16640
Szczegóły |
Tytuł |
16640 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16640 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16640 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16640 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek Rymuszko
Noc komety
? ^^^^^R5S 5^<
roj
???!
ty c»VX<*
MAT
,NC
korr
Mai Rymu
MŁODZIEŻOWA AG EN WARSZAV
??<^
?
5
ROZDZIAĆ I
Nieoczekiwany pożytek z „Alfreda" i „Józefiny" ? Zaraz wracam.
czyli szczęśliwy zbieg okoliczności ? Dlaczego
nie zainteresowałem się „Cieniem troglodyty"? •
Bogdan Rowerowy traci głowę • Rozmyślania na półce
w pozycji półleżącej
Czy zdarzyło wam się kiedykolwiek utkwić z namydloną głową pod kranem, z którego
nagle przestaje lecieć woda? Tak? Nie? Wyobraźcie więc sobie, że coś takiego
przytrafiło się właśnie mnie i to na godzinę przed odjazdem pociągu. Zgoda, że
mycie włosów w ostatniej chwili nie jest najmądrzejszym pomysłem, ale czy z
drugiej strony wyłączanie wody bez żadnego ostrzeżenia można uznać za mądre?
Założę się, że podobnie jak ja, czytaliście kiedyś książkę o pannie z mokrą
głową. Nie powiem, bardzo mi się podobała. Tylko że ja panną nie jestem, a mój
łeb, nie dość, że mokry, na dodatek ociekał mydlinami. Wściekle pokręciłem
jednym kurkiem, potem drugim; niestety bez rezultatu. Ładna historia.
W obliczu pułapki, w jakiej się znalazłem, wydobyłem z szafy ulubiony ręcznik
ojca, usiłując go racjonalnie zagospodarować. Jak jednak łatwo przewidzieć,
skutek był taki, że ręcznik w mgnieniu oka zmienił kolor z białego na
brunatnoszary, natomiast moja głowa po wytarciu przedstawiała przysłowiowy obraz
nędzy i rozpaczy. Włosy pozlepiane, sklejone, sterczące każdy w inną stronę.
Kiedy zrezygnowany przyjrzałem się sobie w lustrze, doszedłem do wniosku, że oto
prawdopodobnie znalazłem brakujące ogniwo w łańcuchu ewolucji, którego na próżno
poszukują naukowcy, zgłębiający zawiłości teorii Darwina. To brakujące ogniwo to
ja; coś pośredniego między małpą a homo sapiens.
Pal licho jednak łańcuch ewolucji. Przecież w takim stanie nie mogę się
publicznie pokazać. Co by powiedzieli ludzie: poważny redaktor szkolnej gazety a
wygląda jak ostatnia łajza. Miły Boże, co ja mam teraz zrobić?
Pognałem do kuchni, ale w czajniku jak zwykle nie było wody. Musiał ją wyżłopać
wuj-kombatant, kiedy wpadł po południu z lotną inspekcją. Zapomniałem bowiem
dodać, że od trzech dni jestem w domu sam. Mama z ojcem pojechali na wczasy do
Morąga, a moja siostra Agnieszka na obóz naukowy do Radosnej, gdzie mieści się
znany dom poprawczy. Koło Młodych Resocjąlizatorów działające na uczelni, w
której studiuje Agnieszka, postanowiło mianowicie poddać resocjalizacji tak
zwaną młodzież nie przystosowaną, a przy okazji przeprowadzić nad nią różne
poważne badania. W rezultacie zostałem sam jak przysłowiowy palec, jeśli nie
liczyć nie zapowiedzianych kontroli ze strony wuja-kombatanta. Dziś jednak
wyjeżdżam również i ja. Rzecz jasna, jeśli mi się to w ogóle uda, co, oceniając
realnie sytuację, pewne bynajmniej nie jest.
4
Dopadłem gorączkowo lodówki. Na szczęście ocalała w niej, zapewne wskutek
przeoczenia wuja-kombatanta, butelka wody mineralnej „Alfred j Józefina".
Polewanie czaszki „Alfredem i Józefiną" prawdopodobnie doprowadziłoby moją
starszą siostrę do białej gorączki, ciekaw jestem jednak, co ona by zrobiła na
moim miejscu. Poza tym Agnieszka na szczęście jest daleko, więc nie ma się czym
przejmować. Zresztą sole mineralne dobrze robią na włosy.
Błyskawicznie zmyłem mydło, konstatując, że do odjazdu pozostało mi dokładnie
czterdzieści minut. Szybko, plecak! Kiedy uniosłem go z wersalki, głucho
stęknąłem. Zawsze ładuję do środka kupę niepotrzebnych rzeczy, a potem połowę z
nich wywalam. Tylko że tym razem na przepakowywanie się nie było już czasu.
Zdążyłem jeszcze chwycić w locie szczoteczkę do zębów oraz kubek, upychając je w
kieszeni spodni, i w pośpiechu wypadłem z domu.
Klucz, zgodnie z umową, miałem zostawić w mieszczącym się w suterenie naszej
kamienicy sklepiku pani Fąfarowej. Fąfarowej jednak jak na złość nie było. Na
drzwiach wisiała kartka: „Wyszłam do magla, zaraz wracam". Psiakość, że też się
jej akurat teraz zebrało na maglowanie. Ponadto zwróćcie uwagę, że gdziekolwiek
czytacie kartkę podobnej treści, zawsze wynika z niej, iż osoba poszukiwana
„zaraz wraca", natomiast nigdy nie wiadomo, o której wyszła. W ten sposób można
sobie poczekać nawet do rana. Wuj-kombatant mawia w takich przypadkach: „Małpi
gaj, moi drodzy, małpi gaj" i potrząsa ze smutkiem swoją wielką, siwą głową.
Przysiadłem zrezygnowany na ławce przed domem. Jeszcze trzydzieści pięć minut.
Dokładnie tyle. Potem grób, mogiła. Następny pociąg odjeżdża dopiero jutro
wieczorem. Spóźnię się na obóz cały jeden dzień. Co gorsza jednak, zbłaźnię się
jako reporter, który, jeśli jest taka potrzeba, powinien stawić się na miejscu
akcji przed czasem, a co dopiero mówić o spóźnieniu! Tak przynajmniej utrzymuje
redaktor Jaśminek z tygodnika „Równaj w prawo", któremu zawdzięczam zaproszenie
do wzięcia udziału w dorocznych Warsztatach Młodych Reporterów. Jeśli nie
przyjadę w terminie, redaktor Jaśminek zawiedzie się na mnie. Niewykluczone, że
powie: „Przykro mi, chłopcze, ale nie sprawdziłeś się. Wracaj do domu".
Do domu... rany boskie, krany! Poderwałem się jak oparzony i popędziłem na górę.
No, oczywiście. Kiedy miotałem się między łazienką a kuchnią, na śmierć
zapomniałem o odkręconych kurkach. Teraz wody nie ma, ale jak
5
puszczą... Włosy zjeżyły mi się na głowie, kiedy pomyślałem, co stałoby się w
takim przypadku z naszym mieszkaniem, nie mówiąc o Gawrysiakach z dołu.
Zafundowałbym im gigant-prysznic.
Jak to dobrze, że Fąfarową gdzieś poniosło. Wprawdzie na pociąg już na pewno nie
zdążę, ale za to uratowałem dom przed powodzią. Trudno; coś za coś.
