16969
Szczegóły |
Tytuł |
16969 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16969 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16969 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16969 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Susan King
Ca�uj�c hrabin�
Przek�ad
Maria Wojtowicz
Kocha mnie, czy wy�mieje i zostan� zn�w sam?
Szkock� dum� przywdziej�, bo to wszystko co mam.
Jak odnajd� sam siebie? Strugi szmer... �oskot fal...
Nad oceanu brzegiem wbijam wzrok w wielk� dal.
Przesz�o�� m� zagubion� s�oneczny z�oci mi�d...
Biegn� przez niesko�czono�� a� do wieczno�ci wr�t.
Ju� nie odnajd� szlak�w, kt�rymi los nas gna�
Ni pie�ni, co dzieciom do snu, bym �piewa� chcia�...
Przesz�o�� za burt� rzuci�, mowy za grosz si� zby�?
Nim kiedy� po nie wr�cisz, deszcz... wiatr... i nie ma nic.
Dougie MacLean Eternity (Wieczno��)
Prolog
Szkocja, p�nocno-zachodnie pasmo G�r Szkockich
Lato, 1849 rok
Drog� biegn�c� u podn�a G�ry Wr�ek ci�gn�a niespiesznie procesja szkockich g�rali.
By�o ich ze stu. Niekt�rzy szli na piechot�, z w�ze�kami na plecach i dzie�mi na r�ku. Inni
jechali na skrzypi�cych wozach, za�adowanych pod wierzch ubogim dobytkiem. Dolina by�a
pe�na s�o�ca. Promienie l�ni�y na za�nie�onych szczytach, rozja�nia�y blaskiem poros�e
wrzosami zbocza, odbija�y si� od powierzchni jeziora. Ani jedna g�owa nie chyli�a si�, ani
jedne plecy nie ugina�y, gdy odchodz�cy st�d m�czy�ni, kobiety i dzieci spogl�dali doko�a,
by zachowa� w sercu i pami�ci pi�kno Glen Shee, Doliny Wr�ek.
Catriona MacConn przygl�da�a si� w�druj�cym ludziom ze stromego zbocza. Mocno
skrzy�owa�a ramiona na piersi, jakby os�aniaj�c serce, mog�a z�agodzi� przejmuj�cy b�l.
Westchn�a i spojrza�a na brata. Finlay MacConn tak�e obserwowa� przemarsz wygna�c�w.
Jego d�o� sama zacisn�a si� w pi��. Finlay by� wysoki i krzepki jak jego m�odsza siostra, ale
w�osy mia� ciemne, jej za� l�ni�y jak roztopiony br�z. Ubrany by� w kurtk� i kilt. Pod
po�czochami rysowa�y si� mocne mi�nie �ydek, wyrobione od wspinania si� po g�rach.
Os�aniaj�c oczy od s�o�ca i powstrzymuj�c �zy, Catriona spogl�da�a na m�czyzn� na
l�ni�cym karym koniu, obserwuj�cego scen� z pobocza drogi. Hrabia Kildonan widzia�, jak
jego rz�dca ze swoimi lud�mi przeje�d�a wzd�u� coraz bardziej rozci�gaj�cej si� procesji i
wykrzykuje gromkie rozkazy, usi�uj�c pop�dzi� w�drowc�w.
Z przeciwnego ko�ca doliny przygalopowa� kolejny je�dziec na gniadym koniu.
Zatrzyma� si� obok hrabiego i gniewnie wzni�s� r�k�. Catriona nie rozpozna�a
ciemnow�osego m�czyzny, ale zwinno��, elegancki kr�j br�zowego ubrania, je�dziecka
postawa i swoboda, z jak� zwraca� si� do hrabiego, �wiadczy�y, �e jest d�entelmenem, by�
mo�e krewniakiem Kildonana.
- Kto podjecha� do hrabiego? - spyta�a. - Widzisz tego m�czyzn� z rozwianymi
czarnymi w�osami? Ma gro�n� min�, jakby co� mu si� nie podoba�o!
- To chyba syn hrabiego - odpar� Finlay. - Odziedziczy� imi� po ojcu, wi�c pewnie
nazywa si� George Mackenzie. W�tpi�, czy go pami�tasz. By�a� wtedy malutka.
Wychowywa� si� w zamku Kildonan, p�ki hrabina nie zabra�a dzieci i nie opu�ci�a m�a na
zawsze.
-Ach! Przypominam sobie czarnow�osego, nie�mia�ego ch�opca, kt�ry lubi� samotne
g�rskie wyprawy. Ale teraz chyba bym go nie pozna�a. Catriona na chwil� oderwa�a my�li od
ponurego pochodu.
- Nie by�o go tu z dziesi�� lat. Mieszka� z matk� na Nizinie Szkockiej - wyja�ni� Finlay. -
Pani Baird m�wi�a naszemu ojcu, �e ch�opak wr�ci�, �eby zapewni� sobie dziedzictwo, bo
pan hrabia ci�gle wyprzedaje grunta i usuwa mieszka�c�w z zagr�d. Pani Baird powiada, �e
�yj� ze sob� jak pies z kotem. A ona wie najlepiej, bo pracuje teraz w zamku.
- No c�... Jaki ojciec, taki syn. Pewnie si� k��c� o to, komu wi�cej si� dostanie z profitu
za owce, kt�re b�d� teraz hasa� po hrabiowskich gruntach - prychn�a pogardliwie. - Z�e
nasta�y czasy, kiedy szkocki dziedzic nie dba o swoich ludzi ani w�asn� ziemi�.
- Nie tak bywa�o dawniej! Klan mia� naczelnika, a nasza dolina by�a niedost�pn�
twierdz� klanu Mackenziech, wojownik�w i ich rodzin. A ka�dy pan dba� o swoich
dzier�awc�w jak o w�asnych krewnych. Tak przynajmniej m�wi�.
- Wszystko si� zmienia. A do przesz�o�ci nie da si� wr�ci� - mrukn�a Catriona.
Zn�w w milczeniu obserwowa�a poch�d. Dotar� w�a�nie do podn�a stoku, na kt�rym
stali z Finlayem.
Niekt�re z kobiet p�aka�y, inne zarzuca�y sobie na g�owy kraciasty pled na znak �a�oby.
Catriona zn�w poczu�a nap�ywaj�ce do oczu �zy i mocne pulsowanie w �y�ach. Zap�aka�a
razem z wygna�cami. W�r�d odchodz�cych by�o wielu przyjaci� i krewnych MacConn�w.
- Je�li w Dolinie Wr�ek zabraknie ludzi, to stra�nicy pokoju, czyli wr�ki i elfy we
w�asnej osobie, pogr��� si� w �alu. Magiczna si�a doliny i jej legendy p�jd� w zapomnienie.
Nawet pi�kno g�r przyblaknie. Wr�ki pod brzemieniem �a�oby zmarniej� i znikn�. Tak
przynajmniej powiada Morag MacLeod.
- Wr�ki zd��y�y si� ju� przyzwyczai� do �odzyskiwania zagr�d�, jak to si� pi�knie
m�wi, Catriono - zauwa�y� cierpko Finlay. - Tysi�ce ludzi zmuszono w g�rach i na wyspach
do opuszczenia dom�w, w kt�rych �yli od wielu pokole�. A zacz�o si� to ju� kilkadziesi�t lat
temu.
- Musimy wi�c si� modli�, �eby to wygnanie by�o ostatnie!
- Kto wie? Mo�e i b�dzie, chocia� w naszej dolinie. Hrabiemu Kildonan potrzeba coraz
wi�cej pastwisk dla owiec. A opiekowa� si� nimi b�dzie garstka Anglik�w i mieszka�c�w
nizin. Podobno to mniej kosztowne ni� utrzymywanie setek g�rali. A resztka ziem,
niezamienionych na pastwiska, przyda si� w sam raz na teren zastrze�ony dla my�liwych. Tak
przynajmniej s�ysza�em.
Na czole Finlaya pojawi�a si� g��boka zmarszczka.
- A co si� stanie z legendami i pie�niami doliny? - westchn�a Catriona. - Tak bym
chcia�a ocali� cho� troch� tej m�dro�ci i pi�kna... Przecie� to nasze dziedzictwo! Dzieci i
wnuki strac� je bezpowrotnie... Nasz� sztuk� tak�e zagrabiaj� obcy i wywo�� B�g wie dok�d.
Tak chcia�abym ocali� t� dolin�: ziemie, mieszka�c�w, tradycje... - Catriona wzruszy�a
ramionami. - Ale wiem, �e to tylko marzenia. Kim�e ja jestem? C�rk� wiejskiego
proboszcza... kt�ry traci dzi� wi�kszo�� parafian.
Finlay otoczy� siostr� ramieniem.
