16859
Szczegóły |
Tytuł |
16859 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16859 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16859 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16859 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Artur Baniewicz
Ani Jeden Polski Chłopak...
– ... w końcu uczciwie powiedzieć: bezpieczeństwo kosztuje. Padły w tej izbie słowa o szafowaniu żołnierską krwią. Miesiąc temu właśnie pan, panie pośle, zgłaszał w imieniu swojego klubu wniosek o odwołanie ministra obrony, a koronnym argumentem był rzekomy brak troski o należytą ochronę polskich żołnierzy w Iraku. I oto dziś, kiedy świat demokratyczny stanął w obliczu kolejnego wyzwania, kiedy na cmentarzu w Arlington sam prezydent Stanów Zjednoczonych żegna porucznika Wayne’a a ze wszystkich stron płyną deklaracje solidarności z Ameryką, pan i pańscy koledzy mówicie „nie” naszym sojusznikom. Bo nie sposób potraktować inaczej braku zgody na nowelizację budżetu. Nie poślę na irańską granicę żołnierzy źle wyposażonych. Los porucznika Wayne’a jest bolesną lekcją. Jeśli Polska ma skutecznie wesprzeć siły koalicji, musimy znaleźć niezbędne sumy, dać naszym żołnierzom broń nowoczesną, skuteczną i niezawodną. Sporo to kosztuje, prawda. Ale życie ludzkie jest dobrem najwyższym. Nie możemy nim szafować. Ani jeden polski chłopak nie musi wracać na tarczy z tej...
Nie słyszał jej, poczuł zapach perfum. Kliknięciem zamroził na monitorze widok sejmowej trybuny, obrócił się. Obok stała Baśka. Bosonoga, w nocnej koszuli za kolana.
– Gdzie kapcie?
– Korzystam z okazji. Nie co dzień da się przejść boso przez ten dom. Dla mnie tak nie grzejesz.
Kiedy w grę wchodzą pieniądze, kobiece żarty gubią spontaniczność.
– Już niedługo. – Objął ją czule. Pogładził ukryte pod bawełną krągłości. – Za rok będziesz mogła chodzić w bikini.
Zerknęła na monitor.
– A jak nie wypali? Stracisz pracę...
– Za to żona zostanie dziennikarzem roku. – Posadził ją sobie na kolanach. – Dadzą ci program w telewizji. Będę utrzymankiem dzianej babki.
– Rafał, to nie jest śmieszne. Był technik z gazowni. Mamy nieszczelną instalację. Cały dom obeszliśmy, ze strychem włącznie. Wiesz, ile kosztuje remont?
– Baśka, przecież to tylko kuchenka.
– Ale gaz skądś ucieka. Facet mieszka w przedwojennej ruderze i wie, jakie to koszty. Jak zobaczył moją minę... Pocieszał, że to nie tragedia, byle uważać na wentylację. Sprawdzaliśmy po całym domu, czy w razie czego to cholerstwo wylezie na zewnątrz.
– Facet z gazowni łaził z tobą po strychu? – zapytał.
Kaflowy piec w kącie salonu pożarł tego wieczoru dwie porcje węgla, ale salon był przedwojenny, wielki, i termometr ledwo dociągnął do osiemnastu stopni. Czy nie dlatego Baśka tak ochoczo przywarła do jego piersi. Tak czy owak było miło.
– Najpierw chciał od razu odcinać. Masz pojęcie? Wigilia z mikrofali... Aż mi się słabo zrobiło. Szczęście, że się życzliwa dusza trafiła. Powiedział, że do następnego razu nam daruje. Ale za pół roku trzeba będzie...
Cmoknął ją w policzek.
– Boję się, Rafał – szepnęła. – Może nie powinniśmy się w to pakować. Wtedy mieliśmy po naście lat, byliśmy sami.
– Wtedy? Baśka, o czym ty mówisz? To był inny świat. Esbecja, ZOMO... Mogli nas jak Grześka Przemyka... Dziś najwyżej zwolnią mnie z uczelni.
– Najwyżej – powtórzyła z goryczą.
– Ale nie zwolnią. Rektor startował do senatu z listy Unii Wolności. Nie wywali zdolnego doktora tylko dlatego, że ten podpadł komuchom. Rozmawiałem z facetem z PO. W razie czego mnie wybronią.
– Znam go?
Żartobliwie pogroził jej palcem.
– Miałaś nie pytać.
– Na niego czekasz?
– Wścibska pismaczka.
– Ktoś ma przyjść – ni to spytała, ni stwierdziła. – W kominku też rozpaliłeś...
– Miał. Ale raczej nie przyjdzie. – Ścienny zegar wskazywał północ. – Zmykaj na górę, bo zmarzniesz. Popracuję trochę.
– Darek nie zjadł obiadu – mruknęła.
Jasna cholera.
– Basia, daj spokój. Żadnych przerzutów, chłopaka ciężko z roweru ściągnąć, chodzi na badania... Wiesz, że nie lubi mielonego. Strachem tylko mu szkodzisz. Ma się uczyć, ganiać z kumplami, a nie dumać po nocach, czy tamto nie wróci.
– Ale od tego jesteśmy rodzicami, żeby się martwić, prawda? Co będzie, jeśli wywalą cię z pracy albo i gorzej, a jemu się pogorszy? I tak tkwimy po uszy w długach. Drugi raz nie przeskoczysz kolejki.
– Co znaczy: „albo i gorzej”?
– Hej – szturchnęła go pod żebro. – Nie jesteś jeszcze w ministerstwie, nie rżnij głupa.
– W ministerstwie niektórzy robią pożyteczne rzeczy.
– Ty w każdym razie masz zamiar?... Nic z tego. Skazanych nie biorą.
– Bardzo śmieszne.
– Może i nie bardzo. Ale od tej strony też mogą cię dopaść. Parę paragrafów jednak naruszyłeś. Zapytaj tego krzemowego mądralę. Niech wyliczy, jak długo posiedzisz.
– I pomyśleć – westchnął – że ta dziewczyna rozklejała ulotki.
