Ostatnia Wieczerza Paweł Huelle Ostatnia Wieczerza Wydawnictwo Znak Kraków 2007 Opracowanie graficzne Przemysław Dębowski Fotografia na okładce Ben Willikens, „Abendmahl”, © VG Bild-Kunst, Bonn 2006 Adiustacja Urszula Horecka Katarzyna Mach Korekta Barbara Gąsiorowska Anastazja Oleśkiewicz Łamanie Irena Jagocha Opieka redakcyjna Małgorzata Szczurek © Copyright by Paweł Huelle, 2007 ISBN 978-83-240-0793-6 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl Panu Jerzemu Keilingowi Historyję tę autor, który ją napisał, tak chciał mieć w imionach ukrytą, że nawet kraju, w którym się stała, nie chciał wyrazić dla wielkiej szkarady, która się w niej stała, nie chcąc kraju, familjii i krewnych, jeszcze podobno żyjących, wstydzić, przydaje jednak: kędyż-kolwiek się stała, dosyć na tym – jako on mówi – że jest prawdziwa Michał Jurkowski, Historyje świeże i niezwyczajne, około 1714 Byłem dla nich życiem, lecz oni byli dla mnie śmiercią Mani, Psalm CCXLVI Rozdział I Dziwne konsekwencje dziwnego przebudzenia Wieści, które przywiózł Jussuf z tamtej strony rzeki, były zatrważające. Rządowi przeczesywali dolne miasto i żaden zakątek nie dawał schronienia. Czarne lśniące motocykle, które wydawały się zbyt ciężkie, aby przeskoczyć wąski strumień w dolinie lub gonić za jakimś rebeliantem po schodach zaułka, w istocie były zwinne jak ważki. Nieszczęśnik, który liczył na ociężałość maszyny i pofolgował nogom – lub dostał zadyszki – płacił życiem. Zabijanie nie przypominało egzekucji. Gdy powstaniec znajdował się w zasięgu krótkiej broni, padał od strzału brzmiącego jak suche plaśnięcie. Czasami, gdy jeździec znudzony monotonną służbą postanawiał się zabawić, przechodnie otrzymywali za darmo spektakl ulicznego teatru. W takich razach motocykliści najchętniej posługiwali się stalowym cienkim drutem bez koszulki. Dławił szyję prędzej od hiszpańskiej garoty. Gdy obok Fontanny Wolności jeden z motocyklistów najpierw zarzucił uciekającemu pętlę na szyję, po czym powlókł trupa wokół placu – publiczność przy stolikach kawiarni El Ra-szid powstała z miejsc, aby owacją nagrodzić ten popis. 9 – To prawda – Jussuf jak zwykle dłubał wykałaczką w zębach – że wszyscy ich nienawidzą. Ja też. Psy, których nikt nigdy niczego nie nauczył. Ale dlaczego robić to w biały dzień? Na oczach dziennikarzy? Mieszkańców? Można było wygarnąć ich wszystkich w nocy, kiedy miasto śpi, zwieźć do portu, wsadzić na jeden z panam-czyków, co to przez lata rdzewieją przy nabrzeżu, i normalnie potopić pięć mil od brzegu. Tak jak Mao Tse--tung wszystkie kurwy w Chinach. No nie? Jussuf lubił wygłaszać takie kwestie. Zawsze wynikało, że to i owo czytał albo przynajmniej coś wiedział od jednego ze swoich nauczycieli. – O ile pamiętam film – powiedziałem, przywołując kelnera – to tych pięć czy dziesięć tysięcy prostytutek zatopiono w rzece. Rozumiesz, Jussuf? W rzece, nie w morzu. Przyjął kawę i szklankę zimnej wody. – To gówno i tamto gówno – mówił wolno, cedząc każde słowo. – W dodatku niewierne – dodał, żeby nie było najmniejszej wątpliwości, co o tym wszystkim myśli. – Jaka różnica? – Taka, że ciała tych kobiet jeszcze przez setki mil unosił prąd rzeki. A w morzu? – Rekiny – zachichotał – wielki wypas rekinów. Chociaż powstańcy to padlina. Cuchną za życia. Ani jednego z nich nie żałuję. Rozumiesz? Ani jednego. Jeżeli się wkurzyłem, to właśnie dlatego – wskazał ręką na kulę słońca – że za dnia, zawsze przy takiej okazji utłuką paru spokojnych ludzi. A dziennikarze to psy niewiele lepsze. Tacy jak rządowi. – Podał mi list od Arystona i zapytał: – Mówiłeś coś o filmie? Pamiętasz tytuł? Nie pamiętałem. Aryston, który nigdy nie używał telefonu, faksu ani komputera, donosił, że nasza lekcja nie odbędzie się ani dzisiaj, ani w ciągu najbliższych dni. 10 Nie tylko ze względu na sytuację. „Wyjeżdżam do wioski Oasin w sprawach niecierpiących zwłoki”. To było całe wyjaśnienie, po którym zapisał kilkanaście nowych zdań do tłumaczenia. „Lepiej siedź w domu ze słownikiem i do niczego się nie mieszaj, odezwę się po powrocie” – kończył znów po angielsku. Jussuf, nie uzyskawszy odpowiedzi na temat filmu, wskazał palcem na starożytne pismo; akapit drobnych liter w kaligrafii Arystona miał w sobie coś rzeczywiście dostojnego. – Czy przyjechałeś tutaj po naukę? I co ten stary wie? Mnie to nic nie obchodzi. Jestem tylko gońcem. Ale wiesz, co mówią? Że wcale nie nazywa się Aryston. I nie jest Grekiem. Wy, z Europy, zawsze się dacie nabrać. Zapłaciłem za przesyłkę. Powiedziałem, że odpowiedzi nie będzie. Wsiadając na skuter, odparł: – I tak nie wracam na dół. Nie jestem głupcem! Pamiętam, że w moim mieszkaniu tuż nad kawiarnią zepsuła się klimatyzacja. Odłożyłem zadanie domowe dla Arystona i z aparatem fotograficznym wyszedłem znów na ulicę. Linia biegnąca na drugą stronę rzeki, aż do gmachu starej admiralicji, była nieczynna. Przystanek, przy którym eksplodował kilka dni wcześniej pełen pasażerów autobus, był nadal jedną wielką dziurą, otoczony – chyba jedynie dla formalności – policyjną taśmą. Niemal pustą, rozżarzoną od słońca ulicą dotarłem do Wzgórza Proroków. Przy ogromnych lornetach, gdzie zawsze kręciło się wielu turystów, nie było nikogo. Ale, o dziwo, zębata kolejka zbudowana tu w czasach Anglików jeździła jak codziennie. Zauważyłem to natychmiast, widząc, jak dwa błękitne wagoniki mijają się powoli w połowie drogi. Dokładnie tam, gdzie wśród oliwkowych gajów, otoczony palisadą cyprysów, wzno- 11 sił się koptyjski klasztor. W dole, za niewielkim korytem wyschniętego potoku rozciągało się stare miasto opasane murami, zza których strzelały w niebo minarety i wieże przybytków chrześcijańskich. Wagonik z czasów królowej Wiktorii piął się powoli do góry, a ja rozmyślałem o Arystonie, który umawiał się z każdym ze swoich uczniów z osobna, w różnych częściach miasta, zupełnie tak, jakby nauczanie greki wymagało głębokiej konspiracji. To jego absurdalne dziwactwo można było tłumaczyć na wiele sposobów, ale właśnie teraz, czekając na błękitny wagonik kolejki, który minął już koptyjski klasztor i piął się mozolnie w górę obok muru żydowskiego cmentarza, doznałem drobnego olśnienia: Aryston zawsze się starał, aby przygotowany przez niego tekst w mniej lub bardziej pośredni sposób wiązał się z miejscem, gdzie udzielał lekcji. Dlaczego jednak zabrał mnie któregoś razu na to właśnie wzgórze, gdzie nic nie miało chyba związku z Apologią Arystyde-sa? I jak to wtedy szło? – Wówczas to Arystydes z Aten zwrócił się do cesarza Ha-driana tymi słowy: Zmyślają, że Dionizos jest bogiem i był nauczycielem pijaństwa, uwodził żony bliskich, aż oszalał, by w końcu zostać uśmierconym przez Tytanów. Jeśli więc Dionizos nie mógł samemu sobie przyjść z pomocą, gdy go zabijali, i w dodatku okazał się szaleńcem, włóczęgą i pijakiem, jak może być bogiem? I jak pomagać ma innym ten, który sam sobie nie mógł udzielić pomocy? Co innego Jezus, dostojny Imperatorze... – Jakkolwiek by to brzmiało – powiedziałem wówczas, przetłumaczywszy z wysiłkiem zwłaszcza ostatnie zdanie – jakkolwiek by to brzmiało, argument Arystydesa 12 jest głupi. Jak można w ten sposób bronić chrześcijaństwa? Przecież niemal dokładnie tych samych argumentów używali przeciwnicy Jezusa. Był dla nich nikim innym, jak właśnie włóczęgą, szaleńcem, pijakiem i dziw-karzem. No i nie pomógł sobie, w związku z tym jak by miał pomagać innym? To, co Arystydes mówi o Dionizosie, przeciwnicy Jezusa mówią o nim. Czy to zwyczajna w takich razach symetria argumentów? Aryston nie odpowiedział na moje wątpliwości. Kiedy wagonik kolejki wypełniony turystami ruszył w dół, uniósł się z ławki, na której spędziliśmy już dobrą godzinę, i wskazał koptyjski klasztor. – Czy wiesz, że to najstarszy kościół w tym mieście? A może w ogóle najstarszy zachowany kościół chrześcijan na świecie? Jadąc teraz w dół zupełnie pustym wagonikiem, pomyślałem, że i ten jego wybór nie był przypadkowy. Tekst, jakim wówczas mnie zamęczył – a mówiąc ściśle, jego najtrudniejszy fragment – pochodził z pierwszej w dziejach apologii. Czy to Hermiasz, czy Teofil z Antiochii, czy Apolinary z Hierapolis, Milicjades, Ta- cjan Syryjczyk, Justyn Męczennik, czy nawet imiennik mojego nauczyciela Aryston z Pelli, wszyscy oni napisali swoje obrony chrześcijan już po tej słynnej, wielkiej i wspaniałej mowie Arystydesa z Aten. Może dlatego najstarsza apologia miała być odczytana właśnie w miejscu z widokiem na najstarszy kościół? Cóż zresztą wiedziałem o Koptach? Tylko raz, jako turysta, w Bazylice Grobu słyszałem ich śpiew. Był potężny, archaiczny i tak piękny, że nawet w rosyjskich cerkwiach takiego nie słyszałem. Z dolnej stacji kolejki dostałem się na stare miasto piechotą. Pozornie nic się pośród wąskich uliczek nie działo. 13 Lecz zaciągnięte żaluzje sklepików, puste tarasy kawiarń i nieliczni turyści pomykający chyłkiem do hoteli – wszystko to sprawiało wrażenie dość ponure. Tylko na skraju ormiańskiej dzielnicy ujrzałem kilku chłopców kopiących na ulicy piłkę. Byli szczęśliwi, ponieważ żaden samochód nie wchodził im w paradę. Taksówka, którą wreszcie udało mi się złapać, jechała wolno, jak na pogrzeb. Na moście, przy wojskowym posterunku, chciano nas zawrócić, ale legitymacja dziennikarska – nieważna zresztą i wymięta – którą o dziwo odnalazłem w kieszeni marynarki, utorowała nam drogę. – Wszystkiemu winni Amerykanie – mówił kierowca, bacznie obserwując mnie w lusterku. – Najpierw płacą rebeliantom, potem każą ich zabijać i na koniec to wszystko filmują. Ameryka jest czystym złem. Gdyby nie ona – ten kraj byłby szczęśliwy. Jak kiedyś Liban. Przytaknałęm, płacąc mu za kurs przed gmachem admiralicji. Olbrzymi plac z Fontanną Wolności pośrodku, przy której drzemały dyskretnie przyczajone dwa pancerne samochody, tętnił normalnym życiem. Tylko oko wprawnego obserwatora dostrzec mogło nieco mniej niż zwykle riksz i taksówek, które – wirując w wielkim kołowrocie ronda – odrywały się od niego co chwila niczym pojedyncze owady, by wylądować na jednym z dwóch postojów: przy hotelu Continental, gdzie pasiaste markizy kawiarni El Raszid przypominały epokę księcia Alberta, oraz pod budynkiem admiralicji, gdzie właśnie wysiadłem. Legitymujący przechodnia policjanci, których spostrzegłem kątem oka, zmierzając wolno na taras kawiarni El Raszid, należeli w tym mieście do normalnych widoków codziennego dnia, tym bardziej więc postanowiłem zrezygnować na przyszłość z usług Jussufa. Firm kurierskich na telefon było w mieście kilka, dlaczego więc mia- 14 łem wysłuchiwać niestworzonych bredni? Zapewne poprzedniego dnia chłopak odwiedził jedną z tych podejrzanych spelun na przedmieściu, gdzie przy dźwiękach rytmicznej, potwornie piskliwej odmiany lokalnego techno, pod plakatami ruchu wyzwolenia, pali się sprowadzany z Afganistanu kif. – Musiał mieć niezły towar – pomyślałem, podchodząc do tarasu kawiarni El Raszid – skoro jeszcze dzisiaj, jadąc do mnie do górnego miasta, miał takie wizje. Mimo to, rozpoznając w siedzących przy sąsiednim stoliku parę rosyjskich turystów, zapytałem w ich języku: – Czy widzieli państwo motocykle? – Harleyowcy – zwróciła się dziewczyna do mężczyzny – mieli światowy zlot w Rijece. Byliśmy tam – popatrzyła na mnie z uśmiechem – w zeszłym roku. Ale tutaj? – Tu spokojnie – powiedział jej towarzysz – rozruchy trwają od rana, ale w porcie. Wojsko otoczyło nadbrzeżne dzielnice tak szczelnie, że mysz się nie prześlizgnie. O, właśnie! Mówiąc to, jak wszyscy inni spojrzał w niebo. Nad placem, gdzieś spomiędzy iglicy meczetu Alego i wież kościoła Najświętszej Marii Panny Wniebowziętej, wyłoniły się trzy wojskowe helikoptery. Lecąc bardzo nisko, powodowały okropny hałas. Na wysokości gmachu admiralicji raptownie zmieniły kurs i poleciały wprost nad dzielnicę portową. Po chwili od strony morza dało się słyszeć głuchy łoskot kilku eksplozji. – Do wieczora – powiedział Rosjanin – będzie po wszystkim. – Jesteś Bałtem? – spytała mnie dziewczyna. – Masz taki twardy akcent. Skinąłem głową, pochylając się nad kartą lodów i deserów kawiarni El Raszid, którą znałem. Moi rosyjscy 15 sąsiedzi zajęli się sobą: młodzi i sympatyczni wyglądali na parę w poślubnej podróży. Aryston mieszkał w porcie, byłem u niego tylko raz z listem polecającym od profesora Hannovera: przyjął mnie w wąskim, długim przedpokoju i przeczytawszy pismo, powiedział niemal szeptem: – Niech pan tu więcej nigdy nie przychodzi, proszę to sobie zapamiętać. – A potem, po chwili milczenia dodał głośniej: – Jak już pan znajdzie kwaterę, proszę mi przysłać adres. Dam znać, kiedy nadejdzie pora. Proszę sobie nie wyobrażać, że jest pan jedynym uczniem. Później, kiedy spotykaliśmy się wiele razy w różnych częściach miasta, jego oschłość zupełnie mi nie przeszkadzała. Znał wszystkie języki starożytne i sam ten fakt budził najgłębszy respekt. Nigdy nie ośmieliłem się zapytać, czemu ani razu nie spytał o moją dysertację, podobnie jak nie próbowałem dociec przyczyn, dla których stosował ten swój dziwaczny system: o każdym kolejnym spotkaniu informował w krótkim liście przez gońca. Czy nie dowierzał poczcie? Wprost obelżywe zdawało się podejrzenie, że ma swój udział w kurierskich firmach miasta. Może w ten sposób Aryston pragnął utrzymać swoich uczniów w izolacji, tak aby niczego o sobie wzajem nie wiedzieli? Upał, zamiast zelżeć nieco wraz z popołudniem, tężał. W cieniu palm otaczających kolumnadę gmachu admiralicji siedział beznogi żebrak. Nie usunięto go stąd dzisiaj pewnie tylko ze względu na rozruchy: policja, wojsko i straż miejska miały co innego do roboty. Rzuciłem mu do miski srebrną monetę. Spojrzenie jego pokrytych bielmem oczu było okropne, ponieważ w istocie nie było spojrzeniem, lecz zapowiedzią pustki. Poczułem dreszcz, zupełnie jakby to było ostrzeżenie wyraźnie skierowane 16 do mnie: nie idź dalej. Ale szedłem, właściwie bez żadnego planu, ścieżką ogrodu botanicznego: rozciągał się na kilku hektarach za budynkiem admiralicji aż do alei Dioklecjana, od której odgrodzony był murem bez przejścia na tamtą, portową stronę miasta. Nie mogłem nie pomyśleć w tym momencie o Madame Sorge: była to jedyna osoba spośród uczniów mojego nauczyciela, którą poznałem, choć oczywiście przypadkowo. Aryston wyznaczył mi spotkanie w części ogrodu, gdzie terebinty tworzyły krąg razem z sykomorami. Pośrodku stała kamienna ławka z rzeźbionym pyskiem lwa: ujrzałem ich oboje pochylonych nad książką. Ona czytała coś powoli, on słuchał, od czasu do czasu poprawiając jakieś słowo albo dodając komentarz po francusku. Kiedy mnie ujrzał, nie mogłem już się cofnąć, spojrzałem zatem na zegarek, aby podkreślić, że jestem o umówionej porze, Aryston przywołał mnie skinieniem ręki, po czym przedstawił nas sobie – sucho i rzeczowo. Zanim zasiedliśmy do naszej lekcji, patrząc na jasną plamę kapelusza Madame Sorge niknącą w cieniu terebintów, spytałem, w jakim języku była książka, z którą pracowali. – Poemat Ferdusiego – odparł – słyszał pan o tym? Ponieważ nie słyszałem, dodał tylko: – To język staroperski. – I zaraz, swoim zwyczajem, zadał mi pytanie: – Widzi pan ścieżkę, którą odchodzi Madame Sorge? Jest kamienista, prawda, więc proszę mi przypomnieć, jak będzie „kamienisty”? Jak pan powiedział? „Trachys”? Dobrze, proszę poprawić tylko akcent, greka to nie francuski… Był to jedyny żart, jaki słyszałem od Arystona, zaraz zresztą przeszliśmy do nazwy własnej krainy Trachonitis, którą ewangelista Łukasz wymienia jako ziemię pogan. Teraz ławka pod terebintami była pusta, a mgliste wspomnienie Madame Sorge rozpływało się w rozżarzonym 17 powietrzu popołudnia niczym fantom dziwnego miasta w formie greckiego słowa trachys. Daleko za kamiennym murem, zbudowanym z resztek term Dioklecjana, słychać było krótkie karabinowe serie, syreny karetek pogotowia i kanonadę cięższych pocisków. Ogród założony w zeszłym stuleciu przez filantropa Hersza przyjmował te odgłosy ze spokojem, jak gdyby wzrastające tu rośliny należały do porządku, w którym polityka i wojna nie mają nic do powiedzenia. A jednak było to złudzenie. Gdy przechodziłem chińskim mostkiem nad okiem stawu, obserwując ogromne żółwie między płachtami ne-nufarów, bliska detonacja poprzedzona rozdzierającym wizgiem wstrząsnęła ziemią, drewnianą kładką, powietrzem, roślinami. Dopiero po kilkunastu sekundach, unosząc się z wody, gdy ostatnie kawałki kamieni, drewna, stali, ziemi i liści przestały opadać z szumem w lustro stawu, pojąłem, co się stało: pocisk uderzył w mur ogrodu. Odłamki skały – lub podmuch detonacji, a najpewniej i jedno, i drugie – zniosły kładkę. Z konstrukcji w stylu chińskim niewiele pozostało. Gdzieś na dnie stawu spoczywał mój aparat. Obok mnie dryfowały dwa martwe żółwie. Nie bez wysiłku wyszedłem z przybrzeżnego mułu. Ubłocone sandały były tak ciężkie, jak gdyby każdy ważył więcej niż kilogram. Nie miałem też zegarka, którego pasek musiał pęknąć w wodzie. Chciałem zapalić, ale w bocznej kieszeni marynarki zachlupotała tytoniowa breja. Bolała mnie głowa. Ułożyłem się na trawniku i, leżąc na wznak, patrzyłem w czyste, jasne niebo, po którym nie przeciągał najmniejszy nawet obłok. Było mi wszystko jedno, czy znajdzie mnie tu stróż ogrodu, policjant, żołnierz czy rebeliant; teraz, o zmierzchu, w nocy czy nad ranem, jutro, pojutrze czy za tydzień. Słyszałem wyrazy, które pozna- 18 wałem z Arystonem: anagaion, philos, plous, iatros, estin, angelos, hora, peristera. Widziałem rzekę, u której ujścia łowiliśmy z ojcem ryby. Płynęliśmy łodzią. Wokół nas ciągnęły się przybrzeżne bujne łąki, potem piaszczyste wydmy oślepiały nas swoim białym blaskiem. Szumiał słony wiatr, sosny pachniały żywicą, byliśmy szczęśliwi. Kiedy otworzyłem oczy, zmierzchało. Wtedy zobaczyłem wyrwę w kamiennym murze botanicznego ogrodu. Była szeroka, w kształcie wielkiej litery „U”. Po drugiej stronie, aleją Dioklecjana, wolno przejeżdżał pancerny samochód. Snop światła ze szperacza przemknął po trawniku. Usłyszałem krzyki. Samochód zatrzymał się, stanęło nade mną dwóch żołnierzy. Nie mogłem mówić. Chociaż wycelowali we mnie broń, sięgnąłem wolno ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki, tam gdzie powinna się znajdować moja stara prasowa legitymacja. Pierwszy kopnął mnie w bok. Drugi wrzeszczał coś nieustannie, nie rozumiałem ani słowa. Wreszcie udało mi się wyciągnąć rozmokły kartonowy prostokącik. Był to bilet kolejki, którą zjechałem ze Wzgórza Proroków do starego miasta. Z rękami założonymi na kark ustawili mnie pod murem, naradzając się z dowódcą patrolu. Dopiero wtedy powiedziałem po angielsku: – Chcecie mnie zastrzelić? Byłem tu przypadkiem, kiedy trafił pocisk. Mieszkam nad kawiarnią Hillel, w górnym mieście. Byli wściekli. Ale dowódca przywołał przez telefon wóz policyjny, gdzie odbyło się krótkie przesłuchanie. Znów przez telefon spytano właściciela domu, czy potwierdza tożsamość swojego lokatora. Potwierdził. Jechaliśmy przez labirynt portowych ulic, między rozbitymi barykadami, pośród płonących samochodów, opon, śmietników i magazynów. 19 – I co ty sobie wyobrażasz – zapytał sierżant – że odwieziemy cię do domu? A może do hotelu Ritz? Śmiech policjantów nie trwał długo. Z przecznicy wyjechał motocyklista. Na głowie zamiast kasku miał kominiarkę, przez ramię przewiesił kałasznikowa. Zanim kierowca zdążył wykonać jakikolwiek manewr, motocyklista cisnął w maskę koktajlem Mołotowa. Odjechał brawurowo, na jednym kole, a kiedy wyskakiwaliśmy z samochodu, ukryty już za załomem muru, otworzył do nas ogień. Leżałem na jezdni, dopóki nie ucichły strzały. Potem szedłem wolno wzdłuż jakiegoś budynku. Żaden z policjantów nie podniósł się z ziemi i nie ruszył za mną. Chociaż byłem w tej dzielnicy kilkakrotnie, zupełnie straciłem orientację. Znajomy róg, na którym rozpoznawałem trafikę albo sklep spożywczy, okazywał się jedynie podobny do tego, który pamiętałem. Krążyłem tak, nie wiem jak długo, wracając parę razy do miejsc, gdzie już przed kwadransem byłem. Wreszcie, udręczony w najwyższym stopniu, usiadłem na chodniku wsparty plecami o pusty kontener. Pędzący ulicą motocykl czy pancerny samochód nie robiły już na mnie żadnego wrażenia. Chciałem wytrzymać tak do rana, a potem dotrzeć do dolnego miasta. Wydostać się jakoś z tego labiryntu w świetle dnia. Nie zmógł mnie sen. Pewnie dzięki temu, po jakimś czasie, rozpoznałem dom po drugiej stronie ulicy. Byłem w nim tylko raz – kiedy z polecającym listem szedłem z drżeniem serca na pierwsze piętro do Arystona. Ponieważ spuchła mi lewa stopa, musiałem długo kuśtykać tych kilkadziesiąt metrów. Domofon był wyrwany, brama niezamknięta, schody w środku nieoświetlone. Zapukałem do jego drzwi. Nie odpowiadał, więc nacisnąłem klamkę. W długim przedpokoju, gdzie mnie kiedyś 20 przyjął, nie było żadnych sprzętów. Sypialnia, podobnie zresztą jak gabinet, przedstawiała niemal równie żałosny widok. Stare łóżko, mała szafka na książki, stół do pracy – to było wszystko, nie licząc porozrzucanej tu i ówdzie na krzesłach i taboretach garderoby. W kuchni stał stary kredens, podobny do tych, jakie produkowano na początku sześćdziesiątych lat ubiegłego stulecia w naszym kraju. Dopiero gdy zapaliłem światło, dostrzegłem uchylone drzwi do spiżarki. Na sznurze od bielizny, przytwierdzonym do stropowej belki, wisiał Aryston. Wróciłem do kuchni. Otworzyłem pierwszą z brzegu szufladę kredensu, żeby znaleźć nóż. Wtedy zadzwonił telefon. Szukałem przez dłuższy moment aparatu. Wreszcie znalazłem go – leżał ukryty w sypialni pod łóżkiem. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem twój głos. Wyglądało to mniej więcej tak: zdążyłem wstać i ze słuchawką w dłoni krążyłem po kuchni, nastawiając kawę. Twoje zdania docierały z daleka, patrzyłem przez okno na parę kotów przemykających jeden za drugim w głębokim śniegu, rudzielca i czarną, lecz w gruncie rzeczy żadna z dwóch rzeczywistości – ani ta zza okna, ani ta złożona z twoich słów – nie docierała do mnie, jakbym nadal był pogrążony w świecie absurdalnego snu. Co mogłem odpowiedzieć wówczas na pytania o obraz Mateusza? O akademików, o krytyków czy awangardyków? Co mnie obchodził wtedy Monsignore albo zdanie jednego z asystentów arcybiskupa? Wrzaski, donosy, kłótnie i afery? Nie mogłem zebrać myśli, jak gdyby niewidzialna nić nadal łączyła mnie ze wszystkim, co przeżyłem tam, po drugiej stronie świadomości. Dlaczego jakiś Jus-suf? Skąd przywędrował do mojego snu Aryston? Gdzie było miasto, przez które wędrowałem? Nigdy jeszcze sen nie wprawił mnie w stan zakłopotania, choć szczerze 21 mówiąc, było to coś więcej – wrażenie, że w każdym miejscu i w dowolnej chwili można przekroczyć granicę, za którą kontury rzeczy, spraw i ludzi tworzą odmienny wzór. Nie chciałem rozmawiać i wzięłaś to za opryskli-wość. Dzisiaj, kiedy spisuję tę kronikę, jest inaczej, choć – jak powiedział Mrożek – nie zobaczyłem tego, co pragnąłem, lecz to, co musiałem ujrzeć. Rozdział II czyli jak doszło do naszej pierwszej rozmowy z Mateuszem o Eucharystii, w skrajnie niesprzyjających, by nie powiedzieć: skandalicznych obyczajowo i akustycznie warunkach Oczywiście że byłem w Jerozolimie i pewne szczegóły snu, który opisałem ci w poprzednim rozdziale, mogły się w nim pojawić z taką dokładnością właśnie dlatego. Widok z Oliwnej Góry na wyschnięte koryto Cedronu, za którym wznoszą się mury i bramy starego miasta, był dokładną – jak to się mówi – reminiscencją tego, co podziwiałem oparty o skalny murek widokowego punktu. W ormiańskiej dzielnicy sfotografowałem chłopców grających w piłkę. Byłem w Bazylice Grobu i słyszałem akurat koptyjskie nabożeństwo. Kilka dni przed moim przyjazdem Palestyńczycy zdetonowali dwa wypełnione pasażerami autobusy. Przy ulicy Hillel, w kawiarni o tej samej nazwie, zamówiłem schłodzone białe wino. Niektóre detale snu dość łatwo mogłem wywieść z innych miast. Kolejka, którą jechałem w dół, pochodziła z Budapesztu: jej linia, zwana sikló, z tamtejszego placu Clarka prowadzi ostro w górę aż do pałacu królewskiego 23 na Wzgórzu Zamkowym, skąd roztacza się przepiękny widok na Dunaj, Peszt, budynek parlamentu oraz najstarszy most w tym mieście – Széchenyi Lánchíd. Ogród botaniczny do złudzenia przypominał ten z Zagrzebia, choć nie rosną w nim bliskowschodnie terebinty. Dalej jednak zaczynały się kłopoty: plac, admiralicja, rzeka, port – wszystko to było trudne do zlokalizowania, nie posiadało realnego pierwowzoru, przynajmniej w moim doświadczeniu. Album z Aleksandrii, który specjalnie w tym celu przeglądałem, nie przyniósł rozwiązania, podobnie jak teki dziewiętnastowiecznych, doskonałych rysunków Davida Robertsa. Powiesz, że nic w tym dziwnego, ponieważ sny mają nieodgadnioną logikę... Prawda, na przykład kościół Getsemani u stóp Oliwnej Góry zmienił się w tej historii (nie wiem, czy to jest dobre określenie) w koptyjski klasztor, który położony jest – przynajmniej w Jerozolimie – zupełnie gdzie indziej. Znowu pytasz – a cóż to ma do rzeczy? Pragnę jedynie ci przedstawić, ile włożyłem trudu i dociekań, aby wyjaśnić sobie to, czego być może wyjaśniać nie należy. Zostawmy zatem miejsca. Znacznie bardziej zadziwiająca w tego typu snach jest pamięć przedustawna. Mam na myśli to, że jeśli spotkasz po raz pierwszy kogoś – we śnie, rzecz jasna – posiadasz o nim pewną wiedzę, jak o kimś, kogo już wiele razy spotykałaś, choć ani razu wcześniej – czy to na jawie, czy to we śnie – nie miałaś z tym człowiekiem do czynienia. Dlatego mogłem zapisać o Jussufie „lubił wygłaszać takie kwestie”, bo najzwyczajniej to wiedziałem, choć prawdę mówiąc, niby skąd miałem tę wiedzę czerpać, skoro ktoś taki jak on wkroczył do mojego snu – czy świadomości – po raz pierwszy. 24 Jeszcze większy kłopot sprawił mi Aryston. To, że mnie kiedyś przyjął w swoim mieszkaniu, że mi udzielał wielu lekcji – takich jak ta zapamiętana, na szczycie góry – nie było przecież samym przedmiotem snu, jego – mówiąc trywialnie – akcją, widomym planem, przesuwającym się obrazem, przeciwnie – wszystkie te informacje pochodziły gdzieś z pamięci, choć przecież chyba nie tej samej, jaką uruchamiamy, rozmawiając ze sobą o kimś trzecim, kogo znaliśmy od dzieciństwa. Tutaj rzecz skracam: Aryston zstąpił do mnie z dawno przeczytanej książki, która musiała pozostawić w mojej duszy ślad znacznie głębszy, niżbym to podejrzewał w trakcie jej lektury: pamiętasz postać Baltazara w powieści Durrella? Stary, dziwaczny, pokręcony, miał swoje kółka wielbicieli, którym wykładał najskrytsze tajemnice kabalistycznych doktryn. Przemieniony w Arystona, w zupełnie innym czasie i przestrzeni snu, uczył mnie greki, której – jak dobrze wiesz – nigdy dostatecznie nie posiadłem. Odkrycie to – jeżeli mogę tak powiedzieć – dało mi pewien rodzaj wyzwolenia, wraz z objaśnieniem najtrudniejszego elementu. Gdybym uczęszczał do psychoanalityka, natychmiast uczyniłby z Arystona ojca, którego śmierć – konieczna z punktu widzenia rozwoju osobowości pacjenta – nastąpiła jednak przedwcześnie, przed przekazaniem najistotniejszych w życiu doświadczeń i tajemnic. Kiedy poznałem Mateusza, nie czytałem jeszcze Dur-rella, o jakimkolwiek wyjeździe za granicę nie mogłem nawet marzyć, a jednak moja pierwsza u niego w pracowni wizyta, którą właśnie teraz próbuję ci opisać, miała pewien element, który po tylu latach, pod nieco zmienioną postacią, pojawił się w tym śnie. Przez uchylone okna dochodził łoskot kolejki elektrycznej. Mateusz stał w kuchennej wnęce, szukając kor- 25 kociągu, Inżynier patrzył dookoła takim wzrokiem, jak gdyby wszystkie oleje, szkice, rysunki, akwarele i gwasze gospodarza napawały go niebywałym wstrętem. Podchodził do sztalugi lub ściany, przytykał wzrok niemal do samego płótna jak krótkowidz, po czym odwracał się do nas z wykrzywioną twarzą i grasejował – okhopne, sthaszne, hohendalne! – O co ci chodzi? – Korek nareszcie wyskoczył z butelki bułgarskiego wina i Mateusz rozlewał je do ciężkich, nigdy niemytych po herbacie szklanek. – Może sam namalowałbyś to lepiej? Mina Inżyniera wyrażała najwyższą irytację z domieszką pogardy. – Przecież nie o to chodzi – cedził – czy coś jest namalowane dobrze, czy źle. Chodzi o to, że w ogóle jest namalowane. Kuhwa, nie hozumiecie tego? – Ja, mówiąc szczerze, nie bardzo. – Spojrzałem Inżynierowi prosto w oczy. – Przecież ten człowiek, przybity ćwiekiem do ziemskiej kuli – wskazałem na płótno – wydaje z siebie okrzyk, który słychać we wszystkich galaktykach. A Bóg się nie pojawia. – Ja piehdolę – Inżynier złapał się za głowę i spojrzał na gospodarza. – Kogo ty tu zaphaszasz? Phawiczka jakiegoś? – To jego – Mateusz podniósł egzemplarz mojej pierwszej książki, która prawdę mówiąc, wówczas była jedynie kopią maszynopisu oprawioną w tekturę – ale i tak byś tego nie zrozumiał. – O żyć ushana! – warknął Inżynier. – Litehat w sztuce to spiehdolka. Mateusz kiwał wyrozumiale głową, dając do zrozumienia, że słyszał to już setki razy i niekoniecznie zgadza się z Inżynierem, który przeszedł teraz do ofensywy to- 26 talnej: podskakując jak bokser, podbiegał do kolejnych płócien i kartonów, krzycząc: – I co to, kuhwa, jest? Lite-hatuha piehdolona!! Fahba to wyschła khew! To zasuszona spehma sprzed stuleci! Malahstwo jest kaput!!! Skończyło się. Czy tego nie hozumiecie? Nagle wyjął z kieszeni brzytwę, która – jak widzę to dzisiaj – wcale nie znajdowała się tam przypadkowo, podszedł do obrazu, o którym przed chwilą wspomniałem – Ecce Homo – i w milczeniu, wolno, długimi pociągnięciami ostrza zaczął ciąć dzieło na wąskie paski. Gospodarz był zaskoczony, a może nawet oszołomiony, widząc tego rodzaju destrukcję: chodziło o to, że jest zaplanowana, wykonywana precyzyjnie na jego oczach, tak jawnie i bezczelnie, że aż dech zapierało. – To jest action dihect – Inżynier z satysfakcją odstąpił od płótna, które przypominało teraz tapetę albo plaster miodu – sztuka nowych czasów, a to – wyrwał jeden z pasków płótna i rzucił go na pochlapane farbą deski podłogi – możesz dać kuhwom z Ula na podpaski! – I wybuchnął nerwowym, donośnym śmiechem, który przez moment zagłuszył nawet stukot pociągu. Mateusz stał nieporuszony. Dopiero kiedy Inżynier podszedł do następnego płótna, gospodarz zastąpił mu drogę i mocowali się przez chwilę w zupełnym milczeniu. Była to pierwsza w moim życiu debata na temat nowoczesnej sztuki. Inżynier, o którym wiele jeszcze usłyszysz, był wówczas asystentem profesora Śledzia w Akademii, a jego dyplom przeszedł do historii tejże szkoły – dwadzieścia pięć pociętych brzytwą, zamalowanych na czerwono płócien komisja oceniła celująco. Stałem więc wtedy obok nich i prawdę mówiąc, byłem przerażony. Mateusz wyrwał w końcu brzytwę z dłoni Inżyniera, przyłożył mu do szyi ostrze i syknął: 27 – Ciąć sobie możesz swojego chuja, ale od moich rzeczy wara! I dopiero teraz zaczęła się prawdziwa bójka. Jej opis byłby zbyt długi i nużący, powiem ci tylko, że tłukli się prawdziwie, ostro, parokroć padając na podłogę. Brzytwa szczęśliwie też spadła na deski i w pewnej chwili mogłem ją podnieść i schować do kieszeni. Dwaj adwersarze poprzewracali niemal wszystkie sprzęty: sztalugę, krzesła, nocną szafkę, lampę, serwantkę i taboret. Koniec był równie efektowny. Mateusz uniósł Inżyniera jak ciężką belę drewna i cisnął nim w weneckie okno poniemieckiej willi. Czy zdajesz sobie sprawę, jaki to huk? Z pierwszego piętra na trawnik poszybował nie tylko zwolennik rewolucji. Wraz z nim frunęła w dół framuga i tysiąc odłamków szkła. W pracowni zapanował przeciąg, dziesiątki kartek poderwanych wiatrem wirowało między ścianami i sufitem, by wreszcie opaść na podłogę jak stado mew. – Czy ktoś, kto nazywa się Inżynier, powinien wypowiadać się na temat sztuki? – Mateusz stał nad umywalką i zmywał z twarzy krew. – Rozumiem, że to znaki czasu: miasto, masa, maszyna, proletariat, ale żeby aż tak? Słuchałem go i nie słuchałem równocześnie. Trzymałem w dłoniach kartkę, na której system kółek i linii równoległych tworzył coś na kształt świątecznego drzewka. – Ach, to kabała! – Mateusz wyraźnie się ożywił. – U góry masz Koronę, na samym dole zaś Królestwo! Otworzył następną butelkę wina i jak gdyby nic się nie stało, tłumaczył mi wstęp do sekretnej wiedzy. – Kolumna równowagi jest najważniejsza – mówił – lecz jeszcze ciekawsze jest to, że Bóg, zanim uczynił świat, musiał się skurczyć właśnie po to, aby starczyło miejsca. Rozumiesz? Aby starczyło miejsca! Ale dlacze- 28 go powiedziałeś Inżynierowi, że Bóg się nie pojawia? Nie wierzysz w niego? A może jesteś ateistą? Prawdopodobnie w tym momencie rozmowa potoczyłaby się niezwykle interesująco, gdyby nie to, że do pracowni Mateusza wkroczyło trzech milicjantów. Kto ich wezwał? Państwo Zielenkowie, oczywiście. Mieszkali pod pracownią, a ich natura, skryta i prostacka, cierpiała w stopniu niewymownym z powodu tego, że sąsiadować musieli z artystami. Przesiedleni tu kiedyś prosto z wioski, mieli jedyne hobby: dzwonienie na milicję, mniej więcej raz w tygodniu, ilekroć usłyszeli coś więcej od stąpania myszy lub zobaczyli coś, co przerastało ich wyobraźnię. – Obywatelu – powiedział sierżant – co tu się wyprawia? Znowu hałasy? Mateusz najspokojniej w świecie podał im dowód osobisty, po czym zapalił fajkę, siadając w fotelu, jakby państwo Zielenkowie wraz z całym swym zapleczem, na które składała się Milicja Obywatelska, ORMO, komitet dzielnicowy partii, klub działkowicza, koło gospodyń wiejskich, komitet osiedlowy, komitet domowy, a także Front Jedności Narodu wraz z komitetem parafialnym, zupełnie go nie obchodzili. – Awanturka? – Sierżant trzymał dowód w palcach i kiwał nim nad głową obwinionego. – Wstrzymamy doku-mencik i wezwiemy? Mateusz nie raczył nawiązać nawet wzrokowego kontaktu z milicjantem. – Okienka wylatują? – Obywatelu sierżancie – jeden z posterunkowych, przeglądając prace oparte o ścianę, trafił na obraz przedstawiający kobiecą głowę, z której wyrastał wełnisty las spiralnie poskręcanych ze sobą penisów – takich zboczków od razu do obozu. Po co je było likwidować, kurde... 29 – Zamknijcie pysk, Rydomski! – Sierżant nieopatrznie ujawnił nam nazwisko krawężnika. – Do polityki to wy się lepiej nie mieszajcie, bo rozum to akurat macie krótki, no ale tu panowie – zwrócił się do nas – są skargi, że śpiewacie pieśni! – Międzynarodówkę śpiewaliśmy, jak zawsze – powiedziałem bez wahania – i bardzo prosimy umieścić to w protokole. – Właśnie – Mateusz zza kłębów fajczanego dymu przerwał milczenie. – Międzynarodówka w protokole bezapelacyjnie! W tym momencie na schodach dał się słyszeć potężny łomot kroków Inżyniera. Na swój sposób okazał się geniuszem: żeby po upadku na trawnik jak gdyby nigdy nic wstać, otrzepać ubranie i udać się do pobliskiego baru Leśny, trąbnąć tam szybko parę wódek i wrócić w jeszcze lepszej niż poprzednio kondycji na miejsce misyjnej działalności, trzeba było mieć w sobie niezaprzeczalnie potężny, kategoryczny imperatyw. – Kuhwa. – Rzucił się w ramiona sierżanta, obślinia-jąc go pocałunkami. – Awangahda i millicja to najlepsza koalicja! – Jakby miał talent do tego rodzaju błazeństw i wyćwiczone chwyty, ten sam niedźwiadek wykonany został błyskawicznie – i właściwie bez sprzeciwu – na dwóch pozostałych milicjantach. Następnie Inżynier stanął na środku pracowni, rozłożył ramiona jak do lotu i oświadczył: – To ja, kuhwa, przez to okno! Ja sam! To się nazywa ekspehyment! Dupki, nie hozumiecie? I nie podoba się wam taka sztuka, phawda? Ale to jest przyszłość! A nie to. – Zwrócił głowę w kierunku opartych o ścianę, częściowo zamalowanych już blejtramów. – Nie to. – I wysmarkał się w ich kierunku na podłogę, co wyraźnie spodobało się milicjantom. 30 Kiedy wreszcie odeszli, po wypowiedzeniu przez sierżanta paru urzędowych formuł, Mateusz oświadczył: – Inżynier, wynoś się stąd. I więcej nie przychodź. Słyszysz? Nigdy więcej! Nawet się nie obraził. Nalał sobie pełną szklankę wina, wypił duszkiem, zachichotał i wychodząc, nucił: – Jeszcze dzionek nie tak bliski! Do przerwanej rozmowy wróciliśmy przy laubzedze i pilśniowej płycie. Mateusz wymierzył powierzchnię okna sznurkiem i ustawiając taboret jako podpórkę, powiedział: – Najważniejszy był przepływ światła! Iskra, która spłynęła w dół. Tak przynajmniej ujmują to autorzy kabały. – Wielki wybuch – ciąłem mozolnie płytę podtrzymywaną przez Mateusza – jest jeszcze mniej do wyobrażenia niż to, co przed chwilą powiedziałeś. – Właśnie – zmienił mnie przy laubzedze – gęstość materii przed rozbłyskiem. – Jeden przecinek sześć razy dziesięć do minus dwudziestej siódmej potęgi – wyrecytowałem – wedle Plancka. Punkt mniejszy od główki szpilki. I z tego to wszystko. Nawet ta cholerna płyta, my, trawa, obłoki, słońca, galaktyki, wszystko. Czy to możliwe? Każą nam w to wierzyć. I żeby chociaż klechy, ale nie: naukowcy. – Wielkie piehdut – Mateusz sparodiował Inżyniera – kosmiczny wythysk spehmy! A kiedy wreszcie przybiliśmy pilśniową płytę w miejsce wybitej szyby, naszkicował na niej kilkoma ruchami kolumnę równowagi, a obok dwie pozostałe – łaski i surowości. – Ten schemat – wyjaśnił – od dawna mnie już męczy, choć nie mam wątpliwości, że stworzyła go tylko gra wyobraźni. Ludzka ciekawość, nic więcej ani mniej. 31 Potem wyszliśmy z pracowni. Pamiętasz kładkę nad strumieniem? Tam gdzie kończy się ulica starych willi i pałacyków, środkiem miasta biegnie aż do morza głęboka rozpadlina, kilkumetrowej głębokości wąwóz z niewielkim potoczkiem. Właśnie na tym mostku Mateusz, który szedł pierwszy, nagle zatrzymał się, odwrócił i celując palcem we mnie, zapytał głośno, niemal krzycząc: – A która scena z Biblii jest, twoim zdaniem, najmocniejsza, oprócz początku, oczywiście?! Bo w swojej książce robisz aluzje, ale niczego nie chcesz powiedzieć jasno!!! Zabawne to było i spróbuj sobie wyobrazić tamtą sytuację prosto, realistycznie, bez żadnej symboliki, którą zazwyczaj dodajemy już po latach: tych dwóch stoi naprzeciw siebie na wąskiej kładce, przy czym ten, który pyta, oparty o poręcze jak bileter, broni przejścia temu, który ma udzielić odpowiedzi, rzecz dotyczy, jak powiedziano, Biblii, pod nimi szumi strumień, którego polo-dowcowy wiek określić można na jakieś dziesięć tysięcy lat, rozmawiać mają o księdze nie starszej niż trzy tysiące lat, miasto, które otacza to miejsce, liczy nie więcej niż sto lat, a obaj rozmówcy – gdyby w tym momencie zsumować ich lata – mają ich mniej niż siedemdziesiąt pięć. Zapytasz, skąd ta obsesja liczb, więc odpowiem, że nie może być inaczej, skoro przed chwilą – w tamtym czasie przeszłym – ledwie skończyliśmy rozmawiać o kabale, a teraz, kiedy zdaję ci z tego popołudnia relację, przechodzę już do następnych zdarzeń: otóż niewiele się zastanawiając, zanuciłem wówczas na kładce zupełnie nie wiem jak zapamiętany z dzieciństwa fragment śpiewanych nieszporów: Ty jesteś kapłan do końca wieka! 32 Na co Mateusz, już odwrócony i już schodzący z mostka, zawtórował mi głośno, śpiewając ze mną następny wers tej modlitwy: Wedle obrządku Melchizedeka! Starsza pani, która szła z naprzeciwka od strony dworku hrabiów Sierakowskich, spojrzała na nas mocno zaniepokojona i jeszcze z kładki, odwracając się w naszym kierunku dwukrotnie, przeżegnała na wszelki wypadek otaczające ją żywioły, albowiem – weź poprawkę na to, że już deczko byliśmy wstawieni – po drugiej stronie potoku powtórzyliśmy ów melodyjny zaśpiew, pełnymi głosami, po czym, rycząc ze śmiechu, ruszyliśmy żwawo lekkim zakrętem biegnącej w dół uliczki do Złotego Ula. Oczywiście, musiałem zaraz wytłumaczyć: dlaczego, po co i skąd Melchizedek, skoro są o nim tylko dwie linijki, a w całej Księdze pełno jest kobiet i mężczyzn o losach znacznie bardziej interesujących. Mniej więcej do narożnej apteki przy deptaku to, co było dla mnie najciekawsze, zostało powiedziane: nieznany, tajemniczy, enigmatyczny, pojawia się na scenie tylko raz, by w pyle i żarze popołudnia, na środku drogi, za którą dzisiaj rozciąga się pustynia Negew, powitać Abrahama. Ten powraca z bitwy, ale nie to jest ważne – mówiłem rozgorączkowany – tylko to, co mówi i czyni właśnie w tym momencie Melchizedek, archetyp wszelkich magów i szamanów. Staliśmy już na tarasie kawiarni, który w tamtych czasach, mimo ciepłego dnia, musiał być pusty, jako że oficjalny sezon jeszcze się nie zaczął, nagle Mateusz spojrzał na zegarek i krzyknął: – Koszmar, zgroza, jestem spóźniony, ty zajmuj stolik, ja zaraz wrócę z dworca! – I pobiegł przez przykościelny placyk, znikając za budynkiem poczty. 