Augustyn Baran Głowa wroga - 2 2 AUGUSTYN BARAN O SOBIE Augustyn Baran urodził się w setną rocznicę urodzin Fr. Nietzschego. Stało się to w Galicji, w chłopskim łóżku. Był to czas skorpiona i wyzwalania wsi przez Armię Czerwoną. Armia bardzo się cieszyła z urodzenia A. B. w postaci chłopca, bo wtedy na stole stał bimber [...] Z chwilą, gdy przeczytał „Na jagody” M. Konopnickiej, A. B. zaczął marzyć o pisaniu. Tematyka lat późnochłopięcych stała się jego obsesją. Zachłyśnięcie się twórczością wielkiej pisarki ludowej widać z każdej strony jego opowieści [...] Napisał kilka opowiadań, które zauważono w Zgorzelcu i na innych rubieżach. W ciągu dwudziestu lat nieustannej pisaniny otrzymał następujące nagrody literackie: 3 x im. ks. J. Popiełuszki (Bydgoszcz), wielokrotnie I-III nagrody w konkursie im. J. I. Kraszewskiego (Biała Podlaska), im. S. Żeromskiego (Nałęczów), kilkakrotnie im. Grzegorza z Sanoka (Sanok), wielokrotnie im. E. Szymańskiego (Szczecin), im. E. Stachury (Włocławek), kilka razy im. S. Themersona (Płock), im. W Broniewskiego (Radom), im. H. Poświatowskiej (Częstochowa), im. J. Śpiewaka (Świdwin), im. J. Krzewiaka (Karczew), im. M. Stryjewskiego (Lębork), im. T. Micińskiego (Łódź), im. W. Kryckiego (Siedlce). Ponadto kilka razy nagradzany był w konkursie EKOART (Wrocław), „Konkursie Olimpijskim” (Wrocław), konkursie Klubu Studenckiego „Limes” (Siedlce), konkursie im. Z. Morawskiego „Lamus” (Gorzów Wielkopolski), konkursach „Czasu Kultury” i księgami „Kapitałka” (Poznań), Klubu „Ster” (Gdańsk), „O Laur Sęka” (Mielec), Klubu Literackiego ZNP (Rzeszów), Koła Literatów „Wachta” (Kołobrzeg), „O Herb Grodu” (Chrzanów), KAW (Rzeszów), Klubu Literackiego w Lublinie, „O Laur Jabłoni” (Grójec), Koła Gospodyń Wiejskich (Stary Kisielin), „Szukamy talentów wsi” (Wąglany), Klubu Kultury Chłopskiej i redakcji „Wieści”, Klubu „Abstynent” (Bartoszyce), konkursie „Jesienna chryzantema” (Płock) i „Mikołajek Nadmorski" (Słupsk), konkursie Miejskiej Biblioteki Publicznej w Bełchatowie, Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kędzierzynie-Koźlu, Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego (Warszawa), Miejsko-Gminnego Domu Kultury w Dąbrowie Tarnowskiej, Fundacji Stypendialnej im. Anny Domagały-Jakuć (Łódź), „O Kwiat Paproci” (Siedlce), „O Laur Dębu Wolności” (Żabno), Klubu Młodych „Exodus”, konkursie „Ziemia Moich Wierszy” redakcji „Nowa Wieś”, Konkursie Literackim „Nad Kamienną” (Starachowice), konkursie literackim Towarzystwa Miłośników Ziemi Świeckiej (Świecie), konkursie „Rubinowa Hortensja” (Piotrków Trybunalski), Konkursie Literackim „Biedrusko” (Biedrusko), konkursie Klubu Literackiego RSTK „Połoniny” (Sanok). A. B. otrzymywał także nagrody w konkursach dziennikarskich i publicystycznych „Przeglądu Tygodniowego”, „Nowej Wsi”, „Tygodnika Kulturalnego”, „Gromady Rolnik Polski”, „Wieści”, „Literatury”, „Chłopskiej Drogi” i dwa razy w konkursie „Moja droga do Partii” („Gazeta Młodych” i „Walka Młodych”). Jedyna nagroda zagraniczna: Litwa („Czerwony Sztandar”). Był i pozostał doskonale samotny. Uwielbia cudze pisanie, las i katastrofy dziejowe [...] Pędzi życie w Galicji [...] - 3 3 Głowa wroga Babka jest matką mojego Ojca, i przychodzę najczęściej nie do niej, lecz do dziadka, bogatego w zbójeckie historie z pierwszej wojny światowej, która zdarzyła się jemu i światu. Jeśli przetrwam swoją pierwszą w życiu wojnę z Kogutem, co strzeże dostępu do skarbów w dziadku – wejdę do domu i posłucham jego opowieści. Dziadek właśnie obciera biało-czerwone wąsy z ukraińskiego barszczu, gładzi łysą po kark głowę i opowiada o walkach przy boku swego cesarza Franciszka Józefa, który jego cesarzem nie był, tylko tak się wtedy mówiło. Cesarz wojował z Serbami, z którymi zawsze ktoś wojuje, więc dziadek był mu potrzebny już w pierwszym werbunku. Nie zabił żadnego wroga swego cesarza. Patrzył z tyłów, jak zabijali inni, najczęściej bez potrzeby. Ani tam, ani wszędzie, gdzie musiał być, nie spotkał swoich wrogów. Chłop ma ich zawsze za miedzą, a dziadek zawsze był chłopem. Na wojnie nosił amunicję, na którą mówi „patrony”. Zawsze go poprawiam. – Patrony – upiera się. – Amunicja jest teraz, wiem o tym, ale wtedy były patrony. Wiem, co nosiłem – nie przerywaj, bo się wyłączę. Potem przeżył front alpejski, a było go ciężko przeżyć i wrócił wcześniej niż spodziewał się cesarz Franciszek Józef I. Słusznie dziadek zrobił – mógł się urodzić mój Ojciec, a teraz ma kto słuchać dziadka. Przychodzę najczęściej w niedzielę po południu, kiedy dziadek siwe wąsy ma jeszcze lekko zaczerwienione ukraińskim barszczem i nie ma nic do roboty, co byłoby ważne dla nas obydwu. W powszedni dzień każda niemal robota wypędza dziadka z kuchni i włóczy nim po zagrodzie, stajni i olbrzymiej stodole, skąd długo nie wraca. Dziadek wie wszystko, wszystko też pamięta: jest żywym podręcznikiem dziejów mojej wsi i świata, który dla mnie dopiero się zaczyna, a dla dziadka dawno się skończył. Opowiada mi o tym świecie i nurzamy się w posoce światowych wojen i miejscowej głupocie, wcale nie mniejszej od głupoty wielkiego świata. Z babką nie rozmawiam prawie wcale. Nie mam o czym. Kobiecinka bogata jest w same tylko zmartwienia i troski, które dręczą ją bez przerwy od początku życia i wyryły na jej spalonej słońcem twarzy bruzdy sięgające kości. Wygląda więc jak wielki stary kartofel, z dwiema kropami czarnych oczu chytrze patrzącymi na mnie, czy nie opycham się jej dokładnie policzonymi tuż po ugotowaniu pierogami. Babka wcale nie jest chytra. Czasami jest nawet gościnna, ale tylko wtedy, gdy uważa, że taka powinna być. Po wędrówkach na Bałkany albo po karkołomnych wspinaczkach wykutymi w skałach alpejskimi dróżkami, po których mój dziadek nosi na plecach patrony, a Italianie ostrzeliwują go z bardzo ciężkich armat, czuję głód zmuszający do ściągnięcia z miski pieroga, kilku kostek cukru albo skórki z chleba kupionego w mieście. Przede mną szczyty alpejskie, pode mną przepaści sięgające dna przełęczy: cały czas idę z dziadkiem niosącym patrony, dźwigam jego strach – więc muszę być zmęczony i głodny. Nie mogę już dłużej czekać na gościnność babki, która znów o niej zapomniała. Dziadek wraca – dostaję w prezencie Ojca, a Ojciec po kolejnej światowej wojnie dostaje mnie. Wojna kończy się na pewien czas, więc Ojciec ma dużo braci i sióstr, których los wykreśla z Księgi Chrztów i spisuje na straty w wiecznej Księdze Zmarłych. Los jest bezlitosny, ale pracowity i zawsze godny podziwu, rzadko tylko szacunku, czy choćby zrozumienia. Dziadek czasem wychodzi po mnie, bo wie, że niełatwo wejść do jego zagrody. Strzeże jej stary pies, pamiętający Hitlera, oraz swobodnie chodzący Kogut – bojowiec. Głuche warknięcie psa oznacza dla ptaka wzmożoną czujność. Już wie, że zbliża się natręt. Wskakuje na wzgórek, jakich pełno na podwórzu i przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, wypatruje wroga. Jest nim każdy, kto wchodzi, ale najczęściej ja lub niedowidzący żebrak, na - 4 4 zywany dziadem, który za kilka szczerych modlitw przed reprodukcją malowidła Matejki Kopernik – dostaje od babki małe jajo. Kogut jest czujny i nieomylny. Dziesiątki razy odpędził mnie skutecznie i daleko od stuletnich drzwi dziadkowej sieni. Wystarczyło zrobić jeszcze dwa, trzy kroki, żeby ich dopaść, ale ptak znowu był przy nich pierwszy. Uciekałem, słysząc za sobą chrapliwie odpiane zwycięstwo. Kogut, rosły trzylatek, cały w czerwieni piór, o szerokiej piersi i twardym, lekko zakrzywionym dziobie, jest najlepszym strażnikiem dziadkowej zagrody. Panuje nad sadem czereśni, węgierek, jedynej we wsi czarnej morwy, włoskich orzechów, winogrona oraz najwcześniejszych jabłek, żółtych jak bułka z makiem, którą babka piecze dwa razy w roku na przyjazd syna z dalekiego świata. Kogut jest wszędzie naraz. Nie odstępuje zwłaszcza miejsc, przez które na podwórze wchodzi ktoś obcy. Nie ma dla niego żadnych przeszkód, oprócz stodoły i domu, które musi obiegać, galopując z wrzaskiem. Potrafi wzbijać się niemal pionowo, pokonując dachy różnych szop, wozowni, chlewów, chlewików i innych zadaszonych rupieciarni, niezbędnych w każdym gospodarstwie kułaka. Ląduje na gościu, w pełni go zaskakując, nakrywając skrzydłami spod których nie widać słońca ani drogi ucieczki. – Spada z nieba tam, gdzie trzeba – mówi wierszem babka. I nagradza komandosa garścią twarogu, którego nie chciała żadna córka. Przy tym Kogucie – babczynym jak wszyscy mówią, „orle” – pies jest zbyteczny. Żyje jednak, bo zasłużył się w okupacyjne noce przepędzając czujki narodowej partyzantki i ostrzegając przed Niemcami, którzy nadciągali nagle. Później nieźle radził sobie z NKWD i władzą ludową. Tej – wraz z dziadkiem – nie cierpieli od samego początku. Dzięki niemu dziadek był zawsze tam, gdzie trzeba. Dlatego pies żyje i będzie żył do końca swojego psiego żywota, choć Kogut z powodzeniem zastępuje sforę takich psów. Pamiętam wszystkie stoczone z Kogutem walki. Tak potyczki, jak i długotrwałe podchody zakończone gwałtownymi starciami. Atakował mnie, jak każdy, od tyłu. Z powietrza. Zdobywał przewagę z marszu, zaskakiwał z flanki, najczęściej z prawej. Był nieustraszony w ataku z czoła. Darł ze mnie kudły, leciały z niego pióra, których później długo żałowała babka, ale trwał do końca zmuszając mnie do odwrotu z placu boju. Jeśli nawet cofał się parę swoich kroków – robił to z namysłem według ulubionej taktyki i z błyskawicznym rozeznaniem pola bitwy – to zaraz uderzał prosto w twarz i rozrywał ją szponami. Ile to razy poszarpał na mnie koszulę, rozpruł spodnie i skrwawił ostrogami gębę, plecy, brzuch i nogi. Raz nie poznała mnie Matka chociaż patrzyła długo i widziała mnie z daleka jak wlokłem się pokonany do domu. – Psy cię dopadły... – powiedziała dopiero po chwili widząc małego upiora w krwi, gnoju i błocie. I włożyła mnie całego, tak jak stałem, do wanny z chłodną wodą. – Kogut... – Po co tam chodzisz! Że go nie zabiją! Że mu łba nie utną – narzekała. – Nie chodź tam, chłopcze – prosiła. – Wydziobie ci oczy. – Zasłonię. Zawszę tak robię. Koszuli mi tylko żal – taka była ładna. Już jej nie ma. Ojciec, jeśli był w domu – a najczęściej go nie było – patrzył na mnie z męskim współczuciem i zrozumieniem. – Musisz walczyć – mówił ostro. – Albo uciekać. Ucieczka też jest zwycięstwem – nie trzeba się jej wstydzić. Wszystkie moje z nim tarcia były przegrane: wszystkie, prócz zwycięski, trudnych do zliczenia ucieczek. - 5 5 Kogut w parę tygodni uporał się z dorastającym stadem przyszłych rywali nieśmiało jeszcze podchodzących do eleganckich, świeżo upierzonych młódek, pachnących ziołami i wiatrem południa. Parę ataków Koguta – przypomina wtedy orła wiszącego w szkole obok portretu Bieruta – a zaledwie wrastający w męską siłę następca, żegna się niespodzianie ze lśniącymi piórami ogona, łeb ma cały w strzępach piór i skóry, zausznice rozdarte do czaszki, wisiory pod smutnym dziobem rozprute i dyndające jak krwawe kluchy. Tak pokiereszowany, niewiele widzi spoza guzów, siniaków i strupów zaropiałymi oczami, bo chodzi jak pijany po podwórzu, uderzając we wszystkie przeszkody naturalne i sztuczne, żywe i martwe, odwieczne i przypadkowe. – Żal stwora... na pewno ma wstrząs mózgu – mówi babka i skraca mu cierpienia wraz z głową na wiekowym pieńku, przesiąkniętym do rdzenia juchą kogucich pokoleń. Pies – raczej szczekająca od czasu do czasu psia mumia – już czyha na głowę ptaka. Ale ta, mimo wojennych zasług kundla, wędruje wraz z kadłubem do wiadra z wrzątkiem – ma być dla mnie. – Nie chcę głowy! – błagam babkę. Nie widzę w tych skorupach ani drobiny smacznego kąska, prócz tego zostają w nich zawsze zapomniane przez babkę oczy, które patrzą. W tej sytuacji mój prześladowca cieszy się z pełni życia i coraz lepszym żarciem, a jego żywot wydaje się równie długowieczny, jak żywot i panowanie dziadkowego cesarza, Franciszka Józefa I. Ostatnio babka coraz częściej zaprasza Koguta do kuchni. Siada z nim przy stole jak z ulubionym wnuczkiem, Kogut stoi na jej kolanach i jedzą oboje zasłużony podwieczorek z jednego talerza. Kogut co chwilę wyciera dziób z drobin pokruszonego w mleku chleba w szeroki, koronką zdobiony rękaw babki, więc muszę czekać w sieni, aż skończą posiłek. Wchodzę dopiero, gdy skrzydlata bestia wyleci przez okno na puste podwórze. Matka, bezradna wobec moich wypraw po dziadkowe opowieści, prosi babkę o skrócenie życia czerwonemu diabłu. – Ma przyjechać syn, będę mieć na obiad – słyszę i cieszy mnie ta niespodziewana wiadomość. Zniknie wreszcie największy wróg. Będę mógł spokojnie chodzić i słuchać opowieści dziadka: o polowaniu na kunę domową, o starości, dojrzałej we wszystkie choroby, o tej jego nodze fioletowej od maści i czarnej od bólu, kiedyś zgniecionej w lesie klocem, ropiejącej od lat i dziurawej do kości, jak każda trędowata noga starego człowieka, po którą przyjdzie śmierć najpierw, zabierze mu ją, a dziadek zostanie i będzie opowiadał swoje i cudze dzieje, już bez niej. Dziadek, szczęśliwie dla siebie i dla mnie ominął drugą, ale sam nie wie, kiedy dał się wciągnąć w trzecią wojnę stuletnich gniewów i kłótni swojej wielkiej rodziny. O pola ta wojna i poletka, o spłachetki ugorów, o nowe, sprawiedliwe granice na kudłatych dzikim bzem wertepach, na których kochają się sarny, zające i wszelka dziczyzna. To wojna z córkami, wiecznie brzuchatymi i o wielkich cycach, którymi mogłyby karmić rosłego byczka, córkami nienażartymi nigdy i niczego, chcącymi jakichś pieniędzy, słoiczka miodu dla chorowitych dzieciaków, wieńca cebuli, warkocza czosnku, to znowu paru jabłek z piwnicy a suszonych gruszek ze strychu, to kwaterki kaszy, grochu lub mąki, to skóry z capa, która wisi jeszcze na szopie, to żywej kozy lub cielątka od bliźniaków po wydymującej się Krasuli, to parę deka słoniny, choćby skwarków w papierku, to starego kołnierza z przedwojennego lisa. I tak bez końca. I tak niemal co dnia, z mnóstwem próśb, gróźb, przypomnień albo pokornych błagań z całowaniem dziadka w rękę, w każdą niedzielę tak, we wszystkie święta, a na - 6 6 wet w czas przyjazdu brata z dalekiego miasta. Dziadek nigdy nie słuchał próśb i nie bał się pogróżek. Nie okazywał też radości zachowując się jak manekin albo posąg apostoła w kościele. Raz tylko słyszałem go w akcji. – Na wrzody najlepsza jest serwatka – powiedział. – O wiele lepsza od miodu. Dostaniesz nawet całą bekę, córeczko. Ciotka wyszła, ocierając łzy rogiem chustki. – Gestapowiec! – zadarła się na pożegnanie, gdy już była bezpiecznie daleko. To wszystko już mnie nie interesuje a jeśli nawet tak – to bardzo mało i nie po kolei. Wychodzę wtedy z kuchni, i ostrożnie, kryjąc się przed babką i jej Kogutem, idę do ogrodu po zakazane owoce. Babka próbuje w tym czasie pogodzić skłóconą o resztki majątku rodzinę zanosząc się od gęstego płaczu wymieszanego dokładnie z żalem – po soczyste przekleństwa, które ja jutro już wymienią bez długich targów na cenne ołówki z amerykańskiej paczki. Klątwy babki najlepiej słychać w oddali: docierają czyste bez łkań, łez i innych zakłóceń. Jeśli stosowane półśrodki zawiodą, a tak jest najczęściej, babka w ostateczności zedrze – na wsi mówią „zgoli” – wszystkie pięć spódnic do góry, zarzuci je sobie na skudłaczony daremnymi gestami łeb, i można będzie zobaczyć to, co jest zawsze pod pierwszą od ciała babczyną spódnicą. Kiedy wyzwiska i płacz stężeją w jeden nieustający ryk, a wszyscy sąsiedzi wyjdą ze swych domów i uśmiechnięci, przechadzając się po zagrodach, będą udawać, że poszukują zagubionych kurcząt, wracam oglądać scenę zwaną „kinem babki”. Miejsce w pierwszym rzędzie zawsze trzeba zdobyć; przedzieram się z trudem, kopiąc po kostkach, przez zwarty szereg kuzynów, przez tłum pulchnych kuzyneczek w świątecznych sukienkach z falbankami, szczypiąc je ostro w półdupki, i już jestem wśród woniejących tanim pachnidłem ciotek i ich mężów. I widzę: nie większy od bochenka miejskiego chleba tyłek babki – pęknięty, pomarszczony i przeraźliwie biały. Jakby babka usiadła na otwarty wór mąki, chwilę na nim posiedziała, wiercąc tyłkiem i wstała. W niskim pokłonie widać kołtun czarnej grzywy, parę dłuższych kosmyków – i nic więcej. Z najstarszym kuzynem chcemy zawsze zobaczyć szparkę babki, ale nigdy nam się to nie udaje. Nigdy, mimo że przykucamy, że zajmujemy najlepsze miejsca. Scena ta, chociaż powtarza się często, bo babka ma dużo resztek wielkiego przed wojną majątku i słynie z tej sceny na całą okolicę – trwa jednak niedługo. Za każdym razem staruszka zachłystuje się ostatkami głębokiego płaczu, i kiedy może już mówić, słyszymy: – Pocałujcie mnie: koło dupy, koło dupy – w samą dupę. Każdy z was trzy razy. „Kino babki” zawsze robiło na mnie mocne wrażenie. Wieczorami próbowałem pisać powieść z życia ludu, to wtedy było modne, wszyscy pisali. Moje próby zostały przez polonistkę odrzucone, ale babkę poznali dokładnie wszyscy nauczyciele, pochodzący z dalekich wsi i biednych miasteczek. Bliska śmierć Koguta – to miał być wymarzony prezent od losu. Drugi – to pewny podarek od stryja: dostanę, jak zawsze, książkę. W domu, poza rozlatującym się modlitewnikiem Ojca i kilkoma powieściami z biblioteki, które czytam już na drodze, nie ma książek. W bibliotece zostały w końcu same grube księgi w brązowych oprawach ze złotymi literami – dzieła towarzysza Stalina. Ciekawe, ale nadal za trudne. Zbliża się zapowiedziany przyjazd stryja. Bestii pozostały już ostatnie godziny złoczynów. Dopadł jeszcze listonosza z depeszą. Wszyscy biegali po podwórzu za telegramem, martwiąc się o treść. Ojciec czyści konia i przygotowuje furmankę – on to przywozi i odwozi brata na daleką stację do jedynego na dobę pociągu. - 7 7 Babka sprząta Wielką Izbę. Piecze też bułkę i placek z dziką czereśnią. Pachnie to z daleka, okna jednak dokładnie zamknięte – przede mną i kocurami. Matka natomiast myje mnie, szorując dokuczliwie w pianie szarego mydła jak na wielkie święto. Wychodzę z balii lekki i smutny, czuję się jak zmartwychwstały. Matka pokazuje mi nową, piękną koszulę. Żółtą, w duże czarne serca. Zostało na nią troszeczkę materiału z jej fartuszka. Nadszedł ten dzień, chociaż stryj przyjechał poprzedniego dnia wieczorem. Nic nie powiedzieli mi o tym. Także Kogut nic nie wie o przygotowanym na niego zamachu. Kiedy rano tam idę, chodzi dumnie po podwórzu z całym dworem – ciągle coś żre lub gwałci młódki. Tańczy swój samczy taniec, ciągnąc po ziemi rozczapierzone skrzydło, stawia i zdejmuje nogę z klęczącej kurki – i nagle atakuje, wpadając za mną na oślep w gąszcz jaśminu. Wyskakuję na otwartą przestrzeń, nabieram prędkości, ale obrywam skrzydłem po oczach, a pod nosem śmigają mi sterówki ogona. Tym razem źle obliczył albo ja jestem szybszy. Mylę go kilkoma nieprzewidzianymi zygzakami i zatrzasnąłem drzwi przed dziobem. – Walczysz! – wita mnie stryj w progu kuchni. – Zwyciężyłem go, ale nie pokonałem – chwalę się, ginąc w uściskach i ucałowaniach. Zdarzają się one tylko wtedy, gdy przyjeżdża stryj. – Dostaniesz za to książkę. Kupiłem ci Samotny biały żagiel. O takich chłopcach jak ty. Bohaterach. – Dziadek mówi, że bohaterem jest jego pies. – Ty też będziesz bohaterem – pociesza mnie stryj. – Jeszcze się naszczekasz. Nie wiem, o co mu chodzi. Przeglądam więc książkę i drażnię Koguta przez okno. Skacze prawie pod dach i zjeżdża po szybie, widząc mnie po drugiej stronie przezroczystej tarczy. W dali samotne kury. Czekają, aż mnie załatwi i wróci, przynosząc im w dziobie długą tłustą dżdżownicę. – Zostaw go – słusznie radzi stryj. – Widzisz, jaki na ciebie zażarty. Trudno Koguta dzisiaj zwabić do stajni. Nie wierzy nikomu. Przeczuwa swoją godzinę. Ale podstęp udaje się: lubi dobrze zjeść, więc podchodzi na widok sypiącej się z garści pszenicy do koryta za progiem ciasnej komórki. Kiedy wiem, że z kościstych, poskręcanych mocnymi żyłami rąk babki już się nie wyrwie, idę spokojnie na miejsce stracenia. Babka niesie go w jednej ręce. W drugiej połyskuje siekierka z czasów cesarza – ostry saperski toporek. Staję daleko od pieńka – ptak musi mieć dużo bojowej krwi. – Koniec ci, bucu – żegnam go. Wrzeszczy pierwszy raz ze strachu. A może tylko z bezsilnej wściekłości, widząc mnie w czas swojej śmierci w zasięgu dzioba, ostrych szpili palców i dumnej grzywy, w którą zaraz spadnie siekiera. Pióra mienią się w słońcu tęczą życia, kiedy babka układa go starannie na pieńku w trosce o dobrą, szybką i pomyślną śmierć, do końca pieszcząc łotra czułymi słówkami. Dawno w nie zwątpił, głupi nie jest, nawet tam, w mroku ciasnej komórki, zezuje tym złośliwszym okiem w moją stronę. A ja, cały w dzikich podskokach, tańczę taniec jego śmierci. I nagle, kiedy babka schyla się po opartą o pieniek siekierę, Kogut zrywa się i skacze prosto we mnie, lądując mi na głowie. Pazury przesuwają się po czole, czuję piekący ból. Szpon ptaka przebija mi ucho i rozrywa je. Skrzydłami wali po moich chudych łopatkach. Schylam się, gwałtownie prostuję, próbując strącić napastnika, wczepionego przez koszulę w skórę pleców. Wszyscy już wybiegli z kuchni, przestali radzić o kołchozach i gapią się. Babka, jak zwykle nie myśląca wiele, zaczyna wymachiwać we wszystkie strony siekierą, chcąc sięgnąć głowy ptaka. - 8 8 – Utniesz chłopcu łeb! – wrzeszczy Ojciec zagłuszając bojowe okrzyki Koguta. Chwytam ptaka za skrzydło i zrzucam z siebie. Podnosi się z półupadku i znowu mierzy celnym dziobem. Znam jego uderzenie i zaraz po nim lepko-mdły smak własnej krwi. Tak rozwścieczonej bestii nie widziałem jeszcze: siedmiozębaty grzebień, zausznice i wisiory nabiegły mu najgorszą, jaką ma w sobie, krwią. Policzki pulsują. Grzywa podniesiona. Kołnierz