Zsunęła mu się z kolan
– Ta dziewczyna ma dwadzieścia lat więcej, długi i rodzinę.
Podeszła do barku, nalała na dwa palce do szklanki. Wypiła w trzech podejściach, rzucając Rafałowi wyzywające spojrzenia.
– A tak w ogóle mógłbyś zadzwonić do Wojtka.
– Za dużo pijesz – mruknął.
– Bo za mało śpię. – Ruszyła w stronę schodów, zatrzymała się przy pierwszym stopniu i wskazała ekran z zastygłym na mównicy premierem. – Ale nie bój się, montaż będzie oscarowy. Szlag go trafi.
– I o to chodzi.
* * *
Komórka ożyła kilkadziesiąt minut później.
– Pan Kamiński? – Mężczyzna, sądząc po głosie, urodził się dawno i po przeciwnej stronie Atlantyku. – Norman Jones, ambasada USA. Byliśmy umówieni.
– A... no tak. – Zegar w rogu monitora wskazywał 00:32.
– Przepraszam, że o takiej porze. Robota. Mógłbym wpaść teraz?
– Jeszcze pan pracuje?
– Taki fach – tamten musiał smętnie uśmiechnąć się do słuchawki. – I wyjeżdżam, a sekretarka powiedziała, że panu zależy. Więc jestem. Mam wpaść, czy odkładamy to do przyszłego roku?
Za oknem w świetle latarni straszyły gołe, czarne gałęzie orzecha. Ani jeden płatek śniegu nie spadł jeszcze na Warszawę, ale święta zbliżały się. Dobrze byłoby zasiąść przed choinką nie marznąc, ze spokojną głową. Gdyby udało się zapiąć wszystko na ostatni guzik, mógłby zaszaleć i wymienić okna na plastiki, przynajmniej w salonie.
– Oczywiście. Jeśli panu pasuje...
– Okay. Jestem niedaleko. Będę za pięć minut.
* * *
– Po prostu Norman. Znamy się sporo lat. Pamiętam cię. Rafał też pamiętał. Mężczyzna w obszernej marynarce był o połowę szerszy od trzydziestolatka ze wspomnień i miał połowę włosów tamtego. Ale twarz pozostała ta sama. Oczy nie zatraciły stalowego blasku, a kanciasty podbródek ujmował Jonesowi co najmniej dekadę.
– No to może po jednym?
Od zawsze kojarzył się Rafałowi z Bondem. Raczej Connery niż Moore, choć naprawdę nie przypominał żadnego. Ale zjawił się zaraz po tym, jak ojciec kupił od znajomego marynarza paczkę przemyconych kaset z przygodami 007. Amerykański garnitur – i maluch z dosztukowanym nadkolem w charakterze pojazdu. Urzędnik z ambasady? Wolne żarty, panowie. Rafał miał 14 lat i kiedy nikt nie patrzył, zajrzał pod to nadkole. Esbecja szalała, wszyscy opowiadali o ruskich czołgach, grzejących silniki w nadbużańskich lasach i widok jakiejś bajeranckiej rakiety czy choćby kaemu, ukrytego za reflektorem, nie wydałby mu się absurdalny. Nikt nie wiedział, co będzie jutro, więc amerykański agent miał prawo do ostrożności. Rakiet Rafał nie znalazł, ale zdania na temat tajemniczego gościa nie zmienił. W miarę jak dorastał, pewność ustąpiła miejsca mocno uzasadnionym podejrzeniom. Pijąc koniak wrócili do tamtych czasów.
– Dałbym wtedy głowę, że pracujesz w CIA. Te pakunki, koperty... Jak w Klossie.
– Wiem – uśmiechnął się Jones. – Pamiętam, jak to się zaczęło. Szef mnie wezwał i mówi: „Znasz rosyjski, chłopcze? Potrzebujemy kogoś takiego”. Mało się w gacie nie zlałem, bo polowali na ochotników do Afganistanu. Więc mówię, że akcent mam fatalny, a on, że to lepiej, bo takich z ruskim akcentem to nasi sojusznicy od razu w łeb. „Pięknie – myślę – jak nie jedni, to drudzy”. A on mnie posłał do Polski. Że niby kraj słowiański, języki podobne, raz dwa się douczę. Zacząłem się uczyć. Z telewizji i Klossa też.
– Afganistan? – Rafał uniósł brwi. – To znaczy, że jednak... Firma? No, no.
– Nic nadzwyczajnego – Amerykanin uśmiechnął się skromnie. – Jak się nie ma pecha i nie trafi w jakieś góry, to prozaiczna, papierkowa robota. – Poszerzył uśmiech. – Tamta nawet dosłownie. Organizowałem dla Solidarności dostawy powielaczy, farby... Ojciec nie mówił?
– Starał się mnie w to nie mieszać. Jak się schodzili ludzie z podziemia, dostawałem na kino. Walka o wolność wymaga poświęceń. Zaliczyłem ze sto filmów bratnich socjalistycznych kinematografii. Mongolskie nawet.
– O mój Boże! – Jones udał przerażenie. Roześmieli się.
Sączyli koniak wpatrzeni w płomienie na kominku.
– Słyszałem, że nie żyje.
– Nie doczekał ‘89. Rak. – Rafał zawahał się. – We krwi to mamy.
Gość uniósł brwi. Wyglądał na zatroskanego.
– Ta sprawa życia i śmierci to...?
– Nie. To znaczy... nie w tym sensie. Powiedziałem tak twojej sekretarce, bo zależało mi na spotkaniu, a jesteś nieuchwytny. Nic mi nie jest. Darek chorował w zeszłym roku. Syn. Ma teraz 14 lat. Według metryki. Tutaj – postukał się po skroni – trochę więcej. Wydoroślał przez te parę miesięcy.
Jones obracał kieliszek w dłoniach.
– Współczuję – mruknął. Rozejrzał się. – Trochę was to kosztowało, co?
Po telewizorze została pusta nisza w sypiącej się meblościance. Fotele, dywan i cała reszta nie były lepsze. Facet z CIA nie miał kłopotów z ustaleniem, że nie trafił do willi jakiegoś Kulczyka czy Gudzowatego. Rafał uśmiechnął się smętnie.