Jest Fąfarową. Dźwiga na plecach tobół z magla, wyrzekając, że strasznie ciężki.
Spróbowałaby ponosić mój plecak. Szybkim ruchem wrzuciłem jej do kieszeni
fartucha klucze. Żywiła, zdaje się, nadzieję, że odbiorę od niej bieliznę i
pomogę zanieść na zaplecze sklepu, ale ja nie mam przecież ani minuty. Ani
minuty! Z tego wszystkiego zapomniałem powiedzieć o podlewaniu kwiatów, ale
chyba się domyśli. Zresztą, jak znam mamę, uzgodniła te kwestię z panią Fąfarową
co najmniej dziesięć razy.
Świńskim truchtem pognałem ulicą Sasanki w kierunku głównej arterii Ogórków,
która nosi nazwę aleja Bonawentury. Byle teraz szybko złapać autobus. Ba, tak
się tylko łatwo mówi. Wprawdzie ranga naszej kolonii w całokształcie problemów
komunikacyjnych miasta ostatnio wydatnie wzrosła, gdyż zafundowano nam linię
pospieszną, łączącą Ogórki z centrum, ale oczekiwanie na autobus trwa często
dłużej niż sama jazda. Sprawa ta stała się nawet przedmiotem interpelacji na
sesji rady narodowej. Interpelację w imieniu mieszkańców Ogórków wystosował pan
Łazarz, który do funkcji społecznych: ławnika, kuratora sądowego oraz działacza
Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dorzucił od niedawna również mandat radnego.
Mój ojciec twierdzi, że pan Łazarz w wyborach do lokalnej rady narodowej dostał
dziewięćdziesiąt osiem koma siedem dziesiątych procenta głosów; najwięcej ze
wszystkich kandydatów. Stary uważa ten rezultat za wybitne osiągnięcie, mnie
jednak bardziej interesuje ten jeden, przecinek, trzy dziesiąte procenta głosów,
których pan Łazarz został pozbawiony. Oznacza to bowiem, że kilkadziesiąt osób
skreśliło jego nazwisko na liście wyborczej. A przecież, jeśli nie liczyć
dyrektora naszej szkoły, Barskiego, trudno znaleźć w Ogórkach drugiego człowieka,
który byłby tak zaangażowany w sprawy mieszkańców, jak właśnie pan Łazarz. Na
pewno więc skreślili go ci, którym z racji swojej działalności społecznej
zaszedł za skórę. Tacy, jak chociażby dozorca Gawrysiak czy Kacper Uziębło z
trzeciego piętra, który mimo wielu rozmów profilaktyczne-
6
-ostrzegawczych, jakie przeprowadził z nim dzielnicowy Kudełko, ciągle obraca
się w środowisku marginesu społecznego.
Niestety wygląda na to, że ja również znalazłem się na marginesie
__wydarzeń, póki co. Oto bowiem w momencie, kiedy przygięty do ziemi
pod ciężarem plecaka, niczym kulis pilotujący himalajską wyprawę na Dhaulagiri,
dobiegałem do przystanku, zobaczyłem już tylko chmurę spalin unoszącą się w ślad
za pospiesznym „O". O... kurczę blade! Ostatnia szansa uciekła mi sprzed nosa.
Mój pociąg odjeżdża dokładnie za dwadzieścia minut. Jestem definitywnie
załatwiony.
Nie wierzę w cuda, ale muszę przyznać, że od czasu do czasu coś na podobieństwo
cudu się zdarza. Kiedy bowiem medytowałem ponuro nad ciśniętym na chodnik
plecakiem, ujrzałem nagle wysuwające się dostojnie z ulicy Sasanki auto naszego
sąsiada, literata Januarego Wahacza. Udawał się prawdopodobnie do miasta, by
swoim zwyczajem wypić w Klubie Pisarza wieczorną kawę ze śmietanką. Żeby mnie
tylko nie przeoczył! Żeby się zatrzymał!
Zamachałem rozpaczliwie rękami jak rozbitek, po którego przybywa ekspedycja
ratunkowa. Literat Wahacz na mój widok najpierw wybałuszył oczy, a później z
piskiem zahamował; niestety pięćdziesiąt metrów dalej. Literaci żyją
spowolnionym rytmem i pewnie dlatego nie mają szybkiego refleksu. Co innego
dziennikarze — oni potrafią pisać szybciej, niż myślą. Tak przynajmniej twierdzi
inny z moich sąsiadów, mecenas Charmuszko, który systematycznie czytuje prasę i
ogląda telewizję.
Łapiąc ciężko oddech, dopadłem z plecakiem Wahaczowskiego fiata (dodam: fiata
132, a nie jakiegoś tam malucha). Jego kierowca przyglądał mi się zaniepokojony.
— Mój Boże — powiedział — odnoszę, przyjacielu, wrażenie, że nie najlepiej
wyglądasz. Czy coś się stało?
Połykając z emocji słowa, wyłuszczyłem błagalnie swoją prośbę. Na szczęście tym
razem pan Wahacz w mig pojął o co chodzi. Nie upłynęło kilka sekund, a gnaliśmy
już w kierunku miasta, rozwijając zawrotną, jak na pana Januarego, szybkość
siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę.
Własne auro to wspaniała rzecz. Co prawda znajomy mojego starego, prezes
miejscowej spółdzielni wyrobów wikliniarskich „Plecionka", twierdzi, że z
samochodem więcej jest kłopotów niż z niego pożytku, ale ojciec
7
nazywa te utyskiwania „tanią kokieterią". Ma niewątpliwie rację, bo jeśliby
prezesowi Czapskiemu auto istotnie tak dalece doskwierało, jak to wokół
rozpowiada, to cóż prostszego, niż się go pozbyć. Chętnych znalazłoby się wielu,
z moim starym na czele. Wszelako szef „Plecionki" straszliwego kłopotu, jakim
jawi mu się nowy polonez, dziwnie nie ma ochoty scedować na kogoś innego. Jeśli
zaś chodzi o ojca, jest on niewypłacalny i stać go najwyżej na hulajnogę.
Poloneza może sobie ewentualnie zatańczyć z mamą na balu karnawałowym dla
zasłużonych pracowników administracji państwowej.
Przemyślenie tych spraw zabrało mi dziesięć minut, czyli dokładnie tyle, ile
potrzebowaliśmy, by dotrzeć do dworca. Niestety z powodu zdenerwowania, jakiemu
się mimowolnie poddałem, niezbyt dokładnie wsłuchiwałem się w to, co miał mi do
powiedzenia pan Wahacz. Skwapliwie wykorzystując moje towarzystwo wygłosił
dłuższy monolog na temat powieści sensacyjnej, nad którą aktualnie pracuje. Z
zawiłych wywodów Wahacza utkwiło mi w pamięci jedynie to, że jego nowa książka
nosi tytuł „Cień troglodyty" i opowiada o zdecydowanym na wszystko gangu,
trudniącym się przemytem kostek Rubika dla salonów gier hazardowych. Pan Wahacz
nie zdążył wszelako zapoznać mnie ze szczegółami swojego niewątpliwie cennego
zamysłu autorskiego, gdyż, ledwie podjechaliśmy pod dworzec, wyprysnąłem z
samochodu z szybkością zbliżoną do podświetlnej. Nie przeszkodził mi w tym nawet
plecak, którego wiązania naprężyły się niczym struny w gitarze sponiewieranej
przez muzyka — profana. Pokonując kłusem hall zerknąłem na zegarek: do odjazdu
pociągu pozostały niespełna trzy minuty.