odstaje od ciała. Plecy szerokie, wypukłe. Ogon zadarty. Korpus trzyma na mocnych, woskowej barwy nogach, nerwowo stąpając w miejscu, aż się trzęsą bufy piór na udach. Tańczy taniec mojej śmierci. Raptem skrzydła opuszcza do ziemi, zniża ogon – zaraz skoczy. Jedno moje mrugnięcie, niedostrzegalne dla nikogo prócz nas poruszenie – i skoczy. Podrze mnie w pasy, jak za pierwszym razem, kiedy dałem się tak urządzić. Wtedy, gdy nie poznała mnie rodzona Matka. Gdy bestia przemieniła mnie w upiora i spokojnie poszła do koryta pachnących kartofli z dziadkowej ojcowizny, popańszczyźnianej. Ale Kogut wyrzuca głowę w niebo, prostuje kark, na którym grzywa znowu kładzie się gładko – i pieje, rozdzierając powietrze gardłowym pianiem, które odbija się echem od kułackiej stodoły i niesie po łagodnym zboczu wzgórza z dojrzewającym żytem, ginąc gdzieś daleko, zanikając w przestworzach mojej Galicji. W samym środku piania, w nieustannie narastającym crescendo, gdy ptak pewnie stoi na nogach, gdy nic nie widzi patrząc zmrużonymi oczyma w słońce; babka jednym płaskim ciosem toporka ścina mu głowę. Ta, rzucona ostrzem, spada pod moje bohaterskie nogi: dziób nerwowo zamyka się i otwiera i znowu zamyka, ale już niedokładnie – wypływa zeń strużka krwi ostatniego akordu piania. Tułów natomiast jeszcze chwilę stoi, jakby nic nie zdarzyło się między nami, i upada. W bezładnych podrzutach na próżno usiłuje stanąć na nogach, bo palce skurczyły się w bólu największym ze wszystkich, więc obija się to o pieniek, to o mnie, to o babkę, która usiłuje przycisnąć siekierą do ziemi skaczące mięso. W pośmiertnym łopocie skrzydeł bryzga na mnie krwią, wyglądam, jakby ścięto mi głowę. Nie lepiej wygląda i babka. Jakbyśmy na chwilę przerwali pojedynek do ostatniej krwi na krótkie cesarskie toporki. Pies spogląda na nas, wyje i ucieka. Wszystko dzieje się tak szybko, że stoję nadal, przerażony, że Kogut znów skoczy i zacznie tłuc kikutem szyi, pokona mnie i padniemy obaj na oczach rodziny, zwłaszcza Ojca, przed którym wstydzę się za przegrane z Kogutem walki, a nawet za zwycięskie ucieczki ponad dachami szop i chlewów, nad płotami, przez doły z gnojówką i błoto wąwozów. Tymczasem babce robi się nagle żal Koguta. Podchodzi, bierze delikatnie w palce nareszcie martwą głowę, zdmuchuje pył jakby przywracała ducha, i cały czas to płacząc, to szepcząc: – „Kogutku ty mój najdroższy” – przytyka ją do obciągniętej ze skóry skrwawionej szyi. Ale cud się nie zdarza. Kogut nadal składa się z dwu obcych sobie części, więc starowinka płacze, a wszyscy stoją w milczeniu. Odsuwam się na bezpieczną odległość. Za dużo naczytałem się o cudach i o potędze wiary, która im sprzyja... I wtedy – naszych oczach, na oczach nas wszystkich – babka rezygnuje z wyczekiwania na cud zmartwychwstania; przykłada głowę ptaka do ust, staje w rozkroku i wyciągając chudą szyję, zmiętą tysiącami zmarszczek, pieje prosto w słońce, mrużąc oczy. – Stara wariatka! – bluzga zawstydzony jej nowym wcieleniem dziadek. I idzie do niej. I staje tak blisko, jakby zamierzał ją uderzyć – pierwszy raz w życiu, bo nigdy się to dziadkowi nie zdarzyło. Ale on chce jej odebrać głowę wojownika i rzucić psu. Babka spodziewa się raczej uderzenia, bo nagle podniosła wszystkie spódnice, tym razem - 9 9 od przodu, jak je podnoszą kobiety, żeby przebłagać mężczyznę lub coś od niego dostać. Oniemiali z zachwytu, patrzymy obaj na jej szparę, wciąż piękną, nieśmiertelną. – Cud szpara – mówi do mnie, może tylko do siebie, i oto schodzimy przed dom na ławę, pogadać o raju w kołchozach. Myją mnie zaraz. Ucho i twarz zalewają palącą wodą, którą znaleźli w podróżnej walizie stryja. Kiedy oglądam w lusterku swoją szarą gębę i dwie czarne szramy na policzku, przypomina mi się obrazek z pobożnej książeczki Ojca. Koszula jest poplamiona i poszarpana, stracona na zawsze. Spodnie zalane posoką wojownika, ktoś wrzucił do zimnej wody. Mnie – nic nie będzie. Nic mi się nie stanie. – Ucho może się zrośnie – martwi się stryj. – Bez śladu zapewnia mnie Ojciec. I wychodzi ze mną na podwórze pełne południa i spokojnego już nieba. Kiedy sytuacja normalnieje, zamawiam głowę Koguta. Patrzą na mnie dziwnie. Młodsi ode mnie wnukowie dostali kogucie łapki – jedną na pięciu – i drapią się nimi po czuprynach. Babka, która nigdy nie ma czasu, ssie w biegu kogucią szyję, wrzucając wyssane ze szpiku kosteczki w kieszeń starego fartucha. Tylko dziadek nachyla się nad talerzem barszczu i słońce skacze mu po łysinie za każdym ruchem wielkiej, pierwszowojennej łyżki. Siedzę w kącie. Dla chłopskich dzieci nie ma miejsca przy stole. – Jem głowę wroga – chwalę się znad blaszanej miski. – Będziesz mądry i waleczny jak Kogut – mówi stryj. Śmieją się ze mnie. Tymczasem głowa ptaka, jak wszystkie głowy jego rywali, jest bez smaku. I również z oczami. Zmętniałe kuleczki – trudno je wykłuć widelcem – patrzą nieruchomo z głębi czaszki: tak zawsze patrzą ugotowane oczy. A gdyby to mnie babka ścięła głowę... Dobrze, że Ojciec wrzasnął i opamiętała się – zamyślam się nad tą prawdopodobną sytuacją, nad jej znacznie ciekawszym dla wszystkich obrotem. I widzę: Kogut stoi nad talerzem z drogiej porcelany i wydłubuje moje oczy. Wydziobuje smaczne kąski, obraca mój starannie ugotowany czerep i otwiera go kilkoma celnymi trafieniami dzioba. I obżera się na tej gościnie za wszystkie czasy walki i nadziei. – Kim chcesz być? – pytają go. – Sooobąąą... – pieje, zapierając się nogami o gładź ceraty. – No, kim chcesz być? – znowu pyta stryj, jakby nie słyszał śpiewnej odpowiedzi Koguta. – Ja?... – No tak, ty, ty – chodzi mu o moją wizję siebie samego. – Ja najbardziej chciałbym zostać Stalinem – mówię bez wahania. W tej sprawie nie ma dla mnie wahań. Robi się cicho. Zawsze robi się cicho, kiedy ktoś chwali Stalina lub jest przeciw niemu, co się w mojej rodzinie dosyć często zdarza, a mnie nie zdarzyło się nigdy. Dziękuję babce za głowę wroga na misie, stryjowi za książkę i wychodzę z nią. I płynę po zieleni wzgórza w blasku słońca i ostatnich zwycięstw – samotny czerwony żagiel. - 10 10 Czerwony las „Uprasza się Obywatela – czytał głośno Ojciec – o przygotowanie furmanki i odświętne przybranie konia celem dowiezienia na pochód pierwszomajowy Czynnika Społecznego wraz z Wrogiem Ludu Titem i jego bombami. Wyjazd nastąpi zaraz po śniadaniu w godzinie porannej sprzed budynku szkoły, gdzie zainteresowani będą czekać w pogotowiu na ww. Obywatela...” – Weź mnie ze sobą! Weź! – krzyczałem, kiedy Ojciec wkładał pismo za duży obraz Niepokalanej z krwawiącym sercem. Rzuciłem się Ojcu na szyję. Zawisłem. – Pojedziesz – obiecał. – Nie bierz go, bo spadnie z wozu albo zginie w tłumie – przestrzegała Matka. – Pojedzie, pojedzie – zapewnił Ojciec. Usiadł i zapalił skręta w papierze z gazety. – Ale chuje! – zaklął. – Tato, jakie chuje?! Tito już czeka na ciebie w szkole. To nasz najlepszy wróg! Tylko bomby jeszcze niegotowe. Wczoraj cały dzień pani z dziewczętami robiła Titę, a pan skręcał drutami te bomby. Chłopcy z siódmej klasy mu pomagali. Jedna atomówka, a druga wodorówka. Ale bez zapalników. Nic się nie bój. – Nie spodziewałem się, że te bomby powiezie na furmance mój Ojciec. Obie czarne jak sadza. Na jednej litera A, a na drugiej W, żeby ludzie wiedzieli, jakim groźnym wrogiem jest Tito. – Wodorówka, wodorówka – cieszyli się chłopcy. – Ona lepsza od atomówki. Atom to już szmelc, a ta jak nie pierdolnie... Pół Ameryki rozpierdoli! Druga pół drugiej i będzie jedna Ameryka. Zobaczysz w gazecie – zostanie gruz, tylko jajca Amerykanów i kłaki z piczek, a z ich drapaczy chmur ni chuja! – tłumaczył mi kumpel, syn gminnego sekretarza partii. Od początku tego roku najważniejszego człowieka we wsi. – Bomby to nic, ale jak tego Titę zmajstrować? – martwił się pan. Na wszystko trzeba dużo gazet i papendeklu. Każdy, kto miał makulaturę, drut i papendekel, obiecał przynieść do szkoły. Dziewczęta przyniosły mąki na klajster i od rana w wielkim garnku parowała na kuchni woda. Maluchy darły gazety na strzępy, obrzucały się nimi, starsze dziewczęta moczyły papier w olbrzymiej balii, inne wygniatały z masy papierowej ogromne kule i wrzucały do gara z klajstrem. Panował zaduch. Z każdego kata dobiegał pisk obmacywanych po gołych dupach dziewcząt. Pani szyje mundur marszałka, dziewczęta haftują epolety, a chłopcy ostrożnie wyjmują ze starych latarek okrągłe czerwone szkiełka na oczy Wroga Ludu. Dwaj spryciarze idealnie przepiłowali stary globus na tłuste półdupki wroga. – Nikt się nie opierdala – mówi syn Sekretarza. – Czas nagli, a roboty jeszcze w kurwę. – Chodzę smutny po korytarzu. Klasa zawalona kawałkami papierów. Tito prawie gotowy wysycha w słońcu. Żarzą się jego złe oczy. Wielkie czerwone oczy i gruby mięsisty nochal. – O ty, mój kochany wrogu! Żebym mógł z tobą pojechać na wielką paradę ludu – marzyłem wtedy. Zagadywałem do Tity, ale on stał niewzruszony i patrzył czerwonym zezem oczu na prawie już zielone majem wzgórza mojej wsi. – Ojciec przygotował furmankę, oczyścił konia, przyniósł od sąsiada drugie siedzenie dla Czynnika, a z szopy mocny powróz dla Tity. – Jedziemy! W imię Boże! – krzyknął, kiedy usiadłem obok niego. W nocy budziłem się z koszmarnych snów. Śniły mi się wielkie samoloty zrzucające bomby atomowe i zaraz obok wodorowe. Paliły się lasy, płonęła wieś, wzgórza pękały od bomb i wypływała z nich lawa rozżarzonych kamieni, spływała po łąkach do rzeki i płynęła dalej do Sanu. Uciekałem spod bomb, a lawa parzyła mi stopy. - 11 11 Tito gonił za mną, chwytał za kudły. Wyrywałem się uciekając za szopę i zamykałem się w sraczu pod starą wierzbą. Czmychałem w chaszcze dzikiego bzu, który zaczynał kwitnąc nad fosą, niedaleko okna z widokiem na drogę, którą czasem przejeżdżało auto, hamując gwałtownie przed olbrzymią kałużą, pogłębianą przeze mnie każdego wieczoru, szpikowaną gwoździami wbitymi w deskę, żeby jak najwięcej zepsuło się aut, traktorów z przyczepami, żeby wywracały się fury z sianem, przygniatając wystraszone baby, wyłażące spod wozu jak wielkie żaby, zapłakane, trzymające się za obolałe głupie łby, całe w kudłach wymieszanych z sianem, zasmarkane, z gołymi dupami, z czarnym gniazdem piczki tak wielkiej, że widocznej dobrze z przydrożnych krzaków, gdzie stałem z kumplem, organizatorem podglądactwa w całej okolicy, tak że znaliśmy wszystkie dupy dalszych i bliższych sąsiadek, starszych i młodszych, wiecznych dziewic i tych wyruchanych tak dokładnie, że tęsknota niesamowita nas parła do wieku jebania i oglądaliśmy nasze wątłe narzędzia, którymi trudno byłoby zrobić krzywdę małej zielonej żabce. Tito gonił mnie, nieporadny, gruby jak mój pierwszowojenny dziadek, jak kułak, wymalowany na plakacie wiszącym na dębie we wsi albo w „Gromadzie”, co ją Ojciec zaprenumerował jeszcze niedawno, dopóki nie podrożała o dziesięć groszy. Tito gonił mnie bez wytchnienia, chwytał ogromną łapą, zaciskał paluchy na karku, dusił, deptał. Nie mogłem pisnąć słowa. Walił po plecach kolbą wielkiego karabinu. Ale w chwilach nieuwagi wyrywałem mu się spod buta o grubej podeszwie i uciekałem na najwyższe drzewo w ogrodzie. Strzelał do mnie, a ja spadałem dokładnie zabity. Kiedy podnosiłem się, próbując uciec strasznemu wrogowi dobrego ludu, sikała ze mnie krew na wszystkie strony. – Tato, tato! Tito! Tito!!! – krzyczałem. Ojciec podszedł do mnie: – Uspokój się, chłopcze. Zaświecił lampę naftową i usiadł przy mnie. Cały spocony leżałem na rozbebeszonej, rozsuwanej kanapie. Zdarte prześcieradło, słoma w gównie, mokra od szczochów. – Zesrałeś się przez tę politykę. Zesrałem się, tato. Widać i czuć. Tito mnie atakował bombami. Kiedy nie trafił, gonił za mną i strzelał. Tito jest wielkim wrogiem. – Pośpij jeszcze, dopiero po północy – powiedział. Wszedłem do czystej pościeli. Zasnąłem, ale za chwilę Tito znów strzelał do mnie. Wyskoczyłem z łóżka, Ojciec też zerwał się na równe nogi. Przysnąłem dopiero nad ranem. – Jedziesz? – spytał mnie cicho. Konik ruszył. Koła żelaznego wozu zaterkotały na kamiennej drodze. – Coś późno, obywatelu. Nie spieszy się wam – powiedział Najważniejszy Sekretarz. – Trzymaj konia! Zlecił mi nerwowo Ojciec. Rzucił lejce i stanął przy wozie. – Przypierdolić wam, Sekretarzu? – usłyszałem. Po chwili Czynnik siedział jak hrabia na wozie. Ojciec zarzucił sznur na barki największego z wrogów ludu, opasał go, żeby się nie kolebał, bo głowa nie była pewna, bomby umieścił wokół Czynnika i ruszyliśmy. Czynnik, niedawno jeszcze parobek dworski, mieszkał pod strzechą w jednej izbie z dziewięciorgiem dzieci, których, produkcji jeszcze nie zakończył, dosiadając po każdym tęższym ochlaju chudej babiny, trzymając się jej obciągniętych przez niemowlaki i wciąż głodną, zębatą już zgraję dzieci cyców, pokrzykując przy tym jak na starą krowę, ciągle jebiąc, wpędzał ją w kąt pomiędzy szafę a szerokie wyro i tam, gdy głowę zagłębiła w rupieciach, a dupsko unosiła mu pod nos, z rewolucyjnym okrzykiem wtryskiwał w nią garść nasienia, przyklepując szparzysko łapskiem. Gdy tylko zapił, szedłem za nim razem z Dolą, śledząc pijanicę zza nadrzecznych krzaków, żeby nie stracić go z oczu, ale też zanadto nie wyprzedzić, wlekliśmy się do jego przycupnię - 12 12 tej pod zarośniętymi starymi olchami chałupinki. Gdy zamykał za sobą skrzypiące drzwi do wąskiej sieni, czym prędzej dopadaliśmy dwóch małych okienek nędznej kuchni i zastygaliśmy, przylepieni głowami do ram. Nagle, na jego bojowy okrzyk: – Zdzieraj majty, stara kurwo! – podnosiliśmy łby, przyklejając gały do omszałych zielonych brudem szybek. Majty, grube barchany, aż nieprzyjemnie grube, lądowały pod piecem lub na garach z kwaśnym mlekiem, a ona klęczała przed nim, prosząc o litość Boga, Matkę Boską i starego świętego Józefa. Rzęziła dopóty, dopóki ciosem pięści w czoło albo kopniakiem w nerki nie zwalił jej bezzębną gębą na klepisko i nie zdarł reszty szmat, by dosiąść jej w rozkroku. Teraz dzieciarnia, już pewna bezpieczeństwa, wyłaziła spod łóżek, i oklaskując zwycięskiego ojca, krzyczała: – Tato jebie! Tato jebie! Znałem jego dzieciarnię: wciąż zasmarkaną i zawszoną, dożywianą w szkole na dużej przerwie chlebem z marmoladą, popijającą największymi brudnymi kubkami czarną kawę. Teraz pierwszy we wsi członek zjednoczonej partii, od dzieciństwa bez zębów, z gębą fioletową od nikotyny, piwa i wina, bardzo rzadko od wódki, siedział prosto na wozie mojego Ojca, trzymając na kolanach zdartą, wypchaną czymś teczkę, zapiętą na dwie pętle z drutu. Ruszyliśmy spod szkoły jako ostatni. Kumple-biedniacy, koleżanki-dziadówki, zawsze bez majtek, z różowym, chętnie dostępnym na przerwie mięskiem, wyruszyli olbrzymimi, krytymi plandeką ciężarówkami wcześniej. Jako syn kułaka nie miałem najmniejszych szans dostać się na budę auta. – Ojciec ma konia, może cię zawieźć. Maj zaczął się ciepło. Słońce świeciło prosto w ślepia Tity, a ten patrzył bezczelnie w tarczę słońca, kiedy konik mijając kolejna serpentynę jechał na wschód. Po obu stronach drogi i głęboko w dole, pod wzgórzem, rozciągała się wieś w jaskrawej zieleni, zlanej rosą. Patrzyłem, nie mówiąc nic. Ojciec też nie rozmawiał z Czynnikiem, nie odpowiadał na jego klasowe zaczepki o nędzy mas, która dopiero niedawno ustała, a zaczęła się wreszcie dla bogatych krwiopijców o tęgich brzuchach, spęczniałych znojem biedaków, parobków, którym nikt nie kiwnął głową na dzień dobry. Wieczni nędzarze kopali kartofle, przez całą zimę młócili cepami zboże bogaczom, u których robili za nic od stworzenia świata, aż nastały rządy ludu, krzywdzonego i poniżanego za jego dobre serce, prawy charakter i silne ręce do każdej roboty. Na wzgórzu Czynnik otworzył starą teczkę wypchaną butelkami z winem. – Kułak, łykniesz? – spytał Ojca – Nie chlej, bo mi spadniesz, chuju, z wozu – podziękował mu Ojciec, nawet się nie oglądając. Słońce wznosiło się coraz wyżej i teraz mnie świeciło w oczy. Wieś niknęła w dali, a raczej w głębi kotliny, zasłonięta przez masyw wzgórza, który wreszcie minęliśmy, kierując się ku miasteczku. Konik biegł truchcikiem, wóz podskakiwał na kamieniach, nurzając się w kałużach po kwietniowym deszczu. Słońce... Przedwczoraj na akademii pierwszomajowej przed całą wsią recytowałem: Za to słonko, co świeci, Za ten koszyczek malin, Dziękują ci dzieci – Towarzyszu Stalin. Zebrałem obfite oklaski. Od całej wsi. Od kolegów, koleżanek, starszych i młodszych. Od starych chłopów, co całe dnie pruli żyły na pańskich polach. Za kilo cukru. Za bochenek chle - 13 13 ba. Za nic, kurwa, za nic. Od starych bab, co od świtu do nocy nie schodziły z dworskich łanów prosa, lnu, konopi, buraków i ziemniaków. Przez całe życie harowały, nie znając radości ze swej pizdy i cycków. Tak mówił przedwczoraj pijany Czynnik innym pijanym współczynnikom. Podsłuchałem ich w ciemnościach przy Grobie Nieznanego Żołnierza, który padł w pańskiej wojnie przeciw bolszewikom. Po chwili znów staję na scenie Domu Ludowego, prawie na baczność, z nogą lekko wysuniętą do przodu, że zmarszczoną brwią i złym błyskiem w oczach. Pięści też mam zaciśnięte. Szmer na zatłoczonej sali ustał. Nawet niemowlaki nakarmione cycem, nakryte onucką przestały drzeć mordy. Czekam chwilę... Któż jak On przez dziesiątki lat na dziobie okrętu wytrwał! Cisza. Niesamowita cisza. Słyszę swój głos ginący pod wysokim sufitem świetlicy. Echo. Szóstej części przygląda się świat – Zawieszam głos: Bitwa! Skończyłem. Krótka pauza, głęboki ukłon w stronę słuchającego mnie ludu, i zbiegam ze sceny. Oklaski. Hurra oklasków. Przedzieram się przez ciżbę, wychodzę na podwórze. Ciemno. Delikatny szmer wiatru w listkach brzóz. Ktoś pociąga mnie za rękaw. Kocham cię za te wiersze – mówi moja Pierwsza Miłość. – Chodź dalej, to cię pocałuję. Usiedliśmy na płycie Grobu Nieznanego Żołnierza, który zginął za nie naszą Polskę. – Masz majtki? – Nie. Wiedziałam, że będziesz. Należy ci się nagroda. – To dobrze. Nie lubię się całować z kimś, kto ma majtki. Nie kłamała. Użarła mnie nieostrożnie w język. Jej ciało było bardzo gorące i mokre. Moje palce pachniały kobieta. Niosłem ostrożnie lewą rękę, ochraniałem jej palce przed wiatrem wczesnego wieczoru i przypadkowym dotknięciem bluzy lub spodni. – Co niesiesz, co znalazłeś? Pewnie śrubę? – spytał mnie Dola, kiedy już skręcałem do domu. – Nic nie znalazłem. Powąchaj – podsunąłem mu zazdrośnie pięść, by nie wywąchał mi całego zapachu. – Pizda... – z zachwytem pociągnął nosem. – Ty to masz szczęście. Od trzech dni nie miałem cipki w garści. Zapomniałem już, jak wygląda to stworzonko. Nie myłem ręki. Pachniała mi całą noc. Nawet usnąć chciałem jak najpóźniej, ale sen mnie zmorzył nie wiadomo kiedy... Śniły mi się słowiki. Rano na moich palcach nie było już zapachu. Po raz pierwszy poczułem się samotny. Miłość jest wszystkim. Wóz kolebał się bezpiecznie, tylko głowa Tity coraz bardziej chybotała. – Trza wolniej jechać – powiedział Czynnik – bo mu łeb odpadnie. – To go trzymaj za jajca – skwitował Ojciec. – Tyle masz do roboty. Wjechaliśmy w las. Do niedawna był jeszcze puszczą o jodłach opasłych jak beki na kapustę u biedaków. A teraz... Drzewa wiszące konarami nad drogą odcięły słońce. Ciemno i chłodniej. Kałuże pełne wody, błota i niewidocznych kłód, zerwanych ze starej drogi „dylowanki”. - 14 14 Wóz co chwila przechylał się niebezpiecznie, szprychy kół nabierały konarów, a te trzeszczały, łamiąc się, i pogruchotane spadały w kałuże. – Trzymaj się chłopcze, bo wypadniesz – powiedział Ojciec, zeskakując z wozu. – Złaź, bo wóz się wywróci – burknął do Czynnika. – Miałem jechać, to jadę – odciął się. Wóz płynął w kałużach. Koń niezbyt pewnie badał nieznany grunt. Ważne, że prawie każde przydrożne drzewo było obwieszone czerwonymi flagami. Byłyby na prześcieradła dla całej rodziny. Tylko nie ten kolor... – Czerwony las! Tato, czerwony las! – cieszyłem się. – Siedź spokojnie i trzymaj się! – krzyknął. Krzyknął jednak za późno. Wszyscy pasażerowie furmanki polecieli w cztery strony świata. Szybko wydostałem się z kałuży i zdrowo podskakiwałem, spływając brudną wodą. Czynnik wygramolił się, kulejąc. Ojciec rzucił mi lejce i wspólnie z Czynnikiem zabrali się do wyciągania kłody spomiędzy kół. Marszałek Tito leżał w krzakach za rowem, głową w dół. Z rozrzuconymi ramionami. Tylko bomby zrobiły się plaskate. – Może nadmuchasz? – zażartował Ojciec. – Kułak, z bomb nie rób se, kurwa, jaj! Z czym teraz pójdzie Tito przez stadion? No z czym? Z takimi plaskatymi bombami? Dostaniesz grzywnę za takie jechanie. Trzeba było zejść w jamę i ściągnąć marszałka z krzaków. Był w niezłym stanie, tylko mordę mu uszkodziło i spodnie pękły na wschodniej półkuli, odsłaniając Związek Radziecki. – I co teraz? Jak on wygląda? – prawie płakał Czynnik. – Wróg musi być groźny. A tak jest żałosny. No, morda trochę nieforemna. Zaraz mu poprawię – zdecydował Ojciec. Miękkie poklepywanie po buzi nie pomogło. Zdecydowanym ciosem pięści Ojciec przy wrócił mu stereometrię twarzy. Niestety – duże czerwone oczy wpadły przy tym do brzucha. – Trza zrobić operację, i to tu, żeby nikt nie widział – zaproponował Czynnik. – To se rób! Ja jadę. Dobry wróg to ślepy wróg – powiedział Ojciec i zgodnie nałożyli kukłę na wóz. Dalej droga była nieco lepsza. Pod lasem Ojciec zatrzymał konika, żeby odpoczął. – O! – krzyknął Czynnik. – A moja teczuszka? Gdzie moja teczuszka? Ja się wracam, a ty, kułak, czekaj. Wrócił po chwili, niosąc pod pachą teczkę. Na szczęście nie stłukła się żadna butelka. Bezładne jeszcze tłumy włóczą się wszędzie. Pochód dopiero się formuje. Nad stadionem powiewają hektary pociętej czerwieni. Wiatr wznosi je do błękitu nieba. Zieleń płyty stadionu. Tłum przewala się, kotłuje pod setkami