jak Polska, otoczone wodami
największego oceanu świata, stały się ojczyzną setek Polaków, których macoszym
domem, z woli Stalina, po 17 września 1939 roku stała się zauralska Rosja, a
głównie Kazachstan. Właśnie im i gwoli pamięci tego co tam przeżyli, uznałem za
swój obowiązek wydanie tej książki. Książka ta należy się też tym Polakom i ich
potomkom, którzy nadal zamieszkują w Kazachstanie, którym nie było dane nigdy
wrócić do ojczyzny. Należy się ona też pionierom, niosącym ponownie polskość
tam, gdzie tępiono ją przez dziesięciolecia, ich wysiłkowi i poświęceniu.
Autorka książki, Pani Janina Pawzun, we wprowadzeniu do swej książki, jak też
Panowie Edward Kaczmarek i Edward Szymkowiak, których teksty znajdzie czytelnik
zaraz na początku, właściwie w sposób pełny przedstawili historyczne
uwarunkowania, za których sprawą w centrum Azji żyją Polacy i inne narodowości.
Odmiana w politycznym obrazie świata, zmiany w polityce ZSRR/Rosji/, przemiany w
Polsce i innych krajach, byłego "bloku wschodniego", otwarły drogę, aby ludzie
dobrej woli, mogli podać dłoń swym rodakom i ich potomkom, którzy od paru
pokoleń stali się igraszką kaprysów ahumanitarnego systemu, poddawanym
eksterminacyjnej polityce narodowościowej, w kraju i przez system, dla którego
życie ludzkie stanowiło wartość najniższą.
DZIENNIK - NOTATKI, nie można bardziej obiektywnie przedstawić prawd o życiu,
jak notując je z fotograficzną dokładnością. Każda beletryzacja staje się
groźna, wprowadza subiektywizm spojrzenia autora. Tymczasem dziennik,- fakty
zapisane jeden po drugim, pozostawiają czytelnikowi prawo do wizji osobistej, do
własnej oceny, do wnioskowania na bazie posiadanej wiedzy, jednocześnie ją
wzbogacając.
Człowiek posiada nadzwyczajne możliwości adaptacyjne do życia w skrajnie
niekorzystnych warunkach przyrodniczych, dowodem tego jest zasiedlenie przez
ludzi, rejonów globu ziemskiego, gdzie warunki są wybitnie ku temu
niesprzyjające, zaliczają się też do nich ogromne połacie Kazachstanu.
Od najdawniejszych czasów osiedlania się ludzi w podobnych miejscach,
społeczności wykształcały specyficzne dla danych warunków normy współpracy,
wzajemnego wspierania się, zbiorowego bezpieczeństwa, zapewniające bytowanie.
Ostatnie stulecia zaczęły wspierać ludzką ekspansję zdobyczami współczesnej
technologii, czyniąc życie łatwiejszym, znośniejszym, bezpieczniejszym.
Władze tej dawnej, carskiej Rosji, ostatnio ich komunistyczni następcy,
ingerowali w życie społeczne ludzi osiadłych na terenie ich kraju w sposób
destruktywny. Zacofanie technologiczne w strefie konsumpcyjnej, opieszałość w
świadczeniu obowiązków wobec obywateli, dają odpowiedź dlaczego, poza
uwarunkowaniami czysto politycznymi, życie w tym rejonie świata, tak daleko
odbiega od norm do których przywykliśmy.
Notatki z Czerwonej Polany ukazują rozziew między tym, co przywykliśmy uznawać
za normalne warunki życia, a istniejącą w Kazachstanie rzeczywistością, /należy
to odczytywać w ZSRR/. Dzięki nim widzimy obraz pomieszania modelu ludzkiej
egzystencji z wieku XIX i XX, jawi nam się wizja pięknej, acz nieprzyjaznej,
udręczającej, niebezpiecznej i wrogiej człowiekowi przyrody.
Kazachstan, Syberia, Zauralska Rosja to nazwy miejsc na ziemi, dla Polaków,
będące niczym innym jak synonimami katorgi, nieludzkich warunków bytowania.
"Nieludzka ziemia", nie udało mi się stwierdzić, kto pierwszy i kiedy użył tego
określenia. Wiadomym jest jednak, że na jego ukucie ciężko pracowały całe
pokolenia satrapów, rodem tak z Rosji carskiej jak i sowieckiej. Ich metody i
cele były niezmienne, dręczyć ludzi w celu wymuszenia podległości, dręczyć
pospołu z naturą idealnie spełniającą w tej części świata właśnie to
zapotrzebowanie. Kosztowało to na przestrzeni lat nieprzeliczone tysiące istnień
ludzkich. Pozornie odniesiono sukces, poziom wynarodowienia, mierzony znajością
języka ojczystego jest wysoki. Zniszczono świątynie, usunięto kapłanów, niby
odebrano ludziom ich religie, nie potrafiono odebrać pamięci i poczucia krzywdy.