Na peronie kłębił się rozgorączkowany tłum. Wszystkie wagony były oczywiście
doszczętnie zapchane. Podróżni okupywali nie tylko przedziały, lecz również
korytarze z ich najbardziej wymyślnymi zakamarkami. Jak znaleźć w tej ludzkiej
masie Bogdana Rowerowego? Przebiegłem cały skład, jednak na próżno. Zanosiło się
na to, że czeka mnie upojne dwanaście godzin, które będę musiał spędzić na
jednej nodze.
Kiedy ponownie przebiegałem wzdłuż wagonów, usłyszałem nagle donośny okrzyk:
— Kretynie, tutaj! O której godzinie przychodzisz, czy ty masz po kolei w głowie?
Zobaczyłem okrągłe jak księżyc w pełni oblicze Bogdana Rowerowego,
8
wychylające się z jednego z okien. Mimo iż falowało na nim widoczne gołym okiem
wzburzenie, poczułem ogromną ulgę.
— Nie chrzań! — warknąłem. — Bierz szybko!
Podałem przez okno plecak. Kiedy windowałem go do góry, wystąpiły na mnie siódme
poty. Natomiast Bogdan Rowerowy, jakkolwiek nie zalicza się do osób o wątłej
posturze, podczas przejmowania ode mnie bagażu jęknął żałośnie, po czym cisnął
tobół za siebie, wywołując głośne okrzyki protestu współpasażerów. Biedacy nie
wiedzieli jeszcze, co ich czeka.
Błyskawicznie oceniłem sytuację. Droga do przedziału od strony korytarza była
odcięta. Siedzący na tobołach ludzie ani myśleli się ruszyć. Opierali się nawet
przed wpuszczeniem do środka konduktora, podejrzewając, że mają do czynienia ze
zwykłym podróżnym, który przebrał się dla niepoznaki w kolejarski mundur, by
podstępem zająć dogodne miejsce.
Nie było więc wyjścia, a właściwie — bądźmy precyzyjni — wejścia. Jakże przydały
mi się w tym momencie ćwiczenia na drabinkach uprawiane w ramach lekcji wf-u pod
okiem magistra Wiadernego. Chwytając rękoma za krawędź parapetu podciągnąłem się
na wysokość okna. Bogdan Rowerowy przyglądał się tej operacji z biernością,
która mnie wyprowadziła z równowagi.
— Czego się gapisz, gamoniu? — wystękałem. — Pomóż mi. Niestety Bogdan Rowerowy
moje żądanie pojął w ten sposób, że zamiast
podać dłoń, na którą czekałem, złapał mnie oburącz za głowę, usiłując wciągnąć
do środka. Spowodowało to głośne okrzyki protestu współpasażerów. Największy
wrzask podniosła okutana w chustę baba, wioząca pokaźnych rozmiarów kosz z
kurami nioskami. Na mój widok kury, prawdopodobnie z emocji, zaczęły się
gwałtownie nieść, co jeszcze bardziej spotęgowało zamieszanie.
Tymczasem Bogdan Rowerowy w całym tym harmiderze do szczętu zgłupiał. Szarpnął
mnie gwałtownie za głowę, a ściślej mówiąc, za uszy, co sprawiło, że ujrzałem
nagle wszystkie gwiazdy, włącznie z najbardziej odległymi galaktykami. Gorzej,
bo, szamocąc się z moim czerepem, nadepnął na nogę siedzącego pod oknem emeryta,
który zawył z bólu i, nim przystąpił do rozcierania kończyny, wymierzył
Rowerowemu w rewanżu potężnego kułaka.
— Zwariowałeś? — wycharczałem, majtając bezsilnie odnóżami. — Co ty robisz,
urwiesz mi głowę!
9
— Mam puścić? — zapytał kompletnie już skołowany Bogdan Rowerowy i w jego
pytaniu była bezradność reportera, stojącego w obliczu wydarzeń, których skala
go przerosła. Na szczęście w tym momencie czyjaś pomocna ręka chwyciła mnie za
kołnierz i wciągnęła do środka najpierw tułów, a następnie całą resztę. Pora po
temu była najwyższa, gdyż właśnie rozległ się gwizdek zawiadowcy i pociąg wolno
ruszył ze stacji. Zbiegło się to z głuchym uderzeniem mojego ciała o podłogę, a
właściwie o nogi współpasażerów, którzy, klnąc na czym świat stoi, usiłowali mi
dopomóc w powrocie do pozycji pionowej. Ze względu na panujący ścisk okazało się
to jednak rzeczą niełatwą. Na domiar złego przedział wypełniło przeraźliwe
gdakanie kur niosek. Jedna z nich — niech ją gęś kopnie, jeśli potrafi —
dziobnęła mnie prosto w ucho, które po rozciągnięciu przez Bogdana ciągle
jeszcze nie odzyskało swojego pierwotnego kształtu.
— To skandal! — zawołała niewiasta w sukni w kratę. — Jak można wchodzić do
pociągu przez okno i deptać ludziom po nogach! Za to powinno się płacić kary!
Poparł ją gorliwie emeryt, ciągle masujący nadwerężone śródstopie. Chciałem
odrzec, że łatwo jest doradzać innym, kiedy samemu siedzi się wygodnie, nie
mając pojęcia o apokalipsie na korytarzu, ostatecznie jednak zrezygnowałem z
tego zamiaru. Po emocjonujących przeżyciach, jakie stały się moim udziałem w
ciągu ostatniej godziny, ciągle jeszcze nie mogłem przyjść do siebie. Ponadto
bolało mnie dotkliwie ucho, sponiewierane przez Bogdana Rowerowego, a następnie
kurę nioskę. W sumie więc nastrój do konwersacji był zdecydowanie nie
sprzyjający.
Tu jednak okazał swoją wielkoduszność mój wybawiciel, młody mężczyzna w mundurze
leśnika.
— No i o co chodzi? — powiedział pojednawczo. — Nie zdarzyło się państwu nigdy
wchodzić do domu przez okno?
Atmosfera nagle rozładowała się. Nie mógł natomiast z natury rzeczy rozładować
się tłok, który wraz z moim przybyciem bynajmniej nie zmalał. Przedział,
przeznaczony dla ośmiu osób, zajmowało dziesięciu podróżnych, którzy, ściśnięci
do granic wytrzymałości, przypominali przysłowiowe śledzie w beczce. W
najtrudniejszym położeniu znalazł się Bogdan Rowerowy , gdyż z lewej strony
napierał na niego kościsty osobnik, którego żebro wylądowało na wysokości
Bogdanowego biodra (jak później wyszło na jaw, był to maratończyk, wracający z
zawodów, podczas których stracił siedem
kilo), natomiast z prawej ograniczała mojego przyjaciela szyba przedziału. W
sumie Rowerowy wyglądał jak wielki, nieświeży naleśnik i chętnie bym z jego
biedy pochichotał, gdyby nie to, że mnie również nie było do śmiechu. Nie
ulegało bowiem wątpliwości, że w przedziale, do którego tak brutalnie się
wdarłem, nie ma gdzie wetknąć szpilki, a co dopiero mówić o moich skromnych
pięćdziesięciu kilogramach bez paru deka.
