Marek Rymuszko Noc komety ? ^^^^^R5S 5^< roj ???! ty c»VX<* MAT ,NC korr Mai Rymu MŁODZIEŻOWA AG EN WARSZAV ??<^ ? 5 ROZDZIAĆ I Nieoczekiwany pożytek z „Alfreda" i „Józefiny" ? Zaraz wracam. czyli szczęśliwy zbieg okoliczności ? Dlaczego nie zainteresowałem się „Cieniem troglodyty"? • Bogdan Rowerowy traci głowę • Rozmyślania na półce w pozycji półleżącej Czy zdarzyło wam się kiedykolwiek utkwić z namydloną głową pod kranem, z którego nagle przestaje lecieć woda? Tak? Nie? Wyobraźcie więc sobie, że coś takiego przytrafiło się właśnie mnie i to na godzinę przed odjazdem pociągu. Zgoda, że mycie włosów w ostatniej chwili nie jest najmądrzejszym pomysłem, ale czy z drugiej strony wyłączanie wody bez żadnego ostrzeżenia można uznać za mądre? Założę się, że podobnie jak ja, czytaliście kiedyś książkę o pannie z mokrą głową. Nie powiem, bardzo mi się podobała. Tylko że ja panną nie jestem, a mój łeb, nie dość, że mokry, na dodatek ociekał mydlinami. Wściekle pokręciłem jednym kurkiem, potem drugim; niestety bez rezultatu. Ładna historia. W obliczu pułapki, w jakiej się znalazłem, wydobyłem z szafy ulubiony ręcznik ojca, usiłując go racjonalnie zagospodarować. Jak jednak łatwo przewidzieć, skutek był taki, że ręcznik w mgnieniu oka zmienił kolor z białego na brunatnoszary, natomiast moja głowa po wytarciu przedstawiała przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Włosy pozlepiane, sklejone, sterczące każdy w inną stronę. Kiedy zrezygnowany przyjrzałem się sobie w lustrze, doszedłem do wniosku, że oto prawdopodobnie znalazłem brakujące ogniwo w łańcuchu ewolucji, którego na próżno poszukują naukowcy, zgłębiający zawiłości teorii Darwina. To brakujące ogniwo to ja; coś pośredniego między małpą a homo sapiens. Pal licho jednak łańcuch ewolucji. Przecież w takim stanie nie mogę się publicznie pokazać. Co by powiedzieli ludzie: poważny redaktor szkolnej gazety a wygląda jak ostatnia łajza. Miły Boże, co ja mam teraz zrobić? Pognałem do kuchni, ale w czajniku jak zwykle nie było wody. Musiał ją wyżłopać wuj-kombatant, kiedy wpadł po południu z lotną inspekcją. Zapomniałem bowiem dodać, że od trzech dni jestem w domu sam. Mama z ojcem pojechali na wczasy do Morąga, a moja siostra Agnieszka na obóz naukowy do Radosnej, gdzie mieści się znany dom poprawczy. Koło Młodych Resocjąlizatorów działające na uczelni, w której studiuje Agnieszka, postanowiło mianowicie poddać resocjalizacji tak zwaną młodzież nie przystosowaną, a przy okazji przeprowadzić nad nią różne poważne badania. W rezultacie zostałem sam jak przysłowiowy palec, jeśli nie liczyć nie zapowiedzianych kontroli ze strony wuja-kombatanta. Dziś jednak wyjeżdżam również i ja. Rzecz jasna, jeśli mi się to w ogóle uda, co, oceniając realnie sytuację, pewne bynajmniej nie jest. 4 Dopadłem gorączkowo lodówki. Na szczęście ocalała w niej, zapewne wskutek przeoczenia wuja-kombatanta, butelka wody mineralnej „Alfred j Józefina". Polewanie czaszki „Alfredem i Józefiną" prawdopodobnie doprowadziłoby moją starszą siostrę do białej gorączki, ciekaw jestem jednak, co ona by zrobiła na moim miejscu. Poza tym Agnieszka na szczęście jest daleko, więc nie ma się czym