Tym dwu wartościom zbudowano pomniki symboli. Okazało się łatwiejszym, to
właśnie widać na podstawie zapisków w tej książce, odebranie ludziom ich
świadomości narodowej na poziomie wiedzy i znajomości, kultury i tradycji, nie
powiodło się na podstawowym, poczuciu odrębności. Jestem Polakiem, mimo, że nic
o tej Polsce nie wiem, nie znam jej kultury, historii, teraźniejszości, tu
jestem obcy, jestem tu wbrew swojej woli.
Ludzie, których tu osiedlano, wielokrotnie przywozili ze sobą nie wielką
świadomość narodową, a częściej patriotyzm lokalny, swej wsi czy miasteczka,
polskiej wsi, polskiego miasteczka. Wyższą świadomość narodową "wytępiono" dość
dokładnie, wraz ze wszystkimi posądzanymi o odrobinę wyższy jej poziom, odrobinę
wyższe wykształcenie czy status społeczny, ci przepadali zwykle bez wieści.
Tak jak nie powiodła się walka z wiarą, ta potrafiła przetrwać bez kościoła i
kapłana, jako potrzeba ducha, tak przetrwał ten podstawowy poziom świadomości
narodowej, wraz z potrzebą powrotu do układów społecznych "przyjaznych" w
miejsce "nieprzyjaznych", wraz z potrzebą powrotu na ziemię "ludzką" z ziemi
"nieludzkiej".
Autorka, we wstępie do swej pracy, słusznie zadaje retoryczne pytanie, "czy
obawiano się jej społecznikowskiego charakteru". Tak, tego się obawiano, nie
nauki języka, lecz społecznikowskiego daru budzenia świadomości, mogącego
zapłonąć ponownie spopielałego już prawie ogniska uczuć narodowych.
Obserwator politycznej areny świata, przywykł ogładać parady uzbrojonej po zęby
armi "Imperium Zła" z Placu Czerwonego w Moskwie, słuchąć relacji z "podboju"
kosmosu, nigdy zaś nie widział tego "kolosa" taplającego się nogami swych
obywateli w błotnistych drogach Kazachstanu.
To właśnie wszystko dało mi się spostrzec na kartach tej książki, bez upiekszeń
i przerysowań, wyrażające się jedynie stwierdzeniami faktów,..znów brak prądu,
....telefonu, ...masła, ...mięsa, ...autobusu, okna zabite gwoździami, ...wiatr
hula po pokoju, wiadra na górę wiadra w dół, itp. Odaję tę książkę do rąk
czytelnika, - czy znajdzie w niej te same prawdy, które ja w niej odkryłem? -
..................
Witold Frenkiel
AUCKLAND. Nowa Zelandia. 27.10.1995r. d-k polski "KRAJ"
Słowo wstępne
Polacy "rzuceni losem" na wszystkie kontynenty tworzą mniejsze lub większe
ośrodki polonijne. Wielu z nich to już tylko "dalecy" potomkowie emigrantów
szukających pracy i chleba. Różne były przyczyny, które decydowały o emigrowaniu
z kraju ojczystego. Ciekawość świata, ale częściej konieczność. Nie zawsze sami
decydowali o "nowym" miejscu na ziemi. Przeważnie ów "los" wyznaczał miejsce w
Ameryce, Australii czy na ziemiach azjatyckich.
Były też przyczyny skrajnie różne od wymienionych wyżej. Rok 1936 i 1939 wraz z
kolejnym rozbiorem Polski przez Niemcy hitlerowskie i państwa sowieckie to czas
niesłychanego terroru na ziemiach polskich. Okupant kierując się własną polityką
narodowościową, lekceważąc jakiekolwiek zasady humanitarne, przesiedlał z
naszych terenów ludność polską na ziemie azjatyckie, by dokonać kolejnej
rusyfikacji, albo też uczynić z przesiedlanych przymusowo Polaków tanią siłę
roboczą. Takim też sposobem wielu naszych ziomków znalazło się w większych czy
mniejszych grupach na olbrzymich obszarach byłego ZSRR, między innymi i w
Kazachstanie.
Zdawało się, że czeka tych ludzi - zwłaszcza ich synów i córki - zupełne
wynarodowienie. Zapomniani przez kolejne ekipy rządzące Polską, pogodzili się z
losem, pogodzili się z myślą, że Ojczyzna-Matka nie może im pomóc.