- Marzenia te� si� spe�niaj�. Trzeba je piel�gnowa�, bo gdy rozkrzewi� si� w naszych
sercach, b�d� mocne jak twierdza. - Spojrza� na g�ry po przeciwnej stronie doliny. S�o�ce
z�oci�o �nie�ne szczyty. - I ja chc� ocali� nasz� dolin�. Ale ja przede wszystkim mam na
wzgl�dzie ludzi. Pragn� odnale�� ka�dego wygna�ca i sprowadzi� go zn�w w rodzinne
strony. Gdyby nasz brat Donald do�y� dzisiejszego dnia, z pewno�ci� pro testowa�by przeciw
takiej niesprawiedliwo�ci.
Catriona westchn�a na wspomnienie bystrego i dzielnego Donalda, kt�ry zgin�� na
zboczu tej g�ry. Przygl�da�a si� znowu smutnemu pochodowi.
- Gdyby nasz ojciec by� pasterzem, a nie proboszczem z Glenachan, my te� musieliby�my
st�d odej��. I ani ty, ani Donald, ani nawet ojciec nic by na to nie poradzili.
Nag�y podmuch wiatru szarpn�� sp�dnic� Catriony i kraciasty szal, kt�ry mia�a na
ramionach. Splecione w warkocz w�osy rozplot�y si� i powiewa�y jak barwny celtycki
proporzec z czerwieni i z�ota. Dziewczyna odgarn�a je do ty�u i sta�a obok brata w milczeniu,
pe�na smutku. Czu�a si� dziwnie, jakby nale�a�a do gwardii honorowej.
Z do�u zn�w dolecia� rozpaczliwy p�acz. Catriona ujrza�a, jak stara kobieta na zboczu
innego wzg�rza wznosi r�ce ku niebu. �a�osna skarga odbi�a si� echem od skalnych �cian i
spot�nia�a, gdy inne kobiety podj�y lament. Echo te� ogromnia�o i pog��bia�o si�, jakby
same g�ry p�aka�y nad odchodz�cymi.
Smutek i pi�kno tego po�egnania bliskie by�y sercu Catriony. Kocha�a stare pie�ni i nie
mog�a znie�� my�li, �e w dolinie zapanuje �a�oba i pustka zamiast dawnej dobrotliwej magii i
rado�ci.
- Nawet g�ry p�acz�- powiedzia� Finlay. - Sp�jrz na te wezbrane strumyki: sp�ywaj� po
zboczach jak �zy po policzkach.
Catriona przytakn�a i wzi�a brata za r�k�. Na biegn�cej pod nimi drodze pie�� nie
cich�a, wi�c dziewczyna podnios�a g�ow� i przy��czy�a si� do ch�ru. Z pocz�tku cicho, potem
coraz dono�niej. To by� tuireadh, lament szkockich g�ralek �piewany podczas pogrzeb�w. Na
d�wi�k tej pie�ni �ciska�o si� serce.
Gdzie zabrzmi nasz b�agalny ch�r,
Gdy g��d do�cign�� nas w�r�d g�r?
Jak przem�c l�k, odegna� ch��d,
Gdy nasza krew si� �cina w l�d?
Hiri uam, hiri uam...
Melodia zatacza�a coraz szersze kr�gi, wznosi�a si� ku szczytom g�r. Catriona zamkn�a
oczy i ca�� dusz� ch�on�a muzyk�.
- Wys�uchaj mnie, ojcze! B�agam! - zaklina� George Evan Mackenzie, wicehrabia
Glendevon. - Szkocki naczelnik nigdy w ten spos�b nie traktuje swoich ludzi!
- Oszcz�d� mi tych frazes�w! - warkn�� hrabia, pot�nie zbudowany, gburowaty
m�czyzna. Wygl�da� ponuro: w�osy mia� siwe, a ubranie i buty w kolorze zmatowia�ej cyny.
- Panie Grant! Pop�d� wreszcie tych maruder�w, bo zmarnujemy przez nich ca�y dzie�! -
poleci� rz�dcy. - Musz� dotrze� do wybrze�a, nim noc zapadnie; prze�pi� si� ko�o dok�w, a z
rannym przyp�ywem za�aduj� si� na bydl�ce statki.
- Bydl�ce statki?!
Evan zmusi� wierzchowca do obrotu. Gniademu ogierowi udzieli�o si� wzburzenie
je�d�ca; zacz�� parska� i uskakiwa� w bok.
- No w�a�nie! Zapewnili�my niekt�rym przejazd do Kanady. Reszta wyruszy do Glasgow
i tam poszuka sobie zaj�cia.
-Jakiego?! Ci ludzie �yli tu od wielu pokole�. Wi�kszo�� z nich nigdy nie by�a w mie�cie,
a co dopiero w obcym kraju! Nie znaj� niczego opr�cz tych g�r ani innego sposobu �ycia
poza tym, kt�re wiedli od stuleci.
- To w�a�nie najwi�kszy problem z t� ospa�� band� przyg�up�w. Chcieliby �y� w b�ogim
lenistwie, �a��c po wzg�rzach za swoimi mizernymi stadkami owiec czy k�z, zbieraj�c
n�dzne plony, uprawiaj�c przedpotopowe rzemios�a. Nie maj� ani krzty ambicji, nie znaj� si�
na niczym pr�cz tkactwa, pasterstwa i opowiadania bajd! Gdyby zostali tutaj, nigdy by si�
niczego nie nauczyli. Mo�e rozwin� si� i do czego� dojd� z dala od tej doliny.
Wy�wiadczamy im przys�ug�, wysy�aj�c ich w �wiat.
- Przys�ug�?! Mo�e n�dzarze, kt�rych pe�no w ka�dym mie�cie, zawsze g�odni, cz�sto z
kalekimi dzie�mi, uwierzyliby, �e gdzie� na ko�cu �wiata czeka ich lepszy los! - odci�� si�
Evan. - Ale to s� szkoccy g�rale, krzepcy i dumni. Byli szcz�liwi w swojej dolinie. Kawa�ek
ziemi i rodzina s� dla nich wszystkim. Je�li wygnasz tych ludzi z rodzinnych stron i ska�esz
na roz��k� z krewniakami, pozbawisz ich duszy!
- W takim razie ta szkocka dusza nie przynosi im �adnego po�ytku i trzeba j� wyci�� jak
rakowat� naro�l. Kiedy uzgodnili�my z twoj� matk�, �e powiniene� na jaki� czas przyjecha�
na p�noc po uko�czeniu studi�w, nie przypuszcza�em, �e zaczniesz mnie cz�stowa� tymi
samymi bredniami, co ona! Cholernie m�cz�cy s� ci dobrodzieje maluczkich! -warkn��.
- Je�li kto� jest �askawy dla tych Szkot�w, to tylko ja. Ukazuj� im inn� drog� i lepsze
�ycie. Nie skazuj� ich na dalsz� n�dzn� egzystencj�.
- C� za bezduszny wyw�d, jaka arogancja i chciwo��! - odpar� Evan.
- Mia�em nadziej�, ojcze, �e zmieni�e� si� cho� troch� przez te wszystkie lata. �udzi�em
si�, �e gdy matka odesz�a od ciebie i zabra�a Jeanie i mnie, przekona�e� si� wreszcie, co
naprawd� jest najwa�niejsze. Szkoccy g�rale dobrze wiedz�, �e najbardziej nale�y ceni�
rodzin� i ziemi�. Mi�o�� i dary ziemi to jedyne, co nam pozostanie a� do ko�ca. Ale ty tego
nie widzisz. Niszczysz wszystko. - Wskaza� zgromadzonych ludzi.
- Gadaj tak dalej jak mi�osierna paniusia, a odbior� ci przyrzeczon� ziemi� i maj�tek.
Przypadn� twojej siostrze. Ona przynajmniej okazuje mi szacunek - burkn�� hrabia.
- Dawniej i ja ci� szanowa�em, ojcze - odpowiedzia� Evan. - A je�li ju� mowa o maj�tku,
to niewiele z niego zostanie pr�cz stu tysi�cy owiec i ogryzionych do czysta zboczy, je�eli
pozb�dziesz si� najcenniejszych skarb�w tej doliny: rdzennych mieszka�c�w i �lad�w
celtyckiej kultury, i sprzedasz ziemi� po kawa�ku dla dora�nego zysku.
Serce wali�o mu jak m�otem, gdy spogl�da� na pi�kne w swojej pot�dze g�ry, na wysokie
niebo i na ludzi, kt�rych twarze �wiadczy�y o sile i dumie. Zawsze by�y drogie jego sercu
dzieci�ce wspomnienia z Glen Shee. Kocha� t� dolin� i czu� gwa�town� potrzeb� roztoczenia
opieki nad tym skrawkiem ziemi i nad jego mieszka�cami. W ci�gu kilku dni po powrocie do
miejsca, kt�re zawsze uwa�a� za w�asny dom, mimo rozd�wi�ku mi�dzy rodzicami,
u�wiadomi� sobie g��bi� swojego przywi�zania do Glen Shee i Kildonan.