przejmować. Zresztą sole mineralne dobrze robią na włosy. Błyskawicznie zmyłem mydło, konstatując, że do odjazdu pozostało mi dokładnie czterdzieści minut. Szybko, plecak! Kiedy uniosłem go z wersalki, głucho stęknąłem. Zawsze ładuję do środka kupę niepotrzebnych rzeczy, a potem połowę z nich wywalam. Tylko że tym razem na przepakowywanie się nie było już czasu. Zdążyłem jeszcze chwycić w locie szczoteczkę do zębów oraz kubek, upychając je w kieszeni spodni, i w pośpiechu wypadłem z domu. Klucz, zgodnie z umową, miałem zostawić w mieszczącym się w suterenie naszej kamienicy sklepiku pani Fąfarowej. Fąfarowej jednak jak na złość nie było. Na drzwiach wisiała kartka: „Wyszłam do magla, zaraz wracam". Psiakość, że też się jej akurat teraz zebrało na maglowanie. Ponadto zwróćcie uwagę, że gdziekolwiek czytacie kartkę podobnej treści, zawsze wynika z niej, iż osoba poszukiwana „zaraz wraca", natomiast nigdy nie wiadomo, o której wyszła. W ten sposób można sobie poczekać nawet do rana. Wuj-kombatant mawia w takich przypadkach: „Małpi gaj, moi drodzy, małpi gaj" i potrząsa ze smutkiem swoją wielką, siwą głową. Przysiadłem zrezygnowany na ławce przed domem. Jeszcze trzydzieści pięć minut. Dokładnie tyle. Potem grób, mogiła. Następny pociąg odjeżdża dopiero jutro wieczorem. Spóźnię się na obóz cały jeden dzień. Co gorsza jednak, zbłaźnię się jako reporter, który, jeśli jest taka potrzeba, powinien stawić się na miejscu akcji przed czasem, a co dopiero mówić o spóźnieniu! Tak przynajmniej utrzymuje redaktor Jaśminek z tygodnika „Równaj w prawo", któremu zawdzięczam zaproszenie do wzięcia udziału w dorocznych Warsztatach Młodych Reporterów. Jeśli nie przyjadę w terminie, redaktor Jaśminek zawiedzie się na mnie. Niewykluczone, że powie: „Przykro mi, chłopcze, ale nie sprawdziłeś się. Wracaj do domu". Do domu... rany boskie, krany! Poderwałem się jak oparzony i popędziłem na górę. No, oczywiście. Kiedy miotałem się między łazienką a kuchnią, na śmierć zapomniałem o odkręconych kurkach. Teraz wody nie ma, ale jak 5 puszczą... Włosy zjeżyły mi się na głowie, kiedy pomyślałem, co stałoby się w takim przypadku z naszym mieszkaniem, nie mówiąc o Gawrysiakach z dołu. Zafundowałbym im gigant-prysznic. Jak to dobrze, że Fąfarową gdzieś poniosło. Wprawdzie na pociąg już na pewno nie zdążę, ale za to uratowałem dom przed powodzią. Trudno; coś za coś. Jest Fąfarową. Dźwiga na plecach tobół z magla, wyrzekając, że strasznie ciężki. Spróbowałaby ponosić mój plecak. Szybkim ruchem wrzuciłem jej do kieszeni fartucha klucze. Żywiła, zdaje się, nadzieję, że odbiorę od niej bieliznę i pomogę zanieść na zaplecze sklepu, ale ja nie mam przecież ani minuty. Ani minuty! Z tego wszystkiego zapomniałem powiedzieć o podlewaniu kwiatów, ale chyba się domyśli. Zresztą, jak znam mamę, uzgodniła te kwestię z panią Fąfarową co najmniej dziesięć razy. Świńskim truchtem pognałem ulicą Sasanki w kierunku głównej arterii Ogórków, która nosi nazwę aleja Bonawentury. Byle teraz szybko złapać autobus. Ba, tak się tylko łatwo mówi. Wprawdzie ranga naszej kolonii w całokształcie problemów komunikacyjnych miasta ostatnio wydatnie wzrosła, gdyż zafundowano