Ale burzliwe lata 80-te w Polsce dokonały jednak ogromnego przełomu w spojrzeniu
na tych zagubionych w dalekich przestrzeniach Azji ludzi. Polska
W 1936 roku, kiedy z woli Stalina z okręgu chmielnickiego i żytomskiego na
Ukrainie deportowano tutaj rodziny polskie, dookoła był goły step. "Wrogów ludu
i państwa radzieckiego" wypędzono z pociągów w szczere pole i kazano się
zagospodarzyć. Przeważały kobiety z dziećmi i starcy, mężczyzn bowiem i młodych
chłopców odseparowano od nich już na początku deportacji i wywieziono w
nieznane. Nikt z nich nigdy nie dał żadnego znaku życia. Dziś już wiele, choć
zapewne ciągle jeszcze zbyt mało, wiemy o nieludzkich warunkach na tej
nieludzkiej ziemi, jakie zgotowała władza radziecka, milionon swoich i mniej
swoich obywateli, w czasach, które jeszcze do niedawna z taką wyrozumiałością
określano "okresem błędów i wypaczeń", a które były czasami zbrodni i
ludobójstwa.
Do gołego stepu po tygodniach transportu nie wszyscy dojechali, bo wielu zmarło
w drodze z głodu i chorób. W pierwszych miesiącach bytowania z gołymi rękami, w
wyżłobionych w ziemi ziemiankach, pomarło drugie tyle ludzi, głównie dzieci i
starców. Kto przeżył, kto dziś - po jakże wielu latach - ma odwagę przypominać
opowieści zasłyszane od swoich dziadków, w nazwie sioła - Czerwona Polana, nie
słyszy pożądanego patosu. Oni ją pojmują dosłownie ....
Trafiłam z pionierską misją w serce kazachstańskich stepów za sprawą ...
"Dziennika Wieczornego". Kiedy bowiem pieriestrojka i głasnost pozwoliły
przypomnieć problemy polskich mniejszości narodowych na Litwie, Ukrainie i
Białorusi odezwał się z dalekiej Karagandy liczący dziś 83 lata hrabia JAN
PLATER-GAJEWSKI (do 1936 r. ambasador Rzeczypospolitej w Moskwie a po 17
września więzień wielu gułagów), który w liście do ministra Samsonowicza
przypomniał, że poza republikami sąsiadującymi a Polską na terenie Związku
Radzieckiego żyje nadal wielu Polaków, o których zapomniały "Bóg i Ojczyzna", a
którym należy się szybka i skuteczna pomoc.
CZERWONA POLANA. Sioło w Kielerowskim regionie Kokczetawskiej obłasti
Kazachskiej RR. Sam środek kazachskich stepów. Wielokrotnie stąd bliżej do
słynnego chińskiego muru niżli do kraju zwanego Polską. W prostej linii
samolotem 1200 km do Ałma-Aty, stolicy Kazachstanu, 3000 km od Moskwy.
Dziwne sioło. Do jednej tutejszej szkoły uczęszczają dzieci 154 rodzin
niemieckich, 107 rodzin polskich, 43 rosyjskich, 34 ukraińskich i 9
białoruskich. Dzieci rodzin kazachskich nie ma.
Uczniowie tej typowej jedenastolatki uczyli się dotąd języków: rosyjskiego i
niemieckiego, od lutego 1990 roku uczą się także polskiego - który jest
przedmiotem nadobowiązkowym - a od 1.09. wszyscy muszą uczęszczać na obowiązkowe
lekcje języka kazachskiego. Władze republiki zadbały o podkreślenie swojej
tożsamości. Tego wszystkiego dowiem się póżniej. Tymczasem ...........
15 luty 1990 r.
Wysiadam z samolotu. Widzę jedynie przed sobą umykające nogi. Drżę, aby ich nie
stracić z oczu. Wszak tubylcy jedynie wiedzą jak dojść do budynku lotniska.
Dochodzę do świateł: budynek! W drzwiach stoi dwóch mężczyzn. Serce mi ściska -
widzę w ich dłoniach, na tym kontynencie w środku zimy, biało-czerwone gożdziki.
Barwy narodowe, polskie. Jestem wewnętrznie przekonana, uspokojona - ktoś mnie
odbierze, ktoś się mną zaopiekuje w tym dalekim, nieznanym mi świecie, ktoś mnie
ugości herbatą.
Jeszcze tydzień temu miałam rozmowę telefoniczną z Ministerstwem Edukacji
Narodowej w Warszawie w sprawie podjęcia pracy dydaktycznej w Kazachstanie.
