16678

Szczegóły
Tytuł 16678
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16678 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16678 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16678 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ostatnia Wieczerza Paweł Huelle Ostatnia Wieczerza Wydawnictwo Znak Kraków 2007 Opracowanie graficzne Przemysław Dębowski Fotografia na okładce Ben Willikens, „Abendmahl”, © VG Bild-Kunst, Bonn 2006 Adiustacja Urszula Horecka Katarzyna Mach Korekta Barbara Gąsiorowska Anastazja Oleśkiewicz Łamanie Irena Jagocha Opieka redakcyjna Małgorzata Szczurek © Copyright by Paweł Huelle, 2007 ISBN 978-83-240-0793-6 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl Panu Jerzemu Keilingowi Historyję tę autor, który ją napisał, tak chciał mieć w imionach ukrytą, że nawet kraju, w którym się stała, nie chciał wyrazić dla wielkiej szkarady, która się w niej stała, nie chcąc kraju, familjii i krewnych, jeszcze podobno żyjących, wstydzić, przydaje jednak: kędyż-kolwiek się stała, dosyć na tym – jako on mówi – że jest prawdziwa Michał Jurkowski, Historyje świeże i niezwyczajne, około 1714 Byłem dla nich życiem, lecz oni byli dla mnie śmiercią Mani, Psalm CCXLVI Rozdział I Dziwne konsekwencje dziwnego przebudzenia Wieści, które przywiózł Jussuf z tamtej strony rzeki, były zatrważające. Rządowi przeczesywali dolne miasto i żaden zakątek nie dawał schronienia. Czarne lśniące motocykle, które wydawały się zbyt ciężkie, aby przeskoczyć wąski strumień w dolinie lub gonić za jakimś rebeliantem po schodach zaułka, w istocie były zwinne jak ważki. Nieszczęśnik, który liczył na ociężałość maszyny i pofolgował nogom – lub dostał zadyszki – płacił życiem. Zabijanie nie przypominało egzekucji. Gdy powstaniec znajdował się w zasięgu krótkiej broni, padał od strzału brzmiącego jak suche plaśnięcie. Czasami, gdy jeździec znudzony monotonną służbą postanawiał się zabawić, przechodnie otrzymywali za darmo spektakl ulicznego teatru. W takich razach motocykliści najchętniej posługiwali się stalowym cienkim drutem bez koszulki. Dławił szyję prędzej od hiszpańskiej garoty. Gdy obok Fontanny Wolności jeden z motocyklistów najpierw zarzucił uciekającemu pętlę na szyję, po czym powlókł trupa wokół placu – publiczność przy stolikach kawiarni El Ra-szid powstała z miejsc, aby owacją nagrodzić ten popis. 9 – To prawda – Jussuf jak zwykle dłubał wykałaczką w zębach – że wszyscy ich nienawidzą. Ja też. Psy, których nikt nigdy niczego nie nauczył. Ale dlaczego robić to w biały dzień? Na oczach dziennikarzy? Mieszkańców? Można było wygarnąć ich wszystkich w nocy, kiedy miasto śpi, zwieźć do portu, wsadzić na jeden z panam-czyków, co to przez lata rdzewieją przy nabrzeżu, i normalnie potopić pięć mil od brzegu. Tak jak Mao Tse--tung wszystkie kurwy w Chinach. No nie? Jussuf lubił wygłaszać takie kwestie. Zawsze wynikało, że to i owo czytał albo przynajmniej coś wiedział od jednego ze swoich nauczycieli. – O ile pamiętam film – powiedziałem, przywołując kelnera – to tych pięć czy dziesięć tysięcy prostytutek zatopiono w rzece. Rozumiesz, Jussuf? W rzece, nie w morzu. Przyjął kawę i szklankę zimnej wody. – To gówno i tamto gówno – mówił wolno, cedząc każde słowo. – W dodatku niewierne – dodał, żeby nie było najmniejszej wątpliwości, co o tym wszystkim myśli. – Jaka różnica? – Taka, że ciała tych kobiet jeszcze przez setki mil unosił prąd rzeki. A w morzu? – Rekiny – zachichotał – wielki wypas rekinów. Chociaż powstańcy to padlina. Cuchną za życia. Ani jednego z nich nie żałuję. Rozumiesz? Ani jednego. Jeżeli się wkurzyłem, to właśnie dlatego – wskazał ręką na kulę słońca – że za dnia, zawsze przy takiej okazji utłuką paru spokojnych ludzi. A dziennikarze to psy niewiele lepsze. Tacy jak rządowi. – Podał mi list od Arystona i zapytał: – Mówiłeś coś o filmie? Pamiętasz tytuł? Nie pamiętałem. Aryston, który nigdy nie używał telefonu, faksu ani komputera, donosił, że nasza lekcja nie odbędzie się ani dzisiaj, ani w ciągu najbliższych dni. 10 Nie tylko ze względu na sytuację. „Wyjeżdżam do wioski Oasin w sprawach niecierpiących zwłoki”. To było całe wyjaśnienie, po którym zapisał kilkanaście nowych zdań do tłumaczenia. „Lepiej siedź w domu ze słownikiem i do niczego się nie mieszaj, odezwę się po powrocie” – kończył znów po angielsku. Jussuf, nie uzyskawszy odpowiedzi na temat filmu, wskazał palcem na starożytne pismo; akapit drobnych liter w kaligrafii Arystona miał w sobie coś rzeczywiście dostojnego. – Czy przyjechałeś tutaj po naukę? I co ten stary wie? Mnie to nic nie obchodzi. Jestem tylko gońcem. Ale wiesz, co mówią? Że wcale nie nazywa się Aryston. I nie jest Grekiem. Wy, z Europy, zawsze się dacie nabrać. Zapłaciłem za przesyłkę. Powiedziałem, że odpowiedzi nie będzie. Wsiadając na skuter, odparł: – I tak nie wracam na dół. Nie jestem głupcem! Pamiętam, że w moim mieszkaniu tuż nad kawiarnią zepsuła się klimatyzacja. Odłożyłem zadanie domowe dla Arystona i z aparatem fotograficznym wyszedłem znów na ulicę. Linia biegnąca na drugą stronę rzeki, aż do gmachu starej admiralicji, była nieczynna. Przystanek, przy którym eksplodował kilka dni wcześniej pełen pasażerów autobus, był nadal jedną wielką dziurą, otoczony – chyba jedynie dla formalności – policyjną taśmą. Niemal pustą, rozżarzoną od słońca ulicą dotarłem do Wzgórza Proroków. Przy ogromnych lornetach, gdzie zawsze kręciło się wielu turystów, nie było nikogo. Ale, o dziwo, zębata kolejka zbudowana tu w czasach Anglików jeździła jak codziennie. Zauważyłem to natychmiast, widząc, jak dwa błękitne wagoniki mijają się powoli w połowie drogi. Dokładnie tam, gdzie wśród oliwkowych gajów, otoczony palisadą cyprysów, wzno- 11 sił