33 Cherchez la femme! – wyjaśniam ci uprzejmie, aby nie wchodzić tu w szczegóły. – Maryna była rozeźlona jego spóźnieniem i tym, że musiała czekać pięć minut na kochanka; taki był jej charakter – władczy i wyniosły; tak więc najpierw pokłócili się na peronie, albo przed dworcem obok postoju taksówek, i już krzyczeli o rozstaniu, o tym, że nigdy więcej, że to ostatni raz, że ona weźmie sobie hotel, a on prędzej zwiąże się z jakąś leciwą modelką z Akademii niż z taką awanturnicą, ale wszystko to – rzecz jasna – stanowiło jedynie wariant gry przedwstępnej, jako że po kilkunastu minutach głośnych uwag, wykrzyknień i ostatecznych sformułowań doszli do pracowni Mateusza: on, dzierżąc jej dwie walizki, ona z bukietem konwalii, które zdążył kupić od ulicznej kwiaciarki przed dworcem, a potem, dosłownie chwilę później, nastąpić musiało to, co zwykle następuje pomiędzy kochankami po dłuższym czasie niewidzenia. Czułem, że nie pojawią się w kawiarni co najmniej przez najbliższe dwie godziny, i jedyne, co usiłowałem sobie wówczas wyobrazić, to wzrok Maryny omiatający z tapczanu pilśniową płytę z rysunkiem trzech kabalistycznych kolumn: łaski, surowości i równowagi. Którą wybrała? Siedząc nad cienką kawą, poważniej zastanawiałem się jednak nad czymś innym. Pamiętasz tamto wnętrze? Złoty Ul dzielił się wtedy na całe kontynenty separowane siwymi przesmykami tytoniowego dymu i niewidzialnymi granicami. Cinkciarze, stare ziemianki, byli żołnierze Krajowej Armii, bywalcy wyścigów konnych, alfonsi na żołdzie Służby Bezpieczeństwa, ich śliczne, młode, początkujące kurwy, artyści faktyczni i mityczni, aktorzy z pobliskiej teatralnej sceny, drobni oszuści, hochsztaplerzy, przegrani lub wzbogaceni właśnie prywaciarze, nieco bogatsi kuracjusze z socjalistycznych sa- 34 natoriów, studenci, kolporterzy podziemnej prasy, profesorowie Akademii, trzeźwi albo od rana strąbieni dziennikarze, oficerowie handlowej marynarki, ministerialni urzędnicy w delegacji, prowincjonalne heroiny – wszyscy oni, zapewne nie pamiętając dawnej, jeszcze z cesarskich czasów nazwy tej kawiarni (bywali w niej rentierzy z Berlina, zbożowi kupcy z Drohobycza, polscy arystokraci z Ukrainy), wszyscy więc oni zapewne nieświadomie podtrzymywali ducha tego dziwnego miasta, którego herbem nie powinna być mewa z rybą w dziobie, lecz rozwiązły, findesieclowy anioł o imieniu Secesjona nauczający, że skoro wszystko już było i skoro wszystko mamy już za sobą, jedyne, co należy czynić, to chwytać chwilę i okazję: zawsze łapczywie, bez skrupułów i względów na tak zwane względy. Uśmiechasz się i myślisz, że przesadzam, czy jednak nie pamiętasz, że Złoty Ul był jak przedproże, poczekalnia, portal, przez który trzeba było przejść, aby wieczorem, już po zachodzie słońca, trafić w następny, niższy i dekadencki krąg do Spacia? Więc tak to szło w SPATiF-ie: pod ścianą sali Helmut ustawił swój kontrabas przy sekcji perkusisty, było już sporo ludzi, przy barze panował tłok, w którym jak piskorz wił się Inżynier znający chyba wszystkich gości: ujrzałem go, jak przepija do poety Żorża, poeta Żorż Kanada przepił natychmiast do poety Ola, poeta Olo przepił równocześnie do Arthura Rimbauda, którego wprawdzie nie było tu fizycznie, ale jego duch unosił się nad barem permanentnie, a także do poety Kamra, obecnego ciałem, ale nieobecnego duchem, ujrzałem też profesora Śledzia w towarzystwie kilku studentek Akademii, dwóch umęczonych dziennikarzy – jednego z „Głosu” drugiego zaś z „Dziennika”, jak zawsze były też idealistki 35 poszukujące mocnych wrażeń, redaktor Trusz z lokalnej telewizji, profesor Grzebień z anatomii, tancerz Mazu-ro, tenor Goszczyński, a nad tym chórem okrzyków, zamówień i toastów panował barman Wojtek, który – niczym dyrygent – to wzmacniał, to spowalniał tempo całej tej symfonii. Nie znałem perkusisty, lecz kiedy tylko puścił po talerzach pierwszy szmer miotełką, od razu było czuć, że Helmut ma partnera, a nie gapę: cichy z początku rytm, wystukiwany jakby od niechcenia, niemal od razu wprawił wszystkich w trans; rzecz jasna rozmowy nie ucichły, lecz nie chodziło wcale o to: rozkołysane miało być powietrze, a razem z nim, powoli, systematycznie, ciała i umysły, szklanki, butelki, krzesła, obrazy, żyrandole, wieszaki, szyby werandowych okien, deski podłogi, gwoździe, blaty stołów, lustra i pisuary, a kiedy to się stało, Helmut powoli zszedł z barowego stołka, stanął za kontrabasem i trącił strunę, jedną, a potem drugą: niski, modulowany na gryfie dłonią muzyka dźwięk przeszył dosłownie wszystko i zapanował niepodzielnie nad przestrzenią, wchodząc już od pierwszego taktu w symbiozę z perkusyjnym rytmem. Wtedy dostrzegłem ruch przy obitych blachą drzwiach: bramkarz Ksawery wpuścił do środka grupę nowych gości, wśród nich Mateusz kiwał do mnie dłonią, Maryna rozglądała się uważnie, jak gdyby chciała sprawdzić, czy będzie rozpoznana; i tak się oczywiście stało: jej sławna z filmów twarz od razu przyciągnęła wiele uważnych spojrzeń. – Koszmar – Mateusz szepnął mi do ucha. – Zgroza. Musiałem biec po szklarza, czy wyobrażasz sobie? W sobotę, popołudniem? W takim kraju? Lecz wcale nie był przygnębiony. Przedstawił mnie Marynie, następnie doktorowi Lewadzie z Medycznej 36 Akademii, Janowi Wybrańskiemu, który był fizykiem, Sie-maszce - malarzowi - oraz Antoniemu Berdzie, którego wykłady pamiętałem z pierwszego roku mojej filologii. To jasne, że ta ówczesna prezentacja nie polegała na podawaniu nazwisk, tytułów, specjalności, zatrudnienia, jeżeli jednak opisuję je z taką dokładnością, domyślasz się dlaczego: tak, będą stanowili kanwę tej kroniki, choć wówczas ani ja, ani tym bardziej oni nie mogliśmy wiedzieć, podobnie jak Mateusz, że za lat kilkanaście spotkamy się na teatralnej scenie, przy stole przykrytym białym płótnem, przed obiektywem aparatu. - Zgarnęliśmy ich z Maryną z Ula. - Mateusz musiał przekrzyczeć solo perkusji. - Fajnie, że tu przyszedłeś! - Czekałem dwie godziny! - odpowiedziałem równie głośno - a potem spacerowałem plażą! Helmut, który powrócił z toalety, pozwolił perkusiście na wytchnienie i przejął inicjatywę: melodia kontrabasu z lirycznego staccato przeszła w poco allegretto, potem w allegro, wreszcie w allegro vivace, by wkrótce przejść do allegro furioso i utrzymywać się na tym poziomie przez dobrych kilkanaście minut. Siedzieliśmy już wszyscy przy małym okrągłym stoliku stłoczeni w kącie. - Zapalisz? - zapytał mnie Siemaszko i wyjął tytoń z niewielkiej puszeczki. - To tysiąc razy lepsze niż ta ohyda - wskazał na pełne szklanki i kieliszki - istne gów no białego człowieka. Wiesz, jak robili to Scytowie? Trójkątny, niewielki namiot - dobył bibułek - w nim rozżarzone kamienie, a na nie ciskali nasiona cannabis. Pełna jazda! A Zulu? No cóż - zachichotał, kończąc zaklejanie skręta - garść liści najpierw pokrywają nawozem, potem ziemią, i zapaliwszy - podał mi ogień - wdychają przez wydrążony otwór, leżąc na matce Ziemi! Mistyczny coitus! Ale najlepsi są Persowie, bo wymyślili galjan. Co z tego, 37 skoro Muhammad Szach karał to śmiercią? A Napoleon? Kazał zamurowywać te kawiarnie, gdzie złapano choćby jednego palacza. – Chyba nie w Paryżu – doktor Lewada usłyszał ostatnie zdanie Siemaszki – nic o tym nie czytałem! – No przecież, że w Egipcie, a nie na Place de la Concorde! – krzyknął Siemaszko. – A co to galjan? – wtrącił się fizyk. – Nargile. Wodna fajka – odezwał się Mateusz. – Na Place de la Concorde nie było kawiarń, tylko gilotyna! Za Robespierre’a około setki głów dziennie! – Przesada. – Milczący do tej pory Berdo odstawił szklankę z dżinem. – Najwyżej kilkanaście. Konserwatywna propaganda! – A może łagry – doktor Lewada niemal wstał z kanapy – to też konserwatywna propaganda? Odpowiedź Berdy zagłuszył łoskot nowej fali improwizacji perkusyjnej. Studentka profesora Śledzia wykonywała na blacie baru taniec brzucha. Naga, w wojskowych buciorach, z generalską czapką na głowie i z aksamitką zawiązaną frywolnie wokół szyi, potrząsała kształtnymi piersiami jak odaliska w niemym filmie z lat dwudziestych. Podczas gdy Maryna rozmawiała z Berdą, Mateusz przesiadł się na moją stronę i spytał, dlaczego Melchizedek błogosławił akurat chleb i wino. Odpowiedziałem, że spośród wszystkich możliwych znanych mi wyjaśnień to właśnie przemawia do mnie bezpośrednio: najświętsze rzeczy muszą być najprostsze. Jeżeli ktoś idzie przez pustynię, zrozumie to od razu. Przy barze nastąpiło chwilowe zamieszanie: poeta Olo, chcąc wskoczyć na kontuar, chwycił tancerkę za wojskowy but, ten został w jego rękach, dziewczyna straciła 38 równowagę, runęła w dół, szczęśliwie została pochwycona tuż przed upadkiem na podłogę trzeźwymi ramionami redaktora Trusza. – Kuhwa – wrzeszczał Inżynier – salto mohtale, ty he-daktohku heżimowy, zahaz ci wpiehdolę! Jeden szybki, niezwykle elegancki i celny cios w podbródek pozbawił Inżyniera prawa głosu. Redaktor poprawił swój krawat i jakby cała ta sprawa nie była warta już zachodu, zamówił u barmana piwo. Ksawery z pomocnikiem musieli się natrudzić: najpierw wyprowadzili do drzwi Inżyniera, potem musieli podnieść spod baru śpiącego już poetę Ola i złożyć go w alkierzu: może pamiętasz, tak nazywano boczną salkę z kanapą i dwoma stolikami. Helmut już nie grał, lecz z nową chmarą gości pojawił się Przybysław Diak wprost z jazzowego klubu i nie minęło kilka minut, gdy uproszony, rozpoczął z perkusistą dialog swoim saksofonem. – Jeżeli tak – powiedział Mateusz – to pożegnanie Jezusa z uczniami nie powinno się odbyć w jakimś tam wieczerniku, lecz na pustyni. Chleb i wino – powtórzył – na pustyni. Tylko o czym właściwie rozmawiamy? I dlaczego? Absurd! Paranoja! – Oczywiście – wtrącił się Berdo, kiedy Maryna, wysłuchawszy jego mulistego monologu, zwróciła się ochoczo do doktora Lewady – ten świat jest najgorszy z możliwych! Lecz gdyby był choć jeszcze odrobinę gorszy, wtedy w ogóle mógłby nie istnieć! Już miałem na końcu języka źródło cytatu. Doktor humanistycznych nauk Antoni Berdo przeczytał tylko jedną filozoficzną książkę: wybór sentencji Arthura Schopenhauera w tłumaczeniu i wyborze Jana Garewicza: stąd czerpał całą swoją mądrość i powiedzonka na każdą okazję. 39 – Mówi pan jak filozof – powiedziałem – w praktyce jednak zupełnie się to nie sprawdza. Widziałem, jak pobladł i zacisnął usta: moja odpowiedź pochodziła z tego samego źródła. – Chleb i wino – powtórzył Mateusz. – Rozmawiamy o czymś prostym, a nie o sofistycznych sztuczkach. – Słuchał pan moich wykładów – Berdo wpił we mnie wzrok – a to się chwali. Teraz już sobie przypominam pana twarz. Przybysław Diak i perkusista skończyli krótki koncert. Wojtek włączył zza baru psychodeliczne techno i środek sali zapełnił się parami. – To nic zdrożnego – dobiegło nas zdanie doktora Lewady pochylonego nad Maryną – żyć w potrzebie. Lecz przyzna pani, że nie ma żadnej potrzeby, aby żyć w potrzebie. Na parkiecie Wybrański i Siemaszko tańczyli z idealist-kami. Dwaj młodzi chłopcy, wtuleni w pluszowy fotel, całowali się delikatnie w usta, nieśmiało, pierwszy raz. – Wszyscy chcą tego samego – powiedział Mateusz, wystukujac popiół z fajki – ale nie wszyscy proszą o to samo. A może nie potrafią? Więc jeszcze to: pamiętne schody w dół, strome jak drabina. Co jeszcze mam ci opowiedzieć? Kolejki elektryczne już, albo jeszcze, nie jeździły. Mateusz i Maryna zniknęli, aby powędrować w górę miasta do pracowni. Lewada, Wybrański, Berdo i Siemaszko zostali w środku. Nie miałem pieniędzy na taksówkę, ruszyłem brzegiem morza w kierunku Jelitkowa, by stamtąd – jak myślałem – złapać pierwszy o świcie tramwaj. Ale zamiast maszerować równo i rytmicznie po sypkim piasku, co chwila unosiłem się w powietrze na kilkadziesiąt centymetrów i upadałem w dół, boleśnie odczuwając grawitację. Can- 40 nabis nie służyła mojemu błędnikowi, dalszy marsz był zupełnie wykluczony. Znalazłem wywróconą do góry stępką łódź: wczołgałem się pod nią i chociaż śmierdziało tam rybami, smołą, eterem i szczynami kotów, złożyłem swoje udręczone ciało wprost na piasku. Nie miałem snów. Rano, drżąc z zimna, usłyszałem przeciwmgielny buczek z Nowego Portu. Zatoka, plaża, miasto, a może cały świat, pogrążone były w białej, gęstej wacie. Nikt nie czekał na mnie z chlebem i winem. Rozdział III czyli jak doszło do trudnego zabiegu konikotomii oraz dlaczego najlepsi muszą być zawsze na wygnaniu; poza tym będzie o wizycie Monsignore w szpitalu Właściwie jedyną rzeczą, jaką doktor Lewada naprawdę lubił w Pohańczy, był widok z gabinetu lekarskiego. Ogromna przestrzeń łąk zamknięta daleką grzywą lasu dawała – nawet w szare i beznajdziejne dni – jakieś nieokreślone poczucie swobody. Gdyby okna ambulatorium (a tym był w istocie gabinet doktora) wychodziły na drugą stronę baraku z falistej blachy, który wzniesiono tu w drugiej połowie siedemdziesiątych lat ubiegłego stulecia, wówczas zamiast rozległego pejzażu Lewada widziałby codziennie całe swoje tutejsze życie. Jego skrótem był widok wiejskiej ulicy wzdłuż dawnych czworaków, która prowadziła od nieczynnej już gorzelni do kościoła na wzgórku. Kościół był oczywiście czynny. Dalej, w zarośniętym chaszczami parku, straszyły ruiny junkierskiego pałacu. Spłonął tak dawno, że nikt z miejscowych nie pamiętał, jak wyglądał. Legenda głosiła uparcie, że dawni właściciele, tuż przed wkroczeniem Czerwonej Armii, ukryli w okolicy skarb. Pod koniec lat osiemdzie- 42 siątych, kiedy Lewady nie było jeszcze w Pohańczy, ekipy poszukiwaczy zbadały stawy, zakole rzeki, park i piwnice. Zamiast Bursztynowej Komnaty czy skrzynek z żydowskim złotem odkopano niemieckiego trupa w mundurze SS. Wielkie stodoły, stajnie, chlewy, spichrze, tworzące niegdyś majętność rodu von Kotwitzów, przez całą epokę komunizmu należały do pegeeru o skromnej nazwie Przyszłość. Teraz nie należały do nikogo: puste i ograbione ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, przypominały dekoracje do filmu Tarkowskiego lub Szulkina. Cały ten widok był zatem oszczędzony doktorowi w godzinach pracy i sam ten fakt przynosił mu czasami dobry humor. Zwłaszcza jeśli za oknem gabinetu pędziły letnie cumulusy lub wielką połać śnieżnych zasp oświetlało słońce. Kiedy pogoda była pod psem, doktor lubił powtarzać sobie w myślach zdanie zapamiętane z Egipskiej Księgi Umarłych – „Nie ma nic złego w żadnym miejscu, gdzie przebywasz”. Domyślasz się, że Pohańcza nie stanowiła przedmiotu jego marzeń, jednakże dla miejscowych, którzy po paru miesiącach praktyki nabrali do doktora szacunku połączonego z podziwem, jego pobyt stanowił źródło nieustannych plotek. Mówiono, że w mieście spaprał operację, że uciekł przed długami, byli też tacy, co twierdzili, że przed mafią, której był lekarzem. Ponieważ prowadził się samotnie i nie zaglądał do kieliszka – tym bardziej intrygował. W kościele bywał rzadko, lecz stary proboszcz ksiądz Jaźwiński wyrażał się o doktorze jak najlepiej: ktoś, kto przywrócił tu praktykę po pięciu latach, podczas których drzwi ośrodka pozostawały zamknięte, nie mógł być złym człowiekiem. Niech to wystarczy jako wstęp. W dniu, który zamierzam opisywać, doktor Lewada jak zawsze wstał o siódmej 43 rano, dokonał zwykłej toalety i przy kawie słuchał serwisu radiowego. - Dzisiejszy wybuch - mówił w studiu komisarz Glinka - nie może być porównany z poprzednimi. Tamte -zakaszlał - nastąpiły w działach alkoholowych hipermarketów i chociaż przynosiły duże straty właścicielom, nikogo nawet nie zraniły. Bomby eksplodowały zawsze nocą. Teraz - komisarz odchrząknął - jest, proszę państwa, inna jakościowo sytuacja, bo mały nocny sklepik przy ulicy Conrada dosłownie zmiotło z klientami i obsługą! Trwa identyfikacja zwłok. Zabezpieczamy ślady. Jak zwykle, na antenie mądrzyli się eksperci: po komisarzu wystąpił docent Jabłoński, który przewidział taką sytuację. Nocne sklepy z alkoholem już dawno powinny być zlikwidowane, a skoro nie zrobił tego rząd na liczne wnioski - na przykład Ligi Narodowej - ktoś postanowił go wyręczyć. Innego zdania był zaproszony do rozmowy poseł wspomnianej Ligi Marek Norski: - Owszem - powiedział - postulujemy od lat takie rozwiązania, lecz to, co się dzieje, wskazuje na zemstę muzułmanów. - Czy zatem - spytała dziennikarka - to muzułmanie wysadzają sklepy monopolowe? W studiu zawrzało. Doktor Lewada przerzucił stację na Music Best, skąd popłynął przebój Bee Gees How Love Was True. Pamiętał to z licealnych lat: dziewczyna, z którą tańczył na prywatce, miała błękitne oczy i białą szkolną bluzkę. Zatrzaskując za sobą drzwi służbowego mieszkania, Lewada przypomniał sobie coś jeszcze: noc w SPATiF-ie sprzed ponad dwudziestu lat. Najpierw Mateusz kłócił się z Pawłem o ustęp ze świętego Jana, jakby nie mogli sobie znaleźć lepszego miejsca i godziny! Chodziło im chyba o to, że Jan nic nie wspominał o Eu- 44 charystii i mówił tylko o umywaniu nóg, natomiast trzej pozostali dość szczegółowo ujęli błogosławieństwo wina oraz chleba. Ale dlaczego kłócili się tak zawzięcie i akurat o to? Tego doktor nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał za to twarz słynnej aktorki: z Mateuszem i w towarzystwie Piotra wyszła wcześniej. On sam wylądował wówczas rano w jakimś mieszkaniu przy ulicy Conrada, tuż nad spożywczym sklepem. W tamtych czasach nie był otwarty nocą i nie sprzedawano w nim alkoholu. To była jego pierwsza małżeńska zdrada – dwie entuzjastki (a może wówczas mówiło się: idealistki?) Magda i Ewa kochały się z nim tak, jak gdyby znali się od dawna. Magda była słuchaczką pielęgniarskiej szkoły, Ewa manikiurzystką w Grand Hotelu, on gadał sam o sobie, że jest artystą poszukującym nowych, silnych wrażeń. Wtedy mówiło się o czymś takim „bajer”, później zastąpiła to słowo „ściema”, lecz teraz, wchodząc do swojego gabinetu w wiejskim ośrodku zdrowia w Pohańczy, doktor Lewada nie miał wątpliwości, że jedynym słowem, jedynym terminem oddającym tamtą fanfaronadę, tamten seks, tamten poranek – byłaby pospolita, pewna siebie, bezczelna i arogancka młodzieńcza hybris. Zapewne wspomnienie SPATiF-u nie było przypadkowe. Na biurku w gabinecie, pośród notatek, bloczków, recept, spoczywał list od Mateusza, który doktor otrzymał z miesiąc temu. Dlaczego sesja miała odbyć się w teatrze? To było jeszcze do wytłumaczenia: na małej scenie, przy długim stole fotograf mógł ich wszystkich objąć, spokojnie i bez technicznych spięć. Dlaczego jednak Mateusz chciał namalować taki obraz? I po co – jako modeli – chciał mieć znajomych z dawnych lat? Włączone w gabinecie radio na wszystkich stacjach lokalnych i krajowych mówiło o zamachu: zginęło dziewięć 45 osób. Trzy z obsługi, pięciu klientów i jeden przypadkowy przechodzień. Doktor Ibrahim ibn Talib z Wolnego Uniwersytetu tłumaczył wolno i cierpliwie, że nieliczni muzułmanie w naszym kraju nie mają nic wspólnego z tą akcją. Jakkolwiek Koran zabrania picia, tutejsi wyznawcy korzystają z alkoholu po cichu i pokątnie, stąd płynie prosty wniosek, że zamachy są dziełem szaleńca albo wynikiem walki konkurencyjnych firm hurtowych. Natomiast Komitet Bezpieczeństwa Ligi Narodowej w najnowszym oświadczeniu o wszystko oskarżał liberałów, nawet jeśli zamachy mogły być dziełem muzułmanów. W tym czasie doktor sprawdzał swój obecny plan, wpisany jak zawsze poprzedniego dnia w kalendarz. Ósma trzydzieści – Janiakowa: wycięty czyrak, kontrola, zmiana opatrunku. Dziewiąta dziesięć – wizyta organisty: ostra astma, konieczny nowy inhalator z salbutamolem. Dziesiąta – dziewczynka od Pietruszków: jest podejrzenie o gruźlicę, zapewne skierowanie na zdjęcia do szpitala. A potem? Miał wsiąść w samochód i po stu siedemdziesięciu trzech kilometrach dotrzeć do miasta, z którego wyjechał do Pohańczy siedem lat temu. Zaparkować na Targu Węglowym, opłacić bilet w parkomacie, wejść do teatru i spytać w portierni, gdzie się odbywa fotograficzna sesja. Czy muszę dodawać, jak bardzo doktor Lewada cieszył się na to spotkanie? Janiakowa przyszła na wizytę punktualnie. Pamiętał jej postać z pierwszego roku swojej pracy w Pohańczy: co wieczór stała pod geesem pośród pijanych chłopów i pytała: – A mój nie wrócił? Nie widzieliście tam gdzie mojego? – Na wojnę poszedł. 46 Śmiali się z niej i czasem dali łyk z butelki. Jej mąż któregoś dnia wsiadł do pekaesu i nigdy już nie wrócił. Chowała czwórkę dzieci. Rana po wyciętym czyraku goiła się dobrze. Doktor zmienił opatrunek i dał jej witaminy. – Dla dzieciaków – powiedział – bierzcie! Organista narzekał nieustannie. – Czy ja zrobiłem Panu Bogu jakąś krzywdę? Panie doktorze, niech pan sam powie – dlaczego tak się męczę? Trzeba było zmierzyć mu tętno, ciśnienie, osłuchać płuca i oskrzela. Inhalator wraz ze sterydem, który doktor Lewada wydębił w powiatowym szpitalu, ucieszył organistę niepomiernie. – Pan to jest Boży człowiek – powiedział na odchodnym. – Jakby co, to zagram panu mszę za darmo. Wcale nie ucieszyło to doktora. Było już po dziesiątej, a Pietruszkowa z córką nie nadchodziły. Doktor wyłączył radio, nie sposób było bowiem słuchać w kółko niemalże takich samych komentarzy. Teoria, że to media powodują katastrofy, którymi i z których żyją potem dzień, tydzień, miesiąc, rok (niepotrzebne skreślić) – jakkolwiek absurdalna – zdawała się teraz potwierdzać. Myśląc o tym, doktor spojrzał w okno i znieruchomiał: przez łąkę zmierzało wyraźnie ku ośrodkowi zdrowia szybkim krokiem dwóch mężczyzn niosących trzeciego. Właściwie usiłowali biec, ale wysokie niemal do kolan trawy skutecznie utrudniały takie próby. Musieli wyjść z lasu, a skoro tak – doktor starał się przygotować na określony uraz – byli drwalami. Zmiażdżona stopa? Czaszka? Kość podudzia? Wszystkiego można było się spodziewać po leśnych robotnikach: Lewada wyjmował już siekierę z pleców, tamował krwotok z ręki pozbawionej dłoni, szukał w trawie trzech ściętych mechaniczną piłą palców. Bez namysłu przestawił 47 więc spod ściany na środek gabinetu wąską leżankę, przygotował bandaże, plastry, jodynę i spirytus. Kiedy jednak spojrzał znowu w okno, już wiedział, że pierwsze rozpoznanie było chybione. Nie drwale, ale bliźniacy Oczkowie nieśli przez łąkę swojego młodszego brata Michała. Lubił ich: podobni do siebie jak dwie krople wody, latem pracowali na budowach, zimą czasami w wi-kliniarni. Nie pili. Na festynach Ochotniczej Straży Pożarnej jeden grywał na trąbce, drugi na puzonie. Utrzymywali starą matkę i brata, którego właśnie nieśli. – Co się stało? – krzyknął Lewada przez otwarte na oścież okno. – Zemdlał? Dostał w głowę? Być może bliźniacy byli zbyt zmęczeni, a może przerażeni, dość, że nie odkrzyknęli nic, doktor wybiegł więc na korytarz i do przedsionka, by im otworzyć drzwi. Wyłącznie w takich sytuacjach – a miał ich kilka rocznie – żałował, że jest tu sam jak palec, bez pielęgniarki czy choćby sanitariusza, którego miejscowi na pewno nazywaliby felczerem. Jeden rzut oka na Michała Oczkę wyjaśnił doktorowi, że chłopiec się dusi. Nareszcie w gabinecie, gdy go złożyli na leżance, wycierając pot ze swoich twarzy, bliźniacy wysapali równocześnie: „pszczoła”! Chłopiec miał krótką, w dodatku tłustą szyję, co znacznie utrudniało stwierdzenie wielkości opuchlizny. Dokor sięgnął do szklanej szafki po hydrokortyzon. Jedyne, o czym musiał natychmiast zadecydować, to dawka, oraz droga, którą poda zastrzyk – dożylnie czy domięśniowo. Wybrał to drugie rozwiązanie i wstrzyknął dwie ampułki specyfiku w ramię chłopca. Świst, jaki dochodził z dróg oddechowych, był coraz większy, blada twarz Michała stała się fioletowa, jego ciałem wstrząsały drgawki. Doktor przypomniał sobie, że ma jeszcze adrenalinę, która 48 powinna działać znacznie szybciej: całą ampułkę podał również domięśniowo. Ale nic to nie pomogło. Twarz była już niemal granatowa, świst coraz słabszy. Doktor przypomniał sobie wszystkie niesamowite opowieści, które usłyszał jeszcze jako student: ktoś dokonywał zabiegu konikotomii scyzorykiem w pędzącym pociągu, ktoś inny musiał posłużyć się na przyjęciu kuchennym nożem. W szafce znajdował się jeden lancet, z przedpotopowych czasów. – Połóżcie go na podłogę. Na podłogę – powtórzył polecenie. – Nie ma już czasu! Bliźniacy, widząc, jak doktor Lewada odwija lancet z zatłuszczonej parafinowej bibułki i jak następnie siada okrakiem na klatce piersiowej chłopca, przestąpili z nogi na nogę i przeżegnali się – równocześnie. Lewym kciukiem i lewym wskazującym palcem usiłował nama-cać i utrzymać jabłko Adama tak, aby skóra była napięta. W połowie, pomiędzy brzegiem Adamowego jabłka a górnym biegiem chrząstki pierścieniowatej, dokonał cięcia, mówiąc głośno: – Na litość boską, szukajcie w szafce rurki, kurwa, co do was mówię, rurka jest potrzebna! Rozcięta blaszka, czyli powięź szyi, przepuściła długi, wysoki świst. Gdyby był tu profesor Grodzki, zaliczyłby ten zabieg na notę celującą. Bliźniacy, którzy najwyraźniej musieli w takich sytuacjach poruszać się dubeltowo, natychmiast rzucili się do szafki, ale zamiast otworzyć szklane drzwiczki i sięgnąć – choćby po plastikowy dren – przewrócili apteczkę. Huk tłuczonego szkła, jaki rozległ się w gabinecie, rozsierdził doktora niepomiernie, ale nie było czasu na przygany: w rumowisku stłuczonych naczyń, fiolek, pastylek, bandaży, pośród lepkich plam jodyny rozcieńczonej salicylowym spirytusem, 49 wyszukał plastikową rurkę, przyciął ją lancetem, opłukał nad umywalką, zamoczył w utlenionej wodzie i wetknął przewód w miejscu nacięcia szyi. Michał Oczko powoli odzyskiwał rytmiczny oddech, wracało normalne tętno, chłopiec otworzył oczy. Bliźniacy unieśli brata na leżankę, po czym – sami z siebie – zaczęli sprzątanie od zamiatania podłogi. – Czyście powariowali? – Doktor Lewada zauważył, że dopiero teraz zaczynają mu się trząść ze zdenerwowania dłonie. – Poszaleliście? Pakujcie go w samochód i do szpitala. Natychmiast!! – Ale – zaczęli równocześnie bliźniacy – fiata to my właśnie nie mamy! – Został w lesie – powiedział pierwszy – bo najpierw ten cholerny kapeć! – A zanim zobaczyliśmy, no to ta pszczoła użarła Michała! – dodał drugi. Czekając bezskutecznie na połączenie z powiatowym szpitalem – „proszę czekać na zgłoszenie się operatora” – Lewada kiwał głową, przyjmując do wiadomości następne informacje: maluch Oczków stał unieruchomiony przy porębie, bo zapasowe koło, które zdążyli wyjąć z bagażnika, też miało kichę. Dobrze, że niosąc Michała prawie dwa kilometry, zdążyli, zanim się udusił. Teraz, kiedy pojadą na porębę, zabiorą koło, przywiozą je z miasteczka naprawione i założą, miną ze dwie godziny. Doktor połączył się wreszcie z izbą przyjęć, gdzie mu rzeczowo odmówiono przysłania karetki. Jedna była zepsuta, druga – wezwana do zawału. – No to jedziemy moim. – Doktor podał kluczyki bliższemu z bliźniaków. – Usadźcie go z tyłu i głowę ma mieć odchyloną przez cały czas, o tak – pokazał – żeby 50 szyja nie przygniatała rurki. Ja tylko skoczę do mieszkania. Jazda! Ale nic tego dnia nie mogło się odbyć normalnie. Chłopiec był tak słaby, że musieli rozłożyć stare, jeszcze wojskowe nosze i zanieść go do samochodu, a kiedy doktor zamknął ośrodek i popędził do swojego mieszkania, okazało się, że klucze zostawił w swoim gabinecie. Wreszcie, gdy stanął przed lustrem ciasnej łazienki, pomyślał o trzech sprawach jednocześnie. Nie zdąży się ogolić, zdąży – jak prosił go Mateusz w liście – włożyć białą koszulę bez krawata i ciemną marynarkę, na pewno też – jeżeli ma przybyć w porę na teatralną sesję – nie zdąży odwieźć bliźniaków tu z powrotem. Od tego zaczął, przekręcając w stacyjce kluczyk: – Wrócicie pekaesem. – Sprawdził w lusterku, czy dobrze podtrzymują głowę brata. – Ja potem mam wizyty. Przyjęli to w milczeniu. W niedźwiedziowatej skwapli-wości, z jaką starali się wykonywać zalecenia doktora, było coś wzruszającego. Jeden obejmował Michała tak, żeby się nie osunął. Drugi oparł kark chłopca na swoim przedramieniu, podtrzymując mu równocześnie brodę nieco w górę. Dopiero za pałacowym parkiem, kiedy stary renault zaczął podskakiwać na kocich łbach zakrętu, doktor Lewada opanował ostatecznie drżenie dłoni. Zabieg się udał, ale Bogiem a prawdą, kiedy ciął lancetem otłuszczoną i opuchniętą chrząstkę, nie był pewien, czy trafia jak należy ani czy nie używa zbyt dużej siły. Profesor Grodzki, który demonstrował konikotomię w starym prosektorium na szyi sześćdziesięcioletniej kobiety, powtarzał: „Liczy się szybkość i precyzja! Precyzja, moi drodzy! Tak można uszkodzić krtań! A tak – przeciąć tętnicę!”. Lewada pamiętał, jak wówczas zamykały mu się powieki. Przez całą noc miał dyżur w pogotowiu, potem 51 w akademiku pisali deklarację Solidarności, następnie musiał iść na wykład, na koniec – prosektorium. Chyba właśnie wtedy pokłócił się po raz pierwszy z Hanną. Chciał tylko spać, nie pojmowała, jak może być zmęczony aż do tego stopnia, dlaczego tylko ona ma się zajmować dzieckiem, jej dyplom jest nie mniej ważny niż jego Solidarność. Doktor, zmieniając bieg przy wjeździe na asfaltową szosę, pomyślał, że oboje mieli wówczas rację. A gdzie była teraz dziewczynka, której tupanie bosych stópek po podłodze tak go wówczas wzruszało? Córka pisała do niego regularnie, mniej więcej raz w miesiącu, długie listy i przysyłała fotografie wzrastających wnuków. Ponieważ w Pohańczy miał tylko stary typ modemu, czasami zatykało mu to skrzynkę w komputerze. Cieszył się jej udanym życiem i profesurą mikrobiologa na Yale. Nigdy nie odpowiadał na pytanie, czemu siedzi w okropnej dziurze, gdzie wierzą w gusła i demony. Nigdy nie podjął wątku zaproszenia: Krystyna niemal za każdym razem proponowała mu pomoc w uzyskaniu wizy i dobrej pracy. Nie mogła pojąć – tak to nazwała – pasji samoudręczenia. Kiedy samochód przekraczał most, skąd widać było wieżę kościoła i meandry rzeki zasilającej przez stulecia młyny, tartaki i folusze von Kotwitzów, doktor Lewada poczuł okropny, niemal ściskający za gardło lęk. Córka bezwględnie miała rację. Odkąd zaszył się tutaj – tylko na chwilę rzecz jasna i tylko w celu uzyskania jakiej takiej psychicznej równowagi – minęło zbyt wiele lat. Prawdziwe życie płynęło gdzie indziej. Tu od czasu do czasu miał drobne pocieszenia – długie wyprawy na biegowych nartach zimą, wędkowanie, jazdę rowerem przez pustki, jakich nie znalazłby dzisiaj nawet w Bieszczadach. Ale czy chwile dobrej i głębokiej samotności 52 warte były swojej ceny? Tą była oczywista marginalizacja: gdy raz wypadało się z układów, powrócić na dobre miejsce zdawało się niemożliwością. Jaka klinika przyjęłaby go dzisiaj do pracy? Na założenie własnego gabinetu musiałby pracować w Pohańczy piętnaście lat, nie wydając przy tym na życie ani grosza. A jechać – jak tylu młodych lekarzy – do Irlandii, Walii, Szwecji czy Hiszpanii – na to był już zbyt zmęczony. Uczucie, że jest zamknięty w szklanej kuli niesionej przez fale w nieznanym kierunku i że już nigdy się z niej nie wydostanie, nagle przytłoczyło doktora z ogromną, niemal fizyczną siłą. Gdzieś na dnie świadomości czaiła się wprawdzie nadzieja, że dzisiejszy wyjazd – spotkanie z dawnymi znajomymi, może kolacja w jakiejś knajpie – przyniesie nagły i niespodziewany zwrot w jego monotonnym, zstępującym w dolinę życiu, lecz z drugiej strony wiedział doskonale, że cuda się nie zdarzają. Zwłaszcza takim jak on, którzy – jeśli upadali czasami na plecy – zazwyczaj tłukli sobie przy tym nos. Był jeszcze jeden drobny kłopot: o wizycie poinformował Mikołaja, pytając delikatnie, czy mógłby u niego zanocować. Syn zgodził się, acz niechętnie, od lat mieli stosunki suban-tarktyczne. Na koniec miłego popołudnia czekał więc doktora wyniosły chłód synowski, ale odwołać tę wizytę – skoro w ogóle miało do niej dojść – byłoby jeszcze gorzej. Wyprzedzający ich tir z niemiecką rejestracją omal nie zepchnął samochodu do rowu. Wracając z pobocza na asfalt, doktor włączył radio. Jeszcze jeden całodobowy sklep z alkoholem eksplodował w jego rodzinnym mieście. Kilka minut po dziesiątej silny ładunek rozniósł w strzępy niewielką dziuplę nieopodal plaży. Dlaczego akurat tam? Czemu za dnia? 53 Czy to początek nowej serii? Wojna gangów? Faktycznie robota muzułmanów? - pytali dziennikarze wszystkich stacji. Nawet stacja Music Best przerwała nieustanną, łagodną, szemrzącą strugę przebojów, aby powtórzyć komunikaty policyjne. Komisarz Glinka potwierdzał, że list, jaki nadszedł od szaleńca, może mieć związek z wybuchami: „Nie odwrócę tego wyroku, gdyż sprzedają za srebro sprawiedliwego, a ubogiego za parę sandałów”. Cytat ten - Glinka powołał się na ekspertyzę biura prasowego kurii - pochodzi z Księgi Amosa, rozdział drugi, wers szósty, i jako taki raczej wyklucza sprawców muzułmańskich, którzy jeżeli już, posłużyliby się wersetem Koranu. Mimo to meczet przy Polankach obrzucono kamieniami, a ten w budowie - w centrum starego miasta vis-?-vis kościoła Świętego Mikołaja - płonął obrzucony koktajlami Mołotowa. - Ocaliliśmy prawie wszystko - krzyczał do mikrofonu komendant pożarnej straży. - Ogień jest już ugaszony! Butelka trafiła tylko w płot, nie ma powodów do paniki, proszę państwa! Kolejny ekspert, jakim był bliżej nikomu nieznany docent Roztoka, utrzymywał, że cytat może być kamuflażem: muzułmanie - zwłaszcza ci wykształceni - też znają Biblię i mogli się nią posłużyć, wiadomo w jakim celu. Stanowczo się temu przeciwstawiał doktor Ibrahim ibn Talib z Wolnego Uniwersytetu: - To oczywiście jest szaleniec, ale nie muzułmanin -mówił z miękkim, dziwnym, lekko rozciągłym akcentem. - Poza tym pozwolą państwo, że zacytuję Pascala. Otóż człowiek nigdy nie popełnia zła tak do końca i bez wahania, jak wówczas gdy czyni to z przekonań religijnych! 54 Doktor Lewada wrzucił do odtwarzacza starą kasetę Dire Straits. Utwór Money for Nothing zawsze działał na niego uspokajająco. Dopiero po chwili dotarło do niego, że bliźniacy rozmawiają o jakiejś butelce wina, od której wszystko się zaczęło, tam, za porębą, gdzie zbierali z Michałem grzyby. Leżała sobie pusta, wysączona, czekając, aż ktoś ją rozjedzie. Na niej złapali gumę. Zanim chłopaka ukąsiła pszczoła, podeszli do zmiażdżonej flaszki. Nie mógł jej tam porzucić nikt z miejscowych, nalepka przedstawiała wizerunek księdza z napisem „Monsignore”; tak drogich trunków nikt tutaj nie spożywał i nie sprzedawał w żadnym sklepie. Może więc pszczoła wyleciała z tego zgniecionego monsignore – zastanawiali się bliźniacy – i wściekła ukąsiła im Michała? Normalnie pszczoła nie użądli człowieka w lesie, no, chyba żeby ją nacisnąć. „Monsignore” – pomyślał doktor. Coś takiego! Było to w pierwszym roku po przywróceniu go do pracy. Pani profesor Grubba- Wojtaszkowa, która dwa lata wcześniej zwalniała doktora na polecenie komunistycznej partii, teraz była jego bezpośrednią przełożoną. Partia już nie istniała, natomiast profesor Grubba-Wojtaszkowa awansowała na stanowisko dyrektora kliniki. Nigdy nie dała mu do zrozumienia, że tamta rozmowa – niech pan rozrabiać wyjedzie za granicę, nic tu po panu, tu się pracuje, a paszport załatwimy szybko – ma dziś, w wolnym już kraju, jakiekolwiek znaczenie. Zachowywała się porządnie, nawet układnie, choć na naradach wyższego personelu, kiedy musiała coś do doktora Lewady powiedzieć, nie spoglądała mu prosto w oczy. Tamtego dnia, kiedy ksiądz Monsignore trafił na jego oddział, doktor Lewada miał dyżur. Wezwany do izolatki, zdziwił się, że pacjenta przyprowadzono z pominięciem izby przyjęć. W jedwabnym 55 szlafroku barwy szafranowej, błękitnej pidżamie, białych skarpetkach i czarnych pantofelkach ksiądz Monsigno-re wyglądał inaczej niż na ambonie czy setkach fotografii rozprowadzanych w jego parafialnym kiosku. Tam pęczniał od zawieszonych na piersi orderów i odznaczeń, tu w izolatce wyglądał jak zmęczony, choć uśmiechnięty i sympatyczny rentier. Jednak nie to zdumiało doktora Lewadę. Ksiądz Monsignore siedział na łóżku, a obok, przy nocnej szafce, na wyplatanym krześle – które musiało tu zostać doniesione z dyrektorskiego gabinetu – siedziała Grubba-Wojtaszkowa. Napoczęta butelka hennes-sey i dwa wypełnione złocistobrązowym trunkiem kieliszki spoczywały na blacie stolika okrytego białą serwetą. – Mają pretensje, że jeżdże mercedesem – powiedział Monsignore, biorąc kieliszek w dwa delikatne upierścienione palce – a ja mówie, że tandety to ja nie znosze! Profesor Grubba-Wojtaszkowa, trącając się z księdzem Monsignore kieliszkiem, zachichotała. – No pewnie, a dziennikarze to hałastra! Wtedy ujrzeli stojącego w drzwiach Lewadę. Monsignore zamrugał jedynie powiekami, przełknął koniak, oblizał wargi, odstawił kieliszek i spojrzał na doktora pytająco. Profesor Grubba-Wojtaszkowa nie dopiła trunku i z kieliszkiem w dłoni spojrzała na Lewadę z irytacją. – Widzę, że wezwano mnie nie w porę. – Doktor skłonił się lekko. – Oczywiście, kolego, że nie w porę – odpowiedziała. – Wy jak zawsze. To ostatnie sformułowanie wyprowadziło doktora z równowagi. Cóż bowiem miało znaczyć jak nie aluzję do jego pracy podczas stanu wojennego? Nie robił nic wielkiego. Kiedy w dniach rocznic na starym mieście od- 56 bywać się miały demonstracje, doktor Lewada wraz z kolegą dyżurowali w wyznaczonym mieszkaniu. Zamiast do szpitali – gdzie czuwała bezpieka – ranni demonstranci trafiali do nich. Ktoś kiedyś doniósł i przesiedzieli się w areszcie. Sądzeni przez kolegium, skazani za wykonywanie lekarskich praktyk bez stosownego zezwolenia i warunków, zapłacili grzywny i utracili pracę. Skierowani do komitetu pomocy przy parafii księdza Monsignore, nie doczekali się przyjęcia. Jakiś młody chłopak zaproponował żywnościową paczkę, której nie chcieli. Wracając po godzinie do izolatki, doktor Lewada przypomniał sobie jeszcze jeden szczegół z parafialnej poczekalni: z ogromnego portretu ksiądz Monsignore spoglądał na petentów odziany w białą, papieską sutannę i biskupią piuskę. A może źle pamiętał? Może sutanna miała biskupi fiolet, a piuska była biała? Zza zamkniętych drzwi dochodził niski, gruby głos profesor Grubby--Wojtaszkowej, któremu towarzyszyły krótkie, jak gdyby monosylabowe słowa Monsignore: Ta! – No nie! – Pewno! – Akurat gdy doktor zapukał, rozmowa się urwała. Pani profesor i ksiądz śmiali się głośno, nieskrępowanie. Czuć było dym papierosowy. Mimo że nikt nie powiedział „proszę”, doktor Lewada uchylił drzwi i spytał: – Czy jestem już potrzebny? – Kto pana wzywał, kolego? – Grubba-Wojtaszkowa miała wyraźnie dobry humor. – Może ksiądz? – zwróciła się do Monsignore, który wzruszył ramionami. – No widzicie, zawsze nie w porę! Zawsze! – Pani wezwała mnie przez pielęgniarkę oddziałową dokładnie godzinę i piętnaście minut temu! – Doktor Lewada grzmiał tak, że jego słowa dudniły echem na korytarzu. – Wpiszę to do raportu i więcej proszę mnie tu nie przywoływać! 57 Podjeżdżając pod izbę przyjęć powiatowego szpitala, doktor Lewada przypomniał sobie, że wszystkie jego późniejsze kłopoty, w wyniku których opuścił miasto i klinikę i osiadł w Pohańczy – cały ten ciąg wydarzeń, na końcu którego odwoził teraz uratowanego Michała Oczkę na oddział intensywnej terapii – zaczęły się właśnie wtedy, od głośno wykrzyczanego na korytarzu zdania, kiedy już zatrzasnął z hukiem drzwi izolatki: – Swój do swego po swoje przyszedł! Nie żeby profesor Grubba-Wojtaszkowa lub ksiądz Monsignore szkodzili mu w karierze. To oczywiście byłoby zbyt proste i może nie tak znów możliwe. A jednak od tamtego momentu zaczęła faktycznie otaczać doktora Lewadę pewna niejasna, nieprzychylna aura. Nie od razu zdał sobie z tego sprawę. Jednak kiedy po roku od tego wydarzenia zmniejszono mu liczbę dyżurów, następnie właściwie nie dopuszczano do operowania, wreszcie – w ramach reorganizacji – zaproponowano pełnowymia-rowy etat jedynie w przyklinicznym ambulatorium, czuł, że jego dobra passa się kończy. Nikt nigdy nie stawiał mu zarzutów, nie było zresztą o co, zawsze jednak coraz bardziej niekorzystne dla niego decyzje zapadały za jego plecami. Zupełnie tak, jakby profesor Grubba-Wojtasz-kowa, która odeszła już na emeryturę, czy ksiądz Mon-signore, który zaczął odwiedzać nowo powstałą, pierwszą w mieście prywatną klinikę, postępowali za nim krok w krok. Może nie potrafił się przystosować do nowych czasów? Kiedy opublikował w poczytnym dzienniku artykuł o korupcji farmaceutycznych firm, wezwał go na rozmowę nowy szef kliniki. Kiedy zaprotestował przeciwko projektowi prywatyzacji i wydzieleniu części tejże na komercyjną strefę usług, nie przedłużano mu kon- 58 traktu, aż do ostatniego dnia przed jego wygaśnięciem. Starzy koledzy byli już dawno za granicą, nowi milczeli jak zaklęci. Faktycznie był osamotniony, zgorzkniały i podminowany. Pewnie dlatego, kiedy do ambulatorium przywieziono znanego polityka, przyjął go uprzejmie, ale zapytał: - Czy może pan nie żuć gumy, kiedy się pan do mnie zwraca? Kamil Urski powiedział wówczas: „Ja, kurwa, mogę żuć co chcę i kiedy zechcę”, na co doktor Lewada odparł mu najspokojniej: „A ja, kurwa, mogę pana posła prosić, żeby zamknął za sobą drzwi i wypierdalał stąd natychmiast!”. Za odmowę wykonania zabiegu - bo takie było formalne oskarżenie - stracił pracę. Nie ujął się za nim nawet związek Solidarność, który przed laty sam zakładał. Mieszkał już wówczas sam, w wynajętej kawalerce, bez oszczędności - bo i skąd miałby je mieć? Na jakiś czas zatrudnił się w przychodni kolejarskiej, a kiedy tę zamknięto, pracował w pogotowiu - jako sanitariusz. Któregoś dnia przeczytał w „Polityce” reportaż o Pohańczy Jego poprzednik - doktor S., skończony alkoholik - powiesił się na dębie, vis-?-vis wejścia do ośrodka zdrowia, którego nikt potem nie mógł objąć. Zapewne nie z powodu samobójstwa, lecz urzędniczej fachowości: placówka na dobrych parę lat zupełnie zniknęła z ministerialnych rozdzielników i statystyk. Nie było jej, podobnie jak nie ma kogoś, kto nie posiada NIP-u, PESEL-u, adresu. Kiedy doktor Lewada wkroczył po raz pierwszy do swojego gabinetu, wszędzie - na podłodze, szafkach, kozetce, półkach, parapetach, biurku - leżała centymetrowa warstwa kurzu. Pełno było pajęczyn, pleśni i mysich kup. 59 Czy to już dość jak na ten rozdział? Stukam w klawisze, potem klikam do ciebie pocztę i nigdy nie wiem, co na to powiesz. Kiedy mi odpowiadasz na przykład, że zakończenie poprzedniego rozdziału – „Nikt nie czekał na mnie z chlebem i winem” – jest w porządku, mam kłopot. Ten chciałbym zakończyć równie krótkim zdaniem. Ale doktor Lewada jest jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów od celu, właśnie wyjeżdża z powiatowego miasta, upewniwszy się w rozmowie z doktorem Markowskim, że Michał Oczko zaraz otrzyma tlenową maskę, kroplówkę, glukozę, witaminy. Przy kolejowym wiadukcie dodaje gazu i nieprzepisowo wyprzedza starą ciężarówkę. Droga jest niemiłosiernie zatłoczona. Autostrada, która tu miała powstać już przed dziesięciu laty, czeka na zgodę polityków, ci jednak mają wciąż ważniejsze sprawy. Doktor nie myśli jednak o tym. Jest realistą i doskonale wie, że przy średniej prędkości około czterdziestu ośmiu kilometrów na godzinę spóźni się na sesję. Żadnego nie odczuwa przy tym zdenerwowania. Skoro na skutek terrorystycznych aktów w mieście panuje zamieszanie – na pewno nie on jeden dotrze spóźniony. Co robi w takich sytuacjach zupełnie bezradna policja? Blokuje ulice i kontroluje samochody. A przecież to nie one eksplodowały w nocy i o poranku w jego rodzinnym mieście. Tak, doktor Lewada myśli teraz – znów wyprzedzając wbrew przepisom tym razem autobus pekaesu – o winie z naklejką Monsignore. Na drukowanej fotografii ksiądz ma na sobie Order Orła Białego, Polonię Restitutę i Bóg wie jeszcze jakie odznaczenia. Ten dochodowy biznes, poza kontrolą urzędów podatkowych, stanowi – ad maiorem Dei gloriam – genialny pomysł gospodarczy. Ale znów nie to zajmuje myśli doktora. Ni gdy nikomu nie zaglądał do kieszeni. Jeżeli ksiądz Monsignore zwiększa w ten 60 sposób spożycie alkoholu – co na to Rzym, Watykan? Nikt nigdy nie udzielił na to odpowiedzi. Doktor Lewada zastanawia się przez moment, czy bomby podkładane w alkoholowych sklepach mogą mieć związek z winem marki Monsignore. Ten trop jest słaby, choć oczywiście, gdyby był nadkomisarzem – natychmiast kazałby to sprawdzić. Gdyby się okazało, że w powietrze wylatują te sklepy, w których wina Monsignore nie sprzedają – poszlaka byłaby uchwytna. To do niczego nie prowadzi, myśli Lewada, zatrzymując samochód przed szlabanem kolejowym. Ksiądz milioner nie musi się chyba chwytać ostateczności. Już za przejazdem doktor zatrzymuje samochód na poboczu i pod drzewem oddaje mocz. W tym momencie doznaje olśnienia. Zamachy nie są dziełem muzułmańskich ani chrześcijańskich fundamentalistów. Bzdura. Organizuje je ktoś, kto uwielbiał picie, a teraz pić nie może. Suchy zakon. Pragnący picia, niepijący alkoholik. Zostawiam go z tą myślą, a może raczej intuicją, gdy wsiada do swojego renaulta i włącza się do ruchu. A teraz czytaj dalej. Rozdział IV będzie o tym, jak niejaki Uryniewicz założył w naszym mieście ekskluzywny dom publiczny, w którym profesor fizyki nauczył się paru starożytnych greckich słów; także o dyskusji z Mateuszem dotyczącej różnicy pomiędzy greckim a hebrajskim rozumieniem słowa „dziewica”; na koniec pojawi się Inżynier; przedtem jednak o paru widokach Jerozolimy Z Jaffy do Jerozolimy jest w linii prostej około pięćdziesięciu kilometrów. W czasach René de Chateaubrian-da pielgrzymi pokonujący tę drogę konno lub na wielbłądach potrzebowali dwóch dni i uzbrojonej, płatnej z góry asysty. Napady i rabunki były na porządku dziennym, władza paszów była słaba, skorumpowana, a grupki i plemiona beduińskie trzymały gościńce w szachu. Zapewne był w tym element jakiejś najtrwalszej, lokalnej tradycji: anonimowy rzymski skryba z czasów Heroda pisze, że trakt z Jerycha do Jerozolimy – według naszej miary, nie dłuższy niż trzydzieści osiem kilometrów – pełen był rozbójników, którzy w licznych pieczarach i wąwozach Judzkiej Pustyni, zasadzali się na podróżnych. 62 René de Chateaubriand podróżował wszakże z Jaffy przez Ramlę – tam zmienił konie, odpoczął i ruszył dalej. W opisie podaje, że wjechał do świętego miasta przez Bramę Pielgrzymów, obok Wieży Dawida. Nieco wcześniej zaznacza, że pustynia, jaką musieli przebyć pomiędzy Ramlą a Jerozolimą, „jeszcze oddycha wielkością Stwórcy i trwogą śmierci”. Podróż swoją francuski arystokrata odbywał w roku 1806, a więc jego tamten moment jest od nas odległy o dwieście lat. „Wówczas Jerozolima była prawie całkiem zapomniana – pisze René de Chateaubriand. – Wiek niedowiarstwa zatracił wspomnienie o kolebce naszej religii”. Jeszcze większe zapomnienie – a może raczej osamotnienie – przebija z litografii Szkota Davida Robertsa wykonanej kilkanaście lat po podróży Chateaubrianda. Nawet powietrze w tym widoku ma żółtopustynny odcień, a miasto – niewielkie i jakby przycupnięte na szczycie skalnego masywu – zdaje się ginąć wśród okolicznych, posępnych i wyniosłych łańcuchów pustynnych gór. Nie wiem, czy David Roberts czytał opis podróży Chateau-brianda, ale szkicując panoramę Jerozolimy ze szczytu Oliwnej Góry, musiał zdać sobie sprawę, że miasto jest marginalnym, prowincjonalnym, tureckim garnizonem, o liczbie mieszkańców co najmniej trzykroć mniejszej niż za czasów Jezusa. W 1844 roku miasto zamieszkiwało siedem tysięcy stu dwudziestu żydów, pięć tysięcy stu muzułmanów i trzy tysiące dziewięciuset chrześcijan. Daje to – wedle ówczesnego spisu – szesnaście tysięcy stu dwudziestu mieszkańców. Liczbę zbliżoną do tej, która wypełniała zarówno ciasne uliczki, jak place przed Świątynią i twierdzą Antonia w czasach prokuratora Poncjusza Piłata, przynosi dopiero rok 1931. Łącznie mieszka już wtedy w Jerozolimie dziewięćdziesiąt 63 tysięcy ludzi. Co ciekawe, w tym właśnie roku – po raz pierwszy i ostatni w dziejach miasta – liczba chrześcijan i muzułmanów jest niemal równa: po dziewiętnaście i pół tysiąca, żydów przybywa najszybciej i jest ich wówczas ponad pięćdziesiąt jeden tysięcy. Rzecz jasna, David Roberts nie może tego przewidywać, ponieważ rosyjskie pogromy, syjonizm doktora Herzla i aliję Europa ma jeszcze przed sobą. Może z blokiem rozłożonym na kolanach i kredką w ręku David Roberts wyobraża sobie Francuza wjeżdżającego konno przez Bramę Jaffy do starego miasta (Cha-teaubriand nazwał ją mylnie Bramą Pielgrzymów) albo – patrząc w dół na ogród i kościół Getsemani (zabraknie go później na rysunku) – zastanawia się, w którym dokładnie miejscu Jezus, schodząc z uczniami z wieczernika, przekroczył potok Cedron? Prawdę mówiąc, Anglik ma świadomość tego, że większość wiejskich ścieżek wokół miasta nie zmieniła się tutaj od tysiącleci, jak choćby ta z Betfage, wioski, skąd Jezusowi przyprowadzono osiołka. Dlatego ścieżka ze wzgórza Syjon, którą apostołowie zeszli rankiem z wieczernika, śpiewając hymn, jest może tą samą, na której teraz David Roberts widzi dwie arabskie kobiety zmierzające w kierunku miasta i których również na rysunku, a później w litografii nie umieści. Najchętniej jednak wypytałbym Davida Robertsa, który miał szansę widzieć święte miasto skurczone do rozmiarów muszli, co sądzi o widokach starych mistrzów. Tych, którzy Jerozolimę musieli sobie wyobrazić, malując sceny z Ewangelii, a którzy – rzecz jasna – nigdy Jerozolimy nie widzieli. Więc tak sobie to imaginuję: jest popołudnie, upał i święte miasto, na które patrzy David Roberts, oślepiająca biel jego murów, wież minaretów i kościołów zdaje się – niczym fatamorgana – wisieć w powietrzu, nie dotyka- 64 jąc pustynnej skały Syjonu ani góry Moria. Szkot – złożywszy swoje przybory do drewnianej kaszty – schodzi wąską kamienistą ścieżką z Oliwnej Góry, wzdłuż muru żydowskiego cmentarza ku potokowi Cedron. Dlaczego Antonello da Messina – zastanawia się Roberts – umieścił w tle niezwykle ekspresyjnej sceny szeroko rozlane, niemal idylliczne wody zatoki? Czy miał na myśli Morze Śródziemne w okolicach Jaffy? Zapewne nie – Roberts mija właśnie na ścieżce Araba jadącego na osiołku – a zatem jakie wody, jakie morze, jaką zatokę chciał nam pokazać za konającym Jezusem i dwoma frenetycznie skręconymi ciałami złoczyńców? U Andrei Solaria – przypomina sobie Roberts, unosząc na chwilę z głowy kapelusz i ocierając pot z czoła – nie ma wprawdzie ukrzyżowanych wraz z Jezusem łotrów, ale w tle Solario rozmalował cały port, wraz z okrętami, szalandami i zespołem odpowiednich budynków. Jeszcze śmielej potraktował ten wątek portowego tła Michelle da Verona – rozmyśla David Roberts, przekraczając kładkę nad wyschniętym niemal potokiem Cedron – na jego obrazie Jerozolima wygląda niczym wielka morska polis, której życie polityczne i handlowe zależy nie od pustynnych karawan wielbłądów, ale od ruchu przybywających okrętów. A Bellini? Znane mu Wzgórza Euganejskie w Veneto tworzą dalekie tło modlitwy Jezusa w Getsemani. David Roberts zatrzymuje się teraz przed murem muzułmańskiego cmentarza położonego najbliżej Złotej Bramy. Jest zamurowana, ale Mesjasz, który ma zstąpić ze świątynnego wzgórza i przejść tędy na Oliwną Górę – rozkruszy zamknięty na wszelki wypadek przez Turków mur. Powinienem zostawić Davida Robertsa właśnie w tym miejscu z jego pytaniami. Jest artystą oczytanym i wie, że włoscy mistrzowie, przedstawiając scenę ukrzyżowa- 65 nia czy w Ogrójcu, chcieli ją widzieć na tle własnych lub znanych im z podróży miast. Nie wiem, czy Szkot czytał Vasariego, ale nawet bez lektury tego pomnikowego dzieła wie doskonale, że w ten właśnie sposób dawni mistrzowie chcieli przybliżyć dramat krzyża. Jakby mówili widzowi: spójrz, to zdarzyło się wszędzie, także w twoim mieście. A jednak – myśli Roberts – to zdarzyło się tutaj, dwa kilometry od miejsca, w którym stoję. Na zboczu ponurego kamieniołomu, z paroma karłowatymi sykomorami w tle i widokiem ponurych murów rzymskiej twierdzy. Czymże więc jest sztuka? Syntetycznym oszustwem? Estetycznym decorum? Przebity włócznią Lon-ginusa Jezus umiera w drgawkach na tle wdzięcznego portowego pejzażu. „Czy to nie skandal?”, myśli Szkot. „Może dlatego właśnie widok Jerozolimy autorstwa Da-vida Robertsa jest tak surowy i ascetyczny”, rozmyślam, pozostawiając go na drodze w kierunku Bramy Jaffy – tej samej, którą do świętego miasta wjeżdżał René de Chateaubriand. To właśnie tam – wchodząc do starego miasta za murami – kupiłem kiedyś poster z reprodukcją panoramy Robertsa. W moim śnie, który ci na początku tej kroniki opisałem, dolna część miasta położona była wszakże nad morzem. Dlaczego? Skąd? Nie studiowałem przecież wtedy dzieł dawnych mistrzów, a jednak podróżowałem gdzieś z Oliwnej Góry przez Cedron, a potem stare miasto, aż do dzielnicy portowej, której w Jerozolimie nie ma. Może jest w tym archetyp, o którym mógłby coś powiedzieć doktor Jung? Miasto w górach chciałoby mieć widok na zatokę, a miasto nad zatoką chciałoby mieć – przynajmniej w tle – góry i pustynie? Takie – mniej więcej – było przebudzenie Jana Wybrań-skiego. Stojąc owinięty we frotowy ręcznik obok łóżka, 66 w którym jeszcze spała młoda kobieta, z okna apartamentu ujrzał dobrze mu znany widok portowego kanału, po którym przepływała akurat niewielka motorówka. Jednakże coś było nie w porządku w tym pejzażu: dlaczego po drugiej stronie zielonej wstęgi wody, zamiast znajomych, ceglastoczerwonych, hanzeatyckich w formie spichrzów, wyrastał łańcuch ośnieżonych szczytów? Teraz, jak zwykle, wystąpił element autoirytacji: profesor Jan Wybrański nie mógł odnaleźć swoich okularów, a także – dodajmy to bez najmniejszej przygany – nie potrafił ogarnąć precyzyjnie wydarzeń poprzedzających bezpośrednio swoje zaśnięcie. Oczywiście że pił alkohol i uprawiał z dziewczyną seks – po to przecież miał w tym przybytku własny, oddzielny, z osobnym wejściem apartament, ale dawno już nie zdarzyła mu się tak groźna luka w pamięci. Jak ma na imię prostytutka? Hora? Sophia? Czy zabrał ją z Sali Leonarda, gdzie na kurulnym krześle milczący na ogół i wyniosły Uryniewicz kieruje dyskretnie ruchem gości? Czy też – jak lubił to najbardziej – włączył laptop do lokalnej sieci i wybrał sobie towarzyszkę z multimedialnej prezentacji? Wszystko to było niczym wobec nagłego przypomnienia sobie, że wbrew zasadom, jakim starał się być wierny, przyjął dawkę koki. Od kogo? Wolno powracająca pamięć jak z obłoku wyłoniła zarys twarzy nadkomisarza Zawiślnego: więc jednak musiał być na dole w Sali Leonarda i tam, przy barze – zapewne rozmawiając o wynikach rugby, upadku obyczajów, wyborach uzupełniających lub czymś podobnym – przyjąć ów sproszkowany poczęstunek. Był to zły omen. I otrzeźwiający. Nadkomisarz, sam uzależniony, musiał to zrobić jednak w jakimś celu i chociaż zwykła, natychmiastowa prowokacja nie wchodziła oczywiście w grę w zakładzie Ury-niewicza – hak został wbity już na zawsze. 