Wahaniom nie było końca. Najpierw porwał mnie entuzjazm patriotyczny, należy
pomóc, następnie zrodziły się wątpliwości, które po niespełna roku okazały się
słuszne, ale wahania te wyczuła informująca mnie pracownica MEN. Na pytanie moje
- dokąd pojadę, odpowiedziała, że do Ałma-Aty.To zadecydowało o decyzji mojego
wyjazdu. Myślałam - stolica Kazachstanu, 100 km. od muru chińskiego - przeżyję.
O naiwności moja ! W przeddzień wyjazdu do Kazachstanu zjawiłam się w
Ministerstwie po dokumenty upoważniające na wyjazd. Pierwsze moje zdumienie:
potrzebne dodatkowe zdjęcie na paszport, obojętnie jakie, bo gdzieś im jedno
zaginęło. Miałam zupełnie inne i tym sposobem na poczekaniu otrzymałam paszport.
Wówczas nie dziwiłam się aż tak bardzo, ale potem, po długich miesiącach
zrozumiałam, że komuś już w Polsce zależało, abym do nich nie jechała.
Całe moje życie, oprócz pracy dydatktycznej - poświęcałam swój wolny czas na
organizowaniu aktywnego spędzania wolnego czasu dzieci i młodzieży. Dzieci,
młodzież, rodzice, mieszkańcy Solca Kujawskiego z pewnością ten świetny okres
mojej działalności pamiętają. Czy i takiej polskości ktoś się obawiał? Wiele
wskazuje na to, że tak.
Ale do tego dojdziemy stopniowo.
Jak powiedziałam - dostałam paszport, następnie bilet i ze zdumieniem
stwierdzam, że mam lecieć do Kokczetaw. Gdzie to jest? Proszę o mapę. Nie ma.
Odprowadzający mnie syn szaleje: mamo nie jedż, oddaj paszport i bilet. Myśli
kłębią się. Co robić? Najpierw odruch rezygnacji, ale tylko na moment. Decyduję,
że jadę. Uczymy się wymawiać słowo Kokczetaw. Nic więcej nie wiem, ani w jakim
to rejonie. Kazachstan to step lub pustynia, więc gdzie jadę? Dzieciom moim nie
zostawiam adresu, ponieważ nie znamy go.
Pożegnanie smutne, a przyszłość niepewna. Następnego dnia jestem już w Moskwie.
Na lotnisku odbiera grupę pierwszych w dosłownym znaczeniu pionierek,
przedstawiciel ambasady polskiej, pan Dąbrowski. Jedziemy 80 km z lotniska
międzynarodowego na lotnisko krajowe. Jedziemy w śniegu, w Moskwie -7"C, a
Warszawa żegnała nas +5 C. Jest nam zimno. Pytamy o nasze miejscowości, ale z
ambasady polskiej wg. słów pana Dąbrowskiego nikt nie był zimą w Kazachstanie.
Niewiele nam może powiedzieć.
Słuchamy więc objaśnień dotyczących Moskwy. Moskwa olbrzymia, 9 milionów
mieszkańców. Na lotnisko dojeżdżamy w momencie, kiedy samolot jest już w
rozruchu. Po wielu dramatycznych zabiegach p. Dąbrowskiego dostawiają nam schody
i zdyszane wchodzimy do samolotu. I znów pytanie: jak długo tym niepewnym
(wydaje się, że samolot to grat) samolotem lecimy? Trzy godziny. O, Boże! Dłużej
niż z Polski do Paryża. W samolocie krajowym inni ludzie: Kazachowie. Pierwsze
moje z nimi spotkanie. Zmęczeni oczekiwaniem na lotnisku, niekiedy po 2-3 dniach
czekania na bilet rozkładają siedzenia i kładą się zaraz po starcie do spania.
Wszak długa droga nas czeka. I tak dochodzimy do momentu lądowania.
Jak wspomniałam gożdziki w polskich barwach narodowych zasugerowały mi, że ktoś
na mnie czeka. Był to kierownik szkoły i inspektor oświaty. Obaj polskiego
pochodzenia. Czekali na przyjazd polskich nauczycielek bardzo długo. Witamy się
serdecznie. Rozmawiamy po polsku i rosyjsku. Kierownik szkoły tłumaczy po
rosyjsku. Czekamy na odbiór bagaży. Nie ma ich. Nie przyleciały z Moskwy.