Jedyną szansą pozostawały górne półki. Nie bez oporów ze strony współpasażerów
przeflancowałem większość tobołów i waliz na jedną z nich, opróżniając w ten
sposób drugą. Pozostało już tylko podciągnąć się na rękach (wskutek osłabienia
sztuka ta nie do końca mi się powiodła i. chcąc utrzymać równowagę, musiałem
nastąpić Bogdanowi Rowerowemu na głowę, co przyjął z pełną rezygnacją) i oto
znalazłem się pod sufitem w najbardziej luksusowych warunkach, jakie mogłem
sobie wyobrazić. No, bo pomyślcie sami: pode mną człowiek na człowieku, a tu —
przestrzeń, luz, Europa. Oni — półsiedzą, ja — półleżę. Pełna kultura. Nic
dziwnego, że co poniektórzy podróżni zaczęli żałować, że sami nie wpadli na ten
pomysł. Największą ochotę na zajęcie mojego ciężko wywalczonego miejsca na półce
miał, zdaje się, emeryt z nogą nadwerężoną przez Bogdana Rowerowego oraz baba z
kurami nioskami. Nic z tego, moi drodzy. Nie ma takiej siły, która zdołałaby
mnie nakłonić do zmiany pozycji. Nie ruszę się stąd aż do Suchowoli, gdzie
przesiadamy się z Bogdanem Rowerowym do autobusu PKS. Ale to nastąpi dopiero
rano.
Najważniejsze, że jadę: dobra nasza. Fakt, że wskutek podróżowania na półce
cierpi trochę mój autorytet redaktora szkolnej gazety, ale reporterka wymaga na
co dzień wielu wyrzeczeń, o których przeciętny czytelnik nie ma zielonego
pojęcia. Redaktor Jaśminek na przykład podczas zbierania materiału na temat
wiosennej powodzi ugrzązł kiedyś w samym środku zalanej wsi i musiano go stamtąd
ewakuować wojskową amfibią. I co? I nic! Jak tylko wrócił do redakcji, wysuszył
ubranie, a potem wszystko to opisał w reportażu zatytułowanym ,„W cieniu
wielkiej wody". Nasza szkolna polonistka, Makolągwa, miała wprawdzie wątpliwości,
czy woda, choćby i wielka, może rzucać cień, ale Makolągwa nie wyczuwa języka
reportera; jego prawa do posługiwania się literacką przenośnią. Zresztą, gdyby
było inaczej, redaktor Jaśminek nie otrzymałby za swój reportaż nagrody „Żółtego
Kałamarza"(nie wiem, dlaczego żółtego; nie męczcie mnie — tak się ta nagroda
nazywa).
11
Pora najwyższa wyjaśnić, co ja właściwie robię w tym wlokącym się jak
niespieszny wół pociągu, który wraz z Bogdanem Rowerowym wiezie mnie w nieznane.
Używając słowa „nieznane", ani na jotę nie przesadzam. Teraz, kiedy w miarę
wygodnie leżę, mogę o tym opowiedzieć.
Od czasu pamiętnych wydarzeń w Ogórkach, które opisałem w książce „Wielka
zasadzka"*, minęło kilka spokojnych miesięcy. Tak spokojnych, że znając mnie,
może się to wydawać nieprawdopodobne. Życie jednak, o czym warto pamiętać,
składa się nie tylko z barwnych przygód. Ono ma także swój codzienny, monotonny
wymiar. Ponadto trudno odmówić racji tym wszystkim, którzy twierdzą, że jesienią
ubiegłego roku, kiedy dzięki naszej brawurowej akcji zdemaskowany został groźny
przestępca, wyczerpaliśmy limit przygód na ładnych parę lat.
Ale do rzeczy! Otóż wkrótce po tym, kiedy prokurator wojewódzki wręczył nam
pamiątkowe zegarki w dowód uznania dla obywatelskiej postawy, jaką wykazaliśmy
(z zegarkiem tym nie rozstaję się ani na chwilę i nawet teraz mogę wam
powiedzieć, która jest godzina... dochodzi właśnie dwudziesta
dwadzieścia) ...otóż wkrótce po tym odwiedził szkołę w Ogórkach redaktor
lokalnego czasopisma, Tymoteusz Bajorek, który napisał o nas bardzo pochlebny
artykuł zatytułowany: „Dzielnych nie sieją". To on właśnie namówił mnie do
wydawania szkolnej gazety, w której przedstawialibyśmy reporterskim piórem godne
uwagi wydarzenia. Sęk w tym, że nikt się początkowo do takiego pomysłu nie
zapalił. W efekcie zostałem na placu boju, czy raczej na płachcie bristolu, sam
jak kapitan bez załogi, jeśli nie liczyć pomocy mojej dziewczyny — Ines i
szkolnego fotoreportera Zdziśka Kucały z siódmej „b". Ponieważ jednak słowo się
rzekło, honor nie pozwolił mi zrejterować. Przez dwa tygodnie zwijałem się jak w
ukropie, zbierając materiały do artykułów, dobierając zdjęcia i zapisując
drobnym maczkiem wyrywane z zeszytu kartki. Wreszcie zebrałem wszystko do kupy i
zaniosłem Kwadratowemu, to znaczy, chciałem powiedzieć: dyrektorowi Barskiemu.
Przeczytał i nawet pochwalił. Powiedział, że mam zacięcie reporterskie, a numer
gazety szykuje się „primasort".
Tu jednak wyłoniła się pewna trudność, ponieważ teksty reporterskie należało
przepisać na maszynie, a ja — wstyd powiedzieć — stukam na niej tylko jednym
palcem. Wobec tego dyrektor zlecił tę czynność pani
• Marek Rymuszko, „Wielka zasadzka", I.W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1984 r.
12
rytmiczce, zastępującej chorą sekretarkę. Nie powiem, żeby przysporzyło mi to
sympatii w oczach pani rytmiczki, która musiała się męczyć nad moimi wypocinami
poza godzinami pracy. Maszynopisy wyszły jednak wspaniale, a w zakomponowaniu
graficznym całości dopomógł nauczyciel rssunków, pan Kupiec. Nic więc dziwnego,
że kiedy powiesiliśmy uroczyś-
, gazetkę w korytarzu, przez kilka dni kłębił się wokół niej dziki tłum.
Jeśli interesuje was treść owego pionierskiego wydania, chętnie ją zreferuję.
Zacznijmy od centralnej części gazetki. Zajmował ją opis wydarzeń, które
doprowadziły mnie oraz moją paczkę na ślad przestępcy i umożliwiły jego ujęcie,
co opisałem właśnie w „Wielkiej zasadzce". Relacja ta (rzecz jasna mojego pióra)
została ozdobiona zdjęciami osób nagrodzonych przez prokuratora zegarkami oraz
dyplomami honorowymi.