– Ten kraj stanął w gównianym rozkroku. Jedna noga w komunie, druga w normalności. Przysyłacie nam Craya, a obsługuje go facet z pensją tysiąc dwieście. Już wcześniej było kiepsko. Ale fakt: choroba Darka rozłożyła nas na łopatki. Zadłużyliśmy się po uszy.
– Wiza? – Jones domyślnie pokiwał głową.
– Proszę? A... nie. Nie dlatego... Kamińscy to patrioci – Rafał parsknął. – Ojciec mógł bez trudu wyjechać. Z tymi zasługami... Ale nie chciał. Ja też się nie wybieram. Jakieś stypendium – chętnie. Ale to jest mój kraj. Wystarczy go lepiej urządzić i da się tu żyć.
– Czekaj. – Ręka Jonesa opadła na uchwyt stojącego przy fotelu neseseru. – Lepiej urządzać kraj? To coś poważnego? – Rafał nie zdążył odpowiedzieć. – Skoro po tylu latach ściągasz mnie na gwałt... – Zatoczył krąg palcem drugiej dłoni. – Mogą nas słyszeć?
– Co? To znaczy... chodzi ci...? – zamilkł na chwilę. – Cholera. Ale kretyn. Nie pomyślałem...
Jones otworzył neseser. Pokrywa osłaniała prawie wszystko, Rafał dostrzegł metaliczny blask czegoś obłego, jak bok termosu. Amerykanin zamknął walizeczkę i z niewielkim pudełeczkiem obszedł wszystkie zakamarki.
– Czysto. – Schował skaner do kieszeni marynarki.
– Przepraszam – tłumaczył się Rafał. – Ale Wojtek, mój kuzyn, pracuje w firmie ochroniarskiej. Trochę się go radziłem. Powiedział, że teraz, jak tamci wiedzą, to już i tak po herbacie...
– O co chodzi? – spytał Jones wróciwszy na fotel. – Czego się boisz?
– Nie wiem, czy aż boję. Mówiłem: Polska to dziwaczny kraj. W normalnym dostałbym w łapę albo wpadł pod samochód. A u nas... Ale lepiej się zabezpieczyć. No i tylko wy możecie dostarczyć dowodów.
– Po kolei – uśmiechnął się Amerykanin. – Na razie niewiele zrozumiałem.
Rafał trącił mysz. Wygaszacz znikł, odsłaniając zamrożony w kadrze samolot myśliwski, kołujący po pasie.
– Su-22. Nim wejdą wasze F-16, podstawowa siła uderzeniowa polskiego lotnictwa.
– Masz coś wspólnego z wojskiem? – zdziwił się Jones.
– Baśka kompletuje materiał na porządny, profesjonalny film. To – Rafał naprowadził kursor na smukły, zakończony owiewką walec pod skrzydłem maszyny – emiter zakłóceń. Nie pamiętam już, co zakłóca; Darek by ci powiedział, to domowy ekspert od uzbrojenia... Ale kosztuje bańkę. Milion dolarów – poprawił się. – Do tego dochodzą, w ramach tego samego systemu samoobrony, podwieszany radar, nowa wyrzutnia nowych flar, całkiem nowy system łączności, kilka komputerów... W sumie osiem milionów na samolot. Posyłamy do Iraku, a właściwie nad Iran, dwanaście sztuk i ma to nas kosztować sto milionów. Sama modernizacja, a będą latać dziesięć razy więcej, dziesięć razy więcej palić i dziesięć razy szybciej zużywać resurs.
– Mam z tym coś wspólnego? – zainteresował się uprzejmie Jones. Gospodarz wyłączył film, kliknął w jedną z ikon. Miejsce odrzutowca zajął ciężki śmigłowiec Mi-24 cały w plamy i symbole czerwonego krzyża.
– Cztery przerabiają na poszukiwawczo-ratownicze. W pośpiechu, więc dwa razy drożej. Dodatkowy pancerz, elektronika, sprzętu reanimacyjnego tyle, co w całym powiatowym szpitalu, licząc po kosztach. No i systemy samoobrony. Irańczycy zestrzelili Wayne’a którąś z tych wielkich ruskich rakiet, ale wojsko najbardziej martwi się przenośnymi Igłami. Nowe mają cholernie sprytne głowice, prawie nie do oszukania starymi pułapkami cieplnymi.
– O co ci właściwie chodzi?
– Przepraszam. – śmigłowiec znikł, pozostawiając otwarty folder z kilkunastoma ikonami. – Krótko: nasz rząd postanowił poprzeć Stany w Iranie. Dwie najsilniejsze partie są bardziej proamerykańskie od waszego Kongresu. A że część opozycji przeciw temu gardłuje, powołując się na zagrożenie życia żołnierzy, z budżetu pójdzie miliard złotych na doposażenie armii.
Rafał kliknął, przywołując widok sali sejmowej. Chwilę manipulował przy strzałkach, puścił film i włączył głośnik.
– ...życie ludzkie jest dobrem najwyższym. Nie możemy nim szafować. Ani jeden polski chłopak nie musi wracać na tarczy z tej wojny.
– Niedawno dostaliśmy od was ten superkomputer, Craya. – Wyłączył plik. – Trafił do nas, na uczelnię, załapałem się do jego obsługi. Niesamowita maszyna.
– Nie znam się na komputerach – wzruszył ramionami Jones. – I nie rozumiem...
– Słuchaj, Norman. Jestem ostatnim facetem, który źle życzy Ameryce. Mam nadzieję, że po wyborach władzę przejmie Platforma, a nad Zatokę wyjedzie nie dwa, a dwadzieścia tysięcy naszych żołnierzy. Nie mieliśmy lepszego sojusznika i nie będziemy mieli; powinniśmy trzymać się razem. Ale nie za taką cenę.
Znów otworzył plik, tym razem tekstowy. Dwie kolumny nazwisk. Ta po prawej miała luki, poza tym sprawiały wrażenie identycznych. Część nazwisk zapisano czarną czcionką, większość czerwoną. Były też dwie, trzy linijki zielonych liter.