Idziemy do biura lotniska. Spisujemy protokół zaginięcia. Pierwsza przeszkoda na
innej ziemi, a druga w przeciągu dwóch dni. Zastanawiam się, czy ten rejon można
nazwać Azją Syberyjską. Buran szaleje. Zjawisko dla Europejczyka absolutnie
nieznane, zaskakujące. Właśnie w szalejącym, rozrywającym wichrze ze śniegiem, w
śnieżycy z widocznością na 1 metr, lądował samolot. Buran - zjawisko
zdumiewające, grożne i niebezpieczne. Piękne i pełne niespodzianek dla tych,
którzy go nie znają. Potem tego doświadczyłam. Jedziemy samochodem moskwiczem.
Pytam czy tu będę pracować. Nie - pada odpowiedż - w Krasnej Polanie. Ile to
kilometrów stąd? 105. Jest to duża wieś - pada odpowiedż. Padam na siedzenie
jeszcze głębiej z przerażenia.
23 luty 1990r.
Przyjechałam jako pionierka do Kazachstanu. Chcę rozumieć wszystko, co się
zdarzy. Tu, budzi się po 70-ciu latach Polonia. Odezwały się korzenie dziadów -
Polaków. Polaków ukraińskich przesiedlonych w latach 36-tych aż do Czerwonej
Polany.
Przyjechałam na wezwanie Ministertwa Edukacji Narodowej, by uczyć języka
polskiego tych ludzi, którzy w rubryce: narodowość - piszą: polska.
Jest to rdzeń drzewa, ale gałęzie - dzieci nie mówią językiem rodziców, choć
rozumieją, a ich dzieci choć też Polacy - już tego języka nawet nie rozumieją.
W historii Polski były rozbiory, a język polski przetrwał. Stalin przez krwawe,
bolesne metody - język polski w wielu osadach, w wymieszanych narodach - język
polski wyplenił.
We wszystkich rejonach Kazachstanu wprowadzono obowiązkowo język rosyjski. Aby
przeżyć, aby za mówienie językiem polskim nie stracić życia, rodzice w obawie o
swoje rodziny - nawet w domu mówili po rosyjsku. Znane mi są historie rodzin,
gdzie ojca wywieziono na Sybir, bo sąsiad wskazał partii w Solsowiecie na
sąsiada za bochenek chleba, iż ten uczy abecadła na książeczce do nabożeństwa w
języku polskim. ślad po ojcu zaginął.
Jestem. Chcę nauczyć polskości. Czy sprostam zadaniom?
24 luty 1990 r. - w nowym mieszkaniu.
Klimatyzuję się do nowych warunków. Warunki mieszkaniowe takie jak na wsi.
Mieszkam razem z nauczycielką z polski.
Osiedle kołchozowe. Z jednej strony 3 domki jednopiętrowe, z drugiej
prowizoryczne ledwo trzymające się szopy I garaże. Mieszkam na piętrze. Schody
drewniane, podłogi pomalowane na kolor bordowy. Wszędzie szpary, a w nich śnieg
i szron.
Wieś dzieli się na dwie części: centralna z kołchozem, szpitalem, sklepami,
Domem Kultury, Solsowietem i innymi urzędami, jak poczta i druga część wsi -
zadkładowe osiedle. Wieś jak na Kazachstan bardzo duża. 1600 mieszkańców. W
stepie, za wsią, szkoła jedenastolatka i zakład pracy, w którym remontuje się
silniki do traktorów i innych maszyn rolniczych. Ta część wsi jest wyrażnie
bardziej zadbana, domy wybudowane przez zakład pracy, wszędzie w obejściach ład
i porządek.
Mieszkam na skraju wsi w części zakładowej. Tylko dwa budynki są we wsi
jednopiętrowe. W jednym z nich, na piętrze mieszkam. Do mojego przyjazdu
mieszkanie było niezamieszkane. Przez tydzień pracownicy zakładu pracy, zgodnie
z prośbą mojego dyrektora szkoły, remontowali i bielili ściany wapnem. Schody i
podłoga pomalowane farbą olejną na kolor bordowy. Wszystkie ściany bardzo
nierówne, szpary, dziury. Okna podwójne, dobite gwożdziami. Wietrzyć i tak nie
trzeba, ponieważ stepowy, ostry wiatr i tak huczy po mieszkaniu. Jest kuchnia i
dwa pokoje: maleńki służy za sypialnię, duży do pracy. Piec do gotowania jest na
butlę gazową. Do mebli nie mam zastrzeżeń. No, może do biurka, które ma chwiejne
nogi i trzeba uważać, by nie rozpadło się. Prawdziwy, jedyny problem - to łóżko.
Lóżko wąskie, internackie, ze sprężynami, które pod uciskiem ciała skrzypi i
tułów znajduje się w przedziwnej konfiguracji. Trudno mówić o wypoczynku nocnym.