Z kolei następował serwis informacyjny z życia kolonii Ogórki. Znalazły się w
nim między innymi: wiadomość o wygraniu przez zespół wokalno--instrumentalny pod
kierownictwem naszego szkolnego kolegi Wojtka Fiurego konkursu muzyki
młodzieżowej „Jesień już", a także komentarz sportowy na marginesie porażki
drużyny piłki nożnej „Rapid Ogórki", w której grywa — na prawach juniora — mój
kolega z klasy, niejaki Naleśnik. O ten komentarz Naleśnik strasznie się obraził
i mimo że podpisałem tekst pseudonimem Florian Chmurny, od razu zorientował się,
kto jest jego autorem. W przeciwieństwie do zaprezentowanych przeze mnie ocen
Naleśnik uważał, że ogórkowska drużyna zagrała świetnie, a jej nieznaczna
porażka 0:5 została spowodowana zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności tudzież
stronniczym sędziowaniem.
W pierwszym numerze gazetki zamieściłem również wywiad z dyrektorem szkoły —
Kwadratowym — poświęcony jego jakże cennej pasji filatelistycznej oraz rozmowę z
Hefajstosem (nasz historyk) na temat „pogłębiania świadomości historycznej wśród
młodzieży". Przedrukowałem również — w ślad za lokalną gazetą — fragmenty
publicznego wystąpienia aktywisty partyjnego Pastuszka (mój sąsiad z kamienicy),
który optymistycznie ocenił dalsze perspektywy rozwoju kolonii Ogórki,
zapowiadając między innymi rychłe wyasygnowanie środków z budżetu województwa na
remont szkoły oraz budowę domu kultury. Numer zamykał fotoreportaż z dużej
przerwy, który, jak ocenił chemik Quasimo-do, miał „niezaprzeczalną wewnętrzną
dynamikę". Niezadowolenie okazała jedynie polonistka Makolągwa, bowiem obiektyw
wścibskiego fotore-
13
portera uchwycił ją w momencie, gdy usiłując zaprowadzić na szkolnym korytarzu
ład i porządek, przyłożyła po tyłku wskaźnikiem do mapy jakiemuś fąflowi, chyba
z czwartej ,,c".
Gazeta, o czym zapomniałem powiedzieć, zawierała również ogłoszenie, w którym
apelowałem, by wszyscy chętni do pracy w kolegium redakcyjnym skontaktowali się
z redaktorem naczelnym Gwidonem Pustówką, czyli, ma się rozumieć, ze mną. I oto
stało się. O ile bowiem przedtem nie mogłem się doprosić o pomoc w robocie, po
oszałamiającym sukcesie propagandowym, jaki odnieśliśmy, chęć udziału w pracach
kolegium zgłosiło z dnia na dzień prawie trzydziestu kandydatów! Mając
decydujący głos w sprawach personalnych, po namyśle wybrałem dziesięć osób.
Najważniejsze jednak, że nasza gazetka po wydaniu kilku kolejnych numerów
została zgłoszona przez dyrekcję szkoły do udziału w konkursie pism szkolnych,
zorganizowanym przez tygodnik ,,Równaj w prawo", zdobywając w nim drugie miejsce.
Co więcej; mój reportaż na temat afery przestępczej w Ogórkach został — po
nieznacznych skrótach — przedrukowany przez redakcję magazynu „Równaj w prawo".
Wkrótce potem w szkole pojawił się redaktor Jaśminek, który przywiózł dla mnie
zaproszenie na firmowany przez jego czasopismo ogólnopolski obóz młodych
reporterów. W wystąpieniu, które redakcja „Równaj w prawo" skierowała na ręce
dyrektora naszej szkoły, inicjatywa ta została nazwana Warsztatami Młodych
Reporterów. Jak przy tym zaznaczyli organizatorzy, zakwalifikowanie do udziału w
warsztatach stanowi wielkie wyróżnienie, gdyż będzie w nich uczestniczyć tylko
dziesięć osób. Z naszego województwa oprócz mnie wytypowano jeszcze Bogdana
Rowerowego z drugiego liceum ogólnokształcącego, który ma na swoim koncie parę
notatek w harcerskim piśmie „Motywy", a także w tygodniku „Na przełaj". Tak się
przy tym składa, że z Bogdanem znamy się jak łyse konie, gdyż braliśmy wspólnie
udział w międzyszkolnym rajdzie rowerowym, który Bogdan wygrał. W ogóle trzeba
powiedzieć, że jest to człowiek wszechstronnie utalentowany i szkoda jedynie, że
w sytuacjach, gdy potrzebny jest szybki refleks oraz przytomność umysłu, zbyt
łatwo traci głowę. Gdyby nie to, nie zachowałby się przy wciąganiu mnie do
wagonu jak ostatnia łamaga.
Nasz obóz ma się odbyć na Pojezierzu Zachodnim w małym, malowniczym miasteczku
Senniki. Wokół woda, las, zieleń — jednym słowem Kanada; tak przynajmniej
zapewniał redaktor Jaśminek, który nie omiesz-
14
kał również dodać, że region, w którym będziemy operować jako reporterzy (tak to
właśnie ujął) jest pod każdym względem ciekawy. Redaktor Jaśminek nie rozwinął
wprawdzie tego wątku, myślę jednak, że świadomie zostawił szczegóły na później,
kiedy już wszyscy spotkamy się na miejscu. A do tego czasu pozostało jeszcze
dokładnie osiem godzin i dwadzieścia pięć minut (oczywiście, jeśli pociąg się
nie opóźni). Na razie więc przewracam się na drugi bok i zamierzam odstawić kimę.
Zatem dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do nogawki.
Pogadamy za kilka dni.
ROZDZIAĆ II
Co Mietek Cumbajszpil wyczytał w gazecie? ? Ciało obce w Sennikach ? Magister
Łepeta zdobywa flaki ?
Wolny strzelec i inni ? Redaktor Jasminek
ściąga nas na ziemię ? Czy sekretarz musi nosić krawat? ?
Tematy leżą na ulicy, ale... ? Wielki panel
OZ
rrZC
?? Ja
Mietek Cumbajszpil podzielił się dzisiaj z nami zupełnie niesamow wiadomością.
Chodzi o wypadek lotniczy, jaki wydarzył się w Hot Sprin w stanie Arkansas.
Pewien pilot awionetki, nie mogąc poradzić sol z uruchomieniem samolotu przy
pomocy startera, spróbował uczynić poprzez ręczne wprawienie śmigła w ruch.
Sztuka ta mu się udała, ; maszyna ruszyła tak szybko, że pilot nie zdążył już
zająć miejsca w kabin gdzie znajdowała się pasażerka. Samolot wystartował więc z
kobietą, któ nie miała pojęcia o jego prowadzeniu. Nie potrafiła również włączyć
rai pokładowego, przez które mogłaby odebrać instrukcje nadawane z zien W
rezultacie po kilku minutach lotu maszyna rozbiła się, a kobieta ponio: śmierć.
O historii tej doniosła na pierwszej stronie popularna popołudnió ka, którą
Mietek Cumbajszpil czyta od deski do deski, a właściwie wyrażajmy się jak
profesjonaliści — od szpalty do szpalty. Szpalta w gaz cie, wyjaśniam, oznacza
jeden „słupek" wierszy oddzielony od sąsiaduj cych z nim „słupków" interlinią.
Wiem o tym, ponieważ-jakkolwii jesteśmy reporterami, redaktor Jaśminek zadbał,
by od razu na początl zapoznać nas również z podstawami abecadła drukarskiego.