A teraz czu� si� bezsilny. Nie m�g� przeszkodzi� temu, co postanowi� ojciec. Wysiedlenia
by�y rozpowszechnione w szkockich g�rach z przyczyn ekonomicznych. Evana ani troch� nie
obchodzi�y przewidywane zyski, je�li oznacza�y niszczenie tego miejsca i odziera�y je z
godno�ci. Troszczy� si� zar�wno o ludzi, jak i o ziemi�. Przed laty zosta� wyrwany z tego
�wiata, kiedy matka postanowi�a opu�ci� ojca. Dzi�ki temu Evan w pewnym stopniu
pojmowa�, co prze�ywaj� w tej chwili wyp�dzani, i rozumia� b�l widoczny na ich twarzach.
- Zawsze sp�acam d�ugi, wi�c dostaniesz niez�y spadek - powiedzia� ojciec. - Co wi�cej,
zbij� fortun� dla ciebie i twojej siostry na owcach, kt�re b�d� si� pas�y na tych wzg�rzach. W
ko�cu sam docenisz swoje szcz�cie.
- Z pewno�ci� nie �ycz� sobie szcz�cia takim kosztem.
- Istnieje mn�stwo rozs�dnych powod�w takiego post�powania. Wysiedlenia wydaj� si�
okrutne, ale w gruncie rzeczy wychodz� na dobre i tym ludziom, i nam. Szkoccy g�rale �yj�
jak dzikusy. Kiedy g�ralska rodzina obejmuje w posiadanie zagrod�, z kilkuset akr�w ziemi
korzysta setka owiec. Nie licz�c kawa�ka, kt�ry idzie pod ogr�d warzywny. Jaka z tego mo�e
by� korzy��? Teraz dopiero nasza dolina zacznie przynosi� zyski... I to na jak� skal�: tysi�ce
owiec i dosy� we�ny, by ubra� ca�� ludno�� Europy! I tym wszystkim b�dzie sprawnie
zarz�dza� kilku m�czyzn wraz z rodzinami.
- Pozw�l wi�c tym ludziom pa�� swoje owce!
- Zrobi�bym tak, ale oni wol� w��czy� si� po wzg�rzach i opowiada� bajdy. Mnie s�
potrzebni odpowiedzialni ludzie, kt�rzy porz�dnie zlicz� owce, oznakuj� je i napas�. A na
wiosn� sp�dz� wszystkie i ostrzyg�, potem oczyszcz� we�n� i zanios� na targ.
- Przecie� oni to wszystko potrafi�! - obruszy� si� Evan. - Nie okazujesz im ani krzty
szacunku... i chcesz, �eby oni ci� szanowali?!
- Pi�tnastu ludzi z nizin potrafi wykona� robot� dwustu leniwych g�rali. Dobry Bo�e!
C� to za wycie?! - Hrabia odwr�ci� si� raptownie. -A� mnie dreszcz przechodzi!
- To pie�� pogrzebowa - burkn�� Evan. - �egnaj� si� z domami, kt�re musz� porzuci�.
Evan zna� troch� celtycki. Nauczy� si� go w dzieci�stwie od szkockiej niani. Nie musia�
jednak rozumie� s��w pie�ni. Wystarczy�o jej pos�ucha�.
- Sam bym st�d ch�tnie wyjecha� - stwierdzi� Kildonan. - Powierz� opiek� nad maj�tkiem
Grantowi, jak tylko przyb�d� pasterze z owcami. Powr�c� na kilka miesi�cy polowania i
�owienia ryb. Nie zamierzam tkwi� tutaj przez ca�y rok. Nigdy nie mog�em znie�� tego
miejsca! G�ry dzia�aj� mi na nerwy. �le sypiam. - Rozejrza� si� doko�a.
- A wi�c jednak masz sumienie! - powiedzia� Evan.
- Nie �ycz� sobie, �eby szczeniak prawi� mi mora�y! Wracaj do Edynburga i buduj mosty
czy co tam chcesz. To nie jest zaj�cie godne para, ale r�b, co ci si� podoba. Moim zdaniem
powiniene� i�� na teologi�. Odk�d wr�ci�e�, bez przerwy wyg�aszasz kazania.
- Szkoda �e nie studiowa�em prawa. Mo�e wtedy znalaz�bym spos�b, �eby po�o�y� kres
takiemu bezprawiu!
- Droga wolna! Pospiesz si� lepiej, zanim sam ci� wyrzuc�, i to raz na zawsze! -
zagrzmia� hrabia. - Mia�em nadziej�, �e potrafisz doceni� to, czego dokona�em. Ale tobie w
g�owie tylko wy�wiechtane idea�y m�odo�ci. Nic ci� nie przekona. Wynie� si� st�d, je�li nie
chcesz patrze�, co b�dzie dalej.
Evan zawr�ci� konia, zanim jeszcze ojciec sko�czy� przemow�. W�ciek�o�� i �al, kt�re
odczuwa�, wydawa�y mu si� r�wnie wielkie i straszne jak g�ry otaczaj�ce dolin�.
Przeje�d�aj�c ko�o g�rali, us�ysza� pie�� zawodz�cych kobiet, kt�ra odbi�a si� echem w jego
duszy.
Nie m�g� patrze� na tych nieszcz�nik�w. Pragn�� usprawiedliwi� si� przed nimi, znale��
wyt�umaczenie dla ich tragedii, ale by� bezsilny. Wstydzi� si�, �e jest spadkobierc� cz�owieka,
kt�ry �ci�gn�� nieszcz�cie na swoich podopiecznych.
Evan powr�ci� do zamku Kildonan i Glen Shee pe�en nadziei, �e odnajdzie szcz�liw�
krain� dzieci�stwa. Spodziewa� si� r�wnie� podyskutowa� z ojcem jak m�czyzna z
m�czyzn�; teraz przecie� sam by� doros�y! Ale George Mackenzie, hrabia Kildonan, nie
liczy� si� z opini� nieopierzonego m�okosa. Chcia� tylko dowie��, �e to on ma s�uszno��, no i
zamierza� zbi� maj�tek... a za jak� cen� i czyim kosztem?... Tego Evan wola� nie rozwa�a�.
Gdy oddala� si� k�usem, us�ysza� kobiecy g�os. Tak s�odki i czysty, �e dreszcz przebieg�
mu po plecach. Spojrza� na wzg�rze przy drodze.
M�oda kobieta sta�a w�r�d wrzos�w na zboczu. By�a wysoka, smuk�a i ja�nia�a pi�knem.
Kraciasty szal okrywa� jej ramiona, a z�otorude w�osy powiewa�y wok� g�owy. Obok
dziewczyny sta� m�odzieniec. Przez chwil� Evan my�la�, �e to z�udna wizja. Oboje stanowili
cz�stk� odwiecznego pi�kna doliny. Jakby dwa celtyckie b�stwa pojawi�y si�, �eby by�
�wiadkami spustoszenia.
Dziewczyna wy�piewywa�a lament z tak g��bokim smutkiem, �e Evan zatrzyma� si�, by
jej wys�ucha� z nale�yt� czci�. Popo�udniowe s�o�ce barwi�o o�nie�one szczyty g�r r�em i
z�otem. Ale posta� �piewaczki pa�a�a w�asnym blaskiem, kt�ry sprawi�, �e wszyscy inni
przestali �piewa� i zwr�cili si� w jej kierunku. Nawet stary hrabia zatrzyma� si� i spojrza� w
g�r�.
Czysty, urzekaj�cy g�os przenikn�� do serca Evana, by pozosta� w nim na zawsze. Gdy
ostatnia nuta zad�wi�cza�a jak dzwonek, zawt�rowa� jej westchnieniem. W g�osie dziewczyny
brzmia�a rozpacz, ale nie rezygnacja.
Evan odjecha� ze smutkiem i wspomnieniem szcz�liwych chwil, kt�re tu prze�y�. I z
poczuciem, �e zaprzepa�ci� szans� przysz�ego �ycia w tej pi�knej dolinie. Po tym, co si�
wydarzy�o, nie m�g� ju� nigdy wr�ci� do Kildonan i Glen Shee z podniesionym czo�em.
Znalaz� jednak ukojenie w pie�ni m�odej g�ralki i zabra� ze sob� tak�e to wspomnienie.
1
P�nocno-zachodnie pasmo G�r Szkockich
Listopad, 1859rok
Z palcami wbitymi w w�skie szczeliny, wparty nogami w p�k� skaln� o szeroko�ci
zaledwie kilkunastu centymetr�w, Evan Mackenzie, wicehrabia Glendevon, a od niedawna
hrabia Kildonan, odetchn�� g��boko. Opar� czo�o na wzniesionym ramieniu i rozwa�a�
dr�cz�cy go problem.