nam linię pospieszną, łączącą Ogórki z centrum, ale oczekiwanie na autobus trwa często dłużej niż sama jazda. Sprawa ta stała się nawet przedmiotem interpelacji na sesji rady narodowej. Interpelację w imieniu mieszkańców Ogórków wystosował pan Łazarz, który do funkcji społecznych: ławnika, kuratora sądowego oraz działacza Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dorzucił od niedawna również mandat radnego. Mój ojciec twierdzi, że pan Łazarz w wyborach do lokalnej rady narodowej dostał dziewięćdziesiąt osiem koma siedem dziesiątych procenta głosów; najwięcej ze wszystkich kandydatów. Stary uważa ten rezultat za wybitne osiągnięcie, mnie jednak bardziej interesuje ten jeden, przecinek, trzy dziesiąte procenta głosów, których pan Łazarz został pozbawiony. Oznacza to bowiem, że kilkadziesiąt osób skreśliło jego nazwisko na liście wyborczej. A przecież, jeśli nie liczyć dyrektora naszej szkoły, Barskiego, trudno znaleźć w Ogórkach drugiego człowieka, który byłby tak zaangażowany w sprawy mieszkańców, jak właśnie pan Łazarz. Na pewno więc skreślili go ci, którym z racji swojej działalności społecznej zaszedł za skórę. Tacy, jak chociażby dozorca Gawrysiak czy Kacper Uziębło z trzeciego piętra, który mimo wielu rozmów profilaktyczne- 6 -ostrzegawczych, jakie przeprowadził z nim dzielnicowy Kudełko, ciągle obraca się w środowisku marginesu społecznego. Niestety wygląda na to, że ja również znalazłem się na marginesie __wydarzeń, póki co. Oto bowiem w momencie, kiedy przygięty do ziemi pod ciężarem plecaka, niczym kulis pilotujący himalajską wyprawę na Dhaulagiri, dobiegałem do przystanku, zobaczyłem już tylko chmurę spalin unoszącą się w ślad za pospiesznym „O". O... kurczę blade! Ostatnia szansa uciekła mi sprzed nosa. Mój pociąg odjeżdża dokładnie za dwadzieścia minut. Jestem definitywnie załatwiony. Nie wierzę w cuda, ale muszę przyznać, że od czasu do czasu coś na podobieństwo cudu się zdarza. Kiedy bowiem medytowałem ponuro nad ciśniętym na chodnik plecakiem, ujrzałem nagle wysuwające się dostojnie z ulicy Sasanki auto naszego sąsiada, literata Januarego Wahacza. Udawał się prawdopodobnie do miasta, by swoim zwyczajem wypić w Klubie Pisarza wieczorną kawę ze śmietanką. Żeby mnie tylko nie przeoczył! Żeby się zatrzymał! Zamachałem rozpaczliwie rękami jak rozbitek, po którego przybywa ekspedycja ratunkowa. Literat Wahacz na mój widok najpierw wybałuszył oczy, a później z piskiem zahamował; niestety pięćdziesiąt metrów dalej. Literaci żyją spowolnionym rytmem i pewnie dlatego nie mają szybkiego refleksu. Co innego dziennikarze — oni potrafią pisać szybciej, niż myślą. Tak przynajmniej twierdzi inny z moich sąsiadów, mecenas Charmuszko, który systematycznie czytuje prasę i ogląda telewizję. Łapiąc ciężko oddech, dopadłem z plecakiem Wahaczowskiego fiata (dodam: fiata 132, a nie jakiegoś tam malucha). Jego kierowca przyglądał mi się zaniepokojony. — Mój Boże — powiedział — odnoszę, przyjacielu, wrażenie, że nie najlepiej wyglądasz. Czy coś się stało? Połykając z emocji słowa, wyłuszczyłem błagalnie swoją prośbę. Na szczęście tym razem pan Wahacz w mig pojął o co chodzi. Nie upłynęło kilka sekund, a