się koptyjski klasztor. W dole, za niewielkim korytem wyschniętego potoku rozciągało się stare miasto opasane murami, zza których strzelały w niebo minarety i wieże przybytków chrześcijańskich. Wagonik z czasów królowej Wiktorii piął się powoli do góry, a ja rozmyślałem o Arystonie, który umawiał się z każdym ze swoich uczniów z osobna, w różnych częściach miasta, zupełnie tak, jakby nauczanie greki wymagało głębokiej konspiracji. To jego absurdalne dziwactwo można było tłumaczyć na wiele sposobów, ale właśnie teraz, czekając na błękitny wagonik kolejki, który minął już koptyjski klasztor i piął się mozolnie w górę obok muru żydowskiego cmentarza, doznałem drobnego olśnienia: Aryston zawsze się starał, aby przygotowany przez niego tekst w mniej lub bardziej pośredni sposób wiązał się z miejscem, gdzie udzielał lekcji. Dlaczego jednak zabrał mnie któregoś razu na to właśnie wzgórze, gdzie nic nie miało chyba związku z Apologią Arystyde-sa? I jak to wtedy szło? – Wówczas to Arystydes z Aten zwrócił się do cesarza Ha-driana tymi słowy: Zmyślają, że Dionizos jest bogiem i był nauczycielem pijaństwa, uwodził żony bliskich, aż oszalał, by w końcu zostać uśmierconym przez Tytanów. Jeśli więc Dionizos nie mógł samemu sobie przyjść z pomocą, gdy go zabijali, i w dodatku okazał się szaleńcem, włóczęgą i pijakiem, jak może być bogiem? I jak pomagać ma innym ten, który sam sobie nie mógł udzielić pomocy? Co innego Jezus, dostojny Imperatorze... – Jakkolwiek by to brzmiało – powiedziałem wówczas, przetłumaczywszy z wysiłkiem zwłaszcza ostatnie zdanie – jakkolwiek by to brzmiało, argument Arystydesa 12 jest głupi. Jak można w ten sposób bronić chrześcijaństwa? Przecież niemal dokładnie tych samych argumentów używali przeciwnicy Jezusa. Był dla nich nikim innym, jak właśnie włóczęgą, szaleńcem, pijakiem i dziw-karzem. No i nie pomógł sobie, w związku z tym jak by miał pomagać innym? To, co Arystydes mówi o Dionizosie, przeciwnicy Jezusa mówią o nim. Czy to zwyczajna w takich razach symetria argumentów? Aryston nie odpowiedział na moje wątpliwości. Kiedy wagonik kolejki wypełniony turystami ruszył w dół, uniósł się z ławki, na której spędziliśmy już dobrą godzinę, i wskazał koptyjski klasztor. – Czy wiesz, że to najstarszy kościół w tym mieście? A może w ogóle najstarszy zachowany kościół chrześcijan na świecie? Jadąc teraz w dół zupełnie pustym wagonikiem, pomyślałem, że i ten jego wybór nie był przypadkowy. Tekst, jakim wówczas mnie zamęczył – a mówiąc ściśle, jego najtrudniejszy fragment – pochodził z pierwszej w dziejach apologii. Czy to Hermiasz, czy Teofil z Antiochii, czy Apolinary z Hierapolis, Milicjades, Ta- cjan Syryjczyk, Justyn Męczennik, czy nawet imiennik mojego nauczyciela Aryston z Pelli, wszyscy oni napisali swoje obrony chrześcijan już po tej słynnej, wielkiej i wspaniałej mowie Arystydesa z Aten. Może dlatego najstarsza apologia miała być odczytana właśnie w miejscu z widokiem na najstarszy kościół? Cóż zresztą wiedziałem o Koptach? Tylko raz, jako turysta, w Bazylice Grobu słyszałem ich śpiew. Był potężny, archaiczny i tak piękny, że nawet w rosyjskich cerkwiach takiego nie słyszałem. Z dolnej stacji kolejki dostałem się na stare miasto piechotą. Pozornie nic się pośród wąskich uliczek nie działo. 13 Lecz zaciągnięte żaluzje sklepików, puste tarasy kawiarń i nieliczni turyści pomykający chyłkiem do hoteli – wszystko to sprawiało wrażenie dość ponure. Tylko na skraju ormiańskiej dzielnicy ujrzałem kilku chłopców kopiących na ulicy piłkę. Byli szczęśliwi, ponieważ żaden samochód nie wchodził im w paradę. Taksówka, którą wreszcie udało mi się złapać, jechała wolno, jak na pogrzeb. Na moście, przy wojskowym posterunku, chciano nas zawrócić, ale legitymacja dziennikarska – nieważna zresztą i wymięta – którą o dziwo odnalazłem w kieszeni marynarki, utorowała nam drogę. – Wszystkiemu winni Amerykanie – mówił kierowca, bacznie obserwując mnie w lusterku. – Najpierw płacą rebeliantom, potem każą ich zabijać i na koniec to wszystko filmują. Ameryka jest czystym złem. Gdyby nie ona – ten kraj byłby szczęśliwy. Jak kiedyś Liban. Przytaknałęm, płacąc mu za kurs przed gmachem admiralicji. Olbrzymi plac z Fontanną Wolności pośrodku, przy której drzemały dyskretnie przyczajone dwa pancerne samochody, tętnił normalnym życiem. Tylko oko wprawnego obserwatora dostrzec mogło nieco mniej niż zwykle riksz i taksówek, które – wirując w wielkim kołowrocie ronda – odrywały się od niego co chwila niczym pojedyncze owady, by wylądować na jednym z dwóch postojów: przy hotelu Continental, gdzie pasiaste markizy kawiarni El Raszid przypominały epokę księcia Alberta, oraz pod budynkiem admiralicji, gdzie właśnie wysiadłem. Legitymujący przechodnia policjanci, których spostrzegłem kątem oka, zmierzając wolno na taras kawiarni El Raszid, należeli w tym mieście do normalnych widoków codziennego dnia, tym bardziej więc postanowiłem zrezygnować na przyszłość z usług Jussufa. Firm kurierskich na telefon było w mieście kilka, dlaczego więc mia- 14 łem wysłuchiwać niestworzonych bredni? Zapewne poprzedniego dnia chłopak odwiedził jedną z tych podejrzanych spelun na przedmieściu, gdzie przy dźwiękach rytmicznej, potwornie piskliwej odmiany lokalnego techno, pod plakatami ruchu wyzwolenia, pali się sprowadzany z Afganistanu kif. – Musiał mieć niezły towar – pomyślałem, podchodząc do tarasu kawiarni El Raszid – skoro jeszcze dzisiaj, jadąc do mnie do górnego miasta, miał takie wizje. Mimo to, rozpoznając w siedzących przy sąsiednim stoliku parę rosyjskich turystów, zapytałem w ich języku: – Czy widzieli państwo motocykle? – Harleyowcy – zwróciła się dziewczyna do mężczyzny – mieli światowy zlot w Rijece. Byliśmy tam – popatrzyła