– Mówiłem ci, że Darek chorował. Zanim bęcwał w przychodni zorientował się, posłał na badania, nim odczekaliśmy swoje... Krótko mówiąc, zdążyliśmy w ostatniej chwili. Profesor powiedział, że parę tygodni później i... – Rafał odetchnął. – Gdyby nie łapówka, gdyby nie przeskoczył kilkunastu miejsc w kolejce, już by nie żył.
– Przykro mi. Ale...
– Wzięli ten miliard z paru miejsc. Tu trochę, tam trochę, nikt nie poczuje. Tyle że budżet już był i wyjmowali z konkretnych pozycji. Ciach i nie ma w planie. Zostało w papierach. – Uśmiechnął się posępnie. – Dopadliśmy ich z opuszczonymi portkami.
– Wy?
– Ja i Cray. Albo Cray i ja. Nie upieram się. Zwykły komputer by tego nie rozgryzł. Nawet nie otworzyłby szczęk.
Jones wstał, jego brwi powędrowały wysoko do góry, podszedł bliżej. Lista spisana była maczkiem, nie do odczytania z większej odległości.
– Co to za ludzie? – zapytał cicho.
– Polskie chłopaki. I dziewczyny. Tyle że te gorsze, nie w mundurach. – Rafał przewinął kilka stron. Czerwień znikła, w górnych rejonach listy, długiej na setki pozycji, królowała bezapelacyjnie czarna czcionka. Kursor zatrzymał się na jednym z nazwisk, kliknięcie w klawisz oczyściło wiersz powyżej. – Tu był Darek. Za tą studentką. Mam jej zdjęcie. Ładna była.
– Była?
– Doczekała terapii, ale przerzuty były zbyt duże. – Pojechał kursorem po liście. – Z tych tutaj co trzeci gryzie ziemię.
– Co to właściwie jest?
– Kolejka. Mamy bezpłatne lecznictwo, a czasem trzeba poczekać. Jak rząd wygrzebie więcej pieniędzy, to doktor bierze nadgodziny i ratuje życie. Jak nie – zamyka o czternastej gabinet i sprzęt do radioterapii. Mówiłem, że musieliśmy dać w łapę, żeby Darek powędrował w górę listy. Zastanawiałem się potem, czy naprawdę musieliśmy. Zarabiam grosze, Baśka z redakcji też więcej przynosi prestiżu niż kasy. Ale przede wszystkim wkurwiłem się. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda naprawdę. Statystyka: ilu czeka, jak długo, ilu nie doczeka... Gdyby nie Cray nie wpadłbym na taki pomysł, ale że go testowaliśmy... Napisałem program. Najpierw całkiem niewinny. Nie trzeba wiele, by wejść w bazy danych polskich instytucji.
– Po co ci to? – zapytał Jones, marszcząc brwi.
– Najpierw to była... ciekawość. Widzisz, że coś jest do dupy i pytasz, jak bardzo. W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że to bomba. W kawałkach, jeśli je poskładać, podpalić lont, to i rząd wyleci w powietrze, i może nawet większość parlamentarna.
– Chcesz obalić rząd, pokazując, że wydał pieniądze na samoloty, a nie na onkologię? I myślisz, że to wypali? – Jones uśmiechnął się.
– Mam doktorat z informatyki – upomniał go delikatnie Rafał. – Nie jestem kretynem.
– No więc?
Lista pomknęła w dół, w rejony czerwieni.
– Z tamtymi nic nie dało się zrobić. Ale Cray ma kupę programów, które pozwalają rozwiązywać problemy. Stawiasz zadanie, trochę podpowiesz i dalej samo leci. Zrobiłem z niego ni to diagnostę, ni wróżkę. Żadne czary, statystyka i formułowanie wniosków. Każdy student to potrafi, tyle że zbierałby dane latami. On potrzebuje dni.
– Dni? Nasz superkomputer? Jakiś wybrakowany wam wcisnęli.
Rafał uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Niektóre dane zbiera na zasadzie podsłuchu, musi wyczekać okazji. No i ściągnąć co nieco zza granicy. A za Bugiem sieć mają taką jak wszystko inne.
– Jezu, szpiegujesz Ruskich naszym komputerem? Jestem z CIA, będę cię musiał zastrzelić. Dla dobra Stanów.
– Nie Ruskich. Ukraińców.
– Można zapytać, po co?
– Mają podobny do naszego kontyngent w Iraku. Strefa odpowiedzialności podobna, zagrożenia zbliżone... Chodziło o porównanie: współczynnik „koszt-efekt”. Brałem Hiszpanów i innych. Od ośmiu miesięcy zbieram dane. Jeśli zaatakujemy Iran, te statystyki mogą wziąć w łeb, ale nie zanosi się na regularną wojnę, jak w Iraku. Raczej trochę odwetowych nalotów, incydenty graniczne, jak ten z Wayne’em. A przy okazji: po której stronie granicy trafili ten F-117?
– Po swojej – Jones uśmiechnął się. – No, teraz muszę cię naprawdę zastrzelić. Za dużo wiesz.
– Wrzuciłem też na komputer temat: „Ofensywa w Iranie”. Założenie: wszystko pójdzie tak jak w Iraku i Afganistanie, a nasi dostaną proporcjonalny do liczebności kontyngentu odcinek frontu. Wiem, że Cray bazował na półamatorskich prognozach, ale w przypadku medycyny też zbierał co popadnie, a wynik miał, że daj Boże w totolotku. W każdym razie gdyby nie poszło gorzej niż w poprzednich wojnach, Polska powinna stracić ośmiu żołnierzy. To z prawdopodobieństwem 95% i wyższym. Jeśli założyć różne nieszczęśliwe okoliczności, to około trzydziestu. Ale to by już był cholerny pech.
– Ośmiu też sporo. Opozycja ma czym strzelać.