portretów brodatych proroków. Takich tłumów nigdy nie widziałem, nasz odpust na Piotra i Pawła to nic przy tych ludowych masach w czerwieni, pod czerwienią, pod tysiącami sztandarów, szturmówek, chorągiewek, proporczyków, wszystkiego, co może być czerwone i tylko gdzieniegdzie białe. Furmanki stanęły z dala. Również auta, których bały się konie, więc Ojciec został przy koniu, a ja poszedłem z Czynnikiem, dźwigając plaskatą wodorówkę. Biedak wiejski i donosiciel na kułaków i innych wrogów ludu, którym sanacja przewróciła w głowie, niesie atomówkę, rozglądając się za swoimi. Muszą się jeszcze wrócić i bezpiecznie dostarczyć na stadion Titę. Na szczęście szybko spotkał swoich i poszli po ślepą kukłę. A ja wędruję po stadionie, marząc o spotkaniu z Pierwsza Miłością, ale nie przyjechała. Nie, to nie. Ona też jest niepewna – myślę. – Przy mnie niby zgadza się z Nowym Ustrojem, ale jej Ojciec pyskuje na Stalina i posądza go o Katyń. Mój Ojciec również gada bez przerwy o Katy - 15 15 niu, że to robota Stalina. – Wystrzelał naszych – upierał się ostatnio. – Kwiat inteligencji naszej wyginął. Najmądrzejszych ludzi w narodzie zgładził. Zostały męty i rządzą. Chłopi swoje – Stalin swoje. Tylko baby nic nie mówią, bo niewiele wiedzą. Nad stadionem z głośników nieustannie dobiega muzyka, bojowe rewolucyjne pieśni, z których większość słyszałem, chociaż Ojciec uparł się i nie chce kupić radia. Mówi, że nie ma za co. Wreszcie moja ulubiona pieśń, którą i Ojciec często śpiewa, kiedy jest wkurwiony na panów: O cześć wam panowie magnaci... Bardzo ją lubię, ale w Warszawie pochód znów przechodzi przed trybuną i wszyscy tam krzyczą: STALIN – BIERUT – STALIN – BIERUT – STALIN – BIERUT – STALIN! – STALIN! – STALIN! I tak to trwa. I tak to słychać, coraz głośniej, więc i ja stoję zasłuchany, ciesząc się największą radością. Idę przed siebie – tłumy wciąż wiwatują. Idę, patrzę, słucham. W pobliżu jakiś dziadek – wąs starochłopski, złe oko i złe słowa do głośnika: – Chuj wam w dupę! Chuj wam w dupę! Chuj wam w dupę i w pizdę też! – Dziadek, ty stary wrogu ludu – mówię do niego – co za chujostwa pierdolisz do głośnika? Zaraz cię namierzę... Oniemiał, nabrał przyspieszenia i zmył się, ginąc mi z oczu. Wielobarwny ludowy pochód sunie niemrawo, zbliża się przed trybunę. Ci, co stoją na niej, wznoszą okrzyki na cześć ludu pracującego wsi i miasteczek. Idący pozdrawiają tych na trybunie. Rządzący i rządzeni po raz pierwszy w dziejach świata mają jeden wspólny cel – do zwy cięstwa! Po trupach darmozjadów, bumelantów, kułaków, księży, Watykanu, Ameryki, ciemięzców ludu, jego wiekowych gnębicieli i wyzyskiwaczy. – Precz z obszarnikami, którzy wydarli ziemię chłopom! Niech żyją spółdzielnie produkcyjne! Niech żyją, niech żyją! – krzyczą ci, co nie mają ziemi. Precz z kapitalistami! – Precz! Precz! – nikt nie jest kapitalistą na tym stadionie. Wypatruję naszych – z mojej wioski i szkoły. Zbliżają się. Tito już z dala robi furorę: prowadzą go przed sobą. Do rąk ma uczepione te bomby. Gło śny śmiech – salwy śmiechu. – Ślepy Tito! Ślepy Tito! – Niech żyje! Niech żyje! – krzyczy jakaś nieuświadomiona politycznie grupka z tłumu. Ktoś na trybunie ratuje sytuację: – I oto dzieci, młodzież szkolna, młodzi przodownicy nauki z pobliskiej nam wioski. I jej spracowany lud przyjechał uczcić swoje święto. Niosą wroga ludu. Patrzcie – każdy wróg ludu jest ślepy. Chcę widzieć jak najwięcej, ale wciąż mi ktoś zasłania. Wdrapuję się na skraj trybuny, trzymając się szturmówki. Jeszcze krok wyżej i widziałbym wszystko. Szturmówka słabo przybita do barierki łamie się i z trzaskiem drzewca ląduje pod trybuną. Olbrzymia płachta czerwieni przykrywa mnie dokładnie. Nie mogę się spod niej wydostać. Tłum rozstępuje się, robi się zbiegowisko, a ja, wciąż nakryty czerwienią sztandaru, szukam wyjścia. Nie ma go po żadnej stronie czerwieni. Zrywają ze mnie sztandar. – Zdrowy? – pyta ktoś. – Zdrowy! – mówię. - 16 16 – Tylko wystraszony – dorzuca inny. Musiałem być bardzo blady. W nagrodę zapraszają mnie na trybunę i pierwszy raz pozdrawiam masy ludowe. Pochód rozprasza się. Dziękując, zbiegam z trybuny. To ten, to ten, co padł pod sztandarem – krzyczą za mną. Ojciec niecierpliwi się, czekając na mnie. Czynnik już chwilę jest przy furmance, grzebie w teczce, szukając butelki ludowego wina. – A gdzie Tito? – pytam. – Zabrali go do Komitetu. – Szkoda, myślałem, że oddadzą. Droga z miasteczka zatłoczona. Wszyscy wracają. Zdarta z drzewców czerwień przyda się ludowi. Droga powrotna jest mniej ciekawa, nawet nudna. Nic nie zjadłem, a do domu daleko. Ale jesteśmy tuż po południu. W szkole obniżono mi sprawowanie za zerwanie robotniczego sztandaru. Ojciec natomiast dostał pismo, „celem stawienia się w ciągu dni trzech i wytłumaczenia się w Komitecie Powiatowym z powodu złośliwej jazdy i wywrócenia Czynnika Społecznego oraz nadwerężenia Wroga Ludu – Tity wraz z akcesoriami mu przynależnymi”. Ojciec wkłada pismo za obraz Matki Boskiej Niepokalanej i siada za stołem, szukając skrawka gazety na skręta. – Napiszę list do Stalina – mówię. On ci na pewno przebaczy. Jest dobrym ojcem wszystkich narodów. Każdemu, komu dzieje się krzywda, naprawia ją zaraz. – Zobaczymy najpierw, co powiedzą w Komitecie – odpowiada Ojciec. Bałem się, żeby go nie ukarali, ale Ojciec wziął starą teczkę i włożył do niej staranie owinięte w ręcznik dwie butelki wódki, a ze strychu przyniósł dwa pęta kiełbasy i zawinął w maślany papier. Wrócił z humorem. I pod humorem, stawiając rower pod gruszą. Szkoda, bo napisałem już list do Stalina. - 17 17 Łowcy nieśmiertelności Piorun jest gniewem Boga. Czerwonym. Czerwienią rozjarzoną do białości magnezji. Gniewem o wielkim ładunku grzmotu przelewającym się po kotlinie wsi, w którą spada ze wzgórza, prosto z nieba zaciągniętego chmurą tak gęstą, tak grubą zarazem, że nie przeniknie przez nią Anioł Stróż, nie przebije się najsilniejszy ptak, ugrzęźnie w niej myśl największego we wsi i w miasteczku myśliciela i tylko gniew Boga przetnie ją, a błyskawica uderzy w coś we wsi, w dom, w stodołę, w głowę dziecka; przeleci i wypłynie pępkiem. Najczęściej grzmotnie w drzewo na wzgórzu. Zabije je, rozerwie, aż się rozpadnie i spróchnieje w gąszczu lasu albo nad rzeką i uschnie na nim cień. Trudno wiedzieć, dokąd leci piorun z chmur nad wsią. Często zgaduję lub zgadujemy, siedząc na progu z małą Aldą. Alda przyjechała z miasteczka i mieszka niedaleko mnie. Matka w czas burzy wciąga nas do kuchni, ale oboje wolimy siedzieć na progu. Może dlatego przyjechała z miasta, gdzie nie ma progu, a pioruny są całkiem inne niż na wsi. Poza tym nikogo w mieście one nie obchodzą, są czymś tak naturalnym, że nikt ich nie ogląda ani nie słucha. Na wsi wszystko jest inne, a pioruny są gniewem Boga. Tłumaczę dziewczynie, że powodów do zagniewania Boga jest wiele, zatem Bóg musi mieć w pogotowiu cała gwiazdę piorunów, żeby razić nimi tych, co na rażenie zasługują. Całe szczęście, że nie wszystkie są celne. Poza tym szlak pioruna jest niespodziewany, określony tylko trafem przypadku, dlatego często trafia tam, gdzie ma trafić i być może lepiej nie siedzieć na progu. Ale co zobaczysz przez okno? Nic, strzępki tylko, jak strzępki palącej się od świecy lub rozgrzanego szkła lampy naftowej firany. Próbowałem raz ugasić podpaloną nieostrożnie firanę. Czytałem zakazaną przez Boga lekturę przy blasku starej gromnicy, koronka firany zajęła się, kiedy poruszył nią wiatr i dopiero swąd przywrócił mnie do rzeczywistości. Alda jest ledwie troszeczkę starsza ode mnie. Wykorzystuje tę niewielką przewagę, którą ma w wieku, w kroku, oczach i lekkich pagórkach, na których w przyszłości wybuchną i dojrzeją piersi. Z ciekawością patrzę na nią, oślepioną piorunami wczesnego wieczoru, i mówię, że ma te pagórki, a ona od razu, że o tym się nie mówi. Tak mówią chłopcy bez wychowania, nie tylko ze wsi, również z obrzeży miast, albo ci ze środka miasta, którzy też są niewychowani. W istocie – dodaje po chwili – prawie wszyscy chłopcy są niewychowani, nawet ci, którzy mają iść do zakonu albo zostać księżmi. Już myślała, że jestem inny, ale nie jestem, i tylko czekać aż zgasną pioruny, aż ustaną, a ja, jak wszyscy inni, których spotkała, zechce uszczypnąć ją tam, gdzie kiedyś będzie mieć dobre dla oczu, wielkie piersi, jakie ma jej mama, przedtem miała jej babcia, a gdzie ona ma teraz zaledwie zarys pagórków, ledwo dostrzegalny w zanikających błyskawicach daleko nad wzgórzami sąsiedniej wsi, w której jeszcze nie byłem. Całe więc szczęście, jej i moje, że od zachodu znów tną błyskawice. Bóg znowu poprawia swój gniew, może zapali się stodoła, najlepiej cudza. Pójdziemy wtedy zobaczyć, jak się pali, zbiegną się ludzie, zaczną ratować, wyciągać coś, co nadpalone, jakieś kosiska, grabie, cepy, wozy, zaczną ratować i kraść – to dobra okazja, w każdym pożarze coś ginie. Najlepiej wtedy patrzeć na babę-gospodynię: płacze, tarza się, zawodzi, trzymając się za przodek; ten widok długo się pamięta– mówię Aldzie. Alda mówi, że ona nie mogłaby patrzeć. Ja dodaję, że warto patrzeć, bo gdzie można zobaczyć tarzającą się z żalu babę? To się długo pamięta, ale Alda zaraz pyta, na co mi ta pamięć. – Albo ja wiem, kurwa, na co? – odpowiadam. Ona odsuwa się i mniej pachnie, kiedy jest odsunięta. – O, Boże! – dziwi się. – Jak ty mówisz? Nigdy jeszcze nie widziałeś kurwy. Na wsi pew- no ich nie ma. A ja widziałam w mieście. Kurwa, właśnie taka jedna, mieszka niedaleko mnie i zawsze idzie z innym mężczyzną. Idzie albo jedzie. Najczęściej idzie. Wchodzi do swojego domu, a potem już nie wychodzi, tylko mężczyzna wychodzi. Więc lepiej nie mówić „kurwa”, - 18 18 bo to jest przekleństwo, a także rozdaj kobiet, które mają pewne „rzeczy” tylko do tego, ale przez takie właśnie kobiety i komunistów gniewa się Bóg i chmurzy się niebo nad wsią, nad miastem, nad ziemią i morzem, a potem pioruny śmigają przed oczami i najlepiej zmówić pacierz do Anioła Stróża, żeby stał, żeby machał skrzydłami, odprowadzał do domu, kiedy się jest w dalekiej drodze. Alda jest pewna, że wierzę w Anioła Stróża, najpewniejsza w tym, że modlę się do niego, ale powiedziałem jej wczoraj, że Anioł Stróż przeprowadza pobożne dziewczynki przez kładki nad rzeką i to jest główne jego zajęcie. Na to powiedziała, że widocznie jestem początkującym komunistą, bo ich teraz i kurew coraz więcej. – Sama mówisz „kurwa”, a mnie nie wolno? – zakpiłem. – Bo ty klniesz, a ja tylko potwierdzam fakty. Głuchy pomruk burzy cichł. Deszcz kapał miarowo ze strzechy stodoły Ojca, rozpryskiwał się z dachówki przed progiem, na którym siedzieliśmy. Bryzgi wody spadały Aldzie na nogi. Spływały do tenisówek. Ja wyciągnąłem nogi za okap, myjąc je przy okazji. – Nie będę musiał myć później – pochwaliłem się. – Ja będę musiała myć – stwierdziła swój kolejny fakt. – Gdybyś była moją żoną, umyłbym ci je. Masz takie ładne. – Każdy myje swoje – tak jest najlepiej. W moim domu tak jest. I w każdym. – No nie wiem, czy w każdym. Ja wolę oglądać pioruny niż myć kopyta. A najbardziej lubię je najpierw brudzić. Chcesz posłuchać? – Chcę! Tylko mów inteligentnie... – Najprzyjemniejsze dla stóp jest gówno. – Eee, znowu świntuszysz... Nie świntuszę, bo nie każde gówno. Tylko krowięce. Wypędzasz krowy na łąkę, na ugór niedaleko lasu i patrzysz: podnosi ogon, dobiegasz i stajesz w sam środek parującego w chłodzie wieczoru łajniaka. Podskakujesz, ciesząc się tak długo, aż nie zostanie z niego śladu. Nogi masz jak młoda Murzynka. Czekolada schnie na nich i odpada wielkimi pałubami. Wracasz Z najczystszymi nogami do domu. Nie musisz myć, możesz czytać lub myśleć. Wolę oglądać pioruny niż słuchać twoich opowieści – nie jest zadowolona. – Poza tym jest już późno i muszę iść. Cioteczka się nie opanuje, kiedy późno wrócę. Odprowadzę cię... – Odprowadzam. Szkoda, że mieszka tak blisko. Zostawia na mnie kruchy, lepki pocałunek. – Przyjdź jutro, ale wcześniej – zachęcam, gładząc jej pagórki, to jeden, to drugi. Pobawimy się piczką. – Jutro ani nigdy nie przyszła. Dola, syn chłopa nazywanego we wsi Dolą, również uważa, że pioruny są ciekawe. Znacznie ciekawsze są w miejscu, gdzie uderzają, niż w zagęszczonej atmosferze nadziemia. W powietrzu są tylko piękne jak kolorowy film, natomiast w punkcie uderzenia wytwarzają rodzaj Nadmaterii składającej się z gazu i pyłów kosmicznych zmieszanych z podłożem. Jeśli dodać właściwości Iskry Bożej i Gniewu Boga – tworzy się stop niewielkiej ilości substancji bardzo rzadko w występującej w Kosmosie, którą zresztą niezwykle trudno znaleźć. Wykład Doli przyjmuję z niewiarą, podejrzewam, że sam nie bardzo w to wierzy. Nic jednak nie szkodzi sprawdzić. Trzeba tylko odszukać Nadmaterię po uderzeniu pioruna. Na wsi łatwiej ją odzyskać niż w mieście, gdzie pioruny uderzają chuj wie gdzie. Ale i na wsi trzeba starannie obserwować, zlokalizować i odnaleźć miejsce uderzenia pioruna, być tam jak najszybciej i szukać grudki, żyłki Nadmaterii. Najlepszym miejscem jest drzewo: iskra spływa pod korą, rozrywa ją, zostawia ślad – bolesną szarpaną ranę, z którą drzewo walczy niekiedy wiele lat. Jeśli błyskawica nie urwie wierzchołka, nie odwali ramienia – drzewo życia na pewno zwycięży. - 19 19 Zatem wiemy dużo, choć Dola mógłby jeszcze mówić i mówić – nasłuchał się i oczytany jest w literaturze przedmiotu. Najciekawsze wiadomości zebrał od dziadka, który z piorunami i złymi ludźmi miał dużo do czynienia. Na Wschodzie i na Zachodzie, w naszej wsi też. Po krótkim „tak” decydujemy się na poszukiwanie Nadmaterii spowodowanej uderzeniem pioruna w drzewo. Trzeba tylko cierpliwie czekać najbliższej burzy, a jeśli ta przejdzie daleko, trzeba czekać właściwej. Wszystko jest przygotowane. My też. Czekamy na upragnioną burzę z piorunami, ale nie nadchodzi. Dni pełne żaru i potu na tle wypalonego nieba kończą się wieczornym lub nocnym piskiem włóczących się watahami głodnych pieszczot dziewcząt. Wszystkie są miejscowe, nieciekawe, dokładnie zresztą obejrzane i znane. Ich ruchy i zachowania, też nam wiadome, prymitywne. Z miasta mnie przyjechała żadna. – Ani jednej piczki z miasta – narzeka Dola, kurząc skręta przy księżycu na Słonecznym Wzgórzu. – Ani jednej – powtarzam. Szkoda, bo miejskie już na odległość inaczej pachną. Czymś księżycowym, takim bliżej nieokreślonym zapachem Nadmaterii. Gwiazdami pachną i inaczej się układają pod łapą niż te wiejskie, wargate. – Nie wiem, czy wiesz – zaczyna Dola – że jeśli znajdziemy Nadmaterię, to będziemy zawsze mogli. Do późnej starości. Nawet w trumnie „mały” stanie, łamać go będzie trzeba, bo wieka nie założą. – Tak mówisz? – zazdroszczę tym, którzy znaleźli Esencję Pioruna, Nadmaterię dającą szczęście przez całe życie, do pierwszych nocy po śmierci. – To pewne – ciągnie Dola. – Dziadek dotychczas nie złazi ze swojej staruchy. Nie ma no- cy, żeby się nie wspiął na nią. Skowyt na całą izbę, piczka babkę piecze, bo już nie oliwi, spać, bracie nie można. Ojciec tylko co chwilę woła: „dziadek, kończ robotę, bo rano wstać trzeba”. Burza wciąż nie nadchodzi. Już się zdawało, że zagrzmi, że błyśnie nad wsią – ale nic. – Ostre strzelanie gdzieś było. Trzecia wojna światowa się zbliża – mówi Ojciec. Dola sprawdza łopaty, oczywiście mojego Ojca – w gospodarstwie Doli nie ma żadnej, nawet bardzo starej łopaty. Gotowe są siekiera i latarka. Wszystko musi być na tip-top, żeby nie szukać w ostatniej chwili. Kiedy pioruny zaczną walić, wtedy już za późno. Ale wciąż nie uderzają. Dzień po dniu wstaje upalny. Powietrze drży od żaru jak na Saharze, ptaki nie podnoszą się do lotu, kury wchodzą w krzaki nad fosą, psy z wiadra piją wodę. – Ta burza może przyjść dopiero jesienią – martwi się Dola. – Jesienne pioruny nie są zbyt wartościowe. Najlepsze są te z pierwszej serii Gniewu Boga, wiosenne. Już letnie nie mają tej mocy. Ale trudno. Tej nocy spałem dobrze, tak twardo, że Dola musiał wytrychem otworzyć drzwi i wyciągnąć mnie z rozsuwanej kanapy. Dokładnie przemoczony stanął nade mną: – Pioruny jebią po wzgórzach, aż się nieboszczykom jajca pocą, a ty nie słyszysz? – Poważnie? Pytam zaspany i ucieszony. – No, już. Idziemy patrzeć, gdzie rąbią! Ulewa to cichnie, to się wzmaga. Nakryci starymi płaszczami wspinamy się na Słoneczne we dnie Wzgórze, żeby widzieć dokładnie szlak przebiegu i upadku piorunów. Przemoczeni siadamy pod równie mokrym krzakiem dzikiego bzu na szerokiej miedzy, starannie wygolonej sierpem z traw. Rąbie na południu, daleko. Ale z zachodu nadciąga jeszcze bogatsza chmura. Może coś z niej. – Może coś z niej – powtarzam z nadzieją. – Żeby tylko wiatr jej nie rozerwał, bo pioruny będą walić z chmury w chmurę – mówi znający się na rzeczy Dola. Na szczęście z zachodu ciągnie chmura zszyta dokładnie, aż - 20 20 zbrylona, bogata w wielkie krople zimnego nocnego deszczu i piorunów o tak soczystej jasności, że nawet Dola ma portki pełne strachu. – Może być, kurwa, niedobrze, bo pioruny biją również w gołe pole. Na rano zostanie z nas kupka smalcu... Wieś trzeszczy pod białą kanonadą. W oknach pojawiają się zapalone gromnice. Ludzie zerwali się z łóżek i powstawali na nogi. Ze wzgórza najlepiej widać rozbudzoną o północy wieś. Jednostajny głuchy pomruk przerywany ostrym trzaskiem nie ustaje. Ze wzgórza lawina ognia spadającego na wieś przypomina pęknięte brzegi piekła. Spada łańcuchami i gaśnie. Teraz już prawie w każdym domu, w każdym oknie pali się gromnica. Nie wybucha jednak żaden pożar. Anioł Stróż pędzi od zagrody do zagrody, chroniąc przed Złem. Jak dotychczas skutecznie. – Wierzysz w Anioła Stróża? – pyta Dola. I sam odpowiada: – Ja wierzę tylko w Diabła. On jest jedynym Bogiem. Mój dziadek był w hitlerowskim więzieniu i tam modlono się do Boga, a w łagrach każdy wierzył tylko w Diabła. – Dla mnie Bóg jest Nieskończonością. Pomyśl: nieskończoność materii i myśli. Poza tym – obiecał mi kobietę... – Pierdolisz – słyszę Dolę między dwutrzaskiem piorunów-bliźniaków. – Bóg nie ma nic wspólnego z kobietami. Kobieta to sprawa chuja – zapamiętaj, ciemniaku, raz na zawsze. Dlatego czekamy naszego pioruna. Burza przesuwa ogień piorunady ze Wzgórza Wiecznego Milczenia w środek wsi leżącej w kotlinie, więc wieś dławi się wiatrem, ulewą i ogniem błyskawic. Splatane łańcuchy, rozżarzone pierzaste ogniwa, odpryski, wątłe nitki nocnej kanonady zlewają się we wsi w jeden wielki huk grzmotów. Tną po wzgórzach, posuwając się w naszą stronę. – Jest nadzieja – pomrukuje Dola, szczękając zębami. – Jest nadzieja na szczęście, a może bezbolesną śmierć. Jeśli w nas jebnie... – Jest nadzieja na nadzieję – mówię tak sobie, do siebie. Dziki bez położył się na nas i nie podnosi. Burza trzyma krzewy przy ziemi. Płaszcze już dawno przemokły, więc położyliśmy je obok. Diabeł burzy szaleje i zbliża ją do nas. Tylko chwilami zjawia się ciemność. Jasność o północy jest większą rzadkością niż ciemność w południe. – Za jasno, kurwa! Za dużo piorunów. Nie widać, gdzie biją – denerwuje się Dola. Ziemia cały czas drży, jakby wzgórza pękały i osuwały się na wieś w kotlinie, zamulając ją na zawsze wielopiętrową warstwą czerwonego błota i kamieni. Niebo dławi wieś ogniem. Dola coś szepce. Zalani wodą, przecieramy oczy. Żeby widzieć. – Jest! – wrzeszczy. – Jest! Mamy go! Rąbnął w samotnika, w ten dąb z kapliczką koło drogi. Zaraz rano, kiedy świt, przychodzę po ciebie. A teraz spierdalamy! Nie ma na co czekać. Przemoczony i zmarznięty, nie mogę usnąć. Gdzieś nad ranem zasypiam. Budzi mnie słońce i zniecierpliwiony długim czekaniem Dola. – No, wreszcie – mówi, kiedy zwlekam się z kanapy, przecierając czerwone od piorunów oczy. W skupieniu idziemy pod stary dąb. On już złapał wiele piorunów, cały wierzchołek olbrzyma spalony. Zbutwiałe konary pod nim świadczą o kolejnym pogromie. Dola patrzy na pień: z tej strony spłynął. Ja też patrzę na pień. Kopiemy. Dwie łopaty. Siekiera też jest. Kopiemy. Tniemy korzenie. Siekiera więźnie w korzeniach dębu – trudno ją wyrwać. Łopata omija korzenie. Ręce bolą Dolę, mnie też. Kopiemy. Doli nie widać z dołu, mnie wcale nie widać. Dola podaje kamień, drugi i trzeci, dziesiąty. Odrzucam kamienie, biorę następne. Kamienie są coraz większe i cięższe, Dola zmęczony. Wchodzę do dołu – nie ma Nadmaterii. Są kamienie dobrze nam znane z bójek. Kamienie z wiejskiej drogi są celne – uderzają i rażą wroga. Wróg boi się kamieni w naszych dłoniach, bo są celne. Dola jest przyjacielem i pomaga w walce na kamienie. Nikt nie zbliża się do nas, gdy jesteśmy we dwóch. Atakujemy z - 21 21 flanki – wróg się nie spodziewa – rykoszetem. Rykoszet jest groźniejszy od bezpośredniego uderzenia. Nasze torby są pełne kamieni, kiedy idziemy do szkoły. Kiedy wracamy – są puste, a wrogowie pobici. Każdy może być naszym wrogiem, jeśli tylko jest mężczyzną. Dziewczęta nie są naszymi wrogami. Jeśli zawinią, wkładamy im głowy w zaspy i przeglądamy im piczki. Czasem zanurzamy im głowy pod wodę ze studni. A wtedy Dola wkłada im gruszkę w dupę, to znaczy w pizdeńkę. Ale są już wakacje i nie mamy wrogów. Mamy piorun i szukamy Nadmaterii – dziwnej substancji, po której „mały” stoi po śmierci w trumnie, a baby palące świece patrzą ssąco na „małego”, który wciąż stoi, klepią smutne pacierze i śpiewają głupie smutne pieśni dla umarłych. A my leżymy sobie wygodnie i czekamy aż żałobnicy pójdą w piździec i przyjdzie najpierw obca, albo od razu nasza kobieta z gołą dupą i nadzieje się, zacznie się wiercić, podnosić i opadać, trzymając się boków „szkatułki”, a my pożegnamy ją takim pożegnaniem, że zapamięta do swojej śmierci. W każdym razie nie będzie się pruć zaraz w pierwszą noc po naszej przeprowadzce na Wzgórze Wiecznego Milczenia, ani w drugą