na mnie z uśmiechem – w zeszłym roku. Ale tutaj? – Tu spokojnie – powiedział jej towarzysz – rozruchy trwają od rana, ale w porcie. Wojsko otoczyło nadbrzeżne dzielnice tak szczelnie, że mysz się nie prześlizgnie. O, właśnie! Mówiąc to, jak wszyscy inni spojrzał w niebo. Nad placem, gdzieś spomiędzy iglicy meczetu Alego i wież kościoła Najświętszej Marii Panny Wniebowziętej, wyłoniły się trzy wojskowe helikoptery. Lecąc bardzo nisko, powodowały okropny hałas. Na wysokości gmachu admiralicji raptownie zmieniły kurs i poleciały wprost nad dzielnicę portową. Po chwili od strony morza dało się słyszeć głuchy łoskot kilku eksplozji. – Do wieczora – powiedział Rosjanin – będzie po wszystkim. – Jesteś Bałtem? – spytała mnie dziewczyna. – Masz taki twardy akcent. Skinąłem głową, pochylając się nad kartą lodów i deserów kawiarni El Raszid, którą znałem. Moi rosyjscy 15 sąsiedzi zajęli się sobą: młodzi i sympatyczni wyglądali na parę w poślubnej podróży. Aryston mieszkał w porcie, byłem u niego tylko raz z listem polecającym od profesora Hannovera: przyjął mnie w wąskim, długim przedpokoju i przeczytawszy pismo, powiedział niemal szeptem: – Niech pan tu więcej nigdy nie przychodzi, proszę to sobie zapamiętać. – A potem, po chwili milczenia dodał głośniej: – Jak już pan znajdzie kwaterę, proszę mi przysłać adres. Dam znać, kiedy nadejdzie pora. Proszę sobie nie wyobrażać, że jest pan jedynym uczniem. Później, kiedy spotykaliśmy się wiele razy w różnych częściach miasta, jego oschłość zupełnie mi nie przeszkadzała. Znał wszystkie języki starożytne i sam ten fakt budził najgłębszy respekt. Nigdy nie ośmieliłem się zapytać, czemu ani razu nie spytał o moją dysertację, podobnie jak nie próbowałem dociec przyczyn, dla których stosował ten swój dziwaczny system: o każdym kolejnym spotkaniu informował w krótkim liście przez gońca. Czy nie dowierzał poczcie? Wprost obelżywe zdawało się podejrzenie, że ma swój udział w kurierskich firmach miasta. Może w ten sposób Aryston pragnął utrzymać swoich uczniów w izolacji, tak aby niczego o sobie wzajem nie wiedzieli? Upał, zamiast zelżeć nieco wraz z popołudniem, tężał. W cieniu palm otaczających kolumnadę gmachu admiralicji siedział beznogi żebrak. Nie usunięto go stąd dzisiaj pewnie tylko ze względu na rozruchy: policja, wojsko i straż miejska miały co innego do roboty. Rzuciłem mu do miski srebrną monetę. Spojrzenie jego pokrytych bielmem oczu było okropne, ponieważ w istocie nie było spojrzeniem, lecz zapowiedzią pustki. Poczułem dreszcz, zupełnie jakby to było ostrzeżenie wyraźnie skierowane 16 do mnie: nie idź dalej. Ale szedłem, właściwie bez żadnego planu, ścieżką ogrodu botanicznego: rozciągał się na kilku hektarach za budynkiem admiralicji aż do alei Dioklecjana, od której odgrodzony był murem bez przejścia na tamtą, portową stronę miasta. Nie mogłem nie pomyśleć w tym momencie o Madame Sorge: była to jedyna osoba spośród uczniów mojego nauczyciela, którą poznałem, choć oczywiście przypadkowo. Aryston wyznaczył mi spotkanie w części ogrodu, gdzie terebinty tworzyły krąg razem z sykomorami. Pośrodku stała kamienna ławka z rzeźbionym pyskiem lwa: ujrzałem ich oboje pochylonych nad książką. Ona czytała coś powoli, on słuchał, od czasu do czasu poprawiając jakieś słowo albo dodając komentarz po francusku. Kiedy mnie ujrzał, nie mogłem już się cofnąć, spojrzałem zatem na zegarek, aby podkreślić, że jestem o umówionej porze, Aryston przywołał mnie skinieniem ręki, po czym przedstawił nas sobie – sucho i rzeczowo. Zanim zasiedliśmy do naszej lekcji, patrząc na jasną plamę kapelusza Madame Sorge niknącą w cieniu terebintów, spytałem, w jakim języku była książka, z którą pracowali. – Poemat Ferdusiego – odparł – słyszał pan o tym? Ponieważ nie słyszałem, dodał tylko: – To język staroperski. – I zaraz, swoim zwyczajem, zadał mi pytanie: – Widzi pan ścieżkę, którą odchodzi Madame Sorge? Jest kamienista, prawda, więc proszę mi przypomnieć, jak będzie „kamienisty”? Jak pan powiedział? „Trachys”? Dobrze, proszę poprawić tylko akcent, greka to nie francuski… Był to jedyny żart, jaki słyszałem od Arystona, zaraz zresztą przeszliśmy do nazwy własnej krainy Trachonitis, którą ewangelista Łukasz wymienia jako ziemię pogan. Teraz ławka pod terebintami była pusta, a mgliste wspomnienie Madame Sorge rozpływało się w rozżarzonym 17 powietrzu popołudnia niczym fantom dziwnego miasta w formie greckiego słowa trachys. Daleko za kamiennym murem, zbudowanym z resztek term Dioklecjana, słychać było krótkie karabinowe serie, syreny karetek pogotowia i kanonadę cięższych pocisków. Ogród założony w zeszłym stuleciu przez filantropa Hersza przyjmował te odgłosy ze spokojem, jak gdyby wzrastające tu rośliny należały do porządku, w którym polityka i wojna nie mają nic do powiedzenia. A jednak było to złudzenie. Gdy przechodziłem chińskim mostkiem nad okiem stawu, obserwując ogromne żółwie między płachtami ne-nufarów, bliska detonacja poprzedzona rozdzierającym wizgiem wstrząsnęła ziemią, drewnianą kładką, powietrzem, roślinami. Dopiero po kilkunastu sekundach, unosząc się z wody, gdy ostatnie kawałki kamieni, drewna, stali, ziemi i liści przestały opadać z szumem w lustro stawu, pojąłem, co się stało: pocisk uderzył w mur ogrodu. Odłamki skały – lub podmuch detonacji, a najpewniej i jedno, i drugie – zniosły kładkę. Z konstrukcji w stylu chińskim niewiele pozostało. Gdzieś na dnie stawu spoczywał mój aparat. Obok mnie dryfowały dwa martwe żółwie. Nie bez wysiłku wyszedłem z przybrzeżnego mułu. Ubłocone sandały były tak ciężkie, jak gdyby każdy ważył więcej niż kilogram. Nie miałem też zegarka, którego pasek musiał pęknąć w wodzie. Chciałem zapalić, ale w bocznej kieszeni marynarki