gnaliśmy już w kierunku miasta, rozwijając zawrotną, jak na pana Januarego, szybkość siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Własne auro to wspaniała rzecz. Co prawda znajomy mojego starego, prezes miejscowej spółdzielni wyrobów wikliniarskich „Plecionka", twierdzi, że z samochodem więcej jest kłopotów niż z niego pożytku, ale ojciec 7 nazywa te utyskiwania „tanią kokieterią". Ma niewątpliwie rację, bo jeśliby prezesowi Czapskiemu auto istotnie tak dalece doskwierało, jak to wokół rozpowiada, to cóż prostszego, niż się go pozbyć. Chętnych znalazłoby się wielu, z moim starym na czele. Wszelako szef „Plecionki" straszliwego kłopotu, jakim jawi mu się nowy polonez, dziwnie nie ma ochoty scedować na kogoś innego. Jeśli zaś chodzi o ojca, jest on niewypłacalny i stać go najwyżej na hulajnogę. Poloneza może sobie ewentualnie zatańczyć z mamą na balu karnawałowym dla zasłużonych pracowników administracji państwowej. Przemyślenie tych spraw zabrało mi dziesięć minut, czyli dokładnie tyle, ile potrzebowaliśmy, by dotrzeć do dworca. Niestety z powodu zdenerwowania, jakiemu się mimowolnie poddałem, niezbyt dokładnie wsłuchiwałem się w to, co miał mi do powiedzenia pan Wahacz. Skwapliwie wykorzystując moje towarzystwo wygłosił dłuższy monolog na temat powieści sensacyjnej, nad którą aktualnie pracuje. Z zawiłych wywodów Wahacza utkwiło mi w pamięci jedynie to, że jego nowa książka nosi tytuł „Cień troglodyty" i opowiada o zdecydowanym na wszystko gangu, trudniącym się przemytem kostek Rubika dla salonów gier hazardowych. Pan Wahacz nie zdążył wszelako zapoznać mnie ze szczegółami swojego niewątpliwie cennego zamysłu autorskiego, gdyż, ledwie podjechaliśmy pod dworzec, wyprysnąłem z samochodu z szybkością zbliżoną do podświetlnej. Nie przeszkodził mi w tym nawet plecak, którego wiązania naprężyły się niczym struny w gitarze sponiewieranej przez muzyka — profana. Pokonując kłusem hall zerknąłem na zegarek: do odjazdu pociągu pozostały niespełna trzy minuty. Na peronie kłębił się rozgorączkowany tłum. Wszystkie wagony były oczywiście doszczętnie zapchane. Podróżni okupywali nie tylko przedziały, lecz również korytarze z ich najbardziej wymyślnymi zakamarkami. Jak znaleźć w tej ludzkiej masie Bogdana Rowerowego? Przebiegłem cały skład, jednak na próżno. Zanosiło się na to, że czeka mnie upojne dwanaście godzin, które będę musiał spędzić na jednej nodze. Kiedy ponownie przebiegałem wzdłuż wagonów, usłyszałem nagle donośny okrzyk: — Kretynie, tutaj! O której godzinie przychodzisz, czy ty masz po kolei w głowie? Zobaczyłem okrągłe jak księżyc w pełni oblicze Bogdana Rowerowego, 8 wychylające się z jednego z okien. Mimo iż falowało na nim widoczne gołym okiem wzburzenie, poczułem ogromną ulgę. — Nie chrzań! — warknąłem. — Bierz szybko! Podałem przez okno plecak. Kiedy windowałem go do góry, wystąpiły na mnie siódme poty. Natomiast Bogdan Rowerowy, jakkolwiek nie zalicza się do osób o wątłej posturze, podczas przejmowania ode mnie bagażu jęknął żałośnie, po czym cisnął tobół za siebie, wywołując głośne okrzyki protestu współpasażerów. Biedacy nie wiedzieli jeszcze, co ich czeka. Błyskawicznie oceniłem