67 Profesor Jan Wybrański odnalazł swoje okulary na dywanie, tuż przy łóżku. Tajemnica gór wyrosłych po drugiej stronie kanału portowego okazała się banalna: na trzech odnawianych właśnie spichrzach zwisał ogromny plakat z widokiem ośnieżonych Alp oraz napisem NIEMOŻLIWE CZYNIMY OSIĄGALNYM. Niżej, w prawym rogu, tam gdzie na alpejskiej hali pasło się bydło, widniało eleganckie, nieco staroświeckie w liternictwie logo firmy: F&F. „Partacze - pomyślał profesor Jan Wybrański - litery z daleka wyglądają tak, jakby je wysrywały krowy!”. Ale nie to przykuło teraz jego uwagę. Z dwóch przeciwnych kierunków kanału nadpływały wioślarskie osady. Dwie piątki ze sternikami. Kiedy ich dzioby zrównały się ze sobą, a po następnej sekundzie jedna łódź zasłoniła drugą, by zaraz, niemal natychmiast znów popłynąć każda w swoją stronę, profesor doznał dziwnego uczucia déj? vu. Ileż to lat temu stał nad Renem, patrząc z bulwaru na sunące w górę i dół rzeki obładowane towarami barki? „Concordia” z holenderską flagą mijała jednostkę o nazwie „Suzanne Maria”, na której powiewał trikolor francuski. Ostatnie słowa odczytu, jakie wygłosił w tutejszej akademii - „Absolutna - szanowni państwo - dziwacz-ność patrzenia na świat, jaką dyktuje nam liczba, wynika z tego, że z jej punktu widzenia wszystkie rzeczy są takie same, ale nie są przecież tym samym” - nagrodzone hucznymi oklaskami audytorium, jeszcze towarzyszyły mu na tym spacerze, gdy zatrzymując się na bulwarze lub idąc wolno dalej, patrzył na kolejne rzeczne statki sunące w dół i w górę Renu jak po autostradzie. Wówczas - po raz pierwszy w życiu - doznał uczucia zupełnej przypadkowości miejsca i czasu, w jakim się znajdował. Usiadł 68 w najbliższej kafejce, zamówił kieliszek czerwonego wina i spoglądając na szeroko rozciągnięte błonia po drugiej stronie rzeki, pomyślał o alternatywnym wcieleniu swojego życia: czy gdyby się tu urodził, wychował, wykształcił i pracował, byłby kimś zupełnie innym? Wiedział, że to bzdura, lecz nie mógł odmówić sobie przyjemności wyobrażenia rodzinnego mieszkania w którejś z zamożnych, trzypiętrowych, düsseldorfskich kamienic, których okna i wykusze wychodziły właśnie na Ren. Ojciec? Był pierwszym skrzypkiem w filharmonii i w każdy wieczór, a raczej popołudnie przed wyjściem na koncert, wypełniał salon ostatnimi ćwiczeniami. Pasaże Brahmsa, Beethovena, Wieniawskiego należały do tego dzieciństwa tak samo jak zapach świątecznego drzewka, niedzielnego ciasta czy rosołu. Matka? Pracowała w Muzeum Heinego i, cytując jego wiersze, często żartowała, że czarny szal – który ma po swojej matce – zamieniła na ten, który spoczywał w gablocie muzeum jako pamiątka po Klarze Schumann. Do nabrzeża przybijał właśnie rzęsiście od wewnątrz oświetlony wycieczkowiec o wdzięcznej nazwie „De Zonnenbloem” z Amsterdamu. Zza wielkich panoramicznych okien widać było obszerną bawialnię, salę obiadową i chyba szpitalną. Większość pasażerów spoczywała bowiem na zasłanych łóżkach i miała na sobie pidżamy, niektórzy podłączeni byli nawet do kroplówek, a tylko nieliczni – na inwalidzkich wózkach – opuścili śródokręcie po spuszczeniu trapu. Ten widok luksusowej umieralni nie podziałał na profesora przygnębiająco. Przeciwnie – poczuł wówczas jakąś radosną, nietzscheańską wolę mocy, która jeszcze niezbyt konkretnie, ale już bardzo wyraźnie – jak potężne podziemne źródło – parła ku powierzchni. Wracając do hotelu, profesor Jan Wybrański minął toporny gmach Kaufhofu wzniesiony w Jugendstil i za- 69 trzymał się na moście, aby w zapadającym zmierzchu spojrzeć na światła latarń odbite w lustrze wody. Na skraju trawnika stał niebieski kontenerowy barak, z żółtym napisem firmy budowalnej – h e i n e. Pierwszy raz w życiu wziął do hotelu prostytutkę. Drogą i luksusową. Ale nawet nie radość z odkrywania rzeczy do tej pory w dziedzinie seksu dla profesora zupełnie niedostępnych dawała mu tego wieczoru w Düsseldorfie euforyczne poczucie mocy i wolności. Cieszyło go zapamiętane zdanie, które czyjaś ręka wypisała niewprawnym jeszcze, grafficiarskim stylem na baraku budowlanej firmy: „Największą przyjemnością jest możliwość wyboru przyjemności”. Następnego dnia, jadąc pociagiem do Frankfurtu, wiedział już, że w jego życiu nastąpią wielkie zmiany. Gdybym – na użytek tej kroniki – zatrzymać miał na chwilę strumień czasu, aby powiedzieć coś jeszcze o dwóch Janach Wybrańskich: tamtym i obecnym, najchętniej wybrałbym z lamusa wyświechtany, acz miły oku obraz anioła stróża. Niewidoczny podąża za panem profesorem, gdy pcha on wózek ze swoimi bagażami przez labirynt frankfurckiego lotniska i ze zmartwienia – prawdziwie anielskiego – zasłania sobie twarz skrzydłem. Dlaczego? Bynajmniej nie przez wzgląd na wczorajszą, hotelową i w gruncie rzeczy banalną przygodę z prostytutką. Pahaliasz – tak bowiem nie bez powodu nazywać się może anioł stróż wybitnego fizyka – widzi oto dwie linie zbiegające się w nieodległej przyszłości podopiecznego: sukcesu i uzależnienia. Odtąd stworzą nierozerwalny splot jego losu. A połączyły się właśnie tam, w Düsseldorfie, od przypadkowo przeczytanego napisu, który natchnął go do genialnych przedsięwzięć, a także spazmu rozkoszy, który na zawsze już po- 70 łączony z tym pierwszym momentem, uczyni zeń kom-pulsywnego seksoholika. Jest wczesny poranek i Jan Wybrański, spoglądając na oblany słońcem kanał, gdzie przed chwilą minęły się wioślarskie osady, wraca do rzeczywistości. Za linią wody wyrastają wieże gotyckich kościołów i sterczyny portowych bram starego miasta. Po tej stronie, przed wąski podjazd zakładu Uryniewicza, zajeżdża czarny lexus w asyście dwóch policyjnych, choć nieoznakowanych volkswagenów vento. Jest to sygnał, że coś się w mieście wydarzyło, ponieważ po nadkomisarza Zawiślne-go, jeśli czasami zabawi tu do rana, przyjeżdża tylko le-xus. Mężczyzna, który wczoraj poczęstował go działką koki, idzie teraz w kierunku czarnej limuzyny dziarskim, sprężystym, szybkim krokiem, rozmawiając przez telefon komórkowy. Jego przerzedzone na czubku głowy włosy tworzą naturalną tonsurę, co przez moment bawi Wy-brańskiego myślą, że przy barze w Sali Leonarda rozmawiał nie z oficerem policji, ale ekskomunikowanym byłym księdzem. Dlaczego zresztą ekskomunikowanym i od razu byłym? Profesor chichoce sam do siebie już pod prysznicem. Nie takie bowiem rzeczy zdarzało mu się widzieć w zakładzie Uryniewicza, który dla niego przynajmniej – Jana Wybrańskiego – okazał się prawdziwym mężem opatrzności. Ileż to razy – już jako szef i właściciel firmy Festus & Felix, którą założył zaraz po powrocie z Düsseldorfu – ileż to razy – myśli, namydlając teraz swoje wysportowane ciało – przemykać musiał chyłkiem, z podniesionym kołnierzem i naciśniętym kaszkietem do drzwi owych pospolitych burdeli, które w nowym języku ledwie co odzyskanej demokracji przybrały wdzięczną nazwę agencji 71 towarzyskich? Venus, Isaura, Alexis, Havana Club – już samo przywoływanie tych nazw budzi w pamięci profesora nieprzyjemne skojarzenia. Nie zapomni nigdy dwóch strzałów oddanych z bliskiej odległości w skroń siwowłosego mężczyzny, z wyglądu najpoczciwszego gawędziarza. Bandyta w kominiarce odszedł od baru i opuścił lokal jak gdyby nigdy nic, a nazajutrz gazety donosiły o egzekucji nestora mafii w mieście. Innym razem z kolei do Isaury, już po północy, wpadła brygada niszczycieli: ich baseballowe kije nie tłukły wprawdzie klientów, ale trzask deptanego szkła, rozbijanych butelek z alkoholem, łamanych mebli i wrzaski przerażonych dziewcząt słychać było bardzo dobrze w każdym numerze, także tym, gdzie post coitum szlifował swój rosyjski z fryzjerką z Kaliningradu on sam, Jan Wybrański. Spłukując pod rozkosznie ciepłą wodą resztki mydlin i żelu, przypomniał sobie teraz ostatnią wizytę u doktora Ponkego. Ile ich było? Zapewne więcej niż dwadzieścia. – Jest pan przypadkiem nadzwyczajnym – seksuolog rozłożył dłonie w geście Piłata – bo nie chcę ani nie wolno mi jako lekarzowi powiedzieć, że beznadziejnym. Po trzech terapiach, nieudanych, mogę jedynie zalecić środki farmakologiczne. Jednakże obniżenie libido nie rozwiąże pana problemu kompulsywności. Może nawet – doktor Ponke zawahał się przez moment – doprowadzić do zwiększenia natręctwa. A to jest jeszcze bardziej niebezpieczne w pańskiej sytuacji. Ostatnie dwa słowa tego zdania doktor Ponke wypowiedział ze szczególnym naciskiem. Co miał na myśli – psychofizyczny stan pacjenta czy może raczej jego pozycję społeczną oraz towarzyską? Zapewne jedno i drugie, zważywszy, że firma Festus & Fe- 72 lix właśnie osiągnęła miejsce w pierwszej setce europejskich potentatów. – A może – seksuolog przecierał zdjęte z nosa okulary irchą – powróci pan na uniwersytet? Teraz, w obszernym pokoju kąpielowym, gdy Jan Wy-brański zdejmuje z namydlonej skóry lewego policzka zarost równymi pociągnięciami żyletki, tamto przywołane zdanie doktora nie budzi już w nim ataku śmiechu ani choćby cichego rozweselenia. Jak brzmi wypisane na ścianie Sali Leonarda motto? Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, myśli profesor. Nie, przecież nie tak, wyraźnie złożył kiedyś parę greckich liter w jeden wyraz – helios – a potem jeszcze jeden – neos – więc to zapewne coś ze słońcem – ach tak – przypomina sobie pewną rozmowę przy barze z jakimś cudzoziemcem, który najwyraźniej zachwycony był tym pomysłem, że w sali zbudowanej wedle autentycznego projektu Leonarda da Vin-ci dla lupanaru w Pawii, tu, na Północy, wypisano nie po włosku, nie po łacinie, nie po niemiecku, lecz w starej grece właśnie – „słońce codziennie wstaje nowe”. Taki był pomysł Uryniewicza. Cekka – w wymowie ciągłej. W skrócie – CKKA. Centrum Krzewienia Kultury Antycznej. Wysoki, chudy i bardziej szpetny niż nikczemny – przez wzgląd na swoje niezmiernie śmieszne, filigranowe uszy – znienawidzony dla roli, jaką odegrał w ostatnich dniach reżimu, inteligentny, sprytny, obrotny i wpływowy członek wojskowej junty niedługo po upadku dyktatury wykupił na Zbożowej Wyspie trzy wypalone spichrze, aby po paru latach wznieść tam najdroższy w środkowej Europie i sławny w kręgach nowych elit zamtuz. Przy goleniu policzka prawego profesor Jan Wybrański dochodzi do wniosku, że dyskretnie sączone przez Cekkę 73 hasło „trzy razy tak – przyjemność, własność i otwartość” mogłoby z powodzeniem zastąpić dzisiaj programy politycznych partii. Przyjemność nie wymaga komentarza. Własność –najbogatszym oferowano tak jak jemu – apartament do wyłącznego użytku w rozliczeniu rocznym. Otwartość była strategią obliczoną na wizerunek w mediach: w wywiadach telewizyjnych i prasowych Uryniewicz, nie ukrywając własnej twarzy ani nazwiska, z właściwą sobie arogancją stwierdzał: „Sprzedaję mym klientom jawnie to, co inni czynią po kryjomu. Uczę kultury, szacunku, tolerancji, płacę podatki do budżetu”. Gdy w wydzielonej części Centrum dwie komercyjne telewizje przedstawiły w reality show bankiet antyczny, żadna interpelacja w parlamencie, artykuł w katolicko-narodo-wej prasie ani protest duńskich feministek nie były w stanie naruszyć dobrej passy Cekki. Jedynie skrajnie lewicowa „Gazeta Ludu” wytoczyła proces o obrazę bezrobotnych, których Uryniewicz nazwał cieniasami i dziadami. Według pogłosek niesprawdzonych, pozew ten został oddalony, gdy Uryniewicz zafundował dziesięć wycieczek na Majorkę czytelnikom tej gazety. „Globalexpress” odkrył niedługo potem, że osiem z nich wykorzystali redaktorzy „Gazety Ludu”. Z niezwykłą elegancją szło erotyczne przedsięwzięcie byłego ministra propagandy. Myśląc o tym wszystkim, profesor Jan Wybrański – już ubrany i odświeżony – żałuje, że nie ma dzisiaj czasu na pogawędkę przy śniadaniu. Najpierw uwielbiał odgadywać znaczenie ich imion, wymyślanych – trzeba to przyznać Uryniewiczowi – nie tylko uczenie, ale i dowcipnie. Czyż nie podnieciło go któregoś razu samo brzmienie słowa Adikia oznaczającego ni mniej, ni więcej, tylko nieprawość? Hypomone – czyli wytrwała – faktycznie była niestrudzona w praktykach 74 oralnych. Kleis miała na szyi pozłacany kluczyk i kajdanki podzwaniające powyżej lewej kostki. Anaideia – bezczelną minę i takiż tupet. Peristera wyglądała na lat szesnaście i rzeczywiście miała w sobie coś z gołębicy. Banalna Phota1 ani Sophia nie zostawiły w pamięci profesora żadnych szczególnych doznań, natomiast ponura i milcząca Skotos2 czy wyuzdana – nawet jak na ten zakład – Mo-icheia3 – za każdym razem, kiedy je wspominał, przyprawiały go o drżenie. Może dlatego, że akurat te dwie hetery skusiły go do skorzystania z katalogu? Najpierw z opaską na oczach brał do rąk tom Bdelygma tes eremoseos4 i otwierał księgę na niewiadomej stronie, by po chwili, pośród setek reprodukcji waz czarnofigurowych, reliefów i fresków, odnaleźć swoje wieczorne lub całonocne przeznaczenie. Jakie jeszcze imiona zapamiętał z ostatnich miesięcy? Doksę, Dzyme, Charis, Elpis, Eppagelię, Pleromę, Epithymię, Sindon, a także Pleoneksję5. Tak, na to były przygotowane: profesor Jan Wybrański nie zapomni, ile śmiechu przyniosła mu kiedyś Metafora6 czy Parabola7, nigdy by nie przypuszczał, że popularne znaczenie tych słów, przeniesione w porządek erotycznych imion, może nieść tyle zabawnych i pomysłowych sytuacji. Już potem, kiedy kończył się wątek filologii klasycznej i kelner wezwany domofonem szybko i bezszelest- 1 Światło (gr.). 2 Ciemność (gr.). 3 Cudzołóstwo (gr.). 4 Dosłownie: ohyda spustoszenia (gr.). 5 Kolejno: Chwała, Kwaśna, Łaska, Nadzieja, Obietnica, Pełnia, Pożądanie, Prześcieradło, Chciwość (gr.). 6 Od greckiego phero – nieść i meta – pomiędzy. W tej sytuacji: zawsze mająca coś między udami. 7 Od greckiego paraballo – umieszczać obok siebie. 75 nie wkraczał do apartamentu Wybrańskiego z wózkiem śniadaniowym, Eppagelia czy Hora uwielbiały (a przynajmniej doskonale to uwielbienie udawały) słuchać profesorskich wywodów. – Jak długo jeszcze potrwa Słońce? Podawał jej chrupiące bułeczki. – Zapasy jądrowego paliwa wyczerpią się za jakieś pięć miliardów lat. – Mieszał łyżeczką kawę. – Zanim jednak wygaśnie, ostatnią eksplozją dosłownie zdmuchnie nasz cały planetarny układ. Wyobrażasz to sobie? A kiedy dziewczyna kiwała ze zrozumieniem głową, zmieniał temat na jeszcze bardziej niepojęty. – Słyszałaś kiedyś o antymaterii? – Dolewał jej do szklanki soku. – Wiesz, na czym to polega? Antycząstka to bliźniak zwykłej cząstki. Tyle że o odmiennym znaku elektrycznym. Gdyby jeden gram antycząstki zderzyć z gramem cząstki, energia wyzwolona byłaby równa mniej więcej wybuchowi czterdziestu kiloton trotylu! Amerykanie pracują już nad tym od kilkunastu lat. Rzecz w tym, że aby anty-cząstkę schwytać i przygotować do zderzenia, trzeba to zrobić w temperaturze poniżej zero koma pięć stopnia w skali Kelvina. Niewykonalne na razie! Ten, kto to pierwszy zrobi, będzie panem niewyczerpanych złóż energii. Pojmujesz? Niewyczerpanych! Ropa znów tylko dla wielbłądów! Ale, jak powiedziałem, tego dnia profesor Jan Wybrań-ski nie miał już czasu na prowadzenie bezpłatnych kursów ogólnej wiedzy o materii. Lubił je bardzo, ponieważ w jakimś stopniu były namiastką dawnych wykładów na uniwersytecie, które porzucił po założeniu firmy. Wyszedł z pokoju kąpielowego, wiązał przed wielkim tremo krawat. – O ile dobrze usłyszałem – powiedział do właśnie rozbudzonej prostytutki – na imię masz Athanasis. Ale co 76 to znaczy? Nie powiedziałaś. A może wyjaśniłaś. Nie pamiętam. – A-thanasis. To znaczy Nie-śmiertelna. – Naprawdę? – Profesor był rozbawiony. – Zatem spędziłem noc z Nieśmiertelną. Czy jeszcze się spotkamy? Dziewczyna wzruszyła ramionami. Klienci z najwyższego piętra, którzy mieli tu własne apartamenty, na ogół poszukiwali za każdym razem nowości. Wybrański rzucił jej na stolik zwitek banknotów – choć była opłacona z góry – i wychodząc z teczką laptopa na ramieniu, dodał, że już zamówił jej śniadanie – ale na dole, w restauracji, nie tu, na górze. W cichobieżnej windzie myślał o Samuelu Pickwicku. Dlaczego właściwie nie mógł żyć tak jak on? Pan Pic-kwick nigdzie się spieszył. Kiedy na przykład w jakimś zajeździe poczuł zapach smakowitej pieczeni, brał tam numer, spraszał przyjaciół i dogłębnie wypróbowywał walory miejscowej kuchni. Żadnego napięcia. I niekończące się rozmowy, z których nie wynikało nic innego poza radością życia. Gdyby teraz – szedł już przez podziemny parking, na którego skraju oczekiwał go oliwkowy saab z kierowcą – sprzedał udziały swojej firmy i dobrze ulokował, mógłby do końca życia, a nawet dłużej, być Samuelem Pickwickiem. Czy jednak w życiu chodzi wyłącznie o spokój i znakomicie przyrządzoną pieczeń? Z tą myślą profesor Jan Wybrański wsiadał do samochodu. Już rozdzwoniła się komórka, a kierowca, pan Zdzisław, meldował ustaloną wczoraj wieczorem kolejność dnia. – Najpierw do ogrodnika z żoną. Potem na posiedzenie zarządu. Później lunch z niejakim Inżynierem, wreszcie teatralna sesja zdjęć. Kolacja z dwoma przedstawicielami Jannes & Jambres Corporation – tutaj pan Zdzisław 77 spojrzał na swoją notatkę i ciągnął dalej: – To spotkanie kazał pan podkreślić na czerwono, szefie, z dopiskiem „informator”. Jan Wybrański spojrzał do swojego notesu i ze zdumieniem spostrzegł, że wczoraj, przy tym samym punkcie – J&J – zapisał łacińską sentencję, która zapewne wyrazić miała jego stosunek do dzisiejszego dnia: Cotidie est de-terior posterior dies. Skąd ją pamiętał? Czyjego była autorstwa? Każdy następny dzień jest gorszy od poprzedniego, pomyślał, to oczywiste, jeśli ma się do czynienia z Jannes & Jambres. Ale czy było inne wyjście? Człowiek, którego sowicie opłacał, przekazał ostatnio niepokojące wiadomości z ich zarządu. Wszystkie te spotkania, rozmowy o wspólnych przedsięwzięciach, oferty – ba, nawet propozycja fuzji – zmierzały do połknięcia jego firmy. Gdyby był na giełdzie – jak radził mu kiedyś Antoniewicz – sytuacja w zderzeniu z J&J byłaby znacznie dla niego korzystniejsza. Z drugiej strony, na giełdzie nie będąc, zachowywał pełną kontrolę i swobodę ruchów, nie wspominając już o dyskrecji co do obrotów, przychodów netto i tego wszystkiego, co w wypadku obecności na parkiecie należało podawać do wiadomości publicznej. Z trzeciej strony – bo zawsze przecież jest także trzecia strona zagadnienia – skoro zabiegał o największy kontrakt, jaki miał być w mieście zawarty od czasu przybycia tutaj łodzi ze świętym Wojciechem, musiał rozmawiać z J&J. Sam, mimo wszystko, był za słaby. Trzeba więc było wejść do klatki lwa, podać mu jedzenie i wyjść nieskaleczonym, zatrzaskując kraty. Zabrawszy – cóż za drobiazg – spomiędzy łap potwora mieszek ze złotym piaskiem. Takie były – grosso modo – rozważania Jana Wybrańskiego związane z łacińską sentencją, której nigdy by pewnie w swoim notesie nie zapisał, gdyby 78 nie problemy z konkurencyjną firmą. Ostatecznie – pomyślał, zamykając notes – będę się tym zajmował dopiero popołudniem. – Co to za Wolny Uniwersytet? – zagadnął kierowcę, słysząc łagodny głos doktora Ibrahima ibn Taliba z radiowego głośnika. – Nigdy o takim nie słyszałem. – On mówi od rana, że to nie muzułmanie urządzili alkoholową jatkę. – Słyszałem. Pytam o Wolny Uniwersytet. Wiesz coś o tym? I wyłącz to radio. Nigdy nie mają wyczerpujących informacji. Za to zbyt wiele spekulacji. Redundancja. Wiesz, co to jest? Pan Zdzisław się uśmiechnął, ponieważ tego rodzaju pytań, a następnie definicji wysłuchiwał od swojego szefa co najmniej kilka w tygodniu, i odpowiedział bez wahania. – Redundancja? To, szefie, cecha komunikatu zawierającego więcej informacji, niż jest to niezbędne do przekazania jego treści. Spojrzał w lusterko na twarz Wybrańskiego. Jak zawsze, profesor najpierw był zaskoczony celnością odpowiedzi, by po ułamku sekundy przypomnieć sobie, że już kiedyś o tym rozmawiali. Ale nigdy nie okazywał w takich sytuacjach zniecierpliwienia. Przeciwnie, pokiwał głową i wykonał dłonią gest, jak gdyby chciał powiedzieć – no tak, znowu zapomniałem. – Wolny Uniwersytet – kontynuował kierowca – to żaden wolny uniwersytet. Uczą tam Koranu. I dżihadu. Działa od trzech miesięcy przy budowanym meczecie. Swoją drogą teraz opóźni się otwarcie. To zdanie kierowca wypowiedział nie bez satysfakcji. – Skoro tak – Wybrański właśnie pisał esemesa do żony, że już jadą – dlaczego nazywa się to Wolnym Uni- 79 wersytetem? Medresa nie jest uniwersytetem, w żadnym wypadku. Dlaczego nikt nie nazywa rzeczy po imieniu? A zwłaszcza dziennikarze? – Bo, szefie, na tym polega system – odparł bez wahania kierowca. – Jaki system, co ty za bzdury wygadujesz? – Poranne pozdrowienia dla żony popłynęły już eterem na osiedle Olimpijskie. – Jaki znów system? – Taki, że nic nie nazywa się tutaj po imieniu. Właśnie zjeżdżali z wyspy na jedną z głównych arterii miasta. A raczej usiłowali zjechać. Korek do śródmieścia liczył ze trzy kilometry, a nieruchomy sznur samochodów wróżył jak najgorzej. – Do węzła z godzinę – zawyrokował pan Zdzisław – potem może być niewiele lepiej. O ile w ogóle nas tu wpuszczą. Zanim udało im się dostać ze zwodzonego mostu na prawy pas alei Kaczyńskich – minął kwadrans. Profesor Jan Wybrański nie odczuwał wyrzutów sumienia, ale to, że spóźni się do domu co najmniej półtorej godziny, budziło jego irytację. Pani Zofia akceptowała jego styl życia, pod pewnymi wszakże warunkami. Po pierwsze, otrzymywała roczną pensję członka zarządu Festus & Felix na własne konto, bez obowiązku pracy. Po drugie, dwa razy w roku jeździli razem na wakacje. Po trzecie, bywali na przyjęciach, koncertach, wernisażach także razem. Po czwarte, w każdą niedzielę profesor Jan Wybrański towarzyszył żonie na sumie w parafii księdza Monsignore i przystępował z nią razem do komunii. Po piąte, przynajmniej raz w tygodniu miał towarzyszyć żonie na zakupach. Po szóste – na wypadek gdyby notorycznie zrywał te warunki lub przyjął kiedykolwiek którąś z tych płatnych kobiet w domu, bezczeszcząc ich do- 80 mowy spokój – rozwód miał odbyć się natychmiast, bez rozgłosu, a sumy dla pani Zofii przeznaczone były już na ten cel zdeponowane w odpowiednim banku. Wszystko to razem uzgodnione, podpisane, złożone u dwóch oddzielnych adwokatów i rodzinnego notariusza wyglądać mogło na absurdalną klęskę profesora lub tryumf jego wyrachowanej żony. W istocie rzecz miała się inaczej. Tych dwoje ludzi nie potrafiło żyć bez siebie, tak jak dwóch graczy, którzy nie mogą skończyć partii nie z braku woli czy umiejętności, lecz właśnie dlatego że nie wyobrażają sobie kogoś innego po drugiej stronie szachownicy. Gdyby profesor Jan Wybrański uzależniony był w stopniu nierokującym już nadziei od alkoholu lub od hazardu albo – co gorsza – proszku, którym dzisiejszej nocy poczęstował go nadkomisarz, sprawy wzięłyby może inny obrót. Na szczęście, kompulsywny seksoholizm, uznany przez panią Zofię za chorobę, a przez samego profesora odczuwany jako irracjonalny, nietzscheański, niezbędny czynnik motoryczny jego sukcesów (w czego uświadomieniu odegrał zasadniczą rolę doktor Ponke), pozwolił im na kontynuowanie związku. Cóż z tego, że nie sypiali ze sobą? Tylko raz, kiedy przez uchylone drzwi pomiędzy ich sypialniami usłyszał szemrzący, cichy, ale wyraźny dźwięk elektrycznego silniczka, poczuł żal i niejasne wyrzuty sumienia. Przez następny kwadrans samochód przejechał nie więcej niż dwadzieścia pięć metrów. Na torowisku stał długi wąż tramwajów, z których wysiadali ludzie i szli skrajem jezdni do śródmieścia. Wyły klaksony. Z oddali dobiegał jęk strażackich syren i łoskot helikoptera. – Brakuje tylko petard i mielibyśmy, kurwa, zaliczenie z woja – jęknął pan Zdzisław. Po czym natychmiast dodał: – Bardzo przepraszam, szefie. 81 Ale profesor, który istotnie nie znosił przekleństw, był już myślami zupełnie gdzie indziej: ujrzał samego siebie, dziewięcioletniego wyrostka, nad brzegiem wolno płynącej rzeki. Z braćmi – Frankiem i Karolem – łowili raki. Całe ich wiadro nieśli do domu, żeby je przyrządziła matka. Idąc obok ruiny pałacu von Kotwitzów, który wyrastał z gąszczu czarnego bzu, czeremchy, jałowców, brzóz, żarnowców i kaliny niczym parostatek porzucony w dżungli, powtarzali sobie historie o starym junkrze, baronie Adolfie von Kotwitz. Już samo imię wskazywało, że musiał być jednym z tajnych kuzynów Hitlera. Oczywiście. Nocami wypełzał z lochów pałacu i krążył po swoich dawnych gumnach, polach, groblach, sadach, lasach, rozłogach i torfowiskach. – Czy są tu jacyś Żydzi? – krzyczał. – Dopóki przynajmniej jeden Żyd mi nie przebaczy, nie mogę wyjechać stąd do Niemiec! Nawet przez tysiąc lat! A ponieważ zawsze – nawet w księżycowe noce – odpowiadało mu milczenie lasów i łąk, wracając do lochów pałacu Euer Hochwohlgeboren, baron Adolf von Kotwitz rzucał się na Polaczków. Raz wyssał krew z pijanego karbowego Popika, który zasnął pod głogiem. Raz podciął gardło weselnej kucharce. Kiedy indziej po prostu zagryzł traktorzystę Kołasa. Cały w strupach, w zetlałym fraku i podziurawionym przez ptaki cylindrze, euer hochwohlgeboren stanowił postrach okolicznych wiosek. Na niemieckiego diabła nie pomagała ani Służba Bezpieczeństwa, ani katolickie kadzidło miejscowych proboszczów. Umykał wszelkim zasadzkom i kościelnym egzorcyzmom. Zapewne – o czym chłopcy nie mogli wiedzieć – niezbadanym wyrokiem Historii albo Opatrzności stanowił trwały element tej niechcianej ziemi, na którą ich ojca i matkę przywieziono w bydlęcych wagonach prosto z białoruskiej Litwy. 82 Jan Wybrański poczuł zapach tamtej łąki. Był gęsty od smolistych ingrediencji kwitnących traw, ziół i kwiatów. Koniczyna, tymianek, czomber, maciejka, rumianek i mięta tworzyły w połączeniu z nadbrzeżnym tatarakiem i wonią wilgotnego rzecznego piachu mieszaninę tak specyficzną (gdzieś na dnie czaił się także zapach sosnowego boru, przynoszony z puszczy wraz z łagodnymi podmuchami wiatru), że nawet teraz, po kilkudziesięciu latach od nędznego dzieciństwa, przypominały mu moment absolutnego szczęścia. Kiedy to było? Chyba w czerwcu, bo przecież wówczas zaczynały się sianokosy. Wstali przed piątą. Matka naszy-kowała im kanapki, herbatę w butelce po wódce, jabłka – papierówki. Dlaczego zapamiętał ten właśnie moment? Tylko wtedy ojciec był trzeźwy, dostępny i pięknie śpiewał. Harmonista zapiewajło wziął pierwszy ton, a ojciec – już w szeregu – podjął melodię swoim czystym, mocnym głosem. Było ich ze trzydziestu mężczyzn. Stali niczym rozrzucona tyraliera i nagle – tych trzydzieści kos wykonało pierwszy zamach. Potem następny i znów następny. Nigdy nie zapomniał tego momentu, który miał w sobie jakąś trudną do określenia, archaiczną wzniosłość. Ojciec robił kosą jak śmierć, łany trawy kładły się łagodnie pod jego ostrzem, a inni robotnicy powtarzali jego gesty. Słodki zapach traw rozchodził się wokół, kobiety i dzieci z grabiami postępowały za nimi, zbierając na kopy świeże, wilgotne siano. W Pohańczy było wówczas dużo koni i tylko jeden sowiecki zepsuty traktor. Wieczorem, kiedy zasiedli do kolacji przy naftowej lampie, czar świetlistego poranka prysnął. Ojciec był już podpity jak zawsze i czepiał się matki o byle drobiazg. Chłopcy musieli jeść w milczeniu, potem odmawiali pacierz – Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Aniele Boży – klęcząc przed 83 świętym obrazem przy łóżku rodziców. W ich małym pokoiku obok też wprawdzie wisiał święty obraz, ale ten, w dużej izbie, miał chyba zdaniem matki większą moc i wieczorna modlitwa musiała być odmówiona właśnie przed nim. Tak jakby Jezus i dwunastu apostołów brali co wieczór na świadków trójkę dzieci, że matka jest niewinna. Bo przecież zawsze była winna. Ojciec wychodził się przewietrzyć. Tylko w śnieżną zadymkę lub wyjątkową szarugę odstępował od tego zwyczaju. Wtedy wypijał jedną albo dwie szklanki samogonu, kładł się spać i był spokój. Zwykle jednak z owego przewietrzenia wracał dobrze już po północy. Pijany w dym, z dogłębną, nieuleczalną złością do całego świata, wyliczał matce wszystkie zdrady, jakich się dopuściła za narzeczeńskich czasów. Katalog Kazików, Staśków, Bartków, Janków, Jędrzejów i Antków brzmiał jak litania do Najświętszego Serca Jezusa, a potem była młócka. Bywało, że matka potrafiła się obronić, ale rzadko. Najczęściej słyszeli już po wszystkich rumorach, razach, przekleństwach i okrzykach potworne, zwierzęce chrapanie ojca i cichy, nieukojony szloch matki. Pewnej zimowej nocy, po takiej awanturze, Franek powiedział w mroku ich małej izby: – Trzeba go zabić. Karol milczał. Może dlatego, że był najstarszy i gdyby coś dorzucił – pewnie musieliby to zrobić. Za to Janek, najmłodszy z trójki, po dłuższej chwili odparł: – Tak, on jest gorszy niż euer hochwohlgeboren baron Adolf von Kotwitz. Patrząc teraz przez okno klimatyzowanego saaba na wielką reklamę własnej firmy, która zakrywała kilka pięter brzydkiego biurowca z czasów Gomułki (znów zdenerwowały go litery F&F wylatujące alpejskim krowom 84 spod ogonów), Jan Wybrański nie mógł ustalić jednej rzeczy: skąd znali wówczas to niemieckie określenie – Jaśnie Wysokourodzony? W całej Pohańczy nie było nikogo, kto umiałby powiedzieć choć jedno zdanie w tym języku. Nieco inaczej było w Nowym Porcie, dokąd przenieśli się, gdy ojciec dostał pracę stolarza w Stoczni Lenina. – Jesteśmy ugotowani, szefie. – Pan Zdzisław miał w lewym uchu słuchawkę, przez którą odbierał serwis radia. – Kolejny wybuch! Całe śródmieście zablokowane! Ani w przód, ani w tył, na dwie godziny stania! Chce pan posłuchać? – Nie. – Odpowiedział krótko. – Muszę zadzwonić. Krótka narada z żoną miała rzeczowy charakter. Pomysł, aby zjechała ze wzgórza Olimpijskiego osiedla własnym samochodem do ogrodnika i żeby tam spotkali się na umówione zakupy, w najoczywistszy sposób upadł. Zator jak gigantyczna ośmiornica dławił już wszystkie arterie miasta, sięgając bliskich przedmieść. Sadzonki chińskich róż z Holandii musiały czekać na lepszy dzień. Ona zostanie w domu. On dotrze jakoś do biura. – Nie masz świeżej koszuli – stwierdziła pani Zofia. – Posiedzenie zarządu będzie odwołane – wyjaśnił – lunch mam niezobowiązujący, no a w teatrze – zażartował – na pewno mogą coś pożyczyć! – Dzisiaj premiera? – Tym razem w jej głosie dało się wyczuć ton zniecierpliwienia. – Nic mi nie powiedziałeś. A może – zawahała się – ty, po prostu… – Nie – przerwał żonie – niczego nie kombinuję. Mateusz, pamiętasz go przecież, będzie malował obraz. Duży, tak. Otóż potrzebuje modeli. Dwunastu. Zaprosił znajomych. Dawnych znajomych. Nie mówiłem ci? No więc mają nas posadzić na pustej scenie, przy stole, i fotografować. Wszystkich razem, każdego z osobna. Ot, i cała 85 kałabania. A skąd mam wiedzieć, dlaczego on chce to malować. Może dlatego że to niemodne? Judaszem - zaśmiał się - ja Judaszem. Nie, nie mam nic przeciwko temu. No to trzymamy kontakt, pa - zakończył, jednak poirytowany. Nawet nie podejrzeniem pani Zofii o matactwo ani tym, że nie wiedziała o wypełnionej koszulami, garniturami i bielizną garderobie w jego apartamencie na Zbożowej Wyspie. Zorientował się, że znów popełnił językowy błąd, a mówiąc ściśle - użył zwrotu stamtąd, czego unikał jak ognia przez lata, odkąd spalił za sobą wszystkie mosty wiodące z i do Pohańczy. Czuł, że było to fatalne: zamiast - jak chciał - „ot, i kabała” - powiedzieć „ot, i cała kałabania”. Analityczny umysł Jana Wybrańskiego natychmiast odkrył ścieżki, które zawiodły go do użycia wstydliwego zwrotu. Gdyby nie rozmawiał z żoną o spotkaniu w teatrze, na którym wystąpić miał - chwilowo, intencjonalnie tylko, lecz jednak - jako jeden z dwunastu apostołów, wspomnienie z dzieciństwa wróciłoby gdzieś w zaświaty pamięci. A tak, właśnie przez tę rozmowę, znów stanęła mu przed oczami duża izba w czworakach, gdzie nad łóżkiem rodziców Jezus, splatając palce dłoni na nóżce złotego kielicha, wznosi właśnie oczy do niewidzialnego Ojca. Od kielicha bije tajemnicze światło, a mały Janek, stojąc z głową wpatrzoną w Jego Twarz, powtarza pół-szeptem słowa, które każdej niedzieli słyszy w kościele i zna już na pamięć - „benedixit deditque discipulis suis, di-cens: Accipite, et bibite ex eo omnes. Hic est enim Calix San-guinis mei, novi et aeterni testamenti: mysterium fidei”8. To 8 „Pobłogosławił i podał uczniom swoim, mówiąc: Bierzcie i pijcie z niego wszyscy. To jest bowiem Kielich Krwi mojej, nowego i wiecznego przymierza, tajemnica wiary” (łac.). 86 okropne, mały Janek nic na to nie może poradzić, ale zawsze, kiedy proboszcz dochodzi do słów et bibite ex eo omnes, widzi swojego ojca pod starym dębem obok stolarni, gdzie latem, wiosną i jesienią razem z kompanami popija zaraz po robocie z jednej flaszki krążącej od ust do ust. Kiedy któryś z nich ma już dosyć i wymawia się od kolejki, pozostali wrzeszczą: „Piją z tego wszyscy, piją z tego wszyscy, nie piją Judasze!”, a wtedy delikwent, przełamawszy chwilową słabość, przyłącza się na powrót do wspólnoty, której dzisiaj, wspominając tamte sceny, profesor Jan Wybrański nie zawahałby się nazwać męską i sakramentalną. Chciał uciec myślami zupełnie gdzie indziej, ale zapach kadzidła, którym machał jako ministrant w Pohań-czy, jest jak zniewalający pamięć narkotyk i poczuł go właśnie teraz, w klimatyzowanym saabie, zakorkowany dwa kilometry od śródmieścia. Niespodziewanie wyobraził sobie, że jest ministrantem w kościele księdza Monsi- gnore: w pięknej koronkowej komeżce z wyhaftowanym u dołu złotą nicią monogramem tego kapłana bierze zamach ciężkim trybularzem i kłąb szarego dymu przysłania na moment wszystko: narodowe flagi, mundury policjantów, żołnierzy, strażników miejskich, strażaków, harcerzy, weteranów ostatniej wojny, a także sylwetki radnych, sędziów, prokuratorów, przewodniczących kół związkowych, kół emeryckich i kół Radia Maryja, i wreszcie zwykłych ludzi, którzy po brzegi wypełniają ten piękny średniowieczny kościół. Obłok opada i nagle, przy bocznej nawie, tam gdzie ksiądz Monsigno-re zawiesił niegdyś napis „Żydzi zabili Pana Jezusa i nas także prześladują” - pod którym zawsze leżały świeże kwiaty - ministrant Janek widzi samego siebie, dorosłego, jak przez gęsty tłum przepycha się do konfesjonału. 87 Pani Zofia, która ma swoje stałe miejsce w trzecim rzędzie, tuż za emerytowanym sekretarzem wojewódzkim partii, jest zaniepokojona: za chwilę skończy się prefa- cja, nastąpi przeistoczenie, a męża nie ma. Zawsze spowiadał się podczas kazania, szybko i krótko, dostawał rozgrzeszenie i wracał do niej w samą porę, cóż więc takiego stało się teraz? Czy to, że wrócił dziś, w niedzielę, do domu dosłownie na godzinę przed ich wyjazdem do kościoła, ma jakieś znaczenie? Spoziera lekko w bok, lecz przecież nie wypada oglądać się do tyłu, zwłaszcza przed kamerami lokalnej telewizji, nie może więc zobaczyć tego, co widzi mały Janek od ołtarza: on sam, dorosły Jan Wybrański odchodzi od konfesjonału z kwitkiem. Spóźnił się najzwyczajniej w świecie, wikary z przewieszoną stułą już maszeruje do ołtarza, aby koncelebrować. Trochę zdezorientowany profesor Jan Wy-brański waha się przez moment, jak gdyby chciał opuścić kościół, wreszcie rusza do przodu i kiedy dźwięczą dzwonki, kiedy wszyscy już klęczą podczas przeistoczenia chleba, czekając na przeistoczenie wina, które nastąpi, gdy ksiądz Monsignore weźmie w dłonie złoty kielich i wypowie słowa Jezusa – bierzcie i pijcie z niego wszys - cy – dorosły Jan Wybrański dociera wreszcie do ławki i klęka w niej obok pani Zofii. Ministrant Janek nie spuszcza teraz z niego oka: on sam, dorosły, zbliża się teraz do siebie chłopięcego, otwiera usta i przyjąwszy Ciało Chrystusa, odpowiada amen. Pod dłonią księdza Monsignore, która sięga po następny komunikant, a nad pateną, którą podtrzymuje ministrant Janek, ich spojrzenia – tego dawnego i obecnego siebie – krzyżują się na moment. – Cholera jasna, muszę zapalić – powiedział stłumionym głosem Jan Wybrański. – Nie wytrzymam tego! 88 Pan Zdzisław spojrzał w lusterko. Szefowi nie zdarzały się takie wybuchy. Nigdy. Cygar używał rzadko, a w samochodzie nie pozwalał palić nikomu, nawet gdy podwozili z lotniska byłego premiera czy jakiegoś obecnego podsekretarza stanu. Bez słowa podał profesorowi swoją papierośnicę i zapalniczkę. Zwiększył obieg powietrza pokrętłem klimatyzacji. Znów podjechali dwa i pół metra i stanęli nie wiedzieć na jak długo. To była pierwsza i ostatnia sprzeczka, jaką miał z żoną od czasu zawarcia ich układu. Mówił, że dosyć ma przepychania w tłumie, głupich pouczeń wikarego, a wreszcie spojrzeń dewotek, które rozpoznają jego twarz, gdy odchodzi od konfesjonału. – Ludzie na naszym poziomie mają prawo do jakiejś w końcu dyskrecji – usiłował wymóc na pani Zofii zmianę kościoła. – Czy nie możemy na mszę udawać się gdzie indziej? Jest tyle świątyń! Bez weteranów, bez wojska i policji!! Ale żona była nieugięta. Uwielbiała patriotyczną i prawdziwie katolicką atmosferę parafii księdza Monsigno-re. On sam był dla niej nie tylko bohaterem walki o wolność, Solidarność, uczciwość, czystość i moralność. Miał w sobie coś, czego nie mieli inni proboszczowie ani biskupi: elektryzował wiernych tak samo dobrze jednym trafnie rzuconym hasłem, jak pobożnością. Na koniec i ostatecznie: był nauczycielem Świętego Ojca. Świadczyło niezawodnie o tym zdjęcie w rozdawanej w parafii książce, z podpisem „Ksiądz Monsignore – kapelan Papieża”. Rzeczywiście, na fotografii ksiądz Monsigno-re ściskał dłoń następcy świętego Piotra. Na takie argumenty Jan Wybrański mógł tylko odpowiedzieć, że do spowiedzi będzie przystępował w środku tygodnia, może też w piątek, ale nie w czasie mszy 89 i nie w kościele księdza Monsignore. Odtąd przystępował do komunii w ogóle bez spowiedzi, choć wierzył, że pani Zofia wierzy, że odprawia sakrament pokuty to u Dominikanów, to u Cystersów, to znów u Zmartwychwstańców, w środku dnia, pomiędzy lunchem a naradą. W Boga – takiego, jakim chciał go widzieć i jakim go przedstawiał Kosciół – nie wierzył już od dawna. Co najmniej od czasów kiedy z Pohańczy przeprowadzili się do Nowego Portu. Wszystkie te rozważania i obrazy z przeszłości w dość prosty sposób doprowadziły Jana Wybrańskiego do stanu irytacji na Mateusza. Ponieważ zgodził się i obiecał najsolenniej wziąć udział w fotograficznej sesji, nie wypadało mu odmówić. Ale z coraz większą niechęcią widział się w roli apostoła i cały pomysł dawnego przyjaciela zaczynał go teraz drażnić. Profesor Jan Wybrański należał bowiem do tych, którzy uważają, że w naszym świecie wystarczy zapytać człowieka, czy istnieje Bóg, aby bezwzględnie pozbawić go możliwości dania mu jakiejkolwiek odpowiedzi na tak sformułowane pytanie. A skoro tak, po cóż się było pakować w taki akurat temat? Co innego, gdyby obraz – jakikolwiek i kiedykolwiek namalowany – dawał odpowiedź. Ale tej nie ma. Mateusz nie mógł być wyjątkiem i nawet gdyby stworzył dzieło wybitne, sytuacja pozostanie ta sama. Po cóż więc do łańcucha fikcji dodawać nową fikcję? Podobnie jak doktor Lewada tego dnia, tyle że parę godzin później, profesor Jan Wybrański przypomniał sobie szaloną noc w SPATiF-ie sprzed ponad dwudziestu lat. Tańczył z Maryną. Porównanie tamtej trzydziestoletniej kobiety z tą, którą widział parę lat temu w ekranizacji narodowego arcypoematu, gdzie grała jedną z głównych ról, wcale nie zniechęcałoby go dzisiaj, aby poprosić 90 ją do tańca znowu. Nadal była piękna. Wtedy gdy odprowadził ją do stolika, Mateusz z Pawłem rozmawiali w strasznym zgiełku o dziewictwie czy raczej dogmacie o dziewictwie Najświętszej Marii Panny. Po tylu latach nie byłby w stanie odtworzyć ich stanowisk – czy były zbieżne czy też sprzeczne – ale matematyczna pamięć profesora9 pozwoliła mu teraz wyłuskać z dna wspomnień istotę ich dyskusji: hebrajskie słowo alma, którego użył Izajasz w zapowiedzi nadejścia Mesjasza, oznaczało – jak w całej zresztą Biblii – młodą kobietę o nieposzlakowanej opinii. Nic więcej; ani mniej. Gdyby Izajasz prorokował, że Mesjasz narodzi się z dziewicy, użyłby całkiem odmiennego słowa – b’tula. Dopiero w greckim przekładzie Izajasza, mniej więcej na dwa stulecia przed narodzeniem Jezusa, Izajaszowe alma zastąpiono homeryckim parthenos – oznaczającym właśnie dziewicę. Ewangeliści mieli już zatem gotowe słowo i koncepcję, która dopiero po paruset kolejnych latach stała się dogmatem, tak za to potężnym, że sama myśl, iż mogło być inaczej – w każdym, kto pobrał katolickie wychowanie – zdawała się przerażającą zbrodnią herezji, aposta-zji lub bluźnierstwa godnego ukamienowania. Kto mówił i do kogo? Bardziej Mateusz do Pawła czy Paweł do Mateusza? Musieli to przeczytać w jakimś reli-gioznawczo-filologicznym piśmie, niewątpliwie, ale skąd mieli tyle chęci, by dyskutować akurat o tym w trzęsącym się od jazzu, seksu i alkoholu klubie? Ach, no i jeszcze 9 W istocie genialna, jedyna w swoim rodzaju. Wybrański potrafił zapamiętać nie tylko niezwykle skomplikowane równanie, które pokazywano mu przez kilkanaście sekund. Pamiętał rozkłady jazdy pociągów i samolotów, którymi podróżował, wszystkie decydujące posunięcia Spassowskiego i Fiszera, a także liczbę kamiennych płyt w posadzce każdego z odwiedzanych kościołów. 