zachlupotała tytoniowa breja. Bolała mnie głowa. Ułożyłem się na trawniku i, leżąc na wznak, patrzyłem w czyste, jasne niebo, po którym nie przeciągał najmniejszy nawet obłok. Było mi wszystko jedno, czy znajdzie mnie tu stróż ogrodu, policjant, żołnierz czy rebeliant; teraz, o zmierzchu, w nocy czy nad ranem, jutro, pojutrze czy za tydzień. Słyszałem wyrazy, które pozna- 18 wałem z Arystonem: anagaion, philos, plous, iatros, estin, angelos, hora, peristera. Widziałem rzekę, u której ujścia łowiliśmy z ojcem ryby. Płynęliśmy łodzią. Wokół nas ciągnęły się przybrzeżne bujne łąki, potem piaszczyste wydmy oślepiały nas swoim białym blaskiem. Szumiał słony wiatr, sosny pachniały żywicą, byliśmy szczęśliwi. Kiedy otworzyłem oczy, zmierzchało. Wtedy zobaczyłem wyrwę w kamiennym murze botanicznego ogrodu. Była szeroka, w kształcie wielkiej litery „U”. Po drugiej stronie, aleją Dioklecjana, wolno przejeżdżał pancerny samochód. Snop światła ze szperacza przemknął po trawniku. Usłyszałem krzyki. Samochód zatrzymał się, stanęło nade mną dwóch żołnierzy. Nie mogłem mówić. Chociaż wycelowali we mnie broń, sięgnąłem wolno ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki, tam gdzie powinna się znajdować moja stara prasowa legitymacja. Pierwszy kopnął mnie w bok. Drugi wrzeszczał coś nieustannie, nie rozumiałem ani słowa. Wreszcie udało mi się wyciągnąć rozmokły kartonowy prostokącik. Był to bilet kolejki, którą zjechałem ze Wzgórza Proroków do starego miasta. Z rękami założonymi na kark ustawili mnie pod murem, naradzając się z dowódcą patrolu. Dopiero wtedy powiedziałem po angielsku: – Chcecie mnie zastrzelić? Byłem tu przypadkiem, kiedy trafił pocisk. Mieszkam nad kawiarnią Hillel, w górnym mieście. Byli wściekli. Ale dowódca przywołał przez telefon wóz policyjny, gdzie odbyło się krótkie przesłuchanie. Znów przez telefon spytano właściciela domu, czy potwierdza tożsamość swojego lokatora. Potwierdził. Jechaliśmy przez labirynt portowych ulic, między rozbitymi barykadami, pośród płonących samochodów, opon, śmietników i magazynów. 19 – I co ty sobie wyobrażasz – zapytał sierżant – że odwieziemy cię do domu? A może do hotelu Ritz? Śmiech policjantów nie trwał długo. Z przecznicy wyjechał motocyklista. Na głowie zamiast kasku miał kominiarkę, przez ramię przewiesił kałasznikowa. Zanim kierowca zdążył wykonać jakikolwiek manewr, motocyklista cisnął w maskę koktajlem Mołotowa. Odjechał brawurowo, na jednym kole, a kiedy wyskakiwaliśmy z samochodu, ukryty już za załomem muru, otworzył do nas ogień. Leżałem na jezdni, dopóki nie ucichły strzały. Potem szedłem wolno wzdłuż jakiegoś budynku. Żaden z policjantów nie podniósł się z ziemi i nie ruszył za mną. Chociaż byłem w tej dzielnicy kilkakrotnie, zupełnie straciłem orientację. Znajomy róg, na którym rozpoznawałem trafikę albo sklep spożywczy, okazywał się jedynie podobny do tego, który pamiętałem. Krążyłem tak, nie wiem jak długo, wracając parę razy do miejsc, gdzie już przed kwadransem byłem. Wreszcie, udręczony w najwyższym stopniu, usiadłem na chodniku wsparty plecami o pusty kontener. Pędzący ulicą motocykl czy pancerny samochód nie robiły już na mnie żadnego wrażenia. Chciałem wytrzymać tak do rana, a potem dotrzeć do dolnego miasta. Wydostać się jakoś z tego labiryntu w świetle dnia. Nie zmógł mnie sen. Pewnie dzięki temu, po jakimś czasie, rozpoznałem dom po drugiej stronie ulicy. Byłem w nim tylko raz – kiedy z polecającym listem szedłem z drżeniem serca na pierwsze piętro do Arystona. Ponieważ spuchła mi lewa stopa, musiałem długo kuśtykać tych kilkadziesiąt metrów. Domofon był wyrwany, brama niezamknięta, schody w środku nieoświetlone. Zapukałem do jego drzwi. Nie odpowiadał, więc nacisnąłem klamkę. W długim przedpokoju, gdzie mnie kiedyś 20 przyjął, nie było żadnych sprzętów. Sypialnia, podobnie zresztą jak gabinet, przedstawiała niemal równie żałosny widok. Stare łóżko, mała szafka na książki, stół do pracy – to było wszystko, nie licząc porozrzucanej tu i ówdzie na krzesłach i taboretach garderoby. W kuchni stał stary kredens, podobny do tych, jakie produkowano na początku sześćdziesiątych lat ubiegłego stulecia w naszym kraju. Dopiero gdy zapaliłem światło, dostrzegłem uchylone drzwi do spiżarki. Na sznurze od bielizny, przytwierdzonym do stropowej belki, wisiał Aryston. Wróciłem do kuchni. Otworzyłem pierwszą z brzegu szufladę kredensu, żeby znaleźć nóż. Wtedy zadzwonił telefon. Szukałem przez dłuższy moment aparatu. Wreszcie znalazłem go – leżał ukryty w sypialni pod łóżkiem. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem twój głos. Wyglądało to mniej więcej tak: zdążyłem wstać i ze słuchawką w dłoni krążyłem po kuchni, nastawiając kawę. Twoje zdania docierały z daleka, patrzyłem przez okno na parę kotów przemykających jeden za drugim w głębokim śniegu, rudzielca i czarną, lecz w gruncie rzeczy żadna z dwóch rzeczywistości – ani ta zza okna, ani ta złożona z twoich słów – nie docierała do mnie, jakbym nadal był pogrążony w świecie absurdalnego snu. Co mogłem odpowiedzieć wówczas na pytania o obraz Mateusza? O akademików, o krytyków czy awangardyków? Co mnie obchodził wtedy Monsignore albo zdanie jednego z asystentów arcybiskupa? Wrzaski, donosy, kłótnie i afery? Nie mogłem zebrać myśli, jak gdyby niewidzialna nić nadal łączyła mnie ze wszystkim, co przeżyłem tam, po drugiej stronie świadomości. Dlaczego jakiś Jus-suf? Skąd przywędrował do mojego snu Aryston? Gdzie było miasto, przez które wędrowałem? Nigdy jeszcze sen nie wprawił mnie w stan zakłopotania, choć szczerze 21 mówiąc, było to coś więcej – wrażenie, że w każdym miejscu i w dowolnej chwili można przekroczyć granicę, za którą kontury rzeczy, spraw i ludzi tworzą