Wodę dzielą na dwa rodzaje: tę ze studni lub kołatki przyulicznej, która służy
do pokarmów, i "techniczną", którą przy odkręceniu kurka od kaloryferów używam
do zmywania naczyń i prania. Brudną i czystą wodę wnosi się i wynosi w wiadrach
po schodach. Z tej przyczyny ekonomizuję wodę, gdyż woda przy -20, -30 C. jest
dla Europejczyka ogromnym problemem. Toaleta, tzw. "wygódka", jest po drugiej
stronie ulicy, która niekiedy jest zasypana śniegiem. Wygódka drewniana "na
stopy" - jest trudną dla cywilizowanego świata sztuką.
I tak zaczynałam nowe nieznane kazachstańskie życie. Ileż musiałam się jeszcze
uczyć, aby przeżyć zdrowa w tym surowym, grożnym stepie ponad 5 tys. km od domu!
Pierwsze nasze zakupy w sklepie I tu wprowadza nas dyrektor szkoły z żoną.
Zaskoczenie. Duże powierzchnie, mało, bardzo mało towaru.
Wydajemy razem 30 rubli, ale brakuje szamponu do włosów. Kasjerka przyznaje się
głośno do polskości. Zaprasza i obiecuje nam pomagać. Znów decydujemy się na
mikroskopowe porcje płynu - będziemy znów oszczędzać jak wiele innych rzeczy
przywiezionych z Polski. Gotujemy pierwszy obiad.
W kuchni: Jarosława Kozłowska i Janina Pawzun
Dwa śliczne nowe garnki, czajnik, dwie patelenki. Jedna miska blaszana, biała.
Obieram ziemniaki, których jest tu bardzo mało z powodu nieurodzaju - zrobimy na
smalcu ziemniaki frytkowe z jajkiem i kiszonym ogórkiem. Moja koleżanka na moje
szczęście jest polską gospodynią. Ja w tych warunkach gotowałabym tylko wodę na
herbatę.
W tej chwili oczami wyobrażni widzę, ile to znów noszenia wiader wody.
Mróz -25 C. ślisko. Moje buty zupełnie nie trzymają się lodu. Nikt nie posypuje
dróg. Tu piasek nic by nie pomógł. Jest to normalność. Jak dżwigać te wiadra?
Boję się chodzić. Mój upadek na ulicy spowodował lęk przed utratą zdrowia, a
nawet życia. Upadając uderzyłam tyłem głowy o drogę, o lód. Futrzana czapka
chyba uchroniła mnie od wstrząsu mózgu. Odczuwam ból w innych częściach ciała.
Wizyta w szkole
Pan dyrektor Osiński wiezie nas swoim moskwiczem do szkoły.
Budynek murowany w kształcie litery U, piętrowy, 11-latka z internatem.
Jest to dzień utworzenia Armii Czerwonej. Dla tutejszych ludzi jest to święto,
ludzie obdarowują siebie i swoje dzieci upominkami. My też postanawiamy
uszanować ich zwyczaj i dajemy drobne, przywiezione za własne pieniądze,
upominki w postaci ołówków, gumek itp. Dzieci ubrane apelowo, w przepisowych
strojach czekają na korytarzu na rozpoczęcie apelu. Pan dyrektor przedstawia
nas. Mówię w języku polskim. Czuję wewnętrzny lęk ze wzruszenia. Dla nich i dla
mnie - to historyczna chwila. Pozdrawiam ich od naszych polskich dzieci, od
naszych rodzin, życzę wszystkiego dobrego im i ich rodzinom. Oklaski - czyżby
jednak rozumieli język polski? Nadzieja wstępuje we mnie.
W pokoju dyrektora czekam na zapisy dzieci na naukę języka polskiego. Nauka
języka polskiego będzie przedmiotem dodatkowym. Tworzy się dziesięć grup. Z 11
klasy 9 uczniów wyraziło chęć studiowania języka polskiego na uniwersytecie w
Moskwie, Leningradzie, Kijowie. Pierwsze takie informacje, które okazały się
nieprawdziwe.
Od poniedziałku zaczynamy pracę. Te informacje otrzymał dyrektor z naszej
ambasady od pana Chudzika. Wracamy do naszego mieszkania.