– Nie w tym rzecz. Ukraina potwierdziła już gotowość wsparcia Stanów. Mają siły podobne do naszych, Cray przewiduje podobne straty. I w przypadku wojny z Iranem, i okupacji Iraku. Tyle że ich parlament nie dorzucił miliarda złotych na ekstra sprzęt. Jak już damy Irańczykom w dupę, wystarczy sprawdzić, o ilu więcej ludzi stracili. I będzie odpowiedź, ile istnień kupił pan premier za ten miliard. Trzy, pięć? Może jedno? A może żadnego? Albo jesteśmy do tyłu w stosunku do Ukraińców?
Jones przyglądał mu się spojrzeniem bez wyrazu.
– To żaden dowód.
– Wiem. Tyle że jeśli najpierw stawia się prognozę, a potem porównuje z faktami... Wystarczy trafić, a ludzie zaczynają wierzyć. Wyborcy przynajmniej.
– A trafisz?
Rafał wskazał ekran.
– Ci na czerwono już zmarli. Zieloni dogorywają. I niech cię nie zmyli paru czarnych. Nie wszystkich Cray wytypował. Kolejność nie do końca pokrywała się ze stopniem zagrożenia. Niektórzy mogli czekać na zabiegi i tych nie uwzględniliśmy w prognozie. Nie pisałem, że umrą, bo mieli spore szanse nie umrzeć. Chociaż dwoje umarło. Ale postawiłem komputerowi poprzeczkę na 98%.
– A puste miejsca? – Amerykanin zmarszczył brwi.
– Tacy jak Darek. Nie mówię tylko o łapówkach. Zmienili miejsca na liście. Z różnych powodów. Nie zajmowałem się nimi. Z naukowego punktu widzenia byli nieistotni.
Jones podszedł do okna. Błądził wzrokiem po słabo oświetlonej uliczce.
– Co z tym zrobiłeś? – zapytał cicho.
– Głupio zrobiłem. Wydrukowałem i posłałem na adres kancelarii premiera. Z naukowym wywodem dotyczącym metody i radą, by zwrócili Funduszowi Zdrowia tę forsę.
– Kiedy to poszło?
– No właśnie. Termin też był marny. Pierwsi z listy już zmarli, ale za mało, by coś udowodnić. Właściwie się nie dziwię, że zignorowali moje pismo. Chorzy na raka umierają. Nie trzeba proroka, by przewidzieć, że jakiś procent...
– To przez Darka? Dlatego się w to bawisz?
Rafał zastanawiał się chwilę. Nie po raz pierwszy i nie ostatni.
– Trochę. Potem przyszło mi do głowy, że to niezły sposób na wysadzenie z siodła tych... Wiem, że i beze mnie przerżną wybory. Ale nie chcę, by spadli na cztery łapy, nazbierali głosów i odzyskiwali siły w opozycji. Czas rozgonić to towarzystwo. – Uśmiechnął się posępnie, bez cienia dumy. – Przy okazji uratowałem życie paru osobom.
– Jak to?
– Sam powiedziałeś: takie wyliczenia to nie dowód. Musiałem mieć więcej niż prognozę, nawet taką, która się sprawdza w 98%. Kazałem komputerowi dobrać sześć par. Identyczne przypadki. Wiek, diagnoza, rokowanie, płeć. Wszystko. Nawet fizycznie mieli być podobni, jeśli się da. To... na potrzeby filmu Baśki. Wiesz, taki dramaturgiczny chwyt. – Odetchnął ciężko. – Potem przenieśliśmy numery drugie na czoło listy. Sześć kuracji, wszyscy żyją, w tym czworo praktycznie wyleczonych.
– A tamta szóstka... – Jones nie dokończył. – O kurwa!
– Gówniane uczucie. Ale co mogłem zrobić? I tak się nagimnastykowałem, żeby tych sześcioro... Jednego ordynatora musieliśmy wręcz zaszantażować, żeby nie odkręcił zamiany. Na szczęście lubi poświntuszyć w Internecie, Cray raz dwa znalazł haka. Ale gdybym nawet całą setkę... Co by to dało? Ci by przeżyli, zamiast nich pomarliby inni, mógłbym najwyżej powoływać się na logikę i chłopski rozum. Że jak się odwlecze kurację i chory umiera, to jedno ma z drugim związek. Tylko że to by guzik dało. Każdy urzędnik wykręci się bez trudu.
– A tak masz dowód – mruknął Amerykanin. – Ilu?
– Czworo zmarło, jeden dogorywa. Szóstemu chyba się udało. Popsuł mi statystykę, ale w sumie się cieszę. Wiesz... człowiek zaczyna się czuć jak bóg. Rozdaje życie i śmierć. I to nie jest przyjemne.
Jones odwrócił się od okna, oparł o parapet.
– Popraw, jeśli źle zrozumiałem. Ustaliłeś, kto umrze, jeśli rząd nie odda tego miliarda. Poinformowałeś kogo trzeba, a oni nie kiwnęli palcem? – Rafał przytaknął. – Jezu. Ale numer.
– Jest problem. Zorientowali się, co wisi w powietrzu. I wykasowali dane z Craya. Mam kopie listów, które im wysłałem, nie udowodnię, że datowanie jest autentyczne.
Jones przyglądał mu się zza zmrużonych powiek.
– A chcesz?
– Polska zasługuje na przyzwoity rząd.
Patrzyli na siebie bez słów. Amerykanin uśmiechnął się kącikami ust.
– Ojciec byłby dumny. Samemu obalić czerwoną władzę... PZPR to już nie jest, ale zawsze... Brawo.
– Nabijasz się?
– Jestem śmiertelnie poważny – rzekł Jones i nie odwracając się, wskazał kciukiem za okno. – Ta furgonetka. To któregoś z sąsiadów? Znasz ją?
W salonie panował półmrok, volkswagen stał pod jedną z nielicznych latarń. Rafał nie miał problemów z udzieleniem odpowiedzi.
– Myślisz...? – wolał nie kończyć.
– U nas stawiałbym w ciemno na federalnych. Ale Polska to dziwny kraj. Kto wie? Może po prostu sąsiad ma gości. – Jones powrócił na fotel. – Nie przejmuj się tak.