sytuację. Droga do przedziału od strony korytarza była odcięta. Siedzący na tobołach ludzie ani myśleli się ruszyć. Opierali się nawet przed wpuszczeniem do środka konduktora, podejrzewając, że mają do czynienia ze zwykłym podróżnym, który przebrał się dla niepoznaki w kolejarski mundur, by podstępem zająć dogodne miejsce. Nie było więc wyjścia, a właściwie — bądźmy precyzyjni — wejścia. Jakże przydały mi się w tym momencie ćwiczenia na drabinkach uprawiane w ramach lekcji wf-u pod okiem magistra Wiadernego. Chwytając rękoma za krawędź parapetu podciągnąłem się na wysokość okna. Bogdan Rowerowy przyglądał się tej operacji z biernością, która mnie wyprowadziła z równowagi. — Czego się gapisz, gamoniu? — wystękałem. — Pomóż mi. Niestety Bogdan Rowerowy moje żądanie pojął w ten sposób, że zamiast podać dłoń, na którą czekałem, złapał mnie oburącz za głowę, usiłując wciągnąć do środka. Spowodowało to głośne okrzyki protestu współpasażerów. Największy wrzask podniosła okutana w chustę baba, wioząca pokaźnych rozmiarów kosz z kurami nioskami. Na mój widok kury, prawdopodobnie z emocji, zaczęły się gwałtownie nieść, co jeszcze bardziej spotęgowało zamieszanie. Tymczasem Bogdan Rowerowy w całym tym harmiderze do szczętu zgłupiał. Szarpnął mnie gwałtownie za głowę, a ściślej mówiąc, za uszy, co sprawiło, że ujrzałem nagle wszystkie gwiazdy, włącznie z najbardziej odległymi galaktykami. Gorzej, bo, szamocąc się z moim czerepem, nadepnął na nogę siedzącego pod oknem emeryta, który zawył z bólu i, nim przystąpił do rozcierania kończyny, wymierzył Rowerowemu w rewanżu potężnego kułaka. — Zwariowałeś? — wycharczałem, majtając bezsilnie odnóżami. — Co ty robisz, urwiesz mi głowę! 9 — Mam puścić? — zapytał kompletnie już skołowany Bogdan Rowerowy i w jego pytaniu była bezradność reportera, stojącego w obliczu wydarzeń, których skala go przerosła. Na szczęście w tym momencie czyjaś pomocna ręka chwyciła mnie za kołnierz i wciągnęła do środka najpierw tułów, a następnie całą resztę. Pora po temu była najwyższa, gdyż właśnie rozległ się gwizdek zawiadowcy i pociąg wolno ruszył ze stacji. Zbiegło się to z głuchym uderzeniem mojego ciała o podłogę, a właściwie o nogi współpasażerów, którzy, klnąc na czym świat stoi, usiłowali mi dopomóc w powrocie do pozycji pionowej. Ze względu na panujący ścisk okazało się to jednak rzeczą niełatwą. Na domiar złego przedział wypełniło przeraźliwe gdakanie kur niosek. Jedna z nich — niech ją gęś kopnie, jeśli potrafi — dziobnęła mnie prosto w ucho, które po rozciągnięciu przez Bogdana ciągle jeszcze nie odzyskało swojego pierwotnego kształtu. — To skandal! — zawołała niewiasta w sukni w kratę. — Jak można wchodzić do pociągu przez okno i deptać ludziom po nogach! Za to powinno się płacić kary! Poparł ją gorliwie emeryt, ciągle masujący nadwerężone śródstopie. Chciałem odrzec, że łatwo jest doradzać innym, kiedy samemu siedzi się wygodnie, nie mając pojęcia o apokalipsie na korytarzu, ostatecznie jednak zrezygnowałem z tego zamiaru. Po emocjonujących przeżyciach, jakie stały się moim udziałem w ciągu ostatniej godziny, ciągle jeszcze nie mogłem przyjść do siebie. Ponadto bolało mnie dotkliwie