Step zimą
Z mojego pokoju przez okna widzę bezkresny, śnieżny step. Do złudzenia
przypomina zamarznięte morze z różnymi odcieniami bieli i szarości. śnieg
miejscami utworzył zaspy, które do złudzenia przypominają różną formę
niewielkich gór. Góry te wykorzystuje młodzież do zjazdów narciarskich, jak
również dachy domów łączące się z zaspami. W słońcu śnieg skrzy się w bardzo
dużej odległości. Gdzieś tam, na horyzoncie, widnieje czarna smuga licznych
krzewów. Pierwszy raz w życiu widzę step. Przypominają mi się "Stepy
Akermańskie" A. Mickiewicza. Tylko, że to zima nie lato i nie ten sam step.
Bania rosyjska
Bania - to łażnia. W Czerwonej Polanie jest łażnia ogólna, zakładowa, dostępna
dla każdego chętnego z niej skorzystać.
Domy zasobniejsze posiadają łażnie własne. Jest ich trzy. Pan dyrektor w sobotę
przygotował dla całej rodziny i dla nas łażnię. Nigdy w życiu nie byłam w takiej
łażni. Najpierw "dyrektorstwo" idzie do niej, potem my obie. Odległość bani od
domu - 10 m.
Bania posiada szczelnie zamykany "przedpokój", w którym rozbieramy się z rzeczy.
Para mimo to przedostaje się przez otwory w deskach z samej łażni. Rzeczy
wieszamy na gwożdziach i wilgotnieją. Wchodzimy do środka. Przy drzwiach, w
piecu podzielonym na dwie części, znajduje się wielka ilość wody i olbrzymie
kamienie. Obok tego pieca usytuowany dwustopniowy stół, na którym należy się
położyć lub siedzieć i pobijać związanymi gałązkami brzozy z liśćmi. Od czasu do
czasu nabierką należy polewać wodą boczne deseczki z kamieniami, dla wytwarzania
dużej ilości pary. Pani Mirka powrzaskuje: - ja nie wytrzymam! Wychodzę!
Jesteśmy jednak nadal w powłoce pary. Myjemy się, uderzamy miotełką. Nie
wiedziałam, jak spowodować większą ilość pary. Biorę więc nabierką wodę i wlewam
na rozżarzone kamienie zamiast obok na deseczki. Efekt taki, że parzę parą kciuk
ręki. Nauka kosztuje! Ale byłam w bani!!! Teraz leczę palec.
Pierwsza wizyta w "gosti"
Sąsiedzi państwa Osińskich to Cybulscy. Zaraz na trzeci dzień naszego pobytu w
Czerwonej Polanie zaczęły odwiedzać nas kobiety przyznające się do narodowości
polskiej. Chciały słyszeć "polskij razgawor". Z zespołu folkrorystycznego cztery
panie zaśpiewały nam "Szła dzieweczka" i jakąś bardzo dawną, starą piosenkę
celem poprawienia ich w słownictwie. śpiewając myśliweczku zapytały "szto
znaczyt myśliwećku". Wyjaśniamy. Mają konkurs piosenek we wtorek w Domu Kultury
i chciały być bardzo dokładne. Głosy piękne! Na koniec ściskom nie było końca.
Póżnym wieczorem idziemy z domownikami na proszoną kolację do domu dyrektorki
przedszkola. Pani Helena daje mi swoje walonki, bym mogła pokonać śnieg.
Pierwszy raz w życiu ubieram walonki. Walonki sięgają mi do kolan i są o dwa
numery za duże, ale jest to jedyny możliwy sposób na pokonanie pół metrowego
śniegu. Otula mnie też olbrzymią, ciepłą chustą, ba mróz -28 C. Idziemy.
Dom zasobny, wręcz europejski: z nowoczesną kuchnią, z oprzyrządowaniem
mechanicznym, z łazienką, "salonikiem" i wystrojem nowoczesnym. Wchodzimy
najpierw do maleńkiego pokoju, by przywitać się z babcią Wikcią. Rodzina ta była
już 3-krotnie w Polsce. Znają "świat" - jak mówią. Babcia Wikcia opowiada
językiem polskim całe swoje życie.
Wszyscy oni tu z dawnego terenu Chmielnickiego, przesiedleni z Ukrainy w 1936 r.
To oni właśnie byli w pierwszym transporcie. Przywiązani do polskich tradycji.
Ze łzami w oczach wspomina narodziny i śmierci, trudy i radości życia na tym
stepie. Słucham opowieści ze ściśniętym gardłem. Pani domu zaprasza do stołu. A
jakże! Narodowe danie Polek z Ukrainy. Mięso zawinięte w ciastowe różki i
gotowane na parze. Je się je z sosem. Jest kurczak, mięso gotowane, sałatka z
marchwi, dużo kiszonych pomidorów i ogórków. Pijemy rosyjską wódkę. Pan domu
jest ekonomistą z wykształcenia i pracuje na tym etatcie w kołchozie.