– Baśka ma rację. – Grudniowy chłód przecisnął się przez szpary w starym oknie, objął żołądek lodowatymi kleszczami. Bał się. Dużo bardziej niż wtedy, gdy przyszło dźwigać plecak pełen konspiracyjnej bibuły. – Powinienem zadzwonić do Wojtka.
– To ten kuzyn ochroniarz? – upewnił się Jones. – Kto jeszcze wie?
Rafał wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Wysłałem im wszystko czarno na białym. Pół Polski może wiedzieć. Nasi politycy są przecież organicznie niezdolni do utrzymania czegokolwiek w tajemnicy.
– Nie pytam o tamtą stronę. Kto po twojej?
– No... Baśka. Moja żona. – Amerykanin przyglądał mu się bez słowa. – A, chodzi ci... Owszem, zdeponowałem materiały u adwokatów. Na wszelki wypadek u dwóch. Gdyby coś mi się stało, roześlą płyty adresatom.
– CD? Dużo?
– Parę redakcji, parę partii. To i tak dmuchanie na zimne. Nie ruszą mnie. Nie fizycznie. Na pewno nam się przyjrzeli. Wiedzą, że Baśka zbiera materiały do filmu, odwiedzała rodziny ofiar... Wojskowe dane Darek ściągał z Internetu przez szkolny komputer, bo nas odłączyli. Zaległe rachunki – wyjaśnił. – Całą rodzinę by musieli... Na takie ryzyko nie pójdą. Kiedy odsunęli mnie od Craya i skasowali dane, uprzedziłem, że rozmawiam z opozycją.
– Platforma? – rzucił Jones z domyślnym uśmiechem.
– Obiecałem dyskrecję.
– Jasne. A ten film? Ambicja żony?
Też nie tak. Pomysł wykluwał się powoli, niepostrzeżenie, i kiedy byli w impasie, okazało się, że po prostu jest.
– Zawsze chciała przejść do telewizji. Ale to... ostateczność. Mówię o emisji filmu. Zbyt drastyczny jak na masową widownię. Chodziła z aparatem i kamerą za ludźmi z listy, nawet zagadywała ich, niby w ramach ulicznych sondaży. Są, mówią, a potem ta lista i wiadomość, że już nie żyją.
– Mocne – mruknął Jones.
– Dranie omal nie zabili naszego dziecka. Biorą po trzynaście pensji rocznie, pakują miliardy w niepotrzebny węgiel i koleje do przewozu powietrza, kradną, kombinują... Musiałem mieć mocny materiał na wypadek, gdyby nie udało się odzyskać dowodów. I wcale nie wiem, czy go wykorzystamy. Baśka montuje i płacze. Dla niej to żywi ludzie.
– A te dowody... Są do odzyskania?
– Właśnie dlatego zwróciłem się do ciebie. Wszystko sprowadza się do chronologii. Gdybym wykazał, że najpierw była prognoza i mój list do rządu, potem oni podtrzymali decyzję i ludzie zaczęli umierać, ja posłałem kolejne pismo, oni znów nie odpowiedzieli, a na koniec, jak już trzy czwarte wytypowanych nie żyło, dobrali się do pamięci komputera... Wiesz, moje kopie listów niczego nie dowodzą, a oni oryginały zniszczyli i mogą twierdzić, że prognozę dorobiłem po fakcie.
– Mogą – przyznał Amerykanin.
– Tylko że to Cray. Superkomputer. Nawet jeśli zrobili mu pranie mózgu, zostały ślady tego prania i wyniki operacji pomocniczych. Mówiłem: dajesz mu zadanie, on coś tam robi, a ty otrzymujesz wynik. I nie wiesz, jak do niego dochodził. Nie ma cudów, by prześledzić wszystkie operacje i zatrzeć sto procent śladów. Żeby wyliczyć, kto umrze, a kto nie, musiał opracować i statystyki takich przypadków, i własne metody oceny. Buszował w bazach danych, płacił za dostęp, zostawiał rachunki do zapłaty. To była potężna operacja, zostało mnóstwo śladów. Gdyby producent przysłał ekipę techniczną, powiedzmy, w ramach serwisu...
– Wiesz przecież, czym to się skończy – powiedział spokojnie Jones. – Na jednej szali położymy słowo amerykańskich ekspertów, po prawdzie w stu procentach związanych z wojskiem, wywiadem, a przynajmniej władzami federalnymi, a na drugiej oświadczenia waszego rządu.
– I nawet wiem, komu uwierzą Polacy – uśmiechnął się lekko Rafał. – Nawet nasze sądy...
– Zgadza się. Tylko że to oznacza obalenie rządu zaprzyjaźnionego państwa, nawet nie za zgodą, a wręcz na polecenie Waszyngtonu.
– Daj spokój...
– Tak to będą komentować. Francuzi choćby.
– Sram na Francuzów. Mogli mi zabić dziecko.
– Ciebie też mogą zabić. Nie doceniasz stawki w tej grze. – Jones wyjął notes. – Daj mi adresy adwokatów.
– Słucham?!
– „Wysłać po mojej nagłej śmierci” – rzucił kpiąco Amerykanin. – Firma przebadała ten scenariusz. Zdziwiłbyś się, jakie badania zlecają nasi szefowie. Akurat te miały sens. Wyszło, że w jednym przypadku na trzy adwokat zagląda do depozytu. Bo czemu nie? Klient nie żyje, nikt go nie pozwie, a po co się narażać? W dziesięciu procentach zagląda, zanim klientowi włos spadnie z głowy. I często sprzedaje depozyt akurat temu, przed którym miał zabezpieczać. Mówimy o prawnikach, Rafał, nie o zakonnicach.
– Ro... rozumiem. Ale po co ci...?
– Mamy przejąć tę sprawę? OK. Ale CIA ma swoje procedury. Muszę się ich trzymać.
Długopis zawisł nad czystą kartką. I tak pozostał.
– Ja... wolałbym nie. – W salonie znów było zimno, ale Rafałowi udało się spocić. – Wybacz, Norman. Gdyby o ciebie chodziło... Ale jesteś tylko... no, urzędnikiem. Kto wie, co strzeli do głowy tym na górze. To sprawa grubego kalibru. Ja sam... Przecież ufam ludziom z PO, nawet rozmawiałem o tej sprawie z... no, jednym z liderów. I tylko mu opowiedziałem, w czym rzecz. Nie dostał żadnych materiałów. Politycy to politycy. Nie można im ufać. No i konsultują się, informacja wycieka...