By� sam na niemal pionowej �cianie chropowatego czarnego gnejsu, wystawiony na
podmuchy zimnego, pot�nego wietrzyska, otoczony g�st� mg��. Deszcz ze �niegiem b�bni� o
otaczaj�ce go ska�y; z pewno�ci� by�y teraz �liskie jak diabli. W dodatku nie widzia� nic poza
zasi�giem r�ki. A jego jedyny towarzysz znikn�� p� godziny temu.
G�sta i zimna mg�a przes�ania�a widok. Jeden fa�szywy krok i Evan m�g� straci�
r�wnowag�, a mo�e nawet run�� w d� niczym kamie�. G��bokie rozpadliny i naturalne
kominy tylko czeka�y, by go poch�on��, je�li odpadnie od czarnej �ciany skalnej, zanim
postawi stop� na solidnym gruncie. A do podn�a by�o co najmniej tysi�c metr�w.
W pe�ni zas�u�y�em na kar�. Po jakiego diab�a z�ama�em przysi�g� i wr�ci�em tu? -
my�la� z gorycz� Evan. Od lat trzyma� si� z dala od Kildonan i Glen Shee, ale szkockie g�ry
nieustannie go wabi�y. Ich nieme wo�anie i �ywe wspomnienia okaza�y si� silniejsze od
zdrowego rozs�dku, kt�ry podpowiada�, �e z odziedziczonym maj�tkiem wi��e si� mn�stwo
obowi�zk�w. Kilka miesi�cy temu hrabia zgin�� w wypadku podczas polowania, ale jego
spadkobiercy nie spieszy�o si� na p�noc. Wreszcie jednak dotar�o do Evana, �e powr�t do
g�rskiej doliny jest konieczny i nieunikniony.
Spojrza� w d�, lecz zobaczy� tylko g�st� bia�� chmur�, kt�ra spowija�a zbocze tu� pod
nabijan� �wiekami podeszw� buta. Zabawne! Wydawa�o mu si�, �e unosi si� na ob�oku
wysoko nad ziemi�. Przysz�y mu na my�l anio�y, kt�re mia�y piastowa� go na r�ku w my�l
Psalmu 91.
- Fitz! - krzykn�� na ca�y g�os. - Fitzgibbon! Gdzie jeste�? Gdzie si� podziewasz, do stu
diab��w?!
Dono�ne z pocz�tku wo�anie przesz�o w cichy pomruk. S�owa wr�ci�y st�umionym
echem.
Panowa�a cisza, je�li nie liczy� wycia wiatru. Do tej pory nie dotar� do Evana �aden
odg�os, kt�ry �wiadczy�by o czyjej� obecno�ci: chrz�st kamyk�w pod butem, nawo�ywanie
czy okrzyk rozpaczy. Evan by� prze�wiadczony, �e Arthur Fitzgibbon dotar� ju� do podn�a.
Profesorowi nie odpowiada�a wspinaczka we mgle i deszczu, chocia� obaj z Evanem
zamierzali zdoby� chocia� jeden szczyt, je�li pogoda si� utrzyma.
M�odszy i silniejszy Evan zd��y� wspi�� si� wysoko, nim Fitzgibbon zawo�a�, �e chce ju�
wraca�. Mackenzie odkrzykn��, �e warto by dotrze� jeszcze wy�ej, ale niebawem i on
zawr�ci�. Mg�a i deszcz przes�ania�y jednak widok, wi�c Evan nie zauwa�y�, czy Arthur
wspina si� dalej.
Z pewno�ci� Fitz wraca� ju� do zamku Kildonan. Spieszno mu by�o do ognia na
kominku, przy kt�rym rozgrzeje zmarzni�te stopy, i do szklaneczki whisky, kt�r� uraczy si�,
czekaj�c na powr�t Evana. Z Fitzgibbona by� porz�dny cz�owiek, ale brakowa�o mu
zdrowego rozs�dku. Z pewno�ci� b�dzie duma� o niebieskich migda�ach, pokonuj�c kilka
kilometr�w dziel�cych go od zamku. Niew�tpliwie doszed� do wniosku, �e Evan da sobie
rad�, i martwi� si� jedynie tym, �e omin�a go okazja do zbadania wysokiej cz�ci zbocza.
Evan m�g�by mu z powodzeniem opowiedzie� o tym terenie. Skalna �ciana by�a
zaskakuj�cym po��czeniem czarnego gnejsu i bia�ego kryszta�u, mia�a wi�c paski niczym
zebra. I by�a zdradziecka jak diabli, zw�aszcza je�li pokrywa�a j� cienka pow�oka lodu. Evan
wyci�gn�� z p��ciennego plecaka niewielki toporek. Z energi� zaatakowa� l�d, a przy okazji
poszerzy� zag��bienie, kt�re mia�o by� kolejnym punktem zaczepienia dla r�ki, i posun�� si�
nieco wy�ej.
Marz�c o takich luksusach jak ogie� na kominku i szklaneczka whisky, Evan u�wiadomi�
sobie, jak bardzo jest zmarzni�ty i g�odny. Nic dziwnego, �e Arthur wyrzek� si� przygody dla
gor�cego grogu i p�on�cego ognia!
Evan jednak nie przedk�ada� wyg�d nad przygod�. Od czasu do czasu lubi� ryzyko.
Nieoczekiwanie popo�udniowa wyprawa sta�a si� bardziej niebezpieczna, ni� Evan
przewidywa�.
Rozejrza� si� doko�a. By� absolutnie sam i m�g� liczy� tylko na siebie. Przylgn�� do
kamiennego wyst�pu niczym ch�opiec z ba�ni do �pi�cego olbrzyma. Z tego miejsca nie by�o
�adnej kr�tszej ani bezpieczniejszej drogi w d� czy pod g�r�.
Evan powr�ci� do Kildonan i Glen Shee, �eby uporz�dkowa� sprawy zwi�zane z
przej�ciem posiad�o�ci, ale chcia� r�wnie� zmierzy� si� z g�rami, kt�re tak dobrze pami�ta� z
dzieci�stwa. Chocia� wspina� si� po Alpach, czy stokach r�nych region�w Szkocji, nie trafi�
na nic, co da�oby si� por�wna� z w�dr�wk� na masyw g�rski Torridon w p�nocno-
zachodniej Szkocji. Znacznie ni�sze od strzelaj�cych w niebo alpejskich szczyt�w i
pozbawione ich ba�niowego nieskalanego pi�kna, stare, pot�ne i pe�ne majestatu szkockie
zbocza nape�nia�y go zdumieniem i pokor�. Zdawa�o si�, �e surowa, pierwotna si�a tych g�r
pochodzi z samego serca ziemi.
Chuchaj�c na zzi�bni�te palce, Evan wpatrywa� si� w otaczaj�c� go mleczn� mg��.
Obmacuj�c �cian�, znalaz� kolejn� podp�rk� i zn�w podci�gn�� si� na r�kach troch� wy�ej.
Nie zapomnia� zabezpieczy� si� link� uwi�zan� w pasie. Jej d�u�szy koniec wyposa�ony by�
w �elazn� kotwiczk�, wczepion� teraz w ska�� wysoko ponad nim. Evan wiedzia�, �e w tej
chwili �atwiej zdo�a si� wspi�� na g�r� ni� spu�ci� do podn�a. Pn�c si�, b�dzie co� nieco�
widzia� przed sob�, w dole za� widoczno�� ca�kowicie przes�ania�a mg�a. A kiedy znajdzie
bezpieczny wy�om w skale, odpocznie troch� i zaczeka, a� ob�oki pary troch� si� przerzedz�.
Wtedy mo�na b�dzie pomy�le� o zej�ciu.
Z pos�pn� determinacj� sun�� powoli w g�r�. Ten etap wspinaczki by� najci�szy ze
wszystkich, nawet bez mg�y i oblodzonych powierzchni. Do tej pory sprawa by�a prosta, ot,
strome podej�cie. Dzie� co prawda zacz�� si� od mg�y i m�awki, ale wydawa�o si�, �e nie ma
powodu do niepokoju. Gdyby Evan wiedzia�, �e deszcz ze �niegiem, g�sta mg�a i lodowaty
wiatr sun� ju� znad wysp ku p�nocno-zachodnim G�rom Szkockim, nawet by nie pr�bowa�
wspinaczki po skalnej �cianie, kt�ra wiod�a do rozdwojonego szczytu skalnego masywu.
Poci�gn�� za link�, by sprawdzi�, jak si� trzyma kotwiczka. Wyczu� mocny op�r
z�bkowanego haka, zaczepionego kilka metr�w wy�ej. Podci�gaj�c si� na napr�onej lince z
manilskiego w��kna, Evan brn�� w g�r� w �limaczym tempie. Starannie sprawdza� wsporniki.