noc, może i w trzecią nie, aż ostygniemy, aż się ułożymy wygodnie, by się rozłożyć raz na zawsze. Amen. A po amen gówno i atrament. To Dola, to ja wybieramy te kamienie i wciąż nie znajdujemy ani żyłki, ani krążka, ani nawet grudki Nadmaterii. Dola mówi, że mógł to być pusty, jałowy piorun i chuj nam z takiego. Ale nie możemy wątpić, bo z tej strony na pewno uderzył piorun, po tej stronie spłynął. Z drugiej jest kapliczka, to ją ominął. Na pewno tak, nie inaczej przecież. Ja mam dosyć i teraz Dola wchodzi do dołu, z którego widać tylko jasne, spocone włosy. Ryje łopatą, wyrywa kamienie, czerwoną galicyjską glinę, i podaje mi, a ja wyrzucam obok. Wciąż nie ma Esencji Pioruna, która daje nieśmiertelność „małemu” i chociaż nie można wyruchać wszystkich kobiet na ziemi, to można skutecznie próbować i zostawiać je mężczyznom, którzy żyją Miłością. Nagle Dola coś krzyczy z dołu, nad czymś klęka... A ja już widzę tabuny kobiet, które smutne wchodzą do mojego pokoju i wychodzą, czołgając się ze szczęścia, spełnione. Widzę ich pizdy wielkie, rozdarte, ociekające po nogach czerwienią jasnomętnej miazgi, olbrzymimi strugami do eleganckich buciczków, w których chlupocze sperma. Kolejne watahy idą przez wieś, oglądając się na moje okno, wykrzykują moje imię jak tłumy na pierwszomajowym pochodzie skandujące imiona brodatych proroków. Tymczasem z dołu dobiega mnie ponownie dziki wrzask radości – to Dola coś znalazł. Pewno znalazł Esencję, Nadmaterię z pioruna i wydziera się szczęśliwy poza grobową deskę. – Jest! Jest! Złoto jest! – wyskakuje, zaciskając w łapie krążek metalu. – Pokaż – mówię. – A, chuja w zęby, nie? – słyszę. – To mój pieniążek, ja znalazłem. Mogłeś kopać, po co wyłaziłeś z dołu?! – Przecież nie chcę ci zabrać, tylko zobaczyć. – Zobacz se u rodzonej babki! To mój pieniądz! Teraz jestem bogaty i nie potrzebuję twojej przyjaźni. – Dola biegnie do domu. Znika za zakrętem. Zabieram łopaty, siekierę i wracam. – Nie jestem już potrzebny Doli – mówię do siebie. Cicho. - 22 22 Utopka Dawno chciałem o tym opowiedzieć. Obiecywałem. Czas mijał, życie, mijało poza czasem. Wiosna toczyła się ku wiośnie, ludzi ubywało, rodzili się nowi, wychodzili z podwórek na drogę i wygrażali samochodom. Nadal się tak dzieje, chociaż coraz rzadziej. Patrzę spode łba, mijając ich rowerem. Zawsze może zagapić się, wpaść pod mój nieśmiertelny wehikuł i trzeba robić innego gówniarza. Wszystko może się zdarzyć, kiedy się jedzie rowerem. Tymczasem znowu tamten marzec. Ten z późnego dzieciństwa, o którym właśnie opowiadam, czułem w nogach, często już bosych. Dzisiejszy odczuwam we wszystkich prawie kościach i w mięśniach, co mi zostały z tamtych czasów. Tamten marzec był inny: wybuchł w nocy, te ostatnie marce wloką się, ciągną jak guma balonowa zza zębów gówniarzerii. Dlatego pamiętam, Dola na pewno też pamięta ów marzec, który wyrwał się zimie nagle po północy i rano zobaczyliśmy rozległy, płytki potop jak okiem sięgnąć, aż po przeciwległe wzgórza. Pękły góry śniegu, zbite na ziarnistą skałę lodu, w ciemnościach się to stało, pod ciężką warstwą chmur i ciepłego wiatru z południa. Patrzymy rano – woda, wszędzie woda. Wiklina w wodzie, rowy pełne wody, a rzeką przewalają się lśniące kry, jak srebrne mamuty płynące do Sanu. A przecież był to zaledwie początek. Marzec parował ciepłem, toczył brudną wodę ze wzgórz wartkimi strumieniami. I stało się to niespodziewanie. Wszyscy przewidywali nawrót kopnej zimy, sanie stały gotowe przy każdej stodole, stajenkach, pod okapami. Chłopi wróżyli zajebistą zimę i mrozy takie, jakich nikt z najstarszych gospodarzy nie pamięta. Słuchaliśmy z Dolą tych proroctw nie bardzo ucieszeni. – Chuja wiedzą, pierdolą, aż w małym strzyka – powiedział Dola, wychodząc ze mną do sieni. – Będzie tak, jak Natura zechce – rzucił na pożegnanie. Nie trzeba było długo czekać. Żar marca zdławił zimę i tysiące ton śniegu na wzgórzach topniało i płynęło do morza, zrywając grube kry na rzece, stawiając je sztorcem. Woda uderzała w nie czołem i z hukiem przewracała, rozlewając się na łąki. Podchodziła spieniona pod drogę, pozostawiała zgniłe drewno, urwane w gwałtownym spływie skrzydła zamarzłych w zimie ptaków, wypłukane z wychodków nieczystości, wszelkie gówna zebrane ze wzgórz, z podwórek i zagród. – Zima zaczęła się wcześnie i była ostra. Powinny być sensacje – przewiduje Dola, kiedy wracamy wreszcie ze szkoły. Wracamy późno. Dola wypożyczył w gminnej bibliotece Darwina, ja kolejny tom dzieł Stalina. Później się wymienimy. – Może nie być nic ciekawego. Lud oświecony coraz bardziej – komentuję. – Oświecony? – wścieka się Dola, waląc pięścią w mądry łeb. – Tego ludu za sto lat nikt nie oświeci. To durny lud. Był, jest i będzie. A baby do końca świata, czyli materii, będą beznadziejnie głupie. Dla baby nie ma ratunku. W niczym. Najgrubsza książka babie nie pomoże! Widziałeś babę czytającą książkę? Ja nie widziałem i pewno już nigdy nie zobaczę. – Nie sądzę, że tak jest, ale niech ci tak będzie – kwituję wykład Doli o ludzie, babach i nieoświeceniu. – Przekonasz się, kiedy dorośniemy. Gdzieś się spotkamy i wtedy pogadamy – powiedział Dola i pobiegł wygłodzony do domu na późny obiad z ziemniaczanych placków pieczonych na płycie kuchennej. Wieczorem woda nadal przybiera. Wypełnia nawet najgłębsze rowy, płynie już całymi łąkami. Strumienie huczą jak messerschmitty. Rzeka jest naszym wiejskim morzem. Podwórza toną w wodzie: śnieg leży grubą warstwą, a pod nim płyną wartkie strumyki. Słońce, ostre jak w maju, czyści południowy stok wsi do ostatniej garści skamieniałego śniegu. - 23 23 Dola cieszy się. Nawet pisma Darwina nie są w stanie zatrzymać go w kuchni. Mnie też nie udaje się przebrnąć przez wstęp do dzieł Józefa. Mieliśmy zamiar wysłać Mu życzenia imieninowe, ale Dola koszt znaczka postanowił przerzucić na mnie, a sam miał sfabrykować kartkę z portretem Wodza na obu wrogich nam Amerykach. – Nic z tego Dola – oświadczyłem. – W takim razie wyślemy życzenia oddzielnie. Na szczęście konflikt nie przeradza się w otwartą walkę klasową. Zapominamy o imieninach Wodza, bo zbliża się wiosna, a właściwie już przyszła, tylko ten potop wód nie ustępuje, wciąż nie można wejść na łąki, zbliżyć się do brzegów rzeki, przeszukać krzaków, czy woda nie zostawiła skarbów zabranych z podwórzy, z zagród przydomowych, nie rozmyła ziemi i nie wydarła ukrytych w niej niespodzianek. Dola próbuje, ja również, nie wspominając o żądnej przygód Jagnie, wejść na łąki, ale musimy się wycofać, tonąc w grzęzawisku. Dola jeszcze zimą dokładnie sprawdził Jagnę i zapewnił ją, że wszędzie jest dorosła i uniesie ciężar każdej przygody. Silny południowy wiatr i ciepłe słońce dopiero po tygodniu poradziły sobie z nawałem śniegu. Spłynęło, co miało spłynąć, pozostał tylko śnieg w wąwozach polnych dróg, ale ten poleży do maja. Nie interesuje nas niegdysiejszy śnieg. Niech sobie leży tam, gdzie spadł lub go zimowe wichury nawiały. Topnieje powoli, jak każdy skamieniały śnieg. Jak każdy kamień – topi się powoli i nie zagraża ludowi powodzią. – Łąki obeschły – mówi Jagna. – Weszłam i obeszłam, ale nie znalazłam nic. Tylko koło do taczki leży na brzegu. – Co? Koło do taczki??? – krzyczy ucieszony Dola. – Mojemu ojcu potrzebne jest takie koło. Będzie robił taczki. Koło to największy wynalazek ludzkości, no – jedne z największych, bo są także pizda, wódka i ogień. W takim razie idziemy po to koło. Mamy nadzieję, że Jagna doprowadzi nas bezbłędnie. Zbliża się wieczór, słońce jeszcze wysoko wisi nad południowym, długim wzgórzem wsi, które oddziela ją od innych wsi, świata i zaświatów. Omijamy rozległe kępy wiklin. Ocalały tylko zdrewniałe konary, pręty chłopi wycięli na kosze, koszyki lub półkoszki. Zostały kolczaste, jeżate pnie, na których nie można usiąść. Trzeba iść nad brzeg rzeki i tam dopiero zapalić papierosa, którego na pewno ma Jagna. Zawsze podbiera dziadkowi machorkę, robi dla nas i dla siebie parę skrętów. Ja mam zapałki, a Dola gębę do palenia cudzesów. Dola jest zniecierpliwiony brakiem koła, ale Jagna mówi, że nieco dalej powinno być. W południe jeszcze było, wiec i teraz będzie, jeśli nikt nie znalazł. I jest! Widać ponad połowę koła, a to, co widać, jest w dobrym stanie, nawet w bardzo dobrym. Dola promienieje, obiecuje Jagnie dozgonne głaski po cipce, bez ustanku ma ją po niej głaskać. Zapomina o mnie, zawłaszcza sobie, jak burżuj, wolną przecież kobietę. Zwracam mu uwagę, krzyczy na mnie, że gówno wiem, odrobina wolności dla kobiety – i już jej nie zobaczę wieczorem w łóżku, mówi, że jestem piździelec, że nie znam się nic a nic na babach ani na wolności i już wkrótce, a potem za każdym razem, spotykać mnie będzie zasłużona kara, odejdą ode mnie wszystkie kobiety, jeśli będę je traktował po ludzku, a nie jako jebliwe suki. Futurologia Doli smuci mnie. On tymczasem wyciąga koło z mułu, oczyszcza z konarów, toczy po łące. Jest ciężkie, nie wygląda na koło od chłopskiej taczki, ale od dworskiej. Pewnie z byłego pańskiego dworu się stoczyło. Może ktoś ukradł, niósł i spadło mu do rzeki, dopłynęło, gdzie jest i zaryło się w muł. – Wszystko możebne – potwierdza Jagna. Możemy wreszcie usiąść w wyrwie na brzegu. Dola bez specjalnej ceremonii sięga za głęboki biustonosz Jagny. Długą chwilę w nim gmera ponad potrzebę, na pewno dotyka jej piersi – to najpiękniejsza pierś w całej wsi – wreszcie wyjmuje trzy skręty i zapalamy na znak wiecznej zgody i zwycięstwa. Machorka jest gorzka. Papier z gazety, ale dobrze sklejony, nie - 24 24 rozsypuje się, jak każdy skręt Jagny pali się znakomicie. Koło leży na brzegu, schnie. Dola ucieszony – ojciec zrobi teczkę jeszcze wiosną, lżej będzie wywozić gnój ze stajenki. Gnoju nie ma dużo, bo krowa chuda, po każdym ocieleniu trzeba ją podnosić i stawiać na nogi, chwieje się bidula. Jak ma się nie chwiać, kiedy siana nie je, jednego kartofla w życiu nie widziała, słomy brakuje już w styczniu, a w tym roku śnieg przywalił w Harej Jamie ostrężynę i suchorosty z minionego lata, więc była na diecie dwa miesiące, stawała na tylnych nogach, wpierdzielając strzechę przez dziury w powale. Wszystko na pewno się zmieni, kiedy wreszcie założą spółdzielnię produkcyjną. Kułacy mają w kurwę paszy, kułackie stodoły się od niej wypuczają, a nie dadzą, nie wspomogą krowy biedaka. Już wkrótce będzie koniec wszystkim kułakom i krowy nie będą cierpieć głodu, wszystkie krowy we wsi będą równe, niepodległe i pękate, wysokomleczne rekordzistki światowe, i przede wszystkim szczęśliwe. Tak jest powiedziane u Stalina, tak u Lenina i na ostatnim zebraniu partyjnym tez tak powiedziano ojcu Doli. Wracamy z tym kołem, to znaczy Dola wraca, ugina się, chce, byśmy pomogli mu nieść, ale my z Jagną mamy w dupie koło Doli. Niech se toczy, kiedy ma. Cały czas idziemy brzegiem rzeki. Woda naniosła chrustu, będziemy palić ogniska, kiedy tylko obeschnie. – O! – nagle – O! – krzyczymy z radości. Nie spodziewaliśmy się, że w załomie brzegu znajdziemy – w tym roku my, nie inni – truposzka niemowlaka. – Jest! Jest! – krzyczymy. Pierwsza dopadła go Jagna. – Dziewuszka... wiadomo, dziewuszka – zaraz płacze. – Jednej pizdy mniej we wsi i na świecie. A szkoda, bo to radość dla wszystkich – Dola nie potrafi powstrzymać radości w brzuchu. – Zostańcie tu, ja zaniosę koło i zaraz wracam. W te pędy! – mówi i znika za wierzbami przy drodze. Patrzę. Patrzymy z Jagną na kobiecego niemowlaczka. Jagna płacze, a mnie też smutno. – Dlaczego tak się dzieje? – pytam. – Dzieje się, bo to nieślubne. Ktoś zrobił to w nieopamiętaniu i nie było innego wyjścia. Wstyd jest gorszy niż śmierć. I cięższy. Wstydu się nie zapomina. A śmierć – była i nie ma. I koniec. Wcześniej, bo szybciej niż myślimy, nadbiega Dola. Dyszy, dławi się gonitwą i staje przed nami. – Masz jeszcze skręta? – patrzy błagalnie na Jagnę. – Nie mam. – Masz przecież dwie piersi... – Piersi mam dwie, dla ciebie i cztery byłoby za mało, ale skręta ani jednego... Wyjmuje jednak zza majtek po skręcie i zapalamy. – Co teraz? – zastanawiamy się wszyscy bez słowa. – Musimy schować, przetrzymać, a potem pogrzebać. Przechowamy u ciebie w szopie – mówi do mnie Dola. – U nas szopy jeszcze nie ma, poza tym mój stary jest niepewny. Musi wszystko powiedzieć w Partii, bo w niej jest i dostaje dla nas przydział marmolady. Jeden kilogram miesięcznie... Mamy wielkie święto... Smarujemy wszystkie dziury w chlebie – to jest nasze niebo w gębie. Dlatego nie ma wyjścia – albo truposzek, albo marmolada. Chcąc nie chcąc, Jagna biegnie ukraść siostrze największą pieluchę. My czekamy. – Ukradnie, czy nie ukradnie? – zastanawiam się niepotrzebnie, bo Dola jest pewny powodzenia. – Na pewno ukradnie – mówi. – Jagna to przyszły lumpenproletariat. Taki musi być w każdym, nawet najdoskonalszym ustroju. Nawet w Królestwie Bożym będą złodzieje, kurwy, żuliki i diabli wiedzą kto jeszcze. To nieuniknione. Naprawdę – zapewnia mnie Dola. Raj jest opowiastką dla grzecznych dzieci. - 25 25 Tymczasem nadbiega Jagna i niesie konieczną pieluchę. Sama zawija zmacerowane zwłoczki, wcześniej główkę nieżywą ustawia, bo ma przekręconą na odwrót, dlatego właśnie nie żyje. Zawija szczelnie i zabieramy maleństwo ze sobą, do szopy mojego Ojca, który ma szopę i dużo miejsca w niej na wszystko. Nikomu nic! Ani słowa!!! – nakazuje Dola. – Bo może być chryja w całej wsi. Przyjedzie cała partia z powiatu albo z województwa, prokuratorzy, policaje, lekarze i wezmą wszystkie baby ze wsi do przeglądu piczek. Nikomu to niepotrzebne. W nocy nikt z nas nie śpi. Nawet Dola, który jest twardziel. Także Jagna, która będzie lumpenproletariuszką. Ani ja, który, jak mówi Dola, już jestem idealistą. A mówi, że wie, co mówi i nie myli się co do mnie na pewno. Nie śpimy, obmyślając pogrzebek. Proponuję stos. Jestem po niedawnej lekturze opisu starosłowiańskiego pogrzebu Wisza. Dola sprzeciwia się gwałtownie. Jagna musi trzymać stronę Doli. Wiadomo, nikt jak on nie potrafi pieścić Jagny. Trudno. Oczywiście, mają też rację. Stos może niepotrzebnie przyciągnąć uwagę wszystkich. Wymaga dużej ilości chrustu, poza tym – smród. A resztki stosu też trzeba starannie pogrzebać. Więcej roboty niż zabawy z takim pogrzebem. Wybieramy spławienie rzeką. Trumienkę już mamy – w szkole robimy budki lęgowe dla ptaków. Wybierzemy największą – sprawa załatwiona. A całość ceremonii odbędzie się nad rzeką. Nikt nie będzie wiedział, co jest w szkatułce. Jagna zorganizuje dziewczęta–płaczki. Będą zawodzić za tutkę dropsów każda. Trwa spór o kapłana. Chcę być księdzem, ale Dola twierdzi, że tylko on się nadaje do tej roli, bo ja jestem za miękki. Zacznę się mazać i zepsuję całe widowisko. Nikt jeszcze nie widział płaczącego księdza. Nawet najlepszy, najbardziej bogobojny ksiądz, nawet papież nigdy nie płacze. To nie jego rola. On oddaje ciało ziemi, a diabli z duchem sami sobie radzą. Jagna trzyma sztamę z Dolą, Dola ma oparcie w Jagnie, a ja mam być asystentem-ministrantem. Trudno... Marzec nadal ciepły, a dni prawie upalne. Matka raz tylko weszła do szopy i mówi Ojcu, że coś potwornie w niej śmierdzi. Ojciec jest zdania, że na pewno zdechła w zimie kura, może kot od sąsiada, a może tchórz. Trzeba więc przyspieszyć pochówek, bo może być wsypa. Ojciec i tak nie powiedziałby mi nic, zaleciłby trzymanie języka za zębami, ale Matka musi wejść do tej szopy, a w niej strasznie śmierdzi ludzkim trupem. Szaty wciąż nie są gotowe. Trzeba coś ustalić, zatem Dola-kapłan wystąpi w nocnej koszuli Paulinki, ciotki Jagny. Jagna będzie w swojej koszuli, dziewczęta-płaczki – też w swoich. A ja będę machał kropidłem. Wszystko dzisiaj, wieczorem, bo powraca zima i rzeka może zamarznąć. Jest już ten wieczór dzisiaj. Księżyc wyszedł zza Kamiennego Wzgórza i uniósł się jak krwawy balon. Dola jest pierwszy. Stoi nad szkatułką, na której widnieje piękny wianuszek ze świeżych stokrotek. Uwiły go dziewczęta-płaczki. One też mają na główkach podobne wianki. Jagna – przewodnicząca płaczek trzyma wianek w palcach. Stoimy cicho. Dola podchodzi do trumienki, kłania się, wszyscy się kłaniamy, bo to strata dla nas wszystkich, zwłaszcza chłopców. – Za kilka lat byłaby dla nas radością – zaczyna Dola – śnilibyśmy o niej najwspanialsze sny, marzyli o niej – królowej balu, podszczypywali jej piękne dziewczęce ciało. A tak – największy wynalazek ludzkości, sukces ewolucji, jakim jest jej mała piczka-niewiniątko, za chwilę odpłynie od nas, zabierze ją fala naszej rzeki i zaniesie gdzieś daleko. Nigdy cię już nie zobaczymy, nie nacieszymy się tobą, nie zatańczymy, nie zakurzymy z tobą skręta albo drogiego papierosa, gdy dorośniemy i będziemy bogaci. Nie wypijemy z tobą wina, nie napchamy ci zimą śniegu za majtki. - 26 26 Dziewczęta zaczynają płakać, nie czekając na pozwolenie. Uspokajam gówniary kropidłem, a raczej jego trzonkiem. Dola patrzy na mnie, toczy wzrokiem po żałobnikach i nadal spokojnie mówi: – Jesteśmy smutni, zapewniamy cię, nieznana przyszła kobieto, która nigdy kobietą nie będziesz. Nie zaznasz radości ze swego ciała i nie będziemy się z tobą weselić. Nieznana nam matka ukręciła ci łebek, ledwo wystawiłaś go na świat z bolącej, krwawej szpary. Nie znamy jej, nie chcemy jej znać, a tobie to już nic nie pomoże. Żegnamy cię wszyscy ze smutkiem. Twoja błąkająca się gdzieś w tych krzakach duszyczka wie, że mówimy prawdę. Daję znak dziewczętom-płaczkom. Płaczą, tarzają się w płaczu. Jagna wyje. Zawodzi. Bije czołem o gliniany brzeg rzeki. Daję znak chłopcom – rzucają grudkę ziemi z kretowiska, obsypują szkatułkę Nieznanej, straconej dla przyszłości Kobiety. Jagna wyje. Podaję trumienkę Doli. Ten delikatnie, z namaszczeniem odbiera ją, trzykrotnie dotyka ziemi i z zamachem rzuca w brudną toń wiosennej rzeki. I zawodzi: – Z pizdy ty priszła, idy w pizduuu... Wszyscy płaczą. Dziewczęta rzucają na wirującą trumienkę wianki ze stokrotek. – Płyń po rzekach i morzach, twój duch w przestworzach i głoś chwałę Matki Polki, która ci łeb ukręciła. Żebyś z nami nie była, żebyś nigdy nie żyła – kończy ceremonię. – Wypełniło się – zwraca się do nas. – Przestańcie płakać. Zmarła tylko raz zapłakała. Wystarczy jej, wystarczy i nam. Siadamy w kucki. Raczej przykucamy, ziemia jest wilgotna. Dziewczęta-płaczki pytają, czy ktoś był w trumience, czy na darmo płakały. – Waszą sprawą było płakać – wyjaśnia Dola – robić to jak najdoskonalej. Będzie wam to potrzebne, ponieważ nie ma kobiety bez płaczu, dymu bez ognia, miłości bez śmierci i tak dalej. Kiedyś dowiecie się wszystkiego. Nasz kolega to opisze, może za dziesięć lat, może za pół wieku. Nie wiadomo, kiedy to się stanie, ale tak będzie na pewno. On nadaje się tylko do cierpienia i pisania. Dola żegna nas i odchodzi. Zostajemy jeszcze chwilę wszyscy razem, a potem z Jagną idziemy do domu. Księżyc wisi nad rzeką. Jagna mówi, że pije śmierć. - 27 27 Pocałunek Wiecznej Pani Wiosna wybuchła i zakwitła wokół nas. Pąki pękały, odsłaniając kwiaty i liście. Wszystko było, jak bywa na wiosnę, ale w głębokich paryjach, wąwozach i na zboczach Harej Jamy nadal leżał skamieniały śnieg. Dużo go było po zawalnej zimie, która wcisnęła się w każdy zakątek wsi, domu i stajni, tak że rano krowy stały w szadzi, a kury przymarzały do ściany i ogrzewały się dopiero przyniesione do kuchni. Wiosna wybuchła nagle i słyszeliśmy jej wybuch. Cała wieś słyszała, starzy gospodarze, baby i dzieciarnia, biegająca boso nad rwącymi strumykami niosącymi bryły pokruszonego słońcem lodu. Słońce uderzyło mocno, zalało nas i fruwaliśmy po wsi, oglądając załomy pełne zmrożonego śniegu. W koszulach i bez koszul, na bosaka, nieśliśmy na plecach sanki na wierchowiny wzgórz, skąd zaczynały się polne drogi zasypane śniegiem. Stamtąd w szalonym pędzie sanek, zapełnionymi dziewczętami, zjeżdżaliśmy krętym jak zdrowa żmija wąwozem w dolinę wsi, dziesiątki razy wywracając się, kiedy płozy zahaczały o korzenie lub wyrośnięte w zimie kamienie jak cebry. Rozrzuceni w zderzeniu z dartym pióropuszem śniegu, przechodzącym w tęczę, dosiadaliśmy sanek, żeby po chwili znów przeżyć przygodę, zawirować w powietrzu, wzbić się i jak skrzydlaci rozbitkowie runąć na ziemię. Dobrze, kiedy na śnieg, dobrze, kiedy na kupę dziewczęcych ciał, a po chwili znów, mknęliśmy w dół, głęboko w dolinę, gdzie zaczynała się wieś i pojawiali się ludzie. A my, czerwoni od śniegu, pędu, jeszcze raz na wzgórze, i jeszcze raz, aż słońce zaczynało zachodzić, nie mogąc na nas patrzeć. Kiedy dziewczęta zmarzły już w cipki, a nas nogi nie chciały nosić po bożym świecie, zapadał zmrok i w chałupach zapalano lampy naftowe. Wiosna wybuchła i wcale nie cichła pod wieczór, wieczorem ani w noc pełną dojrzałego księżyca, czystego i czerstwego, mrugającego do nas, obejmujących dziewczęta, podprowadzających je do domostw na Słonecznym Wzgórzu, to na odległe niekiedy wertepy, gdzie wyły psy i pętały się zmrożone duchy zmarłych zimą. – Chcesz śniegu na cipeńkę? – pytam mojej. – A chcę! Tylko niedużo. – Dobrze ci teraz? – Dobrze, tylko troszeczkę zimno. 