Popatrzyli sobie w oczy. Niedługo, ale Jones był niezłym psychologiem.
– W porządku – uśmiechnął się. – To powiedz, do kogo trafią te rewelacje, gdyby coś ci się stało.
– Nic mi się nie stanie.
– W tym kraju co drugi kierowca jeździ po pijanemu. A to poważna sprawa. Taki materiał w rękach dziennikarza, o Lepperze nie mówiąc... Zrozum: musimy działać delikatnie. To nasz komputer, już wplątałeś nas w antyrządowy... no, może nie spisek. Ale, powiedzmy, w działalność. Coś z tym musimy zrobić. Po irańskiej hecy nie stać nas na utratę europejskich sojuszników. Nawet Wielka Brytania chyba nie poprze nas tym razem. Jeśli Polska się wycofa... Proszę cię, Rafał. Pamiętam jeszcze, jak stałeś na czatach, żeby mnie SB nie capnęło. Zaufaj mi trochę.
– Ufam ci. Ale... tamtym też. Depozyty są bezpieczne, naprawdę. Nikt ich nie otworzy, a gdyby coś mi się stało, trafią do odpowiedzialnych ludzi. Żaden tam Lepper. PO, PiS, Wyborcza... Ale to nierealne, bo zaznaczyłem, że musiałaby i Baśka... Nie mamy samochodu, mała szansa, że oboje zginiemy w jednym wypadku.
– Premię mi przez ciebie obetną – westchnął Jones, chowając notes. – Trudno. Zdradź chociaż, co zrobisz, jeśli Departament Stanu odprawi cię z kwitkiem. Nie ma przeglądu Craya, nie ma dowodów. Co wtedy?
– Film – rzucił krótko Rafał.
– To nie dowód.
– Pójdzie przed wyborami. Ujmie parę procent rządzącym, doda tym, co trzeba. Co najmniej parę. Powstanie nowy rząd, dzięki mnie między innymi uzyska większość. Mogą mnie sądzić, proszę bardzo. Może nie mam dowodów, że dranie wiedzieli i palcem nie kiwnęli, ale i oni nie udowodnią mi kłamstwa. Jak znam życie, sąd zacznie szukać ekspertów od Craya i za dziesięć lat doprosi się opinii biegłych. Pewnie dwóch przeciwstawnych i sprawa zdechnie.
– Tak. – Jones pokiwał głową. – W Polsce to się może tak skończyć.
– Na 79% – uśmiechnął się Rafał. – Ten temat też mu podrzuciłem. Dla zabawy.
– Kurwa. Załatwią nas kiedyś te maszyny. – Jones oglądał czubki butów, sprawiał wrażenie przygnębionego, a kiedy podniósł wzrok, w jego oczach czaił się smutek. – To prawda, że prosiłeś o posadę w ministerstwie?
Rafał zesztywniał.
– Skąd wiesz?
– Spotyka się czasem starych znajomych z Solidarności. Zgadało się o twoim ojcu... Już nie pamiętam, z kim rozmawiałem. Wspomniał o tobie.
– To dziwne. – Rafał mówił wolno, usta miał drętwe. – Rozmawiałem z jedną osobą z Platformy, ściśle poufnie. I przysięgał, że nikomu...
– Jestem z CIA – przypomniał łagodnie Jones. – Mniejsza, skąd wiem. Pytam, czy to prawda.
– To ważne?... I co w tym złego, że chcemy skorzystać? Chyba robimy coś dobrego dla ludzi, nie? Nie mów mi, Norman, że z was bezinteresowni skauci.
– Nie mówię.
– Połowa tych kredytów – wskazał puste miejsce po telewizorze – poszła na leki. Żadne koperty dla ordynatorów. Na zwyczajne legalne leki z apteki. Nie mam zamiaru patrzeć, jak dzieci mi umierają, bo nie stać mnie na wykup recepty. A to może wrócić. Mam doktorat, obsługuję maszynę mądrzejszą niż cały parlament, a zarabiam jak sprzątaczka. Dziwisz się, że coś próbuję z tego wyciągnąć?
– Więc to kwestia pieniędzy? – zapytał spokojnie Jones. – A gdyby tak ktoś... dobrze zapłacił?
– Nie słuchasz, co mówię. Omal nie straciliśmy z Baśką dziecka. Zrobimy wszystko, by inni nie tracili swoich dlatego, że krajem rządzą tępe dupki. O to chodzi. A etat w ministerstwie, jej film, może kariera w telewizji to premie ekstra. Będą, dobrze, nie będzie, też dobrze. Jak obalaliśmy z ojcem komunę, to też nie dla forsy. Był ogrodnikiem. Badylarzem. Wiesz, co w peerelu znaczył badylarz? Pierwszy w klasie miałem magnetowid, z mojego kieszonkowego żyła połowa kumpli.
– Rozumiem. A gdyby... – Jones zawahał się – rząd amerykański poprosił, byś zostawił sprawę w spokoju?
– Chodzi o Iran? Nie bój się, jak prawica przejmie władzę, przyśle wam więcej żołnierzy. Interesy USA nie ucierpią na tym, że pokażemy w telewizji nasz film.
– Więc to postanowione?
– Przykro mi. Lubię was, ale jestem Polakiem i muszę dbać o swój kraj.
– To ostateczna decyzja?
– Kocham Baśkę – Rafał uśmiechnął się. – Nie wiem, czy dają Oscara za dokument, ale jeśli dają, to ma go w kieszeni. Większość już zmontowała, te żywe trupy, ich uśmiechy, rozmowy... Dorzucimy część wojskową, poczekamy na bilans operacji irańskiej i mamy bombę, od której zadrży Hollywood. Nie spuszczę do sedesu takiego... kurczę, właściwie arcydzieła. Naprawdę dobrze to zrobiła. Ma dziewczyna talent.