Ważne ji — podkreślił z naciskiem — nie tylko to, jak się pisze, lecz wjaki
sposób gotowy już tekst zostanie zaprezentowany
Mówiąc obrazowo cały problem można przyrównać do dania oferowa go konsumentowi w
restauracji. Jeśli będzie ono gustownie za ne na talerzu, znacznie przyjemniej
się taki posiłek spożywa, a jego jest zdrowsze i pełniejsze. Nie inaczej z
dziennikarskim tekstem. Bywa przykład, wstyd powiedzieć, że jest on do bani, ale
jeśli mu zafundow e superwystrzałowy tytuł, czytelnicy rzucą się na artykuł
jak na polędwicę angielsku i nim zorientują się, że to niestety pospolity gniot,
będą już Jekturze. Zdarza się też całkiem odwrotnie: że żywy, wartki reportaż
zost wydrukowany w tak mizernej oprawie, iż nikt, kto szanuje swój czas, i
zapuści doń oka. Jako przykład takiej właśnie antydziennikarskiej robo redaktor
Jaśminek wskazał samokrytycznie reportaż o pracy samorząt szkolnego, który
ukazał się w jednym z ostatnich numerów „Rów; w prawo". Ta, zdaniem redaktora
Jaśminka, godna uwagi publikad została zaopatrzona w tytuł: „Kompleksowo,
efektywnie, w pełni". Nieś] ty redaktor Jaśminek przemilczał taktownie, kto w
redakcji „Rówi w prawo", kierując tekst do druku, okazał się dlań tak niefortunn
ekspedytorem.
18
takz
'czytelników dyny
lia oferowan minn
ikomponow cupują
itrawiei brew
Mamy już za sobą pięć dni wspólnej pracy. Nie przez przypadek piszę łaśnie:
pracy, bo jeśli komuś się zdaje, że zbijamy w Sennikach bąki.
zostaje w grubym błędzie. Nazwa: Warsztaty Młodych Reporterów
bowiązuje, czyli noblesse oblige — jak mawia redaktor Prakseda
ędzianka, która wspólnie z redaktorem Jaśminkiem reprezentuje tak
vane dziennikarskie kierownictwo naszego reporterskiego zgrupowania.
onadto są tu jeszcze: kierowca redakcyjny, pan Wacek (jego nazwiska nie
ało nam się ustalić, a głupio jakoś tak wprost zapytać) oraz magister epeta,
pełniący na zgrupowaniu rolę, którą można porównać do funkcji :efa kompanii w
wojsku. Magister Łepeta załatwia mianowicie wszystkie
rawy związane z wyżywieniem i wyposażeniem technicznym obozu. Jak
zy tym szybko się zorientowaliśmy — stosownie do swego barwnego izwiska — ma on
łepetynę nie od parady.
Bo, powiedzmy sobie szczerze, z warunkami bytowymi jest jak jest.
sytuacji, gdy pod sklepem mięsnym w Sennikach już od piątej rano
;tawiają się długie kolejki, a Supersam, usytuowany w pobliżu stacji
je ;nzynowej, oferuje głównie dżemy i makarony, trzeba nie lada operatyw-
ści, by wyżywić naszą czeredę. Co gorsza, nie jesteśmy w Sennikach
m „ciałem obcym", jak był to uprzejmy określić prezes miejscowej
minnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska". Oprócz nas miasteczko
jeszcze cztery kolonie i dwa obozy harcerskie. W ogóle Senniki,
swojej nazwie, nie są bynajmniej senne, gdyż w sezonie letnim
zebiegają je wzdłuż i wszerz tabuny podenerwowanych turystów, którzy mogą żyć
wyłącznie pięknem zabytków, lecz muszą to i owo zjeść.
I tu właśnie ujawnia się wielki talent organizacyjny magistra Łepety, tory robi
wszystko, by dogodzić nam ponad przeciętność. Większość
oduktów potrzebnych do przygotowania posiłków magister zdobywa nie
Sennikach, lecz w leżącej dwadzieścia kilometrów na północ wojewódz-ej
metropolii, dokąd codziennie jeździ z panem Wackiem. Nie zdarzyło się szcze, by
wysłużona redakcyjna wołga wróciła z takiej eskapady z niczym.
agister Łepeta bowiem, jeśli już wpadnie na trop atrakcyjnego towaru, ptrafi
odstawić wokół ludzi, którzy decydują o jego rozdziale, istny taniec
amana. Sam byłem świadkiem, jak dzwoniąc do Wojewódzkiej Spóldziel-i Spożywców
„Społem" magister przedstawił się jej prezesowi słowami: Moje nazwisko Łepeta,
mówię z Centrum Doskonalenia Prasowego
Warsztaty Reporterskie w Sennikach. Słyszałem, prezesie, że otrzymaliś-
19
??? partię herbaty »Yingtoh Black Tea«. Bardzo proszę, zatrzymajcie nas
trzydzieści opakowań. Uczestnicy reporterskich grup studyjnj bardzo
intensywnie pracują i muszą mieć co pić". Po takiej inwok; (magistra Łepety
rozmówcy na ogół głupieją i, zasugerowani jego mono gami, dają wszystko (no,
prawie wszystko), czego zażąda.
Jeśli pierwsze podejście okazuje się nie w pełni zadowalające, magis Łepeta
wdraża do praktyki tak zwany wariant specjalny (jego włas słowa). Jak wygląda w
praktyce wariant specjalny magistra ??? dowiedzieliśmy się od pana Wacka, który
z konieczności towarzys kierownikowi w niełatwych przedsięwzięciach. Wariant
specjalny magist Łepety zastosowany został między innymi w miejscowości Szalonk
oddalonej od Sennik o piętnaście kilometrów. Magister z panem Wacku zajrzeli tam
w poszukiwaniu pompy paliwowej do redakcyjnego samoch du. Właśnie wtedy magister
Łepeta dostrzegł swoim sokolim wzrokii stojącą na zapleczu sklepu w Szalonce
ciężarówkę, z której konwojei wyładowywali kartony puszek. W mgnieniu oka
ustalił, że jest to-niebywa jak na obecne czasy, rarytas: flaki wołowe. Niestety
próba uwiedzenia pr; magistra Łepetę kierowniczki sklepu zakończyła się totalnym
niepowod: niem. Okazała się ona bowiem głucha na argumenty magistra tudz
przejawy jego erudycji, zgadzając się sprzedać mu, podobnie jak inn; im klientom,
tylko po jednej puszce flaków na ryło. W tej sytuacji magister u< się do szefa
miejscowego przedsiębiorstwa handlowego. Jak łatwo przev cryc dzieć, konwersacja
odbywała się od początku w chłodnej atmosferze, któ nie zdołały ocieplić
zapewnienia magistra Łepety o szczególnym charak rze naszego „Centrum
reportersko-prasowego". Dyrektor nie chciał słysz o sprzedaży czterdziestu
puszek flaków, osłaniając je niczym Rejtan włas • piersią. Nie pomogło nawet
tytułowanie przez pana Wacka magistra Lepi ..panem redaktorem" („Czy pan zapali,
panie redaktorze?").