ucho, sponiewierane przez Bogdana Rowerowego, a następnie kurę nioskę. W sumie więc nastrój do konwersacji był zdecydowanie nie sprzyjający. Tu jednak okazał swoją wielkoduszność mój wybawiciel, młody mężczyzna w mundurze leśnika. — No i o co chodzi? — powiedział pojednawczo. — Nie zdarzyło się państwu nigdy wchodzić do domu przez okno? Atmosfera nagle rozładowała się. Nie mógł natomiast z natury rzeczy rozładować się tłok, który wraz z moim przybyciem bynajmniej nie zmalał. Przedział, przeznaczony dla ośmiu osób, zajmowało dziesięciu podróżnych, którzy, ściśnięci do granic wytrzymałości, przypominali przysłowiowe śledzie w beczce. W najtrudniejszym położeniu znalazł się Bogdan Rowerowy , gdyż z lewej strony napierał na niego kościsty osobnik, którego żebro wylądowało na wysokości Bogdanowego biodra (jak później wyszło na jaw, był to maratończyk, wracający z zawodów, podczas których stracił siedem kilo), natomiast z prawej ograniczała mojego przyjaciela szyba przedziału. W sumie Rowerowy wyglądał jak wielki, nieświeży naleśnik i chętnie bym z jego biedy pochichotał, gdyby nie to, że mnie również nie było do śmiechu. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że w przedziale, do którego tak brutalnie się wdarłem, nie ma gdzie wetknąć szpilki, a co dopiero mówić o moich skromnych pięćdziesięciu kilogramach bez paru deka. Jedyną szansą pozostawały górne półki. Nie bez oporów ze strony współpasażerów przeflancowałem większość tobołów i waliz na jedną z nich, opróżniając w ten sposób drugą. Pozostało już tylko podciągnąć się na rękach (wskutek osłabienia sztuka ta nie do końca mi się powiodła i. chcąc utrzymać równowagę, musiałem nastąpić Bogdanowi Rowerowemu na głowę, co przyjął z pełną rezygnacją) i oto znalazłem się pod sufitem w najbardziej luksusowych warunkach, jakie mogłem sobie wyobrazić. No, bo pomyślcie sami: pode mną człowiek na człowieku, a tu — przestrzeń, luz, Europa. Oni — półsiedzą, ja — półleżę. Pełna kultura. Nic dziwnego, że co poniektórzy podróżni zaczęli żałować, że sami nie wpadli na ten pomysł. Największą ochotę na zajęcie mojego ciężko wywalczonego miejsca na półce miał, zdaje się, emeryt z nogą nadwerężoną przez Bogdana Rowerowego oraz baba z kurami nioskami. Nic z tego, moi drodzy. Nie ma takiej siły, która zdołałaby mnie nakłonić do zmiany pozycji. Nie ruszę się stąd aż do Suchowoli, gdzie przesiadamy się z Bogdanem Rowerowym do autobusu PKS. Ale to nastąpi dopiero rano. Najważniejsze, że jadę: dobra nasza. Fakt, że wskutek podróżowania na półce cierpi trochę mój autorytet redaktora szkolnej gazety, ale reporterka wymaga na co dzień wielu wyrzeczeń, o których przeciętny czytelnik nie ma zielonego pojęcia. Redaktor Jaśminek na przykład podczas zbierania materiału na temat wiosennej powodzi ugrzązł kiedyś w samym środku zalanej wsi i musiano go stamtąd ewakuować wojskową amfibią. I co? I nic! Jak tylko wrócił do redakcji, wysuszył ubranie, a potem wszystko to opisał w reportażu zatytułowanym ,„W cieniu wielkiej wody". Nasza szkolna polonistka, Makolągwa, miała wprawdzie wątpliwości, czy woda, choćby i wielka, może rzucać cień, ale Makolągwa nie wyczuwa języka reportera; jego prawa do posługiwania się literacką przenośnią. Zresztą, gdyby było inaczej, redaktor Jaśminek nie otrzymałby za swój reportaż nagrody „Żółtego Kałamarza"(nie wiem, dlaczego żółtego; nie męczcie mnie — tak się ta nagroda nazywa). 