odmienny wzór. Nie chciałem rozmawiać i wzięłaś to za opryskli-wość. Dzisiaj, kiedy spisuję tę kronikę, jest inaczej, choć – jak powiedział Mrożek – nie zobaczyłem tego, co pragnąłem, lecz to, co musiałem ujrzeć. Rozdział II czyli jak doszło do naszej pierwszej rozmowy z Mateuszem o Eucharystii, w skrajnie niesprzyjających, by nie powiedzieć: skandalicznych obyczajowo i akustycznie warunkach Oczywiście że byłem w Jerozolimie i pewne szczegóły snu, który opisałem ci w poprzednim rozdziale, mogły się w nim pojawić z taką dokładnością właśnie dlatego. Widok z Oliwnej Góry na wyschnięte koryto Cedronu, za którym wznoszą się mury i bramy starego miasta, był dokładną – jak to się mówi – reminiscencją tego, co podziwiałem oparty o skalny murek widokowego punktu. W ormiańskiej dzielnicy sfotografowałem chłopców grających w piłkę. Byłem w Bazylice Grobu i słyszałem akurat koptyjskie nabożeństwo. Kilka dni przed moim przyjazdem Palestyńczycy zdetonowali dwa wypełnione pasażerami autobusy. Przy ulicy Hillel, w kawiarni o tej samej nazwie, zamówiłem schłodzone białe wino. Niektóre detale snu dość łatwo mogłem wywieść z innych miast. Kolejka, którą jechałem w dół, pochodziła z Budapesztu: jej linia, zwana sikló, z tamtejszego placu Clarka prowadzi ostro w górę aż do pałacu królewskiego 23 na Wzgórzu Zamkowym, skąd roztacza się przepiękny widok na Dunaj, Peszt, budynek parlamentu oraz najstarszy most w tym mieście – Széchenyi Lánchíd. Ogród botaniczny do złudzenia przypominał ten z Zagrzebia, choć nie rosną w nim bliskowschodnie terebinty. Dalej jednak zaczynały się kłopoty: plac, admiralicja, rzeka, port – wszystko to było trudne do zlokalizowania, nie posiadało realnego pierwowzoru, przynajmniej w moim doświadczeniu. Album z Aleksandrii, który specjalnie w tym celu przeglądałem, nie przyniósł rozwiązania, podobnie jak teki dziewiętnastowiecznych, doskonałych rysunków Davida Robertsa. Powiesz, że nic w tym dziwnego, ponieważ sny mają nieodgadnioną logikę... Prawda, na przykład kościół Getsemani u stóp Oliwnej Góry zmienił się w tej historii (nie wiem, czy to jest dobre określenie) w koptyjski klasztor, który położony jest – przynajmniej w Jerozolimie – zupełnie gdzie indziej. Znowu pytasz – a cóż to ma do rzeczy? Pragnę jedynie ci przedstawić, ile włożyłem trudu i dociekań, aby wyjaśnić sobie to, czego być może wyjaśniać nie należy. Zostawmy zatem miejsca. Znacznie bardziej zadziwiająca w tego typu snach jest pamięć przedustawna. Mam na myśli to, że jeśli spotkasz po raz pierwszy kogoś – we śnie, rzecz jasna – posiadasz o nim pewną wiedzę, jak o kimś, kogo już wiele razy spotykałaś, choć ani razu wcześniej – czy to na jawie, czy to we śnie – nie miałaś z tym człowiekiem do czynienia. Dlatego mogłem zapisać o Jussufie „lubił wygłaszać takie kwestie”, bo najzwyczajniej to wiedziałem, choć prawdę mówiąc, niby skąd miałem tę wiedzę czerpać, skoro ktoś taki jak on wkroczył do mojego snu – czy świadomości – po raz pierwszy. 24 Jeszcze większy kłopot sprawił mi Aryston. To, że mnie kiedyś przyjął w swoim mieszkaniu, że mi udzielał wielu lekcji – takich jak ta zapamiętana, na szczycie góry – nie było przecież samym przedmiotem snu, jego – mówiąc trywialnie – akcją, widomym planem, przesuwającym się obrazem, przeciwnie – wszystkie te informacje pochodziły gdzieś z pamięci, choć przecież chyba nie tej samej, jaką uruchamiamy, rozmawiając ze sobą o kimś trzecim, kogo znaliśmy od dzieciństwa. Tutaj rzecz skracam: Aryston zstąpił do mnie z dawno przeczytanej książki, która musiała pozostawić w mojej duszy ślad znacznie głębszy, niżbym to podejrzewał w trakcie jej lektury: pamiętasz postać Baltazara w powieści Durrella? Stary, dziwaczny, pokręcony, miał swoje kółka wielbicieli, którym wykładał najskrytsze tajemnice kabalistycznych doktryn. Przemieniony w Arystona, w zupełnie innym czasie i przestrzeni snu, uczył mnie greki, której – jak dobrze wiesz – nigdy dostatecznie nie posiadłem. Odkrycie to – jeżeli mogę tak powiedzieć – dało mi pewien rodzaj wyzwolenia, wraz z objaśnieniem najtrudniejszego elementu. Gdybym uczęszczał do psychoanalityka, natychmiast uczyniłby z Arystona ojca, którego śmierć – konieczna z punktu widzenia rozwoju osobowości pacjenta – nastąpiła jednak przedwcześnie, przed przekazaniem najistotniejszych w życiu doświadczeń i tajemnic. Kiedy poznałem Mateusza, nie czytałem jeszcze Dur-rella, o jakimkolwiek wyjeździe za granicę nie mogłem nawet marzyć, a jednak moja pierwsza u niego w pracowni wizyta, którą właśnie teraz próbuję ci opisać, miała pewien element, który po tylu latach, pod nieco zmienioną postacią, pojawił się w tym śnie. Przez uchylone okna dochodził łoskot kolejki elektrycznej. Mateusz stał w kuchennej wnęce, szukając kor- 25 kociągu, Inżynier patrzył dookoła takim wzrokiem, jak gdyby wszystkie oleje, szkice, rysunki, akwarele i gwasze gospodarza napawały go niebywałym wstrętem. Podchodził do sztalugi lub ściany, przytykał wzrok niemal do samego płótna jak krótkowidz, po czym odwracał się do nas z wykrzywioną twarzą i grasejował – okhopne, sthaszne, hohendalne! – O co ci chodzi? – Korek nareszcie wyskoczył z butelki bułgarskiego wina i Mateusz rozlewał je do ciężkich, nigdy niemytych po herbacie szklanek. – Może sam namalowałbyś to lepiej? Mina Inżyniera wyrażała najwyższą irytację z domieszką pogardy. – Przecież nie o to chodzi – cedził – czy coś jest namalowane dobrze, czy źle. Chodzi o to, że w ogóle jest namalowane. Kuhwa, nie hozumiecie tego? – Ja, mówiąc szczerze, nie bardzo. – Spojrzałem Inżynierowi prosto w oczy. – Przecież ten człowiek, przybity ćwiekiem do ziemskiej kuli – wskazałem na płótno – wydaje z siebie okrzyk, który słychać we wszystkich galaktykach. A Bóg się nie