Rozmawiamy o wszystkim, co dotyczy życia i świata. Pytają o naszą rodzącą się
demokrację. Jako intelektualiści tej wioski są żądni najnowszych wieści z
Zachodu jak mówią. Krytykują obecny stan Związku Radzieckiego, nie wierzą już w
ideały, dostrzegają raptowne, gwałtowne zmiany zachodzące w Europie. Tak odległy
teren od świata, ale świat przyszedł do nich w postaci ekranu telewizyjnego
dopiero w latach 60-tych, który wypełnia wszystkie luki w świadomości. Telewizor
kolorowy, trzy programy, informacje dziennika od rana. Program kończy się póżną
nocą. Różnice czasowe do 9 godzin. I my, póżną nocą wracamy do domu zdumione, że
ludzie tu tacy gościnni. Mówią na mnie: pani z Zachodu, Polka.
25 luty 1990 r. - niedziela
Obudziłam się z ogromnym bólem. Noce w mieszkaniu są bardzo zimne, wietrzne,
więc odruchowo naciągałam koce. Lóżka internatowe miękkie i w wyniku siłowania z
kocami nastąpił jakiś skurcz mięśni. Będę prosiła o deskę pod łóżkowy cienki
materac. Nie umiem spać miękko.
Wstaję. Zalewam resztkę mielonej kawy. Nie mam kubków, a szklanki wychłodzone
pękają w pokoju na skutek zmiany temperatury. Z dziesięciu szklanek mam już
tylko pięć. Mirka zabiera się do gotowania jakiegokolwiek obiadu. Otrzymany
jeden nóż jest okropnie tępy. Mirka udaje się na poszukiwanie czegoś do
podostrzenia. Udaje to się jej - jest ostrzejszy. Jej doświadczenie życiowe (w
Polsce, w młodości uczyła kilka lat na wsi) jest dla mnie zbawienną ostoją. Jest
też o kilka lat młodsza ode mnie.
Wymieniamy spostrzeżenia. Dali telewizor, ale anteny na dachu nie ma
zainstalowanej, dali szklanki do zimnych napojów - pękają przy nalewaniu wody do
herbaty, miska jedna (do wszystkiego), łyżeczek nie mamy itd. Postanawiamy
prosić o uzupełnienie podstawowych braków naszego dyrektora.
Od półtora tygodnia nie wiemy co dzieje się w świecie z braku jakichkolwiek
wiadomości. Psychiczna izolacja jest taką samą dokuczliwością jak ze sfery
materialnej. Pocieszamy się - od jutra do pracy. Po tygodniu klimatyzowania się
w Kazachstanie nie tylko do klimatu - lekarstwem na wszystko jest praca. Rwiemy
się do niej i przeżywamy.
Pani Helena.
Jest to osoba po 60-ce. Matka dyrektora szkoły. Szalenie szlachetna osoba.
Pięknie, barwnie i uczuciowo opowiada trudy swego życia. Od przesiedlenia w 1936
roku z Ukrainy, poprzez czasy stalinowskie w Czerwonej Polanie i czas obecny.
Jej drugi mąż (pierwszy zaginął na zawsze) jest śmiertelnie chory. Chce
przywieżć mu księdza przed śmiercią, bo teraz już władza sowiecka pozwala, ale
napotyka na opór męża, który boi się, że to mogłoby wywołać reperkusje władz na
rodzinę. Lęk mocno tkwi w człowieku partyjnym. Te ciężkie dawne czasy chcę przy
pani Helenie spisywać, pisać jej polskim językiem z wszystkimi naleciałościami
językowymi. Nie godzi się. Czyżby też lęk? Wielka szkoda. Kochana pani Helena!
Bez jej duszy, wyobrażni, pierwsze dni tutaj byłyby jeszcze czarniejsze. To ona
z domu własnego syna dała nam słoik smalcu, słoninę, ogórki, kapustę kiszoną,
ziemniaki w wiaderku i jeszcze inne produkty. Teraz możemy w połączeniu z
naszymi zakupami ugotować ten właśnie pierwszy, samodzielny, oszczędnościowy,
ale gorący obiad.
Pierwsze lekcje j. polskiego
Wchodzimy do pokoju nauczycielskiego. Duży, jasny, ciepły pokój. Oprócz stołów i
wygodnych krzeseł znajduje się wersalka, dwa fotele i do kompletu stolik, szafy
na ubrania. Rozbieramy się, siadamy. Przerwa trwa 10 min. Wchodzą z lekcji
nauczyciele. Witają się z nami: zdrastie. Odpowiadamy -