91 te konopie – przypomniał sobie teraz skręty Siemaszki i jego wykład o Scytach i Zulusach – oczywiście że niosły ich skrzydła EEE: erudycji, euforii i empatii. Niczego wszakże nie podważyli ani nie rozstrzygnęli. Było to typowe dla stanu nasycenia organizmu C21H30O2, czyli fenolem jednohydroksylowym, lecz swoją drogą – rozmyślał dalej profesor Jan Wybrański – gdyby nie byli tacy nakręceni, gdyby zachowali więcej apollińskiego ducha w miejsce dionizyjskiego, zapewne doszliby do jedynego możliwego wniosku: proroctwo Izajasza nie mogło się odnosić do Jezusa. Z tej oczywistej prawdy nie wynikało nic poza stwierdzeniem, że pierwsza gmina jerozolimskich chrześcijan całkiem niesłusznie się na to proroctwo powoływała. Choć z drugiej strony – jeżeli Jezus czytał i komentował w synagodze jako rabbi właśnie zwój Izajasza – choć wprawdzie inny fragment, nie ten o sobie – czy był to jego wyrazisty sygnał, czy też raczej przypadek wynikający z kalendarza czytań – i jaki wtedy był kalendarz czytań? Tę ostatnią kwestię na pewno dałoby się zdaniem Jana Wybrańskiego ustalić po lekturze paru książek, ale wszelkie inne były niczym kręte ścieżki wywodów prowadzące wprost do aporii. Wcale nie uważał, aby ta cecha była właściwa jedynie sprawom religii. Jako wybitny fizyk wiedział zbyt dobrze, że na proste i dla przykładu pierwsze z brzegu zadane pytanie – czym jest chaos w zjawiskach turbulencji? – pada zbyt dużo zupełnie przeciwstawnych odpowiedzi. Jedno było w tym wszystkim pewne: Mateusz już wówczas nosił się z tym pomysłem i na dzisiejszej sesji zapewne zechce odpowiedzieć na parę prostych pytań. Kogo uczyni Judaszem? Dlaczego chce namalować Ostatnią Wieczerzę? Jak wyobraża sobie twarz Chrystusa? Może 92 gdyby nie wyszedł wtedy ze SPATiF-u wcześniej i ujrzał doktora nauk humanistycznych Antoniego Berdę ściskającego na kanapie obu chłopców i ryczącego ku ich uciesze: – Oto są słudzy moi, których podtrzymuję, wybrańcy, w których mam upodobanie! – wybrałby raczej temat Ostatecznego Sądu. Tylko raz ewangeliczna scena, do której Jan Wybrań-ski nie miał upodobania, zdumiała go i zachwyciła. Było to w Edynburgu, gdzie podróżował w interesach ledwo co wówczas założonej firmy Festus & Felix. Obraz Po-ussina, pośród wielu śmiertelnie nudnych płócien Narodowej Galerii Szkockiej, ujął go swoją tajemnicą. Judasz, odwrócony do wszystkich plecami, odchodzi jak w teatrze ku lewej kulisie. Za moment ma zniknąć, ale już teraz pozostaje poza kręgiem słabego światła, które z trzech płonących lampek zwisającego świecznika oblewa Mistrza i uczniów. Ściśle: rozproszone światło pada tylko na plecy Judasza, podczas gdy jego twarz wchodzi w strefę mroku. Stał wówczas poruszony tym widokiem i natychmiast przypomniał sobie ich przeprowadzkę do Nowego Portu. W gęstej jesiennej mgle wnosił wraz z braćmi parę lichych sprzętów na drugie piętro starej kamienicy. Matka, zanim skończyli, nad ustawionym przez tragarzy łóżkiem wbijała gwóźdź, by zaraz zawiesić na nim oleodruk – ten z wieczerzą. Ale Jezus z Pohańczy nie był dla nich łaskawszy w wielkim mieście. Matka harowała na zmiany w paczkowalni herbaty i coraz częściej zapadała się w siebie, milcząca, nieobecna. Ojciec już wtedy nie pracował w stoczni, skąd wyrzucono go za pijaństwa i bójkę z brygadzistą. Karol uciekł na morze jako prosty marynarz, czasami przysyłał widokówkę z egzotycznym znaczkiem. Franek odsiadywał swój pierwszy wyrok w poprawczaku, za włamanie 93 do miejscowego sklepu. Skradł papierosy, dwa kilo cukru i pięć butelek wódki. Tamtego przedpołudnia Janek wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Z głodu ssało go w żółądku, ale rozpierała duma: wygrał olimpiadę matematyczną, był pierwszy w kraju, w skajowej teczce niósł dyplom i przyrzeczenie przyjęcia na studia – po maturze. Natychmiast popędził do kuchni, gdzie oprócz skibki chleba i margaryny nie było już niczego. Kiedy nastawiał wodę na herbatę, zdał sobie sprawę, że ojciec jest w domu. Z pokoju rodziców dochodziło jęczenie – domagał się miednicy. „Niech sobie rzyga – pomyślał w pierwszej chwili – i leży w smrodzie”. Jednak po krótkim zastanowieniu wziął ze sobą szmatę spod zlewu, miednicę i wszedł do pokoju. Nie chciał, by znów sprzątała matka. Ojcem wstrząsały pierwsze torsje. Jeszcze dwie–trzy sekundy, a wymiotowałby na pościel, nie mogąc wysunąć głowy za krawędź łóżka. Nigdy potem nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, czy decyzję podjął już w kuchni (raczej nie, bo nie brałby miednicy), na progu pokoju czy już przy łóżku, patrząc na purpurową, spuchniętą twarz człowieka, który był gorszy niż euer hochwohlgeboren baron Adolf von Kotwitz, tajny kuzyn Hitlera. Zakrył szmatą całą twarz leżącego na wznak ojca, docisnął ją poduszką i czekał. Okropne były nie jego drgawki, kopanie nóg, kleszcze ramion, które usiłowały instynktownie odwieść syna od złożenia tej ofiary, ale smród tryskających rzygowin, które jak wulkan bez ujścia wracały do gardła i tchawicy ojca, wyciekając gdzieniegdzie spod szmaty wąskimi strużkami. Janek nie miał w sobie zadatków na śledczego, a jednak wiedziony jakimś nieomylnym instynktem – kiedy ojciec zdradzał ostatnie oznaki życia – przewrócił go twa- 94 rzą do poduszki, po czym wyszarpnął szmatę tak, aby ostatnia partia wymiocin zanieczyściła poszewkę i prześcieradło. Gdy pół godziny potem przybyła wezwana telefonicznie od sąsiadów karetka, a następnie oficer milicji, nikt nie miał wątpliwości, że ostatnie w życiu denata pijaństwo nie poszło mu na zdrowie. To wszystko, stojąc pod obrazem Poussina, widział raz jeszcze bardzo dokładnie Jan Wybrański: w pokoju rodziców panował półmrok, kotary były zaciągnięte i kiedy wychodził już po wszystkim do kuchni, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zza stołu wieczernika patrzą na jego plecy oczy Jezusa, który na tę właśnie chwilę przestał spoglądać w górę i raz jeden spojrzał na niego, Janka, laureata ogólnopolskiej olimpiady matematycznej. Ale nie obrócił się za siebie. Dobry kwadrans moczył w zlewie szmatę, zaprał też spodnie i rękawy koszuli. Dopiero wtedy, przebrany, zapukał do sąsiadów i spytał, czy może skorzystać z telefonu. – Przecież ma pan komórkę, szefie. – Pan Zdzisław spojrzał niepewnie w lusterko. – Nie działa? Mam dać moją? Profesor Jan Wybrański skinął głową, lecz kiedy kierowca podał mu swój aparat, sprawiał wrażenie zupełnie zdezorientowanego. – Co jest? – zapytał. – No przecież powiedział pan: czy mogę skorzystać z telefonu, tak? – Nic takiego nie mówiłem. – W porządku. – Pan Zdzisław wysunął rękę po komórkę. – Nie ma sprawy. Podjechali następnych pięć metrów, ale Jan Wybrański czuł, że powinien coś powiedzieć. – Jestem zmęczony. Nigdy w życiu nie czułem się tak wyczerpany. To wszystko jest zupełnie bez sensu. – Spojrzał 95 przez okno samochodu. – Chciałbym już leżeć na cmentarzu. Chodzi o to, żeby o niczym nie myśleć. O niczym. Rozumiesz? Wielkie nic. Całkowita bezświadomość. Jak wtedy, zanim się urodziliśmy. Pan Zdzisław nigdy nie wchodził w dyskusję ze swoim pryncypałem. I chociaż to ostatnie wynurzenie szefa bardzo go zaskoczyło, powiedział tylko: – Rozumiem pana, oczywiście. Czy nie sądzisz, że powinienem ich teraz zostawić w alei Kaczyńskich, jak doktora Lewadę w przydrożnym lasku? Ja też mam prawo do zmęczenia, a Jan Wybrański utrudził mnie już mocno. I czuję, co odpiszesz: „Skąd ty to wszystko wiesz? Przecież nie było cię ani w Pohańczy, skąd wyjeżdżał doktor Lewada, ani w klimatyzowanym saabie Wybrańskiego, ani – tym bardziej – w luksusowym zakładzie Uryniewicza”. To prawda. Nie jestem wszechwiedzącym narratorem. Ale nie powiedziałem jeszcze tego: mój magnetofon zapisywał rozmowy, z których powstać miała książka. Spotykałem się ze wszystkimi dwunastoma, bo taki był pierwotny zamysł. Jednak relacja nie powstała. W dzień premiery, kiedy w kościele Świętego Jana zgromadziły się tłumy, awangardycy – o czym już wiesz – zniszczyli płótno kwasem. Kiedy patrzyłem na twarze Lewady, Wybrańskiego, Siemaszki, Berdy i pozostałych ośmiu, szybko i mocno zniekształcone działaniem ostrych chemikaliów, miałem wrażenie, że moja praca rozmywa się tak samo jak ich wizerunki i całe przedsięwzięcie. Co wówczas czułem? Prawdziwe dionizje demokracji. Gdyby Mateusz namalował swoją Ostatnią Wieczerzę na betonowym spodzie mostu przez Wisłę w grafficiarskim stylu (konieczne byłyby dymki z wypowiedziami Fuck Jesus all the time; I’m son of the God; When I’m eating holy 96 bread, I’ll never dead…), jego sukces byłby niekwestionowany i ogromny. Ponieważ jednak odwołał się do starych mistrzów - choćby Rogera van der Weydena czy Memlinga - z góry skazany został na porażkę. Kabalistyczne i gnostyckie treści, krążące w jego wizji podczas wieczerzy wokół rabbiego Joszui ben Josefa, nikogo nie mogły zainteresować, ponieważ potraktowane zostały kwasem. Mateusza odwieziono z kościoła do szpitala z zawałem. Kiedy w tym strasznym chaosie wsuwano go do ambulansu, myślałem raz jeszcze o Ewangelii świętego Jana. Tak, wiele lat wcześniej rozmawialiśmy o tym podczas pamiętnego wieczoru w SPATiF-ie: dlaczego właśnie on, umiłowany uczeń Mistrza, który tę Ewangelię stworzył (lub - jak chcą znawcy - opowiedział innemu Janowi, który ją spisał), dlaczego zatem ten, który tak czy inaczej był najbliżej Jezusa, nie wspomniał ani słowem o chlebie i o winie? Czy ustanowienie Eucharystii było nieważne? To niemożliwe - Marek, Mateusz oraz Łukasz umieszczają ten moment w centrum wieczerzy. Jan uznał jednak, że ważniejsze było umycie uczniom nóg, o czym z kolei tamci nie wspominają. Gdzież jest więc prawda? - pytaliśmy wówczas. Chodziło nam o sztukę, nie teologię. Poussin, którego obraz podziwiał w Edynburgu profesor Wybrański, wyraźnie inspirował się właśnie świętym Janem. W trzech pozostałych Ewangeliach nie wspomina się o odejściu od stołu Judasza. Tylko Jan pisze, że zdrajca wyszedł, kończąc ów słynny fragment zdaniem: „A była noc”. Może Mateusz popełnił błąd? Gdyby szedł tropem Jana konsekwentnie, być może zamiast malować przez kilka lat obraz, stworzyłby w jeden wieczór wideoinsta- lację? Wyobraź sobie kościół pełen ludzi, dwunastu ściąg- 97 niętych z dworca kloszardów i artystę, który z miednicą, gąbką i ścierką obmywa ich owrzodzone, spękane i zagrzybione stopy. Gdyby na koniec rozlał wodę do dwunastu butelek, zakorkował i rozdał jako arte-fakty wśród publiczności, awangardycy nie mieliby czego polewać kwasem. Utrwalona na taśmie, odtwarzana da capo na monitorach wieczerza według świętego Jana odwiedzałaby jedną galerię po drugiej. A gdyby artysta upił łyk wody z tej miednicy, już po ablucjach? Albo – rozważmy wariant nieco skandalizujący – przelał ją do kielicha z napisem „Święty Graal” i puścił wśród zgromadzonych, aby choć umoczyli usta? Prawdopodobnie wówczas powiedziałabyś: „No ale wtedy nie byłby już sobą, malarzem, lecz kimś zupełnie innym, upodobniłby się do pozostałych, którzy masowo robią takie rzeczy…”. Miałabyś rację. Jak mawiał Mojżesz ben Jakub Kordowero – Bóg jest wszelką rzeczywistością, ale nie każda rzeczywistość jest Bogiem. Awangar-dycy – w odniesieniu do sztuki – głoszą coś przeciwnego. Uznawszy, że jest ona wszystkim, wszystko za sztukę też uznają. Jedyne, czego nie uznają, to coś, co nie wychodzi od nich samych. W tym czerpią pełną garścią od sekcia-rzy i świętej inkwizycji, lecz nie chcę tego wątku rozwijać dalej, to nie należy do kroniki, którą posyłam ci w odcinkach, a ten obecny chciałbym zakończyć razem z Davi-dem Robertsem: zostawiliśmy go na zakurzonej drodze, już po drugiej, bliższej miastu stronie potoku Cedron, która to droga od wojny 1967 roku nosi imię Melchizedeka. Niedługo wejdzie w podnóże wzgórza Syjon i skręci wówczas cienistym, niezbyt głębokim wąwozem, mając mury starego miasta cały czas po prawej ręce. Nie jest biblistą, tylko rysownikiem, ale do tej podróży przygotował się bardzo starannie. Dlatego wie, że 98 budynek na szczycie Syjonu, którego nie może stąd ujrzeć, ale który mija teraz właśnie jak niewidoczny na morzu równoleżnik, że ów niepozorny kamienny dom, gdzie na parterze spoczywa ciało króla Dawida, dawno już obrócone w proch, nie jest w istocie wieczernikiem, owym wspomnianym przez Marka – anagaion mega es- tromenon, hetoimon10 – nie jest miejscem tamtego pożegnania, tamtego błogosławieństwa, tamtej tajemnicy, ponieważ za takie uznane zostało dopiero w siódmym wieku po śmierci Mesjasza, za patriarchy Sofroniusza. Przez poprzednie stulecia twierdzono, że wieczerza Paschy odbyła się w jednej z grot doliny Cedronu, na Golgocie lub w miejscu późniejszej Bazyliki Grobu Świętego. Te wersje podtrzymuje jeszcze Brewiarz jerozolimski z szóstego wieku. David Roberts nie uważa tych informacji za fundamentalnie ważne: gdziekolwiek to się wydarzyło, wydarzyło się gdzieś tutaj w pobliżu, mniej więcej o tej samej porze roku – kiedy przedwczoraj przybył do Jerozolimy, zaczynał się miesiąc Nissan. Jego myśl stara się teraz wyłuskać z pamięci te przedstawienia Ostatniej Wieczerzy, które widział na własne oczy lub za pośrednictwem kopii. Żadne z nich nie odpowiada jego wyobrażeniom. Do Jerozolimy przyjechał po długiej wyprawie do Egiptu i Syrii, wie, jak wyglądają izby w zajezdnych domach, karawanserajach, lepszych i gorszych stacjach handlowych i pocztowych, i wie, że mimo upływu czasu to raczej takie pomieszczenia przypominają bardziej owo anagaion mega, wspomniane przez Marka i Łukasza, niż oszałamiające perspektywy Ghirlandaia czy Veronesego, namalowane z rozmachem renesansu, 10 Piętro (sala na piętrze) rozległe, usłane i gotowe (gr.). 99 przepychem barwnych strojów, dworską wystawą i z poszanowaniem dla decorum. Jak to wyrazić? Szarość kurzu, który niesie tu zawsze i wszędzie wiatr z pustyni, zmieszana z bielą i żółcią kamieni, z jakich buduje się tu wszystko, to razem zanurzone w nienaturalnym świetle oliwnych lampek (dają zupełnie inny poblask niż świece) przechodzi w pewien odcień ochry, o wąskim, monochromatycznym widmie. Żadnych kolorystycznych orgii Perugina, Tycjana czy Si-gnorellego. Błękit, czerwień, żółć, biel i zieleń – to zestawienia fantastyczne, a w tej krainie anagaion mega nie przypominało w niczym rzymskiej willi, jeżeli już to ciasne czynszowe cubiculum, bez żadnych najzupełniej ozdób, z minimalną liczbą sprzętów. David Roberts zatrzymuje się na chwilę, mając już za plecami wzniesienie Syjonu, a przed sobą prosty odcinek drogi u podnóża murów ku Bramie Jaffy, z widoczną w perspektywie Wieżą Dawida. Ten widok będzie jednym z piękniejszych w jego książce. Żałuje teraz, że zgodnie z radą gubernatora Achmeta Agi, nie wziął choćby tragarza z osiołkiem. Kaszta z przyborami jest ciężka, skórzany pas wrzyna się w ramię, koszula lepi do ciała, spod kapelusza spływa pot. Chłodne górskie powietrze Jerozolimy przegnał gdzieś hen nad morze lepki podmuch pustynnego wiatru, który jest ledwie zapowiedzią żaru letnich upałów. Tylko Marek i Łukasz wspominają o kimś, kto dźwigał dzban z wodą. Za nim mieli iść wysłani dwaj uczniowie, by trafić do wieczernika i ustalić z gospodarzem przygotowanie Paschy. Estromenon, hetoimon: usłane i gotowe. Marek był synem właściciela tego domu. Gdy o świcie Jezus zszedł już z uczniami na dół, przez Cedron do Get-semani, straże prowadzone przez Judasza najpierw za- 100 pukały do tamtych drzwi. Dopiero potem ruszyły w dolinę. Marek chciał ich uprzedzić. Biegł na złamanie karku, w nocnej koszuli, skrótami, byle tylko ostrzec Jezusa. Zdążył, ale niczego to nie zmieniło. David Roberts nie może sobie przypomnieć, skąd zna ten szczegół, którego nie ma przecież w Ewangeliach, ale który wydaje się tak prawdziwy jak to, na co patrzył i patrzy: kamienie na ścieżce z Oliwnej Góry czy akanty wyrastające pomiędzy nagimi skałkami doliny Hinon. Ruszając dalej, wraca myślami do obrazu Goi. Widział go podczas swojej podróży po Hiszpanii w Santa Cueva w Kadyksie. Choć Jezus ma wyraźną aureolę, a bliżej widza polegujący apostołowie odziani są w portki hiszpańskich chłopów, ten jeden tylko wizerunek odpowiada obecnym wyobrażeniom Szkota o Ostatniej Wieczerzy. Wszystko – nie pomijając narożnych ścian izby, surowych i nagich – jest tu ubogie, proste, jak gdyby przypadkowe. Nędzne posłania, marne szaty, ledwie widoczna i, jak się zdaje, zdekompletowana zastawa. Scena błogosławienia chleba (choć może i wina – tego nie da się stwierdzić) zanurzona jest w świetle, o jakim wie już David Roberts, że właśnie takie i tylko takie wypełniać mogło anagaion mega. Dość niechlujnie polegują uczniowie. Jeden z nich, wyraźnie zmęczony winem, śpi z głową wspartą na niziutkim jak podnóżek stole. Namalowanie takiej wieczerzy – przypomina sobie Roberts swoje wrażenia z Santa Cueva – w arcykatolickiej Hiszpanii kapiącej od złota, baroku, hipokryzji kleru i łez ludu – było aktem odwagi, szalonej determinacji albo niezwykle głębokiej intuicji. Bo przecież nie szaleństwa ani tym bardziej głupoty. Syn szkockiego szewca – który za całą akademię sztuki miał termin u dekoratora wnętrz niejakiego Gavina Beugo, 101 a później pracę w teatrze objazdowym - rusza dalej. Nagły, krótki powiew pustynnego wiatru szarpie burnusy przejeżdżających drogą szejków. David Roberts mruży oczy, przysłania twarz batystową chusteczką ze swoim monogramem i ma nadzieję, że za trzydzieści minut, kiedy dotrze do Bazyliki Grobu Świętego, zdąży jeszcze wykonać choćby jeden wstępny szkic. A profesor Jan Wybrański, mijając wreszcie ostatnie -teraz zepsute - światła przed głównym skrzyżowaniem naszego miasta, przypomina sobie łaciński werset psalmu - „ita desiderat anima mea ad te, Deus”11 - który jako ministrant śpiewał responsoryjnie w Pohańczy. Żałuje bardzo, że w kościele nie ma już łaciny. Ostatecznie język, w jakim zwracamy się do Boga, powinien być odświętny. Daje to przynajmniej jedną gwarancję: klniemy, kłamiemy złorzeczymy, rzucamy pomówienia, łasimy się do ladacznicy, zabiegamy o poparcie szmacianych polityków inną mową niż ta odświętna, zastrzeżona do czystych spraw. I dodaje w myślach początek frazy -„Quemadmodum desiderat cervus, ad fontes aquarum”12. Przymyka oczy. Widzi przeczyste, szumiące górskie potoki. Powtarza jak mantrę - ad fontes aquarum, do źródeł wód, ad fontes, do źródeł. Przynosi mu to pewną chwilową ulgę. David Roberts, chowając batystową chustkę do kieszeni podróżnego surduta, też myśli o językach. Według jego - zapewne naiwnie powziętego - przekonania właśnie tą drogą, którą teraz maszeruje, tańczący Dawid sprowadził Arkę z Kiriat-Jearim. Na pustyni Arka spoczywała w Namiocie Spotkania uszytym z foczej skóry. Tak dusza moja tęskni za Tobą, Panie (łac.). Jako jeleń spragniony dąży do źródeł wód (łac.). 102 Słowo to usłyszał Roberts po arabsku podczas popasu na samym brzegu Czerwonego Morza: tuhas – to znaczy krowa morska. W hebrajskim – wyjaśniono mu – ta sama morska krowa, czyli foka, to tachasz. Podobne niczym „Salem Alejkum” do „Szolem Alejchem”, pomyślał Szkot, uśmiechając się do siebie i przyspieszając nieco kroku. Co na to powiesz teraz? Rozdział V będzie przede wszystkim o trudnym egzaminie poprzedzającym konwersję Antoniego Juliana Berdy; także o pewnym bośniackim kochanku Ból, jaki przeszywał jego stopę, przegub dłoni i zgięty w łuk tułów, zdawał się nie do wytrzymania. Gdyby nie obawa przed kijem strażnika, który chodził wzdłuż dwóch rzędów kłód wolnym krokiem, uderzając raz po raz któregoś z więźniów w głowę lub plecy, gdyby nie strach przed tą nową, dodatkową dawką bólu, krzyczałby głośno, aby ulżyć swojemu cierpieniu. Żeby jeszcze coś widział. Ale przy Bramie Charisiosa, zwanej też Ad-rianopolską, znalazł się zbyt blisko eksplodującej bomby. Pamiętał ogłuszający świst, a potem ciemność. Kiedy wleczono go do kłody, żałował, że któryś z janczarów nie dobił go kindżałem. Być rannym, skutym w kabłąk, a na dodatek ślepym oznaczało rzecz najgorszą z możliwych. Stracił orientację w przestrzeni. On, który znał dawniej każdy kamień świętej polis i mógł trafić – jak to się zwykło było mawiać przy winie – z zawiązanymi oczami, powiedzmy, z Fanarionu wzdłuż Akweduktu Walen-sa w dowolną, ciasną i krętą uliczkę Dzielnicy Wenec- 104 kiej albo jeszcze odleglejszej dzielnicy Genueńczyków pod Akropolem, on, który po zapachu piekarni, studni czy kramu z owocami rozpoznać mógł nie tylko dystrykt miasta, nie tylko ulicę, ale nawet jej ściśle określony odcinek, on, który oddychał rytmem tego miasta, tak jak dziecko w łonie matki żyje jej pulsem i oddechem, nie potrafił teraz stwierdzić, gdzie znajduje się drewniana kłoda, do której przykuto go wraz z setką innych niewolników. Niejasna hipoteza pozwalała przypuszczać, że zapędzono ich gdzieś na południe, tak więc mogli się znajdować w pobliżu Bramy Złotej w okolicach Świętego Jana ze Studion, lecz równie dobrze mogli być gdziekolwiek indziej: na przykład w północnej części miasta koło Świętego Jana Chrzciciela, bliżej Złotego Rogu. Tu czy tam szumiało nieodległe morze i był to znak, że niedługo załadują ich na statki i wywiozą na któryś z targów w pustynnym Timbuktu albo bogatym Isfahanie. Stracił też poczucie czasu. Noc, dzień i noc. Tyle chyba upłynęło od momentu, gdy – już przykutemu do kłody – wypalono mu na ramieniu znamię. Prawdopodobnie po drugiej nocy przykuto obok niego do kłody jeszcze kogoś. Raz dziennie dostawali garść suszonych robaczy-wych daktyli i łyk wody podawany z cebrzyka cuchnącą gąbką. Mocz i kał oddawali pod siebie. Gdyby nie deszcz, który teraz, w porze zachodzącego słońca, zaczął padać obfitymi strugami, smród i tnące muchy zwiększyłyby wielokrotnie ich cierpienia. Woda obmywała udręczone ciała, poiła rozdziawiane gardła, a jej nieustanny szum dawał możliwość surowo zabronionej rozmowy, tłumiąc nie tylko szepty. Strażnicy schronili się bowiem w pobliskim portyku. Musieli mieć tam kociołek z gorącą strawą na ogniu. Gęsty zapach falafeli świdrował nozdrza 105 nieszczęśników z taką intensywnością, że niektórzy z nich dostawali głodowych torsji. – Jestem Milan Duškov – szepnął ten nowy, obok niego – z miasteczka Kikinda w Wojwodinie. A ty? Jego greczyzna miała w sobie rzeczywiście słowiański akcent. – Antoni z Trapezuntu – odpowiedział z największym trudem, przezwyciężając ból gardła, w którym nadal tkwił odłamek strzały. – Ach, Trapezunt – uradował się Serb. – Podobno wasz władca już wysłał statki, żeby nas odbić. Prowadzi Ormian, Gruzinów, Bułgarów, nawet Rosjan. Jesteś jego posłańcem? – Jan IV – wychrypiał wolno – nie zrobi niczego przeciwko Mehmedowi. Ma jeden dziurawy okręt. I stu eunuchów za całą armię. Urodziłem się tutaj. Mój ojciec przybył z Trapezuntu. Był kupcem. A ja zostałem żołnierzem. W tym ostatnim zdaniu Serb wyczuł gorycz. Mnisi i żołnierze byli w najgorszej sytuacji. Ci, których nie zabito w pierwszej furii zwycięzców, szli w niewolę na zawsze. Kupcy byli potrzebni nowym władcom. Jak zwykle. – Ja też jestem żołnierzem – odezwał się po chwili milczenia Serb. – Uciekłem z obozu sułtańskiego. Biłem się po waszej stronie. Milczał, bo nie mógł już mówić. Tamten wziął to za wyrzut. – Nasz despota Jerzy Branković – tłumaczył powoli – jest wasalem Mehmeda. Ten podbił nas wcześniej niż was. Nie wiedziałeś o tym? – Tak – wyszeptał wreszcie – wiem o tym. – Na żądanie sułtana musiał nas tu przysłać. Stu siedemdziesięciu ośmiu jeźdźców. Ale Turków nienawidzi- 106 my. Dlatego uciekłem do was. Byłem pod Bramą Świętego Romana, kiedy znaleziono cesarza. To wyznanie Serba bardzo go poruszyło. – Widziałeś na własne oczy? – wyszeptał. – Byłem blisko przez ostatnie godziny. Bardzo blisko. Deszcz zamienił się w prawdziwe oberwanie chmury. Silne podmuchy wiatru gdzieś z Anatolii dosłownie przesuwały ścianę wody raz w jedną, raz w drugą stronę. A Milan Duškov opowiadał nieprzerwanie ściszonym głosem i było w tym wyznaniu coś ze wzniosłego poematu, choć subtelne formy aorystu i dystynkcja greckiej składni były mu najwyraźniej obce. Dwa dni przed szturmem przedostał się do miasta, oświadczając wartom, że jest Serbem z konnicy Bran-kovicia. Właściwie nie mieli wątpliwości. Potem, już za bramą, przesłuchano go w obecności oficera. Zacytował zdanie, które zrobiło na nich ogromne wrażenie: „Lepiej umrzeć w walce, niż żyć w hańbie”. Nie wiedzieli, że wypowiedział to siedemdziesiąt cztery lata wcześniej książę Lazar Hrebljanović do swoich wojsk przed bitwą na Koso-wym Polu. Zdumiony był, gdy przydzielono go do przybocznej gwardii Konstantyna. Dezerter zawsze jest dezerterem, nawet kiedy zasila szeregi. Tamtego dnia wszyscy trzymali się dzielnie, dopóki nie został ranny Giustiniani. Cesarz prosił go, by nie opuszczał pola walki, lecz Giusti-niani nie miał już sił, słaniał się na nogach i wreszcie udał się do swoich – na genueński statek. To był początek końca. Genueńczycy stracili zapał, w wyłomie bramy uczynionym przez turecką artylerię mrowili się janczarzy. – Czy pośród was jest ktoś, kto przebije mnie mieczem? – krzyczał cesarz. – Odwagi, nie oddawajcie mnie na pohańbienie! Ale nikt nie odważył się spełnić życzenia basileusa. 107 Cesarz zrzucił swoje szaty i w prostym ubraniu żołnierza robił mieczem przy Bramie Świętego Romana. Zabił wielu. Lecz równie wielu wyrastało natychmiast za nimi. Pchnięty włócznią w bok, a zaraz potem cięty przez janczara, padł martwy, jak setki innych prędko pokryty zwałem trupów. Gdy Mehmed wkroczył do miasta, natychmiast nakazał poszukiwanie zwłok Konstantyna. Ktoś musiał donieść, że walczył przy tej, a nie innej bramie. Rozpoznano go po trzewikach. Tylko basileus nosił buty z dwugłowym orłem na cholewce. Odcięto jego głowę i zaniesiono do Mehmeda. Ten spytał megaduksa Łukasza Notarasa, którego nie zabito: – Czy to jest głowa twego pana? – Tak – odparł megaduks – to jest głowa mego cesarza. Zatkniętą na spisie, obniesiono ją przed wszystkimi oddziałami. Potem przez pół dnia wisiała na kolumnie Augusteonu. Następnie Mehmed nakazał obedrzeć ją ze skóry, wypchać słomą i zapowiedział, że będzie obwożona po wszystkich krajach Mahometa, począwszy od Egiptu, na znak, że Turcy nigdy już z Europy nie ustąpią. W ten sposób ostatni cesarz Konstantyn XI Paleolog Dragasz, który nie chciał uciekać z oblężonego Konstantynopola, dokonał żywota. Jego ciało rzucono do rowu, na pożarcie psom. Nie mylił się Izajasz, który powiedział, że wszystkie wasze dobre czyny będą jako skrwawiona szmata. Przebrany za drobnego kupca Milan Duškov błądził po Faleronie. Widział to, co zawsze dzieje się w podbitych miastach. Gwałty, rabunki, błagania o litość, dzieci nadziewane na piki, mnichów kładących głowy pod miecze i topory. Przed piekarnią jakiegoś Wenecjanina rozpoznał go konny patrol Brankovicia. – Wasz basileus – kończył – nigdy nie wyrzekł się swojej matki. Dlatego do nazwiska Paleolog dodawał za- 108 wsze serbskie, Dragasz, jakby pamiętał bitwę na Koso-wym Polu. Deszcz ustał. Strażnicy wolno i niechętnie wracali do kłód. Ktoś, uderzony kijem, zawołał po włosku: – Boże, zlituj się nad nami! Ale Bóg milczał. Zupełnie tak, jakby świątynia Hagia Sophia była siedliskiem występku, nie modlitwy, i jakby sprzyjał teraz zwycięzcom, nie pokonanym. Odkuwano ich z kłody. Ustawiano rzędem do transportu na statek. Czuł, że jako ślepiec albo natychmiast zostanie zabity, albo skierowany na galery. I umrze tam, w smrodzie i poniżeniu, po kilku latach strasznej pracy. Ten lęk był porażający. Poczuł głębokie ukłucie w sercu. Obudził się, w zlanej od potu pidżamie, na dźwięk zawodzenia muezina. Ale nie było to wezwanie do salat al fagr – modlitwy o poranku. Komórka bzyczała jak zawsze, starannie nastawiona. Antoni Julian Berdo wracał powoli do rzeczywistości, trawiąc strzępy obrazów ze swojego snu. Dlaczego Konstantynopol? Paleolog Dragasz? Jego obcięta, odarta ze skóry i wypchana słomą głowa, w Kairze, Bucharze, Samarkandzie, Isfahanie, Damaszku? To było pierwsze, co sobie wyobraził po przebudzeniu, idąc do toalety: maleńka zasuszona czaszka, z nędznym kosmykiem włosów, porzucona gdzieś wreszcie na śmietnisku pustynnego miasta, gdzie srają wielbłądy i parzą się psy. Kiedyś wypełniały ją platońskie idee, sentencje He-raklita, subtelności Nicei i zawiłości florenckiej unii. Podatki w despotacie Morei oraz troska o sojusz z Trape-zuntem. Kiedy wreszcie jakiś podrzędny bej, aga, a może wezyr, zdecydował o jej wyrzuceniu, we wnętrzu znajdowały się już tylko pojedyncze ziarenka piasku. Bo nawet nie robaki. Piasek i nic więcej. 109 Nie miał nabożnego stosunku do Bizancjum. Przeciwnie: przekupstwa, nepotyzm, dynastyczne morderstwa, najeżdżanie słabszych, kompromisy z silniejszymi – wszystko to należało do tradycji, którą znał doskonale nie tylko z książek o Bizancjum, ale też z trzeciego, prawosławnego Rzymu – Rosji, która od Iwana Groźnego do wnuków Stalina doskonale ucieleśniała tę praktykę. Czemu więc czaszką Konstantyna XI Paleologa Draga-sza – rzuconą po latach pokazów na śmietnik – tak się przejął? Czy gdyby Mehmed nakazał chrześcijański pogrzeb swojego przeciwnika, byłoby inaczej? Ale nie mogło być inaczej. Strzepując ostatnie krople moczu, Antoni Julian Berdo przypomniał sobie telewizję Al Dżazira. Ucięte głowy zakładników – dziennikarzy, wolontariuszy, polityków – pokazywane do kamery, jeszcze ociekające krwią, z szeroko otwartymi oczami – niczym fetysze francuskiej rewolucji – dowodziły, że spektakl trwa nadal i chyba nigdy się nie skończy. Ci, którzy twierdzą, że muzułmanie, nie mogąc nas pokonać, pragną przynajmniej nas zastraszyć – a przede wszystkim poniżyć – mają rację. Taki był wniosek Antoniego Juliana Berdy, gdy wyszedł z toalety z opróżnionym pęcherzem. A swoją drogą – przez ile lat jego kraj walczył z Turcją? Umywszy dłonie i wkładając grzankę do tostera, Antoni Berdo dokonuje szybkiego obliczenia, które – choć nie jest historykiem – przychodzi mu bez trudu. Władysław III Warneńczyk zginął dziesiątego października 1444 roku. Z kolei Jan III Sobieski rozgromił armię turecką pod Wiedniem dwunastego września roku 1683. Pomiędzy tymi datami upłynęło ni mniej, ni więcej tylko dwieście trzydzieści dziewięć lat. Udział kilku naszych ochotników w bitwie na Kosowym Polu w roku 1389 zasadniczo nie rozciąga tego aionu, który, w zaokrągleniu, 110 powiedzmy – pomyślał Berdo, nakładając na grzankę twaróg i miód – trwał ćwierć tysiąclecia. Kawał czasu, nie ma co mówić. Ach, właśnie, miód. Garnek z miodem. Kto o nim opowiedział? Przecież nie pani od historii, która umiała mówić tylko o ciemiężonych chłopach. Dlaczego sułtan przechowywał ściętą głowę króla przez wiele lat w naczyniu z miodem? Czy oczy Władysława Warneńczyka były dzięki tej oryginalnej tureckiej konserwacji nadal błyszczące i zachowały swoją barwę? No i także, jeśli sułtan wyjmował tę głowę młodziutkiego króla z garnka wiele razy, aby sycić się zwycięstwem, czy nie zlatywały się muchy? Przypomniał sobie jak przez mgłę tamten poranek: wysiedli z matką z pociągu i od razu, po całonocnej podróży, maszerowali przez Kraków na Wawel. Pamiętał gołębie i kałuże na Kanoniczej. A potem te niesłychane, orientalne skarby: namiot wezyra, końskie czapraki, zbroje, jatagany, łuki, tarcze, ozdobne szkatuły, rubiny, szmaragdy, topazy, długie suknie. Wszystko spod Wiednia. – Powiedział, że z Bazyliki Świętego Piotra zrobi stajnie. Po chwili dotarło do niego, o kim mówi matka: o wielkim wezyrze Kara Mustafie. Ale było to abstrakcyjne, odległe, mało zrozumiałe. Dopiero w katedrze, przy grobach królów, opowieść o głowie Warneńczyka w garnku miodu zrobiła na nim silne wrażenie. Przy drugiej grzance – z tą samą dawką miodu i twarogu – Antoni Berdo przypomniał sobie, że książę Lazar Hrebljanović, wzięty do niewoli po klęsce na Kosowym Polu, został ścięty. Żadne ze znanych mu ogólnych źródeł – a nie był w tym specjalistą – nie podawało nic o garnku z miodem. Wszyscy jednak, którzy o bitwie tej pisali, musieli 111 wspomnieć Greków i Genueńczyków, którzy – sowicie przez Murada opłaceni – przechylili szalę zwycięstwa na stronę muzułmanów. Sprawy nigdy nie są tak proste, jak być powinny – rozmyśla Berdo, stawiając filiżankę kawy przy komputerze, w którym uruchamia poranny serwis lokalny. W 1683 roku na Wiedeń wraz z Turkami ruszyło sporo Węgrów, bo chcieli zrzucić z pleców jarzmo Habsburgów. Nikt, kto choć trochę poznał historię Europy Środkowej, nie ma złudzeń: dla wielu ludów Habsburgowie nie byli lepsi od Osmanów. Wenecjanie nie przyszli z pomocą Konstantynowi XI, ponieważ nie chcieli psuć swoich ówczesnych i przyszłych stosunków handlowych z Mehmedem. Kiedy znowu paręset lat później Wenecję zajmowały oddziały Austriaków, kładąc ostateczny kres najjaśniejszej republice, nikt z tej racji nie wypowiedział im wojny. Może właśnie z powodu tych rozważań Antoni Berdo zareagował na informację o bombach niezwykle spokojnie. Jedyne, o czym pomyślał, spoglądając na zdjęcia młodych ludzi w kominiarkach, którzy obrzucali nowy meczet koktajlami Mołotowa, to czy zdąży na swój dzisiejszy egzamin. I czy w ogóle się on odbędzie, zważywszy, że Wolny Uniwersytet znajdował się w budynku przyległym do meczetu. Zadzwonił więc z komórki na kontaktowy numer Ibrahima ibn Taliba i ku swojemu zaskoczeniu usłyszał po chwili jego spokojny, zrównoważony głos: – Słucham? – Mówi Berdo – przedstawił się rzeczowo. – Czy nasze dzisiejsze spotkanie jest aktualne? Po chwili milczenia Ibrahim ibn Talib odparł z godnością: – Nie ma żadnych powodów, aby się nie odbyło. 112 Pan Chatamani będzie niezawodnie oczekiwał pana profesora w Sali Lazurowej o umówionej porze. Czy któryś z jego studentów albo kolegów uniwersyteckich mówił tak elegancką polszczyzną? Nawet docent Żelazny, który najdłużej opierał się językowemu scha- mieniu (prawdę mówiąc, cezurą nie była tu dawno już zapomniana prezydentura Wałęsy, ale bliższa w czasie kadencja fenomenalnych bliźniaków1), nawet on, z którego podśmiewano się na posiedzeniach rady wydziału, że mówi jak Eliza Orzeszkowa, nawet on nie użyłby dzisiaj tak eleganckiego sformułowania jak „będzie niezawodnie oczekiwał” ani „nie ma żadnych powodów, aby się nie odbyło”. Powiedziałby „będzie czekać” i „no jasne, że tak”. Czy był w tym podstęp? Czy może jakieś szczególne uzdolnienia człowieka o pseudonimie Ibrahim ibn Ta-lib? Pierwszego się nie spodziewał, drugiego nie mógł wykluczyć. A wszystko to zaczęło się dawno temu, parę lat po zakończeniu wojny w nieistniejącej dzisiaj Jugosławii. Mały odrzutowiec czarterowy z dwudziestoma pięcioma Pielgrzymami Prawdy powinien lądować awaryjnie w Budapeszcie, ale z przyczyn nieodgadnionych pilot oświadczył, że przerwa w podróży nastąpi w Sarajewie. Około dziewiętnastej zeszli po niskim trapie do podstawionego już busa. Można było podziwiać sprawność pana Tisz- 1 Sformułowania w rodzaju „spieprzaj, dziadu” czy „bura suko”, wprowadzone do obiegu przez najwyższych rangą polityków, zadziałały inflacyjnie: odtąd nawet uczeń podstawówki mógł rzucić nauczycielce w twarz: „spieprzaj, dziadówko” lub „kłamiesz jak bura suka” bez żadnej sankcji, skoro cytował jedynie pana prezydenta czy ministra spraw wewnętrznych. Tego, zaiste, w państwie wcześniej nie notowano. 113 paka. W kilka minut, posługując się dwoma telefonami i trzema miejscowymi dialektami, załatwił błyskawiczną odprawę dla VIP-ów (żaden z pielgrzymów nie był dyplomatą), hotel oraz wieczorne zwiedzanie miasta z przewodnikiem. – Czy ma pan jakieś sugestie? – zwrócił się niemal szeptem do Berdy. – Nie – odparł ten równie dyskretnie – mój program jest zakończony. Chyba że jest tu jakaś święta góra. Ale nie lokalna. Co najmniej wymieniona w Biblii. Nie przypominam sobie jednak takiej. A pan? Tiszpak wzruszył ramionami. To z kolei nie należało do jego obowiązków. Gdyby chodziło o sprowadzenie na pustynię trzech śmigłowców, zapasu szampana albo zestawu kina domowego – natychmiast zabrałby się do rzeczy. Na Berdę patrzył z uznaniem, bo odprawiane przezeń rytuały były tak lubiane, że ich czartery – mimo zawrotnych cen – cieszyły się ogromnym wzięciem i obłożone były na pół roku z góry. Po chwili milczenia, już po odprawie, kiedy busik pomykał do centrum, Berdo powiedział jeszcze do Tiszpaka: – Nie wybieram się na miasto. Zjem w hotelu i pójdę spać. Jestem zmęczony. – Oczywiście – powiedział pan Tiszpak – doskonale. To jego „doskonale”, w którym zawsze wydłużał głoskę „s”, irytowało Berdę nie od dzisiaj. Ale ponieważ każdy, lub prawie każdy, miał w tej branży swoje porzekadło albo nerwowy tik, ograniczył się jedynie do tego, że w myślach nazywał pana Tiszpaka panem Doskonale. Tak więc kiedy pan Doskonale zbierał w hotelowym holu po pewnym czasie całą gromadkę – już teraz chyba nie pielgrzymów – aby wyruszyć wraz z nią na objazd miasta i kolację, Berdo, odświeżony szybkim prysznicem, zmia- 114 ną koszuli i obuwia, przemknął do baru, gdzie rozluźniony zamówił podwójną szkocką z lodem. Miał powody do zadowolenia. Z czegoś, w co sam nie wierzył i co przedstawił na kolacji dwa lata temu Janowi Wybrańskiemu jako żart, a raczej fantazję na temat „czym jeszcze Festus & Felix mógłby się zająć”, z projektu zupełnie wyssanego z palca, który ewentualnie mógł być kwiatkiem do kożucha, zyskowną, lecz bardzo wąską w skali firmy działalnością, zrodził się prężny, świetnie prosperujący wydział Pielgrzymek Prawdy. Wszystko, co mówił wówczas w trybie ironiczno- kpiarskim: potrzeba duchowego światła, energia świętych miejsc, istotna rola guru, który wprowadza atmosferę niezwykłości i aplikuje bezbolesną dawkę medytacji z zastosowaniem nowych niekrępujących rytuałów, wszystko to – wzmocnione zaporową ceną oraz reklamą opartą wyłącznie na tu i tam rozsianych informacjach o niedostępności tej wyjątkowej formy podróży do źródeł – spowodowało reakcję lawinową. Po pierwszej Pielgrzymce Prawdy, za którą każdy z uczestników zapłacić musiał prawie pięć tysięcy dolarów, Berdo, zamiast prowadzić następną, zajął się – na gorące prośby Wybrańskiego – naborem i szkoleniem odpowiednich guru. Tu bowiem tkwił klucz do sukcesu. Wiedza, aparycja, odpowiedni timbre głosu, pewna powolność ruchów i reakcji, jakieś dziwactwo (najmilej widziany był czysty wegetarianizm w połączeniu z niezbyt nachalną predylekcją do numerologii i kabalistycznych skojarzeń) musiały być wzbogacone całym wachlarzem odpowiednich chwytów, cytatów, zachowań i nawyków, dostosowanych zawsze do konkretnego miejsca. Guru zarabiał dwukrotnie więcej od pilota grupy, ale było to sprawiedliwe: wiedział, kiedy – przed samym 115 szczytem – zdjąć sandały i ostatnich trzydzieści metrów przejść boso. Schylić się nad źdźbłem trawy, zerwać je, podzielić na czworo i rzucić we wszystkie strony świata. Obmyć twarz w strumieniu. Zanurzyć stopy w morzu. Usiąść w grocie. Milczeć przy tym, niczego nie objaśniając, objaśniać za to milczenie podczas transcendentalnej medytacji. Nie było to łatwe. Guru musiał być w średnim wieku, cały czas trzymać dystans wobec pielgrzymów (oni mieli zabiegać o jego uwagę, nie odwrotnie), nie miał jednak prawa niczym ich zrazić ani zniechęcić. Nałogi były wykluczone i na dodatek wymagano aseksualnej aury: ktoś, kto na niego patrzył, powinien odnosić nieustannie wrażenie, że w każdej sekundzie istnienia guru – przynajmniej częścią swojej istoty – jest gdzie indziej, nie tam, gdzie wszyscy pozostali. Dwaj koledzy Berdy z Zakładu Psychologii mieli mu na początku pomóc w doborze kandydatów, lecz okazali się durniami. Potrafli jedynie wyznaczać kolejny target i opisywać granice behawioru. A tu potrzebna była głęboka intuicja. – Szukam genialnych hochsztaplerów z urodzenia, a nie fachowców – wrzeszczał na kolegów. Rozstali się. Ostatecznie po sześciu miesiącach katorżniczej pracy Berdy program PP dysponował siedmioma duchowymi przewodnikami. Polecieli razem w pierwszą trasę, gdzie testował ich nabyte i wrodzone umiejętności. Był to później jego ulubiony szlak, który niechętnie odstępował innym: dziesięć świętych gór. Zaczęli od Jerozolimy (Moria, Kalwaria i Oliwna), kończąc we wschodniej Turcji na stokach Araratu. Pomiędzy nimi odwiedzili Synaj, Tabor, Hermon, Karmel, Górę Błogosławieństw i górę Nebo – tam gdzie umarł Mojżesz. 116 Ku zaskoczeniu Berdy, najlepszym guru okazał się nie były, ekskomunikowany ksiądz Felicjan (powiedzmy: trója z plusem), lecz didżej Popo Cooler z nadmorskiego klubu Viva (na pewno celujący). Bardzo dobra była też Patrycja, z którą kategorycznie musiał jednak walczyć o całkowitą rezygnację z szortów i ciasnych podkoszulków. Wkótce potem Berdo opracował inne trasy, warianty i mutacje: śladami Graala, Megality, Albigensi, Piramidy, Templariusze, Artemida, Apollo, Eskulap, Labirynty, Kabaliści, Alchemicy, Konkwistadorzy, Wikingowie, Druidzi i Szamani. – Jesteś geniuszem – chwalił go po roku Wybrański. – Nasi klienci zakładają stowarzyszenie Eleusis. To już coś więcej niż czartery i wycieczki. Czy zdajesz sobie sprawę, że sprzedajemy coś, co nie jest materialne? Berdo daleki był od entuzjazmu. – Zupełnie jak Kościół życie wieczne – powiedział wówczas. – Czeki bez pokrycia. – O, nie! – zaśmiał się Jan Wybrański. – To raczej moja specjalność. Ale do rzeczy – przypalił sobie cygaro – pierwszy numer naszego magazynu, właśnie „Eleusis”, sprzedałem w stu tysiącach egzemplarzy. Po jedenaście złotych. Pomyśl. Nie przypuszczałem, że z twojej bździ-ny zrodzi się coś takiego. Berdo nie dał po sobie poznać rozczarowania. Ostatecznie pracował – wziąwszy bezpłatny urlop z uniwersytetu – jako duchowy przewodnik Pielgrzymek Prawdy. Lubił to, nie narzekał, zwiedził Jukatan, Syberię, Skandynawię, lecz przecież oczekiwał, że Jan Wybrański zaproponuje mu coś więcej. Ale nie proponował. Gdy któryś z guru wypadł z interesu, szukał następcy, szkolił go i testował, nie otrzymując za to wynagrodzenia. Umowę o pracę miał fatalną, w każdej chwili mógł wypaść 117 z gry. Wybrański nie zaprosił go do współredagowania magazynu. „Dlaczego?”, pomyślał, zamawiając po raz drugi podwójną szkocką z lodem. Na takie pytania nigdy nie ma dobrych odpowiedzi. Może jedyną była ta, że sukces projektu PP był – mimo wszystko – marginesem dochodów firmy Jana Wybrań-skiego. Lecz jeśli tak – pomyślał, pociągając głęboki haust – czy nie powinienem szukać własnego miejsca? Nie czuł głodu, był już lekko wstawiony. Z głośnika nad barem dochodziła bałkańska muzyka, o dużej liczbie ósemek i szesnastek. Berdo zapłacił i ruszył do windy. Przechodząc koło recepcji, ujrzał dziesiątki małych folderów. Nigdy nie brał ich do ręki. Zakupy – podobnie jak hotelowa siłownia czy przepisy miejscowej kuchni – nie interesowały go. A jednak, od niechcenia, wziął jeden z kolorowych prostokątów i już w windzie przeczytał po angielsku: „Ekscytujący taniec derwiszów. W każdy piątek w Sali Sulejmana. Wstęp wolny. Opłata tylko za robienie fotografii i nagrań wideo”. Był właśnie piątek. W pokoju włożył marynarkę, z folderem w dłoni zjechał w dół i zażądał taksówki. – Wiesz, cośmy tu przeżyli? – Kierowca należał do rozmownych. – Serbowie walili do nas miesiącami, o tam, ze wzgórz, miasto było zamknięte, a my nie nadążaliśmy grzebać trupów! Europa? Kogo to obchodziło, że w Sarajewie ginie tysiąc pięćset ludzi tygodniowo? Kogo to obchodziło? Jak tu – o popatrz – przed piekarnią – od moździerza zginęło pięćdziesiąt osób w kolejce po chleb, dopiero zaczęły się rozmowy polityków! Rozumiesz? Po chleb, pięćdziesiąt osób!! A cośmy im zrobili? Nic. Dlaczego chcieli nas wszystkich zabić? No bo Bośniacy muzułmanie. Zdrajcy. Jebi ich majku. – Kierowca poruszył 118 się na swoim siedzeniu. - Chorwaci też nie lepsi! Dla nich to my jesteśmy poturczeńcy, Słowianie, co się poddali obcej władzy Mahometa. Jebi ich majku - powtórzył soczyście - do krve jebi! Antoni Berdo milczał zawstydzony. Wyobraził sobie przez moment, że jest warszawskim taksówkarzem, że zna niemiecki i wiezie właśnie jakiegoś Niemca z lotniska do hotelu. - Czy pan wie - mówi znienacka do Helmuta - że przy tej kamienicy pańscy rodacy rozstrzelali Polaków w zemście za ruch oporu? I czy pan wie, że aby nie wznosili patriotycznych okrzyków, gipsowano im przed egzekucją usta? - Helmut każe się zatrzymać, wrzeszczy, że to skandal, nie płaci, wysiada, bierze bagaż. A jak byłoby we Lwowie? Antoni Berdo jest pasażerem i jedzie z kolejowego dworca do Hotelu Żorż. Taksówkarz mówi: - Pan Polak? A czy pan wie, że przy tym domu pańscy rodacy rozstrzelali w roku 1918 naszych powstańców? Antoni Berdo nie chce już tego wszystkiego słuchać. Serbowie przeciw Bośniakom. Bośniacy przeciw Chorwatom. Chorwaci przeciw Serbom. Serbowie przeciw Chorwatom. Polacy przeciw Ukraińcom. Ukraińcy przeciw Polakom, a Rosjanie przeciw Polakom i Ukraińcom i do pewnego czasu, a także od pewnego czasu zawsze z Niemcami. Tylko Słowacy z Czechami rozstali się aksamitnie, zanim jednak to nastąpiło, rząd księdza Tiso wysłał tysiące Żydów wprost do komór, z katolickim błogosławieństwem i modlitwą, Czesi zemścili się na Niemcach i samosądom w Sudetach nie było końca przez dwa lata. Z kolei wcześniej Niemcy rozstrzeliwali Czechów wedle uznania. Gdzie, kto i jak wyrówna te rachunki? Jeszcze Francuzi, którzy mogli zmienić bieg wojny na samym jej 119 początku, lecz nie chcieli umierać za Danzig, Gdańsk, bo przecież to polska, słowiańska, wschodnia awantura. Berdo myśli jednak natychmiast, że on też nie chciał umierać za Sarajewo. Czy w związku z tym jest politycznie Francuzem? Niewinni są dla Francuzów zawsze i wyłącznie Rosjanie. Pisarz Limonow dał się sfilmować na sarajewskich wzgórzach, jak pruje z karabinu maszynowego w dół, na miasto, do Muzułmanów, z radosnym komentarzem: „Mniej będzie tego gówna w Europie!”