pojawia. – Ja piehdolę – Inżynier złapał się za głowę i spojrzał na gospodarza. – Kogo ty tu zaphaszasz? Phawiczka jakiegoś? – To jego – Mateusz podniósł egzemplarz mojej pierwszej książki, która prawdę mówiąc, wówczas była jedynie kopią maszynopisu oprawioną w tekturę – ale i tak byś tego nie zrozumiał. – O żyć ushana! – warknął Inżynier. – Litehat w sztuce to spiehdolka. Mateusz kiwał wyrozumiale głową, dając do zrozumienia, że słyszał to już setki razy i niekoniecznie zgadza się z Inżynierem, który przeszedł teraz do ofensywy to- 26 talnej: podskakując jak bokser, podbiegał do kolejnych płócien i kartonów, krzycząc: – I co to, kuhwa, jest? Lite-hatuha piehdolona!! Fahba to wyschła khew! To zasuszona spehma sprzed stuleci! Malahstwo jest kaput!!! Skończyło się. Czy tego nie hozumiecie? Nagle wyjął z kieszeni brzytwę, która – jak widzę to dzisiaj – wcale nie znajdowała się tam przypadkowo, podszedł do obrazu, o którym przed chwilą wspomniałem – Ecce Homo – i w milczeniu, wolno, długimi pociągnięciami ostrza zaczął ciąć dzieło na wąskie paski. Gospodarz był zaskoczony, a może nawet oszołomiony, widząc tego rodzaju destrukcję: chodziło o to, że jest zaplanowana, wykonywana precyzyjnie na jego oczach, tak jawnie i bezczelnie, że aż dech zapierało. – To jest action dihect – Inżynier z satysfakcją odstąpił od płótna, które przypominało teraz tapetę albo plaster miodu – sztuka nowych czasów, a to – wyrwał jeden z pasków płótna i rzucił go na pochlapane farbą deski podłogi – możesz dać kuhwom z Ula na podpaski! – I wybuchnął nerwowym, donośnym śmiechem, który przez moment zagłuszył nawet stukot pociągu. Mateusz stał nieporuszony. Dopiero kiedy Inżynier podszedł do następnego płótna, gospodarz zastąpił mu drogę i mocowali się przez chwilę w zupełnym milczeniu. Była to pierwsza w moim życiu debata na temat nowoczesnej sztuki. Inżynier, o którym wiele jeszcze usłyszysz, był wówczas asystentem profesora Śledzia w Akademii, a jego dyplom przeszedł do historii tejże szkoły – dwadzieścia pięć pociętych brzytwą, zamalowanych na czerwono płócien komisja oceniła celująco. Stałem więc wtedy obok nich i prawdę mówiąc, byłem przerażony. Mateusz wyrwał w końcu brzytwę z dłoni Inżyniera, przyłożył mu do szyi ostrze i syknął: 27 – Ciąć sobie możesz swojego chuja, ale od moich rzeczy wara! I dopiero teraz zaczęła się prawdziwa bójka. Jej opis byłby zbyt długi i nużący, powiem ci tylko, że tłukli się prawdziwie, ostro, parokroć padając na podłogę. Brzytwa szczęśliwie też spadła na deski i w pewnej chwili mogłem ją podnieść i schować do kieszeni. Dwaj adwersarze poprzewracali niemal wszystkie sprzęty: sztalugę, krzesła, nocną szafkę, lampę, serwantkę i taboret. Koniec był równie efektowny. Mateusz uniósł Inżyniera jak ciężką belę drewna i cisnął nim w weneckie okno poniemieckiej willi. Czy zdajesz sobie sprawę, jaki to huk? Z pierwszego piętra na trawnik poszybował nie tylko zwolennik rewolucji. Wraz z nim frunęła w dół framuga i tysiąc odłamków szkła. W pracowni zapanował przeciąg, dziesiątki kartek poderwanych wiatrem wirowało między ścianami i sufitem, by wreszcie opaść na podłogę jak stado mew. – Czy ktoś, kto nazywa się Inżynier, powinien wypowiadać się na temat sztuki? – Mateusz stał nad umywalką i zmywał z twarzy krew. – Rozumiem, że to znaki czasu: miasto, masa, maszyna, proletariat, ale żeby aż tak? Słuchałem go i nie słuchałem równocześnie. Trzymałem w dłoniach kartkę, na której system kółek i linii równoległych tworzył coś na kształt świątecznego drzewka. – Ach, to kabała! – Mateusz wyraźnie się ożywił. – U góry masz Koronę, na samym dole zaś Królestwo! Otworzył następną butelkę wina i jak gdyby nic się nie stało, tłumaczył mi wstęp do sekretnej wiedzy. – Kolumna równowagi jest najważniejsza – mówił – lecz jeszcze ciekawsze jest to, że Bóg, zanim uczynił świat, musiał się skurczyć właśnie po to, aby starczyło miejsca. Rozumiesz? Aby starczyło miejsca! Ale dlacze- 28 go powiedziałeś Inżynierowi, że Bóg się nie pojawia? Nie wierzysz w niego? A może jesteś ateistą? Prawdopodobnie w tym momencie rozmowa potoczyłaby się niezwykle interesująco, gdyby nie to, że do pracowni Mateusza wkroczyło trzech milicjantów. Kto ich wezwał? Państwo Zielenkowie, oczywiście. Mieszkali pod pracownią, a ich natura, skryta i prostacka, cierpiała w stopniu niewymownym z powodu tego, że sąsiadować musieli z artystami. Przesiedleni tu kiedyś prosto z wioski, mieli jedyne hobby: dzwonienie na milicję, mniej więcej raz w tygodniu, ilekroć usłyszeli coś więcej od stąpania myszy lub zobaczyli coś, co przerastało ich wyobraźnię. – Obywatelu – powiedział sierżant – co tu się wyprawia? Znowu hałasy? Mateusz najspokojniej w świecie podał im dowód osobisty, po czym zapalił fajkę, siadając w fotelu, jakby państwo Zielenkowie wraz z całym swym zapleczem, na które składała się Milicja Obywatelska, ORMO, komitet dzielnicowy partii, klub działkowicza, koło gospodyń wiejskich, komitet osiedlowy, komitet domowy, a także Front Jedności Narodu wraz z komitetem parafialnym, zupełnie go nie obchodzili. – Awanturka? – Sierżant trzymał dowód w palcach i kiwał nim nad głową obwinionego. – Wstrzymamy doku-mencik i wezwiemy? Mateusz nie raczył nawiązać nawet wzrokowego kontaktu z milicjantem. – Okienka wylatują? – Obywatelu sierżancie – jeden z posterunkowych, przeglądając prace oparte o ścianę, trafił na obraz przedstawiający kobiecą głowę, z której wyrastał wełnisty las spiralnie poskręcanych ze sobą penisów – takich zboczków od razu do obozu. Po co je było likwidować, kurde... 