2. – Nic z tego – powiedział Dola. – Nic z tego – zgodziłem się. Trudno było nie zgodzić się z nim i z rzeczywistością, marniejszą, niż się spodziewaliśmy. Ledwo zakreślone szparki, prawie kreski, nie pobudzały wyobraźni, by można było ulepić dzieła godne podziwu i zapamiętania na wszystkie przyszłe czasy. – Co teraz? – spytał. – Z całego planu nic. – Co teraz? Jak to co? Spytałem jego i siebie. – Tylko prawdziwa baba może nam pomóc. Najlepiej stara i głupia. – Myślisz, że są mądre baby? – Ja nie spotkałem. Mój Ojciec mówi, że wszystkie myślą pizdą. – Już wiem! krzyknął niespodziewanie. – Siwa! – Siwa? – zmartwiałem. – Ale to tara kurwa. Siwa. Siwą znał każdy we wsi. We wszystkich przysiółkach. Także w sąsiednich wioskach. W dalekich. W nieznanych. Nawet w takich, o których nikt nie słyszał. W pobliskim miasteczku też ją znali. I w innych miasteczkach nad błękitnym Sanem. - 28 28 Od zawsze ją znali. Od samego początku jak została babą. Babą się zostaje, chociaż wszyscy gadają, że babą jest się od początku, a zostaje się mężczyzną. I przestaje się nim być. Czy się tego chce, czy nie. Siwa zawsze mieszkała sama. Pluły na nią wszystkie baby. Sikały jej pod oknem, a na próg robiły kupę. Gównem mazały drzwi i okna. Podrzucały do sieni i stajenki śmierdzące jajca, zdechłe koty, powieszone suki z pętlą z drutu, oblewały węgły chaty żółtą farbą. Malowały na jej ścianach hasła – jedno wypisane ropą, widnieje nad drzwiami do dziś: „Siwa – nasza kórwa”. Mściły się w każdy możliwy sposób, ale prawdziwa kobieta na zemstę jest odporna. Znosiła ze spokojem ich drwiny, złe słowa, zaczepki i wyzwiska. – Wszystkich miała. Każdy przeszedł przez jej dupę jak las przez komin. – Nauczyłam ich chłopów dobrej roboty. Czego jeszcze chcą? – mówiła o sobie. – Na starej piczy młody się ćwiczy – kończyła dyskusję. Nie musiała ciężko pracować. Chłopi za dupsko gnój jej w pole wywieźli, przyorali, obrobili rolę, a latem i jesienią plon zwieźli. – Tak, tak – chłop dla cudzej baby zrobi wszystko – słuchałem, podsłuchując. – A dla swojej tylko z musu – użalała się Matce zołzowata kobiecina. – Tylko ona – zgodziłem się z Dolą. – Masz rację. – Tylko ona – klepnął mnie z uszanowaniem po ramieniu. Zobaczymy pizdę, jakiej nikt w naszym wieku nie widział. – Tylko za ile? Zmartwił się. – Jak to za ile? Nie rozumiem... – Nie wiesz? Baby za nią biorą pieniądze. – Za pokaz? Pierwszy raz słyszę. – Masz coś? – Nic, ani grosza. Skąd? Może pokaże za darmo, przecież to nic nie kosztuje... Ona też ma ja za darmo. Od Boga. – Baby mówią, że od diabła. Słyszałem, że diabeł jej przyniósł. Szedł wieczorem zmęczony przez wieś i nie miał nic oprócz wielkiej pizdy. Niósł ją do piekła na rozkaz Lucypera. I zawędrował do Siwej. Ta uśpiła go jakimiś prochami, a w nocy zajrzała do olbrzymiej torby, ciekawa, co w niej ma. Myślała, że złoto i drogie kamienie. Wielkie to było nie chciało z torby wypaść. Potrząsnęła – wypadło. Patrzy – czapa zimowa, baranica czarna, kudłata. A w środku szpara aż do dna. Siwa – wtedy jeszcze nie siwa – ucieszyła się bardziej niż złotem. Niż kamieniami. Niż wszystkim, co może być na świecie przez Boga stworzone, przez diabła niesione. Szybko skoczyła po brzytwę, której gość zapomniał zabrać, wycięła swoją, wyszturchaną, i nałożyła diabelska piczę. Ta nowa przyrosła zaraz, tylko lekko krzywo, bo w pośpiechu ją przytknęła. Nie widziała, że się tak szybko czepi, myślała, że będzie czas sprostować i pion szpary ustawić, żeby po nodze nie sikać. Włożyła swoją do torby diabła i poszła z nową spać koło piekielnika. Ten się rano budzi i pyta: – Co do kurwy nędzy, tak strasznie u ciebie śmierdzi, kobieto? – A pewno się ze strachu przede mną zesrałeś – powiedziała i wyszła otworzyć drzwi, żeby ją trochę przewiało, bo sam sobie cuchnęła, nim się przyzwyczaiła do nowej szpary. Ale diabeł nie mógł wytrzymać i poszedł bez śniadania. – No, to będzie co oglądać. Żeby tylko pokazała... – Czego by miała nie pokazać. Wszyscy widzieli, to i my zobaczymy. Trzeba tylko będzie porobić. Stara pali w chlebnym piecu. Olbrzymie cienie skaczą po kuchni. Dzieża na polepie stęka od ciasta. Wokół mąka w garach, woda, rozkwas. W wiadrach i cebrach tylko resztki wody. - 29 29 Tu i tam rozłożone sita, większe i mniejsze. Polana w piecu strzelają. Ogień buzuje – błyski – cienie – błyski. – Co? – pyta Stara. – Może coś pomożemy... – zagaduję nieśmiało. – Co za co? – Pokazać tylko, nie widzieli my jeszcze. Do rzeki jest daleko. W dół. Od rzeki do niej – tak samo, tylko dłużej, po pod górę i z wodą. – Opłaci się – powiedział Dola. – Trzy razy tam i nazad. Szybko obrócimy. Dobrze, że to nie rżnięcie słomy na sieczkę, strasznie tego nie lubię. Ścieżka mokra i grząska. Ciemnawo już. Raz ja upadam pod dwoma wiadrami, raz kumpel. – Nic nie zobaczymy w nocy – martwię się. – Głupiś – w nocy najlepiej ją widać. Nie dzwoń wiadrami, bo echo niesie po wsi. Zaraz baby się zlecą ciekawe, kto dzisiaj chętny na dupsko. – Boisz się? – pyta mnie. – No, boję się... Siedzimy nad rzeką. Patrzymy na spokojną wodę, jeszcze wysoką, bo topnieją ostatnie śniegi w parowach. Ale woda już czysta. – Może będą płynąć niemowlaki – zagaduję. – Baby ukręcają głowy dzieciom, których nie chcą. Źle jest nie żyć. Nic się nie wie. I nic nie można zobaczyć ani posłyszeć. – Nikt nie chce dzieci. Dobrze, że nam się udało i żyjemy. Dobrze jest żyć, bo dużo ciekawych rzeczy się dzieje i wiele można w życiu zobaczyć. A potem koniec. – I chuj! – Myślisz, że chuj? A niebo, piekło, zmartwychwstanie... – Bajki dla dzieci. Nikt ze starszych w te baje nie wierzy. Tyle twojego na świecie, co zjesz, wypijesz i pojebiesz. – Idziemy! Boisz się? – Nie, ale jak to pierwszy raz... Siwa pochwaliła przyniesioną wodę. Nie była mętna i nie było w niej liści, patyków ani sierści z potopionych wiosną kotów i psów. – Czysta – powiedziała. Usłyszeliśmy zgrzyt zasuwy w drzwiach sieni. Popatrzyłem na okna – jedno zasłonięte kocem, drugie płachtą. Zdjęła lampę ze ściany, podkręciła knot i postawiła ją na stole. Szybko zerwała fartuch, a raczej sam z niej opadł na klepisko. Olbrzymie jak serne worki piersi zakolebały się w półobrocie, kiedy siadła. Usiadła na kanapie i rozdarła nogi. – Boże – pociemniało mi w oczach. – Chodź tu – złapała Dolę za rękę. Przysunęła bliżej siebie, między nogi, twarzą wprost pieczary. Kumpel ani się spostrzegł, kiedy runął gębą w jej przepaść. Chwyta się oburącz jej nóg, ale ona mocno trzyma go za głowę, więc rajbuje nosem po otworze. Do przodu, do tyłu, znów do przodu, tak bez końca. – Użryj ją! Użryj! – wrzeszczę. Wstaję. Patrzę: kumpel znika w babskiej czeluści. Olbrzymia łapa Starej wciska jego łeb coraz głębiej w siebie, więc nie widzę nic, tylko łapę, pomagającą olbrzymim sinym wargom wessać go w smoczą jamę. – Udusisz go! Udusisz! – krzyczę, cofając się ku drzwiom. - 30 30 – Nie uciekaj, zaraz go poprawisz. – Nie wiem, co robić. Dola uwięziony w jej łapach, szamoce się, próbuje wyrwać się z zakleszczenia. W końcu wydostaje jakoś głowę z pieczary. Oddycha głęboko, raz, drugi, trzeci. Przysiada na klepisku. Nagle gwałtowne torsje wyrywają mu z żołądka wszystko i oczyszczają kiszki. Próbuję go podnieść, ale nie daję rady. Natychmiast czuję jej smród rozpalonego ciała. Przypomina mi swąd rozpalonego podkową końskiego kopyta w kuźni. Jeszcze raz szarpię go za ramię. Wstaje, chwiejąc się. – Spierdalamy! – otrzeźwiał i wrzasnął. Natychmiast wpadamy do sieni. Ale zasuwa na drzwiach nie puszcza. Drzwi zaryglowane. Rygiel w zapadni. Klucz w kurwim fartuchu. – Na strych!! Stara już w drzwiach. Wdrapujemy się we dwóch po drabinie. – Mąka! – wrzeszczy Stara. Za późno – olbrzymia stolnica mąki ląduje na klepisku w sieni i obsypuje czarne piekło Siwej, a my kilkoma skokami dopadamy niewielkich drzwi w szczycie chałupy i zbiegamy po dachu szopy. Dachówka pęka nam pod nogami, tłucze się, spada. Z daleka słychać to spadanie. Przysiadamy nad rzeką. – Trzymaj mnie. Tej mordy pewno do końca życia nie umyję. Umył i wytarł się rękawem. – Cały nią śmierdzę. – Wyparujesz do jutra – pocieszam go. – Mnie też prześladuje jej smród. – Kobieta jest złem – filozofuje. – Nie każda. Nasze kobiety będą dobre. – Nie będą. Ojciec mówi, że nie ma dobrych kobiet. – Miłość przezwycięża zło w kobiecie. Ja będę kochał swoją panią. To wystarczy... – Życzę ci tego, ale nie wierzę. Miłość to niczyja sprawa. Potrzymaj mnie, jeszcze raz umyję gębę. Rozstajemy się. Każdy idzie w swoją stronę. W domu świeci się lampa. Kuchnia pełna chłopów i sina od dymu z papierosów. Radzili o czymś ważnym, ale przestali, gdy wszedłem. – O, co tak późno... – powiedział jeden z nich. – Pewno byłeś u Siwej. Wybuchnęli śmiechem. 3. – Najlepsza będzie glina na cegłę. Jutro wieczorem przyniesiemy z cegielni dwa wiadra i ulepimy, żeby przeschły przez parę dni. A wtedy do ogniska i wypalimy. Zrozumiałeś? – spytał Dola. – Dwa wiadra wystarczą? – Wystarczą – powiedział pewnie. – Tylko jedna będzie olbrzymia, ta na Order Wielkiej Pizdy, a reszta znacznie mniejsza. W porządku? – Tak jest – powiedziałem, żegnając go. – Wieczorem stróż na cegielni był jak zawsze pijany. Spał na ciepłym piecu postękując. – Śnią mu się kurwy – szepnął kumpel. Dwa wiadra ciężkiej, dobrze już wymieszanej gliny donieśliśmy z trudem do szopy mojego Ojca. Dola, zdolny manualnie, wyrobiony artystycznie, o rok ode mnie starszy, sam zabrał się - 31 31 do lepienia większych i mniejszych pizd, formując dłonią, jak Bóg, ich kształt, palcem szparę i wnętrze, możliwie jak najdokładniej. W tajemnicy musieliśmy zrobić, w tajemnicy wypalić w wielkim ogniu, a potem, wieczorem, przy ognisku z pieczonymi młodymi wronami, wręczyć je naszym dziewczętom za ich dla nas dobroć, łaskawość w obłapkach i dostępność ich lepkich ciałek – obdarować każdą Orderem Piczki. Rano obudziłem się wcześnie i pobiegłem do szopy. Ojciec wstał jeszcze wcześniej i wypuścił z kurnika kury. Matka rzuciła im ziarna niedaleko szopy i te, nażarte, urządziły sobie zabawę z naszymi rzeźbami. – Przeschły? – spytał Dola w szkole. – Rozdrapały je kury... – O kurwa im w dupę mać była zajebana – zasmucił się. Po południu od nowa. Wyruszyliśmy do cegielni. Stróż, jak zwykle pijany, rzęził, leżąc na piecu. Dzisiaj robota poszła jeszcze sprawniej, nawet z lepszym efektem. Pizdy były jak żywe, lśniące, delikatne jak spod dłoni artysty. Ta największa była szczególnie udana i oddana w naturalności, tak piękna i duża, tak rozwarta i w środku ciekawa, że utrwalona ogniem mogła z powodzeniem trafić na światową wystawę. – Jutro ogień! Wypalimy, wymalujemy, nakleimy kłaki... Właśnie, z czego kłaki? Masz jakieś kłaki? Co? – Konopie mogą być? – Eee, konopie to świętemu Mikołajowi na brodę. Nie widziałeś? Czarny kłak potrzebny. – Ojciec ma futro – powiedziałem nieśmiało. – Nic nie pomoże – wytnij łatę, mogą być dwie łaty, a nawet trzy. A nawet cztery łaty mogą być. Dziewięć piczek – trochę kłaków potrzeba. Ale to na końcu. Słoma. Chrust. Potem twarde drewno na ostry ogień. Stara kuchenna blacha, by równo położyć. Trzeba rozgrzewać powoli, pizdy nie rozgrzejesz od razu, bo pęknie. Była słoma, był chrust i twarde drewno na ostry ogień. Była blacha i były równo położone, powoli ogrzewane i wypalane. A jednak pękły. Nie ocalała ani jedna. Dwa wiadra ciężkiej, dobrze wymieszanej gliny na cegłę donieśliśmy z trudem do szopy mojego Ojca. Stróż już dzisiaj nie rzęził. Umarł i ostygł na ciepłym piecu cegielni. – Piczka to wcale nie jest taka prosta sprawa. Nawet Bóg wiele musiał się namyśleć, nim Ewie zrobił coś takiego, co nie jest podobne do niczego, a jest. Że nie można bez tego żyć, nic nie ma sensu, nawet największe pieniądze i bogactwo na nic się zdarzą, kiedy nie masz w zasięgu oka, ręki, nosa, nie masz w chałupie własnej pizdy i musisz patrzeć za cudzą, gdy jakaś baba idzie z nią do sklepu, do kościoła czy na pogaduszki do drugiej sobie podobnej – wysłuchałem wykładu Doli. Wypalamy po papierosie i do roboty. – Potrzebny jest drut – powiedział artycha. – Twój ojciec kułak, więc musi być u was drut. Zrobię szkielet i na drutach będzie się trzymać. A choć pęknie jakaś łechtaczka czy kawał karbu pochwy – to się później osłoni kłakami. – Ty, a co to jest łechtaczka? – spytałem. – Nie wiesz? Mogłeś iść pierwszy do Siwej, tobyś ją poczuł w gardle. To jest coś takiego, że jest tylko u kobiety. I ta, gdy się jej tam dotknie, to pędzi za tobą po całej wsi. I zawsze cię dopędzi. W wolnym ogniu, z kilku regularnie dorzucanych wiązek patyków, wypalały się jak należy. Później niewielka ilość chrustu i koniec wypału. – Niech ostygną na powietrzu – zadecydował kumpel. – Pizda lubi wiatr, słońce, rosę, nie tylko księżyc, jak myślisz. Potem zaniesiemy ostrożnie, po jednej, tylko nie baw się nimi – a - 32 32 jutro zrobimy im brody. Przygotowałeś kłaki? – Mam schowane – powiedziałem. – W poriadkie! Dola-artysta ze znawstwem dopracował szczegóły. Jeszcze wstęgi – ale to już moja sprawa. Siostra ma schowane na pierwszą komunię wstążki. Mogą się zgubić? Mogą! Tej wiosny wrony wylęgły się wcześniej niż zawsze. Od dawna mamy upatrzone trzy gniazda, ale dwa wystarczą. Dziewczęta wybierają się z nami. Zabieramy je z sobą bardzo chętnie. Banda dziewcząt idzie z nami do Hawlowego Potoka, gdzie wrony założyły gniazda, wysiedziały już jaja i z głębi nieba dochodzi nas pisk głodnych wroniąt. Nagie, wysokie sosny z oberwanymi przez baby na opał konarami trudno pokonać. Pozostają dęby i decydujemy się na wspinaczkę. Słońce po południu jest bardziej rozpalone niż rano. Ale rano czas zajęty przez głupią szkołę, więc trzeba iść pod wieczór, kiedy słońce najbardziej przeszkadza we wspinaczce do nieba. W moim gnieździe jest pięć wroniąt, tłustych i słabo opierzonych. W drugim zaledwie cztery. Musi wystarczyć. Zrzucamy je na ziemię. Rozbijają się wokół pnia, ale nie szkodzi, że się zabiły. I czym prędzej w dół, bo wrony ściągają już na pomoc setki ptactwa i wrzask niesamowity nad całym potokiem. Za chwilę zaatakują, poranią łby, gdy dopadną nas przy gniazdach w wierzchołku starych drzew. Wracamy. Dziewczęta niosą wrony. A Dola – artysta z dobrym głosem, śpiewa przy wtórze dziewcząt: Idzie dziewczę po lesie po lesie, ja się pytam, co niesie, co niesie. Dziewczę suknię podniosło, podniosło, pokazało, co niosło, co niosło. Czarne było jak wrona, jak wrona, lecz nie miało ogona, ogona. Trza się będzie zabawić, zabawić, wronie ogon przyprawić, przyprawić. Pali się już ogień na skraju potoka, w dolinie, gdzie nie zawiewa wiatr. Dziewczęta patroszą wroniątka i wkładają w lekki płomień ogniska. Zbiegamy do szopy, bijąc piętami po dupach, i przynosimy ordery. Zostaną dzisiaj rozdane naszym dziewczętom. Obżeramy się delikatnym mięsem wroniątek. Dziewczęta zadowolone jak nigdy, wniebowzięte. Dola żartuje, one przymilają się, targają go za uszy i uczą się na nim całować. Śpiewają czastuszki, dosyć wulgarne, a może tylko swawolne: o jebaniu, o kochaniu. Śpiew płynie, ogień dogasa, słońce nad wzgórzem też, więc czas na niespodziankę. Poważnie stajemy nad koszem orderów. – Jagna – za twoją dla nas dobroć, za chętkę do zabaw, żartów, jako doświadczona i wyru - 33 33 chana – otrzymujesz od nas Order Wielkiej Pizdy na karmazynowej wstędze. Całujemy obaj nabożnie Order, a potem wieszamy na jej szyi wielką, największą na świecie czarnowłochatą pizdę orderu z jasnokarminową szparą, głęboką i tak ciekawą, że długie palce Jagny wchodzą całe, z dłonią pod nadgarstek. Broda orderu lśni w słońcu, pachnie skropiona pachnidłem matki artysty i gładko kędzierzawi się jak baranek, natłuszczona brylantyną. A my? A my? – pytają zasmucone dziewczęta. – My za nasze cipki nic nie dostaniemy? – Dostaniecie, dostaniecie też – mówię. Jagna całuje artystę, artysta Jagnę i rzeczywistość poza nimi nie istnieje. Ręka Doli głęboko, wysoko pod spódnicą Jagny, aż w gardle na pewno, bo Jagna nagle przestaje piszczeć. Jej oczy robią się wąskie jak u kotki, rzuconej ze strychu w słońce, ręce stają się wiotkie, nogi bezwładne i opada miękko na trawę, głęboko oddychając, patrzy przed siebie nie widząc, nie wiedząc o sobie ani o świecie wokół niej. Artysta spojrzał na nią z satysfakcją i uśmiechnął się, nic nie mówiąc. – Co jej zrobiłeś? – pytam wystraszony. – Przypatrz się – oddychała i już nie oddycha. – Nic jej nie będzie – mówi. – Była przez chwilę prawdziwą kobietą. Podchodzimy, jakby nic się nie stało Jagnie, do kosza i nagradzamy nasze dziewczęta Orderami Czułych Pizd. Wieszamy je na szyjach dziewcząt i teraz one nas całują, a i my całujemy je równie żarłocznie, bez najmniejszej litości. Wracam wesoły, najweselszy w życiu. W domu chryja. Matka, natrzepując futro Ojca naftaliną, zobaczyła dokonane przeze mnie zniszczenie. Pas fruwał pod sufitem i boleśnie lądował na mojej dupie. – Na co ci były potrzebne te kłaki? – nie ustępował Ojciec. – Na cipki. Robiliśmy wielkie cipki, a z nich ordery dla dziewcząt. – Jezus Maria! Moje futro na pizdy! – zawył Ojciec. – Żebyś się chłopcze, w trumnie zesrał! 4. Lato. Odpust. Kościół pełen ludzi. Wciskam się do środka. Podchodzę do mojej Wiecznej Pani stojącej w bocznej nawie z wieńcem kwiatów wokół skroni. Przychodzę do Niej od kilku tygodni. Klękam lub siadam i patrzę. Jej postać jest smukła i krucha, a przecież wyższa ode mnie. Ciało krągłe i pełne wklęsłości. Cudowne zwężenie kibici i słodki kielich bioder. Przepiękny spad ramion od długiej szyi. Ręce w łuku ciała, jakby czułe, ruchome, dobre. Jakby miały mnie dotknąć i zaraz ogarnąć. Dwie piersi, a każda zarysowana osobno. Wznoszą się zaledwie spod białej puszystości sukni. Te piersi kojące i tyle zapowiadające, tyle tajemnicy... I twarzyczka pełna tajemnicy. Skrzydełka brwi. Jasne i takie strasznie głębokie oczy. Wielkie. Jakby całą otchłań nieba patrzyła i przyzywała. Spokój chmur, spokój pól, moich wiejskich wzgórz i nieba nad nami. Lot ku niebu, dobru, i miłości. Wszystko w oczach mojej Pani. Na główce biel welonu. Biel górskiej mgły. Biel smutnego, niewinnego puchu śniegu na złotych, jak trawy spryskane światłem, włosach. Welon spływa, okrążając ramiona, i opada bez szelestu do tyłu. Suknia biała, tak miękka, jak miękki jest płatek rumianku. Osuwająca się do samego dołu w zmęczonych, słodko omdlałych fałdach. Gęsta, szeroka – co widzę z ilości fałd – ale podkreślająca jeszcze smukłość Dziewczynki. I płaszcz. Błękitny jak umyte w maju niebo. Taki świeży, taki niebiański. Lekki i ciężki - 34 34 słodkim ciężarem. Obramowany lamówką ze złotogłowia, lśniącą jak łuska ryby. Lamówka cienka na ramionach, a szersza u dołu płaszcza. Płaszcz spięty pod szyją nie wiadomo czym, bo wywinięty jednocześnie tak, że fałdami skrywa zapięcie. – Introibo ad altare Dei – słyszę głos księdza. – Masz rację, księże. Masz rację, Boże. A teraz ja Cię proszę, Panie: daj mi Ją. Daj mi taką, jak ta Wieczna Pani, co przede mną. Pójdę z nią przez swoje życie i będę ją kochał: błękitem, dobrem i miłością. Daj mi taką, Panie – i niech będzie moją na zawsze. O to tylko Cię proszę w moim życiu, o nic więcej nigdy prosić nie będę. I jej dobro wystarczy mi, bym mógł kochać ponad wszystko, co jest i będzie wokół nas. – Domine exaudi orationem meam – słyszę głos księdza. – Domine exaudi me. De profundis clamavi ad te Domine – rozmawiam z Nim. Wołam do Niego z własnej głębokości, z dna, w którym jestem. – Daj mi taką, jak Ona, Panie, i niech będzie moją. Wysłuchaj mnie w moim bagnie, w mojej podłości, z której wołam do Ciebie. Przecież jesteś, musisz być i dać mi Ją. Czystą błękitem nieba, w którym jesteś. Nie draśniętą słowem, cudzą podłą myślą. – Per omnia saecula saeculorum. Masz rację, księże. 