Nieraz zag��bia� palce w �niegu w poszukiwaniu pewnej podpory.
Zacz�� go jednak ogarnia� strach. Jak rdza prze�era� wol� i odwag�. Evan ignorowa� go
jeszcze, skupiaj�c si� na najbli�szym uchwycie i nast�pnym kroku wzwy�. Deszcz ze
�niegiem tak si� nasili�y, �e ka�dy uchwyt i podp�rka sta�y si� �liskie. Jedynym szcz�ciem w
tym nieszcz�ciu by�o to, �e ostry deszcz ze �niegiem rozdziera� pow�ok� mg�y i Evan widzia�
szczyt g�ry wznosz�cy si� wysoko nad nim. Dalej, z lewej strony b�yska�o surowe pi�kno
pokrytych �niegiem zboczy, mniej wi�cej na jego wysoko�ci. Wspi�� si� wi�c znacznie wy�ej,
ni� przypuszcza�.
Wiatr atakowa�, ale Evan posuwa� si� powolutku w g�r�. Kolejny silny podmuch z boku
rzuci� go na skaln� �cian�. Evan zsun�� si� z wyst�pu, ale linka go utrzyma�a, nim znalaz�
zaczepienie dla r�k i n�g. Ruszaj�c pod g�r�, zn�w si� ze�lizgn��, ale lina i kotwiczka raz
jeszcze ocali�y go przed upadkiem.
Dotar� w ko�cu do zaklinowanej kotwiczki, wyszarpn�� j� i wbi� w wy�sz� p�k� skaln�.
Sprawdzi� link� i ruszy� dalej. Nagle poczu�, �e kotwiczka si� obluzowa�a. Musia� znale��
jak�� podpor�, ale l�d przypomina� tu plaster miodu, tak by� podziurawiony przez deszcz.
Podpora zawiod�a, kotwiczka odskoczy�a, a on raptownie osun�� si� ze zbocza. Ska�a w
tym miejscu by�a nachylona, wi�c m�g� stan��; nie by�o si� jednak czego uchwyci�: czu� pod
palcami k�pki trawy czy innego zielska, albo lodow� pow�ok�. Mimo to wytrwa� na tej
pochy�o�ci, a ruchy jego cia�a znaczy�y na nieskalanym �niegu faliste linie, podobne do �ladu
sanek.
Odbijaj�c si� od �ciany, szuka� punkt�w oparcia, ale nie znalaz� nic wystarczaj�co
solidnego, co uchroni�oby go przed upadkiem. Wiedzia�, �e wkr�tce poleci w pe�ne mg�y
powietrze i spadnie w przepa��.
Kiedy nadesz�a ta chwila i po�eglowa� w przestrze�, paniczny strach z��czy� si� z dziwn�
b�ogo�ci�. Lekki jak pi�rko, podda� si� mocy, kt�ra ci�gn�a go w d�.
Chwil� p�niej uderzy� z ca�ej si�y o skaln� p�k�.
- Czeka ci� d�uga droga do Glen Shee, Catriono. Mo�e nie zd��ysz do domu przed
nawa�nic� - perswadowa�a Morag MacLeod, zarzucaj�c na g�ow� kraciasty szal, kt�ry otula�
jej pulchne ramiona. Nie chcia�a, by g�ste siwe w�osy ucierpia�y od lodowatej m�awki.
Odwr�ci�a si� ty�em do g�rskiego zbocza i spojrza�a na le��c� g��boko w dole, spowit� mg��
dolin�. - Mo�esz przenocowa� w naszym domku i przeczeka� z�� pogod�. M�j m�� tak jak ja
zawsze si� cieszy z twoich odwiedzin.
- Serdeczne dzi�ki, Morag, ale ma�y deszczyk nie wyrz�dzi mi �adnej krzywdy. -
Catriona wzruszy�a ramionami i r�wnie� naci�gn�a kraciasty szal na g�ow�. - Ojciec i brat
czekaj� na mnie z kolacj�. Musz� si� spieszy�!
- A niechby ta stara wied�ma, twoja ciotka, cho� raz si� o nich zatroszczy�a! Zreszt�,
kucharka powinna jeszcze by� na plebanii... Chyba �e wysz�a wcze�niej ze wzgl�du na z��
pogod�. Ty si� zaharowujesz w tym wielkim domu. Siostra naszego proboszcza traktuje ci�
jak niewolnic�, Catriono Mh�r. Nie powinna� na to pozwala� tej j�dzy. �Przydatna
brzydula�... te� co�! - Morag pokr�ci�a g�ow�. - To przezwisko wcale do ciebie nie pasuje!
Dla dobra rodziny wyrzekasz si� w�asnego szcz�cia... A poza tym wcale nie jeste� brzydka!
- Wystarczaj�co brzydka - odpar�a Catriona, przek�adaj�c z r�ki do r�ki ci�ki koszyk.
Odby�a z Morag MacLeod cotygodniowy spacer po okolicy, odbieraj�c od g�ralek po�czochy
robione na drutach, r�kawice i pledy dla �o�nierzy ze szkockich regiment�w. - Kto by mnie
chcia� za �on�? Wysokie toto jak ch�op, a takie rude, �e dom by si� jeszcze zapali�! Staram si�
jak najlepiej gospodarowa� na plebanii, cho� to samotne �ycie - przyzna�a. - Ale nie czekam z
ut�sknieniem, �eby mi si� kto� o�wiadczy�, bo mu potrzebne popychle w domu. Ojcu i bratu
us�u�� z ca�ego serca. A ciotka Judith nie mieszka�a zawsze na plebanii. Dopiero gdy
owdowia�a, przyby�a do nas na d�u�ej.
- I siedzi wam na karku. Co� mi si� zdaje, �e chce tu zosta� na dobre. Nie obchodzi j�,
czy jeste� z tego rada, czy nie. Z pewno�ci� pierwsza wyskoczy z pretensjami, �e� si�
sp�ni�a - burcza�a Morag. - No to lepiej si� pospiesz, �eby zd��y� przed burz�. Po mojemu w
tych chmurzyskach jest co� wi�cej ni� deszcz. Moje stare ko�ci daj� si� we znaki, wi�c kto
wie, czy w nocy nie spadnie �nieg! - Towarzysz�ca Catrionie starsza kobieta otuli�a si�
wytartym szalem. - No, za�piewaj to, czego ci� dzi� nauczy�am. Dobrze pami�tasz?
Catriona podnios�a g�ow�. Poczu�a na twarzy zimn� mg�� i si�pi�cy deszcz. Urzekaj�ca
melodia od razu zapad�a jej w pami��, ale dziewczyna z pewnym trudem przypomina�a sobie
s�owa. By�a to historia zaginionego kochanka, kt�ry powraca z morskiej wyprawy.
- Oh-ho-ri-ri-o - zawt�rowa�a Morag przy refrenie. - Oh-ho-ri. - Klaska�a w r�ce,
wybijaj�c rytm. Jej silny, nieco szorstki g�os splata� si� z wy�szym g�osem Catriony w
harmonijn� ca�o��. - Dobrze - oceni�a Morag. - I to zapiszesz tymi dziwacznymi znaczkami,
kt�rych ci� nauczyli w Edynburgu?
- Nutami? Oczywi�cie! Spisa�am wszystkie pie�ni, kt�re zbieram od lat. Jest ich teraz ze
sto trzydzie�ci. Mam nadziej�, �e to spodoba si� Florze MacLeod. Wspomnia�a� ju� matce
Florze, �e chc� si� z ni� spo tka� i nauczy� kilku pie�ni?
- A jak�e, powiedzia�am - mrukn�a Morag. - Stara wariatka!
Zaskoczona Catriona roze�mia�a si� mimo woli.
- Przecie� to twoja babka!
- E tam! Nie z krwi, tylko z nazwiska. To babka mojego m�a. Powiada, �e ju� jej
stukn�a setka, aleja nie wierz�. Ona gada, co jej �lina na j�zyk przyniesie. My�l�, �e
naprawd� pomiesza�o si� jej w g�owie: nic tylko bajdurzy, jak to w m�odo�ci spotyka�a si� z
wr�kami i od nich nauczy�a si� wielu pie�ni.
- Prawda czy nie, ta staruszka to prawdziwy cud. Ma w g�owie wi�cej pie�ni ni� ty czyja
mog�yby�my spami�ta�. Moja matka uczy�a si� od niej, kiedy by�am jeszcze ma�a. Teraz
sama chcia�abym czego� si� od niej nauczy�. Zebra�am wiele gaelickich pie�ni; wyci�ga�am
je od ka�dego, kto zgodzi� si� za�piewa� dla mnie. Wiele naj�liczniejszych dosta�am od
ciebie, oczywi�cie! - doda�a Catriona, spogl�daj�c na przyjaci�k�.