. I jeszcze: humanitarne naloty amerykańskich samolotów na Belgrad. Czy musieli akurat tak to nazwać? Antoni Berdo czuje, że wszystkie te myśli są chaotyczne i pozbawione sensu. Taksówkarz jest już u celu i każe płacić. Trzydzieści pięć euro. Jakkolwiek cena jest przesadzona, Berdo daje czterdzieści i wobec pewnego ociągania się kierowcy wysiada, nie żądając reszty. Jeszcze nie widząc rzeki, słyszy szum wody i czuje charakterystyczny zapach górskiego potoku. Ścieżka prowadzi w dół wzdłuż kilku małych domków, których ogrody, nieregularne, a może po prostu zapuszczone, przechodzą w podmokłe zarośla. Przez moment myśli, że trafił nie tam, gdzie powinien, ale odgłosy za plecami – jest to wesoła rozmowa kilku Amerykanów, z której wynika, że również spragnieni są etnicznych atrakcji – utwierdzają go, aby iść dalej. Długa szopa, stojąca bokiem do wody nad samą rzeką, niezbyt szeroką i bystrą, to chyba właśnie Sala Sulejmana. Wygląda na były skład tartaczny albo opuszczony magazyn papierni. We wnętrzu, podzielonym na dwie nierówne części kotarą i oświetlonym słabymi żarówkami, panuje spory tłok. W tej mniejszej, dla publiczności, wolnych miejsc jest już niewiele. Berdo przysiada na skraju drewnianej ławy, w trzecim rzędzie. Amerykanie będą musieli sta- 120 nąć z tyłu. Konferansjer, który nagle pojawia się przed kotarą, ma białą koszulę, sztuczkowe spodnie podtrzymywane na zbyt luźnych szelkach, przenicowaną kamizelkę i cały czas, gdy mówi, nie wyjmuje rąk z kieszeni spodni, a ćmiącego skręta z kącika ust. Trudno zre-szą zrozumieć, o czym mówi. Prawdopodobnie chodzi o to, żeby ci, którzy będą fotografować, nie używali fleszy. I że opłaty za filmowanie pobierane będą przy wyjściu. Oraz że jest to w istocie obrzęd jak gdyby religijny, dlatego nie należy śpiewać ani krzyczeć. Można palić, klaskać po zakończeniu. Wreszcie znika za kotarą, skąd dochodzi na razie powolny, jeszcze nieśmiały rytm bębenków, fletów, piszczałek. Antoni Julian Berdo wiedział, czego się spodziewać po występie. Białe suknie i czerwone fezy derwiszów wirować będą coraz szybciej, w oszałamiającym rytmie muzyki. Chóralny zaśpiew – La ilaha illa Ilah – powtórzony zostanie czterysta, może nawet pięćset razy, zanim członków bractwa nie połączy mistyczna ekstaza. Osiągną w ten sposób niedostępną śmiertelnikom Trzecią Rze -czywistość, która zawiera w sobie wszystko: każdą potencję istnienia. Jak w Ewangelii Tomasza, gdzie powiedziano: „Błogosławiony, kto stanie na początku – pozna koniec i nie zakosztuje śmierci”. Tańczący derwisze będą przez pewien moment ekstazy poza życiem i śmiercią: w chwili nagłego zatrzymania, kiedy urwie się muzyka, znajdą się w strudze światła, które – jak wąska szczelina w górach – ukaże im prawdziwą osnowę istnienia. Gdy duży krąg około pięćdziesięciu tancerzy wyłonił się z ciemności, Berdo pomyślał, że jest w tym coś nieprzyzwoitego. Przyglądać się czemuś, co nie jest do przekazania i co w istocie stanowi tajemnicę, zdawało się prostactwem. Z drugiej strony – skoro pokaz nie był 121 płatny, przynajmniej w zamierzeniu miał jakiś cel. Tak jak msza, na którą można pójść, nie będąc chrześcijaninem, aby oglądać jej najważniejszy moment – przeistoczenie. Wątpliwości ustąpiły, kiedy jego wzrok wyłowił z kręgu młodego tancerza. Berdo nie mógł oderwać od niego wzroku, albowiem mimo długiej białej szaty i czerwonego fezu, mimo obrotów, jakie wykonywał, lekkich skłonów tułowia i doskonale zgranych z coraz szybszą muzyką odchyleń głowy nie ulegało wątpliwości, że obserwuje wirujący w tańcu zwanym sema ideał piękna: antycznego młodzieńca, którego skończoną doskonałość tyle razy podziwiał w greckich rzeźbach. Nie był to jednak znie-wieściały efeb dłuta Kritiosa. Doświadczony wzrok Ber-dy pozbawił tancerza białej szaty i dreszcz, jaki go wówczas przeszył, potwierdził intuicję: miał przed sobą wzorzec archaiczny, zwycięskiego zawodnika, zwanego od ponad dwóch i pół tysiąca lat kurosem. W przeciwieństwie do efeba, pełnego słodkiej krągłości, która nie była w stanie przekroczyć kanonu ludzkiego piękna, kuros, wyższy od człowieka, szeroki w ramionach, z wąską talią i strumieniem gęstych kręconych włosów spływających na plecy ku mocnym, niezwykle kształtnym pośladkom, był przybyszem ze świata dawnych bogów. Takim przynajmniej jawił się Berdzie młody, wirujący tancerz, który nie mógł przypuszczać, że jakiś cudzoziemiec, porównując go do greckiego posągu, już samym tym wyobrażeniem ociera się o granice ekstazy. Przewidując stan rozgoryczenia, z jakim opuści to miejsce i uda się na samotny spoczynek w hotelu, powtarzał – sobie na złość – zdanie z piątej księgi Zmyślenia i prawdy Goethego: „na każdego ptaka jest jakaś przynęta”. Jakim sposobem mógł choćby zbliżyć się do niego, aby – 122 zadawszy banalne pytanie - usłyszeć dźwięk jego mowy, poczuć aurę rozgrzanego ciała i spojrzeć w otchłań dwojga lśniących oczu? Gorączkowo wymyślał różne warianty takiej sytuacji, ale żadna z nich nie wydawała się możliwa. O wejściu na zaplecze nie miał nawet co marzyć, a czekać przed budynkiem mógł zapewne tylko po to, aby ujrzeć go w grupie kilkunastu mężczyzn oddalających się w kierunku miasta pieszo lub raczej podstawionym dla nich busem. Tu w grę wchodziła pewna kombinacja: pojechać z nimi pod pretekstem nieznajomości miasta lub jakimkolwiek innym, lecz nawet gdyby go zabrano, cóż mógłby zdziałać we wnętrzu pojazdu - obcy, bez czynnej znajomości ich języka, tolerowany ledwie, jeśli nie podejrzany intruz? Berdo, oszołomiony z pożądania, niemal przeoczył moment finałowy, gdy nagle urywa się muzyka i tancerze zastygają na kilka sekund w bezruchu. W ciemności rozległy się oklaski, najpierw nieśmiałe, potem huczne, a kiedy znowu zapalono światło, widział przed sobą tak jak inni już tylko zaciągniętą kotarę. W poczuciu klęski wyszedł jako jeden z pierwszych z szopy, by z wąskiej ścieżki skręcić nad samą rzekę. Wpatrzony w ciemny wartki nurt, Berdo stał na kamieniu, nasłuchując odgłosów z pobliskiej drogi. Wolno nadjeżdżały taksówki, pojawił się autokar, a głośnym nawoływaniom, wśród których zlewały się słowa hiszpańskie, angielskie, francuskie, włoskie, norweskie i miejscowe, towarzyszyło trzaskanie drzwiczek i pomrukiwanie zapalanych silników. Homo festivus, pomyślał Berdo, ciskając biały kamyk w wodę - nic więcej ani mniej: nie homo faber, nie erectus, nie religiosus, nie sapiens czy nawet nie sovieticus, lecz właśnie powszechnie i na wiek wieków - homo festivus. 123 Kiedy wyszedł na górę na pobocze drogi, zobaczył już tylko jedną taksówkę. Była oświetlona w środku, przy otwartych drzwiach stał kierowca, ćmiąc papierosa. Ujrzawszy nadchodzącego pasażera, cisnął niedopałek na żwir i zdeptał go podeszwą. Ale Berdo się nie spieszył. Zwolnił kroku, jak niezdecydowany. Wtedy, po tej samej stronie drogi, z przeciwka, zobaczył nadchodzącego szybkim krokiem do taksówki swojego tancerza. Bez fezu i białej szaty, w błękitnej koszuli wypuszczonej na dżinsy, z niewielkim plecaczkiem przerzuconym przez ramię, wyglądał inaczej niż na scenie. Ich spojrzenia spotkały się przy otwartych drzwiach samochodu i chociaż nie padł żaden wyraźny znak, wieloletnie doświadczenie Berdy niczym stłumiony głos podświadomości podpowiedziało mu, że obaj są wyznawcami tej samej religii. Potężnej, wyższej nad wszystkie Księgi i nad wszystkich imamów, rabinów, biskupów i szamanów razem wziętych. Religii do niedawna jeszcze surowo prześladowanej i dopiero od kilkudziesięciu lat w Europie – nie bez ofiar i trudów – wyłaniającej się z katakumb. Religii, której sekretnych wyznawców można było odnaleźć także w korpusie duchowieństwa wszystkich możliwych ugrupowań mono- i politeistycznych, słowem – religii, do jakiej należała bez wątpienia przyszłość tego świata. Jeżeli jednak intuicja tym razem go zawiedzie? Czasami zdarzały się takie sytuacje – kiedyś, w Marrakeszu, omal nie przypłacił życiem takiej omyłki. Na wszelki więc wypadek powiedział ostrożnie, wolno, wyraźnie i tak, żeby słyszał to kierowca: – Jadę do hotelu. Mogę podwieźć pana po drodze. Nawet jeśli to w przeciwnym kierunku. Nie spieszy mi się. Tamten bez słowa skinął głową, wsiadł pierwszy na tylne siedzenie i kiedy Berdo usadowił się obok nie- 124 go, zachowując należyty dystans, rzucił kierowcy jakieś dźwięczne słowo, którego Berdo nie uchwycił, zapewne nazwę ulicy lub kwartału. Nie było to w kierunku centrum. Przeciwnie – mijali coraz mniej domków z ogrodami. Niektóre z nich – zbombardowane jeszcze przez Serbów – nadal straszyły szkieletami kominów. Samochód skręcił na boczną drogę, ostrożnie przetoczył się przez mostek i jechał teraz wzdłuż dopływu rzeki. Woda potoku huczała na progach, Berdo słyszał jej łoskot przez otwarte okno samochodu i spoglądając w coraz gęstszą ciemność, dostrzegł nagle czarny, zaskakująco bliski kontur skalistego zbocza, w którego masyw po prostu wniknęli wąską jak szpara szutrową drogą. Nagle byli już po drugiej stronie. Taksówkarz zatrzymał się przed niskim murowanym budynkiem. W momencie, gdy Berdo nabrał tchu, aby powiedzieć coś, co mogłoby sugerować, że pragnie dzisiaj towarzystwa, poczuł na swoim kolanie dotyk dłoni. Krótki, przelotny, ale wystarczająco mocny, aby rozpalić wyobraźnię, a przynajmniej bez słowa zapłacić za kurs i wysiąść po chwili, rozglądając się za tancerzem. Ten gdzieś zniknął. Taksówka odjechała. Berdo rozglądał się dookoła jak w hipnotycznym transie. Miejsce to wyglądało jak bardzo głęboki garnek wydrążony w skale. Dopiero po chwili Berdo zorientował się, że stoi na dnie nieczynnego kamieniołomu. Pordzewiałe taśmociągi, maszyny do kruszenia skał, małe, zapewne głębokie wyrobiska świecące lustrem niezmąconej wody – wszystko to spoczywało w absolutnej ciszy, pod mocnym białawym światłem księżyca, niczym dekoracja do nieznanego filmu. W budynku rozbłysło światło. Berdo ruszył przed siebie i pchnął niedomknięte drzwi. We wnętrzu pachniało 125 stęchlizną, warzywami i starością. Nie było to zachęcające. Ale kiedy usłyszał jego pierwsze zdanie (choć prawdę mówiąc, mógł to być jeden wyraz), wszystko w tym wnętrzu stało się piękne i fantastyczne. Rozgrzebane łóżko, biurowe szafki i kilim na ścianie przeżarty przez mole – nic nie wydawało się teraz zbyt zniszczone ani zbyt zużyte. Pili rakiję z małych, naparstkowych kieliszków. I kochali się tak, jak nigdy nawet by nie marzył, właściwie bez słów. Miał na imię Michajło – tyle mu wyznał pomiędzy uściskami. Był kochankiem doświadczonym i tego, czego Berdo nawet nie ośmielił się sugerować dotykiem, skinieniem dłoni czy poruszeniem ciała, tamten domyślał się i spełniał w lot z zupełnie perwersyjną, jak gdyby wystudiowaną przyjemnością. – Jestem tu stróżem – wyznał mu wreszcie. – A ty? – To bez znaczenia – szeptał Berdo. – Spotkamy się jutro? Pojutrze? Michałjo milczał, obejmując Berdę za szyję. Wreszcie powiedział: – Nie przychodź tu za dnia. Ale wieczorem, po zachodzie, przyjdź koniecznie. Potem długo leżeli w milczeniu obok siebie. Gdzieś za oknem bulgotał strumień. Michajło zaczął opowiadać o motorze, starej, jeszcze jugolskiej maszynie, która z powodu braku pewnej części stała bezczynnie w baraku, tam gdzie niegdyś przebierali się robotnicy. Drago zamierzał wprawdzie wykonać na tokarce ten brakujący drobiazg, którego już nigdzie nie można było znaleźć, ale jak to u Draga – obiecanki cacanki, no a potem rozstali się z powodu niepotrzebnej, zwariowanej kłótni. Co innego Stefan: obiecał kupić zupełnie nową maszynę. Lecz ze Stefanem Michajło rozstał się jeszcze szybciej niż z Drago, a to z powodu jego zamiłowania do zbyt 126 młodych chłopców. Zawsze chciał ich tutaj przyprowadzać, na co on, Michajło, po prostu się nie godził i – kiedy Stefan, mimo to, przyjechał tu kiedyś z jedenastoletnim Cygankiem swoim bmw czołgiem z przyciemnionymi szybami, Michajło nie wpuścił ich do domu. Potem, na prośbę Berdy, mówił o mistycznym tańcu. Ale niechętnie, krótkimi zdaniami, z wyraźnym wysiłkiem. Sema to wirowanie, w którym siedem niebios i ziemia, a także wszystko, co się na niej znajduje, sławi Boga. W najważniejszym momencie nie istnieje taka rzecz, która nie głosiłaby jego absolutnej chwały. Tak jak atomy, które nieustannie wirują w wodzie, kamieniu, drzewie, powietrzu i naszych ludzkich ciałach. Sema jest naśladowaniem tego cudu ruchu, niczym więcej. Do bractwa tancerzy Michajło przystał rok po wojnie, wcześniej nie przyszłoby mu to do głowy. Nigdy po prostu nie traktował serio tych rozmaitych opowieści o uniesieniu. Lecz kiedy pierwszy raz spróbował, poczuł ten wzlot i został członkiem bractwa, bo to, co dzieje się z człowiekiem w czasie tańca, z niczym nie da się porównać. O świcie Berdo opuścił stary, nieczynny kamieniołom i szedł do szosy, gdzie znajdować się miał przystanek. Od gór ciągnął zimny, mglisty podmuch. Z każdym krokiem w dół, do miasta, przybywało ciepła i porannego słońca. Dopiero wsiadając do miejskiego autobusu, Ber-do włączył komórkę. Siedem identycznych wiadomości od pana Tiszpaka domagało się natychmiastowej odpowiedzi: „Co z panem? Samolot gotowy. Proszę pilnie o kontakt!”. Berdo odpisał: „Zostaję kilka dni. Nie czekajcie. Kontakt na firmę – A.J. Berdo”. Pan Tiszpak wiedział doskonale, że gdyby rzeczywiście przytrafiło się coś złego, zgodnie z instrukcją esemes 127 byłby podpisany jedynie „Berdo”. W ten sposób dzięki dwóm literom uwolnił się od dalszych pytań i mógł być prawie pewien, że kiedy dotrze wreszcie do hotelu, grupa Pielgrzymów Prawdy z panem Tiszpakiem Doskonale na pokładzie będzie już lecieć czarterowym samolotem do ojczystego kraju. Tak też się stało. W recepcji zastał wiadomość na papierze firmowym F & F: „W takim razie proszę o kontakt po powrocie, powodzenia”. Dobrze, że nie napisał „miłego dnia życzę”, pomyślał Berdo, spoglądając znad karteczki na młodego recepcjonistę – byłoby to zupełnie w jego Tiszpakowsko- Dosko-nałym stylu. Co robić w obcym, przypadkowym mieście, kiedy cały dzień, popołudnie i wieczór jest tylko wyczekiwaniem na nocne spotkanie? Berdo przedłużył bezterminowo wynajęcie swojego pokoju. Przespał się – nastawiwszy budzik – równe trzy godziny. Potem, po długiej i systematycznej kąpieli, zjadł zamówione do numeru śniadanie. Nigdy nie należał do zniewieściałych, chorobliwie na własnym punkcie przewrażliwionych narcyzów, którzy dnia spędzić nie mogą bez wizyty w saunie, u fryzjera czy masażysty. Mimo to jednak – kiedy szedł już ulicą – wstąpił do salonu kosmetycznego, aby uporządkować stan swoich paznokci. Przy pedikiurze, spoglądając na kark młodej, ładnej dziewczyny, która – jak mu się wydawało – była Serbką, nie mógł się uwolnić od myśli o Michajle. – Dlaczego mieszkasz sam, na odludziu? – zapytał go przed wyjściem. Najpierw milczał dość długo. Wreszcie powiedział: – Pewien sufi, któremu objawił się anioł, zagadnął skrzydlatego: „Co jest lekarstwem serca?”. Posłaniec bez namysłu odparł: „Mało spotkań z ludźmi”. 128 Teraz, leniwie i bez celu snując się po mieście, Berdo powtarzał sobie tę przypowieść. Nadawała się doskonale do użycia podczas kolejnej medytacji z Pielgrzymami Prawdy. Równie dobrze nad brzegiem oceanu, jak na szczycie kolejnej świętej góry. Ale czy chciał jeszcze tak pracować? I w ogóle – czy chciał pracować? Dziwne było ich wczorajsze pożegnanie. Berdo dyskretnie położył na stoliku dwa zwinięte banknoty, każdy po sto euro. W drzwiach, do których odprowadził go Michajło, poczuł dłoń wsuwającą je z powrotem w kieszeń jego spodni. – Sufi poucza – głos tancerza brzmiał metalicznie – że nie zostanie uratowany ten, kto się ratuje inaczej niż przez uczciwość miejsca ratunku. – Potem zaś dodał szeptem: – Pamiętaj, po zachodzie słońca. Co miał na myśli, mówiąc o ratunku? Nie sufi, rzecz jasna, lecz Michajło? Może po prostu klepał wyuczone mantry, jakich wiele słyszy na spotkaniach bractwa? To było zbyt prostackie przypuszczenie. Berdo znał się na ludziach. Jego kochanek nie był przez całe życie stróżem nieczynnego kamieniołomu, przeciwnie – należał do klasy wykształconej, choć wolał o tym milczeć. Niczego właściwie o sobie nie powiedział, prócz owej historii z motocyklem. Dopiero teraz, siadając przy stoliku w kawiarnianym ogródku, Berdo wyobraził sobie swoich poprzedników. Drago mógł być mechanikiem, typem lek-koducha, może nawet członkiem tego samego bractwa. Nie dało się tego pomyśleć o Stefanie, zapewne dilerze narkotykowej mafii, która na całym świecie opiera się na podobnych typach. Jezus Maria – pomyślał Berdo, przechylając kieliszek rakii – w co ja się pakuję? W istocie, nie była to sytuacja, jakich zaznał wiele. Krótka, opłacona z góry sesja w hotelowym pokoju. 129 Weekendowy wyjazd do klubu w Amsterdamie. Albo tygodniowe wakacje w górach z kelnerem poznanym nad morzem. Głęboka intuicja podpowiadała Berdzie, że powinien wrócić do hotelu i pędzić na lotnisko, pozostawiając w tym mieście na zawsze wspomnienie jednej, niezwykłej nocy. A jednak obietnica – ba, niemal pewność – doznania raz jeszcze przyjemności intensywnej jak nigdy dotąd natychmiast oddalała wszelkie niepokoje. Nie był młody i wiedział, że taki rodzaj pełni i oddania nigdy prawdopodobnie już mu się nie zdarzy. Nawet gdyby miał do dyspozycji wszystkie pieniądze firmy Fe-stus & Felix albo jeszcze więcej. Przed kawiarnią przejechał motocyklista i wtedy Ber-do doznał olśnienia. Na rogu ulicy przed hotelem – co zanotował wzrokiem kilkakrotnie – znajdował się przecież sklep z jednośladami. Zapłacił i ruszył tam natychmiast, by po kwadransie rozmawiać ze sprzedawcą o nowej hondzie. Miał kłopot z zapłatą. Nie przyjmowano tutaj kredytowych kart, a z bankomatu wyciągnąć mógł jedynie równowartość siedmiuset euro dziennie. Za mało, aby kupić model XRV 750 Africa Twin natychmiast. W hotelu szybko uzyskał informację o wszystkich zagranicznych bankach w centrum. Niestety, Barclays – gdzie posiadał swój dyskretny (bo niedostępny naszemu fiskusowi) rachunek – nie miał filii w mieście. Udając się do Raiffeisen, przypomniał sobie regulamin korzystania z kont ratunkowych firmy. Festus & Felix tylko nielicznym i tylko w nadzwyczajnych okolicznościach zezwalał na podjęcie gotówki podczas Pielgrzymki Prawdy. Berdo należał do nielicznych. A okoliczności były nadzwyczajne. Kiedy godzinę później zajechał na hotelowy parking nowiutką hondą, pobrał kwit i z kaskiem pod pachą poprosił w holu o klucz do pokoju, młody recepcjonista 130 spojrzał na niego z wyraźnym zainteresowaniem. Ale Berdo tego nie zauważył. Na skrzydłach euforii – nie doczekawszy się windy – wbiegł po schodach na drugie piętro. Już w pokoju przejrzał się w lustrze, raz jeszcze przymierzając kask. Ciemna szyba spływająca na twarz upodabniała go do kosmity albo mistrza ceremonii z naj-okrutniejszych scen Lautréamonta. Berdo zamykał komputer. Pasmo wspomnień przerwało się przy komentarzach internautów: „Chciałbym postawić pomnik Osamie, gdyż jest prawdziwym bohaterem narodowym, najlepiej vis a vis pominka króla Jana Sobieskiego” – napisał Voo doo. Niejaki Bobas wyznał: „te wybuchy w mieście to chyba sponsoruje ksiądz Mon- signore, gdyż wino z jego gębą na naklejce słabo idzie, zwyczajny szajs”. Natomiast Beatka powiedziała: „ja mam to wszystko gdzieś, muzułmanie do Auschwitz, żydzi do Izraela, Polacy na imprezę, a Ruskie do roboty!”. Delejter oznajmiał za to: „ja tam nie żałuję tych wiadomo jakiego pochodzenia chandlaży, co rozpijają w nocnych sklepach Narud Polski. Wysadzać to za mało. Trzeba ich do obozów allez zusamenn”. – Demokracja – wymamrotał Berdo, sypiąc suchą karmę do miseczki Heraklita – daje głos rozsądnemu człowiekowi i taki sam jeden głos debilowi. Czy to jest w porządku? I o to nam chodziło? No, powiedz! Kot zanurzył pyszczek w stosie brunatnych brykieci-ków i chrupał je z ochotą. Berdo, głaszcząc go po grzbiecie, dodał: – Przecież sam powiedziałeś, że demokracja jest zła, bo większość ludzi to głupcy, a mądrych ani na lekarstwo! Nie tak? Może coś pomyliłem? Heraklit na moment przerwał jedzenie i spojrzał prosto w oczy swojego pana. Na takie pytanie mógłby jedynie 131 odpowiedzieć innym cytatem ze swojego imiennika – „świnie cieszą się bardziej błotem niż czystą wodą” lub „osły wolą siano od złota” – ale w swojej kociej mądrości uznał najwyraźniej, że taki respons wprowadziłby dzisiaj jedynie zamieszanie i chaos do ich wspólnego domu. Dlatego nawet nie mruknął i – jak gdyby nigdy nic – wrócił do śniadania. Berdo udał się do łazienki. Pod prysznicem znowu wróciło doń sarajewskie wspomnienie: gęste, mocne obrazy kilkudniowego szczęścia, które spadło na niego tak niespodziewanie. Z początku Michajło nie chciał przyjąć motocykla, choć na widok hondy rozjarzyły mu się oczy. Działo się więc jak w surrealnej opowieści: wieczorem odpalał maszynę i pędził do kamieniołomu, by nad ranem wracać do hotelu. Odsypiał nocne godziny, snuł się bez celu po mieście i znów czekał niecierpliwie do zmierzchu, z trwogą zadając sobie pytanie, jak długo jeszcze może to potrwać. Przedostatniej nocy Michajło zgodził się, by Berdo zostawił mu motocykl, kiedy wyjedzie. Żaden z nich nie wspomniał jednak słowem, kiedy ma to nastąpić. Teraz, wycierając ciało ręcznikiem, z masochistyczną dokładnością przypominał sobie każdy szczegół tamtego zdarzenia. Jak zawsze podjechał pod sam domek już na zgaszonych światłach. Echo odbite od pionowych ścian kamieniołomu jeszcze przez parę sekund niosło wizg gasnącego silnika. Zdjął hełm i wszedł do środka. Michajło leżał w łóżku z głową odchyloną do tyłu. Miał poderżnięte gardło. Pościel, podłoga, ściana były zbryzgane krwią. Przez dłuższy moment Berdo trzymał kochanka za przegub dłoni i spoglądał w jego szeroko otwarte oczy, jak gdyby spodziewał się w ten sposób odnaleźć 132 ostatnią iskrę życia. Ale ciało było ostygłe. Morderstwo musiało zostać dokonane co najmniej godzinę wcześniej. Nie ruszając się z miejsca, Berdo szukał w zasięgu wzroku narzędzia zbrodni. I wtedy poczuł tamten zapach snujący się od wejścia wraz z podmuchem górskiego powietrza: potu, rakii, naoliwionej broni i taniej machorki. Mężczyzna z kałasznikowem przewieszonym przez ramię lufą w dół stał w drzwiach i patrzył na Ber-dę uważnie. – Nie zrobiłem tego – Berdo odpowiedział na pytanie, które nie padło. – Skoro nie ty ani nie ja, to kto? Głos mężczyzny był suchy, matowy, beznamiętny. Miał na sobie wojskową bluzę bez dystynkcji, czarne dżinsy i mocno znoszone adidasy. – Nie wiem – Berdo uważnie patrzył, jak tamten przypala zgasłego papierosa plastikową zapalniczką – ale trzeba zawiadomić policję. – Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? Berdo stał i milczał. Tamten wszedł wreszcie do środka i, rozglądając się dookoła bez większego zainteresowania, wycelował w Berdę lufę karabinu. – Paszport! – Wskazał ruchem kałasznikowa na nocny stolik. – Połóż tutaj i stań pod ścianą. Tylko powoli. Bardzo długo kartkował dokument. Jak gdyby chciał zapamiętać nie tylko imię i nazwisko właściciela, datę i miejsce urodzenia, miejsce wystawienia, ale też stemple wszystkich przejść granicznych i wiz krajów, jakimi wypełnione były kolejne strony. Wreszcie powiedział: – Wychodź i stań koło maszyny! Berdo wykonał polecenie, dopiero na dworze zdając sobie sprawę, że nie wziął ze sobą kasku. Ten jednak był już na głowie uzbrojonego mężczyzny. 133 – Kluczyki – powiedział, rzucając paszport Berdy na ziemię. – Papiery daj tu, na siedzenie. Berdo wyjął z kieszeni spodni breloczek z dwoma kluczami, od stacyjki i blokady, oraz tymczasowy dowód rejestracyjny motocykla z kieszeni marynarki. Położył to wszystko na wklęsłym łuku siodła hondy i odszedł parę kroków. Tamten, zanim uruchomił silnik i przewiesił kałasznikowa z powrotem przez ramię, powiedział: – Możesz stąd wyjechać. Ale szybko. I tak się stało. Berdo włączył małe radio w łazience. Znany mu ze słyszenia głos nadkomisarza Zawiślnego informował o opanowaniu z grubsza sytuacji w mieście. Kilku ekstremistów, którzy obrzucili nowy meczet koktajlami Mołotowa, już aresztowano. W sprawie eksplozji całodobowych sklepów z alkoholem sprawdzane są wszelkie hipotezy i określany jest coraz precyzyjniej krąg podejrzanych. Niestety, powstałe w wyniku blokad korki jeszcze przez jakiś czas będą paraliżować ruch w śródmieściu. Pod numerem uruchomionej specjalnie infolinii 777 777 777 zgłaszać można wszelkie podejrzane zjawiska, choć oczywiście apeluje się o obywatelską odpowiedzialność. Głupie dowcipy i sąsiedzkie donosy mogą być sprawdzone i w swoim czasie ukarane. Reklama napoju Twingo Power przerwała wypowiedź nadkomisarza. Potem didżej Momo bełkotał coś ze studia o potrzebie tolerancji i puścił hiphopowy przebój blokersów z Nowego Portu – „Zadyma! Zadyma, w niewoli uczuć trzyma!” – który zrobił zawrotną karierę przed rokiem, gdy po meczu Arki z Lechią kibice roznieśli w puch dywizję policji i przy okazji pół dzielnicy przylegającej do stadionu. Normalnie Berdo przełą- 134 czyłby ten jazgot, ale z namydlonymi policzkami, stojąc przed lustrem z maszynką w dłoni – po pierwsze, oczekiwał nowego komunikatu, po drugie zaś, ani o sekundę dłużej nie chciał już odkładać czynności golenia. Przypomniał sobie tamtą straszną noc w hotelu, po dwóch godzinach nocnego marszu. Nie bał się aresztowania, przesłuchań czy skandalu – gdyby do tego doszło. Dziwnie był pewien, że mężczyzna z kałasznikowem – rzucając mu pod nogi paszport – daje mu gwarancję bezpiecznego wyjazdu. Ale dlaczego? Czy miał jakiś związek z zabójstwem Michajła? Może pojawił się tam przypadkowo? A może śledził ich schadzki przez wszystkie te noce? Czy znalazł ciało i poczekał na Ber-dę, improwizując rekwizycję motocykla? Równie dobrze mógł być przypadkowym rabusiem, jakich tutejsza wojna wyprodukować musiała wielu. W takim jednak razie zastrzeliłby go bez mrugnięcia okiem. Dlaczego nie zabrał mu pieniędzy? Dopiero w samolocie do kraju – już po przesiadce w Budapeszcie – zbolały Berdo uświadomił sobie, że z chaotycznych uwag Michajła wyłaniała się pewna historia tamtego miejsca. Kamieniołom – nieczynny przez wszystkie lata oblężenia Sarajewa – zaraz po wojnie kupiła belgijsko-holenderska spółka. Ale nie mogła uruchomić eksploatacji, ponieważ część zarządu miasta, czy też gminy, żądała wmurowania tam tablicy. Pamiątkowej. W czasie wojny Serbowie rozstrzeliwali tam schwytanych ludzi. Tych, którzy przedrzeć się chcieli przez blokadę. Spółka odmawiała, podobno ze względu na interwencje Serbów. Pat trwał, lecz Michajło – sam się dziwił dlaczego – otrzymywał swoje wynagrodzenie regularnie. Niewiele miał do pilnowania, bo wszystko, co można było ukraść, dawno już zniknęło. Jego rodzinny dom zburzyły 135 dwa pociski ciężkiej artylerii w pierwszym tygodniu oblężenia miasta. Z matką i siostrą w środku. Berdo, rozklepując krem na policzkach, nie myślał już jednak o Michajle. Zastanawiała go irracjonalna sekwencja zdarzeń, które – dokonane i spełnione pozornie raz na zawsze w jednej części świata – znajdowały swój dalszy ciąg w zupełnie innym jego miejscu, po wielu latach, niczym w opowieściach o przywiezionych z Egiptu mumiach. Czy wysiadając po tamtej okropnej podróży na lotnisku swojego rodzinnego miasta, mógł przypuszczać, że za kilka lat przeczyta w lokalnym serwisie o budowie nowego meczetu w samym sercu średniowiecznej hanzeatyckiej starówki? Czy mogł przewidzieć, że zaproszony długim i poważnym listem uda się na rozmowę kwalifikacyjno-rozpoznawczą na Wolny Uniwersytet? I że otrzyma tam od ręki angaż – z doskonałym uposażeniem – jako wykładowca, specjalista od miejscowej tradycji kulturalnej? Że każde jego słowo, uwagę, dygresję notować będą najskrzętniej nie tylko coraz liczniejsi przybysze, ale też miejscowi neofici? I że któregoś wreszcie dnia, poproszony do biura uniwersytetu przez człowieka o imieniu Ibrahim ibn Talib, który mówił bardzo dobrą polszczyzną, otrzyma od niego propozycję rozmowy z muftim? De facto oznaczało to zaproszenie do konwersji. Człowiek, który nosił to imię jak źle skrojoną koszulę, zaznaczył uprzejmie, że nie jest to – w żadnym razie – warunek dalszego zatrudnienia Berdy. – Jesteśmy z pana zadowoleni w najwyższym stopniu – powiedział, spoglądając przez okno na gotycką wieżę Świętego Mikołaja. – Nigdy nie marzyliśmy nawet, że znajdziemy tu kogoś takiego jak pan. Właśnie dlatego proponujemy, by stał się pan jednym z nas. To nie jest żaden egzamin. Mufti zapyta o podstawowe prawdy wia- 136 ry. Potem złoży pan oświadczenie. Zostałem upoważniony do zapewnienia, że wówczas staną przed panem otworem wszystkie nasze uniwersytety. Cały świat – ciągnął, ani na chwilę nie odrywając wzroku od okna – od Duba-ju po Amerykę. Pańska znajomość psychologii tej cywilizacji jest bezcenna. – Obrzezanie? – zapytał sucho Berdo. Człowiek o przybranym imieniu Ibrahima ibn Taliba z wyraźnym trudem poskromił wybuch głośnego śmiechu. – Nie jesteśmy żydkami. Tego nie wymagamy! Czuł, że już kiedyś, gdzieś widział tego człowieka. Zwłaszcza jego głos – a na głosy Berdo był wyczulony – nie wydawał się obcy. A jednak musiało to być złudzenie. Przed rozmową zauważył go tylko raz: zasiadł w trzecim rzędzie wykładowej sali, cały zamieniony w słuch. Berdo tłumaczył wówczas psychologiczne uwarunkowania pogańskiej krytyki wczesnego chrześcijaństwa. Gdy przeszedł do omówienia pisma Porfiriusza2, cytując ów ob-raźliwy nawet dla kalwinów3 fragment: „jest to nie tylko straszliwe i wstrząsające, lecz przekracza wszelką obrzydliwość – uzyskać życie wieczne dzięki spożyciu ludzkiego ciała i piciu bratniej krwi – czyż nie jest to razem potworne?” – człowiek o imieniu Ibrahim ibn Talib uczynił nawet jakąś notatkę w wyjętym z kieszeni luźnej jedwabnej lśniącej marynarki maleńkim kajeciku. Czy mógł przewidzieć wówczas, wychodząc po rozmowie z nim na pełną niemieckich turystów ulicę, że po kilkunastu następnych miesiącach zdecyduje się na ten egzamin? I że usłyszy dzisiaj, w słuchawce telefonu, to nie- 2 Przeciw chrześcijanom (Kata Christianon) powstałe około 268–270 roku. Berdo cytuje fragment Księgi III tego dzieła. 3 Kalwini nie uznają boskiego charakteru Eucharystii. 137 słychane zdanie: „Nie ma żadnych powodów, aby się nie odbyło. Pan Chatamani będzie niezawodnie oczekiwał pana profesora w Sali Lazurowej o umówionej porze”. „Nieunikniona modalność widzialnego” - przypomniał sobie cytat z Ulissesa, zawiązując krawat. Ale kto wypowiadał to zdanie? Bloom do Molly? Nie, bzdura. Deda-lus do Blooma? Raczej nie. Więc chyba raczej sam Deda-lus, tak, na pewno sam Dedalus, maszerując nad smarko-zielonym, irlandzkim morzem. Najdokładniej tak. Było to zadziwiające uczucie. Berdo nie miał żadnych skrupułów - towarzyskich, naukowych, a już najmniej religijnych - aby dokonać w swoim życiu takiej zmiany. Wobec jego fundamentalnego ateizmu, z którym nigdy się zresztą nie obnosił, wpisanie do rubryki takiego czy innego wyznania wydawało się aktem bez znaczenia. Otwierającym w dodatku nowe możliwości. A jednak, kiedy wyszedł już z bramy na ulicę i spojrzał na barokowe wieżyczki i attykę Arsenału, który wznieśli tu prawie pięć wieków temu Holendrzy, poczuł ogromny żal. Właśnie za owym, przypomnianym przed chwilą fragmentem Ulissesa. Zupełnie tak, jakby rozmowa z muftim miała być jakimś auto da fé, podczas którego wyrzec się będzie musiał właśnie tej, a nie innej książki, przyrzec, że nigdy już nie będzie jej czytał, usunie ją z domowej biblioteki, nie wspomni o niej ani razu studentom. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jest to przypuszczenie absurdalne, lecz skoro nie mógł przestać o nim myśleć, czyż nie wyrażało jakiegoś prawdziwego niepokoju, a może nawet realnego zagrożenia? Jednak nie -uspokajał się, kupując gazetę. - Mufti Chatamani, o którym wiele słyszał, stosuje zupełnie nową politykę. Inkul- turacja. Tak się to fachowo nazywa. Sprytne: możesz wyznawać tę religię, a przy tym zachować wszystko - 138 no, prawie wszystko – ze swoich dawnych przyzwyczajeń. Prawie jak jezuici w Paragwaju. Tu Berdo – uśmiechając się do siebie – musiał zwolnić kroku, ponieważ patrol straży miejskiej, zablokowawszy połowę szerokości jezdni, kierował ruch pieszych i samochodów tylko jedną stroną. I wtedy zadzwoniła jego komórka. – Antoni?! – Usłyszał roztrzęsiony głos Mateusza. – Żyjesz? – Nie odwiedzam nocnych sklepów – odparł spokojnie. – Żyję. – Koszmar – jęknął w słuchawce głos Mateusza – koszmar. Czy wiesz, że nie będzie z nami Franka? – Tak? A dlaczego? – Nie słyszałeś? – Nic nie wiem. – Był przy tym sklepie na Conrada. Ciężko ranny leży w szpitalu Akademii. – Gdyby nie pił od paru lat, jak ja… – Co ty wygadujesz. – Mateusz był wzburzony. – On tylko tamtędy przechodził! – Tym bardziej przykre – powiedział Berdo. – Coś jeszcze? – Szukam dwunastego. Nikt nie przychodzi ci do głowy? Dopiero teraz Berdo zaskoczył. Po egzaminie miał się przecież udać do teatru na fotograficzną sesję. Złość, jaka go ogarnęła na własne zapominalstwo, przelała się na Mateusza. – Czy ja jestem ewangelistą? Prorokiem? A w ogóle, czy nie można tego odwołać? Połowa apostołów nie dojedzie! Uważasz, że to jest dobry dzień? Mateusz wykrzyczał swój komunikat z prędkością sprawozdawcy sportowego: Nic nie da się już zmienić. Następny termin byłby możliwy dopiero po wakacjach. 139 Dzwonił do wszystkich i wszyscy potwierdzili udział. Na pewno spóźnią się Lewada, Wybrański, Okiennicki, ale dojadą. – Więc będziesz, prawda? – kończył pojednawczo Mateusz. – Będę, będę. – Berdo przekrzykiwał teraz syrenę strażackiego wozu, który nie wiedzieć czemu jechał na sygnale już od pożaru. – Pod warunkiem że zrobisz ze mnie Judasza! I nie czekając na odpowiedź Mateusza, przerwał połączenie. Czy zawsze muszą być jakieś przepiórki i manna, pomyślał Berdo, prorok unoszący się ze skały albo nauczyciel, który miał już dawno powrócić od ojca, ale nie powrócił, tak jak to zapowiedział? Nagle przyszła mu do głowy propozycja, którą złoży Mateuszowi głośno, przy wszystkich – na teatralnej scenie. Czy nie lepiej byłoby namalować „Ostatnią rozmowę Sokratesa”? Już po wyjściu z celi Ksantypy z synkiem, kiedy po zdjęciu kajdan przez strażnika filozof rozciera zbolałą nogę i rozpoczyna rozmowę z uczniami – „jaka to dziwna rzecz, powiada, to, co ludzie nazywają przyjemnością!”. Albo scenę już po debacie, kiedy wziął kielich do ręki i powiedział, że teraz pomodli się do bogów, aby przeprowadzka na tamten świat udała się szczęśliwie, i – jak pisze Platon – „to powiedziawszy, zaraz duszkiem i bez trudności najmniejszej, i bez skrzywienia” wypił. Przynajmniej tam nie było żadnych cudów, rozmyśla Berdo, zakręcając obok wielkiej jak hipopotam ceglanej bazyliki Najświętszej Marii Panny, tylko pytania i argumenty. Prawda, że nieprzekonujące – no bo cóż może być po drugiej stronie śmierci? Ciemna strona naszej jaźni, rzeka podświadomych wyobrażeń, obaw i nadziei. 140 Nic więcej. A jednak obecność uczniów i Mistrza, który w ateńskim więzieniu wypija śmiertelny kielich, upewniwszy ich wprzódy na wszelkie możliwe sposoby o nieśmiertelności duszy, ma w sobie coś wzniosłego. Dlatego że pozbawione cudów, jest tamto wydarzenie tylko i wyłącznie pojedynkiem umysłu z losem, który dotyczy każdego. Walką z nicością, która po śmierci obejmie nas tak samo, jak obejmowała nas, zanim plemnik naszego ojca połączył się z komórką jajową matki. Lampa po zagaszeniu knota czuje to samo co przed jego zapaleniem. Ponieważ Berdo wyszedł z domu za wcześnie, a do budynku Wolnego Uniwersytetu miał dosłownie dwa kroki, krążył teraz niczym Latający Holender wokół bazyliki i rozmyślał dalej o „Ostatniej rozmowie”. Były to rozważania ad hoc, niemniej jednak Berdo nie mógł sobie nie przypomnieć, że w celi wokół Mistrza znajdowało się czternastu uczniów, którym zostawił swoje przesłanie. Dokładnie tyle samo osób, ile żądał każdego roku na pożarcie od Ateńczyków Minotaur. Nie mogła to być zbieżność przypadkowa – piętnasty był Tezeusz – wyzwoliciel, tak jak piętnasty podczas „Ostatniej rozmowy” w celi był Sokrates. Tezeusz zabił potwora i wyprowadził ludzi z mroków Labiryntu. Kogo i co ocalił Mistrz? Podekscytowany tym niespodziewanym dla siebie skojarzeniem, Berdo przyspieszył jeszcze kroku, postanawiając, że popołudniem, już po wszystkim, przeczyta raz jeszcze najstaranniej Fedona, zajrzy też do paru słowników i opracowań. Mając dokładnie trzy minuty do wejścia w bramę Wolnego Uniwersytetu, ruszył w kierunku portalu z arabeskową mozaiką przypominającą architekturę Alhambry. Kiedy przepuszczony przez policjantów zastukał do drewnianych stylizowanych odrzwi trzy razy, przypo- 141 mniał sobie jeszcze jedno zdanie, które Sokrates wypowiedział do uczniów przed śmiercią: „różdżkę nosi wielu, ale tylko nieliczni są natchnieni”. A kiedy uchyliły się drzwi, jeszcze i to – „lepiej wykąpać się przed śmiercią, niż pozostawić to kobietom”. Czy możemy go tak opuścić? W przejściu, pomiędzy dwoma światami? Zdecydowanego i równocześnie niezdecydowanego? Pewnego siebie, choć nigdy bardziej pełnego wątpliwości? Jeszcze z myślami o słowach, które padły podczas ostatniej rozmowy, a już myślącego o tym, czy pan Chatamani zapyta go o Ka’ima al Kijama, Władcę Zmartwychwstania, który powróci i obwieści światu odrodzenie? Czuję, jak w tym miejscu się niecierpliwisz, przesuwasz mój e-mail do przodu, bo chciałabyś jak najprędzej prześledzić ich rozmowę o ukrytym imamie szyitów, który po siedmiu cyklach zapowiedzianych przez Proroka objawi wreszcie światu swoje prawdziwe Imię. Wolę jednak na razie nie przekraczać wraz z Berdą drzwi Wolnego Uniwersytetu, które zatrzasną się za nim z ogromnym łoskotem. Pozostawiony już niedaleko Bramy Jaffy David Roberts domaga się teraz znacznie większej uwagi: za niecałe dwa kwadranse, w świetle popołudniowej godziny, zacznie szkicować widok Bazyliki Świętego Grobu. Najpierw jednak zatrzymuje się na chwilę przed Wieżą Dawida – w tamtych czasach o wiele niższą niż dzisiaj, przysypaną niemal w jednej czwartej swojej wysokości pustynnym piachem. Roberts nie myśli tym razem o Biblii: ani mu w głowie przypominać sobie opis zdobycia Jerozolimy na Jebusytach, mniej więcej tysiąc lat przed narodzeniem Jezusa. Patrząc na ścianę wieży, gdzie kamienie dokładane przez Rzymian, Greków, Persów, krzyżowców i mamelu- 142 ków tworzą jedyną w swoim rodzaju szachownicę epok, przypomina sobie początek własnej podróży do Ziemi Świętej. Ósmego lutego 1839 roku z panami Pellem i Kin- nearem, ubrani w arabskie stroje, z dobrze uzbrojoną asystą i służącymi, ruszają z Kairu na wschód. Ich karawana liczy dwadzieścia jeden objuczonych wielbłądów. Roberts zdumiony jest chłodem tego poranka: zanim kula słońca na dobre rozgrzeje powietrze i morze piasku do temperatury czterdziestu kilku stopni, odczuwa niemal zimno. Po dziewiętnastu dniach dotrą do Akaby nad Morzem Czerwonym. To właśnie tam, przy ognisku i rogwieżdżonym niebie Roberts usłyszy arabskie słowo tuhas oznaczające fokę i dowie się, że po hebrajsku ssak ten nazywa się ta-chasz, co podsunie mu wniosek o bliskości zwaśnionych narodów. Odwiedzą Petrę, górę Synaj, Betlejem, Nazaret, które opisze i naszkicuje w notatkach na gorąco. Teraz, po przekroczeniu Bramy Jaffy – gdzie już dopadają go nachalni sprzedawcy – mijając Wieżę Dawida po prawej dłoni, idzie wąską Suq El-Bazar, by zaraz, po kilku minutach skręcić w lewo w jeszcze węższą uliczkę. Minie miejsce dawnej Sadzawki Hezechiasza i dotrze wreszcie na otoczony ruinami plac. Sporo czasu zajmie Robertso-wi wyszukanie odpowiedniego miejsca. Sam dziedziniec jest ciasny i wypełniony tłumem krzykliwych handlarzy. Po arabsku zachwalają pitną wodę, daktyle, orzeszki, cukrowe smakołyki. Nie da się tam osiągnąć dobrej perspektywy. Wreszcie znajduje taki punkt: jest nim obszerny taras, rodzaj platformy na szczycie dawnych murów, prawdopodobnie z czasów mameluckich. Na pierwszym planie litografii widzimy trzech odzianych w tureckie stroje mężczyzn. Stoją obok niewielkiego blatu, na którym spoczywa karafka od wodnej fajki i dwa puzderka – być może z tytoniem. W chwili uwiecznionej 143 przez Robertsa nie palą. Jeden z nich - ujęty profilem -trzyma w dłoni długą rurkę z cybuchem. Drugi odwrócony jest do nas plecami. Tylko trzeci - wsparty o balustradę - patrzy w kierunku rysownika, jak gdyby na chwilę oderwany od rozmowy z przyjaciółmi, sprawdzał uważnie, co robi ten dziwny człowiek ze szkicownikiem na kolanach. Poduszka i dywanik rozłożone obok blatu świadczą, że jest to ich stałe miejsce palenia galjanu. Dopiero na drugim planie, nieco niżej po lewej stronie, widać zatłoczony dziedziniec, dwa charakterystyczne ostrołukowe portale wejścia, spłaszczoną po pożarze z 1808 roku wieżę bazyliki, a za nią - na planie trzecim -kopuły i wieże minaretów. Gdyby nie tłum na placu, Bazylika Grobu wyglądałaby na smutną, opuszczoną ruinę w eklektycznym ni to romańskim, ni to bizantyńskim, ni to gotyckim stylu. Cienie na wykonanej z tego szkicu litografii nie pozwalają precyzyjnie ustalić pozycji Słońca. Najwyraźniej Roberts myślał więc wówczas o czymś innym i według całkiem prawdopodobnego założenia zastanawiał się, czy to nie dziwne, że we wnętrzu bazyliki - które odwiedził już wczoraj - wszystkie najświętsze miejsca są od siebie tak niewiele oddalone. Cela, w której Jezus spędził noc przed egzekucją. Golgota, gdzie dokonano zbrodni. Kamień namaszczenia. Wreszcie grób, z którego po trzech dniach zmartwychwstał. Jezus musiałby zatem - wyprowadzony stąd na swoją via dolorosa - zatoczyć koło uliczkami Jerozolimy i wrócić tu po śmierć, a wreszcie do grobu, który ofiarował dobry Józef z Arymatei. Główny budynek na szkicu jest już ukończony. David Roberts, cieniując figurki przekupniów na dziedzińcu, przypomina sobie książeczkę nieznanego autora, którą przed podróżą do Egiptu, Syrii i Palestyny ofiarowała 144 mu córka. Pośród wszystkich innych materiałów, map, opisów obyczajów, zabytków, porad finansowych i higienicznych – tę właśnie publikację zapamiętał chyba najlepiej. Fałszywi mesjasze brzmiał jej tytuł, a dotyczyła bynajmniej nie mnożących się w ówczesnej dobie cudownych uzdrawiaczy, mesmerystów, teozofów, ale Żydów. Dokładnie tych spośród narodu wybranego, którzy – wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice – sami obwoływali się mesjaszami, wiele już stuleci po śmierci rabbiego Joszui ben Josefa. Czyż nie był przykładem szaleństwa przypadek Abrahama Abulafii? Udać się do Rzymu w 1280 roku, aby nawrócić Mikołaja III na judaizm? Już miał za tę beczel- ną, bezprzykładnie niezrozumiałą propozycję spłonąć na stosie, jedynie śmierć papieża ocaliła życie Abulafii. Nieustępliwie jako mesjasz udał się na Sycylię, gdzie jednak liczni miejscowi chłopi i mniej liczni Żydzi nie chcieli uznać go za wybawiciela świata. Również do Italli i Rzymu pielgrzymował Salomon Molcho. Trzysta mniej więcej lat później przybył tam z Portugalii. Trzydzieści dni spędził z nadtybrzańskimi żebrakami i chorymi, głosząc swoje nadejście w wąskich uliczkach, spelunkach, lupanarach. Schwytany, oskarżony i skazany, mógł uniknąć śmierci, wyrzekając się własnej wiary. Wybrał męczeństwo, kto wie czy nie na podstawie tego samego co Jezus wersetu Izajasza. David Roberts nie mógł podczas lektury wyjść ze zdumienia: ubranie Salomona Molchy znalazło się w cesarskiej Pradze i jest tam jak relikwia przechowywane przez Żydów po dziś dzień. Najwięcej fanatycznych zwolenników zdobył Sabataj Cwi. Może dlatego że nie podróżował do Rzymu? Uwięziony na rozkaz sułtana, nie wybrał męczeństwa. Do Sa- bataja nie stosował się ów werset Izajasza. Przeszedł na 145 islam, a za nim wielu jego zwolenników, ciągnąc za mesjaszem na wygnanie do Albanii. David Roberts poprawia teraz cienką kreską parasol palmowych liści nad tureckimi fajczarzami. Istotą bycia mesjaszem, zastanawia się, jest przecież podanie daty Wielkiej Przemiany. Nadejścia Nowych Czasów. Według Abrahama Abulafii, era mesjańska nadejść miała w roku 1290. Kiedy rok później umierał na Sycylii, nie drgnęła nawet jedna skała. Salomon Molcho przepowiedział nastanie królestwa na rok 1540. Umarł jako męczennik osiem lat wcześniej, ale data przez niego wskazana niczego w porządku świata nie zmieniła. Najciekawszy – ze względu na trzy szóstki – był rok 1666, wskazany przez Sabataja Cwi, ale i wówczas era mesjańska nie nastąpiła. Spełnionym prorokiem – przynajmniej w pewnym, ograniczonym sensie tego słowa – okazał się jedynie Salomon Molcho: przewidział rzymską powódź w roku 1531 i o rok późniejsze trzęsienie ziemi w Portugalii. Tylko Jezus powiedział: „Jeszcze chwila, a nie będziecie Mnie oglądać, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie”. Cóż jednak znaczy chwila, jeżeli słowa tego używa Bóg? Posejdon, udając się na ucztę do Etiopów, pozostawał tam kilka dni. Miara tamtego czasu określona została przez człowieka: u Homera bogowie, choć nieśmiertelni, odmierzają czas tą samą co ludzie klepsydrą. Ale Jezus? I Ojciec, do którego się udawał – na chwilę? Mikron: to greckie słowo użyte przez Jana, obecne we wszystkich językach nowożytnej Europy raczej ze względów technicznych niż biblijnych, to słowo oznacza najdosłowniej – mało, niedużo, bardzo niewiele. Dlatego uczniowie zapytali niemal natychmiast: „Co znaczy ta chwila, o której mówi?”