29 – Zamknijcie pysk, Rydomski! – Sierżant nieopatrznie ujawnił nam nazwisko krawężnika. – Do polityki to wy się lepiej nie mieszajcie, bo rozum to akurat macie krótki, no ale tu panowie – zwrócił się do nas – są skargi, że śpiewacie pieśni! – Międzynarodówkę śpiewaliśmy, jak zawsze – powiedziałem bez wahania – i bardzo prosimy umieścić to w protokole. – Właśnie – Mateusz zza kłębów fajczanego dymu przerwał milczenie. – Międzynarodówka w protokole bezapelacyjnie! W tym momencie na schodach dał się słyszeć potężny łomot kroków Inżyniera. Na swój sposób okazał się geniuszem: żeby po upadku na trawnik jak gdyby nigdy nic wstać, otrzepać ubranie i udać się do pobliskiego baru Leśny, trąbnąć tam szybko parę wódek i wrócić w jeszcze lepszej niż poprzednio kondycji na miejsce misyjnej działalności, trzeba było mieć w sobie niezaprzeczalnie potężny, kategoryczny imperatyw. – Kuhwa. – Rzucił się w ramiona sierżanta, obślinia-jąc go pocałunkami. – Awangahda i millicja to najlepsza koalicja! – Jakby miał talent do tego rodzaju błazeństw i wyćwiczone chwyty, ten sam niedźwiadek wykonany został błyskawicznie – i właściwie bez sprzeciwu – na dwóch pozostałych milicjantach. Następnie Inżynier stanął na środku pracowni, rozłożył ramiona jak do lotu i oświadczył: – To ja, kuhwa, przez to okno! Ja sam! To się nazywa ekspehyment! Dupki, nie hozumiecie? I nie podoba się wam taka sztuka, phawda? Ale to jest przyszłość! A nie to. – Zwrócił głowę w kierunku opartych o ścianę, częściowo zamalowanych już blejtramów. – Nie to. – I wysmarkał się w ich kierunku na podłogę, co wyraźnie spodobało się milicjantom. 30 Kiedy wreszcie odeszli, po wypowiedzeniu przez sierżanta paru urzędowych formuł, Mateusz oświadczył: – Inżynier, wynoś się stąd. I więcej nie przychodź. Słyszysz? Nigdy więcej! Nawet się nie obraził. Nalał sobie pełną szklankę wina, wypił duszkiem, zachichotał i wychodząc, nucił: – Jeszcze dzionek nie tak bliski! Do przerwanej rozmowy wróciliśmy przy laubzedze i pilśniowej płycie. Mateusz wymierzył powierzchnię okna sznurkiem i ustawiając taboret jako podpórkę, powiedział: – Najważniejszy był przepływ światła! Iskra, która spłynęła w dół. Tak przynajmniej ujmują to autorzy kabały. – Wielki wybuch – ciąłem mozolnie płytę podtrzymywaną przez Mateusza – jest jeszcze mniej do wyobrażenia niż to, co przed chwilą powiedziałeś. – Właśnie – zmienił mnie przy laubzedze – gęstość materii przed rozbłyskiem. – Jeden przecinek sześć razy dziesięć do minus dwudziestej siódmej potęgi – wyrecytowałem – wedle Plancka. Punkt mniejszy od główki szpilki. I z tego to wszystko. Nawet ta cholerna płyta, my, trawa, obłoki, słońca, galaktyki, wszystko. Czy to możliwe? Każą nam w to wierzyć. I żeby chociaż klechy, ale nie: naukowcy. – Wielkie piehdut – Mateusz sparodiował Inżyniera – kosmiczny wythysk spehmy! A kiedy wreszcie przybiliśmy pilśniową płytę w miejsce wybitej szyby, naszkicował na niej kilkoma ruchami kolumnę równowagi, a obok dwie pozostałe – łaski i surowości. – Ten schemat – wyjaśnił – od dawna mnie już męczy, choć nie mam wątpliwości, że stworzyła go tylko gra wyobraźni. Ludzka ciekawość, nic więcej ani mniej. 31 Potem wyszliśmy z pracowni. Pamiętasz kładkę nad strumieniem? Tam gdzie kończy się ulica starych willi i pałacyków, środkiem miasta biegnie aż do morza głęboka rozpadlina, kilkumetrowej głębokości wąwóz z niewielkim potoczkiem. Właśnie na tym mostku Mateusz, który szedł pierwszy, nagle zatrzymał się, odwrócił i celując palcem we mnie, zapytał głośno, niemal krzycząc: – A która scena z Biblii jest, twoim zdaniem, najmocniejsza, oprócz początku, oczywiście?! Bo w swojej książce robisz aluzje, ale niczego nie chcesz powiedzieć jasno!!! Zabawne to było i spróbuj sobie wyobrazić tamtą sytuację prosto, realistycznie, bez żadnej symboliki, którą zazwyczaj dodajemy już po latach: tych dwóch stoi naprzeciw siebie na wąskiej kładce, przy czym ten, który pyta, oparty o poręcze jak bileter, broni przejścia temu, który ma udzielić odpowiedzi, rzecz dotyczy, jak powiedziano, Biblii, pod nimi szumi strumień, którego polo-dowcowy wiek określić można na jakieś dziesięć tysięcy lat, rozmawiać mają o księdze nie starszej niż trzy tysiące lat, miasto, które otacza to miejsce, liczy nie więcej niż sto lat, a obaj rozmówcy – gdyby w tym momencie zsumować ich lata – mają ich mniej niż siedemdziesiąt pięć. Zapytasz, skąd ta obsesja liczb, więc odpowiem, że nie może być inaczej, skoro przed chwilą – w tamtym czasie przeszłym – ledwie skończyliśmy rozmawiać o kabale, a teraz, kiedy zdaję ci z tego popołudnia relację, przechodzę już do następnych zdarzeń: otóż niewiele się zastanawiając, zanuciłem wówczas na kładce zupełnie nie wiem jak zapamiętany z dzieciństwa fragment śpiewanych nieszporów: Ty jesteś kapłan do końca wieka! 32 Na co Mateusz, już odwrócony i już schodzący z mostka, zawtórował mi głośno, śpiewając ze mną następny wers tej modlitwy: Wedle obrządku Melchizedeka! Starsza pani, która szła z naprzeciwka od strony dworku hrabiów Sierakowskich, spojrzała na nas mocno zaniepokojona i jeszcze z kładki, odwracając się w naszym kierunku dwukrotnie, przeżegnała na wszelki wypadek otaczające ją żywioły, albowiem – weź poprawkę na to, że już deczko byliśmy wstawieni – po drugiej stronie potoku powtórzyliśmy ów melodyjny zaśpiew, pełnymi głosami, po czym, rycząc ze śmiechu, ruszyliśmy żwawo lekkim zakrętem biegnącej w dół uliczki do Złotego Ula. Oczywiście, musiałem zaraz wytłumaczyć: dlaczego, po co i skąd Melchizedek, skoro są o nim tylko dwie linijki, a w całej Księdze pełno jest kobiet i mężczyzn o losach znacznie bardziej interesujących. Mniej więcej do narożnej apteki przy deptaku to, co było dla mnie najciekawsze, zostało powiedziane: nieznany, tajemniczy, enigmatyczny, pojawia się na scenie tylko raz, by w pyle i żarze popołudnia, na środku drogi, za którą dzisiaj rozciąga się pustynia Negew, powitać Abrahama. Ten powraca z bitwy, ale nie to jest ważne – mówiłem rozgorączkowany – tylko to, co mówi i czyni właśnie w tym momencie Melchizedek, archetyp wszelkich magów i szamanów. Staliśmy już na tarasie kawiarni, który w tamtych czasach, mimo ciepłego dnia, musiał być pusty, jako że oficjalny sezon jeszcze się nie zaczął, nagle Mateusz spojrzał na zegarek i krzyknął: – Koszmar, zgroza, jestem spóźniony, ty zajmuj stolik, ja zaraz wrócę z dworca! – I pobiegł przez przykościelny placyk, znikając za budynkiem poczty. 