- Przekaza�am ci wszystko, co umiem. - Morag wzruszy�a ramionami.
- Matka Flora zna wiele rzadkich starych pie�ni, kt�re przepadn� razem z ni�. Dobrze
robisz, Catriono MacConn, ratuj�c od zapomnienia stare pie�ni!
- Moja matka zacz�a od zbierania okolicznych przy�piewek, ale zmar�a, zanim
uko�czy�a dzie�o. Podj�am je przez pami�� dla niej i z szacunku dla pi�kna, kt�remu grozi
zapomnienie.
Morag skin�a g�ow�.
- Wkr�tce si� wybierzemy do Flory. Od lat usi�ujemy j� nam�wi�, by przenios�a si� do
nas, ale zawsze odmawia. Wi�c zanosimy jej, co potrzeba, i cz�sto j� odwiedzamy. A ona
stale posy�a nas do diab�a i grozi, �e rzuci na nas urok. Zw�aszcza na mnie. - Prychn�a
pogardliwie.
- No to pewnie nie zechce �piewa�.
- Powiedzia�a, �e pami�ta twoj� matk�, ale tobie niczego nie obiecywa�a. Twoim g�osem
zachwyci�yby si� nawet dobre wr�ki, wi�c spodoba si� i matce Florze. Tej starej kozie! -
wymamrota�a Morag.
- Dzisiaj w og�le by�my tam nie dosz�y. - Catriona zmru�y�a oczy i spojrza�a na g�st�
mg�� wok� szczyt�w. - Chmury pociemnia�y. Pada deszcz ze �niegiem.
Morag spojrza�a w g�r�.
- Co� mi m�wi, �e powinna� zosta� u nas na noc. No, chod��e! Do mojego domu jest
niedaleko. I nie b�dziesz musia�a przechodzi� przez most wr�ek; to nie takie �atwe, kiedy
kamienie zmokn� i s� �liskie.
- Nic mi nie b�dzie, moja kochana. Lubi� chodzi� po g�rach, a deszczu si� nie boj�. A co
do mostu, wiesz przecie�, �e my dwie zawsze skaczemy po nim jak kozy! - Zn�w roze�miana
Catriona u�ciska�a mocno przyjaci�k�. Poprawi�a jej na g�owie stary szal po macierzy�sku,
chocia� Morag by�a ju� po siedemdziesi�tce.
- Pozw�l przynajmniej, �e wezm� koszyk - poprosi�a Morag. - Ca�a ta robota na drutach,
kt�r� zebra�y�my od s�siadek, zamoknie, zanim dotrzesz do Glen Shee! - Wyj�a Catrionie z
r�ki wypchany koszyk. - Spotkamy si� we �rod� przy mo�cie i p�jdziemy z wizyt� do matki
Flory. A tak przy okazji... Czy tw�j brat ma dla mnie dobre wie�ci? - Unios�a znacz�co brwi.
- O twoich krewnych, kt�rzy opu�cili dolin�? - Catriona potrz�sn�a g�ow�. - Nie wiem,
Morag. Pr�bowa� ich odnale��, nawet pojecha� do Glasgow, by o nich popyta�... Ale do tej
pory nic. Powiedzia�a� matce Florze, �e m�j brat zacz�� poszukiwania?
- Jeszcze nie. Dziesi�� lat to kawa� czasu, a niekt�rzy wyjechali daleko. No c�, trzeba
czeka� i mie� nadziej�. Mo�e Finlay otrzyma� dobre wie�ci i o naszej rodzinie? Wiem, �e
niedawno przywi�z� kilku MacGillechallum�w do ich dawnego domu na zboczu Beinn
Alligin - doda�a szeptem, jakby pobliskie wzg�rza mog�y je pods�uchiwa�. - Angus
Gillechallum by� daleko, pilnowa� owiec, jak si� um�wili z twoim bratem. No i nikt nie ma
poj�cia, co si� sta�o, opr�cz nas, a my nie pu�cimy pary z ust.
Na razie, p�ki nowy hrabia trzyma si� z dala od Glen Shee, Finlay mo�e spokojnie
przywie�� kogo tylko zechce, do pomocy w gospodarstwie. Tak si� ciesz�, �e zosta� rz�dc�
Kildonana! - odpar�a Catriona. -B�dzie dba� i o ziemi�, i o ludzi.
- A nowy hrabia o niczym si� nie dowie - doda�a Morag. - Co go to zreszt� obchodzi?
Wzbogaci si� tylko i utuczy na we�nie Kildonan�w. Cho� wcale go nie ciekawi, ile z tym
roboty!
- Tym lepiej. Mamy woln� r�k�.
- Prawda! A teraz biegnij, Catriono Mh�r. Niech te twoje smuk�e nogi zanios� ci�
szcz�liwie do domu.
Morag pomacha�a r�k�, potem zawr�ci�a i szybkim krokiem pomaszerowa�a w�sk�
dr�k�, kt�ra prowadzi�a na drug� stron� wzg�rza.
Catriona tak�e ruszy�a w drog�. By� to pasterski trakt, wiod�cy w d� w�r�d starych
sosen, kt�re mocno wczepi�y si� w ziemi� i wytrwa�y na stromym g�rskim stoku. Szeroka
droga by�a nier�wna i zaro�ni�ta zielskiem, bo nie przep�dzano ju� t�dy stad. Widywa�a
jednak sporo owiec i dzikich k�z, jak pas�y si� nawet podczas burzy. Catriona przeskakiwa�a
zwinnie przez zwalone drzewa i szybko schodzi�a w d�.
Wysoko nad jej g�ow� gromadzi�y si� ci�kie czarne chmury, zbiega�y si� t�umnie nad
szczytami g�r. Deszcz by� coraz zimniejszy, a po nim posypa� si� siek�cy grad.
Mo�e jednak nale�a�o skorzysta� z zaproszenia Morag?, duma�a. Droga by�a istotnie
�liska, dziewczyna postanowi�a wi�c omin�� stary kamienny most. Obra�a d�u�sz�, lecz
bezpieczniejsz� drog�. Ale przy takiej pogodzie nigdzie nie by�o bezpiecznie, zw�aszcza je�li
deszcz ze �niegiem zacznie zamarza�. Do Glenachan House, czyli na plebani� ojca, by�o
dobrych kilka kilometr�w, bez wzgl�du na to, jak� drog�.
Catriona naci�gn�a kraciasty pled na g�ow� i przyspieszy�a kroku.
Evan otworzy� oczy, poruszy� si� ostro�nie i stwierdzi�, �e wyl�dowa� na skalnym
wyst�pie. Omsza�a p�ka by�a pokryta mokrym �niegiem. Evanowi brakowa�o tchu, z powodu
mg�y prawie nic nie widzia�, a g�owa okropnie go bola�a. Rozejrza� si� doko�a.
Wysoko ponad nim wznosi�a si� �ciana gnejsu. Zdo�a� dostrzec �lad swojego spadania po
�nie�nej pochy�o�ci. Ze�lizgiwa� si� d�ugo, lecz l�dowanie nie by�o gro�ne. Uderzy� si� w
g�ow�, ale nie dozna� �adnych powa�niejszych obra�e�. Plecak mia� nadal przytroczony do
ramion, linka uwi�zana by�a w pasie. Tylko toporek przepad�.
Pozostawa�o mu jedno: stan�� na nogi i ruszy� na piechot�. St�d zdo�a dotrze� do
pasterskiego szlaku, kt�ry przebiega� w pobli�u i dalej do doliny. Post�kuj�c, sprawdzi�, czy
ma sprawne nogi. Odwi�za� link� z kotwiczk� i wetkn�� do plecaka, po czym na czworakach
sun�� wzd�u� kraw�dzi p�ki, a� dotar� do szerokiego traktu na g�rskim zboczu, kt�ry skr�ca�
potem w bardziej skaliste, wy�sze rejony.
Poro�ni�ta wrzosem przestrze� by�a zasypana kamieniami i g�azami, a mg�a tak g�sta, �e
nie widzia� drogi. Bola� go ka�dy mi�sie� i mia� k�opoty z utrzymaniem r�wnowagi, ale
ostro�nie wsta�, wyprostowa� si� i ruszy� przed siebie.
O dziwo, zza zas�ony wci�� padaj�cego mokrego �niegu i mg�y, dotar� do niego �piew.
S�ysza� ju� kiedy� ten g�os, czarodziejski i s�odki jak mi�d. I tym razem, tak jak poprzednio,
przenikn�� do serca Evana. Nagle przypomnia�a mu si� dziewczyna o miedzianoz�otych
w�osach. Sta�a na zboczu w pe�nym blasku s�o�ca i �piewa�a urzekaj�co.