5. Jesień. Jesień, w której dojrzewają wszystkie pory roku. I ja w niej. Chodzę dumny. Opalony słońcem lata. Idę do moje pierwszej miłości, tej wypatrzonej, wymodlonej, wyproszonej u Boga w skupieniu wiejskiego kościoła na wzgórku. Umówiłem się, pewne. Dziś, już teraz, za chwilę, razem pójdziemy przez ten pierwszy wieczór. Długo, daleko pójdziemy. Opowiem jej o swojej tęsknocie, o szukaniu dobra, o mojej wiecznej do niej miłości. Powiem jej wiersz, który napisałem, kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy. I ten piękniejszy, cudzy, którego się nauczyłem, by jej powiedzieć. Nie czekam długo. Już ją widzę, zbliża się. „Lice bielsze od mleka, z czarną rzęsą powieka, oczy błyszczą jak dwie gwiazdeczki”. Przywiera do mnie. Ciasno, lepko. Idziemy przed siebie. Bez słowa. – Dlaczego nic nie mówisz? – pyta. – Nie umiem mówić. Cieszę się tobą tak bardzo. – Zaraz będziesz się cieszył jeszcze bardziej. Pociąga mnie za sobą w niedalekie, nadrzeczne krzaki. Zrywa z siebie krótką spódnicę: Całuj! Żryj ją! A potem zagwoździsz, zrobisz jej dobrze. Mówiłeś, że chcesz iść przez życie, czyniąc dobrze. Masz świetną okazję. Pewno pierwszą. Zaledwie muskam jej złoty puch. – Nie bój się mojej pizdy! Zaledwie muskam jej złoty puch. – Ty jej nawet całować nie umiesz... Udała mi się randka! Przysiadam. Siadam. Trzymam głowę w dłoniach. Kręci się moja głowa, wiruję albo świat wiruje wokół mnie. Torsje i mnie pamiętam już nic. – Jak się czujesz chłopcze? – pyta biała pani doktor. – Nie wiem, pewno dobrze – odpowiadam zdziwiony. – Jeszcze chwilę zostaniesz u nas. – Zostaję. Próba przejścia przez salę kończy się niepowodzeniem. Doczołguję się do łóżka, a potem kładą mnie na nim. W nocy śni mi się Wieczna Pani. Ta z kosą. Z nogą bosą. Podchodzi do mnie, uśmiechając się pustą twarzą z kości, nicością oczu. - 35 35 – No, mały – przyszłam cię pocałować... – Nie chcę, nie chcę – wrzeszczę na cała salę. Wieczna Pani musi najpierw ucałować. Więc całuje. – A teraz ty mnie – i rozchyla białą płachtę. I odsłania wszystkie kości. Z czarnym gniazdem swojej Pani. Pełnym czerwonych języków, języczków, ślimaków, fałd i kontrafałd w nieskończonej głębokości jamy. – Całuj! Ucz się, mały! Wrzask. Torsje. Spadam z łóżka. Ludzie wokół mnie. Więcej nie pamiętam nic. 6. Zima. Ma się pod zimę. Chodzę po wsi. Gadam tylko ze sobą. Spotykam Dolę-artychę, tego od Siwej. Od glinianych pizd. – Dawno cię nie widziałem – współczuje mi. – Słyszałem, że załamałeś się erotycznie. Tamtego wieczoru musiałem zaspokoić twoją pierwszą miłość. Bez reszty Kwiecień to najmniej przyjemny miesiąc. W roku i życiu każdego z nas. Być może każdy staruch chce dożyć kwietnia i nacieszyć się odrobiną słońca i ciepła po każdej paskudnej zimie w naszym galicyjskim klimacie. Z pewnością taki jest kwiecień dla starszych. Ale dla mnie, dla Doli i naszych dziewcząt jest mało ciekawy. Rano idziemy do szkoły bez butów, a w południe – zima. Często zawieja i musimy pokonywać powrotną drogę w śniegu, po lodzie, a już na podwórzu ze wszystkich stron słychać przekleństwa pod naszym adresem. Nie podoba nam się ten kwiecień tego roku. Miał być inny, chociaż pani jeszcze w marcu przestrzegała, że kwiecień jest kapryśny i musieliśmy pisać pracę na temat pewnego przysłowia. Niewielu napisało, ja też nie, i wywiadówka była nieco bolesna. – Całkiem chujowo, nadal piździ – mówi Dola. – Nie mów tak – wtrąca Jagna. – Nie widziałeś jeszcze „małej”, a zdaje ci się, że wszystkie rozumy pojadłeś. Zobaczysz ją – będziesz miał prawo się wymądrzać. Na razie musisz być cichy i pokornego serca, jak to ksiądz mówił na ostatnich rekolekcjach. – Rzeczywiście, mówił – przypominamy sobie. Ale nie o „małą” księdzu chodziło, tylko o całkiem inne sprawy. Lepiej jednak nie drażnić Jagny, bo ona ma to stworzonko, prawdopodobnie całkiem już dorosłe, i od niej zależy, czy nam pokaże, objaśni, czy też będziemy musieli czekać do czasu wojska i dopiero wtedy zobaczymy coś, co możemy zobaczyć dzisiaj, jutro, albo w możliwie najbliższym czasie. Byle tylko ten kwiecień chociaż troszeczkę zechciał być majem, a nie tym, czym jest do tej pory. Niestety, jest, czym jest i nie zanosi się na inny. Ani troszeczkę i w niczym nie przypomina lata, raczej koniec lutego z jego dujawicami. Nie należy dziwić się Jagnie, że w taki czas nie chce się jej ściągać majtek, pokazywać i objaśniać nam cudu przyrody jeszcze z początku ewolucji i powolnej przemiany małpy w kobietę. Dola mówi, że za dużo nas ta piczka Jagny kosztuje. Od początku zimy odrabia za nią zadania z algebry, ja piszę wypracowania z polskiego, na klasówkach podkładam jej gotowce, sam zbieram minusy, nauczycielka mnie po raz pierwszy w swoim długim życiu nie poznaje, mówi, że schodzę na psy, a taka Jagna, która jeszcze jesienią schodziła na bure suki, jest coraz lepsza. Ponadto Jagna obżera się kiełbasą, którą przynoszę do szkoły, a na każdej dużej przerwie kupuję jej tutkę miętowych dropsów. – Nie ma jednak wyjścia – kapituluje Dola. – Lepiej teraz zobaczyć to, co trzeba widzieć, ma nie czekać. To coś, co ma Jagna, jest wprawdzie niepodobne do niczego, ale jednak jest i musi być, bo bez tego nie byłoby życia, a życie nie miałoby żadnego sensu. - 36 36 Na pewno Dola ma rację, ale nic nie poradzimy. Jagna coraz więcej może zjeść, codziennie zabieram do torby kilka pajd chleba i prawie pół pęta kiełbasy. Matka mówi, że jem jak koń, a wyglądam jak gęś wyścigowa. Za to Jagna wygląda coraz lepiej, pyzata, rumiana, w niczym nie przypomina chudej suki z ostatniej jesieni. Dola, mocno zniecierpliwiony kwietniem, chodzi do kułaka słuchać radiowych prognoz pogody. Wraca niepocieszony, bo wciąż podają złe prognozy dla rolników. I tym samym dla naszej ciekawości. Uzbrajamy się w cierpliwość i wyobraźnię. Obie funkcjonują na coraz wyższych obrotach, ale nie ma to wpływu na zmianę pogody, ani żarłoczność Jagny. Wprost przeciwnie, Jagna wciąż nie widzi stosownej pory do zaspokojenia naszej ciekawości. Sama wie wszystko o sobie, widzi się, kiedy chce się zobaczyć, opowiada nam historie spod niejednej spódnicy, a twierdzi uparcie, że spod własnej. Pozwalamy jej mówić, niech myśli, że jej wierzymy. Ja jestem bardziej skory do wiary, lecz gdy jesteśmy sami, Dola prostuje niektóre rewelacje Jagny. – Nieprawda, że głowa mówiącej lalki wchodzi jej tam bez trudu, skąd wychodzić powinna – objaśnia Dola. – Każda chce się czymś pochwalić, ale Jagna to jeszcze nie Kachna Wielgachna. Słonicą nie jest i nigdy nie będzie. Ale niech się cieszy, że jej uwierzyliśmy. Wkrótce skończą się jej fantazje. Wszystko ma swoje granice, nawet cud jej natury. Ilekroć chcę jej delikatnie dotknąć, śpiewa modną przyśpiewkę: Ty chłopczyku, ty mnie nie rusz, Ja mam pizdę jak kapelusz... Kwiecień nadal bez zmian: nie pomagają mu pełnie, nowie ani żadne kwadry księżyca, w które wierzą starzy chłopi Nikt nie wyjechał w jeszcze w pole, a jeśli wyjechał – zaraz musiał wracać. Baby cały dzień chodzą w półkożuszkach, furmani jeżdżą w rękawicach i watowankach, my każdego dnia chodzimy do szkoły w butach. Ma się odbyć msza na intencję poprawy kwietnia. Dola mówi, że wraca kolejne zlodowacenie i średniowiecze – ktoś doniósł księdzu i jest chryja w szkole i we wsi. Święta wielkanocne niczym wigilia: kosze pisanek pewnie stoją w zaspach śniegu. Baby wracają ze święconym popędzane zamiecią. Rezygnujemy nawet ze strzelania na wiwat. Rezygnujemy z naprawy świata w kwietniu. Jagna, niepodzielna właścicielka „małej” cieszy się, bo korzysta z naszych darów. Ale i smuci, bo żyje sama dla siebie. Dopiero ostatnie dwa dni kwietnia przynoszą odmianę. Nie poznajemy miesiąca, który w całości był zimą. Dzisiaj! – mówi wreszcie Jagna. Dola patrzy na mnie. Ja na Dolę. Obaj patrzymy na Jagnę. Ona idzie, kołysząc biodrami. Idzie, gwiżdżąc: „na lewo most, na prawo most”. W kwietniu nawet kułackie stodoły lekko pustoszeją. Biedniackie od dawna są puste, przestronne, z resztkami zapomnianej słomy lub siana. Takie stodoły są mało przydatne. W stodole musi być siano, albo choćby słoma. Na piętrze, pod niebem zasnutym chmurami pajęczyn otworzy się nasz mały raj. Dola już wcześniej sprawdził kilka stodół. Stodółka jego ojca jest normalnym brogiem. Trochę strzechy na słupach – i wokół widoczne powietrze. Rodzice Jagny nie mają nawet brogu. Mają jedną kuchnię, sień i szopkę. W kuchni gnieżdżą się wszystkie dzieci i jeszcze dziadkowie. Dziadków nie ubywa, a dzieci wciąż przybywa. Bo rodzice Jagny czują się coraz lepiej. – Dlatego – tłumaczy Dola – najlepsza jest stodoła twojego Ojca. – Może stać się dla nas rajem, gdy zjawi się Jagna i pokaże się nam w całej okazałości. - 37 37 Jagna mówi, że stodoła jest bez znaczenia. Najważniejsza jest ona i więcej nic. Stanie się to dzisiaj, bo chce nam się odwdzięczyć jako koleżanka, kobieta i nauczycielka w jednej osobie. Dola mówi, że Jagna jest babskim trójbogiem. Występuje w postaci babskiej trójcy, mocno nieświętej wprawdzie, ale może się okazać znacznie ciekawsza niż przypadkowe dziewczę w nadrzecznych krzakach. Zresztą wszystko okaże się już dzisiaj. – Przyjdę o czwartej – powiedziała Jagna. – Umyj łapy ze smoły, może pozwoli się dotknąć – rozkazuje Dola. – Łapy z lepiku myje się tłuszczem. Nigdy jeszcze nie myłem tak dokładnie rąk. Ręce mam czyste, najczystsze od urodzenia. Czwarta. Jagny wciąż nie ma. Piąta. Nadal czekamy. – Nie przyjdzie – myślimy. Przychodzi dopiero pod wieczór, kiedy słońce toczy się po wzgórzu w stronę nocy. Jagna pachnie resztką lawendy. Ja niepokojem. Dola rżnie twardziela. Mówi, że widział żywą piczkę i ta przypomina małża. Jagna jest bez majtek. Pierwsza wchodzi po drabinie na piętro ojcowskiej stodoły. Za nią Dola. Niebo pod strzechą stodoły zasnute baldachimami pajęczyn. Piekło sklepienia nóg Jagny skrywa mrok. – Więc, chłopcy... – coś chce powiedzieć Jagna. – Więc, Jagna... – szepce Dola. Ja bez szeptu czuję pot na dłoniach. – Życie na ziemi nie byłoby możliwe bez nas – rozpoczyna wykład Jagna. Siedzi na wiązce słomy i mówi oczywistości. – To wiemy – ścina ją Dola. Ostatnie promienie słońca padają przez szpary w deskach na warkocze Jagny. Tworzą aureolę wokół jej głowy. Poświata przechodzi w półmrok i rozprasza się. Nie wiem, czy widzi ją Dola, raczej nie, bo patrzy w międzynoże Jagny. Nie obchodzi go nic, co dzieje się wokół niego. Tymczasem jej palce nerwowo składają dół sukienki w rąbek. Coraz grubszy ten rąbek: kolana – nadkolana – rana... – Co? – pyta Jagna. – To wszystko... – szepce Dola – A ty co? Zwraca się do mnie. – A gdzie reszta? – Jaka, kurwa, reszta? – Ona ma tylko tyle – wyjaśnia Dola. – Kobieta jest bez reszty... – wstydzi się za mnie. – To jest niepełne człowieczeństwo – mówię. – Kobieta nie musi być człowiekiem – odpowiada Jagna. – Nie ma takiej potrzeby. To, co ma i czym jest, wystarcza każdemu. Dola przysuwa się do niej. Jagna kładzie rękę na dłoni Doli i obie łapy, jedna na drugiej, jak ruchające się raki wędrują po brzuchu Jagny w dół, gdzie brzucha już nie ma, gdzie mojej łapy jeszcze nie było. – Taka mała, największa ze wszystkich rzeczy, spraw, myśli, a nawet Kosmosu. I gorąca. – I przepiękna – dorzuca Jagna. – Ile ona warta... – Dwie klasówki z polskiego! – mówię. – W takim razie nie dam ci jej pogłaskać. Koniec seansu! – Podnosi dupę i obciąga sukienkę. - 38 38 Nadal siedzimy w półmroku. Dola obok niej, głaszcze jej pierś, tę lewą, tę prawą. Ja nie mam co głaskać. – Szkoda, że tu nie można zapalić – mówi Dola. – I tak nie ma nic do palenia, schowałam na podwórzu kilka skrętów. – To idziemy! – mówi Dola. Zeskakujemy z piętra na siano. Mój Ojciec ma dużo siana i Dola myśli o wiecznie głodnej krowie swoich starych. Wychodzimy ostrożnie, ale i tak dostrzega nas mój Ojciec. – Co tam robiłaś? – pyta Jagny. – Uczyłam chłopców biologii – grzecznie odpowiada Jagna. – Już ją obnosisz po wsi... – domyśla się Ojciec. Dola odprowadza Jagnę do domu. Ja nie mam powodu. Kiedy Dola wraca, zastaje mnie nad „Quo vadis” – Lepiej przeczytałbyś sobie „Biologię miłości”. Mam stare wydanie. Dokładnie przestudiowałem. Dzisiaj przed czwartą skończyłem. Ciekawa. – O czym? – O biologii miłości. O tym, co widzieliśmy. Zdaje mi się, że ty skończysz żywot w klasztorze, a Jagna w burdelu. – A ty? – Nie wiem... – Pomyśl, to ważne, gdzie skończysz życie – drwię z Doli. – Nie chciałem cię obrazić... – Nie mam czasu na obrażanie się, ale nie baw się w proroka cudzych losów. Rozmowa nie klei się. Dola wychodzi bez pożegnania. Może naprawdę nie ma miłości? Może rację ma Jagna i autor „Biologii miłości”. A cała reszta jest złudzeniem. Nie chciałbym, żeby tak było. Niespodziewanie jeszcze raz przychodzi Dola. Przynosi podręcznik, o którym wspominał. – Nie, dziękuję Ci Dola. Za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. Na pewno kiedyś przeczytam. Dzisiaj chciałbym wiedzieć, dokąd idę. Z czym? Z jakim sobą? – Nie chcesz, to nie. Nie miej jednak złudzeń – ani świat, ani kobieta nie potrzebują miłości. Im prędzej się przekonasz, tym lepiej dla ciebie. – Nie twierdzę, że nie masz racji, Dola – na pewno nie będę się bawił w świętego. Rzecz w tym, że interesuje mnie bardziej moje ja niż cała reszta. Pójdę w głąb siebie, ale nie zamknę się w żadnych murach. Możesz być spokojny. Odprowadzam Dolę. Mieszka niedaleko. I zaraz wracam do lektury. Czytam przy świetle lampy naftowej. Nie patrzę nawet na zegar tykający na ścianie, wybijający godziny, pożerający czas mojego życia. Późno. Lekkie pukanie w szybę. Podnoszę zasłonę. To Jagna. Wybiegam, podchodzę do niej. – Co się stało? – Skrzywdziłam cię dzisiaj. Na pewno masz do mnie żal. Chodź na spacer. Dobrze? – Bardzo dobrze. – Czytałeś, jak zawsze... – Czytałem „Quo vadis” Sienkiewicza. O pierwszych chrześcijanach, ich męczeństwie i miłości. Dostał Nobla za tę powieść. – Kiedyś będziesz pisał książki? – Chciałbym... – Może i Nobla dostaniesz... - 39 39 – Nie wierzę w Nobla, miłość ani w nic. Chciałbym uwierzyć w siebie i to byłby mój największy sukces. – Naprawdę, nie gniewasz się na mnie? Tak głupio powiedziałeś, że jestem warta dwie klasówki. – Nie ty, tylko twoja „pani”. – Ja i ona to jedno. Naprawdę. Kobieta jest niepodzielna. Siadamy na polanie, na kłodach drewna, bo zimna jeszcze ta polana. Księżyc dopiero wschodzi nad Kamiennym Wzgórzem, w roju gwiazd, w ich kosmicznym bezliku. – Która może być godzina? – pyta Jagna. – Nie wiem, nie spojrzałem na zegar, ale pewno już północ. Długo czytałem, przedtem myślałem o tobie, o nas. – Co myślałeś? – O tobie dobrze, o sobie źle. Przepraszam cię za tę moją wycenę. Naprawdę, jestem ci wdzięczny, że twoją zobaczyłem pierwszy raz w życiu. Taką małą cudowność. – Jest naprawdę cudowna – mówi Jagna. – Widziałeś ją w dzień. A teraz pogłaskaj ją – ona cię prosi, nie ja... – Wstydzę się... – Nie wstydź się, daj łapę. Nikt nas nie widzi oprócz paru diabłów, które szaleją we wsi. – Gorąca. Dlaczego taka gorąca? – Nie wiesz? Ona cię pragnie. Ale dla ciebie to za wcześnie. Jeszcze za wcześnie. Pocałuj mnie... – Też nie umiem... – Nauczę cię – szepce. – Przysuń się bliżej. Nie bój się moich piersi. – Jagna jest gorąca i cała dobra dla mnie. Uczy mnie całować, uczy mnie pieścić swoje piersi. Wkrótce będą największe i najpiękniejsze w całej wsi. Będzie się pysznić nimi na drodze i w sklepie, na odpuście i jarmarku, w kościele i na każdej zabawie. Wszędzie, gdzie się znajdzie, chłopi będą patrzeć i oczami pożerać jej piersi. Przestaję bać się Jagny, cieszę się jej ciałem. Tyle ma zakątków, a wszystkie ciekawe. – Nawet twoje oczy są gorące – mówię. Jagna płacze. – Zrobiłem ci coś złego? – pytam spłoszony. – Może cię użarłem? – Nie, głuptasie. Bardzo cię kocham, ale wiem, że nie jestem dla ciebie. Oboje jesteśmy z innych światów i w nich pozostaniemy. Nie będziemy nigdy dla siebie, nigdy sobie potrzebni. Chodź, wracamy! Idziemy. Odprowadzam Jagnę pod jej małe okienko w małym lichym domku. Kiedyś była to kurna chata. Jagna całuje mnie żarłocznie. Jeszcze raz pieszczę jej gorącą, lepką od żaru serca ranę. – A może będziemy dla siebie? – pytam. – Nie będziemy, a tak bardzo cię kocham. I zawsze będę cię kochać, i nigdy nie zapomnę. Nie mogłem zasnąć tej nocy. Budziłem się, wstawałem i wychodziłem na podwórze w chłodną noc, jedną z ostatnich nocy kwietnia. A rano, jak zawsze do szkoły. – Zaczekaj, coś ci powiem! – wrzeszczy za mną Dola. Daleko jest za mną. – Biegnij! Szybciej, bo się spóźnimy! – Dola biegnie. Dobiega. Rzuca teczkę na drogę i nadal nie może złapać tchu. – Co do diabła?! – pytam. – Ale wczoraj rozjarzyliśmy Jagnę... Były jaja przez cały wieczór... – Nie kapuję zupełnie o co chodzi... – To słuchaj: po tym oglądactwie Jagnie tak chciało się chłopa, że była w kilku chałupach i chciała się koniecznie nadziać... Dostała w mordę na Betlejem, potem pod Horbem, aż jej na - 40 40 Kamionce przeszło, gdy jej baby kudełek natargały. A potem gdzieś poszła i nie było jej pół nocy. Nic nie słyszałeś? – Absolutnie nic! – A to ciekawe, bo jej matka mówi, że się z tobą włóczyła, a nie z innymi chłopami... – Pewno jej tak wygodnie mówić – dodaję. – Szkoła nie jest życiem – myślę, siedząc w tej nudnej budzie. Życie jest szkołą. Wieczorem idę na spacer. W lasku kwitną spóźnione kwiaty wiosny. Jest parno, nadciągają chmury. Będzie deszcz i wkrótce maj. - 41 41 Strachoduchy Jest maj. Las świeci swoim próchnem. Stajemy z Dolą jak wryci. Na pewno kamienni i wryci. Pędzimy pod wieczór z wyprawy w głąb lasu, całe popołudnie szukaliśmy poroży. Trochę za późno – należało wybrać się pod wiosnę, ale mieliśmy inne, ważniejsze sprawy, poza tym Dola chodził zagniewany na mnie z powodu kobiety, a raczej mojego dziewczęcia, które dopiero kiedyś będzie kobietą, jeśli potrafi. Trudno – teraz poroże karpackiego jelenia mają ci, co je znaleźli. Sprzedadzą i będą mieć duży pieniądz, jakiego nikt we wsi nie ma. My nie będziemy mieć nic, ale drugi raz tak daleko w las nie pójdziemy, szkoda czasu. A teraz wreszcie zaczynamy mówić, chociaż serca nam jeszcze tłuką po niedawnym przestrachu. Cała południowa strona lasu świeci próchnem dawno powalonych drzew, już bez kory. Ciężkie, niekształtne strachy stoją i rosną nam w oczach. – Mam pomysł – mówi Dola. – Ja też mam pomysł – dodaję. – Mów ty – próbuje wyciągnąć Dola moją myśl. – Dlaczego ja? – A dlaczego ja? Kłócimy się prawie do naszych zagród. Dola uważa, że ma niezwykle interesujący pomysł, choć prawdopodobnie nie ma nawet najmniejszego i chce przechwycić mój, a potem się przechwalać, jaki to on mądry i że to był jego pomysł. Tym razem nie zamierzam zdradzać swego planu. Nie dochodzimy do porozumienia, ale załatwiamy sprawę kompromisowo. Jutro wymienimy nasze plany na piśmie. Ja podam swój, on swój i przeczytamy, co który wymyślił. Okazało się, że obaj mieliśmy te same, równie świetne pomysły. Niecierpliwie czekaliśmy poranka, kiedy trzeba nam będzie iść do szkoły i zmarnować wiele godzin pięknego życia. Z tych świecących pni można wyrzeźbić strachoduchy. Trzeba je tylko przynieść do wsi – planuje Dola. – Przewieziemy na moim wózku – mówię. – Od razu kilka. Obrobi się i będą z nich najstraszniejsze strachy. Duchy, jakich nikt nie widział we wsi ani na świecie. – Masz rację. W niedzielę zabawa. Komuniści urządzają festyn. Zaraz po majówce w kościele – stwierdza Dola. Ma dobry wywiad. Jego ojciec jest w partii, bo musi być. Dola rzeźbi mordy strachoduchom. Modeluje kikuty i wiesza jakieś szarawary ze starych pieluch. – Będą jaja! Ale będą spierdalać ludziska. Zobaczysz coś, czego nikt we wsi nie widział od stworzenia świata – cieszy się. Ja też się cieszę. Kilka sztuk strachów mamy już ukrytych w trawach i zaroślach. – Żeby tylko zabawy nie odwołali, bo chuj ze wszystkiego – martwimy się obaj głośno. Piątek, sobota i już niedziela. Wszystko zgodnie z planem. Pogoda dobra, to znaczy pochmurno dopiero w niedzielne popołudnie. Strachy mamy mocno naświetlone. Wiemy ze szkoły, że próchno musi być napromieniowane, a im więcej słońca, tym większy blask bije od nich w nocy. Na szczęście w czwartek pojawiają się plakaty na przydrożnych drzewach, sklepach, a nawet na kaplicy św. Antoniego. Wszystko zaplanowane jak to w komunie bywa. Żeby tylko akordeonista nie zachorował na majowe osłabienie. Bo nikt nie przewidzi, co się z kim ma stać. Wszystko gra. Ludziska, starzy i młodzi, gówniarze i cycate panny z kawalerami, ciągną na zabawę, na tę komuszą majówkę, z okazji czynu, jaki wieś wykonała, kible przy szkole budując, co się echem odbiło w prasie. Z gazety przyjechali i opisali te sracze. Jednemu chłopaczkowi nawet fotografię chcieli zrobić, ale jemu nie chciało się wtedy iść, chociaż pani go - 42 42 zachęcała, własną kanapkę mu obiecała po fakcie dać, żeby tylko poszedł i posiedział tak sobie. Podobno i w radiu o tych wychodkach gadali, ale nikt we wsi radia nie ma, tylko ci, co Wolnej Europy słuchają i później propagandę wroga sieją, i trzeba ich za pysk trzymać, obowiązkowe dostawy wlepiać wysokie, by mordy pozamykali, by ludu, nie całkiem jeszcze o świeconego, nie wpuszczali w maliny, bo wróg ludu zawsze jest czujny, nigdy w czujności nie ustaje o czym się każdy może przekonać, gdy tylko wroga zobaczy, ale wtedy może już być za późno. Naprawdę wszystko gra, trzeba tylko siedzieć i czekać północy, kiedy duchobojni komuniści będą z potańcówki wracać ze swymi kobietami, inni z pannami, co im się chciało wina popić i teraz po drodze i teraz po drodze pójdą w krzaki piczki szlifować, i starzy ludowcy, co strajk przed wojną urządzali, chcąc Żydów przy okazji ograbić ze sklepów i machorki nanieść za darmo, by palić całą zimę. I wszyscy inni też będą wracać, cieszyć się z zabawy, jaką im urządziła partia, a panowie przed wojną ani jednej. Noc chłodna i ciemna. Taka miała być i taka jest. Wszystko w porządku. Czekamy, nudzimy się, ale wyobrażamy sobie, co ma być, jak to ma być i co się stanie, gdy strachoduchy powstaną i zaczną wymachiwać kikutami palczastymi – nie wszystkie paluchy będą mieć, ale dwa lub trzy jeszcze groźniej wyglądają niż pięć. Nie możemy za wielu wtajemniczać, gówniarze śpią, tylko Jagna o północy jest pewna, zatem trzy ruchome duchy wystarczą i reszta sztywnych, opartych o wierzby przy poboczach drogi, przy ścieżkach, dróżkach do chałup, a jeden przy samej stodole u Sekretarza, co potańcówkę ludowi płci obojga zafundował. Długi, przeciągły, aż wibrujący w ciemności gwizd Doli wyrywa mnie z drzemki przed północą. Idziemy. Jagna wychodzi na spotkanie w długiej nocnej koszuli ciotki Paulinki. – Co masz pod koszulką? – pyta Dola. – Dzisiaj blokada – odpowiada Jagna. – Niedobrze, dawno nie miałem „małej” w garści – smuci się Dola. Duchy ustawione, gdzie trzeba. Tam też zostaną. Trzy ruchome, nasze. Z nimi będziemy dopadać i robić rozpierduchę. – Trzeba tylko uważać, żeby w mordę nie oberwać od jakieś odważnego. Ale to wykluczone – uczula nas Dola. – Na duchy nie ma odważnych, najwięksi komuniści boją się gości z zaświatów. Zobaczycie i usłyszycie. Niebo ciężkie od chmur, ale na szczęście nie pada. Ochłodziło się, więc nie powinno padać, może dopiero nad ranem, może nigdy. „Trzech zimnych” już było, a noc chłodna, jakby ich nie było. Jagna niedysponowana, Dola utracił część płciowego humoru i skupił się na swoim strachoduchu. Wciąż go obrzydza, podnosi, obraca, wymachuje jego kikutami, aż się sam w końcu boi. Jest, jak jest, ale nadal nikogo nie ma. Nadal nikt nie idzie, nie wraca z potańcówki. Powinni już wracać, a wciąż się bawią, tańczą, wino piją i pieprzą się u stóp dworskich kasztanowców. Trzeba to przeczekać. Muszą wracać, choć może to być nad ranem. Ale nie powinno. – Nie ma co przed czasem w pesymizm dziejowy popadać, bo to grzech partyjny – stwierdza uświadomiony ideowo Dola. Ze wzgórka wciąż nic nie słychać, żadnego śmiechochichotu, pisku po głasku ciekawej części którejś pannicy, a nawet starej baby, która jest jeszcze ciekawsza i chętna do obłapek, niż się wydaje każdemu, kto rodzaju babskiego nie zna i myśli, że to anioły Pana Boga. Że nic nie widać, to jasne, bo ciemno – jak może być widać? Ale że nic nie słychać, to równie smutne, jak i ciekawe, co się na tym festynie dzieje. Kucamy. Jagnę boli brzuch. Mdli ją, tak się zawsze z nią dzieje, gdy jest w swoim prawie kobiecym czasie. Nie umiem współczuć Jagnie, jak ją i w którym miejscu dokładnie ten brzuch boli, myślę, że tuż nad cipką. Też moi ja raz pokazała za czekoladę, ale zabroniła