Wówczas to magister błysnął inwencją na podobieństwo szpadzis j który po paru
nieudanych szarżach postanowił zastosować wobec przeci ???? nieznany dotąd
sztych.
— Panie Wacku — zwrócił się do kierowcy — o której jesteśi) )w umówieni w
komitecie wojewódzkim? Niech pan czuwa nad czasem, bo możemy się spóźnić.
Pan Wacek w pierwszej chwili wytrzeszczył ze zdumienia oczy, ale szczęście pojął,
o co chodzi.
20
__ Musimy tam być, panie redaktorze, za pół godziny — powiedział.
Sekretarz prosił, żeby przyjechać punktualnie.
__ No cóż — odrzekł zrezygnowany magister Łepeta — wobec tego pora
. zbierać. Do widzenia panu — rzucił chłodno swojemu rozmówcy, wstając z fotela.
Równocześnie jednak z fotela zerwał się dyrektor.
Ależ po co taki pośpiech — zaoponował. — Na pewno panowie lążycie, o tej porze
droga jest pusta. Przecież nie skończyliśmy jeszcze «mowy. Ile panowie życzycie
sobie tych flaków?
Urządzałoby nas pięćdziesiąt puszek — powiedział magister Łepeta, >dając: — Czyż
nie tak, panie Wacku? — czemu pan Wacek gorliwie ?zytaknął.
__ Zdaje mi się, że mówił pan poprzednio o czterdziestu — usiłował
rgować się gospodarz.
Dyrektorze — odparł na to poufale magister Łepeta — czy jest sens ierać się o
tych parę porcji? Może pan być pewny, że ze swej strony nie nieszkam wspomnieć
sekretarzowi o tym, jak bardzo nam pan pomógł. Na takie dictum szef od handlu
nie odrzekł już nic, tylko chwycił za :hawkę telefonu, by wydać odpowiednie
dyspozycje. Dzięki temu stępnego dnia zajadaliśmy się na obiad flakami i jest
szansa, że wystarczą
one jeszcze na kilka posiłków. Pisząc to, mam do pewnego stopnia mieszane
uczucia. Nie da się bowiem że metody magistra Łepety z punktu widzenia moralnego
mogą idzić wątpliwości. Magistra usprawiedliwia wszelako fakt, że nie załatwia
go wszystkiego dla siebie, lecz dla innych, starając się jak najlepiej wiązać z
powierzonych obowiązków. Poza tym redaktor Grzędzianka e bez racji zauważa, że
gdyby istniała pewność, iż deficytowymi dobrami staną obdarowani najbardziej
potrzebujący, można by się zastanawiać, :y magister nie przesadza ze swoją
inwencją. O tym jednak, że często bywa iczej, świadczy przykład kierownika
sklepu papierniczego w Sennikach, :óry, jak ujawniła kontrola „Irchy", czyli
Inspekcji Robotniczo-Chłop-;iej, stanowiącej postrach wszelkiego rodzaju
kombinatorów i spekulan-
ukrył na zapleczu dwa tysiące siedemdziesiąt pięć rolek papieru
>aletowego, rozprowadzając je następnie po czarnorynkowej cenie.
Rozpisałem się o magistrze Łepecie, ale to dlatego, że moim zdaniem
adawałby się on na bohatera wielkiego, barwnego reportażu. Magister
«peta po prostu —jak mawia redaktor Jaśminek — to temat sam w sobie.
21
Tyle że my mamy szukać tematów związanych z miastem i regionem, kt gościnnie
otworzył przed nami swoje podwoje. (Przyznacie, że ładnie ują ostatnią myśl,
nieprawda?)
Jest nas tutaj dziesiątka; tak jak było zaplanowane. Wszyscy na z pierwszej
klasy licealnej lub z ostatniej podstawówki. W sumie ? wa menadżeria. Nikt przy
tym się na zgrupowanie nie spóźnił z wyjątk Gigi, ale ona mieszka aż w Lesku i
aby dotrzeć do Sennik musiała jec z czterema przesiadkami. Na razie przyglądamy
się sobie uważnie; o kujemy się nawzajem, jak by zapewne powiedział wuj-kombat;
który ma dar różnych plastycznych porównań. Na bliższe pozna przyjdzie jeszcze
pora.
Bogdana Rowerowego miałem już okazję zaprezentować przy ok moich dworcowych
perypetii. Sporo również mogę powiedzieć o Mie Cumbajszpilu oraz Pawciu, z
którymi dzielę pokój. Jeśli chodzi o Mietka jest on oczywiście żadnym
Cumbajszpilem. ale nikt się do niego inaczej zwraca. Nasz kolega tak dalece
bowiem przejął się edukacją jęz; niemieckiego, którą pobiera od trzech lat, że
kiedy chce użyć zwrotu przykład", mówi zazwyczaj: „zum Beispiel", no i jakoś to
do ni( przylgnęło. Zachodzi nawet obawa, że jeśli magazyn „Równaj w pra
wydrukuje jakiś kawałek reportażu Mietka, zostanie on przez pomj podpisany
Mieczysław Cumbajszpil. Dodajmy dla porządku, że w żj zawodowym Mietek jest
najlepszym w swojej szkole polonistą; autor niestety nie publikowanych dotąd
wspomnień, które zatytułował: szczęście, mój pech". W przyszłości Cumbajszpil
chciałby zostać koresp dentem zagranicznym, z tym że nie jest jeszcze
zdecydowany co do kr gdzie pragnąłby wykonywać swoją odpowiedzialną pracę. Pewne
wydajs natomiast, że Mietek może być wyłącznie korespondentem prasowym radiowym,
gdyż ze swoją końską szczęką i rozdeptanym nosem prezeri urodę wybitnie
nietelewizyjną.
Z kolei Paweł Kądziołka, którego z miejsca ochrzciliśmy Pawciem wielki
indywidualista chadzający, niczym kot, własnymi drogami. Na n: Warsztaty
Reporterskie, owszem, łaskawie przyjechał, ale, jak zaznać wyłącznie w
charakterze obserwatora. Na ten temat Pawcio odbył długą rozmowę z redaktorem
Jaśminkiem, który usiłował przekonać gc rozwój indywidualności twórczej jest
rzeczą cenną, nie powinien jed kolidować z zadaniami kolektywu jako całości.
Pawcio wszelako oznaji
22
lneg arcycie Volny
r
na
?? może zgodzić się na tłamszenie jego osobowości. Podkreślił również, dedy
skończy studia i zacznie zarabiać na chleb jako dziennikarz, nie Izie pracował
na żadnym tam etacie, lecz wyłącznie w charakterze
;go strzelca.
strzelec w żargonie reporterskim oznacza faceta, który sam jest
ie sterem, żeglarzem i okrętem. Współpracując z kilkunastoma redak-
systematycznie oferuje im napisane przez siebie materiały. Jeżeli
redakcja nie przyjmie artykułu do druku, wędruje ze swoim tekstem następnej — aż
do skutku. Mówiąc nawiasem odniosłem wrażenie, że e Pawcio do swojej wizji
wolnego strzelca jest wybitnie przywiązany, to aktor Prakseda Grzędzianka (na co
dzień kierownik działu łączności zytelnikami w magazynie „Równaj w prawo")
odnosi się do niej ze cznie mniejszym entuzjazmem. Nie przeszkadza to redaktor
Praksedzie awać Pawcia za człowieka wybitnie uzdolnionego, który, jeśli nad sobą
«racuje, z czasem wyrośnie na rasowego reportera. Wspomniałem również o Gidze.