Kimkolwiek by�a: widmem czy kobiet� z krwi i ko�ci, sta�a si� dla Evana busol� w�r�d
mg�y, celem w�dr�wki, symbolem bezpiecze�stwa. Musia� j� odnale��! Potykaj�c si� na
oblodzonej trawie, d��y� tam, sk�d rozlega� si� g�os.
Zawr�t g�owy i stromizna zbocza tak go otumani�y, �e Evan nie wiedzia� nawet, czy si�
porusza, czy stoi w miejscu. Nagle poczu�, �e pada, i osun�� si� na kolana. W chwil� p�niej
uderzy� g�ow� o torfow� ziemi�, poro�ni�t� wrzosem.
Dr��c z zimna, Catriona nadal �wiczy�a pie��, kt�rej nauczy�a j� Morag. Zacisn�a
mocno r�ce w mitenkach, by je nieco ogrza�, bo temperatura szybko spada�a. Po deszczu ze
�niegiem pozosta�a cienka pow�oka lodu na ska�ach i trawie, wi�c dziewczyna porusza�a si�
ostro�nie. Gdyby upad�a tutaj, na odludnej g�rskiej �cie�ce, mog�o min�� dobrych kilka dni,
nimby j� odnale�li.
Podnios�a wzrok na skalne urwisko tu� obok �cie�ki. Wi�kszo�� g�rskiego masywu
ton�a we mgle. Zbocze, po kt�rym si� wspina�a, i tak wysokie, stanowi�o jednak zaledwie
podn�e prastarej g�ry. Ponad nim skalne granie i �ciany strzela�y w g�r�, ku pokrytym
�niegiem szczytom, niewidocznym teraz we mgle. Wok� turni i pieczar osnu�o si� mn�stwo
legend, niczym barwnych nici z gobelinu. Tu rodzi�y si� ba�nie i pie�ni, kt�re towarzyszy�y
Catrionie przez ca�e �ycie.
Zn�w zacz�a dygota�. Mocniej naci�gn�a we�niany kraciasty szal na g�ow�. Miedziany
warkocz przerzuci�a przez rami�. Przepowiednie Morag mog� si� sprawdzi�, my�la�a. Pewnie
zaraz sypnie �nieg. Wiatr ostro zacina.
Stary pasterski trakt bieg� po pochy�o�ci wzg�rza, zmierzaj�c ku dolinie Glen Shee i
plebanii ojca w Glenachan. Pokryta lodem droga by�a zdradliwa i grozi�a upadkiem. Catriona
musia�a posuwa� si� bardzo ostro�nie.
Pie�� o zaginionym kochanku ca�kiem j� poch�on�a; chcia�a wiernie odda� wzruszaj�c�
melodi� i nauczy� si� bezb��dnie wszystkich (licznych!) zwrotek. Gdy znajdzie si� ju� w
domu, ogrzeje i podeschnie, zapisze starannie ka�d� nut� nowej pie�ni. Zanotuje te� jej s�owa
po gaelicku i angielsku. Post�powa�a w ten spos�b z ka�d� nowo poznan� pie�ni�. A zdoby�a
ich ju� wiele. Na szcz�cie, kartki, na kt�rych spisa�a nuty tej i kilku innych piosenek, by�y
schowane bezpiecznie w jej kieszeni.
�ciemnia�o si� coraz bardziej, ale Catriona zna�a drog� na pami��. By�a rada z d�ugiego
kraciastego szala, kt�ry otula� j� od g�owy po kostki, i z wielu warstw ciep�ego odzienia:
zielonego �akietu i sp�dnicy, flanelowych halek i we�nianych po�czoch. Dobrze si� r�wnie�
sta�o, �e jej brat Finlay po prostu si� upar�, by nabi� �wieczkami podeszwy jej but�w; dzi�ki
temu mniej si� potyka�a i st�pa�a o wiele pewniej.
Mia�a nadziej�, �e Finlay zostanie dzi� na noc w domu, zamiast pojecha� do Inverness,
jak zaplanowa�. Od prawie dw�ch lat po�wi�ca� wiele czasu na odnajdywanie g�rali
wyp�dzonych z Glen Shee i osadzanie ich z powrotem w dawnych zagrodach. Zatrudnia� do
prac polowych tylu, ilu tylko m�g�. Ci ludzie rwali si� do ka�dego zaj�cia, cho�by do pasania
owiec, kt�rych ca�e mn�stwo b��ka�o si� po zboczach g�rskich lub pas�o na polach i ��kach w
dolinie. Owce by�y w�asno�ci� nowego hrabiego Kildonana, ale on nawet si� nie pokaza� w
Glen Shee, cho� od �mierci ojca up�yn�o dobrych kilka miesi�cy. Finlay w�a�ciwie sam
zarz�dza� ca�ym maj�tkiem i coraz �mielej podejmowa� niezb�dne decyzje. Catriona nieraz
zastanawia�a si�, czy g��boki, skrywany b�l po stracie starszego brata Donalda nie popchn��
Finlaya do podejmowania tego ryzyka. Donald kocha� t� dolin� i jej mieszka�c�w; gdyby nie
zgin��, z pewno�ci� tak jak Finlay by�by got�w na wszystko, byle im pom�c.
Catriona obawia�a si�, �e pewnego dnia lord Kildonan wr�ci do Glen Shee i za��da
wyja�nie� od swojego rz�dcy. Czemu� to pas� i strzyg� jego owce g�rale, kt�rych stary
hrabia st�d wyp�dzi�? Je�li... nie, kiedy to nast�pi, jedyna nadzieja w tym, �e m�ody dziedzic
oka�e si� bogaczem, a we�na przyniesie tak du�e zyski, i� b�dzie mu wszystko jedno, czy w
maj�tku pracuj� Szkoci, Anglicy, a cho�by i wr�ki! Poprzedni hrabia przez ostatnie dwa lata
�ycia zupe�nie si� nie interesowa� tym, co si� dzieje w posiad�o�ci, byle przynosi�a
odpowiednie dochody. Oby syn mia� takie samo podej�cie. Pozwoli�oby to Finlayowi na
udzielanie pomocy wyp�dzonym z Glen Shee.
Catriona wiedzia�a jednak, �e bratu grozi wi�zienie lub wygnanie, gdyby nowy hrabia
odkry�, czym si� zajmuje rz�dca i nie przypad�oby to mu do gustu. Zanim jednak do tego
dojdzie, Finlay powinien wystrzega� si� niepotrzebnego ryzyka. Niech sprowadzi do doliny
tylko tylu wygna�c�w, ilu si� naprawd� przyda w gospodarstwie. I ilu Glen Shee zdo�a
wy�ywi�.
Zatopiona w my�lach, otoczona coraz g�ciejsz� bia�� mg��, nie spostrzeg�a, �e co� le�y
przed ni� na drodze. Potkn�a si�, spojrza�a pod nogi i dech jej zapar�o.
Na drodze le�a� m�czyzna, twarz� do ziemi, bez ruchu, z rozrzuconymi r�koma.
Potkn�a si� o jedno z okrytych kraciastym tweedem ramion. Reszta postaci by�a prawie
niewidoczna zza sterty du�ych kamieni.
Catriona przykl�k�a obok nieznajomego. Wyci�gn�a r�k�, ale natychmiast cofn�a. Mo�e
to ju� trup...? Gdy le��cy poruszy� palcami, odetchn�a z ulg� i dotkn�a jego ramienia.
-Ach Dhia! - mrukn�a pod nosem. - Dobry Bo�e!... Prosz� pana! Niech pan wstanie...
albo si� odezwie!... - Potrz�sn�a nim lekko, ale si� nie ockn��.
2
By� ciemnow�osy, bez kapelusza. Wysoki, d�ugonogi. Catriona dostrzeg�a tylko profil
twarzy - wyra�nie zarysowany, m�ski. Nieznajomy mia� chyba ko�o trzydziestki. Dziewczyna
zauwa�y�a r�wnie�, �e by� porz�dnie ubrany: marynarka i spodnie z dobrego, grubego
tweedu, r�kawiczki z g�adkiej br�zowej sk�ry. Mocne buty na grubych podeszwach,
nabijanych �wiekami. A zatem lubi� chodzi� po g�rach, mo�e nawet zdobywa� szczyty? Na
szyi mia� szal robiony na drutach, na plecach p��cienny plecak z jednym paskiem, kt�ry
przecina� na ukos klatk� piersiow�.
Pewnie by� jednym z niedo�wiadczonych w�drownik�w, kt�rych niekiedy widywano w
tych stronach; chcieli sprawdzi� si� na g�rskim zboczu. Niew�tpliwie mia� kompan�w, kt�rzy
zatroszcz� si� o niego.