ga - 43 43 dać Doli, bo on uważa, że ma do jej pani pierwotne prawo. Kobiety i tak będą wspólne, to zresztą w ich interesie i charakterze, kiedy się tylko komuna umocni na wszystkich kontynentach, więc nie rozumiem, co znaczy to „pierwotne prawo”, ważne, że widziałem, jak ta rzecz u Jagny wygląda, zresztą prawdopodobnie tak samo, jak u każdej. Dola jest optymistą: mimo że nikt nie idzie, uważa, że zaraz powinni iść. Zegarka nikt z nas nie ma i długo nie będzie miał. Powinno już być po północy, ale kto to wie. Duchy mamy ustawione tak, że zamykają w kotle wszystkie rozstajne drogi i ścieżki. Chociaż ktoś minie jednego, a nawet drugiego – trzeci musi mu stanąć przed oczami, a wtedy drogę ma zamkniętą, bo operujemy taktycznie trzema ruchomymi, dopadamy i rozwijamy niespodziewanie w marszu ducha przed nadchodzącym. Dola cały tydzień nanosił na specmapę ustawienia i wszytskie możliwe warianty poruszenia duchów, ażeby zamknąć w kotle strachu powracających z komuszej majówki. Sam też wszystko sprawdzał. – Nikt nie ominie ducha – stwierdził kategorycznie, a my z Jagną, po szczegółowej analizie mapy, przyznaliśmy mu całkowitą rację, bo takiej od nas zażądał. – Pójdą razem czy oddzielnie? – pytam. – Muszą iść rozproszeni, przecież nie wracają z pogrzebu, zmarłemu dupy nie myją, tylko się swoją zajmują, bo ona teraz najważniejsza ze wszystkich dup na świecie, ze wszystkiego, co było, jest i będzie. Więc pójdą zajęci sobą, aż nadejdą i zobaczą. A wtedy już będzie za późno. Nie ocaleje ani jeden, co się na komuszym festynie zabawiał. Pierwsze chichoty usłyszała Jagna. – Idą... Słyszycie? To Kasia spod lasu się śmieje. Zęby szczerzy do swego fagasa. Łagodny, późnodziewczęcy śmiech nagle zamarł jak przecięty brzytwą lub tasakiem do kapusty i niesamowity wrzask rozdarł ciemność wsi i zwisł nad nią. Galopada butów i znowu wrzask. Bliższy i jeszcze okrutniejszy. Nigdy takiego wycia nie słyszałem i poczułem ciarki na plecach. Przeszły od karku po grzbiecie i zniknęły nad ogonem. – Ale się pizda wydziera! – cieszy się Jagna. – A taka była, kurwa, odważna. Trzech chujów naraz się nie boję – mówiła dopiero wczoraj. Nie wiadomo, z kim wracała, ale na pewno nie sama. Obrała trasę przez rzekę. Wpław. Przy moście stał już niepocieszony Dola. Dramatyczna walka niewiernego z realnym duchem rozegrała się w pobliżu kapliczki na starym dębie. Piękny Toni, wracający chwiejnie na rowerze z damą serca na ugiętej ramie, zatrzymał się i pełen odwagi strzelił ducha między paskudne ślepia. Duch, przywiązany dętką do młodej brzózki, odwzajemnił się uderzeniem dolną częścią pnia w podbrzusze ważniaka. Terenia, trzymająca rower, natychmiast zamieniła się w słup soli, opuszczając pojazd na plecy kawalera. Dopiero po chwili uciekli oboje, również przez rzekę, wpław, dopadając domu Teresy z wrzaskiem i smrodem. Całując obfity cyc swej damy, Granula w ostatniej chwili podniósł oczy na duchabliźniaka. Osunął się miękko po brzuchu naszej nauczycielki, a ta również za późno dostrzegła stracha, poruszającego się nerwowo: góra-dół, dół-góra, ukosem i koliście błądzącego wokół wciąż nienasyconego piersią kawalera. Opadła miękko, a Jagna już podchodzi za rzekę w ciemne krzaki, dokąd zmierza kolejna para zasmakować przedmałżeńskiego szczęścia. Zaczekała jeszcze chwilę, niewidoczna ze swym duchem nad zanurzoną w pocałunki chłopaka głową, czekając, aż otworzy oczka: otwiera i wrzask wypełnia krzaki, nadkrzacza, wzbija się ku chmurom i zastyga w przerażeniu. Jej „mała” również zastyga, więzi kochającego, uniemożliwiając jakikolwiek ruch, najmniejsze nawet poruszenie któregoś z nich, nie mówiąc o obojgu. Nad ranem odnajduje ich wieś. Maryna wraca samotnie. Pokłóciła się z chłopakiem, nie dając mu na zeszłorocznych badylach pod Wzgórzem Wiecznego Milczenia dowodu miłości, o której zapewniał ją w kolej - 44 44 nych tańcach, bełkocząc zamroczony bimbrem najczulsze słowa wyznania, obiecując wieczne szczęście, niezmierne bogactwo, niebo w łóżku i na swych morgach na Kamiennym Wzgórzu. Teraz musi przejść przez most, po którym od dawna spaceruje Dola, nudząc się, nie wierząc już w przygodę. Tymczasem Maryna nadchodzi. Pewnie, stanowczo idzie, pogwizdując rzewną melodyjkę o jakimś rozmarynie. Dola czyha, słyszy ją z ciemnej Dali i unosi jak najwyżej ducha, ponad głowę, kikutami zdalnie porusza, tak że wyciągają się do dziewuchy, by porwać ją i zanieść w zaświaty, gdzie duchy raj swój mają i tylko im kobiet ziemskich brakuje, z czego jest początek cierpienia, które się nigdy nie kończy. Maryna drogę odwrotu ma odciętą, bo z tyłu ja wychodzę zza krzaków, pomrukując, bełkocząc jakieś abrakadabry. Pozostaje jej skok z mostu w najgłębszy bełt wody, gdzie kąpiemy się całe lato, od lat pogłębiając rzekę. Musi więc wybrać skok prosto w ten bełt, w jego wir, i skacze – plusk jak po starym wielorybie, fontanna wody, i już wdrapuje się po stromym brzegu, rozpaczliwie chwyta się wikliny, biegnie przez łąki, przez rowy i wpada na drogę. Biegnie ile sił, obsrywa majtki i w biegu je zrzuca. Dola, kolekcjoner damskich majtek, jest niepocieszony. – Za ciężkie – wzdycha. Długim, przeciągłym, aż wibrującym gwizdem Dola kończy akcję. Likwidujemy strachy, spławiając je rzeką w kierunku Sanu i poczęstowani przez Jagnę, spokojnie wypalamy papierosa. Jagnę nie wiadomo kiedy przestał boleć brzuch, cieszy się ze strachoduchów, zaśmiewa do łez. Po raz pierwszy jest zadowolona z tej miesiączki. Już myślała, że zatrybiła ze staruchem zza lasu. Gadamy jeszcze chwilę, Jagna ma za biustonoszem ukrytego papierosa, wypalamy go wspólnie. Niestety, więcej nie ma. Prawie w każdej chałupie świeci się lampa naftowa, narada trwa, ale nikt nie wychyla nosa. – Co zrobi wieś? Co się stanie? – zastanawia się Dola. Wieś jest w szoku. W normalnym, zwyczajnym szoku. Dola mówi, że to „klasyczny” szok, rodzaj psychozy społecznej, podobnej komunie. Wszyscy gadają tylko o duchach, których już dawno we wsi nie było. Ostatnio jeszcze przed wojną, kiedy zwiastowały nadciągającego Hitlera. Wszędzie stoją grupki ludzi i dyskutują to o duchach, to o strachach. Jedni są pewni, że to kolejny sabotaż zespolonych sił kułaków, ich ostry odwet za komuszą majówkę dla ludu pracującego wsi i niektórych z miasteczka. Jeszcze inni są święcie przekonani, że duchy zostały zesłane przez niebo za grzechy i były to normalne diabły, a nie dobre duchy przestrzegające wieś przed nieznanymi bliżej następstwami. – Coś się wydarzy, nie tylko w naszej wsi, ale także w kraju – prorokuje ksiądz proboszcz w głośnym w całym powiecie, niebezpiecznym dla komuny kazaniu. Władze świeckie, tak administracyjne, jak i polityczne, również są zaskoczone. Zbiera się partia, potem zebranie ogólnowiejskie w starej remizie też radzi nad inwazją duchów. Sprawdzono miejsca w pełnym słońcu – ani śladu ducha. – Wiadomo, ciemniaki – mówimy z Dolą – próchno świeci tylko w nocy... Najbardziej poszkodowani nie pokazują się we wsi. Zespolona w najczulszym uścisku para wyjechała podobno na Ziemie Odzyskane. Inni nie przyznają się do niczego. Nawet Maryna się nie przyznaje, chociaż majtki rozpoznało kilku chłopców. W szkole zjawia się ktoś z bezpieki. Przyjechał na zabłoconym motocyklu w długim, płaszczu. Pyta Dolę, czy czegoś nie wie. Ale Dola twardziel: – Ja, młody komunista. Nie wierzę w duchy... Mnie nie wzywają, Wystarcza im mój wierszyk w gazetce: Był duch – nie ma ducha, Pozostała rozpierducha. Tymczasem minął rok szkolny i musiały zacząć się wakacje. Dola ma dużo piątek, ja też - 45 45 trochę, szkoda tylko, że Jagna, repetująca dwa razy siódmą klasę, musi jeszcze rok do niej chodzić. Wprawdzie nie jest pewna, czy będzie tak, jak postanowili w szkole. Raczej nie. Marzy się jej wyjazd do miasta, gdzie jest dużo pieniędzy dla każdej porządnej kobiety. Pod koniec czerwca wszyscy we wsi mówią tylko o wydarzeniach w Poznaniu. Znajdujemy na wzgórzach pakiet ulotek: „Czy ludność Poznania musiała strajkować?”. Były też ulotko słowackie: „Reżim slabnie i boi se was”. Ktoś szczęśliwy znalazł balon, ale nie my. Szkoda, mówiłem Doli, że leciał nad wzgórzami. On mi na to, że mam pierdolca wizualnego, rodzaj „kuku” i kiedyś, w przyszłości bliżej nieokreślonej, czeka mnie pomieszanie dobrego umysłu ze złym, którego jest we mnie więcej. Na pewno nic dobrego mnie nie spotka, skoro w jasny dzień widzę balony na niebie i próbuję mu wcisnąć fatamorganę, typową dla wszystkich, którzy mają dziedziczne lub nabyte nie wiadomo kiedy i od kogo „hau”. A teraz żałuje. Można by takim balonem oblecieć kawał świata. Od morza do morza. A nawet przez morze nie wiadomo gdzie. - 46 46 Turla Kto siedzi, ten nie wychodzi. Zatem siedzę, nie wiem już jak długo. Przede mną zamykające się co chwilę drzwi, ale przez szpary miedzy deskami też widać dużo. Drzwi nie tylko zamykają się niespodziewanie, ale i otwierają. O wszystkim decyduje wiatr, który nie może wydostać się z kotliny pomiędzy stodołą a wzgórzem. Kiedy drzwi są zamknięte, wszystko za nimi trzeba sobie wyobrazić Chociaż to, co widać, wystarczy patrzącemu. Wrzesień nastał, sierpień umknął, widziałem jak mi ucieka, podświadomie pomagałem mu w ucieczce do następnego sierpnia. Jeśli tylko dla mnie kolejny nastanie. Może być różnie, każdy wie. Jest wrzesień i ja w nim. Zaczął się niespodziewanie, jakby nieśmiało: jesienią czas jest lekko ociężały, bez wiosennego czy letniego wigoru, śmiałego natarcia na zegary i kalendarze. Rano otulony brudnymi mgłami, dopiero koło południa nabiera pewnego przyspieszenia. Nie zawsze zresztą, bo często taki stan lepkości czasu trwa cały dzień, do zaniku ostatniego promienia nad chmurami. Przed moimi oczami – wiatr znowu otworzył drzwi – oberwane ulewami wzgórze, brzozy tylko wybuchają na nim, zapalają dojrzałym złotem liście, wymiatając spod siebie mało odporne krzewinki. Tam, gdzie rosną brzozy, rosną tylko brzozy. Tak ma być, więc tak jest. Królestwo brzóz jest silne, zwarte, gotowe do odparcia innych drzew. Dopóki nie przyjdzie człowiek i nie powali brzozy, ale wtedy i tak z butwiejącego pnia śmiało wyskoczy zielona iskierka brzózki. I tak w nieskończoność czasu, z którym tylko brzoza sobie radzi. Nie człowiek, nie ktoś, kto siedzi i patrzy na ich jesienny wybuch, prawybuch, bo to było dawno i na pewno wiosną. Może jeszcze pradawniej, kiedy nie przesiadywałem, tylko siedziałem, wstawałem, pędziłem, żeby zdążyć ze sobą przed siebie. No tak, i to musiało się skończyć. A potem nie wolno mi było nawet wstępować w to miejsce. Przez pewien czas byłą przy mnie kobieta, która mówiła: – Ubikacja i łazienka są w domu. Słyszałeś? – Słyszałem, słyszałem, chciałem troszeczkę odpocząć i pomyśleć – tłumaczyłem siebie. Ale siebie nie sposób nikomu wytłumaczyć, do siebie nikogo przekonać – świat jest po to, żeby być po stronie świata. Dopiero teraz przyznaję rację Kafce. Nieco za późno – nie ma ani Kafki, ani Kobiety, a czy ja jestem – też należy wątpić. Na szczęście minęły tamte czasy lub minął dla mnie tamten czas. Teraz nie tylko siedzę, ale nawet przesiaduję i nie muszę wychodzić ani wykrzykiwać, gdzie jestem. Przecież gdzieś muszę być, jeśli rzeczywiście wciąż jestem. Nie tęsknię do siebie w postaci ciała astralnego. Poza tym nikt nie musi mnie widzieć tam, gdzie nie chcę być, i to jest szczególnie cenne. Bo to jest wolność, jej istota, która nie śniła się nawet filozofom wszystkich czasów. Przez stare szpary w deskach patrzę na wzgórze zerwane przez ulewy, atakują je brzozy: spokojnie, systematycznie i majestatycznie. Kiedyś, gdy mnie już nie będzie, zajmą całe podwórze, potem wskoczą na parapet, dach, bagno w rynnie. Zasieją się w pokoju na regałach z książkami, wrosną w wersalkę, pufy i fotele, zakorzenią się w szafie, a nawet w zapylonym pyłem i brudem czasu komputerze. Wcisną się do pokoju jak duchy wszystkich zmarłych, które pewnego razu weszły i wyszły dopiero ze mną; nie było na nie sposobu, zabrały mnie siłą demagogii na bunt przeciw Bogu i Diabłu, chcąc Innej Nieskończoności. Skończyło się to na niczym, co było do przewidzenia. Tłumaczyłem im spokojnie przez cały wieczór absurd buntu i wszelkich rewolucji, w końcu jestem zarówno historykiem, jak i rewolucjonistą; w każdym razie tak o sobie myślę, za takiego się uważam i będę uważał do końca swoich dni bez względu na to, kto będzie rządził w mojej gminie, kto będzie redaktorem „Wiadomości Brzozowskich”: Halinka, żona mojego przyjaciela, czy też kościelny księdza prałata. - 47 47 Na nic się zdało wtedy moje tłumaczenie. Zrewoltowane duchy zachowują wartość poprzedniego ludzkiego wcielenia. Obaj Panowie Bytu i Niebytu, całego Imperium Kulistej Nieskończoności poradzili sobie bez trudu z duchami, a ja zastałem siebie rano w moim ulubionym miejscu – tu, gdzie teraz jestem. Tymczasem Nieskończoność jest normalną nudą, tak jak moje przesiadywanie w prymitywnej ubikacji za stodołą, gdzie właśnie siedzę, patrząc na wysoką skarpę Słonecznego Wzgórza, na którym rozgrywało się moje dzieciństwo, z wierzchołka którego turlałem się w beczce, a za mną turlali się inni. Wytaczaliśmy na to wzgórze wszystkie beczki z okolicznych domów i z wierzchołka ruszaliśmy po ziemioskłonie w dół. Akcję z beczkami przygotowaliśmy w pamiętnym dla nas wrześniu, kiedy beczki stały jeszcze puste, szczelnie nakryte przed kurzem, oczekując na zawartość w postaci poszatkowanej ma makaron kapusty. Ale wciąż był ostry słońcem wrzesień, nikt nie miał czasu zajmować się głupią kapustą, kiedy było wożenie gnoju, sianie, wykopki kartofli, tysiące innych wiejskich robót, więc czekano na słotę – nie nadchodziła, stąd higienicznie czyste beczki były gotowe do naszej przygody. Nasze więc były beczki, nasze słoneczne, naszpikowane kamieniami wzgórze. Beczki należało tylko wytoczyć z sieni, z komór, spiżarni i stodół, skrycie przetoczyć przez podwórze i we dwóch, często we trzech – zależało to od wielkości beki – wtoczyć na wzgórze, zamaskować tarniną, łopuchami, dziadowskimi wszami, to jest rośliną czepną każdych spodni, omijaną przez wszystkich i znowu biec po następną, większą lub mniejszą. Im ktoś był biedniejszy, tym miał przeważnie większą beczkę. Tylko kułacy mieli mniejsze, bo całą zimę żarli wieprza: strych mieli obwieszony słoniną, boczkiem i pętami kiełbas, długimi pętami, dwukrotnie a nawet trzykrotnie zawijanymi. Nie dostałeś się tak łatwo na strych kułaka, bo dach miał pokryty dachówką, a na podwórzu zawsze szczekał brytan. Tylko Doli się to udało – najadł się w ciągu godziny tyle kiełbas, ile zjadł dotąd przez trzynaście lat życia. Powiedział nam wtedy, że zrobi wszystko, żeby być w życiu bogatym, że pierdoli wolność-równość-braterstwo, tak samo jak wszystkie hasła, które wiszą w szkole i wszędzie, bo jedna kiełbasa, nawet krótka, taka raz na ząb, przewyższa wartość mocno pojebanych haseł, kościelnych, państwowych i partyjnych. Biedacy mają chałupy kryte strzechą, ale u nich, kurwa, tylko sadło lub łój. Nie będziesz wpierdzielał łoju, śmierdzi. Smród z omaszczonej nim kapusty przywiera do bluzy po zmarłym dziadku lub półślepym, głupawym wujku, na pewno głuchym, bo nie słyszał wrzasku koguta, kiedy wybierałeś jajka z gniazd, żeby potem je sprzedać, starannie wymieszane z gotowanymi, które dostałeś od matki na śniadanie do szkoły. Wszystko po to, by mieć pieniądze na landrynki albo zakup gumy do procy, albo diabli wiedzą, na co jeszcze – pieniądze są dobre nawet wtedy, gdy nic nie kupujesz, tylko je masz dobrze schowane w podwójnej kieszeni, najlepiej w majtkach. Dobrze, już mamy dwie beczki, za chwilę pięć, sześć, siedem, potrzeba nam właśnie siedem. Wszystko się gładko toczy. Starzy poszli na różaniec – zmarł jakiś biedaczyna, popierdolone miał dobrze pod czachą, ale umarł dla nas w samą porę. Dola już od kilku tygodni modlił się o jego przyspieszoną śmierć, a teraz wszyscy w okolicy poszli śpiewać nad nim, prosić, by go anieli Pańscy zabrali z naszego padołu wsi na inny padół, ani lepszy, ani gorszy, zapewne taki sam. – Długo się nażył – mówią jedni. – Nic nie użył – mówią inni. Baby swojej nie miał, piczki strasznie był ciekaw. Zaglądał, podglądał, łatwo mu było, bo wychodka we wsi prawie nikt nie miał. Przedwojenne sławojki zapadły się, doły tylko po nich zostały. Obstawiano je jedliną i robiono, co trzeba na rój much wydostający się spomiędzy wiechci dawno użytej trawy, słomy, liści, łopuchów, rzadko papieru, bo gazety, chociaż tanie, dla wielu nadal były za drogie, przeważnie zastępowały nieosiągalne bibułki do skrętów. Chodził i podglądał, jak długo wi - 48 48 dział, potem tylko czuł, potem się tylko domyślał, mając nadzieję, ze jakaś poszła sranko strzelić, dupsko zadzierając ku niebu tak, że ze wszystkich stron, z której by nie podszedł, nie podczołgał się – szparę zobaczy kaprawym okiem. Opowiadał o niej chłopom, cieszyli się tylko ci, którzy byli pewni, że nie ich babę podpatrzył, tylko inną, a potem już długo nic, aż do teraz nie chodził. Kiedy spokojnie tam leży, baby mu śpiewają, żałują go, że się nabiegał, że odpoczywa po długim biegu. Gówno prawda: leń i dziad – pogadują chłopi w sieni, ćmiąc skręty, a dym ulatuje przez drzwi smugą sinociemną, bo wieczór. A nam dobrze, wytaczamy ostatnie już beczki. Musimy się spieszyć, nad biedakiem różaniec trwa krócej. Bogaty ma grzechów w damski interes, trza dłużej śpiewać, trza dłużej prosić, by go zabrali, żeby był pomiędzy takimi jak on. Beczki mamy już na wzgórzu. Nie tak łatwo się wtacza, jak się myśli, marzy lub pisze, kto nie widział ani nie wtaczał, ten pojęcia nie ma i myśli, że to nic wielkiego małą beczkę wtoczyć, a to wielki ujeb bawić się w szczęśliwego Syzyfa i wtaczać ją na wierch Słonecznego Wzgórza. Więc wszyscy są już gotowi, czekają, dziewczęta przyklękają, modlą się do Anioła Stróża albo do swej patronki, którą przed wiekami poganie pohańbili zgodnie ze swoim zwyczajem i wolą, bo uparta była ta patronka, rosłego poganina za chłopa nie chciała w łóżku mieć i skończyła, jaki się poganom jej koniec spodobał. To ją końmi rozerwali, to na kół nadziali, ołowiu roztopionego w szparę nalali, albo inne pomysły mieli. Tak i każda swego Anioła Stróża do beczki ze sobą zabiera – nigdy jeszcze od początku chrześcijaństwa Anioł w beczce się nie turlał, skrzydeł nie strzępił bez potrzeby, ale musi, skoro dziewczę go prosi, prawie błaga, więc wchodzi i też się boi, bo strach jak wszyscy diabli. Inne z „Jezus Maria” do beczki wchodzą, każda się układa, tak przylega i czeka na wielkie poruszenie. W każdej beczce jest chłopiec, starszy i silniejszy, gówniarze i dziewczęta muszą go słuchać, jeśli chcą się bezpiecznie stoczyć. Beczki już rozstawione tyralierą, w każdej załoga gotowa do startu z wierchowiny wzgórza aż za drogę, na środek łąki, gdzie meta przy starej wierzbie. Jeszcze ostatnie polecenia, wskazówki, ewentualne zamiany, kto do kogo, kto z kim. Teraz fury nie jadą, więc konie się nie spłoszą, wystraszone nie poniosą chłopa w piździec, a choćby – co nam do tego, że furę wywróci, dyszel złamie, chłopa do rowu straci, niech chłop uważa, co się na drodze dzieje. Zawsze się coś dzieje, bo to droga, na niej wszystko może się przytrafić, najczęściej złe, zawsze niespodziewane, więc i beka może śmignąć jak pocisk z Grubej Berty, koniowi nogi pogruchotać, a choćby powalić, wystraszyć na zawsze, że z konia nic, jak z wystraszonej chujem w dzieciństwie dziewczynki, a z beki nadal duża korzyść, aż zgnije. Aż ją kwas z solą zeżre, obręcze popękają i dopiero wtedy z niej nic, jak ze wszystkiego, co za długo jest na świecie. Dobrze, że rowy nie za głębokie, zresztą beczka każdy rów przeleci, bo szybkość jej taka, że się nie toczy tylko płynie, wirując w powietrzu, cały czas nabierając niesamowitego przyspieszenia, jednak nie trzeciego, o którym pan mówił w szkole, a myśmy go słuchali, marząc, żeby takie osiągnąć i polecieć z naszej wsi w ciekawsze kosmosy, gdzie tylko gwiazdy, co jedna to piękniejsza, co druga to większa, i planet wokół nich w kurwę, a na każdej wielkie gołe pizdy, bez reszty kobiet, to chodzą, to fruwają, przysiadają na ramieniu jak oswojone zielone sowy i zaglądają ci w oczy, i popiskują żałośnie też. Zatem – wir okropny, w środku ktoś z nas – stan nieważkości na pewno osiągnięty zaraz na początku, dziewczęta bezwładne całkowicie, trzymamy cipcię za cipcię, ani się broni, zdaje się, że chce tak, bo pewniejsza jest w beczkowym locie, w beczkowym przedśmierciu. Nikt bowiem nad lotem nie panuje, nikt nie steruje beczką, ta z reguły przeznaczenia jest mało sterowna, młodsi popłakują, dziewczętom tylko głupie łby od ścian odskakują, więc wczepiają się w nas, nie chcą się puścić, oderwać, ratują się, jak mogą, ale w tym wirze najwyżej mogą wypaść w locie. Wiele beczek nie dociera na łąkę, to pękają na kamieniach, stwardniałych kretowiskach, albo na wielkich kopcach mrowisk z czarnymi lotnymi mrówkami, to rozbijają się o stare pnie drzew, wreszcie jedna o drugą. Te cięższe turlają się szybciej i w zderzeniu tylko drzazgi lecą - 49 49 z mniejszej, jakby w niej mina wybuchła albo ruski granat. Chłopcy i dziewczęta wychodzą z beczek w obręczach, a wokół leżą gięte klepki, nie wiadomo, które z której. Trudno będzie je złożyć, zresztą – nie najważniejsza to teraz sprawa. Dopiero jutro wieczorem złoży się rozbite beczki. Nie zawsze tak jest. Często większa albo cięższa beczka, przepełniona, dopada lżejszej co tylko kołuje, tamta przeskakuje nad nią w pełnym locie, a spadając – traf chce – taranuje tę lżejszą. Sypie się, dno odpada, pędzi samo lub wiruje jak bąk w miejscu – i klap, rozsypuje się w trawie, jakby go nigdy nie było, zaś obręcze chronią ciała podniebnych rozbitków, wiejskich astronautów splecionych w uścisku, w próbie ratunku, bo