. David Roberts wkłada skończony szkic do teki. Postanawia zejść na dół, na plac przed Bazyliką Grobu i ry- 146 sować dalej: przekupniów wyraźnie ubyło, jest znacznie lepsza perspektywa, a światło – zanim nastanie fioletowy jerozolimski zmierzch – jest jeszcze lepsze niż przed chwilą: wystarczająco jasne, a jednak miękkie, nie tak kontrastowe. Ta druga litografia sprzed najświętszego dla chrześcijaństwa miejsca znajdzie się po latach – tak jak wszystkie inne z tej podróży – w zbiorach Muzeum Wiktorii i Alberta, gdzie spoczywa do dziś. Najwyraźniej Roberts uznał ją za szczególnie ważną, skoro to właśnie ona zdobi pierwszy tom jego słynnego w Europie dzieła The Holy Land. Pozdrowiwszy lekko zdziwionych sprzedawców dywanów, przed którymi szybko rozstawił sztalugę, zabiera się do pracy. Uwieczni bele ich towaru porozkładane wprost na kamieniach dziedzińca. Jakieś prace remontowe z użyciem drabiny przy oknie na pierwszym piętrze. Senne postacie Arabów i Turków, wsparte o mur, siedzące niemal bez ruchu, w rozgrzanym powietrzu późnego popołudnia. Zupełnie inaczej niż z daleka wyglądają teraz oba portale. Ten prawy jest zamurowany, podobnie jak Złota Brama wychodząca wprost na Oliwną Górę, przez którą mimo to przejdzie Mesjasz w Dniu Ostatecznym. W lewym widzimy solidne, zdobione okuciami drzwi – są zamknięte. I teraz, właśnie w momencie gdy David Roberts kładzie na gruboziarnistym papierze kropki, które na rysunku i późniejszej litografii utworzą guzy okuć zamkniętych drzwi Bazyliki Świętego Grobu, mam ochotę pójść za własnym marzeniem i opisać spotkanie, do jakiego nigdy nie doszło. Pracując świeżo zatemperowanym ołówkiem, przypomniał sobie podróż w górę Nilu: trzy miesiące spędzone w wynajętej feluce – postoje w karawanserajach, zasypane 147 piaskiem pylony świątyń, nadbrzeżne wioski, potężne piramidy, aleje sfinksów, oazy, święte drzewa derwiszów, podrywające się do lotu stada flemingów, leniwe cielska krokodyli, nocne wrzaski szakali, pomruki lwów, nawoływania poganiaczy wielbłądów, bociany brodzące w zaroślach papirusów, wyspy ze świątyniami, piękne, uduchowione twarze przewoźników, ich wieczorne modlitwy, wszystko to w oślepiającym żarze słonecznych dni, a także wschody i zachody słońca, które towarzyszyły mu codziennie z Kairu do Abu Simbel, a potem z powrotem, niczym wielki spektakl natury przygotowany specjalnie dla niego: dziecka Północy, jakim czuł się niewątpliwie przez całą tę wyprawę. Było to w pierwszym okresie podróży, kiedy powrócił po całym dniu szkicowania z Gizech do kairskiego zajazdu El Raszid, poleconego mu przez brytyjskiego konsula w Aleksandrii pułkownika Campbella. Jeszcze wtedy nie był do tego przyzwyczajony: zachód słońca jest tutaj krótki i kiedy pomarańczowa tarcza znika za horyzontem pustyni lub za wieżami minaretów, zapadają absolutne ciemności (powiedzieć można – prawdziwie egipskie), dopiero po chwili rozjaśnione coraz silniejszym blaskiem gwiazd. W takiej właśnie chwili utrudzony nad wyraz zsiadał z wielbłąda: przewodnik i tragarz zarazem ani myślał podać mu jego przybory z trzeciego dromadera ani też zsiąść samemu z własnego wierzchowca: wszystkie te skomplikowane czynności – odwiązywanie troków i rzemieni, układanie pakunków, ostrożne odłożenie teki ze szkicami – Roberts wykonać musiał sam, właśnie w zupełnych ciemnościach, może więc dlatego, spocony i lekko poirytowany, skoro tylko wkroczył do sali zajezdnej El Raszid, sam obładowany jak wielbłąd, natychmiast ułożył rzeczy na podłodze, skinął na służącego, aby je zaniosł do numeru, po czym usiadł przy stoliku i zażądał dla siebie chleba i wina. Sala była pu- 148 sta – tylko w samym jej kącie, niedaleko uchylonego okna, przez które wpadał turkot jakiejś spóźnionej dwukółki, Da-vid Roberts zobaczył mężczyznę: bez wątpienia był Europejczykiem, elegantem i podróżnikiem. Jego twarz pomiędzy dwoma lampkami oliwnymi, pochylona nie nad talerzem, lecz nad sztambuchem, miała wprawdzie w sobie jakieś dalekie orientalne muśnięcie, ale takie pokrewieństwa zdarzało się widzieć Robertsowi zbyt często w salonach Edynburga, Londynu czy wśród francuskiej arystokracji, by wysnuwać z nich jakiekolwiek wnioski. David Roberts nie musi się przyglądać nieznajomemu ani sekundy dłużej, aby zrozumieć, czym się teraz zajmuje: delikatnie, wyjętą z pugilaresu papierową bibułką, rozciera tło dopiero co wykończonego rysunku. Zapewne – tak jak on sam – spędził dzień na robieniu szkiców, a teraz, w zajezdnej izbie po kolacji, poprawia jeszcze to i owo, wiedząc pewnie doskonale, że nic nie jest dla rysownika bardziej zawodne niż właśnie pamięć. Nigdy później, wspominając to niezwykłe spotkanie na katarkatach Nilu, w świątyni Karnaku czy pośród skał syryjskiej Petry, Roberts nie będzie mógł odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd znalazł w sobie tak niebrytyjską i nieszkoc- ką chęć zagadnięcia nieznajomego artysty. Najpierw – zanim jeszcze podano mu (niewysłowione lenistwo cechowało całą obsługę zajazdu El Raszid) żądane chleb i wino – poszedł prędko na górę, w świetle kaganka wybrał trzy szkice, włożył je do nowej teczki i zszedł prędko na dół, jak gdyby obawiając się, że nieznajomy już odejdzie. Ale nie odszedł. Roberts, przechodząc teraz obok jego stolika, niedyskretnie rzucił okiem na rysunek w karcie otwartego sztambucha. Nawet w słabym, migotliwym świetle dwóch oliwnych lampek można było ocenić jego doskonałą jakość: Nil, palmy i piramida po drugiej stronie rzeki, wydęty żagiel feluki, 149 a także maleńkie figurki ludzkie na tamtym brzegu – może byli to wieśniacy poganiający woły w kieracie wodnej pompy – wszystko to ujęte było syntetycznie, z doskonałą perspektywą, ale też z lekkością i polotem. – Czy pozwoli pan zadać sobie pytanie – powiedział głośno po francusku – skoro i tak widzę, że właśnie pan kończy? Tamten był tak zajęty swoją czynnością i myślami, tak nie spodziewał się już dzisiaj rozmawiać z kimkolwiek, że nawet nie zareagował. Słysząc zapewne zdanie Robertsa, nie wziął go do siebie, choć w sali jadalnej El Raszid oprócz nich dwóch i służącego nie było już nikogo. – Hello! – Roberts przeszedł na angielski. – Czy mogę pana zagadnąć? Wydaje mi się, że zajmuje nas podobna pasja i profesja. Dopiero wówczas nieznajomy, odkładając bibułkę i ołówek, ale nie zamykając sztambucha, spojrzał na Davida Robertsa. Pod kształtną czaszką i lekko kręconymi lokami włosów błysnęły ciemne duże oczy. W tym świetle przypominał Ormianina. – Doprawdy – odparł piękną, czystą angielszczyzną, choć z nieco dziwnym akcentem – jesteś pan tego pewien? Możemy rozmawiać – płynnie przeszedł na francuski – również językiem Racine’a, bo mego rodzinnego, domowego, znać pan nie możesz. „Grek. Ze Smyrny, Missolungi, Aten. Albo tysiąca miast diaspory, dokąd wygnały ich tureckie rzezie”, pomyślał Ro-berts. I aby zaznaczyć, że sprawa nie jest mu bynajmniej obca, powiedział: – Jestem Szkotem, poddanym brytyjskim. Zawsze, podobnie jak lord Byron, uważałem waszą walkę za uprawnioną, sprawiedliwą, bohaterską. Imperium Osmanów już wkrótce się rozpadnie. Musiał pan to widzieć – w Kairze, Aleksandrii, Damaszku czy nawet w Istambule. Wszę- 150 dzie. To kolos na glinianych nogach. Wasza chwila nadejdzie. Mówiąc to, David Roberts uniósł podany mu właśnie kielich i zwrócił się do nieznajomego po grecku, ale nie współczesną wersją – jakiej nie znał – tylko sformułowaniem starożytnym. – Kyliks filotesias4 – powiedział, przepijając symbolicznie do nieznajomego. Tamten szczerze się roześmiał. – Bierze mnie pan za Greka? – W rzeczy samej. – Jestem Polakiem. – Nie wiedzieć dlaczego to akurat zdanie znów wypowiedział po francusku, po czym wrócił do czystej, klarownej angielszczyzny: – Jeżeli w ogóle kiedykolwiek słyszał pan o takiej nacji. W istocie dla Robertsa było to jeszcze ciekawsze. O Grekach wiedział niewiele, ale coś konkretnego. Z Polakami kojarzył notatkę w gazecie, sprzed siedmiu czy ośmiu lat: jakieś krwawe rozruchy daleko w śniegach. Wstyd byłoby mu wyznać, że nie wie, w jakiej odległości leży Polska od Sankt Petersburga. Na szczęście, sprawy potoczyły się mniej politycznie. – Tak – mówi głośno David Roberts – oczywiście Chopin. Tyle że mało koncertował w publicznych salach. Wolał pałace. A tam nie każdy mógł wejść, żeby go posłuchać. Nie wiadomo, co na ten temat myśli zaproszony przez Szkota do jego stolika Polak. Służący podaje mu czysty kielich, szklanicę z wodą i półmisek, na którym łamać może i moczyć w oliwie cienki, płaski, podobny do placka chleb. Po chwili wraca raz jeszcze z pełną, odkorkowaną flaszką syryjskiego wina. Na wyraźne żądanie Robertsa przynosi 4 Dosłownie: kielich przyjaźni (gr.). 151 też i zapala świece, których płomień daje znacznie silniejsze i bardziej stabilne światło od lampek oliwnych. Teraz na zaproszenie Robertsa pokazują sobie swoje szkice i wymieniają drobne uwagi. – Skoro jest pan poetą – mówi wreszcie Szkot – a rysunki wykonuje jedynie dla chwilowej przyjemności, jak określić to, co skłania pana do pisania wierszy? Natchnienie? Konieczność? Polak odpowiada, że jedno i drugie, choć nie da się tego wyjaśnić tak prosto jak momentu, w którym sięga się po ołówek czy pędzel. Mówi też o języku swojego narodu, który skazany na polityczny niebyt niczym Grecja, jedynie w poezji znajduje samego siebie – wolnym i rozumiejącym. Na prośbę Robertsa Słowacki czyta po polsku jedno zdanie zapisane w swoim sztambuchu i tłumaczy je od razu na angielski. „Dobrzy byliby z nich ludzie w szczęściu, ale je nędza przemieni w ludzi złych i szkodliwych. Co uczyniłeś, Boże?”. Robertsowi podoba się egzotyczny dźwięk szeleszczących głosek. Po wysłuchaniu tłumaczenia mówi – bo coś wypada mu powiedzieć – że takie zdanie godne jest wybitnego talentu, który właśnie poznał. Niedługo się rozstaną z serdecznym pożegnaniem. Szkot udaje się nazajutrz w górę Nilu, Polak powraca w dół rzeki. Kończąc już szkic na placu przed Bazyliką Grobu, Da-vid Roberts przypomina sobie ostatni fragment ich rozmowy. Nie mógł się przesłyszeć: padło tam zdanie o mesjaszu. Nie konkretnym człowieku, ale mesjaszu narodzie, który przybity do krzyża, zmartwychwstanie, przynosząc wolność wszystkim innym. Jakkolwiek dziwnie, by nie powiedzieć, idiotycznie by to brzmiało, przyznał poecie rację i życzył mu szczęśliwego zakończenia podróży, zachęcając do częstego szkicowania widoków i zabytków. 152 Wkładając rysunek do teki, składając przenośną sztalugę, David Roberts nie może przypomnieć sobie tylko jednego: poeta o dźwięcznym nazwisku wymienił jakąś konkretną datę, być może właśnie nadejścia mesjańskiej ery – przynajmniej dla jego narodu, ale zmęczony całym dniem i lekko ukołysany winem (w El Raszid podawano je tylko chrześcijańskim podróżnikom za pozwoleniem miejscowego paszy) Roberts nie zapamiętał jej dokładnie.Czy było to możliwe, aby ten kulturalny, elegancki, świetnie wykształcony poeta podał rok 1978? A zatem datę odległą od obecnego dnia o sto trzydzieści osiem lat? Abraham Abulafia, Salomon Molcho czy Sabataj Cwi podawali daty pozostające w zasięgu ich życia. Polski poeta, który wprawdzie nie uważał się za mesjasza, lecz najwyraźniej widział w tej roli własny naród – wykroczył w następne stulecie. Ciekaw jestem – myśli David Roberts – jak wówczas wyglądać będzie świat? Londyn? Jerozolima? A w końcu jego nieszczęśliwa Polska? I opuszcza plac przed Bazyliką Grobu Świętego. Wiesz doskonale, tak samo jak ja, że takie spotkanie nie doszło do skutku, choć stosując rachunek prawdopodobieństwa, dałoby się wyprowadzić całkiem realne szanse na jego spełnienie. Słowacki wyruszył w podróż do Grecji i Ziemi Świętej w sierpniu 1836 roku. W klasztorze Betcheszban w górach Libanu pisał Anhellego rok później, wiosną. Płynął feluką po Nilu, widział piramidy, mógł się zatrzymać w zajeździe El Raszid. Ale już w grudniu 1838 roku zawitał do Florencji. Tego samego roku, pod koniec września, do portu w Aleksandrii zawija parowiec wiozący Davida Robertsa, który w tym momencie rozpoczyna dopiero swoją wielką podróż. W grudniu 1838 roku – gdy Słowacki wita się już z Florencją – Roberts powraca z Abu Simbel w Nubii do Kairu 153 – z setką rysunków i obrazów. Stamtąd wyruszy do Syrii i Palestyny w lutym 1839 roku, by na początku miesiąca Nissan odwiedzić Jerozolimę. Kiedy kupowałem przy Bramie Jaffy długi jak zwój poster z jego panoramą miasta, nie przypuszczałem, że ci dwaj – tak różni artyści – minęli się w Egipcie dosłownie o włos. Nie wiedziałem również, że zajmę się tą kroniką, która z jednego – przyznaję, że obszernego – e-maila do ciebie rozrasta się coraz bardziej. Zatem do rzeczy: powróćmy teraz do Antoniego Juliana Berdy, który prowadzony przez Ibrahima ibn Taliba do Sali Lazurowej Wolnego Uniwersytetu, zastanawia się przytomnie, jak też rozpocząć tę rozmowę w sensie retorycznym: od milczenia, pytania, stwierdzenia czy może też równoważnika zdania. Nie musiał jednak o niczym decydować. Pan Chatama-ni niezwykle uprzejmym gestem zaprosił go do zajęcia miejsca na sofie. Sam jednak nie usiadł. Podając dwóm szczygłom w klatce drobinki karmy, zwrócił twarz do gościa i z uśmiechem zapytał: – Czy pan wie, że w moim kraju istnieją jeszcze wyznawcy ognia? I Zoroaster, podobnie jak Mitra, jest dla nich najwyższym wyobrażeniem Boga? Berdo nie wiedział. Chatamani kontynuował więc: – Trzej królowie, których wy znacie z Ewangelii, byli wyznawcami tamtej religii. Ludy Wschodu – wiedząc o niej mniej lub więcej, wyznając różnych innych bogów – miały świadomość, że pod powierzchnią, głębinowo, właśnie tam jest początek prapoczątków. Zupełnie jak u Junga, prawda? Berdo nie zaprzeczył, ciekaw, co usłyszy dalej. – Dlatego Ewangelista – a mam na myśli Mateusza, bo inni o tym nie piszą – postanowił pokazać, że najstarsza 154 religia poszukuje najmłodszej. Składa jej hołd. Żywi dla niej uznanie. Szacunek. W tym sensie Jezus kontynuuje misję nie tylko swojego narodu. Nie wszyscy znają Izajasza. Ale każdy na wspomnienie o magach ze Wschodu sięga do wyobrażeń archetypu. „Oto Ja dokonuję rzeczy nowej i pojawia się właśnie. Czyż jej nie poznajecie?” Berdo był lekko zszokowany. Wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że pan Chatamani rozpocznie rozmowę od Mitry, Zoroastra, przejdzie następnie do trzech króli, po czym wykona piruet z cytatem z Izajasza. Nie mógł go wprawdzie teraz dokładnie umiejscowić, ale brzmienie frazy, jej sens i autorstwo były mu oczywiście znane. Szczygły piły teraz wodę z poidełka, pan Chatamani usiadł w fotelu naprzeciw Berdy i klasnął w dłonie. Z małym barkiem na kółkach wjechał Ibrahim ibn Talib: mocna, świetnie zaparzona kawa, woda mineralna i ciasteczka podobne do chałwy znalazły się na stole. Asystent zniknął, zanim Berdo zdążył napełnić swoją filiżankę kawą. - Muszę panu coś wyznać. - Chatamani poprawił szerokie rękawy swojej szaroczarnej, długiej sukni. - Jestem przedstawicielem starego narodu. Mówiąc krótko - Persem. I na wiele spraw, także tutaj, patrzę z zupełnie innej perspektywy. Nie chcę powiedzieć: głębszej, bo kogoś mogłoby to obrażać. Powiem raczej i powtórzę: odmiennej perspektywy. Czy pan mnie rozumie? - Tak. - Berdo doszedł do wniosku, że im mniej będzie mówić, tym lepiej. - Doskonale. - Właśnie - ciągnął duchowny, wypiwszy łyk kawy i nadal trzymając filiżankę w dłoni. - Jestem tu między innymi po to, żeby przekonać wielu, że islam to niekoniecznie sami Arabowie, Arabowie zaś to niecały islam. Toutes proportions gardées. Może pan sobie wyobrazić starą 155 senatorską rodzinę Rzymian, których przodkowie budowali ich miasto jeszcze za republiki, a którzy w odpowiednim momencie przyjmują chrześcijaństwo. Czyż to nie piękne? Iść z duchem czasu. Nie koniunkturalnie, oczywiście, lecz rozumiejąc kierunek podziemnego nurtu. To są najpotężniejsze źródła. Nieprawdaż? – Owszem – zgodził się Berdo – nawet kultura masowa to wyczuwa. – Zwłaszcza kultura masowa – podjął ochoczo Chata-mani. – Chodzi naturalnie o to, żeby mieć na nią wpływ. Nie zakazywać, nie, ale jednak kształtować. Czy normalni rodzice dają do ręki dziecku brzytwę? Albo szpikują je narkotykami? A tak właśnie często to wygląda. Macie za dużo wolności i dlatego umieracie. Ostatnie trzy wyrazy pan Chatamani wypowiedział twardo, jakby ogłaszał sentencję wyroku, ale bez satysfakcji: bardziej jak chirurg niż prokurator. Ponieważ z wież kościołów Świętego Mikołaja, Świętego Jana, Świętej Elżbiety, Świętej Barbary, Świętego Józefa, a także bazyliki Najświętszej Maryi Panny oraz Świętych Piotra i Pawła akurat w tym momencie odezwały się dzwony, pan Chatamani zmienił temat. – Doktoryzowałem się na islamskim, ależ tak, uniwersytecie z rozmaitych pojęć i przekształceń postaci Saoszi-janta. Czy wie pan, o czym mówię? – Według religii mazdaizmu, a wcześniej u Zaratustry, Saoszjant pełni funkcję wybawiciela – mówił spokojnie Berdo – kogoś w rodzaju mesjasza. Powiedzie ludzi do ostatecznej walki ze złem. Oczywiście, zwycięskiej. Można ślady tej koncepcji, a raczej wizji, odnaleźć w Apokalipsie świętego Jana Ewangelisty. A także u szyitów. – Doskonale. – Pan Chatamani dolał kawy do swojej i Ber-dy filiżanki. – Widzę, że jest pan świetnie zorientowany. 156 Berdo kontynuował szyicki wątek. – Po śmierci Nizara, ostatniego imama, jego zwolennicy czekali na Władcę Zmartwychwstania. Ka’im al Kija-ma. Ma powrócić i ogłosić odrodzenie świata. – A co pan powie w tym kontekście o roli Jezusa? – zapytał z taktownym skłonieniem głowy pan Chatamani. – No cóż. Eschatologia nie jest moją ulubioną dziedziną. Ale, mówiąc krótko, da się to ująć w kilku zasadniczych punktach. Najpierw, w czas upadku, pojawi się Mahdi, prowadzony przez samego Allaha. Ustanowi Wiek Złoty. Następnie upadek świata, obyczajów, religii i człowieczeństwa będzie jeszcze głębszy niż przed Wiekiem Złotym. Pojawi się Dadżal. Chrześcijanie nie mieliby trudności z jego rozpoznaniem: dla nich będzie on Antychrystem. Wtedy na ziemię powróci prorok Isa. Chrześcijański Jezus. Żydowski Joszua ben Josef. Zabije Dadżala. Ożeni się i ogłosi światu panowanie wiary islamu. Po czterdziestu latach umrze w Medynie. Wtedy nastąpi Sąd Ostateczny. Po tej dłuższej wypowiedzi Berdy w Sali Lazurowej Wolnego Uniwersytetu zapadła cisza. Dzwony kościelne zdążyły już umilknąć. Odgłosy miasta wytłumione przez zamknięte okna dobiegały jedynie w postaci cichego, nieustannego szumu. – Niesłychane – powiedział pan Chatamani. – Pamiętał pan o wszystkich istotnych, nawet nieco folklorystycznych elementach! Istnieje różnica między nieposiadaniem wiedzy a posiadaniem niewiedzy. Zawsze tłumaczę to moim uczniom. Ale pan jest już zupełnie gdzie indziej! Ridwan5 otworzyłby panu drzwi na oścież. Malik6 Anioł pilnujący wrót raju. Anioł pilnujący wrót piekieł. 157 nie przepuściłby z kolei przez swoje wrota. Mówiąc poważnie: pańska tarika7 rozpoczyna się od wiedzy. A jak określiłby pan wiarę? – Nic, co wymaga wielu wyjaśnień, nie jest doskonałe – odparł zdecydowanie Berdo. – Stąd może najlepszym określeniem wiary jest lekarstwo? Prorok powiada: „Bóg nie stworzył cierpienia, nie tworząc równocześnie jakiegoś środka przeciw niemu”. Takim środkiem jest wiara. Przynajmniej ja tak ją rozumiem. Proponuję zostawić Antoniego Juliana Berdę z tym wyznaniem. Zdajesz sobie doskonale sprawę, że mówiąc to, przeczył swoim najoczywistszym przekonaniom. Powinien raczej był powiedzieć panu Chatamaniemu, muftie-mu północnej części naszego kraju, że wedle jego wyczucia wiara jest czymś, co istnieje wiecznie, a początku nie ma, i równocześnie czymś, co ma początek zawsze i nie istnieje nigdy. Słowem – jak Bóg wedle teorii Berdy. Nie chcę już jednak rozwijać tego wątku i opisywać komplementów pana Chatamaniego, jego końcowych uwag na temat najstarszych wśród ludzkości objawień religijnych, które otrzymał od Ahura Mazdy Zaratustra, ani też wspominać o zapewnieniach muftiego, że kogoś tak wyjątkowego jak Berdo nie spotkał jeszcze nigdy na drodze swojego życia. Odprowadzany przez niego pod rękę i wolnym krokiem do drzwi Sali Lazurowej Berdo, o dziwo, nie miał już żadnych religijnych skojarzeń ani myśli. Przypomniał sobie natomiast czytany nie tak dawno temu artykuł w „Scientific American” o pewnym gatunku osłonic. Żyjątka te – Ciona intestinalis – znalazły nietypowe rozwiązanie problemu ewolucji. W formie larwalnej posiadając 7 Dosłownie: ścieżka, droga wiary. 158 niezbędny do poruszania się i polowania mózg, natychmiast się go wyzbywały, znajdując pewną pod względem zapewnienia pokarmu i bezpieczeństwa przetrwalniko- wą niszę. Według biologów zdumiewające to zjawisko podyktowane jest ewolucyjnym mechanizmem przetrwania: mózg w warunkach stabilizacji jest dla mikroskopijnych Ciona intestinalis zbyt dużym, energochłonnym obciążeniem. Dopiero wychodząc przez ostatnie drzwi Wolnego Uniwersytetu, Berdo ocknął się z wewnętrznego letargu i nagle w przebłysku świadomości przypomniał sobie, że zna i spotkał przed laty człowieka, który teraz, pełniąc na uniwersytecie ważną funkcję, jest prawą ręką pana Cha-tamaniego i nosi przybrane bez wątpienia imię Ibrahim ibn Talib. Był to ten sam mężczyzna, który z kałasznikowem przewieszonym przez ramię naszedł go w stróżówce Michajła. Coś w duszy Berdy pękło, ale nie okazał tego po sobie. Już przy samych drzwiach, uchylonych przez tamtego, zapytał: – Lubi pan motocykle? – Nie mniej niż pan – zabrzmiała odpowiedź – a może nawet bardziej. Kierując swoje kroki do kawiarni Maska, Berdo znów poczuł zapach tamtej górskiej rzeki, taniego tytoniu i naoliwionej broni. Rozdział VI Dwunasty Teraz posłuchaj nieco innej historii. Dom na wzgórzu miał wiele tajemnic, podobnie jak nieznanych nikomu korytarzy, które prowadziły do zaskakujących miejsc. Takich, o jakich nawet duchowo wtajemniczony nie pomyślałby, że mogą istnieć. Czasami – wyprawiając się na rozmaite nocne wędrówki – zachodził tak daleko, że opanowywał go paniczny lęk, czy zdoła powrócić. Inez – Pani Poranka – tolerowała wiele, ale jeśli ktokolwiek z jej dworu nie znajdował się rano na swoim miejscu, wpadała w gniew. Doświadczył tego na własnej skórze: przez parę dni kłuto go boleśnie igłami. Unieruchomiony w łożu, miał straszne kolki i zaparcia, spowodowane zatrutym jadłem. Wtedy największa tajemnica nie została jeszcze odkryta: wydarzenia jak rozsypane paciorki bezradnie spoczywały na dnie szuflady, czekając na nitkę światła, która je połączy. Były wprawdzie wcześniej pewne niejasne znaki czy zapowiedzi, które pamiętał, ale ze strachu przed tak wielkim ciężarem wolał o nich raczej nie wspominać. Po raz pierwszy zdarzyło się to w epoce prastarej, kiedy nie wiedział jeszcze nic o mieście nad zatoką ani o domu 160 na wzgórzu. Wiedział jedynie, gdzie jest izba z piecem, stryszek, świronek, stodoła, obora i pagórek za domem, gdzie rośnie wielki stary dąb. Choć nikt mu o tym nie powiedział – ani w domu, ani w kościele – czuł, że jest to drzewo, które tu rośnie od początku świata. Wspinając się po konarach, docierał do nieba, gdzie cały czas czuwali aniołowie. Pozdrawiał ich, a oni jego. Wślizgując się w korzenie, docierał do środka Ziemi: przerażających pieczar, gdzie drzemały ogromne jak cielaki czerwie i dżdżownice. Nieczęsto jednak tak wędrował. Tylko wtedy gdy miał pewność, że nikt nie odwoła go do domu – by porąbać drewno, nanieść wody, zapędzić zbiegłą świnię do chlewika. Częściej po prostu przesiadywał pod dębem i patrzył na rozciągnięty u stóp pagórka świat: ogromne łąki, wśród których wiła się mała rzeczka, lustro jeziora z obłokami, a po drugiej stronie wielkiej wody zawsze ciemna kreska lasu. Stado, które pasał, chodziło samo pod pagórkiem pomiędzy suchymi jałowcami. Tam po raz pierwszy usłyszał głos. Zabrał z drewutni siekierę, odpalikował koziołka i zaprowadziwszy zwierzę pod drzewo, zadał mu kilka ciosów w kark. Tak go odnaleziono: z głową zwierzęcia w dłoniach, obryzganego krwią, opartego plecami o pień dębu, zapatrzonego w niebo. Kiedy ojciec i bracia go chłostali – przywiązanego do belki w stodole – nie wypowiedział słowa skargi. Głos, który mu nakazał złożyć ofiarę z koźlęcia pod dębem, powiedział, że jego przeznaczeniem jest cierpienie. Do miasta nad zatoką trafił, gdy głos zażądał, by zrobił to po raz drugi z jałówką. Już go nie bito. W długiej białej koszuli, owinięty jak mucha pajęczym kokonem, jechał przez ogromną pustynię dziwnym pojazdem bez koni. Gdy wysiadł na dziedzińcu domu na wzgórzu, dwaj słudzy zaprowadzili go do pięknej, lśniącej sali. 161 Umyto go, przycięto mu włosy i dano strój, jakiego nigdy jeszcze nie nosił. Głos powiedział mu, że odtąd jest panem tego zamku i będzie w nim żył aż do czasu, kiedy otrzyma znak ze skrzynki z szybą. Głupi i nieświadomi niczego ludzie nazywali ją telewizorem, nie wiedząc, do czego tak naprawdę służy. On ją pokochał od razu i mógł całymi godzinami wpatrywać się w ruchome obrazki, jakie przesuwały się przed jego oczami. Prorokiem Janem nazwali go poddani, gdy zapowiedział, że u stóp domu na wzgórzu, w dolince działkowych ogródków powstanie wkrótce jezioro. Stał w żółtym szlafroku przy wysokiej siatce płotu i, patrząc na ludzi zajętych plewieniem grządek i zbieraniem truskawek, krzyczał: – Woda wielka i jeszcze większa potem! Wielka woda i większa jeszcze potem! Słudzy delikatnie odprowadzili go z ogrodu na pokoje, ale kiedy po kilku dniach przyszła wielogodzinna ulewa, gdy mała struga przecinająca działkową dolinę, wezbrawszy w niewiarygodnym tempie, zniosła do miasta drewniane domki, budy, szopy, narzędzia i całe drzewa, miażdżąc przy okazji kilka zaparkowanych w pobliżu samochodów, zaczęto o nim cicho mówić jak o proroku. Głośno, gdy w rok później na miejsce katastrofy wjechały buldożery, spychacze i koparki. Wszyscy mieszkańcy domu z otwartych okien (zarówno tych zakratowanych, jak pozbawionych krat) z zapartym tchem śledzili tę przemianę: dolinę otoczono ziemnym wałem, obsadzono go darnią i w miejscu dawnych działek powstało sztuczne jezioro, nad którym już wkrótce pojawiali się zakochani, pijacy, wagarowicze i wędkarze. Nawet Inez – Pani Poranka – nieskora do czułości, pogłaskała go wówczas po policzku i powiedziała głośno, tak żeby w telewizyjnej sali wszyscy mogli usłyszeć: – No widzisz, wszystko nam przewidziałeś! 162 Nie wyznał, że o powodzi i jeziorze powiedział mu ten sam co wcześniej głos. Ale nie ze skrzynki. Ta wciąż nie dawała znaku, aby opuścił dom na wzgórzu. Aż do poranka, gdy po wizycie Inez wyszedł chyłkiem z własnego pokoju i w ogólnej sali nacisnął przycisk. Był zdumiony, kiedy wezwano go na pomoc: wybuchy w nocnych sklepach, ranni odwożeni do szpitali, ludzie z zasłoniętymi twarzami ciskający butelki w płot jakiejś budowy, policjanci strzelający do nich gumowymi kulami, wszystko to, co pokazywano i o czym mówiono do kamery na ulicy i w studiu, było dla niego jak oczywisty komunikat. Musiał opuścić dom na wzgórzu i udać się do miasta, by zaprowadzić pokój. W przebłysku objawienia poznał prawdę. Po Ojcu i Synu był właśnie tym Trzecim, który nadchodzi, aby wypełnić czas. Nie był naiwny. Dwukrotnie, kiedy zabrano ich na wycieczkę – raz na statek, raz do starego miasta – musieli się przebrać, aby nikt nie zazdrościł im strojów, jakie swobodnie nosili w domu na wzgórzu. Potrzebne też były pieniądze. Jak w ich sklepiku ze słodyczami, prasą i tytoniem. Wyłączył skrzynkę i wrócił do swojego pokoju. Poddani jak zwykle już grali w karty. Za chwilę wszyscy razem ruszyli do stołówki na śniadanie. Spokojnie, cicho jadł mleczną zupę. Aż do momentu gdy jedna ze służących, zostawiwszy na sali gastronomiczny wózek, wróciła do kuchni, nie zatrzaskując drzwi. Przechodząc obok wieszaka, zdjął z niego biały kitel wiszący tu od wczoraj i włożył na swoją dresową pidżamę. Minął kuchnię, skąd dochodziły odgłosy zwyczajnej krzątaniny, i przez nikogo niezauważony, zjechał na parter towarową windą. Już na zewnątrz budynku, w koszu pełnym ogryzków i kartonów, ujrzał wyrzucone przez kogoś stare drewniaki. W takich chodzili często słudzy. Natychmiast je włożył, 163 pozbywszy się swoich klapek. Jego wygląd nie budził w nikim zdumienia: w drodze do trzeciego pawilonu minął dwie pielęgniarki, jakiegoś sługę i lekarza. Każdy odpowiedział na jego skinienie głowy podobnym pozdrowieniem i szedł dalej. Bez trudu dostał się do magazynu, ukręciwszy symboliczną kłódkę. Rząd worków z ubraniami przywitał go w swoim królestwie zagubionych dusz. Długo szukał czegoś w swoim rozmiarze. Wreszcie miał na sobie elegancki czarny garnitur w drobne prążki, równie wytworne mokasyny i tylko brak odpowiedniej koszuli powstrzymywał go od wyjścia. W końcu znalazł i koszulę – pasowała jak ulał, choć miała stójkę zamiast normalnego kołnierzyka. Już ubrany, odwrócił się w kierunku drzwi i ujrzał wówczas jednego z wysłanników Księcia Ciemności. Musiał przez jakiś czas tkwić tutaj w półmroku i przyglądać się jego poszukiwaniom, ponieważ nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Przeciwnie: uśmiechnięty, z założonymi rękami stał w szerokim rozkroku. Ciemna bluza munduru, u pasa której z jednej strony przyczepiony był futerał telefonu, z drugiej – kabura z bronią, jaśniała siedmioma srebrnymi guzikami. – Czekają na mnie – powiedział wolno. – Nie możesz mnie zatrzymać. – Oczywiście – powiedział wysłannik – pójdziemy przecież razem. Podnieś tylko lekko ręce. Chciałbym zobaczyć twoje dłonie. Nie sprzeciwił się temu życzeniu. Powiedział tylko: – Widzisz, że jeszcze nieprzebite! Już przy drzwiach, przepuszczony przez niego przodem, niespodziewanie odwrócił się ku niemu i uderzył czołem prosto między oczy, w nasadę nosa. Wysłannik 164 Księcia Ciemności z jękiem upadł na deski podłogi. Ale był przytomny i sięgał do kabury, a może po telefon. Nie mógł go tak zostawić – za chwilę cały dom na wzgórzu byłby już przez nich zdobyty. Kilka razy skoczył mu na szyję. Kiedy przestał się ruszać, rozpiął jego bluzę i z wewnętrznej kieszeni wydobył portfel. Wyjął z niego parę banknotów i zdjęcie jawnogrzesznicy. Potem odpiął kaburę i schował do kieszeni swojej marynarki ów zimny, ciężki przedmiot, o którym wiedział z filmów, że daje władzę nad zwykłymi ludźmi. Opuszczając dom na wzgórzu, w którym spędził niemal całe swoje dorosłe życie, nie przeżywał ani radości, ani żalu, ponieważ czuł i wiedział doskonale, że podąża w kierunku przeznaczenia, którym zarządza głos Pana. Na razie Pan prowadził go przez bramę dużego parku, który otaczał dom na wzgórzu, i nie żądał niczego konkretnego. Stąd wywnioskował, że może sobie pozwolić na odrobinę przyjemności. Zawsze chciał się przespacerować nad jeziorem – po drugiej stronie płotu, jak zakochane pary lub pojedynczy ludzie – okrążając szczytem wału cały zbiornik, by w końcu zatrzymać się na śluzie i spojrzeć na huczącą kaskadę albo wieżę spalonego kościoła odbitą w lustrze wody. Szedł wolno, zachwycony błękitem nieba i obłokami, które przepływały przez zielonkawe lustro niczym myśli przez jego mózg – bo tak je sobie zawsze wyobrażał. Mniej więcej w połowie drogi, tam gdzie wał zbliża się do płotu posesji domu na wzgórzu, zatrzymał się, aby spojrzeć w okna domu, z którego wyszedł. Jednak czegoś żałował: swych nocnych wypraw korytarzami prowadzącymi do nieznanych miejsc. Była to jedna z tajemnic, do której dostępu nie mieli ani słudzy, ani poddani, ani lekarze. Tylko nieliczni, dotknięci ręką Pana, trafiali w końcu na przejście w podziemiach starej pralni. 165 Tam gdzie niegdyś dziesiątki służek paliło w wielkim piecu i ustawiało kotły z wodą, gdzie gotowano prześcieradła, poszwy, ręczniki, kalesony, podkoszulki, gdzie niczym wiedźmy gmerały kopyściami w kotłach te kobiety, teraz znajdowała się rupieciarnia rzeczy zbytecznych lub niejasnego przeznaczenia. Gdy trafił tam nocą po raz pierwszy, nie wiedział, do czego służy stara, od lat nieużywana wirówka do miodu, drewniana lodziar-ka czy ortopedyczna proteza z wiklinowym stelażem. Gdzieś jednak w milionach cząstek kurzu, pleśni i roztoczy przetrwał dawny zapach czystości: krochmalu, wielkich kostek mydła Jeleń i rozgrzanych płyt pieca, który pamiętał z pierwszych miesięcy, a może lat w domu na wzgórzu. Przejście odnalazł w ścianie za piecem: wyjęte cegły tworzyły mały otwór, przez który wchodziło się do korytarza natychmiast rozwidlającego się w labirynt. Leżąc teraz na trawie, ze źdźbłem w zębach zamiast papierosa, przypomniał sobie pierwszą wędrówkę: doszedł do komnaty wykładanej kafelkami, gdzie w wielkiej wannie kąpała się jawnogrzesznica. Znała zaklęcia i sposoby. Kazała mu rozebrać się do naga, wciągnęła go do wody i namydlała jego ciało. Potem bawiła się nim jak lalką, aż przeżył wstrząs: słodki, silniejszy od elektrycznego. Wysłannik ciemności, którego musiał powstrzymać dzisiaj w magazynie, miał jej zdjęcie. Darł je teraz na małe kawałeczki i rzucał na wiatr, patrząc, jak niektóre lądują w wodzie. W korytarzach pociągało go zaskoczenie: można było przejść drugi raz tą samą co poprzednio drogą i nie odnaleźć niczego lub trafić do zupełnie innego pokoju: tak właśnie zdarzyło mu się którejś nocy, gdy zapragnął raz jeszcze poddać się czarom jawnogrzesznicy. W komnacie znajdowała się pośrodku mała klatka. Wewnątrz, sku- 166 lony na czworakach, spoczywał niewielki człowieczek, dziecko jakby, straszliwie okaleczony. Ucięty nos i uszy, wyłupione oczy, obtarte łokcie, boki i kolana upodabniały go do zwierzęcia. Przy klatce na taborecie siedział ubrany w długą białą szatę ze wzorkiem starszy mężczyzna. Podawał nieszczęśnikowi nadziany na koniec kijka kawałek kiełbasy, w ten jednak sposób, by kaleka nie mógł go schwytać ustami i uderzał za każdym razem obrzydliwym pyskiem w pręty klatki. – Dobrze, Telesfor, jeszcze się nauczysz. – Pan Taboretu chichotał. – Cierpliwość to ostatnia ludzka cecha, która ci została! – Dlaczego pan to robi? – zapytał nieśmiało, przełykając ślinę. – Dlaczego pan to zrobił? – Niektórzy mówią, że kiedyś byłem Lizymachem. Tyranem. Tak nazwał mnie Seneka. Ale to nieprawda. Jestem snem wszystkich filozofów. I szaleńców. O ile rozumiesz, co te wszystkie nazwy i imiona znaczą, wiejski głupku! Mówiąc to, Pan Taboretu zaczął się śmiać, plasterek kiełbasy spadł na podłogę klatki i potwór zwany Telesforem wessał go ustami. Dopiero teraz było widać, że ma odcięty także język. To właśnie tamtej nocy, przerażony, uciekając korytarzami jak najdalej od Pana Taboretu, zgubił drogę i nie zdążył na poranny obchód Inez. Nawet jednak zastrzyki i elektrowstrząsy, jakie mu zaaplikowano, nie były tak straszne jak to, co zobaczył. Czasami trafiał na postacie z filmu. Porucznik Kojak, z wielką łysiną i lizakiem w gębie, przesłuchiwał jawnogrzesznicę. – Zgnijesz tu, kurwo – wrzeszczał – za marną działkę ukradzionych prochów! 167 Jawnogrzesznica płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Wtedy ruszył dalej i trafił do pokoju, w którym dwóch odzianych w pidżamy szachistów rozgrywało partię. – Czego tu chcesz? – zapytał pierwszy, widząc intruza. – Daj mu spokój – powiedział drugi – i tak nie zrozumie naszej tajemnicy! – A na czym polega panów tajemnica? – zapytał całkiem śmiało. – Na tym, że nie ma żadnej tajemnicy – warknął pierwszy. – Poznaliśmy już wszystkie możliwe warianty – tłumaczył uprzejmie drugi. – Nieprawda, że jest ich nieskończona liczba. Jakkolwiek niewyobrażalnie wielka, jest skończona. – Skończona to jest nasza gra, bo nigdy już jej nie zaczniemy – westchnął pierwszy. Otworzył oczy i wypluł prawie całkiem przeżute źdźbło trawy. Słońce rozgrzało mu mocno czoło i policzki. Dlaczego miał się martwić? Po skończonej misji w każdej chwili będzie mógł powrócić do domu na wzgórzu, by wypuszczać się w co którąś noc do starej pralni, skąd rozchodzą się wszystkie korytarze. Wstał, otrzepał garnitur i ruszył wałem do spustowej śluzy. Prze pływało tam stado kaczek: matka i siedem młodych. Mężczyzna, który łowił ryby, miał na sobie koszulkę z takim samym wzorem, jaki widział na długiej szacie Pana Taboretu. Może był to on sam? W dzień łowił ryby, a w nocy dręczył Telesfora. Na wszelki wypadek zwolnił i długo wpatrywał się w tył głowy i kark wędkarza, ściskając w kieszeni marynarki broń. Widział na filmach, jak to zrobić. I nie zawahałby się ani sekundy, gdyby nie to, że chłopak odwrócił się do niego i zapytał: Ma pan ogień? Wzruszył ramionami i szedł dalej: nie był to Pan Taboretu. 168 Kiedy dochodził do przystanku, z głównej drogi skręciły na sygnale w kierunku domu na wzgórzu karetka pogotowia i milicyjny wóz. Autobus nieznośnie długo wlókł się do śródmieścia. Spocony i zmęczony, natychmiast kupił przed dworcem ciemne okulary i jasny kaszkiet. Potem zaszedł do McDonalda, gdzie długo jadł i pił. Opuścił ten przybytek bardzo zadowolony, z niebieskim balonikiem i papierową torbą z zapasem kanapek i coli. Balonik dodawał mu otuchy: wesoło frunął ponad głowami przechodniów i był jak jego flaga. Kanapki i cola gwarantowały, że do końca misji nie będzie głodny. Zostało mu także całkiem sporo pieniędzy. Czekał na znak. Ten jednak nie nadchodził. Długo wałęsał się uliczkami starego miasta. Stał przed spalonym płotem meczetu otoczonym przez policję. Mijając wielką ceglaną bazylikę, zauważył nieco śmiesznego człowieka: krążył wokół kościoła szybkim, nerwowym krokiem, co chwila spoglądał na zegarek i najwyraźniej mamrotał coś do siebie, zanim wreszcie zniknął w zaułku. Wytchnienie znalazł nad rzeką. Spoglądał z ławki na spacerowe łodzie pełne zadowolonych ludzi. Bardzo spodobał mu się stary spichlerz, na którym rozwieszono wielki obraz: ośnieżone góry otaczały zieloną łąkę ze stadem wielkich krów. Takie same widział na tabliczkach czekolady, które dostawali od Inez przed każdymi świętami. Tyle że nie było na nich znaku F&F – tutaj wylatującego spod krowiego ogona. Trochę pojadł i popił, a potem zdrzemnął się rozleniwiony słońcem. Przebudzony syreną stateczku, usłyszał w tej samej chwili głos: „Antychryst najpierw wejdzie do szklanego domu, a potem prędko z niego wybiegnie. Zostaw go mnie. Czekaj, aż 169 przywołają cię bracia. Jawnogrzesznicy wybaczyć już nie wolno i szukać też nie wolno”. Zrozumiał, że najpierw musi znaleźć ów szklany dom. Ale gdzie i jak miał go szukać? Bez rezultatu krążył labiryntem ulic starego miasta. Odważył się nawet spytać dwukrotnie przechodniów: „Przepraszam, gdzie jest szklany dom?”. Odpowiedziały mu uśmieszki i wzruszenia ramion. Zjadł i wypił już całe zapasy, papierową torbę cisnął do kosza, został mu tylko balonik. Przeszedł przez jakiś duszny pasaż i zaraz na placu usiadł w ogródku kawiarni, aby napić się wody. Uwiązał sznurek do krzesła i wtedy, oczekując kelnera, zobaczył budynek, o który najwyraźniej chodziło. Był wprawdzie brzydki, kanciasty, z poszarzałego piaskowca, lecz cały wysoki parter od frontu – i chyba dookoła – tworzyły wielkie tafle szkła. Zamówił wodę i zapytał: – Co to za budynek? – Teatr – powiedział kelner. – Nie umie pan czytać? – Zdziwił się nieco, lecz zaraz, spoglądając na ciemne okulary gościa, dodał grzeczniej: – Dziś nic nie grają, proszę pana. Siedział w najwyższym napięciu. W dużych szklanych ścianach odbijał się świat: pobliskie budowle, plac pełen samochodów, przechodnie, obłoki i nawet on sam, upijający wolno łyk wody z wysokiej szklanki. Rozpoznał trzy wejścia. To po lewej należało do księgarni. To po prawej – do kawiarni, która podobnie do tej, gdzie sam siedział, miała stoliki także na zewnątrz. Najważniejsze musiało być zatem wejście środkowe, główne. Ale nic się przy nim nie działo. Dał kelnerowi znak, że prosi o jeszcze jedną wodę i że zaraz wróci. Przeszedł przez narożnik placu i pchnął szklane drzwi. Ustąpiły. Z drżącym sercem wkroczył do obszernego foyer. Było puste. 170 Nag le, z okienka obok, którego nie zauważył, dobiegł go głos kobiety: – Pan do kogo? A, pewnie na sesję! Na tę Ostatnią Wieczerzę. – Uśmiechnęła się. – To trzeba od tyłu, od portierni. Tam, naokoło. – Wskazała ręką. – Ale chyba za wcześnie, wszyscy się dziś spóźniają! Istny Armagedon – pokiwała ze zrozumieniem głową. Wrócił do stolika roztrzęsiony. Kobieta musiała być wtajemniczona i dała mu to do zrozumienia. Nikt nie użyłby przecież takich słów, jak „Ostatnia Wieczerza” i „Armagedon”, ot tak sobie. Był zatem w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, skoro dodała „wszyscy się dziś spóźniają”. Nie dopił drugiej wody, zapłacił i ruszył wąskim zaułkiem, na samym jego początku trafiając na publiczny szalet, z którego skorzystał, tracąc jedynie moment przy pisuarze. Bez trudu rozpoznał wejście do portierni. Ciągle ktoś wchodził lub wychodził przez tamte drzwi. Aby móc je obserwować, przeszedł na drugą stronę ulicy i usiadł na murku okalającym pożółkły od psich szczyn trawnik. Teraz był spokojny. Czas nie dłużył się już wcale, a niebieski balonik, trzymany na sznurku w prawej dłoni, delikatnie chwiał się w słabych podmuchach wiatru. Jedyna wątpliwość dotyczyła szklanego domu. Szklany był po tamtej stronie, od placu, tutaj piaskowiec wyrastał od parteru, poprzedzielany jedynie linią wielu wąskich okienek. Skoro jednak kobieta ujawniła mu sekret, na pewno było to częścią ogólnego planu. Czuł, że wielka chwila zbliża się, jest tuż-tuż i zaraz obejmie go niczym powodziowa fala, unosząc, dokąd zechce. Domyślasz się oczywiście, że już niedługo ujrzy wchodzących do teatru przez portiernię zaproszonych przez Mateusza gości, rozpoznając w Berdzie śmiesznego człowieka, 171 który parę godzin wcześniej krążył jak trzmiel wokół bazyliki Najświętszej Maryi Panny. Także nieznanych mu – lecz tobie owszem – Wybrańskiego, Lewadę i Siemasz- kę oraz innych, o których ta kronika napomknie jedynie parę słów. I oczywiście musisz słusznie przypuszczać, że ten, który nazywany jest w tym rozdziale Dwunastym, będzie miał także swoje pięć minut. Nie obawiaj się jednak – broni, którą ma w prawej kieszeni wytwornej marynarki, nie użyje przy długim stole, na teatralnej scenie. „Skoro nie tam, to gdzie?”, już pytasz. Całkiem sprytnie. Ale odpowiem ci później. Już i tak, towarzysząc Dwunastemu, uprzedziłem nieco wypadki. Kronika to kronika. Trzeba się cofnąć parę godzin: Berdo właśnie wychodzi z Wolnego Uniwersytetu, Lewada dojeżdża dopiero do pierwszego z trzech naszych miast nad zatoką, Wybrański nadal tkwi w korku, a Siemaszko, wchodząc do kawiarni Maska, spotyka Inżyniera, który był tam umówiony z Wybrańskim i bezskutecznie na niego czeka od trzydziestu minut. Wściekły i zły – jak zawsze. Jeśli zaś chodzi o balonik Dwunastego – nie jest sentymentalnym wymysłem kronikarza, ale faktem. Wszyscy, którzy są na tej fotografii, pytali potem: dlaczego przyszedł z balonikiem? Nawet jeśli był świrem, a przecież był, na pewno wiedział, po co tam idzie, i nie chciał go zostawić w portierni? No więc posłuchaj dalej. Rozdział VII będzie o wielu ważnych sprawach, na przykład o przeszłości artystycznej Inżyniera i jego sporze z Siemaszką o sztukę; także o zwoju Zachariasza w kościele księdza Monsignore; zaczniemy jednak od Lewady, który nie mógł się napatrzeć na ładną twarz autostopowiczki. Miała w sobie coś dziewczęcego, choć zapewne nie tak dawno skończyła trzydzieści lat. Kiedy zadawała mu pytania, w jej oczach pojawiały się iskierki. – Wolałby pan być Janem czy Piotrem? Ten kolega, artysta, powinien z góry wam powiedzieć. Chyba łatwiej pozować, nawet do fotografii, wiedząc, kim się będzie. No i po co malować dzisiaj Ostatnią Wieczerzę? Kogo to może obchodzić! Na ostatnie pytanie Lewada wzruszył ramionami. Na poprzednie miał jednak odpowiedź. – Dzisiaj nikt nie wymieni dwunastu, nawet po dłuższym zastanowieniu. I z ośmioma byłyby trudności bez ściągi. Niech pani sama spróbuje. Śmiała się, odchylając palce prawej dłoni. – Zaraz, zaraz, no więc tak: Szymon, Piotr, Jan, Andrzej, Jakub. No proszę, mam już pięciu! 173 – Czterech. – Zredukował bieg. – Szymon i Piotr to ta sama osoba. Jeśli chodziło o tego Szymona. – Naprawdę? – Nie udawała wcale zdziwienia. – To był jeszcze jakiś inny? – Szymon Gorliwy, czyli Zelotes. – No to jest pan księdzem, nie lekarzem. I okłamywał mnie przez tych czterdzieści kilometrów. Co dalej? Już żałował paru minut szczerości, w trakcie których powiedział jej, po co jedzie do miasta. „Za chwilę – pomyślał – gotowa mnie zapytać, czy wierzę w Boga”. – Nie wierzy ksiądz w Boga? – usłyszał jej głos. – Ależ proszę nie czuć się oskarżonym. Większość księży, których znam, nie wierzy. Może nie tak zupełnie, ateistycznie, jak kiedyś komuniści. Ale nie wierzą. Albo jeszcze inaczej: w coś tam wierzą. Jakąś siłę. Zasadę. Może w dobro? Nie, w dobro raczej słabo, bo mało go czynią, w każdym razie nie więcej niż zwykli śmiertelnicy. No a jeśli ktoś powinien czynić więcej dobra niż inni, to właśnie księża, prawda? A nie, powiedzmy, lunatycy. Zgadza się ksiądz ze mną? Lunatycy... – Nie jestem księdzem – niemal ryknął, by zaraz się opanować. – Czytałem kiedyś książkę na ten temat. W samochodzie zapadło milczenie. Przy estakadzie policja skierowała ich objazdem. Zamiast wjechać na główną arterię, która łączyła wszystkie trzy miasta nad zatoką, musieli – jak tiry zdążające do portu – powoli wlec się ulicami. Dopiero po chwili doktor Lewada zobaczył przed sobą trolejbus. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że trakcję elektryczną tych pojazdów zlikwidowano dobrych dwadzieścia lat temu. Skąd się tu wziął? Jechał normalnie, z pałąka od czasu do czasu sypały się iskry. Potem jego wzrok skierował się mimowolnie na gmach zarządu oceanicznych linii, gdzie od lat 174 nie rezydował już żaden armator, a tylko banki i fundusze. Stary szyld, właściwie neon z charakterystycznymi literami i dumną sylwetą transatlantyku, widniał tu znowu. Koło gmachu admiralicji – bo aż tam prowadził objazd dla samochodów osobowych – zamiast tandetnej pizzerii ujrzał jak przed dwudziestu laty wejście do baru Kapitański. Wychodziło właśnie z niego – prócz oficera marynarki handlowej – kilku młodych ludzi. Ich długie włosy, spodnie dzwony, wstążki i jakieś koraliki przypominały bardzo dawne dzieje. Ruszyli wesoło w kierunku muzealnego kontrtorpedowca i żaglowców wzdłuż kei. Tuż za rondem, nawracając w kierunku głównej ulicy, doktor dostrzegł taras nieistniejącej od czasów późnego komunizmu kawiarni Roxana. Jak w tamtych czasach – kiedy podziwiał oczekujące na cudzoziemskich marynarzy córy Koryntu z daleka – ujrzał teraz ich barwny tłum. Nawet wielka markiza powiewająca napisem WSS SPOŁEM nad stadem prostytutek miała w sobie coś surrealnie nostalgicznego. A przecież to nie Fellini kręcił tego dnia film w jednym z trzech naszych miast położonych nad zatoką. Obrazy pojawiały się i znikały przed oczami doktora jak pasma czasu niespodziewanie wydobyte z ciemnej studni, tylko po to, by przez ułamki minut zaciekawiać go w niewiadomym celu fatamorganą. Czy jednak było to złudzenie? Ostatecznie trolejbus był realny, podobnie jak tłum prostytutek na tarasie Roxany. Gdy ujrzał na głównej ulicy spory szyld z napisem PEWEX, a przed innym sklepem z napisem RTV dostrzegł parusetosobową kolejkę stłoczonych ludzi, pojął, że na skutek nieznanych sobie przyczyn wjechał w boczną, zagubioną odnogę czasu, słowem, że przydarzyło mu się coś, o czym jedynie czytał u Schulza i u Lema. 175 Nie był pewien, czy jego pasażerka widzi to samo, ale kiedy mijali ślamazarnie sklep spożywczy z napisem – DELIKATESY – KOMIS i kłębiące się przed nim mrowie ludzi, na które nagle z ciemnej chmury zaczął padać deszcz ze śniegiem, usłyszał jej głos. – O tej porze? I widzi pan jak oni są ubrani?! Samochód bardzo wolno posuwał się w kolumnie, rozjeżdżając błotnistą breję. Jesionki, płaszcze, kożuchy, berety, czapki, kozaczki i buty przechodniów wyglądałyby jak z filmowej wypożyczalni, gdyby nie twarze ich właścicieli: zmęczone, poszarzałe, z wyrazem beznadziei i dodatkiem zdeterminowanej chytrości. Takie właśnie spojrzenia obrzucały z niechęcią samochód doktora i jego dwoje pasażerów. – Gdzieśmy się wpakowali? – spytała wyraźnie zaniepokojona. – Nie było innej drogi? – Tak nas pokierowano – stwierdził rzeczowo doktor. Włączając wycieraczki, dodał: – Faktycznie, bardzo dziwny objazd. Śnieg z deszczem gęstniał. Z naprzeciwka, rozbryzgując wielkie kałuże, przejechały dwa wojskowe transportery, za nimi karetka na sygnale. Pasażerka doktora była na pograniczu histerii. – Przecież tak nie można. – Niemal zapłakała. – Musi być jakiś porządek. Choćby w porach roku! To nie ma sensu! Stali w korku podobnych, zagubionych aut i zdezorientowanych zupełnie pasażerów. Wreszcie doktor powiedział: – Pytała pani, czy nie wierzę w Boga. Właściwie mógłbym powiedzieć, że tak, chociaż nie jestem księdzem. Ale kiedyś miałem pewne spotkanie. Rozumie pani? Nie objawienie. Nie intuicję. Nie odkrycie. Ale właśnie: spotkanie. 176 – Z Bogiem? – zapytała natychmiast i zaraz udzieliła odpowiedzi: – To przecież niemożliwe. Jednak gdy słuchała spokojnych, wyważonych zdań doktora Lewady, który prawdopodobnie nigdy nie zdobyłby się na to wyznanie, gdyby nie owa konkretna sytuacja, jej uwaga tężała z minuty na minutę. – Tego nigdy nie twierdziłem – zaczął doktor – ani też nie twierdzę. Żadnych cudów. Zresztą nie cierpię cudów. Zwiększają tylko tępotę. Było to w Paryżu. Pojechałem tam do pracy. Na budowie. Świeżo po rozwodzie. Było mi wszystko jedno, chciałem zarobić na mieszkanie tutaj. Nikt wtedy nie przewidywał zmian. Generałowie całowali w dłonie wdowy po przedwojennych generałach. Skrócę – któregoś dnia naprawdę chciałem umrzeć. Rozumie pani? Nie popełnić samobójstwo, ale umrzeć. Czy można uzyskać to drugie, bez pierwszego? Można, jeżeli się zejdzie do piekła. Ale czym jest piekło? Samotnością. Nie samotnym życiem, bo takie pędzi miliony ludzi. Piekło jest samotnością chłodną, wystudiowaną, która raz powzięta, odcina nas od wszystkich i wszystkiego. Wtedy człowiek wchodzi w stan, którego pragnąłem: czyste i absolutne Nic. – Osiągnął go pan? – spytała nieśmiało. Było to dla niej zdumiewające: śledzić jego kroki od rue Boudon, gdzie mieszkał w wynajętej klitce na szóstym piętrze, aż do Luksemburskiego Ogrodu, Lasku Bulońskiego lub na nadrzeczny bulwar, gdzie całymi godzinami pokładał się na trawniku lub przesiadywał nieruchomo na ławce. Z początku wypełniająca go pustka przynosiła mu ulgę, nawet coś w rodzaju radości. Ale po pewnym czasie, już po opuszczeniu mieszkania, gdy stał się kloszardem, odczuwał coraz większy lęk, że tego rodzaju 177 egzystencja przedłuży się w nieskończoność. Wreszcie leżał w podziemiu na nieczynnej stacji metra sam. Dobę, może dwie. Już nie wstawał po wodę ani nie sięgał do torby po bułkę. Doszedł do stanu absolutnego opuszczenia – ktokolwiek chciałby zrobić dla niego cokolwiek: napoić go, nakarmić, wywieść na powierzchnię, byłby przeklętym przez niego intruzem. A jednak człowiek, którego kroki usłyszał w ciemności, nie wzbudził jego irytacji. Nawet kiedy na moment przybysz zapalił zapałkę, by nań nie nastąpić, i zaraz drugą, aby obok niego usiąść. Bardzo długo milczał. Lewada słyszał jego spokojny, równomierny oddech. Wreszcie mężczyzna powiedział: – Ja też jestem bezsilny. – Nie otrzymawszy odpowiedzi, dodał: – I całkowicie opuszczony. – A kiedy Lewada nadal milczał, rzekł: – Umarłem tak samo jak ty. Doktor spytał cicho: – Więc po co przyszedłeś? Tamten odpowiedział: – Żeby być z tobą. Było to szokujące. – Gdyby mnie pocieszał, zachęcał, wzywał, nie wspominając nawet o pouczeniach – kontynuował Lewada – byłbym go resztką sił przeklął i posłał do diabła. Ale on powiedział tylko to właśnie: „Żeby być z tobą”. Słuchała dalszego ciągu, który nie rozwinął się zresztą w jakąś długą, pełną niezwykłych zwrotów akcji i wydarzeń historię. Dalszy ciąg otóż dokonał się w takiej samej ciszy i ciemności, w jakich miał początek. Mężczyzna nie powiedział już nic więcej. Doktor Lewada usłyszał tylko, jak tamten układa sobie coś pod głowę (może była to chusta?) obok jego głowy i wreszcie spoczywa przy nim, bez żadnych znaków, gestów, słów czy dotknięć. 178 Zapadł potem w głęboki, pusty sen, a kiedy się obudził, tamtego już nie było. Wstał i labiryntem schodów wyszedł na ulicę, mrużąc oczy od nadmiaru świateł. Tydzień później był już w kraju, dzięki pomocy cichej, skromnej wspólnoty małych braci. Ciężką, deszczowo-śniegową chmurę przegnał wiatr od morza. Główna ulica, znowu zalana słońcem, wyglądała tak, jakby czas powrócił w swoje normalne koleiny. Nigdzie nie było śladu kałuż ani ciężko ubranych, udręczonych sklepowymi kolejkami ludzi. Akacje dawały cień przechodniom. – I co to było? – spytała uspokojona pasażerka. – Nikt przecież mi nie uwierzy. Podmuch zimy na początku lata! Mijali właśnie pamiątkowy krzyż, tam gdzie na placu i skrzyżowaniu ulic od kul ludowej armii narodowej padali kiedyś demonstranci. – Musi pani założyć – doktor Lewada zjechał wreszcie na środkowy, nieco odkorkowany pas – że tak zwane prawa przyrody są jedynie warunkowe. I żadnej teorii nie przyjmujemy równie szybko jak tej, która wydaje nam się piękna. Zapomniałem – dodał po chwili – dokąd pani zmierza. To znaczy, chciałem zapytać, gdzie panią wysadzić. – Pojechałabym z panem na tę fotograficzną sesję. Ale pański kolega, jak się domyślam, nie przewidział na swoim obrazie kobiet. Oczywiście – prychnęła – zgodnie z tradycją! – Po czym dodała: – Jeszcze jedno miasto dalej. Proszę się zatrzymać przy tramwajowej pętli. „Dlaczego jej o tym opowiedziałem – zaniepokoił się Lewada. – Po co? Z drugiej strony – racjonalizował – komu zechce mówić o jakimś facecie, który dzień lub dwa przeleżał w podziemiach? Nawet nie wspomniała słowem, co o tym sądzi. Uważa, że zmyślam. Doskonale”. 179 Ale doktor Lewada mylił się bardzo. Wyobrażając już sobie spotkanie z dawnymi kolegami, owe „No i co u ciebie brachu! Fantastycznie wyglądasz”, połączone z poklepywaniem po plecach i ogólnie podniesionym nastrojem, który zapewne podniesie się jeszcze bardziej, gdy po pstryknięciu migawki odkorkowane zostaną butelki czerwonego wina (Mateusz pisał chyba o tym w liście), nie zauważył, że w miarę szybko minęli już drugie miasto i zbliżają się do tramwajowej pętli na granicy trzeciego. - To tutaj, proszę zjechać do zatoki, tam gdzie autobusy - powiedziała, otwierając torebkę. - Na wszelki wypadek zostawię panu moją wizytówkę. - Podała mu kartonik. A kiedy już stała na chodniku, zamykając drzwi, dorzuciła: - Wydaje mi się, że najlepiej wypadnie pan jako święty Jan. Ten, który jest najbliżej. Nawet w ciemności. Włączając się do ruchu, Lewada spojrzał za nią ukradkiem. Miała piękne, bujne, o złotorudym odcieniu włosy. Mateusz powiedziałby, że w kolorze tycjanowskim. Dwa kilometry dalej, stojąc w następnym korku, doktor nie mógł wyjść z podziwu dla sposobu, w jaki uczyniła aluzję do jego opowieści. Nazywała się Anna Kłodowska i prowadziła firmę fotograficzną. Nie uszło jego uwagi, że mówiąc o świętym Janie, użyła czasu teraźniejszego. Czy był to przypadek? Przypadkiem nie było na pewno to, że imię Tycjana, o którym pomyślał doktor, spoglądając na włosy znikającej Anny Kłodowskiej, pojawiło się nieco wcześniej w kawiarni Maska, gdzie nad szklaneczką dżinu Inżynier wy-łuszczał Siemaszce swoje poglądy. - Ten twój Mateusz jest idiotą! Wiesz, co powiedział w hadiu? „Trzeba malować jak Tycjan!”. Co za cymbał! Po phostu khetyn! Każdy dziś pothafi malować jak Tycjan. Nihil novi sub sole! Nie byłoby postępu, duhniu, gdyby 180 gówniarze z Akademii bhali sobie do sehca takie bzduhy! No, ale niektórzy z jego phacowni biohą. A sztuka jest jak jazda na howerze! Kiedy thacisz pęd, thacisz hówno-wagę i musisz stanąć. Jeśli się wcześniej nie wypiehdo-lisz! Więc albo się wypiehdolisz, albo staniesz w miejscu. Tehtium non datuh, kuhwa. A ty co? Nie pijesz? Boisz się ahabstwa? Szahiat – na hazie – jeszcze nie obowiązuje! Nawet jak hozpiehdolą wszystkie nocne sklepy! Dawniej przynajmniej gandzię przypalałeś. Tehaz emehytuha? Siemaszko rzeczywiście nie miał swojej fajeczki. Ale uśmiechnął się wyrozumiale, wypił łyk herbaty i wydostał z welwetowej marynarki małe blaszane pudełeczko po cygaretkach Okassa Zarotto, marki niezwykle popularnej we wszystkich trafikach i składach tytoniowych naszego miasta ponad sto lat temu. Wyjął z niego coś, co przypominało prostokąt czekolady. Nie miało jednak gładkiej powierzchni, a rowki pomiędzy małymi rombami były znacznie głębsze niż w klasycznej tabliczce – zapewne żeby łatwiej było je podzielić. Na spodku od filiżanki ułamał jedną porcję, resztę schował z powrotem do puszeczki i ostrożnie położył ciemnobrązową kostkę na język. Następnie żuł specyfik wolno, z najwyższym ukontentowaniem. – Piehwsza komunia? – zdziwił się Inżynier. Na co Siemaszko zanucił: Andriju, Andriju, Na tebe konopli siju! Daj Boże znaty, Z kim ja budu spaty. – Pogięło? Odjebało? – Inżynier był w gruncie rzeczy zaciekawiony. – No powiedz coś! 181 – Tak śpiewały dziewczęta w mojej wsi. W noc świętego Andrzeja. Siejąc konopie. A potem latały po gumnie jak szalone. Od stodoły do domu. Od domu do stodoły. Niektóre w samych koszulach. Albo nago. Na wróżbę. – Rozsiewały cannabis? – zdziwił się Inżynier. – Yhm. – Siemaszko rozkruszył właśnie kostkę i przełykał rozdrobnioną, słodkawo- gorzką papkę. – W Biblii nazwana jest trzciną wonną. Po bretońsku – kanas. W celtyckim – canaib. Po szwedzku – hampaj. Litewskie kanapes. A wszystko to od greki – kannabis. W Ewangelii Bazylidesa, gdzie nie krzyżują Jezusa, tylko zamiast niego Szymona z Cyreny, uczniowie dają mu wcześniej wywar z tego. Żeby mniej cierpiał. No i żeby nie wygadał prawdy. – Jakiej phawdy? – No właśnie tej, że podstawili go Rzymianom i Sanhedrynowi, zamiast Jezusa. – No i co? – Nic. Tam napisano zupełnie inaczej niż w tekstach uznanych przez Kościoły. – Ale co? – Że Jezus nauczał w Galilei siedemdziesiąt siedem lat, aż pomarli wszyscy jego uczniowie. Wtedy, na górze Hermon, zamienił się w kulę światła i zniknął. – Kulę światła, powiadasz. – A co w tym nadzwyczajnego? Masa i energia przemienione w światło. Zresztą, gdybyś tam był, na stokach Hermonu, tobyś zrozumiał. – Mianowicie? – Wodospady – rozmarzył się Siemaszko – łąki jak harfa traw, źródła Jordanu! Cedry! A wyżej śniegi! Widać je w największe upały! A w dole, pod stopami, wszędzie dookoła pastwiska, a potem już tylko pustynia. 182 Wyobrażasz to sobie? Byłem na pielgrzymce. Wiem, co mówię. – Z Behdą? – uśmiechnął się Inżynier. – A co to ma do rzeczy. – Siemaszko sięgnął do swojej puszeczki i odłamał jeszcze jeden romb podobnej do czekolady masy, po czym wpakował go do ust. – Z Ber-dą czy nie z Berdą. Najważniejsze, że to wszystko widziałem. I powiem ci, cyniku, że Jezus wszędzie tam był. To się czuje. Tylko że brali go za kogoś zupełnie innego. – No kuhwa, hewelacja! – Inżynier zamówił kolejny dżin z tonikiem. – Więc kim, twoim łaskawym zdaniem, był ten cieśla z Nazahetu? – Jak to kim? Jednym z Archontów! Na pewno nie człowiekiem! Inteligencje z wyższego świata są zbyt czyste, aby się mieszać z materią. Ciało jest widzialne. Dotykalne. Ma ciężar odpowiedni do masy. A Jezus? – No właśnie, co? – Chodził po wodzie i tak tym przeraził uczniów, że musiał ich uspokajać. U Łukasza poznają go, już po rzekomej śmierci, ale wtedy właśnie znika im z oczu jak zjawa. Też są przerażeni. Ale to wszystko pikuś. Najważniejsze było na górze Tabor. Też tam byłem z pielgrzymką. – Kuhwa, jakoś sobie nie przypominam. Zniknął im znowu z oczu? A czy taka sztuczka, no, sam powiedz, jest aż taka thudna? Thochę tandeta! Cyhk. Ale Siemaszko wiedział swoje. I umiał zacytować z pamięci coś, co przykuło uwagę Inżyniera, przynajmniej na czas wypowiadania owej kwestii. – Świecąca szata – powtórzył z niedowierzaniem Inżynier. – Powiadasz odzienie „lśniąco białe tak, jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła!”? – Właśnie, blask był taki, że uczniowie po prostu gleb-nęli. Wymiękli. – Siemaszko pokiwał głową. – Ktoś, kto 183 patrzy na takie świało przez dłuższą chwilę, musi oślepnąć. Czy pomyślałeś kiedyś, że żaden człowiek nie mógł przecież nagle, ot tak, zajarzyć jak sto halogenów? Musiał być Archontem. Jednym z siedmiu panów planet. Synem Najwyższej Światłości, Matki Wszystkiego. Inżynier wysłuchał tej ostatniej informacji z właściwym sobie, ironicznym grymasem. Gdzieś na samym dnie tak zwanej pamięci edukacyjnej słowo „archont” przywołało widok starców zasiadających w ateńskim rządzie. Lecz był to tylko lekki przebłysk, niczym wspomnienie pocztowego znaczka z widokiem ruin Akropolu, który wymienił – nie wiedzieć dlaczego – na podobiznę kanclerza III Rzeszy, Adka, chyba w trzeciej podstawowej. Na wszelki wypadek nie drążył dalej tego wątku, lecz zagadnął o coś, co rzeczywiście go zaciekawiło. – Konopie, powiadasz. W waszej wiosce?! Niby jak? Siali, zbiehali, popalali? Żuli? Przecież to nie afgański szlak! A może ty jesteś z Medellín, a nie tej pieprzonej Ukhainy? Mówiąc to, zachichotał bardzo zadowolony z własnego dowcipu. Nie był ani trochę niepoprawny politycznie, ponieważ w ustach Inżyniera słowo „pieprzona” oznaczało komplement, niższego wprawdzie stopnia, ale jednak komplement. Gdyby powiedział „zajebista”, rzecz jasna, byłby to znacznie wyższy poziom kurtuazji. Siemaszko westchnął i przystąpił do wykładu. – Cywilizacja nasza dawno już zbłądziła. Odkąd wybrano wódę, znaczy się alkohol, jesteśmy pod kreską. Konopie były znane wszędzie. A wiesz dlaczego? Same się zasiewają i same zapylają. Pomaga im w tym pluskwiak – Pyrrohocoris apterus. On roznosi nasiona tej rośliny. Ale nie to ci chciałem opowiedzieć. Otóż u nas, na Północy, uprawiano jeszcze do dziewiętnastego wieku 184 konopie tak zwane wczesne, północne. Są słabe, do pięćdziesięciu centymetrów wysokości. Drobne owoce, mało rozgałęzień i bardzo krótki okres wegetacji: do dziewięćdziesięciu dni. Jeśli lato jest deszczowe, spóźnione, czasami żadnego z nich pożytku. Co innego konopie zwykłe, zwane dawniej przez botaników rosyjskimi. Mają znacznie dłuższy okres wegetacji i dużo większą produkcję nasienną. Rozumiesz? Nic jednak nie da się porównać z kaukaskimi ani indyjskimi. Te są potęgą. Otóż, odkąd nastała władza producentów alkoholu, cannabis stała się wyklęta. Trzeba było pracować, aby się napić, i napić się, aby pracować. Dlaczego Indianom zakazano w Peru żucia i uprawiania koki? Z tych samych powodów, dla których popularna niegdyś wszędzie konopka stała się wyklęta. Alkohol, podobnie jak wprowadzony pieniądz, stał się prawdziwym władcą Europy. W milionach pubów czy knajp – takich jak ta – można się otumaniać płynnym świństwem, bo na tym stoi gospodarka całych państw. Koncerny i kartele! Prohibicja? Toż to był wymysł odbudowy amerykańskiej gospodarki! Może zaprzeczysz? Piwsko – Siemaszko wydął z obrzydzeniem usta – stanowi podstawę niemieckiej jedności narodowej! Nie mam racji? Nasze prastare obrzędy, modlitwy, obyczaje wiązały się z cannabis, nie z alkoholem! – A wino? – Inżynier zauważył kątem oka, że do kawiarni wkracza Antoni Julian Berdo. – Co na to powiesz? Przecież Dionizosa nie wymyślili kapitaliści! – No jasne, że nie. – Siemaszko przygotowany był na takie pytanie. – Ale konopka pozostawała trwałym, ludowym elementem. Dopiero gdy nastąpiło uprzemysłowienie, wędrówka ludów do miast za chlebem, zmienił się ostatecznie typ cywilizacji. Jak ty byś to powiedział? Jebnij człowieku setę i spierdalaj! Czy nie tak? Następny, 185 proszę! A konopie? Zawsze wiązały się z obrzędem. Pieśnią szamanów. Ludowych zamawiaczy. Wzrostem i ubywaniem Księżyca. Kobiecością. Tryumf alkoholu oznaczał ostateczne wyrugowanie Wielkiej Matki. Zwycięstwo brodatego satrapy, którego wielu idiotów wzięło za boga, bo tak było im wygodniej. – Ostho napiehdalasz. – Inżynier mimo uwag Siemaszki wypił łyk dżinu z tonikiem. – To mi się podoba. Ale to, co łykasz, to chyba nie konopie? – Ach, to majum! – Siemaszako się uśmiechnął. – Prastary wynalazek. Słodki chlebek. Hasz do żucia. Znali to w Isfahanie tysiąc lat temu! A pewnie jeszcze dawniej. Podobno Aleksander Macedoński dodawał to do wina. – No i dlatego skończył tak, jak skończył. – Inżynier najwyraźniej zmęczony był już teoriami Siemaszki. – W sumie taki sam speed jak ecstasy albo inne gówno. Chemia, nic więcej. Czy ty naprawdę wierzysz w te wszystkie bhednie? Się szphycujemy. A jak się napakujesz, gadasz bzduhy. Wielka Matka? Kobiecość? Księżyc? I co jeszcze? Siemaszko nie był obrażony. Poczuł tylko – jak Apostoł Paweł w Efezie – że przemawia do kogoś, kto nie jest w stanie go zrozumieć. – Idę się odlać – oświadczył Inżynier – a ty się popatrz na naszego naczelnego pedała. On też jest zaphoszony! Dopiero teraz Siemaszko zauważył Berdę, który usiadł samotnie po drugiej stronie sali. I zrozumiał nagle sens ostatniego zdania Inżyniera: Mateusz nie zaprosił go na sesję do teatru. Wstając od stolika i udając się w kierunku Berdy, Siemaszko poczuł związaną z tym drobną, choć mało istotną satysfakcję: przynajmniej w czasie fotograficznej sesji nie będą wybrzmiewały na scenie głośno i co chwila słowa „kuhwa” i „piehdolę”! Chciał właś- 186 nie o tym zakomunikować Berdzie, ale ten, uśmiechnięty, podał mu serdecznie dłoń i przeszedł natychmiast do ofensywnych pytań. – Co słychać w Akademii? Miałeś jakąś wystawę? A jak tam dzieci? Żona? Siemaszko zreferował sprawę krótko i rzeczowo. Pewnie po to, by na koniec móc się rozwodzić na temat swojej ulubionej i najmłodszej córki, która na dzień przed własnym ślubem rzuciła wszystko i wstąpiła do nowicjatu. – Tereska do zakonu... – Berdo nie ukrywał zdziwienia. – Najpiękniejsza z twoich dziewcząt z ogoloną głową śpiewa psalmy. Co jej do łba strzeliło? W dzisiejszych czasach? Siemaszko wzruszył ramionami. – Właśnie w dzisiejszych czasach. Może ona jedna zrozumiała, czym jest dar wolności. – W klasztorze. – Berdo zaśmiał się. – Czy to możliwe? – Jak najwięcej rzeczy i doznań, w jak najkrótszym czasie, za jak najmniejsze pieniądze. – Siemaszko każdy wyraz akcentował, stukając puszeczką po cygaretkach Okassa Zarotto w blat stolika. – Tak rozumiecie wolność! Promocja, przecena i okazja to Ojciec i Syn, i Duch Święty razem. Tymczasem nikt nie zauważa, że popychany, przynaglany, zanęcany, poganiany, przymuszany wreszcie przez sforę sprzedawców człowiek biega w kółko coraz szybciej i szybciej, jak muł w kieracie, aż do zdechu. To znaczy do momentu, w którym przestaje być nabywcą. Ona może tam malować, grać na skrzypcach i uprawiać ogród!!! Kto w dzisiejszych czasach pozwoliłby jej na taki luksus? Mąż? Kochanek? Dzieci? Szef działu w firmie? Emerytalny fundusz? Kredyt hipoteczny? Wolne żarty. – Siemaszako uniósł palec w górę niczym prorok. – Ona ma tam inne zobowiązania, 187 oczywiście, lecz wolna jest od wyścigu, który powszechnie nazywany jest wolnością. Stowarzyszenie Wolnych Sióstr imienia Hildegardy z Bingen powołano właśnie w tym celu: aby kobiety, które nie mają ochoty na żadną z form życia, jakie im oferuje obecne społeczeństwo, aby te kobiety mogły się rozwijać jak ich patronka. No właśnie. – Siemaszko mówił to z satysfakcją, jakby rzecz dotyczyła jego samego. – Ich celem jest doskonalenie danych im od Boga talentów. Właśnie artystycznych i przy-rodoznawczych. – Rozumiem. – Berdo pokiwał głową. – Ale czy nie można tego robić normalnie, poza klasztorem? Siemaszko machnął tylko ręką i sięgnął po następną kosteczkę majum. Cóż bowiem znaczyło w tym kontekście słowo „normalnie”? Może i nawet podjąłby trud tłumaczenia tej sprawy, lecz właśnie od strony toalety nadciągnął Inżynier. Prawą dłonią kiwał Berdzie powitalne – hallo! – lewą zaś przyciskał do ucha telefon komórkowy, w który wykrzykiwał najwyraźniej końcówkę rozmowy toczonej w ubikacji: – Ależ tak, księże Monsignohe! Zapewniam, że ahty-sta będzie zachwycony! Na pewno! Przecież hozumie ksiądz jego niezhęczną sytuację: nie ośmielił się zwhócić do waszej wielebności w ostatniej chwili, niejako hezeh-wowo. Tym bahdziej że wcześniej nie wpadł na tak pho-sty pomysł. No, wstydzi się. Ale ja mogę to zhobić niejako w jego imieniu, w końcu phacuję w Instytucie Sztuki, phawda? Oczywiście, księże Monsignohe, to wielki i oghomny phojekt: ad maiohem Dei glohiam! Co do faktów: nie wyobhażam sobie, aby nie zaphoponował wielebnemu księdzu jakiejś znaczącej holi. Doskonale! No to dziękuję w imieniu sztuki i miasta! 188 Mówiąc to, Inżynier ciężko opadał na krzesło vis-?-vis Berdy, wyłączył wreszcie telefon, skinął na barmana, prosząc o następny dżin, i ryknął śmiechem. - A to dopieho mu zajachałem! Przecież malarzyna nie będzie mu mógł odmówić! Któż by się ośmielił? Sam przewielebny ksiądz Monsignohe zgodził się przyjść na sesję! - No, no - mruknął Berdo - bankowo przy orderach. - Właśnie. - Inżynier omal nie podskoczył. - Pełna gala! Zapewne - spojrzał na zegarek - już zahaz zacznie się ubiehać! - Wiesz co, Inżynier? - Siemaszko przerwał, by zamówić podwójne espresso i wodę mineralną. - Znam cię od lat, oglądam wszystkie twoje świństwa, jawne i skrywane, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Dlaczego mu to robisz? Po co? Skoro nie znosisz Mateusza, przebij go swoją sztuką, nie intrygą. I to w dodatku głupią. Aż tak cię boli, że cię nie zaprosił do swojego przedsięwzięcia? A niby czemu miał to zrobić? Blatujesz dziennikarzy, każdą jego wystawę obsmarowujesz ich piórami po matuszce, a kiedy dostał nagrodę w Nowym Jorku za Umarłą klasę, sam napisałeś - jeden jedyny raz pod własnym nazwiskiem - że to zdechła klasa, bo zdechłe jest malarstwo! Może poczekałbyś, aż obraz będzie gotów? Co cię tak niepokoi? Złości? - Kuhwa. - Inżynier podniósł głos. - Czy nie wydzwaniał dziś po wszystkich, że Fhanek leży w Akademii i że nadal bhakuje mu Dwunastego? - Fakt - sucho potwierdził Berdo - do mnie też dzwonił. - I co z tego? - Siemaszko nie dawał za wygraną. -Sam już na pewno kogoś znalazł. A nawet jeśli nie, wciskać mu coś takiego? Tak, jesteś świnia, a twoja sztuka - może po raz pierwszy należy to powiedzieć głośno - 189 to zwykły szajs. Słyszysz, Inżynier? Szajs! I tego znieść nie możesz. To cię boli. Trzy pociągnięcia pędzlem Mateusza wymagają więcej umiejętności i polotu niż twoje głośne w mediach bździny. – Co masz na myśli? – sucho zapytał Inżynier. – Wszystko – odparł Siemaszko – od początku. Trzydzieści zamalowanych na czerwono płócien, pociętych w paski brzytwą. Czy to nie idiotyczne? Jasne, że idiotyczne. Ale któż odważyłby się powiedzieć, że to bez sensu? Któż miałby w sobie tyle z ryzykanta, żeby nie załapać się do ekspresu z napisem „nowoczesność, młodość”? Każdy chce jechać szybko i wygodnie! Twój cykl – podpaski świata – był obrzydliwy! W dodatku: sfałszowany. Media się podniecały, że zebrałeś je na śmietniskach, w hotelach, burdelach i szaletach europejskich stolic! A jak było? Zamówił je w hurtowni. – Siemaszko zwrócił się do Berdy. – Popryskał farbą, pomiął i poprzyklejał do płócien i do desek! Taki spryciula! „Kobieca khew miesięczna tyle ma odcieni, ile odcieni ma blask euhopejskich methopolii. I mhoczności. Dlatego zastanawiałem się, czy nie zatytułować mojego cyklu khew Euhopy, ale w ostateczności na to nie poszedłem, żeby nie hobić polityki. Moja sztuka jest photestem przeciw zniewoleniu kobiet przez natuhę, nie politykę”. Czy nie tak mówiłeś? – Siemaszko wycelował palcem w pierś Inżyniera i pchnął go delikatnie. – I czy nie tak podpaski zdobywałeś? – Możesz mi skoczyć wiesz gdzie, bo na to wszystko sham. – Inżynier był opanowany. – Ale mówi to facet – zwrócił się do Berdy – któhy przez dwadzieścia pięć lat zaklejał blejthamy dywanami! – Pierwsze słyszę – zdziwił się Berdo. – Jak to, nigdy nie widziałeś tych jego pasków? 190 – A tak. Może raz. – Wiesz, jak nazywali go na bazahach? Ścieha! Bo skupował wszystkie stahe chodniki i dywany! Potem ciął je na wąskie paski i naklejał na płótno: poziomo lub pionowo. Pionowo albo poziomo. Nigdy żadnego skosu. Tu szlaczek, tam piehdaczek! Malewicz z Koziej Wólki! Ile to od ciebie, głupku – zwrócił się do Siemaszki – nabha-łem tych gówien do muzeum? Czekają w piwnicy na powódź, bo nawet szkoda papiehu na photokół zniszczenia. Dawno zjadły je mole. A każdy, kuhwa, za pahę tysięcy. Nie mól, ale wyklejanka! – Zachichotał. – Gdyby nie ja – Siemaszko uśmiechnął się do pustej już filiżanki – to mógłbyś zostać cieciem w archeologicznym, nie wielkim dyrektorem muzeum współczesnej sztuki. Zresztą – popatrzył na Berdę, jakby szukał jego aprobaty – czy jest coś głupszego niż taka nazwa? Muzeum współczesne? – Tehaz to, kuhwa, ściemniasz. Co ty mi w życiu załatwiłeś? Paczkę kondomów za komuny! Nawet w Pewek-sie nie miałeś chodów, a co dopieho później! Jesteś, Siemaszko, śmieciem, zwykłym ćpunem, nie ahtystą. Heszta to też phowincja. Sama wiocha! No to wynocha. – Inżynier pokazał Siemaszce ręką drzwi, choć mogło to oznaczać także sąsiedni stolik. – Tamtego wieczoru – Siemaszko mówił teraz wyłącznie do Berdy – przyszedł do mnie roztrzęsiony, napity jak bąk, spuchnięty od trzydniówki. „Bhachu, daj coś do łba, bo wymiękam!” Co jest?, pytam. „Ten kuhewski kon-kuhs. Sam już nie wiem!”. – To było nowatorskie. Przyszły dyrektor miał być artystą i oprócz programu przedstawić własny autorski projekt nowego cyklu, takiego, żeby powalił stolicę i Europę na kolana. Wyobrażasz sobie? – Siemaszko nachylił się do Berdy. – Własny program 191 instalacji. A tu – już wszystko było. „Bielizna więzienna, kuhwa, była, szczyny w nocnikach przezhoczystych, lalki z kaktusem w piździe albo w dupie, balonik na uwięzi z huską piosenką, skhobanie kahtofli też już było, tak samo jak skhobanki sfilmowane ukhytą kamehą, embhio-ny w fohmalinie były, i stahe baby w phosektohium z ne-khofilem były przyłapane kamehą, genehał, co wali konia, też już był, a nawet phoboszcz, co się modli zamiast do Matki Boskiej do pohthetu Evity Pehon też już był” – słowem, dużo bryndzy, lecz żadnych widoków pinindzy! No to mu powiedziałem, jaki ma pisać prodżekt – ciągnął Siemaszko – prosty, bardzo drogi, ekologiczny, międzynarodowy, wielkomiejski, a przede wszystkim do rozwoju, kontynuacji, jak brazylijski serial. I powiedziałem: „City Air” to twoja przyszłość. Nie pojął – wyobrażasz to sobie? Nie kumał. Nic nie jarzył. Więc mu podyktowałem wszystko, najpierw parę stron preambuły: sztuka ma być otwarta na miasto, a miasto ma wchodzić w sztukę. Najlepiej to sobie wyobrazić w postaci gigantycznej hali, całej ze szkła, z rozsuwanymi ścianami. Kiedy je rozsuwasz, miasto faktycznie wchodzi do środka: huk, hałas i spaliny są już wewnątrz. Kiedy zamykasz, wewnętrzność staje się zewnętrznością. Nic więcej w środku by nie trzeba, gdyby nie ta cholerna mieszczańska konserwa, tak mu podyktowałem, która domagać się będzie nieustannie, by za pieniądze podatników coś tam wszelako w środku stało. Ale co, kuhwa, tam postawić, biadolił i biadolił. No więc wtedy dałem mu ten największy w historii naszego miasta – ba, kraju – prodżekt. „City Air”. Wielkie – trzy razy na dziesięć metrów sześciany ze szkła. Hermetycznie i komisyjnie zamykane: na przykład pierwszy sześcian – Warszawa, Aleje Jerozolimskie, dziesiąta rano, dziesiąty czerwca tego to a tego roku. Zamplombowa- 192 no powietrze komisyjnie: skromna tabliczka z nazwiskami świadków. Oczywiście spontanicznych przechodniów. Drugi sześcian – powiedzmy – Kraków, Rynek pod pomnikiem Mickiewicza, jedenasty listopada, trzecia po południu. I tak dalej, i tak dalej. Wyobrażasz sobie te możliwości? Te kontakty? Te wymiany? Te zabiegi burmistrzów, prezydentów, przewodniczących rad – że oni też by chcieli, też zapraszają, też chcą dołożyć cegiełkę do jedynej na świecie kolekcji „City Air”? Wygrał. A teraz co w nowej hali wielkiej jak lotnisko stoi w długich rzędach? Sześcian za sześcianem, ze dwieście identycznych pudeł. Tokio, Łódź, Toronto, Bruksela i tak dalej! Za trzy albo cztery lata budynek muzeum będzie musiał być poszerzony i wydłużony. Jak to mówi Sokrates? Hellada jest wielka, przyjacielu, i są w niej ludzie dzielni, ale są też i liczne ludy barbarzyńskie. – Wiem, wiem. Mnie to się nawet podobało na początku. –Berdo uśmiechnął się. – No bo jak odróżnić powietrze z Tokio od tego z Moskwy? Ale potem... – Co potem? – warknął Inżynier. – Nuda – spokojnie odparł Berdo. – Nuda coraz większa. Jedynie koncept bawi, tyle że prędko się człowiek orientuje, jakie to infantylne. – Czy powiedziałem, że to mądre? – Siemaszko zatarł dłonie. – Ja twierdzę, primo, że tylko takie prodżekty wówczas przechodziły i do dziś przechodzą, secundo, że nawet tego sam nie wymyślił wielki nasz pan dyrektor! – Ty luju – krzyknął Inżynier – będziesz to odszczekiwał w sądzie! Biorąc zamach prawą dłonią, nie doprowadził jednak do spoliczkowania Siemaszki: stolik się przechylił, na podłogę upadły naczynia, brzękło tłuczone szkło, a sam Inżynier omal nie stracił równowagi na swoim krześle. 193 – Panowie! Paaanowie! Wszystko to minie – Berdo ich na wszelki wypadek rozdzielił – ale nie tak znów prędko – dodał po chwili, gdy barman zaczął sprzątać stłuczki. – To przecież oczywiste, że nasze czasy oznaczają – przynajmniej w sztuce – regressus ad infinitum. Cała tęcza naszych rozmaitych kultur ludzkich zapadnie się ostatecznie w pustkę przygotowaną przez nasze szaleństwo! Jesteśmy świadkami jedynie pierwszych tąpnięć. A wy chcecie już dyskutować o rezultatach. Inżynier, opierając się o blat stolika, powstał i Berdo – myśląc, że jest to dalszy ciąg akcji – także powstał, w ten sposób obaj powitali właśnie wchodzących do kawiarni Maska Jana Wybrańskiego i doktora Lewadę. W trakcie ogólnego powitania Inżynier natychmiast odciągnął na bok Wybrańskiego i coś mu szybko perorował, wreszcie zmusił go niemal, aby usiedli przy odległym stoliku, na co właściciel firmy Festus & Felix niechętnie, ale przystał. – No i o czym tu rozmawiacie? – spytał Lewada. – Ja mogę tylko o cholernych korkach! Kto będzie Judaszem? Może wylosujemy? – To jest najlepsze, co usłyszałem przez ostatnie dwa kwadranse. Oni nic tylko się kłócili o sztukę, ale głupio, bez polotu. – Berdo westchnął. – Nie jak Irzykowski z Boyem! – Właściwie mówiliśmy o pieniądzach, tak jak ci dwaj teraz. – Siemaszko ruchem głowy wskazał na Wybrań-skiego, który częstował właśnie Inżyniera cygarem. – A ty skąd wiesz, że mówią o pieniądzach? – zdziwił się Lewada. – Bo znam Inżyniera. Gdy tylko w mieście pojawi się jakikolwiek projekt niezwiązany z jego firmą, a raczej osobą, natychmiast zgłasza swój i goni po sponsorach. 194 Na wszelki wypadek. Nawet jeśli nic nie uzyska, przynajmniej już na starcie obsmaruje konkurencję. Wiecie o czym teraz mówi Wybrańskiemu? Że pomysł wieczerzy jest poroniony i staromodny jak babki gacie. I że powstanie kicz. A w związku z tym, jeżeli firma Festus & Fe-lix cokolwiek w tej sprawie chce uczynić, popełnia błąd: recenzje będą nieprzychylne. – Rany boskie! Wy tu tak zawsze? – Lewada zamówił kawę. – W SPATiF-ie nie rozmawialiśmy o pieniądzach! – Ani o zamachach – dodał Berdo. – Czy można przewidzieć, jakie będą recenzje za trzy, no, może cztery lata, gdy obraz będzie ukończony, skoro nawet nie jest rozpoczęty? A o zamachach mówią w radiu tyle, że musiałem je wyłączyć. Było coś jeszcze? – dokończył Lewada, by zaraz dorzucić: – No, a co mówiliście o sztuce? – Że jest marna – podjął Siemaszko – bo czegoś w niej brakuje. Dopiero dzisiaj, przed kwadransem to zrozumiałem. Wiecie czego? W fugach Bacha śledzimy z zachwytem temat. Znika jak nitka w ściegu krzyżykowym. A gdy ginie, mamy go wciąż w pamięci i z napięciem oczekujemy jego powrotu. Kiedy wraca – bo taka jest zasada fugi – czujemy radość z powodu maestrii jego przetworzenia. I najmocniej z tego, że się znów pojawił. – Pięknie powiedziane – ocenił Berdo. – Trafiłeś w samo sedno. – To nie ja, to Miciński – wyznał ze smutkiem w oczach Siemaszko. – No, rzeczywiście, spójrzcie na ich stolik. – Berdo zmienił wątek. – Inżynier coś mu przekazuje! – Idę o zakład – szepnął Siemaszko – że to jakiś nowy prodżekt Inżyniera. „Bhakuje mi tylko pół miliona, więc możesz mnie zasponsohować!” Ale wiecie co? To aż dziwne: 195 on na ogół uzyskuje pieniądze, mimo że nigdy nie używa słowa „proszę”. - Psychologia. - Berdo z uwagą oglądał teraz blaszaną puszeczkę po cygaretkach Okassa Zarotto, by wreszcie nieśmiało otworzyć ją i szepnąć: - O, to majum! Mogę drobinę? - Nawet całą. - Siemaszko skinął głową. - Więc sądzisz, że on ma opracowany pewien psychologiczny chwyt? - To na pewno. - Berdo odłamał na spodeczku jeden romb majum i włożył w usta jak wstydliwą tabletkę. -Ale istnieje coś takiego - niezależnie od chwytów - jak osobowość apodyktyczna. Timbre głosu, sposób mówienia, spojrzenie, pewna bezczelność. Tylko niewielu ludzi - zdając sobie z tego sprawę - potrafi odmawiać apo-dyktykom. - I awangardykom - dodał Siemaszko. Roześmiali się wszyscy trzej. - Kiedy pomyślę - ciągnął Berdo, żując z zadowoleniem prymkę - ile Wybrański zarobił na wszystkich swoich przedsięwzięciach, czasami robi mi się słabo. Także z zazdrości. - Chciałeś powiedzieć: na przekrętach - rzucił natychmiast Siemaszko. Lewada nie wytrzymał. - Czy każdy, kto w naszym kraju ma pieniądze, musi być od razu złodziejem? Przekręciarzem? To brzydka cecha w nas, którzy niewiele mamy. Syndrom homo so- vieticus. - To raczej sfera faktów - odparł Berdo - a te nie wszystkie są nam znane. Chcę powiedzieć, że niektóre przedsięwzięcia mojego byłego pryncypała budzą zastrzeżenia. Ale czy po to dzisiaj tu siedzimy? 196 - Niektóre? - parsknął Siemaszko - Szczególna arytmetyka! Pamiętacie Szczęśliwą Flotę? Na każdych stu staruszków zabranych w rejs co najmniej kilku odwalało kitę! Festus & Felix miał premię od sztuki. Kiedy krzywa zgonów z rejsu na rejs zaczęła rosnąć, wszczęto śledztwo. Wtedy Wybrański przerzucił się na inne, bardziej dochodowe rzeczy. - Nie wierzę. - Lewada był sceptyczny. - Ilu staruszków musiałoby umrzeć, żeby zbić kapitał? To pomysł jak z horroru. Ale słaby. - Prawdziwy kapitał - głos zabrał Berdo - zbił, jak wiemy wszyscy, na pajomacho. Andyjskich ziołach sprowadzanych do nas via Londyn. Nie wiem, czy rzeczywiście podnosiły potencję, ale czy pamiętacie ten szał? I jego pierwszy kolorowy magazyn „Pajomacho”? Gdyby nie viagra, ciągnąłby to dalej. Ale był nie w ciemię bity. Natychmiast odkrył i sprowadził nowe zioło: na raka i prostatę. Magazyn „Ticcacora” co tydzień donosił o cudownych uzdrowieniach beznadziejnych przypadków. I te wywiady z uszczęśliwionymi rodzinami! Tajemna wiedza zakonników i andyjskich Indian plus reklama równa się ponad sto milionów rocznie. - Netto czy brutto? - spytał Lewada. - To bardzo proste wyliczenie - kontynuował Berdo - torebka ticcacory kosztuje czterdzieści złotych i starcza mniej więcej na miesiąc. Przeciętny zainteresowany kupuje ją przez trzy miesiące - zanim umrze lub zanim stwierdzi rozczarowany, że jego stan zdrowia w ogóle się nie poprawia. Wyda więc sto dwadzieścia złotych na zioła plus co najmniej trzydzieści sześć na trzy kolejne numery magazynu. Razem sto pięćdziesiąt sześć złotych. Bene. A teraz przemnóżcie tę sumę przez mniej więcej półtora miliona chorych lub obawiających się choroby 197 ludzi. Daje to sumę ponad dwustu trzydziestu milionów złotych wpływu rocznego brutto. Po odjęciu czterdziestu procent podatku pozostaje jakieś sto czterdzieści milionów złotych. Nawet gdyby wszystkie koszty własne – reklama, transport, hodowla, sprzedaż – wynosiły połowę tej sumy, a wiem, że jej nie przekraczają, na tacy zostaje ponad siedemdziesiąt milionów złotych netto. Po kursie uśrednionym trzy koma osiem stanowi to około osiemnastu milionów euro rocznie. Co najmniej od dwunastu lat. Jedynym, czemu się dziwię, jest to, że on chodzi bez ochroniarza. Magia cyfr przez moment utrzymała ciszę przy ich stoliku. – Ja wiem, jak wyglądają te plantacje. – Siemaszko westchnął. – Też przez pewien czas dla niego pracowałem. Ale nie zdążył nic powiedzieć na temat uprawy ticcaco-ry, jako że Jan Wybrański – pożegnawszy się z Inżynierem, który niemal natychmiast wyszedł z kawiarni – podszedł do ich stolika i dosiadł się bez ceremonii. – Wszyscyśmy tutaj dyskutowali, czy Inżynier wydębi od ciebie jakąś forsę, czy też nie. I na jaki projekt. – Nigdy nie odpowiadam na takie pytania – chłodno, ale z uśmiechem odpowiedział Berdzie. – Przecież wiesz, bo dla mnie pracowałeś. Zamówiłem dla nas butelkę szampana, bo zaraz mamy iść, prawda? A swoją drogą – kto by się spodziewał tych wybuchów? I zaraz ognie przed meczetem? Zbyt dobrze zrymowane. Natychmiast rozpętała się dyskusja o dżihadzie i McDo-naldzie, której nie będę relacjonował, ponieważ wolno, acz nieuchronnie zbliżamy się do końca tej kroniki. Powiem ci tylko, że nawet Siemaszko – w pewnym momencie – umoczył usta w kieliszku z szampanem. Tak się kłócili. 198 Teraz idźmy jeszcze przez chwilę za Davidem Robert-sem, który na dwie godziny przed zmierzchem z wąskiej ulicy Suq Khan, gdzie od lat czterdziestych minionego stulecia znajdował się sklep Słodycze Zelatimo, skręca na schody wiodące w górę pomiędzy ślepymi murami. Prowadzą one do przejścia zamkniętego drewnianą bramą. Jest niewielka, z kołatką poszarzałą od śniedzi. Belki odrzwi pochodzą z czasów rzymskich, natomiast liczne gwoździe podtrzymujące sztaby najwyraźniej wymieniano w ciągu kilku ostatnich wieków. Nie wiem, czy David Roberts zdawał sobie z tego sprawę, ale umówiony listownie (przez tłumacza) z przeorem klasztoru etiopskiego, był pierwszym poddanym Brytyjskiej Korony, który przekroczył jego bramę. Wprowadzony przez odźwiernego mnicha na mały dziedzińczyk, czekając na przeora, zdumiony był tym, co zobaczył. Słowo „klasztor” czy „opactwo” kojarzyło mu się z licznymi budynkami rozrzuconymi wokół świątyni jak w starej Anglii, Szkocji lub Hiszpanii. Tu, w ciasnej przestrzeni zamkniętych murów, ujrzał coś w rodzaju glinanych chat – eremów, z których wyglądali ciemni, wysocy, tajemniczy ludzie w długich szatach. Unosząca się nad tym wszystkim kopuła przepuszczała jeszcze dość światła, by dostrzec piękno ich smukłych sylwetek i głów. Z powodzeniem mógłby ich narysować w orszaku królowej Saby zmierzającym tu, do tego miasta, za panowania Salomona. W momencie gdy do gościa podszedł przeor i opłacony wcześniej tłumacz, Roberts usiłował przypomnieć sobie daty panowania wielkiego monarchy. Na próżno. Pamięć go zawiodła i pozostało coś jak z opowieści elfów – „dawno, bardzo dawno temu”. Tak właśnie poczuł się, gdy słowa powitania wygłosił przeor. Wiedział, że jest to amharski, który w Etiopii 199 zastąpił starożytny język gyyz. Nie rozumiał niczego. Ani jeden wyraz nie był podobny do czegokolwiek, co w swoim życiu słyszał. Podobne wrażenie miał tylko raz: gdy podczas swej podróży przez Hiszpanię spotkał kilku pijanych, wściekłych na karczmarza Basków. Nie wynikało z tego jednak, aby Baskowie mieli cokolwiek wspólnego z Etiopczykami. Najpierw wysłuchał informacji, że tu, pod nimi, gdzie właśnie stoją, znajduje się krypta świętej Heleny, matki cesarza Konstantyna. David Roberts wyraził zaskoczenie: był już w Bazylice Grobu i także w krypcie cesarzowej, dokąd się schodzi, idąc krużgankiem w prawo od Kamienia Namaszczenia. Wchodząc tu, od uliczki Suq Khan, nie przypuszczał, że jest tak blisko Bazyliki Grobu. Przeor wyjaśnił, że obecny klasztor był kiedyś częścią wielkiej bazyliki Konstantyna. Spalonej przez Persów w 614 roku, odbudowanej, a następnie zrównanej z ziemią w 1009 roku przez kalifa Hakima. Po chwili dodał, że drzwi, na które wskazuje, prowadzą właśnie do obecnej bazyliki, mnisi etiopscy mogą tam wchodzić w ustalonych porach dnia i tygodnia, oprócz nich modły sprawują bowiem regularnie Koptowie, Grecy i Ormianie. David Roberts nie wyraził zaskoczenia tym, że Etiopczycy nie są członkami Kościoła koptyjskiego, jak myślał, ponieważ nie chciał okazać własnej ignorancji. Zapytał natomiast, czy to oznacza, że stoją dokładnie nad miejscem, gdzie cesarzowa Helena odnalazła drzewo krzyża świętego. Usłyszał potwierdzenie. Następnie udali się do jednej z glinianych chat. Była to cela przeora; całe wyposażenie wnętrza stanowiły łóżko, stół, jeden taboret, miednica na 200 krzyżakach z drewna i wąska szafka. Właśnie z tej szafki przeor wydobył księgę. Był to niegdyś zwój papirusu, który pocięto na kwarty i starannie naklejono na deseczki. David Roberts uważnie słuchał wyjaśnień tłumacza, lecz – prawdę mówiąc – myliły mu się poszczególne fragmenty Ewangelii koptyjskich, Ewangelii Bazylide-sa, Ewangelii Tomasza, Ewangelii Jana, Ewangelii Dwunastu. Podobnie jak alfabety, wśród których najmniej było greki. Po prezentacji przeor schował księgę, ucałowawszy ją uprzednio, ale wyciągnął z szafki jeszcze coś: był to pojedynczy papirus naklejony jak poprzednie na deseczkę. Wokół przedziwnego żuka z człowieczą twarzą, nabazgranego jakby ręką pięciolatka, biegły koptyj-skie litery. Żuk był obły, w swojej lewej kończynie trzymał rodzaj pasterskiej laski. U góry narysowano trzy poprzeczne linie, a na drugim końcu koło przedziurawione w czterech miejscach. – To jest amulet – wyjaśniał tłumacz słowa przeora. – Przedstawia króla Dawida z harfą w dłoni. Napis w języku Koptów oznacza zaklęcia przeciw chorobie oczu i duchom. Pochodzi z drugiego wieku. Może być tu przechowywany, ponieważ został poświęcony, a także dlatego że wśród koptyjskich słów znajdują się zapisane trzy słowa w starożytnym języku Etiopczyków gyyz, choć alfabetem koptyjskim. David Roberts zapytał, jakie to słowa. – Oko, wiatr, pustynia – usłyszał. – Dlaczego Koptowie, którzy byli prawdopodobnie już wówczas chrześcijanami, na amulecie wyobrazili króla Dawida z harfą, a nie na przykład któregoś z apostołów? – zapytał Roberts. Po dłuższym milczeniu przeor odparł, że starożytna magia często odwoływała się do Mojżesza, Dawida oraz 201 Salomona. Ich wizerunki widnieją na wielu amuletach. Ten przechowywany w ich klasztorze jest jednym z najdawniejszych. Więcej przetrwało amuletów z brązu, miedzi, kamienia niż tych na papirusie. Nie wiadomo, czy twórca amuletu był chrześcijaninem, czy też nie. Wizyta dobiegała końca. Już na małym dziedzińcu Da-vid Roberts zapytał tłumacza, czy może zadać jeszcze jedno pytanie. Przeor skinął głową. – Na jakiej podstawie sądzi się, że Arka Przymierza przechowywana jest w jednej z chrześcijańskich świątyń w Etiopii? – W czasach krzyżowców – odpowiedział przeor – był tu klasztor. Większy niż nasz obecny. Pewnego dnia znaleziono w skryptorium zwój w języku gyyz. Była tam opisana droga Arki z Jerozolimy do Sudanu, a stamtąd w górę Błękitnego Nilu, aż do jeziora Hayle, skąd wypływa. Krzyżowcy chcieli tam wyruszyć małą drużyną, lecz Jerozolima upadła, księgi i zwoje ze skryptorium nakazał spalić kalif Hakim i pozostało to legendą. Podając przeorowi dłoń, David Roberts miał uczucie, że przez moment znalazł się w innym, dziwnym świecie. Świat ten nie był wymysłem poety ani powieściopisarza: przemawiał naiwnym wizerunkiem króla Dawida, egzotycznymi literami ewangelii, o jakich wcześniej nawet nie słyszał, wreszcie słowami „oko, wiatr, pustynia”, zapisanymi po koptyjsku. Idąc uliczką Suq Khan w kierunku dzielnicy chrześcijańskiej, gdzie miał kwaterę w domu pewnego angielskiego kupca, David Roberts pomyślał, że warto by się kiedyś wybrać do Etiopii. Narysować jezioro Hayle o zmierzchu. Albo kościół Debre Birham Sellasje w Gonderze – stolicy tego państwa. Wiem, że nigdy nie odbędzie takiej podróży. Zbyt wiele zajęć wydawniczych i malarskich zajmie go w Szkocji, po powro- 202 cie. Zostawiając go w fioletowym zmierzchu Jerozolimy, jestem mu wdzięczny w takim samym stopniu co przypadkowi, który sprawił, że któregoś dnia kupiłem poster z reprodukcją jego pracy – tuż za Bramą Jaffy. Tą samą, którą René de Chateaubriand w swojej książce nazwał Bramą Pielgrzymów. Ale Berdo, Lewada, Siemaszko i Wybrański już idą Zaułkiem Teatralnym, obok średniowiecznej apteki, do wejścia przez portiernię. Bruk zaułka jest tak samo niebezpieczny jak nierówne kamienie Suq Khan. Jeśli się nie patrzy pod nogi, można się potknąć i zarobić siniaka albo nawet guza. Na szczęście idą wolno, gestykulują, rozmawiają. Siemaszko obok Lewady, za nimi Wybrań-ski oraz Berdo. Kiedy miną rampę teatru i wyłonią się z lekkiego zakrętu, dostrzeże ich Dwunasty. Rozpozna Berdę – widział go już dzisiaj, jak krążył wokół bazyliki Najświętszej Maryi Panny, mamrocząc coś pod nosem. Ale wie, że jeszcze nie nadszedł jego moment, bo żaden z czterech nie jest Antychrystem. Dwunasty próbuje to zakomunikować czwórce, ale żaden z mężczyzn wchodzących po schodkach do portierni nie zwraca uwagi na miny i gesty człowieka z balonikiem. Zwłaszcza że siedzi oddalony o dobrych dwadzieścia pięć metrów – na parkingowym murku. Siemaszko nucił swoją, zdaje się – pozbawioną sensu, pieśń wstępowania – Jaldabaoth Zozezaz – Zaozoz Jaladabaoth. Parę minut po tej czwórce przed portiernię teatru zajechał bezszelestnie granatowy maybach z lekko przyciemnionymi szybami. Wysiadł z niego kierowca wyglądający na podrostka i drugi asystent księdza Mon-signore, równie młody. Otworzył tylne drzwi i podał wielebnemu dłoń. Odziany w skromną białą sutannę i takiego samego koloru buciki z krokodylej skórki 203 Monsignore rozejrzał się dookoła i dostrzegł Dwunastego, który właśnie uniósł się z murku i ruszył w kierunku samochodu. – Dajcie mu grosz – polecił asystentom – i weźcie z bagażnika wino. – Po czym, nie oglądając się za siebie, ruszył po schodkach, trochę zdziwiony, że nikt nie wita go w drzwiach. Dlaczego ciągle w twoich e-mailach znajdowałem pytanie o księdza Monsignore? W naszym mieście jest około trzystu księży, którzy swoją codzienną trudną pracę wykonują co najmniej poprawnie. Pośród nich można wymienić po kilku wybitnych duszpasterzy, teologów, społeczników, naukowców. Naprawdę Pismo mówi prawdę, uwierz – można ich poznać po owocach. A ty – jak dziennikarze – nic, tylko Monsignore! Przecież wiesz, na czym to polega. Tych trzystu nie jest atrakcyjnych dla ekranu czy gazetowej szpalty. Ten, kto solennie wypełnia swoje obowiązki, jest pozytywnie nudny. Co innego ksiądz Monsignore! Wystarczy, że naubliża Żydom, wytoczy komuś proces, napisze donos na Jana Nowaka-Je- ziorańskiego lub sam zostanie oskarżony przez matkę ministranta – już się kręci! Pszczoła, która ukąsiła najmłodszego z braci Oczków, rzeczywiście wyfrunęła – zapewne rozjuszona – z butelki po winie Monsignore, rozjechanej oponą ich malucha. Kiedy posłałem ci fotografię takiej naklejki, nie mogłaś wyjść ze zdumienia: jak to możliwe, by handel alkoholem propagowany był przez Kościół katolicki? „Znasz--li ten kraj…”? – odpowiedziałem ci natychmiast i byłaś lekko urażona, więc teraz spytam: czy w twoim już obecnie Nowym Jorku któryś z kapłanów katolickich sprzedaje whisky ze swoim wizerunkiem, nawet jeśli jest Irlandczykiem? Nie sadzę również, aby fotografował się 204 w mudurze z dystynkcjami admirała, których mu nikt nie przyznał: miejscowy biskup na pewno wysłałby go na terapię, jeśli nie wprost do czubków. Ale dość o tym: skoro molestowałaś o Monsignore, teraz wystąpi w pełnej gali. Jak wynikało z tego, co usłyszeli Berdo i Siemaszko z rozmowy Inżyniera, zgodził się natychmiast. Dlaczego? – można by zapytać, skoro nie było to zaproszenie zbyt grzeczne i uprzejme. W ostatniej chwili? I ewidentnie z ławki rezerwowych? Nie chcę tu spekulować: podam fakty. Mniej więcej rok przed spotkaniem na teatralnej scenie ksiądz Monsignore popadł w nowe tarapaty. Tym razem nie była to sprawa efebofilii1, mercedesów, maybachów, bankietów, orderów, tytułów, udziałów w spółkach, własnych pomników, gromienia Żydów, Rosjan czy poniżania wielu partii politycznych. Zadziałał – moim skromnym zdaniem – palec Boży i właśnie dlatego ksiądz Mon-signore był w lekkiej defensywie. Wyobraź sobie taką scenę: w jego kościele, podczas przeistoczenia wina w Krew Chrystusa, a chleba w jego Ciało, oczy wiernych, zamiast spoglądać na kielich lub – jak to tradycyjniej bywa – po prostu w dół, kierują się ku górze, wprost do sufitu, tam gdzie hanzeatycki gotyk zamknął sklepienia przed paruset laty. Dochodzi stamtąd silny szelest: coś jakby powiew skrzydeł wielkiego ptaka. Dzwonią dzwonki ministrantów, formuła jest wypowiadana, a tutaj jakby wszyscy o tym zapomnieli i patrzą w górę, wielu zaś z rozdziawioną ze zdumienia gębą. 1 Jest to określenie najwybitniejszego seksuologa kraju, który wypowiadał się konkretnie na temat nieszkodliwości pocałunków księdza z ministrantami. 