Catriona rozejrza�a si� doko�a, ale nikogo nie zobaczy�a. Nic dziwnego: pada� g�sty �nieg
z deszczem. Nie us�ysza�a r�wnie� �adnego nawo�ywania. S�ycha� by�o tylko b�bnienie
deszczu o ska�y i zawodzenie lodowatego wichru.
Pochyli�a si� nad nieznajomym. Wyczu�a jego rytmiczny oddech. Ostro�nie odgarn�a
m�czy�nie w�osy - prawie czarne, jedwabiste, zimne i mokre. Na czole z jednej strony
widnia�a ciemna plama krwi.
Catriona dostrzeg�a niewielkie skaleczenie i pot�nego guza. Westchn�a ze
wsp�czuciem. Podci�gn�a mu szal nieco wy�ej, by lepiej go ogrzewa�, i zacz�a si�
zastanawia�, co dalej robi�. Byli zupe�nie sami na zboczu. Ani �ywej duszy, a m�czyzna
le�a� bez si�. By� wysoki i muskularny, a ona - cho� r�wnie� wysoka i krzepka - nie mog�aby
go wystarczaj�co podeprze�, by po oblodzonym zboczu dotar� do doliny.
Najbli�ej po�o�onym domostwem by�a plebania w Glenachan, ale gdyby Catriona w tak�
pogod� wyruszy�a tam po pomoc, marsz w obie strony zaj��by zbyt wiele czasu. Nie mog�a
zreszt� pozostawi� tego cz�owieka, by cierpia� samotnie albo umar� z powodu obra�e� lub
zamarz�. W dodatku nie mia�a poj�cia, jak d�ugo ju� tu le�a� bez przytomno�ci.
Dotkn�a jego policzka i wsun�a palce pod szalik i ko�nierz, by wyczu� puls. Sk�r� mia�
zimn� i mimo ciemnej szczecinki zarostu wida� by�o, �e jest blady. Musia�a mu pom�c. A
zreszt�, przy tak okropnej pogodzie oboje potrzebowali schronienia.
Po�o�y�a r�k� na mi�kkich, ciemnych w�osach i zbiera�a my�li. Przed laty jej najstarszy
brat Donald run�� w przepa�� podczas wyprawy na ten w�a�nie szczyt: Beinn Sitcheach -
G�ra Wr�ek. Wtedy r�wnie� pogoda nagle si� zmieni�a, temperatura spad�a, pojawi� si� l�d.
Donald samotnie wyruszy� na wspinaczk�, wi�c nie mia� �adnej pomocy. Umiera�
samotnie od obra�e�, kt�re w innych warunkach nie by�yby �miertelne. Zanim ojciec i Finlay
po d�ugich poszukiwaniach znale�li go wreszcie, Donald ju� nie �y�. Ojciec r�wnie� mocno
si� poturbowa� podczas upadku w tym straszliwym, tragicznym dniu.
Catriona sama prze�y�a podobn� tragedi�, nie mog�a zatem teraz zostawi� tego cz�owieka
- bez wzgl�du na to, kim by�, i jak trudno mu pom�c. Je�li zostanie przy nim, mo�e zdo�a go
uratowa�. Ale grozi�a mu �mier�, gdyby zostawi�a go samego, by szuka� pomocy. Musi wi�c
w jaki� spos�b zapewni� mu schronienie i bezpiecze�stwo.
Przypomnia�a jej si� nagle wal�ca si� chata owczarzy, po�o�ona nieco ni�ej na zboczu.
Catriona zrozumia�a, �e musi zabra� nieznajomego w�a�nie tam. Zdj�a i odstawi�a plecak na
bok. Potem wsta�a i uj�a m�czyzn� pod pachy.
Wiedzia�a, �e zdo�a go zaci�gn�� do tej chaty. Tak te� zrobi�a, powoli i ostro�nie.
Zwieszona g�owa nieznajomego obija�a si� ojej biodro, a ci�ar jego cia�a (cho� nie
nadmierny w stosunku do wzrostu) omal jej nie powali� na kolana. Posuwa�a si� jednak dalej
z rozpaczliw� determinacj�.
Wicher atakowa�, zdziera� z niej szal, smaga� po policzkach. P�atki �niegu, lodowaciej�c
w powietrzu, pada�y na jej twarz i na bezw�adne cia�o, kt�re taszczy�a. Raz si� potkn�a i
upad�a bole�nie na kolano, ale uchroni�a kolebi�c� si� g�ow� nieznajomego od zderzenia z
tward� ziemi�.
Pozwoli�a sobie na chwil� odpoczynku, ale zaraz si� podnios�a, ci�ko dysz�c. Zebra�a
reszt� si� i doci�gn�a m�czyzn� do celu.
Niewielka chatka z kamienia znajdowa�a si� w odleg�o�ci trzydziestu metr�w od �cie�ki
wiod�cej na torfowisko, w cieniu wznosz�cego si� nad ni� wzg�rza. Catriona ci�ko st�pa�a
po �wie�ym �niegu.
Wzniesiona z kamienia i pokryta strzech� chata by�a od dawna pusta. Niegdy� pasterze
korzystali z niej w lecie, gdy prowadzili stada na wy�ej po�o�one pastwiska. Pozosta�a tylko
sm�tna ruina, ale dawa�a schronienie przed wiatrem, deszczem i �niegiem.
Catriona wci�gn�a nieprzytomnego m�czyzn� do �rodka. Dostrzeg�a natychmiast, �e
cz�� dachu za�ama�a si� i run�a do wewn�trz: jeden z k�t�w izby by� zawalony strz�pami
zmursza�ej strzechy i kawa�kami po�amanych krokwi. Zimny wicher i deszcz ze �niegiem
wpada�y do niewielkiej izby, wilgotnej i mrocznej.
Dziewczyna coraz dotkliwiej odczuwa�a zm�czenie i napi�cie. Resztkami si� zaci�gn�a
nieznajomego do zimnego, pustego kominka i u�o�y�a go na ubitej ziemi. Zdj�a kraciasty
pled i otuli�a nim m�czyzn�, a ze swojego cie�szego i delikatniejszego szala zrobi�a mu
podg��wek. Otworzy� na chwil� oczy. Zatrzepota�y g�ste rz�sy, niemal czarne na tle
bezkrwistych policzk�w. Wymamrota� co� niezrozumia�ego. Zanim powieki zn�w opad�y,
Catriona ujrza�a niezwyk�e, ni to zielone, ni piwne oczy.
Bez okrycia wysz�a znowu na dw�r, by nabra� czystego �niegu w chustk�. Ca�a dr�a�a z
przenikliwego zimna. Gdy wr�ci�a do chaty, ukl�k�a obok nieznajomego i po�o�y�a mu zimny
ok�ad w miejscu, sk�d nadal s�czy�a si� krew.
Kiedy Catriona ostro�nie ociera�a nieznajomemu czo�o, jego powieki zn�w si� unios�y.
Nie odzyska� jednak przytomno�ci. Zacz�a rozciera� muskularne nagie r�ce swoimi d�o�mi
w mitenkach, cho� sama dygota�a z zimna.
Rozejrza�a si� doko�a. Palenisko by�o prymitywne, ale zapas starego torfu - o ile nie
zawilgotnia� - stanowi� znakomity opa�. Podesz�a do kominka i umie�ci�a na palenisku kilka
krusz�cych si� ju� brykiet�w. Na szcz�cie znalaz�a na p�ce krzemie� i krzesiwo. Szybko
wzi�a si� do rozniecania ognia. Nie bez trudu wreszcie wykrzesa�a iskr�, a po kilku niezbyt
udanych pr�bach torf zacz�� dymi�. W ko�cu ukaza�y si� j�zyki ognia. Catriona odsun�a si� i
przygl�da�a, jak ogie� rozpala si� coraz bardziej, a blask o�wietla le��cego obok na pod�odze
m�czyzn�.
Przez chwil� wpatrywa�a si� w jego twarz. Przystojny, silny i - mimo rany - zdrowy. Nie
zna�a go, cho� twarz wydawa�a si� dziwnie znajoma.
Wyci�gn�a zmarzni�te r�ce w stron� kominka i ponownie rozejrza�a si� doko�a. Robi�o
si� coraz ciemniej, a w chacie owczarzy zapada� wyj�tkowo g��boki mrok. Jedyn� ja�niejsz�
plamk� by� skromny ogie� na kominku. Ale i on dawa� niewiele ciep�a. Kilka krok�w dalej od
paleniska mo�na by�o zamarzn��. Catriona wyra�nie s�ysza�a, jak lodowaty deszcz b�bni o
�ciany chatki. Przez dziur� w dachu ci�gle wpada� �nieg z deszczem.
Dziewczyna zmarszczy�a brwi. Zrozumia�a, �e teraz nie mo�e odej��. Nie zostawi
nieprzytomnego cz�owieka. Zreszt� pewnie i tak by nie dotar