zawsze może się coś zdarzyć i od razu gdzieś boli. Najgorsze jest wtedy, gdy beczka w pełnym pędzie uderza jednym z krańców o wielki kamień albo pień drzewa. Wtedy zaczyna wirować na opadającej równi wzgórza wokół osi, wyrzucając siłą odśrodkową ciała w niej zawarte, wszystkie od razu, albo każde z osobna, jedno po drugim, we wszystkie strony. Te, gdzie polecą, zostają tam tylko na chwilę, bo niebezpieczeństwo duże. Przytłuką, zgruchoczą kości, poranią lub pozabijają odrzutków, trzeba więc ratować się w pośpiechu, a nie stać i gapić się, bo tocząca się beka w każdej chwili może zmienić samoczynnie orbitę i już nie zdążysz jej umknąć. Chcesz, żeby przewałkowała cię która – to stój i czekaj. Potrzebne ci to? Niepotrzebne! Najlepiej patrz i bądź gotów do ucieczki. Niespodziewanie może pojawić się przed tobą beka i musisz przed nią uciec jak najdalej, w pewne miejsce, to jest tylko w stronę wierzchołka wzgórza. Nie ma szans, żeby zaczęła bieg powrotny. Musiałaby wtoczyć się na przeciwległe wzgórze, potem sturlać, żeby znów pojawić się przed tobą. To niemożliwe. Beka jest normalną beką na kapustę, a nie perpetuum mobile. Perpetuum nie istnieje, jest wymysłem maniaków, ludzi o zajebistym „superhau”, którzy chcą urealnić absurd, wcielić go w naturalną lub sztuczną rzeczywistość, chcą być mądrzejsi, może tylko przebieglejsi od Boga, Diabła, a nawet obydwu Panów doczesnej Nieskończoności. Ruszamy: głowy mamy ułożone przy dnie beczki, nogi przy włazie; takie musi być ułożenie, żeby łba nie roztrzaskać. Lepiej byłoby siedzieć w fotelach i pić oranżadę, ale nie ma we wsi tak dużej beczki, nawet fotela nigdzie nie ma. Lecimy, jak lecimy: każdy chociaż raz w życiu chce mieć taką podróż, chce coś przeżyć, niewiele wprawdzie przy tym zobaczyć, bo świat jest wtedy mgławicą spiralną, kołującą w oczach i przed oczyma. A w uszach tylko dudni huk naszego batalionu. Na mecie, na środku łąki przy wypróchniałej wierzbie pełnej kąśliwych os, żądlących raz po wiele razy w to samo miejsce lub koło niego, daleko od drogi, daleko od rzeki – stanęła, zawirowała zwycięsko tylko jedna beczka. Ta najlepsza, dębowa. Z solidnymi podwójnymi pierścieniami obręczy skutymi mosiężnymi nitami. To beczka mojego Ojca. Wychodzi z niej Dola, syn chłopa nazywanego we wsi także Dolą. Za nim wpółzgięta, ale wniebowzięta Jagna. Są wszyscy. Schodzą z obręczami od beczek. Obici. Poranieni. Guzy im rosną na głowach. Każdemu prawie krew spływa z nosa (mnie już ustała). Gówniarze cali obsrani, ufajdani od stóp do pasa. Dziewczęta też posikane ze strachu. Pachną świeżą czerwoną szczochą, gromadzą się na łące, gówniarze rzygają jak koty. Nagle i Jagna zaczyna wymiotować, a Dola trzyma ją twardo za kark, tuż przy łące wypasionej do korzeni traw. Coś wielkiego dławi Jagnę, krztusi się, niedobrze z nią, cała blada i chwieje się na kudłatych nogach. – Pewnie macicę z niej wyrwało – martwię się. – Nie, to tylko stare opieńki – cieszy się Dola. Powoli wszyscy dochodzimy do siebie. Siedzimy przy zwycięskiej beczce mojego Ojca. Dola z Jagną triumfują – siedzą obok siebie na beczce, majtają bosymi nogami i obejmują się. Dola zapala skręta. Ciężki smród tytoniu kładzie się na nasze głowy, snuje się nisko po łące. Łapa Doli błądzi po zakazanym dla nas zakątku Jagny. Jak dobrze być starszym, choćby Jagną. Trudno. Czas na powrót: chłopi wychodzą już ze swoimi babami z chałupy szczęśliwego umarlaka. Dola z niechęcią pomaga mi toczyć beczkę do komory. Wszystko w porządku do - 50 50 czasu, gdy gospodynie odkryją rozbite beczki. Nie wszystkie bowiem uda się dokładnie złożyć. Przeczytałem z kolejnego tomu dzieł Lenina „Tezy o chwili bieżącej”. Odkładam tom na lewo i wychodzę. Myję ręce w kałuży i uniesione do góry suszę w słońcu września. W narożnym pokoju od dawna nikt na mnie nie czeka. Omijam go. Wspinam się na wzgórze. Już powoli. W każdym razie wolniej niż przed dziesięciu laty, o wiele wolniej niż przed dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu, stop. Sierść traw. Te wysokie, uschnięte wyłożyły się pod ogniem piorunów, złamał je wiatr ostatniej burzy, co przeszła nad wsią, wdarła się nocą do mojego pokoju i rozwiała poprzednie opowiadanie. Suchorosty trzeszczą pod stopą. Bose stopy czują każdą trawę, każdy jej umarły nerw. Od czasu, kiedy odeszła ostatnia kobieta, kiedy nie chciała przyjechać Alla, bo ktoś niespodziewanie do niej zawsze przyjeżdża i pozostaje – chodzę boso. Dopiero październik przestanie być łaskawy dla stóp, porani chłodem. Na wzgórzu błąka się słońce. Na dole hasają córeczki Grażyny z psem Bosmanem. Tomek wjeżdża na górskim rowerku na Słoneczne Wzgórze. Próbuje je zdobyć. Inne czasy, inne dzieci. Życie stoczyło się ze wzgórza. Słońce też gaśnie. - 51 51 Całe złoto świata Za okienkiem Jagny huczy październik. Siedzimy z Dolą, słuchamy opowieści babki Jagny. Starucha krząta się przy kuchni, gotuje ziemniaczane łupiny dla prosiaczka, Jagna kręci się z dala od łapy Doli. Babka wprawdzie kiepsko widzi, ale zna Jagnę od poczęcia. I wie, że Doli nie na opowieściach zależy. Sytuacja jest normalna, Dola sprawia wrażenie bardzo młodego świętego, zwłaszcza wtedy, gdy lampa naftowa na ścianie zaczyna jaśniej świecić. – Opowiedzcie o tych Mamunach – proszę babkę Teklę.– Zapamiętasz? – Zapamiętam na zawsze – przekonuję. – W chałupie Wojciecha, zawsze biednej – bogato było od dzieci i muzyki. Grywał na skrzypkach on, przedtem jego ojciec. Umierającego na późną starość dziadka Bartłomieja również zapamiętał przy smyczku. Aż po Adama w raju wszyscy muzykowali w jego rodzie. Kiedy tylko podrósł i wąs mu się sypnął, już go proszono na wszystkie zabawy, festyny i potańcówki w chałupach, gdzie opierzone pierwszym puchem panny gotowały się do odlotu. Na każdym weselu musiał być, choćby i czasu nie miał, co mu się nigdy w życiu nie przydarzyło. Jeśli nie był – weselisko było smutne bez niego, nijakie, a takiego nikt nie lubi, więc dłużej niż zwykle trwały poprawiny nawet u biedaków, których jedynym, bogactwem były i nadal są najczęściej córki. Po ostatniej wojnie nic się nie zmieniło w losie muzykanta, chociaż wojna, nawet mała, często przynosi duże zmiany w życiu ludzi. Nadal go proszono, niekiedy siłą wyciągano z chaty, bo ludzie więcej pieniędzy mieli i byli odważniejsi niż za pańskich czasów. Więc poszedł na ten festyn w przysiółku Izdebek, zwanym Rzekami, gdzie nad modrą wtedy Magierówką tańczyli ludziska, ciesząc się krzepnącą z roku na rok wolnością. Po tylu latach biedy i pogardy dla biedaków, po latach szarwarków i kontyngentów, łapanek i wywózek, głodnych dni i strasznych nocy nawet w zapadłych wioskach dalekich od frontów, wielkich miast i bomb z pięknego nieba. Dzisiaj wieczór już się kończył i noc wychodziła zza lasu w pełni księżyca. Trza było wracać wszystkim do chałupy, a Wojciechowi było najdalej do tej starej, chylącej się rudery, kiedyś kurnej chałupy, do pyskatej baby – zawsze brzydkiej, z każdym rokiem coraz brzydszej i do czeredy dzieci, które dzień i noc wrzeszczą, to z głodu popiskują, to od chorób przeróżnych, co je diabeł po świecie rozniósł zaraz w pierwszy dzień stworzenia, i nie ma na nie sposobu, tak jak i na śmierć, chociaż ustrój zmienił się na dobre i na zawsze, jak we wszystkich gazetach piszą. Tak i z nim było – nie chciało mu się wracać i nie wracał. Grał jeszcze – ktoś słuchał albo tańczył – starsi padali pokotem pod wielkimi stakanami samogonu, a młodsi – chyłkiem szli na obłapki. – Daleka mi droga, pójdę i ja do chałupy – zagadał do siebie, skrzypki chowając do futerału. A smyczek syknął mu jeszcze w palcach. Księżyc pełnią rozjarzony przedarł się przez koronę Starego Lasu i zawisł nad grajkiem. – O, jasno! – ucieszył się. – Skrócę se drogę i pójdę tym razem przez Kamionkę. Zawsze mi bliżej będzie – postanowił, za długo się ze sobą nie naradzając. – Że mnie tak samego zostawili – narzekał, chociaż pamiętał, jak go do powrotu zachęcali. Kiedy kompan-grajek brał swój bęben na plecy i strzemiennego dopijał, on swoje: – A, zagram jeszcze raz. Upierał się, upierał, a teraz samemu z końca wsi wracać – niezbyt wesoło. Nikomu by zresztą nie było nawet pod wczesny mrok samotnie tak daleko iść. Szedł najpierw drogą bitą, ale wyboistą, jak wszystkie wtedy drogi w Galicji, spać mu się chciało, ale głowa podnosiła się, kiedy nogi wpadały w wyboje. Żeby choć zagadać było do - 52 52 kogo. Przecież nie będzie z miesiączkiem gadał ani sam ze sobą. Więc tylko wzdychał modlitewnie od czasu do czasu: – O, przebacz mi Matko Boska Starowiejska, mnie strasznemu pijakowi... po raz ostatni mi przebacz i dopomóż, jeśli masz tam chwilę czasu dla mnie. Już wertepy przed nim i wąska dróżka na wzgórze. Tu niedaleko ktoś się powiesił – wiadomo, przez babę. Tam kogoś za nic zabili. I to wszystko w tych olszynkach, w dzień niezbyt przyjemnych a co dopiero teraz, koło północka, kiedy duchy potępieńców schodzą na ziemię niepokoić dobrych ludzi. Nogi po tych głębokich, niezliczonych i bez dna stakanach goniuchy nie takie już siebie pewne, ale iść muszą. Nie zostaną tu beze mnie, choćby chciały. Jeszcze one człowiekiem rządzić nie będą. Za głupie są. Żeby tylko na Kamionkę ze mną doszły, stamtąd wieś im pokażę. I naszą od stuleci chałupę wygaszoną i cichą. Odpoczną se w niej do rana. Uspokoją się. Przy babskich nogach się ogrzeją i pocieszą. Nic tak nie cieszy ludzkich nóg jak babskie nogi. Żeby tylko na jakąś minę nie wlazły, co ludzi jak ptaki po drzewach roznosi. A ja se odpocznę kiedy tam wyjdę. Na tę Golgotę – zagadał do siebie. Bo musiał. Człowiek musi gadać i nie może być sam. Księżyc prowadził go teraz czysty, jakby wojny nie widział niedawnej i długiej; ludzkich męczarni na ziemi, na wodzie i w powietrzu – śmierci na kopy. Wszędzie. I płynął księżyc nad uśpioną wioską – okrągły i żółty jak patelnia z jajecznicą na weselu bogacza, kiedy ten się żeni – wiadomo – z bogaczką, co ma morgi, krowy i pierzyny, spod których największego chłopa ze wsi nie widać; zawsze tak jest, nigdy jeszcze nie było inaczej. I już nie będzie. – Na Kamionce to se zagram. Z uciechy – postanowił. – I lepiej mi się potem pójdzie. Nikt nie lubił tego uroczyska, nie tylko on – nikt we wsi. Przed wojną koczowali tam Cyganie, kiedy ćma ich tabory po drodze zastała. Niedawno patriotyczne bandy, co wieś okradały – kozy i posikane poduchy tam dzieliły. Poza tym wiadomo było na całą okolicę, że w tych zaroślach i świetlistych prześwitach polan z obrzeżami karłowatych sosenek – od pogaństwa Mamuny harcowały. Podmienione babom dzieci oglądały, a najładniejsze – wydzierały sobie z rąk i niosły hen daleko, na Hłudno, Wesołą, może i na Ujazdy, gdzie diabeł gosposiom mówi dobranoc. Kumy gadały tak kumom we wsi i w pobliskich wioskach też, gdy dzieci matkom ginęły. W nocy znikały z łóżek przez Mamuny porywane. Wojciech słyszał to gadanie. I każdy słyszał, kto ma uszy do słuchania. Ale, czy to prawda? Tego nikt nie wie, bo też nikt babskiego gadania nie sprawdził. Wszystkim wiadomo, ile ono warte – tyle co nic. W każdym razie niewiele. – Baby o chłopów zazdrosne – to o Mamunach gadają – myślał tak, bo wreszcie doszedł na to fatalne wzgórze. Westchnął tak głośno, tak ciężko, że oglądnął się wokół, ale na szczęście to on westchnął, a nie stary diabeł, więc wszystko w porządku. Usiadł z radości. Skręta w nagrodę sobie skręcił, oparł się o sosenkę wygiętą przez śniegi zwaliste wygodnie, nogom folgę dając przyobiecaną. Zasłużoną też. I wcześniejszą, niż obie głupie myślały, niż sam im obiecywał w długim podejściu na wzgórze, gdzie ziemia styka się z niebem, a z piekłem sąsiaduje za niedalekim urwiskiem. – A zagram se właśnie teraz! Co mam nie zagrać sobie i miesiączkowi złotemu, że mnie tu szczęśliwie swoim wiecznym blaskiem doprowadził. Żem na minę nie trafił i ze świętym Piotrem gadać teraz nie muszę, i o kąt w niebie go błagać przy orkiestrze anielskiej, co Panu Bogu i ważniejszym świętym dzień i noc bez ustanku galicyjskie przyśpiewki przygrywa, bo tylko za takimi święci naprawdę przepadają, pańskie fortepiany i niebiańskie harfy za nic ma- jąc. Albo – że mnie pod Połomnę nie zniosło i w Harej Jamie świtu bladego oczekiwać nie muszę, z zimna dygocząc. Też dobrze. - 53 53 Może i Mamunom zagram, skoro są na tym świecie Bożym, bo przecież wszystko jest Boże. Jeśli ich tylko ludobóje nie wyłapali i do Oświęcimia nie wywieźli na zatracenie. Wtedy przyjdą, zbiegną się zewsząd wszystkie i posłuchają mojego grania. Raźniej nam będzie w księżycową północ naszej jesieni. Weselej też. Popatrzę se na nie, na ich cyce wachlate – myślał swoją głupią myśl, oczy mrużąc od gryzącego dymu z czarnej, najtańszej na świecie machorki, co dla biedaków jeno rośnie, a nie dla nowych panów. Zagrał! Nie było mu smutniej, od razu poczuł radość w piersiach i lekkość na duszy pod niebem zasypanym gwiazdkami. Melancholię skrzypki rozwiały, popłynęła po rosie wzgórza tęskna melodia daleko, szeroko na Kiczory, na stajania pustego ścierniska, a strachy na wróble – teraz bezrobotne – zdawały się rosnąć i nasłuchiwać w oddali. Muzykant też się zasłuchał w głos swoich skrzypek, w melodię rzewną od dziadka zasłyszaną, otworzył oczy – i zdumiał się: oklaski słyszy, brawa rzęsiste jak w operze. Piski jakieś dziwne, dziewczyńskie i pożądliwe cmokania. Patrzy – dziwy. Starsze w koszulach białych do samej ziemi, lnianych. Rozchełstane, dygocą, bo zimno im w jesienny choćby, i najcieplejszy wieczór, a teraz – nocka głęboka, a młode – to zupełnie golusieńkie dzieweczki jak te nasze młódki ze wsi, gdy je dzisiaj nad rzeczką pod krzaczkami zobaczył rozdziane, przypadkiem, przecież nie chciał. Patrzy – srebrzą się ciała Mamun w poświacie księżyca. – To one! Jednak są... Śni mi się chyba, na pewno śni... Mocna ta goniucha była. Ale grałem, grałem – duma, szarpiąc smyczek. – Zaglaj nam, zaglaj Wojciechu – prosi ta, co odważna i najbliżej grajka podeszła. Stoi i śmieje się, i oczkami skośnym, i mruga. I już hulają. Hasają po całej polanie małe leśne kobietki i popiskują jak prawdziwe, domowe. A z dala – cmokania namiętnych Mamunów. – Staje mi... – nachyla się do mnie Dola. Jagna już się wierci tyłkiem na jego kolanach. Gra Wojciech i patrzy, bo nie wie, czy jednak nie śni. Ale nie: podchodzi do niego najstarsza Mamuna, cała srebrna od późnego wieku, w srebrnych kłakach cała, na pewno królowa wszystkich Mamun w Galicji i w garściach niesie same złote pieniądze. Do kieszeni mu wkłada za to jego cudowne granie. Za melodię nieziemską a ludzką zarazem. Więc druga się zbliża i perły nizane na długą nić mu wciska. A trzecia niesie złote kolczyki, szczerozłote, aż jaśniej od nich na polanie. Żeby im grał, żeby im tylko grał, tak każda błagalnie go prosi, tak piękne jest jego granie. Skoczne, wesołe, to nic, że smutna ludowa nutka przewija się czasami; prosto z chłopskiego serca i jego wiecznej niedoli się snują. Jeszcze o piosenkę go proszą, żeby im zaśpiewał, tutejszą, bo one stąd – miejscowe od zawsze. Westchnął grajek i śpiewa: Jeno raz na mnie wlazł i oczkami mrugnął, takiego mi chłopca zrobił, jakby nożem strugnął. I już brawa! Coraz gorętsze i bliższe, aż się wszystko wokół rozhuśtało, aż sypnęły brzozy płatki żółtych liści, a zaraz potem inne drzewa, i listki spadały, opadały powoli płomienne, księżycowe. Srebrzyła się na nich rosa, w rosie wieczne niebo z gwiazdkami, co do rana mrugają. A one już wszystkie wokół grajka – śmigają mu pod nosem ich cyce ogromne, z których od pogaństwa wśród chłopów słyną, których im wszystkie baby we wsi zazdroszczą. – Dobrze ci? – pyta szeptem Jagna. – Rozhuśtałaś mnie, Mamuno – odpowiada szeptem Dola. - 54 54 A on gra i patrzy. Bo z oddali nadchodzą nieskończone tabuny Mamun. Powiadomione walą w mig z całej gminy, być może nawet z Ujazd, z Pinderskiego Potoka. I znów tańczą. Jeszcze bliżej muzykanta się cisną, to go uszczypną, to podskoczą przy nim zalotnie, futerkiem rozdartym błyskając w księżycowej pomroce. A garście każdej pełne kosztowności, a że kieszenie Wojciecha dokładnie bogactwem zapchane – za pazuchę mu złoto albo kamień drogi pchają, jakiego w życiu nie widział. Młodziutka taka, że parę jesieni zaledwie liczy – puzderko niesie, w środku macicą perłową wykładane. Lśni mu pod nogami, bo przecież do kieszeni nie sięgnie, choćby najbardziej chciała. Wszystkie w pas się kłaniają, cycami szurając po liściach zatańczonych, dziękują po swojemu i jeszcze łapki składając, w taniec idą ostatni. Niesie się poklask po wertepach Podkarpacia jakby kijankami pranie nad Sanem błękitnym. Zbiera Wojciech bogactwa spod nóg, gdzie tylko może tylko, upycha, a to jedno spadnie, a to drugie zmieścić się nie daje, to dukat się potoczy, a każdej drobiny zaprzepaścić szkoda jemu biednemu w taki ciężki dla niego i wszystkich czas powojnia. Jeszcze im gra i tym graniem żegna melodią tak rzewną, piękną, że niebo zdaje się otwierać na wschodzie i serce rozrywa. Księżyc się kładzie nad serpentynami, więc musi już iść, pora dla niego ostatnia, choćby nie chciał, bo niewidok będzie i pomroka okrutna w całej wsi. Radosny jak nigdy dotąd, bo nawet jak ślubną pierwszy raz brał pod siebie, takiej radochy życia nie czuł, schodzi wąwozem krętej polnej dróżki żegnany owacjami Boginek. Boginkami ludzie Mamuny też nazywają lub dzikimi aniołami, co się do nieba zabrać spóźniły. – Już ja głodnej zimy miał nie będę – duma sobie. – Ani ja, ani moje dzieciska. Skończy się raz na zawsze kapusta z grochem i starym sadłem, skończy się młócenie cepem przez całą zimę u izdebskich kułaków. Już mnie u Baranów ani Wójtowego Michała w stodole nikt nie zobaczy ani nie posłyszy. Kolędę księdzu Obarze dam słuszną, jakiej od nikogo w życiu nie dostał. Jakiej mu bogacze nawet nie dają. Na kościół ofiaruję diament wielki jak chłopska pięść, dzwon nowy kupię by po wsi, a nawet poza wieś ponad wzgórzami, co ją otaczają – niósł chwałę Boga, i jeszcze dzieci do szkół poślę. Do wielkich miast pojadą. Panami będą szczęśliwe dzieci moje. I wielu dobrych ludzi w okolicy uszczęśliwię co mi w biedzie pomogli, z głodu na przednówku zdechnąć nie dali. Tak se duma i tak schodzi z tego wzgórza wądołem głębokim powoli, bo ciężko mu od bogactwa, które talentem zarobił. On pierwszy w swoim rodzie od początku świata. Wciąż jednak nie wierzy, ale gdziekolwiek się dotknie, bogaty jest jak nikt we wsi ani w pobliskim miasteczku, a może nawet w całej Galicji. Dukaty lśnią i talary lśnią, drogie łańcuchy żarzą się w księżycu jak piorunki ogniste. – A może i nowa baba czeka na mnie w chałupie? Ładnie rozebrana, wyleguje się jak kocica na wielkim tapczanie. Srebrnym kocem nie całkiem nakryta... Nasłuchuje moich kroków. Czasami się widzi takie w kinie. Eee, chyba nie... Ale wszystko możliwe – co Mamunom za sztuka babę w damę odmienić? Tyle, co nic! Tak, czy owak, to, co mi dały, na zawsze już wystarczy. Raźniej w takim dumaniu doczłapał do wsi, kładkę na rzeczułce ostrożnie przeszedł, żeby bogactw nie wytopić i wspiął się na Biedulę, jak jego zagrodę we wsi nazywano. – Jest chałupa! – wrzasnął. – Ta sama... – nie wiadomo, czy się ucieszył, czy zmartwił. Burek się przy niej obudził, szczeknął tylko raz jak na wyszkolonego psa przystało i zajął się przepędzaniem pcheł znad ucha bliżej ogona, gdzie mniej dokuczliwie gryzą i snu nie płoszą bólem. Przystanął Wojciech na chwilę, popatrzył na smutne podwórko, odwieczną na nim kaperakę, jak jego boskie muzykowanie nic a nic nie odmienioną od czasów pańszczyzny, zdziwio - 55 55 ny, że nie do dworu wchodzi ani do pałacu wielkiego, rzęsiście oświetlonego, pełnego grzecznej służby, co w pas się kłania, jak hrabiemu gdy przed wojną wchodził. Przekroczył Wojciech ostrożnie wysoki próg do sieni i wszedł do kuchni, w której wszyscy od dawna spali. Bogactwa niezmierne począł delikatnie i cichutko, jak tylko mógł najciszej, na stół wykładać. – Rankiem baba się zbudzi do roboty, a może jeszcze w nocy, i zadziwi się. Pomyśli gadzina, żem skarb na Psiarniskach wykopał, co go hrabia przed Sowietami ledwo zdążył ukryć. Dzwoni leciutko za każdym ruchem Wojciecha ciężki złoty pieniądz. Drogi kamień lśni w ostatnich promykach księżycowej poświaty. Kolczyki, jakby z nieba spadły, żarzą się gwiazdkami. – Całe złoto świata u mnie... – nadal nie może uwierzyć, chociaż tyle razy sprawdzał i oczy je widzą, a głupiego rozumu przekonać nie potrafią. I już Wojciech pod derką, co Żydowi przed wojną ze szkapiny spadła i przy babie pachnącej starą krową; jedna łapa na barchanie, zasłaniającym najcenniejszą jej cząstkę, by jej po ćmoku dzieciaka nie machnął, a druga gładzi miłośnie górę złota. Zasypia. Śni mu się najgorszy wiejski sen – opasłe wieprze. Cała wieś od wieków trąbi, że to kiepski sen wielką przegraną albo podobną stratę zapowiadający. Zaraz rano, kiedy jeszcze chrapie zmęczony późnym powrotem i tęgim ochlajem z kompanami, czuje gwałtowne szarpnięcie za kudły, a wrzask starej przywraca go do przytomności. – Coś ty za paskudztwa nakładł na stole?! – Jakie? Gdzie? – Podnieś łeb i wystaw gały! Pijaku zatracony... Stół ma żałosny wygląd: smutne jesienne liście i polne kamienie na nim, co się w garści ledwo mieszczą, a pomiędzy nimi owinięte w szmaty końskie pączki. – Skrzypki są!? – spytał nerwowo. – Są! Tyle warte w graniu, co i ty – dokucza mu stara, już z sieni. Podszedł i dotknął strun. Zabrzmiały smutno, ale swoim głosem. Dziękujemy babuleńce Jagny. – Latem jagód przyniesiemy – obiecuję za siebie i Dolę. W drzwiach sieni Jagna pożera Dolę. I zamykają się za nią ciężko stare, wąskie drzwi. Nad nami gwiazdy. Wracamy porwani wiatrem. – Podoba mi się ta bajęda – mówię milczącemu Doli. – Wziąłem ją... pierwszy raz w życiu... – Wtedy, gdy zgasła lampa...