33 Cherchez la femme! – wyjaśniam ci uprzejmie, aby nie wchodzić tu w szczegóły. – Maryna była rozeźlona jego spóźnieniem i tym, że musiała czekać pięć minut na kochanka; taki był jej charakter – władczy i wyniosły; tak więc najpierw pokłócili się na peronie, albo przed dworcem obok postoju taksówek, i już krzyczeli o rozstaniu, o tym, że nigdy więcej, że to ostatni raz, że ona weźmie sobie hotel, a on prędzej zwiąże się z jakąś leciwą modelką z Akademii niż z taką awanturnicą, ale wszystko to – rzecz jasna – stanowiło jedynie wariant gry przedwstępnej, jako że po kilkunastu minutach głośnych uwag, wykrzyknień i ostatecznych sformułowań doszli do pracowni Mateusza: on, dzierżąc jej dwie walizki, ona z bukietem konwalii, które zdążył kupić od ulicznej kwiaciarki przed dworcem, a potem, dosłownie chwilę później, nastąpić musiało to, co zwykle następuje pomiędzy kochankami po dłuższym czasie niewidzenia. Czułem, że nie pojawią się w kawiarni co najmniej przez najbliższe dwie godziny, i jedyne, co usiłowałem sobie wówczas wyobrazić, to wzrok Maryny omiatający z tapczanu pilśniową płytę z rysunkiem trzech kabalistycznych kolumn: łaski, surowości i równowagi. Którą wybrała? Siedząc nad cienką kawą, poważniej zastanawiałem się jednak nad czymś innym. Pamiętasz tamto wnętrze? Złoty Ul dzielił się wtedy na całe kontynenty separowane siwymi przesmykami tytoniowego dymu i niewidzialnymi granicami. Cinkciarze, stare ziemianki, byli żołnierze Krajowej Armii, bywalcy wyścigów konnych, alfonsi na żołdzie Służby Bezpieczeństwa, ich śliczne, młode, początkujące kurwy, artyści faktyczni i mityczni, aktorzy z pobliskiej teatralnej sceny, drobni oszuści, hochsztaplerzy, przegrani lub wzbogaceni właśnie prywaciarze, nieco bogatsi kuracjusze z socjalistycznych sa- 34 natoriów, studenci, kolporterzy podziemnej prasy, profesorowie Akademii, trzeźwi albo od rana strąbieni dziennikarze, oficerowie handlowej marynarki, ministerialni urzędnicy w delegacji, prowincjonalne heroiny – wszyscy oni, zapewne nie pamiętając dawnej, jeszcze z cesarskich czasów nazwy tej kawiarni (bywali w niej rentierzy z Berlina, zbożowi kupcy z Drohobycza, polscy arystokraci z Ukrainy), wszyscy więc oni zapewne nieświadomie podtrzymywali ducha tego dziwnego miasta, którego herbem nie powinna być mewa z rybą w dziobie, lecz rozwiązły, findesieclowy anioł o imieniu Secesjona nauczający, że skoro wszystko już było i skoro wszystko mamy już za sobą, jedyne, co należy czynić, to chwytać chwilę i okazję: zawsze łapczywie, bez skrupułów i względów na tak zwane względy. Uśmiechasz się i myślisz, że przesadzam, czy jednak nie pamiętasz, że Złoty Ul był jak przedproże, poczekalnia, portal, przez który trzeba było przejść, aby wieczorem, już po zachodzie słońca, trafić w następny, niższy i dekadencki krąg do Spacia? Więc tak to szło w SPATiF-ie: pod ścianą sali Helmut ustawił swój kontrabas przy sekcji perkusisty, było już sporo ludzi, przy barze panował tłok, w którym jak piskorz wił się Inżynier znający chyba wszystkich gości: ujrzałem go, jak przepija do poety Żorża, poeta Żorż Kanada przepił natychmiast do poety Ola, poeta Olo przepił równocześnie do Arthura Rimbauda, którego wprawdzie nie było tu fizycznie, ale jego duch unosił się nad barem permanentnie, a także do poety Kamra, obecnego ciałem, ale nieobecnego duchem, ujrzałem też profesora Śledzia w towarzystwie kilku studentek Akademii, dwóch umęczonych dziennikarzy – jednego z „Głosu” drugiego zaś z „Dziennika”, jak zawsze były też idealistki 35 poszukujące mocnych wrażeń, redaktor Trusz z lokalnej telewizji, profesor Grzebień z anatomii, tancerz Mazu-ro, tenor Goszczyński, a nad tym chórem okrzyków, zamówień i toastów panował barman Wojtek, który – niczym dyrygent – to wzmacniał, to spowalniał tempo całej tej symfonii. Nie znałem perkusisty, lecz kiedy tylko puścił po talerzach pierwszy szmer miotełką, od razu było czuć, że Helmut ma partnera, a nie gapę: cichy z początku rytm, wystukiwany jakby od niechcenia, niemal od razu wprawił wszystkich w trans; rzecz jasna rozmowy nie ucichły, lecz nie chodziło wcale o to: rozkołysane miało być powietrze, a razem z nim, powoli, systematycznie, ciała i umysły, szklanki, butelki, krzesła, obrazy, żyrandole, wieszaki, szyby werandowych okien, deski podłogi, gwoździe, blaty stołów, lustra i pisuary, a kiedy to się stało, Helmut powoli zszedł z barowego stołka, stanął za kontrabasem i trącił strunę, jedną, a potem drugą: niski, modulowany na gryfie dłonią muzyka dźwięk przeszył dosłownie wszystko i zapanował niepodzielnie nad przestrzenią, wchodząc już od pierwszego taktu w symbiozę z perkusyjnym rytmem. Wtedy dostrzegłem ruch przy obitych blachą drzwiach: bramkarz Ksawery wpuścił do środka grupę nowych gości, wśród nich Mateusz kiwał do mnie dłonią, Maryna rozglądała się uważnie, jak gdyby chciała sprawdzić, czy będzie rozpoznana; i tak się oczywiście stało: jej sławna z filmów twarz od razu przyciągnęła wiele uważnych spojrzeń. – Koszmar – Mateusz szepnął mi do ucha. – Zgroza. Musiałem biec po szklarza, czy wyobrażasz sobie? W sobotę, popołudniem? W takim kraju? Lecz wcale nie był przygnębiony. Przedstawił mnie Marynie, następnie d