205 To, co widzą, jest im nieznane. Nie mogą tego ani nazwać, ani skojarzyć z żadną rzeczą, którą widzieli w swoim życiu. Frunący pod sklepieniem zwój – sporych rozmiarów – wygląda raz jak zamknięty tubus, rura, to znowu niczym plakat, by za moment przybrać formę rozwiniętego pisma Tory. Kiedy idą do komunii, jest jeszcze gorzej: widzą, jak zwój ląduje pod samym tabernakulum, u stóp ołtarza. Rzecz jasna, msza dobiega końca, błogosławieństwa już wybrzmiały, kościół powoli pustoszeje, lecz to, co fruwało pod sklepieniem, jest już tematem rozmów w mieście. Gdy po wyjściu wszystkich wiernych ksiądz Monsigno-re każe dwóm ministrantom podnieść to coś z posadzki i przynieść do siebie na plebanię, czuje bezczelną prowokację. Same hebrajskie litery! – Żydki się mszczą – szepce do Jasia i do Krzysia. – Spalcie mi to natychmiast! Polecenie zostaje skrupulatnie wykonane. Prawdopodobnie gdyby ksiądz Monsignore przykładał się w seminarium lepiej do lekcji z Biblii, pamiętałby Księgę Zachariasza. Lecz nie pamiętał. Może dlatego właśnie, parę miesięcy później, gdy sytuacja powtórzyła się co do joty, ledwie spojrzał w zwój. Tym razem tekst był po łacinie, lecz on nie pragnął go przeczytać i – jak poprzednio – strawiły go płomienie. Nadkomisarz Zawiślny zaproszony na kolację obiecał schwytać sprawców, lecz równie dobrze ofiarowywać mógł Niderlandy. Trzeźwo zażądał, aby następnym razem corpus delicti zachowano. W mieście krążyły już fantastyczne plotki na temat zawartości zwoju, których streszczać się nie ośmielam. W zakonnym periodyku jezuitów – jak gdyby nigdy nic – ukazał się esej biblisty profesora Świdra na temat pro- 206 roctw Zachariasza. Po części przedrukowały go gazety, wybiórczo oczywiście i tendencyjnie. Z długiego, pełnego erudycji tekstu wyjmowano najczęściej dwa aspekty: po pierwsze, frunący zwój był absolutnie wyjątkowy. W Biblii latają ptaki i anioły, lecz nigdy – poza właśnie tym zdarzeniem – zwoje pisma. Po drugie, ważny był komentarz. Anioł, który ukazał Zachariaszowi zwój „unoszący się w powietrzu”2, mówiąc o „złodziejach” i „krzy-woprzysięzcach”, na myśli miał tych ludzi, którzy przywłaszczyli sobie pieniądze powierzone im na odbudowę Świątyni w Jerozolimie. Lub tych, którzy deklarowali pokaźne sumy, a potem nic nie dali. Rzecz rozgrywała się w świętym mieście, po powrocie Żydów z babilońskiego wygnania. Gdy jeden z dziennikarzy użył słowa „cegiełka”, zawrzało. Wprawdzie ksiądz Monsignore nie miał nic wspólnego z akcją wielebnego ojca dyrektora, który przed laty – dla ratowania stoczni w naszym mieście – rozprowadził był w całym kraju kilka milionów cegiełek (już nie pamiętam, wybacz, po ile były złotych) i nigdy się podobno z owej akcji nie rozliczył, fakty te połączono w komentarzach. Dowcipny autor miejscowej bulwarów-ki rzecz ujął tak w tytule: List do stoczniowców z nieba. Złośliwcy – których nigdy nie brakuje – pisali też o długach, jakie ksiądz Monsignore rzekomo miał pośród jubilerów produkujących bursztynowe cacka, w związku z ambitnym planem przyćmienia króla Prus: niemiecki monarcha miał Bursztynową Komnatę, ksiądz Monsig nore 2 „To jest przekleństwo, które zawisło nad całym krajem. Według niego zostanie każdy złodziej i każdy krzywoprzysięzca stąd wytępiony. Pozwolę mu działać – wyrocznia Jahwe Zastępów – a spadnie na dom złodzieja i na dom tego, kto fałszywą przysięgą bezcześci moje imię, wtargnie do wnętrza i w zgliszcza zamieni przyciesie i mury” (Za 5, 3–4). 207 pragnął wznieść ołtarz w swym kościele z tej właś nie kopaliny. Dwa albo trzy tygodnie przed teatralną sesją zwój znowu się pojawił. Nie podczas podniesienia, lecz po zgaszeniu świec. Według relacji świadków (do których należała pani Zofia Wybrańska), nie zawierał nic innego poza wspomnianym już cytatem z Zachariasza, tym razem w tłumaczeniu księdza Wujka. Mimo to, gdy jeden z ministrantów rozwijał spory rulon, a drugi głośno i powoli, niezbyt sprawnie, zaczął czytać słowa wyroczni Jahwe Zastępów, wśród garstki pozostałych przy ołtarzu wiernych zapanowało pomieszanie. Ktoś radził wezwać natychmiast policję. Ktoś inny raczej telewizję. Nikt nie pamiętał jednak w tym kościele o arcybiskupie. Z zakrystii wrócił się ksiądz Monsignore, mówiąc: – Nie czytać mi tego tutaj, nie! Ale wszystko zostało już przeczytane. Gdy gospodarz świątyni pragnął wziąć zwój z rąk ministranta, Pismo zwinęło się samo i pofrunęło w górę, przez moment le- witując wysoko, pod gotyckim sklepieniem. A potem, jak gdyby przesuwane niewidzialną dłonią Pana, wyfrunęło spokojnie przez uchylony świetlik witraża. Tego wczesnego popołudnia zauważono ów niezwykły zwój w kilku miejscach miasta, lecz pośród tych, którzy go widzieli, nie było zgody co do tego, w których miejscach rulon rozwijał się jak papirus i trwał przez moment nad głowami zdumionych przechodniów niczym reklamowy banner ani jakich był rozmiarów. U Zachariasza miał dwadzieścia łokci długości, dziesięć szerokości. Według biblistów, ówczesny łokieć wynosi naszych czterdzieści pięć centymetrów, łatwo zatem obliczyć, że był na dziewięć metrów długi, na cztery i pół szeroki. Musiałby być ogromny jak plakat firmy Wybrańskiego, czego jednak 208 świadkowie paranormalnego wydarzenia zgodnie nie potwierdzili. Bardzo duży – to określenie, owszem, powtarzało się w relacjach – jak jednak duży, tu zgody już nie było. – Jak prześcieradło – mówili jedni. – Nie, trochę mniejszy – opowiadali drudzy. Lecz jakie prześcieradło? Małżeńskie, znaczy się podwójne? Czy może pojedyncze, kawalerskie? Poza tym wcale nie musiał to być zwój dokładnie taki sam jak u Zachariasza: jedni widzieli tam jakąś listę nazwisk, inni same kolumny liczb, a jeszcze inni twarz księdza Monsignore w wielkiej koronie, lecz nie cierniowej, ale cesarskiej. Według zebranych informacji, zwój fruwający pojawił się w naszym mieście najpierw pod bramą stoczni, tuż nad pomnikiem poległych robotników, później widziano go przy Ratuszu Głównomiejskim, jak powiewał nad fontanną zbrojnego w trójząb Neptuna, najdłużej jednak okrążał Urząd Miejski – zamknięty i nieczynny, bo przecież była to niedziela. Rozumiesz teraz, że ksiądz Monsignore, będąc przedmiotem plotek i kontrowersji, po raz pierwszy nie był z tego zadowolony. Gdyby znów poszło o kolejny order przyznany mu przez dziwnych ludzi, tytuł hrabiowski, efebofilię, nowego mercedesa czy handel winem – machnąłby pewnie ręką i dalej czynił swoje. Jednakże sprawy przybrały inny obrót: zwój Zachariasza w jakiś fatalny sposób ciążył na sercu wielebnego Monsignore do tego stopnia, że nawet nie chciał już wywiadów i pędził dziennikarzy. Może dlatego że po raz pierwszy spotkał się z czymś naprawdę nieprzewidywalnym? I każdego dnia mogło się to powtórzyć? Właśnie z tych powodów – to skromna hipoteza – kiedy zadzwonił doń 209 Inżynier (którego wielebny zapewne nie kojarzył) z propozycją pozowania do Ostatniej Wieczerzy, zgodził się natychmiast. Jakże zdumiony był Dwunasty, kiedy jeden ze sług kapłana wręczył mu kilka drobnych monet, a potem – razem z drugim – dobył z bagażnika limuzyny cztery kartony wina. Ile było butelek? Razem dwadzieścia cztery. Brzęczały delikatnie niczym dzwonki tramwajów, które miały tu kiedyś pętlę, o czym nikt w naszym mieście chyba już nie pamięta. Ale nie otworzono ich na scenie. Poczekaj jeszcze trochę, a dowiesz się dlaczego. Rozdział VIII Flesz Już kiedyś słyszałem tę piosenkę. Skoczną i rzewną równocześnie – jak gdyby wyszła spod pióra Gorana Brego-vicia. Teraz, kiedy powoli zmierzam do końca tej kroniki, powraca do mnie niczym refren i nie daje w gruncie rzeczy spokoju, kładąc się jak światło na opisywanych osobach i wydarzeniach. Dlaczego właśnie ona, ludowa śpiewka o dwóch zwaśnionych rodach, o których nikt lub prawie nikt nie wiedział w naszym mieście nic konkretnego? Cóż mogli nas obchodzić jacyś egzotyczni Obrenovicie i Karadjordjevicie z nieistniejącego królestwa? Może to jednak głos Milana sprawił, że pamięć, podsuwająca nieustannie szereg obrazów z tamtego wieczoru, zatrzymała frazy i nuty ludowej pieśni jako coś, co pozostaje już w niej na zawsze? A było tak: przy barze w SPATiF-ie najpierw rozgościł się niejaki Nowik. Kim był? Awangardowym działaczem teatralnym. Co tam robił? Jak zawsze – przebywał. Co miał do powiedzenia? Zgoła niewiele lub prawie nic: że dotychczasowa sztuka jest do dupy. Ta oryginalna teza, posyłająca wszystkich dotychczasowych reżyserów i aktorów do piekła nieistnienia, nie miała – by tak rzec – ja- 211 kiegoś szczególnego uznania. Owszem – ktoś tam pokiwał głową, ktoś się rozzłościł na tak zwany establishment teatru, ale ogólnie rzec biorąc, nikt nie miał zamiaru basować Nowikowi. Może dlatego przygotował performance? Przyjmij, że miał być prowokacją, jak wszystko, co wytwarzał Nowik, fundamentalnie nowoczesny w tamtym czasie. Otóż kiedy skończył się koncert, na blat barowy wskoczyło kilku chłopców. Ich podwiązki, podkoszulki, buty nie pozostawiały najmniejszej wątpliwości: mieliśmy do czynienia z gejowską frakcją wojowniczą, przywitaną gorącymi oklaskami. Chłopcy ci otóż – doprawdy nie wiem, jak mam to opisać – złączyli się w stosunku ściśle cielesnym, w pozycji odtylcowej, na barze, na czworakach. Przez moment zapanowała konsternacja, lecz zaraz, w rytm muzyki techno, ich kołyszące ciała zaczęły się poruszać jak tłok lokomotywy: skutecznie, rytmicznie, raz za razem. A dyrygował Nowik niczym von Karajan orkiestrą wyzwolonych Niemiec: poły jego welwetowej marynarki powiewały jak skrzydła na wietrze. Ktoś krzyknął: „ohyda! skandal! świństwo!”, ale był w zupełnej mniejszości i nie podjęto w związku z tym protestu, bo nawet ci, którym ów performance nie wydał się zbyt odkrywczy, chcieli oglądać akcję, ciekawi, co też będzie dalej. Otóż dalej nie wydarzyło się nic szczególnego: potężny i zwalisty Nowik krążył po zatłoczonej sali i w rytm muzyki oraz – by tak rzec – owej czynności scenicznej, machając ramionami, wykrzykiwał: – Chcemy dwunastu! Potrzeba dwunastu! Zapraszającym gestem wskazywał to na publiczność, to na scenę, aby się przyłączano, performance ów miał bowiem w założeniu charakter demokratyczno- współuczest-niczący. Możesz to sobie wyobrazić? Chętni znaleźli się bardzo szybko i do siedmu artystów na barze dołączyło jeszcze pięciu. Kiedy po paru chwilach udawanego czy 212 też autentycznego spazmu grupowego Nowik wskoczył na bar, otoczyło go dwunastu wyzwolonych od napięcia i szczęśliwych zwolenników. Jak Nauczyciel w gronie uczniów rozłożył dłonie w geście błogosławieństwa. Niektórzy – podkreślając najwyraźniej błazeńskie założenie performance – całowali Mistrza po łydkach i po udach. Dziś myślę, że nie było to błazeństwo, lecz poważna debata nad współczesną sztuką. Ostatecznie Nowik, który parę lat później został dyrektorem Narodowego Centrum Kultury Teatralnej, przeniósł wkład swojego doświadczenia ze SPATiF-u na główne sceny kraju – z ogromnym powodzeniem. Nikt lub prawie nikt się na to nie oburzał. Pamiętasz Hamleta? Jak wszyscy grabarze mówili cienkimi głosikami, plaskali się po pupach, cmokali jak niemowlęta i urządzali na scenie – podczas gdy duński książę wygłaszał swój monolog – przaśne obłapki? Spodobała się ta koncepcja krytykom – nie ma co gadać – był to ogromny sukces. Ale na razie jesteśmy przy kontuarze sopockiego baru. Nowik daje znak i cała jego grupa La-okoona rozprasza się: uczniowie wędrują po knajpie, niosąc nowinę o nowym czasie nowej sztuki. Mateusz podszedł wówczas do mnie i zapytał: – Byłeś już w siedmiu miastach? Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć, lecz podczas jego monologu zacząłem sobie uświadamiać, że idzie o Efez, Smyrnę, Pergamon, Tiatyrę, Sardes, Filadelfię i Laodyceę. – To mówi Ten, który dzierży w prawicy swej siedem gwiazd, Ten, który się przechadza wśród siedmiu złotych świeczników – grzmiał potężnym głosem – pamiętaj więc, skąd spadłeś, i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij! – O Jezu, jak pierdoli – powiedziała entuzjastka zasiadająca na prawym kolanie doktora Lewady. – Potłuczony jakiś czy co? 213 Jej obfity biust, na którym spoczywała ręka doktora, falował, nadając rytm wypowiadanym słowom. – No co ty, Jolka? – zdziwiła się dziewczyna z lewego kolana doktora. – To chyba ciebie coś potłukło?! Facio jest zajebisty! Niech gada. Kto ma taki bajer? Była typem chłopczycy: krótko ostrzyżona, z flanelową koszulą w kratę wypuszczoną na dżinsy, spod których wyzierały solidne glany. – Wiem, gdzie mieszkasz – grzmiał niczym niezrażo-ny Mateusz – tam gdzie jest tron szatana, a trzymasz się mego imienia – spojrzał tryumfalnie po zebranych – i wiary mojej się nie zaparłeś! – A gówno tam – skomentował Berdo, dopijając kieliszek. – To tylko słowa! – No, no, no, doktorze – odezwał się Jan Wybrański. – Kto, jeśli nie ty? Kiedy, jeśli nie teraz? – Nie zajeżdżaj mi tylko Talmudem – warknął Berdo. – Przynajmniej nie w tym miejscu! – A co? – żachnął się Siemaszko. – Czy nasze życie nie jest drabiną Jakubową? Snem tylko i mniemaniem? A wiecie, kto to jest Wisznu? Bóg śniący świat, któremu się śni, że sam jest śniony… – Jezu, ale popaprańcy – westchnęła Jolka. – Nie można tak normalnie? – Ach – zachwycił się Mateusz. – No pewnie, że można! Nie chcę ci jednak przytaczać następnego cytatu z Pisma, który natychmiast wypowiedział Mateusz – głośno i zapewne wiernie. Byłem już – prawdę mówiąc – podpity i zmęczony wszystkim, co działo się w tej knajpie: kompletnym pomieszaniem wszystkiego ze wszystkim. Jak gdyby nic nie mogło znaczyć tego, co w istocie znaczy. – Jak zapalisz kiju, polubim rakiju, oj, Boże moj! Kto to śpiewał? 214 Kto powtarzał ten skoczny refren? Milan wsparty prawym ramieniem o bar. Lewym zaś trzymający mikrofon. Dodam, że ktoś jednak towarzyszył mu na instrumentach: harmonii, saksofonie, gitarze i skrzypcach. Bałkany wkroczyły do smutnego północnego miasteczka, w którym kręciliśmy się wokół własnej osi. Czy znasz ten rodzaj śpiewu? Lekko łamiący się głos, jak gdyby przejęty kiedyś i gdzieś od muezina. Albo żydowskiego kantora. Nie wiem, w jakiej mierze świadomie. No i te ósemki, szesnastki, trzydziestki dwójki – cięte raz za razem w akompaniamencie przez instrumenty. Jest w tym sposobie śpiewania naturalny i niczym nieskrywany dramatyzm. Nieskończony liryzm. I epicki rozmach, bo każda pieśń – taka jak szkocka czy angielska ballada – stanowi zamkniętą opowieść. Zatem kiedy Mateusz rozwinął skrzydła swojej erudycji, kiedy Berdo upatrzył sobie dwóch chłopców całujących się na kanapie, kiedy Jola i Mariola ściskały się z doktorem Lewadą, kiedy Jan Wybrański tłumaczył Sie-maszce, że nasza cywilizacja nie musi wcale zginąć – choć jest okropnie permisywna – Milan kończył właśnie rozgrzewkę owym refrenem „jak zapalisz kiju, polubim raki-ju, oj, Boże moj!” (o ile się nie mylę, słyszałem tę piosenkę wiele lat później, w zniszczonym wojną Mostarze) i od razu, z marszu zaczął śpiewać o Jerzym Karadjordjevi-ciu, który jak sokół sfrunął z gór i gromił okupantów, i także o tym, jak tamto powstanie trwało kilka długich lat, zanim w morzu krwi nie utopili go przeklęci Turcy. Słuchając smutnego finału pierwszej strofy, w którym Je rzy Karadjordjević udaje się na emigrację do Wiednia, patrzyłem na twarze przyszłych apostołów. Spocone i podekscytowane, miały w sobie cień melancholii: właśnie kończyła się ich młodość, bezpowrotnie. 215 Gdy zebrany w kościele Świętego Jana tłum czekał na wernisaż, Berdo nie żył już od paru lat. Zmarł w Aleksandrii, gdzie wykładał na tamtejszym uniwersytecie. Wy-brański nie przyjechał ze Szwajcarii, ponieważ - jak napisał w liście do Mateusza - trzymały go tam pilne interesy. Kłamał. Od rozwodu z panią Zofią, przez który stracił więcej niż połowę swojego majątku, żył cicho i spokojnie z byłą pokojówką z hotelu Adler w Zurychu, nie rozwijając skrzydeł tak jak dawniej. Siemaszko przepadł gdzieś w Tybecie albo Birmie, dokąd wyruszył na własną, przez siebie tylko zorganizowaną Pielgrzymkę Prawdy. Podobno został mnichem w jednym z tamtejszych klasztorów, ale pogłoski te, niczym niepotwierdzone, raczej wyssane były z palca. Doktor Lewada przyznał szczerze, że nie chce brać urlopu, który zamierza wykorzystać wraz z rodziną i niekoniecznie w naszym kraju. Pracował już od jakiegoś czasu w dublińskiej klinice: ze swoją piękną Anną miał dwie bliźniaczki. Ich fotografie przesłał Mateuszowi e-mailem. Może dlatego oczekiwałem wernisażu dość niecierpliwie? Ostatecznie, skoro ich los był w jakimś sensie już domknięty, skoro nie miało ich być tutaj, miałem nadzieję na jakiś rodzaj déj? vu. Przypomnieć sobie głosy i rozmowy ze SPATiF-u albo te z fotograficznej sesji nie byłoby zapewne niczym nadzwyczajnym, ale też nie tak całkiem zwykłym, zważywszy, że spoglądaliby na mnie z ogromnego płótna uwikłani już na zawsze w inną historię. Otóż - jak miało się okazać - nie na zawsze. Ledwie włączono światła i oczom zebranych zaczęła ukazywać się wieczerza Mateusza, z tyłu zgromadzonego tłumu usłyszeliśmy jakiś niezwykły hałas. Dwunastu młodych mężczyzn ustawionych w szpicę przebijało się do przodu. Dość ostro, zdecydowanie, nie bez przepychanki. Jak wykazało później śledztwo, zajechali wynajętym bu- 216 sikiem pod kościół od strony rzeki i wkroczyli do środka nieużywanym wówczas wejściem od strony chóru. Gdyby nie to, być może zostaliby jednak zatrzymani: odziani w peleryny, na nogach mieli płetwy, a łyse, wygolone głowy pomalowane na różowo. Zapewne rozstępujący się przed nimi tłum, kiedy ruszyli, pomyślał, że to zabawny performance: w końcu nie takie rzeczy oglądano w naszym mieście. W połowie drogi do obrazu zaczęli głośno skandować: „My też jesteśmy artystami! Też jesteśmy apostołami!”. Potem wydarzenia potoczyły się lotem błyskawicy. Cisnęli peleryny i jednym wyćwiczonym ruchem założyli na twarze gazowe maski. Takie postacie widziałem kiedyś w teatrze Szajny, bodajże w Replice. Spod peleryn wychynęły zamocowane na plecach butle i podwieszone pompki. Dwanaście strug chemikaliów trysnęło na płótno Mateusza. I wtedy spróbowano ich powstrzymać – bezskutecznie. Dwaj niemrawi ochroniarze zostali w pierwszej chwili odepchnięci, dopiero parę osób z publiczności, bardziej krewkich, wszczęło szarpaninę. Przybyli chwilę później policjanci nie mieli kłopotu z opanowaniem sytuacji: awangardycy, gdy tylko się zorientowali, że ich dzieło zostało wykonane w zamierzonym stopniu, poddawali się bez dalszego oporu. Kilka osób miało przeżarte chemiczną substancją ubrania. Na szczęście, nikt nie został opryskany w twarz ani głowę. Wszystko to, sfilmowane z dwóch ukrytych kamer, przyniosło awangardykom niebywały sukces: ich wersja Ostatniej Wieczerzy wzbudziła zachwyt na biennale w Wenecji, gdzie otrzymali srebrny medal. Później pierwszą nagrodę na berlińskim festiwalu sztuki zaangażowanej. Wreszcie wyróżnienie na Open Art of World podczas wystawy „Przekraczanie granic”. Mateusz odwieziony został ambulansem do szpitala z zawałem. A ja, wychodząc z kościoła już po wszystkim, sły- 217 szałem głos Milana sprzed lat i drugą strofę jego ballady: o tym, jak następne powstanie, już udane, prowadził Miłosz Obrenović i jak na skutek ustępstw Turcji został on mianowany księciem Serbii, na co wódz poprzedniego powstania Jerzy Karadjordjević zapałał śmiertelnym gniewem i potajemnie przybył do ojczyzny, by obalić Obreno-vicia, lecz został przez jego ludzi schwytany i zamordowany, więc wierni i krewni Karadjordjevicia poprzy sięgli zemstę na Obrenoviciach – aż po kres, aż do końca świata. Następnego dnia Inżynier – który był ojcem chrzestnym akcji – powiedział w wywiadzie dla gazety: „Ci młodzi ludzie zostaną ukarani grzywną, lecz trzeba ich zrozumieć, ponieważ mamy, proszę państwa, do czynienia z walką prawdziwej, nowoczesnej sztuki z kiczem”. Czytelnik nie mógł się dowiedzieć, czym były zniekształcone twarze Berdy, Siemaszki, Wybrańskiego, Lewady oraz ośmiu pozostałych. Dyskusja została zręcznie skierowana na tory akademickiego sporu – co jest, a co też nie jest sztuką. Ksiądz Nienałtowski z kościoła Świętego Jana uratował kilka małych fragmentów płótna: do dzisiaj przechowuje twarz Chrystusa z wypalonym okiem i dziurawym policzkiem. Bon mot puszczony przez krytyczkę Janinę Szydlakową, że dzięki akcji awangardy-ków nasze miasto nie ujrzało współczesnego wizerunku Judasza, obiegł natychmiast wszystkie redakcje, budząc uciechę dziennikarzy. Na murze Akademii, pod oknem pracowni Mateusza, ktoś przykleił reprodukcję Wieczerzy Leonarda, domalowawszy apostołom w dłoniach puszki coca-coli. Do studia telewizyjnego zaproszono psychologa doktora Wańkę, który był oburzony zbyt represyjnym traktowaniem awangardyków: dostali grzywny od pięciuset do tysiąca złotych. Zuzanna Wiatrak, była solistka pantomimy, przed kamerami potwierdziła, że stra- 218 ta jest niewielka, skoro mieliśmy do czynienia z kiczem. I tak to elegancko szło przez kilka dni, a potem nasze miasto pogrążyło się w swoim normalnym, kulturalnym stanie: do Muzeum Współczesnej Sztuki Inżynier przyjął cztery nowe sześciany z powietrzem zaplombowanym w Buenos Aires, Glasgow, Włoszczowej oraz NN - co pobudziło znawców do dyskusji na temat anonimowości życia we współczesnej metropolis. Artysta Halmann wystawił na bocznicy kolejowej barowy wagon z czasów komunizmu: dawano bigos, kiełbaski oraz cytrynadę. Sądzisz, że gdybyśmy choć trochę przewidywali taki bieg wydarzeń, to wtedy, w SPATiF-ie, odwiedlibyśmy Mateusza od jego zamiaru? Lub później żaden z nas nie zjawiłby się na fotograficzną sesję? Twoje pytanie jest dziwaczne: znając skutki naszych działań, większości z nich musielibyśmy zaniechać, zarówno w sprawach błahych, jak poważnych. Rzecz jasna, chodzi o coś więcej, tak, o sztukę, lecz co mam ci wyjaśniać, skoro to ty jesteś malarką i ty żyjesz w mieście, w którym Damien Hirst wystawił kilka pełnych petów popielniczek, kubków po kawie, starych gazet i umazaną paletę jako dzieło warte paręset tysięcy dolarów, a sprzątacz Emmanuel Asare zwinął to wszystko następnego dnia, ponieważ nie przypuszczał, że właśnie likwiduje dzieło sztuki? Nagrodę Turnera - tak, właśnie jego - uzyskał facet, który w pustej sali zapalił oraz zgasił światło. Dlaczego nie postępujesz tak samo? Z tych samych powodów co Mateusz. Tymczasem awan-gardycy już dawno wydali na was wyrok, jesteście démo-dé, passé, podobnie jak malarstwo. Świat poszedł w inną stronę, a wy zachowujecie się, jakbyście żyli gdzieś na Marsie. Czy nie mam racji? Cokolwiek namalujesz, Inżynier, pani Szydlakowa czy pani Wiatrak otrąbią kiczem. Słusznie pytasz: skąd taka w nich agresja? To pytanie - 219 być może najważniejsze – jest jednak nieistotne; jakkolwiek na nie odpowiedzieć, nie zmieni to istoty rzeczy: władza sądzenia należy dzisiaj do tych, którzy potrafią ją narzucić i utrzymać. Więc wracam do SPATiF-u jeszcze na moment, żeby skończyć wątek. Milan śpiewał kolejne zwrotki o tym, jak następnego Obrenovicia – Michała, syna Miłosza – usunięto z tronu i osadzono na nim Aleksandra Karadjordjevicia, syna zamordowanego przed laty Jerzego. Potem panował znowu przywrócony Obrenović Michał, ku wściekłości odsuniętych Karadjordjeviciów. Michał z kolei został zamordowany w spisku, lecz na tronie zasiadł tym razem nie Karadjordjević, lecz syn Michała – Obrenović Milan, przeciwko któremu nadal jednak knuli Karadjordjevicie. – Można od tego zwariować – śmiał się Lewada. – Jestem zupełnie skołowany. Kto po kim i kto kogo? – Bałkany – powiedział Berdo. – Wszystko zmienia się szybciej niż nuty w ich muzyce. A kiedy Milan nagrodzony burzliwą owacją przysiadł się do naszego stolika, Wybrański przyniósł butelkę wódki i powiedział: – Musimy teraz ustalić, kto będzie za Karadjordjevi-ciami, a kto za Obrenoviciami. – Ja za Ogniwem Sopot – powiedział Lewada – chociaż nie znoszę rugby! Kątem oka zobaczyłem, że Mateusz wychodzi z Maryną, po angielsku. Milan – nie pamiętam już, czy jako Obrenović, czy Karadjordjević – opowiadał o swoim Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna w teatrze w Nowym Sadzie. Także o tym, dlaczego został w naszym mieście i nie wracał na stałe do swojego kraju. – Ja też, chłopie, nie chciałbym do takiego bajzlu wracać – mamrotał Siemaszko. 220 – Jeżeli myślisz, że u nas będzie lepiej, to się mylisz – skarcił go Wybrański. „Więc jednak nie miał całkiem racji”, pomyślałem po latach, patrząc na jego twarz, kiedy wkraczał niemal w tym samym towarzystwie na małą scenę teatru, gdzie oprócz długiego stołu zakrytego białymi obrusami i krzeseł nie było niczego. Czy uwierzysz, że kiedy ich tylko zobaczyłem, stawiających niepewne kroki w dużej, pustej przestrzeni, natychmiast zanuciłem sobie pod nosem melodię tamtej ballady? A na łożu krwawa szmata Obrenović zabił brata Jerzego, Karadjordjevicia – Niedoszłego Serbii dziedzica! Co jak sokół latał. Boże, Boże dobry nasz. Po scenie kręcił się niespokojny inspicjent, elektryk ustawiał światło, fotograf manipulował ustawionym sprzętem. – No proszę – powitał ich głośno aktor pan Jerzy Zając. – To już prawie komplet. Brakuje tylko Mateusza i jednego apostoła. Czy wiecie, kto nim będzie? Nikt nie wiedział. Rozmawiano za to o Franku, który odniósł poważne obrażenia w pierwszym z porannych zamachów. Odzyskał przytomność, ale jego stan był ciężki. Poeta Zbigniew Awistowski rozmawiał o tym z lekarzem, znajomym ze szpitala. – Prawdopodobnie straci prawą stopę – powiedział. – To okropne. Zadzwonił telefon komórkowy księdza Nienałtowskie-go. Po krótkim „tak, niesłychane, taak, co za bezczelność, no nie, dobrze, dobrze, tak, oczywiście, że czekamy!” rozłączył rozmowę i zakomunikował głośno: 221 – Wiecie, co się stało? Mateusz został aresztowany! We własnej pracowni! Ze trzy godziny temu… Przed chwilą go dopiero wypuścili! Pędzi taksówką, o ile przez te straszne korki można pędzić. Wszyscy spojrzeli pytająco na księdza Krzysztofa. Ale ja przeczuwałem, co się mogło stać. Gorąca linia policyjna działała od przedpołudnia i skorzystali z niej zapewne sąsiedzi Mateusza, państwo Zielenkowie, informując, że nad ich głowami, w lokalu numer trzy, dzieją się bardzo podejrzane rzeczy. Musieli być wiarygodni w tym donosie, skoro do pracowni włamała się ekipa an-tyterrorystów i bez słuchania jakichkolwiek racji zawiozła skutego Mateusza na komendę. Dopiero po wstępnym przesłuchaniu i telefonach do i od rektora Akademii puszczono go, bez słów przeprosin oczywiście. – No, niesłychane – kończył ksiądz Nienałtowski. – Pytali go kilka razy, gdzie przechowuje materiały wybuchowe. Wyobrażacie sobie? – Zupełnie jak w wojennym stanie – powiedział ponuro Maciej Kurzawa, rzeźbiarz. – Tyle że wtedy bili już na wstępie. – Tak jest zawsze – dodał z melancholijnym uśmiechem profesor Janusz Cytryński. – Terroryści odlatują spokojnie, a zatrzymuje się zupełnie przypadkowych ludzi. – Dokąd odlatują, gdzie odlatują? – zaniepokoił się Marian Małkowicz, ówcześnie adiunkt psychopatologii. – Może należy ich zatrzymać?! – Czy ja wiem? Dokądkolwiek. – Cytryński wzruszył ramionami. – Na przykład do Frankfutru, a stamtąd do Dubaju... W tym momencie na salę prób wkroczył ksiądz Monsi-gnore. Akurat elektryk puścił mocne, trupio blade światło i kiedy wielebny sługa Boży zaczął iść przez scenę, jego 222 śnieżnobiała sutanna stała się bielsza od Chrystusowych szat na Górze Przemienienia. Rzecz jasna, był to efekt niezamierzony i trwał zaledwie moment, ale i tak poraził zebranych. Ponadto nikt się nie spodziewał w tym gronie takiego właśnie gościa. Zobaczyłem, jak Siemaszko pochyla się do ucha Berdy, ten zaś kiwa potakująco głową: zapewne przypomnieli sobie telefoniczną perorę Inżyniera. Lewada zacisnął szczęki i podszedł do Awistowskiego, który jakby ostentacyjnie, na skraju pomieszczenia, gdzie stał kubeł z wodą i petami, zapalił papierosa. – Za dużo światła – powiedział Monsignore, stając na środku sceny. – Nie oślepiać! A kiedy elektryk przesunął dźwignię prawie do zera i zostaliśmy wszyscy niemal w ciemności, oświetleni jedynie małymi kinkietami, na salę wkroczyło dwóch asystentów księdza Monsignore pobrzękujących dwudziestoma czterema butelkami wina w czterech kartonach. – Na stół – polecił im pryncypał. – Ile to może potrwać? Światło wróciło do średniego stanu. Pytanie skierowane było do wszystkich i jakby do nikogo. Wreszcie kłopotliwe milczenie przerwał profesor Janusz Cytryński, mówiąc uprzejmie: – Nikt tego nie wie. Czekamy tylko na Mateusza. – To ten... artysta. – Ksiądz Monsignore podszedł do profesora. – A co on namalował do tej pory? Zobaczyłem, jak ksiądz Nienałtowski wpisuje gorączkowo esemesa i mogłem się domyślać, o czym i do kogo. – Na ogół same gołe baby – warknął rzeźbiarz Kurzawa niby tylko do siebie i pod nosem. – Od święta tylko świętych. Nie było to miłe dla żadnej ze stron: rozmowa wyraźnie się nie kleiła, a oczekiwanie na Mateusza mogło jeszcze potrwać. 223 Fotograf postanowił działać: ustawił krzesła z jednej strony stołu i prosił, byśmy siedli – tak jak chcemy. – A kto ma być kim? – zapytał ksiądz Monsignore. – To nie jest ustalone? – Nie – odparł Jerzy Zając – każdy powinien zostać sobą. – Nikt nie wie, kim będzie w tym wcieleniu. – Siemaszko wyraźnie się ożywił. – Ksiądz Monsignore nie wierzy w wędrówkę dusz? W reinkarnację? Ja sądzę, że w poprzednim byłem kapłanem boga Ra, w Memfis. – Posłuchajcie, posłuchajcie. – Dopiero teraz zauważyłem, że adiunkt psychopatologii ma na uchu małą słuchawkę i przez cały czas odbiera radiowe wiadomości. – Znaleźli winnego tych wybuchów, no, sam się zgłosił! Niesamowite, słyszycie? Anonimowy alkoholik Andrzej K. zgłosił się na policję. Niepijący od dwudziestu lat, twierdzi w zeznaniu, że widok nieszczęśliwych twarzy w nocnych sklepach, a także sama woń tych przybytków, wysoce specyficzna, ów smród upadku – jak to ujął – tak prześladował go przez wszystkie lata abstynencji, że wreszcie postanowił działać. Podają wszystkie stacje! Trwa dalsze przesłuchanie. – To Araby – powiedział ksiądz Monsignore. – Bzdura, że alkoholik. Nasz by tego nie zrobił. – Jeżeli nawet niepijący alkoholik – Berdo spojrzał w kierunku białej sutanny – to musiał mieć wspólników. Nie mówią nic o tym? – zwrócił się do Małkowicza. – Nie – odparł krótko psychopatolog – ale mówią, że zgłosił się już następny, niezależnie od tego pierwszego, też podobno członek AA. – Epidemia – westchnął Wybrański. – Do nocy na pewno się nasili. Fotograf pstryknął kilka próbnych zdjęć, bez ustawiania światła. 224 – A ja słyszałem, jak na mieście mówią, że to sprawka księdza. – Głos doktora Lewady zabrzmiał prawdziwie scenicznie. – No bo nie wszystkie sklepy chciały przyjmować wino Monsignore! – Ee tam. – Wielebny machnął ręką i zabębnił palcami w stół. – Niech gadają! Jak będę reklamował dynamit, to panu prześlę paczkę gratis, panie doktorze. Ta odpowiedź rozbawiła przynajmniej część zebranych. I właśnie wtedy gdy nad białym obrusem milkł może nie szaleńczy, ale jednak całkiem głośny chichot – na scenę wkroczył, a właściwie wbiegł Mateusz. Pamiętasz jego ulubione powiedzenie, które przytoczyłem już w tej kronice? No właśnie – nie inaczej było teraz. Stał na środku sceny i powtarzał, trzymając się oburącz za głowę: „Koszmar! Zgroza!”. Jednakże tym razem nie chodziło o znalezienie szklarza w sobotnie popołudnie. Aresztowanie, przesłuchanie, jazda taksówką przez gigantyczny korek, nasłuchiwanie wiadomości o zamachach, spóźnienie się na sesję, niepewność, czy też wszyscy dotrą – wszystko to razem mogło zdenerwować Mateusza, jednak nie aż tak bardzo jak obawa, a raczej pewność, że nie poradzi sobie z wyproszeniem księdza Monsignore. Dosłownie jak nakręcony bąk zrobił po scenie kilka kółek i nagle, jakby wypadł z toru, zbliżył się do stołu. – Czy mogę z księdzem porozmawiać na stronie? – zapytał, pochylając się nad białą sutanną. Wyglądało to na spowiedź: w kącie sali szeptało dwóch stojących naprzeciwko siebie mężczyzn, przy czym głos Mateusza ze zdania na zdanie brzmiał coraz głośniej i wyraźniej. Zapewne ksiądz Monsignore nie upierał się, aby zostać apostołem, jednakże chciał usłyszeć jakieś logiczne wyjaśnienie dyskomfortowej dla niego sytuacji i tutaj nie mogli się zrozumieć. Parę razy padało na- 225 zwisko Inżyniera, równie wyraźnie usłyszeliśmy, że jest to spotkanie o charakterze przyjacielskim i prywatnym, wreszcie Mateusz podniósł głos i stwierdził: „Ksiądz się nawet na Judasza nie nadaje!”, co oczywiście rozstrzygnęło sprawę. Kiedy cała trójka wychodziła, Monsignore wymamrotał: „Jeszcze komuś dokopie”. Mateusz – już na granicy furii – podbiegł do młodych asystentów, zawrócił ich od drzwi i pokazując na kartony wina stojące pośrodku stołu, krzyknął: – Zabierać mi to stąd! Potem przez chwilę stał na scenie, chyba niepewny, co robić dalej. – Ustawiaj światło – powiedział do fotografa i wybiegł z sali prób. – Chyba nie będzie go przepraszał. – Wątpliwość Macieja Kurzawy nikogo nie rozbawiła. – Po co za nim leci, skoro mu tak nawrzucał? Fotograf po raz drugi poprosił, aby wszyscy zajęli miejsca, tym razem jednak co rusz kazał nam się przesiadać – ten tu, ten dalej, nie, może jednak tu. Elektryk na zmianę oświetlał kolejne ustawienie raz mocnym, to znów rozproszonym światłem: siedziałem – patrząc od obiektywu – trzeci od lewej, tuż obok Jana Wybrańskiego i Jerzego Zająca. Przymknąłem oczy przed ostrą klingą reflektora i znów ujrzałem światło takie jak w Jerozolimie w miesiącu Tamuz, w którym rozpoczynają się upały: wyszedłem z konferencyjnej sali, kiedy profesor Aristoteles Deme-trios kończył swój wykład poświęcony jednemu tylko papirusowi, słynnej Relegatio in Oasin, czyli listowi prezbitera Psenosirisa do prezbitera Apollona, którego nazywa „ukochanym bratem w Panu” i któremu donosi o smutnych wydarzeniach, a mianowicie że grabarze przynieśli do Toeto kobietę o imieniu Politike, tę samą, którą „urząd namiestnika wysłał do Oazy”. 226 „Kiedy przyjedzie jej syn, Nejlos – pisze prezbiter Pse-nosiris do prezbitera Apollona – zaświadczy ci o tym, co z nią zrobili”. Prawdopodobnie z powodu tortur doznanych w śledztwie, już w drodze na wygnanie z Aleksandrii do Oasin, Politike zmarła: musiano ją zabalsamować i w takiej formie dostarczyć na miejsce przeznaczenia, zgodnie z rozporządzeniem najwyższej władzy. O tym, co z nią zrobili, nigdy już i niczego się nie dowiemy: syn Po-litike – Nejlos – prawdopodobnie też chrześcijanin, zniknął w piaskach pustyni podobnie jak inne osoby tego niejasnego dramatu najdalej na początku czwartego wieku, na konferencji usłyszałem, że papirus odnaleziono na początku dwudziestego stulecia: zatem tysiąc sześćset–tysiąc siedemset lat leżał konserwowany przez pustynię, profesor Aristoteles Demetrios cytował też artykuł naszego uczonego Adama Łukaszewicza, którego ustalenia co do kobiety imieniem Politike wniosły do badań nowe światło: być może była męczennicą skazaną za swoją wiarę na przymusową prostytucję, co często stosowano jako karę; wówczas jej śmierć nabrałaby jeszcze innego charakteru. Miałem siedem godzin do wyjazdu na lotnisko, chciałem raz jeszcze przejść przez stare miasto, spojrzeć z Wieży Dawida na kopułę Bazyliki Świętego Grobu, dojść do Wieczernika, popatrzeć na Oliwną Górę i dolinę Cedro-nu, zatrzymać się przez moment przy bazylice Ormian, ponieważ czułem, że drugi raz zapewne już tego wszystkiego nie zobaczę: puentę wykładu o jednym z najsłynniejszych papirusów poświęciłem więc na rzecz pożegnania świętego miasta, wszystkiego dotykałem wzrokiem w ostrym, niemal oślepiającym świetle samego południa. Już powiedziałem ci, że był to miesiąc Tamuz – druga połowa naszego czerwca: zdawało się, że żar pustyni Ne-gew wypełnia gorącym podmuchem uliczki wszystkich 227 dzielnic: żydowskiej, arabskiej i chrześcijańskiej, więc dodam jeszcze tylko, że właśnie wtedy, wracając do Bramy Jaffy, skąd wziąłem do hotelu taksówkę, kupiłem na ulicznym straganie z pamiątkami długi i wąski poster, barwną reprodukcję widoku Jerozolimy autorstwa Davi-da Robertsa, o którym pomyślałem, otwierając oczy na małej scenie sali prób naszego teatru, że był wspaniałym rysownikiem. Teraz już wiesz, gdzie byłem we śnie, kiedy mnie obudziłaś telefonem. Mateusz wprowadził Dwunastego. Wyglądał jak człowiek trochę z innej bajki: szczególnie niebieski balonik wprowadzał w jego aurę coś, co w zderzeniu z eleganckim garniturem i ciemnymi okularami mogło budzić niepokój. Prawie się nie odzywał, ukłonił się tylko wszystkim, burknął: – Niech będzie pochwalony – i zajął miejsce wyznaczone przez Mateusza. – Nie każesz mu zdjąć tych okularów? – zapytał go fotograf. – Nie, tak jest dobrze. W tym momencie Dwunasty zdjął ciemne szkła. Na fotografii, którą ci posłałem, możesz studiować jego uśmiech. Zwróciłaś uwagę, że ma podniesione kąciki ust, ale oczy są nieporuszone, to jest – chcę powiedzieć – oczy się nie śmieją? Mateusz dopiero teraz dał nam szkołę: musieliśmy zmieniać miejsca nieustannie i także nieustannie zmieniało się oświetlenie. Migawka pracowała raz za razem. Czy już wówczas Dwunasty miał swój plan? Wątpię. Wszystko wskazuje na to, że działał spontanicznie, pod wpływem chwili. Do kogo zresztą miał wystrzelić w tamtej sali, przy stole z białym obrusem? Może już po ostatnim zdjęciu, kiedy inspicjent przyniósł wino, kiedy staliśmy w grupkach, rozmawiając, może więc wtedy – 228 gdyby ktoś z nas zatrzymał Dwunastego – nie doszłoby do dramatu. Wyszedł niepostrzeżenie. Wsiadł koło dworca do autobusu, który zawiózł go pod dom na wzgórzu. Prawdopodobnie, kiedy schodziliśmy do baru Maska, stał nad stawem. Tam w gąszczu wrotyczu ujrzał kobietę z papierosem w ustach i z butelką w dłoni. Nikt nie wie, czy z nią rozmawiał. Zapewne rozpoznał w niej Wielką Nierządnicę: oddał dwa strzały z bliska i unoszony przez euforyczne poczucie wypełnionej misji uznał, że teraz może wrócić do domu na wzgórzu taflą jeziora, po wodzie. Następnego dnia, około południa, strażacy wyłowili jego ciało przy wylotowej śluzie. Prąd spychał zwłoki, aż zatrzymały się na kratownicy. Ale to przecież było później. Siedząc z nami na scenie, przy długim stole, przy którym środkowe krzesło pozostawało ciągle wolne, musiał czuć, że doświadcza tego, o czym powiedział mu głos. – Teraz, na koniec, jeszcze jedno zdjęcie. – Mateusz stał obok statywu. – Najpierw wyłączymy wszystkie światła, potem proszę, żebyście się nie ruszali, aż nie zgaśnie błyskowa lampa. Siedziałem, tak jak na początku, między Wybrańskim a Zającem. Światło schodziło powoli, łagodnie, w lewej kulisie ujrzałem twarz Nowika i nie byłem pewien, czy przyszedł teraz, na tę ostatnią scenę, czy może oglądał nas już dłużej. Nie miało to zresztą znaczenia: zapanowały egipskie ciemności rozcięte nagłą błyskawicą flesza. – A gdzie jest Jezus? – zapytał ktoś niezbyt głośno. Przez długi moment elektryk nie rozjaśniał sceny. Tkwiliśmy nieruchomo w najgłębszym mroku i nikt nie powiedział słowa. Spis treści Rozdział I Dziwne konsekwencje dziwnego przebudzenia........... 9 Rozdział II czyli jak doszło do naszej pierwszej rozmowy z Mateuszem o Eucharystii, w skrajnie niesprzyjających, by nie powiedzieć: skandalicznych obyczajowo i akustycznie warunkach .... 23 Rozdział III czyli jak doszło do trudnego zabiegu konikotomii oraz dlaczego najlepsi muszą być zawsze na wygnaniu; poza tym będzie o wizycie Monsignore w szpitalu ....... 42 Rozdział IV będzie o tym, jak niejaki Uryniewicz założył w naszym mieście ekskluzywny dom publiczny, w którym profesor fizyki nauczył się paru starożytnych greckich słów; także o dyskusji z Mateuszem dotyczącej różnicy pomiędzy greckim a hebrajskim rozumieniem słowa „dziewica”; na koniec pojawi się Inżynier; przedtem jednak o paru widokach Jerozolimy .................................. 62 230 Rozdział V będzie przede wszystkim o trudnym egzaminie poprzedzającym konwersję Antoniego Juliana Berdy; także o pewnym bośniackim kochanku.......................... 104 Rozdział VI Dwunasty.................................. 160 Rozdział VII będzie o wielu ważnych sprawach, na przykład o przeszłości artystycznej Inżyniera i jego sporze z Siemaszką o sztukę; także o zwoju Zachariasza w kościele księdza Monsignore; zaczniemy jednak od Lewady, który................ 173 Rozdział VIII Flesz ...................................... 211 Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2007. Druk: Drukarnia Colonel, ul. Dąbrowskiego 16, Kraków.