– Rozumiem – powiedział Jones. Posłał Rafałowi niewesołe, przeciągłe spojrzenie, a potem sięgnął do marynarki. Rafał próbował skorzystać z okazji i zerknąć, czy pod lewą pachą nosi kaburę. Dlatego przegapił najważniejsze.
Ocknął się pół siedząc, pół leżąc na brzegu fotela. Nie więcej niż sekundę czy dwie później. Ale przerwę w życiorysie jednak miał. Norman, którego przedtem widział w fotelu, stał teraz nad nim.
– Nie ruszaj się – mruknął, nie patrząc gospodarzowi w oczy. Ułożył na stoliku mały czarny paralizator, połączony drucikiem z czymś metalowym, tkwiącym w brzuchu Rafała. Rafał czuł to coś i dziwił się, bo kończyn jakby nie miał. Bolały, ale nie czuł ich. – Najnowsza zabawka. Reaguje na zmiany sygnału kontrolnego i wali kolejne impulsy.
Amerykanin wyszedł z salonu. Kiedy znikał za zakrętem schodów, Rafał spróbował unieść rękę.
Tym razem zdążył poczuć i zapamiętać ból.
Może i nie stracił przytomności. Ale nie zapamiętał, jak i kiedy Jones wrócił z piętra. Nie było go, a potem, nagle, znów stał obok, rozkręcając pokrywę komputera.
– Wiem, wiem – westchnął. – Nie jesteś idiotą, nie trzymasz tego na twardym dysku. Ale mamy swoje przepisy. Każą, to robię.
– Co... robisz? – Język z trudem obracał się w ustach. Rafał sam siebie nie rozumiał.
– Dasz mi adresy tych adwokatów?
– Spier... dalaj.
Jones nie wyglądał na obrażonego czy rozczarowanego. Spokojnie wymieniał dysk na bliźniaczy, wyjęty przed chwilą z walizki.
– Lubię cię, Rafał. Naprawdę. I przykro mi... Więc nie będę chrzanił o torturowaniu żony czy dzieciaków. Powinienem, ale pieprzyć reguły. – Dokręcił pokrywę komputera, wyjął z neseseru pogięty grzejnik elektryczny, zakończony wysłużonym, sztukowanym kablem. – Mała ma pięć lat, prawda? Wyniosę ją. Za darmo. Nic nie musisz mówić. Dostała kopa z paralizatora i nie zapamięta nocy. Ot, zwarcie, pożar, dzieciak obudził się, jakoś wydostał z domu. Cud. Zdarza się. Ale chłopak za dużo wie.
– Ty... ty...
– Nic nie mów. To cholerstwo potrafi kopnąć nawet jak ktoś się głośniej odezwie. – Włączył grzejnik do kontaktu, ustawił obok firanek, przy koszu na stare gazety. Wyjął opakowanie aerozolu, popsikał dookoła. – I nie bój się, nie będzie bolało. Zwiększę moc, dam porządnego kopa i się nie obudzicie. – Wrócił do walizeczki, wyciągnął to, co Rafał wziął za termos. Butla, aluminiowa chyba, miała na końcu zawór i przewód z maską, przypominającą te używane w zestawach reanimacyjnych.
– Co... chcesz...?
– Tlenek węgla. Po polsku... czekaj... Zair? Nie, zaraz... czad. No tak, jak ta muzyka. Norma przy pożarach. Myśleliśmy o gazie, ale to jest lepsze.
– Ten fa... facet... wczoraj... Z gazowni...
– Był od nas. Rozglądał się. To ma być wypadek.
– Nie... da rady. Za... bezpieczyłem... się.
– Wiem. Redakcje poważnych pism. No i partie. Też te poważne. Pewnie dostaną twoje przesyłki. Tylko co z tego? Wcześniej będzie list od ambasadora USA. Z prośbą. Nie odmawia się ambasadorowi USA. Nie w tym kraju i nie w poważnych instytucjach. Już współpracujemy. Jak myślisz, skąd się wziął wczoraj nasz technik?
Rafał milczał. Nie mógł się ruszać. Ale myśleć mógł.
– Norman... Dlaczego?
Tamten powoli, delikatnie założył maskę na jego twarz. Raczej nie z myślą o tym, by nie zostawiać śladów. Nie miała ani jednego twardego elementu, ofiara mogła miotać się jak szalona bez żadnego pożytku dla podejrzliwego patologa, który przyglądałby się potem zwłokom. Nie, Normanowi nie chodziło o bezpieczeństwo operacji. Po prostu nie pasowała mu ta robota.
– Nie rozumiesz? – zapytał cicho. – Z tego samego powodu, dla którego przywoziłem wam wtedy papier na ulotki. W obronie demokracji.
– Co?
– Omal jej nie rozpieprzyłeś, ty i ten komputer. Komuniści przy was to... Naprawdę nie rozumiesz? To kurestwo przygwoździ każdego polityka. Może nie u was, ale w Stanach, gdzie nawet sracze są skomputeryzowane... Nie da się rządzić, jeśli co rusz jakiś mądrala wyciąga listę zmarłych, podsuwa politykowi pod nos i woła: „ty ich zabiłeś”. Nasze sądy, wiesz, jakie mamy sądy. Puszczą w skarpetkach rząd federalny. Państwo się rozleci. Wybacz, Rafał, ale Ameryka nie dorosła do twojego pomysłu. Teraz, jak dostaliśmy nauczkę, da się wszystko naprostować. Blokady w przepływie danych, obowiązkowy element losowy przy wyznaczaniu kolejek do medycznych zabiegów... Przygotujemy się i kiedy ktoś u nas powtórzy twój pomysł, rząd zdoła się wybronić. Ale nie teraz. Potrzeba wielu ustaw i wielu lat. Teraz... no, rozwalasz fundament demokracji. To nic osobistego, stary. Naprawdę. Ale jestem z CIA, a my mamy demokracji bronić. – Lekkim ruchem odkręcił zawór przy butli, pochylił się ku paralizatorowi. – I nie martw się. Zadbamy o twoją małą. Tyle możemy dla ciebie zrobić.