Jej także muszę poświęcić już obecnie ;a słów, przede wszystkim dlatego, że od
początku skumała się (ogdanem Rowerowym i wygląda na to, że będą stanowić odtąd
rozłączną parę. Nie pojmuję, co Gigę w Bogdanie zafrapowało. Wyda-o mi się
zawsze, że z taką fizjonomią jaką prezentuje Rowerowy można lerwać co najwyżej
jakąś okularnicę, która niedowidzi, a jednak się wyraźniej pomyliłem. Trudno,
niech tam.
jiga pełni zaszczytne obowiązki redaktora naczelnego szkolnej gazetki akabreska".
Jest ona — gazeta, ma się rozumieć, a nie Giga — przezna-na głównie dla
dziewcząt i rywalizuje z konkurencyjnym pismem dawanym przez męską połowę szkoły
podstawowej numer... mniejsza , wyleciał mi z głowy. Obiektywnie muszę przyznać,
że Giga to bardzo na dziewczyna, a zainteresowanie, jakim obdarzył ją Bogdan
Rowero-, dobrze świadczy o jego guście, czego nie da się niestety powiedzieć
uście Gigi.
pozostałych uczestnikach zgrupowania: Mirku Korzeniowskim dyni nazwanym przez
nas Dandysem, ponieważ przesadnie dba o swój gląd i lubi się modnie ubierać,
siostrach Figlewiczównych — Kaśce tśce, Danieli z Wielunia (jako jedyna z nas
przywiozła ze sobą mały setowy magnetofon) oraz Tomku Nieszporku, który — wiemy
to od laktor Grzędzianki — jest synem dziennikarza agencyjnego, opowiem
M
23
przy innej okazji, bo na razie dysponuję na ich temat zbyt małą ? danych
osobopoznawczych. Tak czy inaczej, wzięci razel kupy, stanowimy istne panopticum
(wyrażenie redaktora Jaśminka) 1 upłynąć wiele czasu, żeby udało się z nas
stworzyć zespół redak] z prawdziwego zdarzenia. Zespół, który, powiedzmy, byłby
w stanie \j samodzielnie kilka cotygodniowych numerów magazynu „Równaj -Ą wo".
Oczywiście taka możliwość na razie nam nie grozi, niemniej chol o czysto
teoretyczne założenie, które ma nas wprowadzić w klimat redakcji i rytm jej
codziennego życia.
Właśnie od tego rytmu zaczął redaktor Jaśminek, rozwiewając od ra wstępie
niektóre mity o zawodzie dziennikarskim. Weźmy na przykła< problem jak
„nienormowany czas pracy". Na podstawie swojej dotyc sowej — jak się okazało,
dalece powierzchownej — wiedzy uważa nienormowany czas pracy za jedną z
największych zalet reporters żywota. No, bo człowiek nie musi zrywać się o
siódmej rano i biec do u: albo przedsiębiorstwa, żeby podpisać listę. Nie musi
też odsiadyws biurkiem siedmiu czy ośmiu godzin niezależnie od tego, czy akurat
m ???? roboty. Tymczasem redaktor Jaśminek brutalnie ściągnął nas na zi
Oświadczył, że owszem, nienormowany czas pracy ma swoje plusj i łączy się z
licznymi, uciążliwymi obowiązkami. Bo urzędnik na prz;
Reporter nie może sobie na to pozwolić. On często musi prac wieczorami, a jeśli
wyniknie taka potrzeba, również i w nocy. Powinis pozostawać cały czas do
dyspozycji redakcji, co oznacza, że moj ściągnąć pilnym telefonem z imienin albo
obudzić w środku nocy i w w delegację zum Beispiel (tfu, chciałem powiedzieć: na
przykład) na m groźnej katastrofy kolejowej. I nie ma wtedy gadania, że człowiel
I
Redaktor Grzędzianka zdobyła na przykład kiedyś bilety na Teatru Kantora z
Krakowa, co było nie lada wyczynem. Niestety z ir wyszły nici, gdyż tuż przed
wyjściem na spektakl redaktor Grzęd odebrała telefon z drukarni, że trzeba
przełamywać numer (tak nazywa), a nikogo innego nie było pod ręką. W rezultacie,
zamiast sp niedzielne popołudnie na spektaklu „Wielopole, Wielopole", pani Pra
musiała doglądać pracy zecerów
którym Wydaje, a o jego nerwowym i stresującym charakterze świadczy fakt że
przeciętna długość życia dziennikarza nie przekracza pięćdziesięciu trzech lat.
Na szczęście, nawet przy uwzględnieniu tak niekorzystnego wskaźnika, mamy
jeszcze przed sobą trochę czasu. Trudno natomiast odmówić racji Mietkowi
Cumbajszpilowi, który twierdzi, że obraz reporterskiej profesji został przez
redaktora Jaśminka odmitologizowany.
Od razu pierwszego dnia dowiedzieliśmy się także, czego reporterowi nie 'wolno.
Nie wolno na przykład nagrywać na taśmę magnetofonową rozmowy z osobą, która o
tym nie wie, albo sobie nagrania nie życzy. Dziennikarz musi również postępować
w sposób, który nie przyniesie ujmy jego zawodowi, a zwłaszcza zachowywać się
taktownie w stosunku do interlokutorów, nawet jeśli łżą oni w żywe oczy. Nie
wolno mu ponadto [publikować słów, które mogłyby być poczytane za obraźliwe, nie
mówiąc [już o „ściąganiu" myśli od innych kolegów. Takie ściąganie nazywa się
Ibowiem w prawie autorskim plagiatem i dla „przepisywacza" kończy się 'zazwyczaj
bardzo niemiło.
Przy omawianiu tej ostatniej kwestii redaktor Jaśminek został zaskoczony
dociekliwym pytaniem Gigi, która chciała wiedzieć, czy wolno ści?r"ć I siebie
samego. Ponieważ niezupełnie zrozumieliśmy o co chodzi, Giga wyjaśniła, że może
się na przykład zdarzyć, iż pisząc reportaż albo artykuł,
zamyka swoje biurko o szesnastej i do następnego dnia nic go nie obcr aut0r
zechce zapożyczyć jakąś myśl z tekstu, który wyszedł spod jego pióra,
powiedzmy, przed rokiem. Czy to również oznacza plagiat?
Redaktor Jaśminek zastanowił się i odparł, że ściąganie z siebie samego
plagiatem nie jest, ale mimo wszystko trudno taką praktykę pochwalać. —
Dziennikarz — tłumaczył — powinien znajdować się w ciągłym, twórczym rozwoju, co
oznacza konieczność poszukiwania nowych, doskonalszych form wypowiedzi. Jeśli
autor ratuje się cytatami z czegoś, co już
zmęczony, wolałby się wyspać albo zająć czymś innym. Trzeba jechać kiedyś
napisał, widocznie jego inwencja twórcza cierpi na uwiąd, on zaś sam
Tak zatem, zawód reportera nie jest wcale taki słodki, jak s( zorganizował
redaktor Jaśminek. Pojechaliśmy tam autobusem PKS, jako
24
przeżyw