11 Pora najwyższa wyjaśnić, co ja właściwie robię w tym wlokącym się jak niespieszny wół pociągu, który wraz z Bogdanem Rowerowym wiezie mnie w nieznane. Używając słowa „nieznane", ani na jotę nie przesadzam. Teraz, kiedy w miarę wygodnie leżę, mogę o tym opowiedzieć. Od czasu pamiętnych wydarzeń w Ogórkach, które opisałem w książce „Wielka zasadzka"*, minęło kilka spokojnych miesięcy. Tak spokojnych, że znając mnie, może się to wydawać nieprawdopodobne. Życie jednak, o czym warto pamiętać, składa się nie tylko z barwnych przygód. Ono ma także swój codzienny, monotonny wymiar. Ponadto trudno odmówić racji tym wszystkim, którzy twierdzą, że jesienią ubiegłego roku, kiedy dzięki naszej brawurowej akcji zdemaskowany został groźny przestępca, wyczerpaliśmy limit przygód na ładnych parę lat. Ale do rzeczy! Otóż wkrótce po tym, kiedy prokurator wojewódzki wręczył nam pamiątkowe zegarki w dowód uznania dla obywatelskiej postawy, jaką wykazaliśmy (z zegarkiem tym nie rozstaję się ani na chwilę i nawet teraz mogę wam powiedzieć, która jest godzina... dochodzi właśnie dwudziesta dwadzieścia) ...otóż wkrótce po tym odwiedził szkołę w Ogórkach redaktor lokalnego czasopisma, Tymoteusz Bajorek, który napisał o nas bardzo pochlebny artykuł zatytułowany: „Dzielnych nie sieją". To on właśnie namówił mnie do wydawania szkolnej gazety, w której przedstawialibyśmy reporterskim piórem godne uwagi wydarzenia. Sęk w tym, że nikt się początkowo do takiego pomysłu nie zapalił. W efekcie zostałem na placu boju, czy raczej na płachcie bristolu, sam jak kapitan bez załogi, jeśli nie liczyć pomocy mojej dziewczyny — Ines i szkolnego fotoreportera Zdziśka Kucały z siódmej „b". Ponieważ jednak słowo się rzekło, honor nie pozwolił mi zrejterować. Przez dwa tygodnie zwijałem się jak w ukropie, zbierając materiały do artykułów, dobierając zdjęcia i zapisując drobnym maczkiem wyrywane z zeszytu kartki. Wreszcie zebrałem wszystko do kupy i zaniosłem Kwadratowemu, to znaczy, chciałem powiedzieć: dyrektorowi Barskiemu. Przeczytał i nawet pochwalił. Powiedział, że mam zacięcie reporterskie, a numer gazety szykuje się „primasort". Tu jednak wyłoniła się pewna trudność, ponieważ teksty reporterskie należało przepisać na maszynie, a ja — wstyd powiedzieć — stukam na niej tylko jednym palcem. Wobec tego dyrektor zlecił tę czynność pani • Marek Rymuszko, „Wielka zasadzka", I.W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1984 r. 12 rytmiczce, zastępującej chorą sekretarkę. Nie powiem, żeby przysporzyło mi to sympatii w oczach pani rytmiczki, która musiała się męczyć nad moimi wypocinami poza godzinami pracy. Maszynopisy wyszły jednak wspaniale, a w zakomponowaniu graficznym całości dopomógł nauczyciel rssunków, pan Kupiec. Nic więc dziwnego, że kiedy powiesiliśmy uroczyś- , gazetkę w korytarzu, przez kilka dni kłębił się wokół niej dziki tłum. Jeśli interesuje was treść owego pionierskiego wydania, chętnie ją zreferuję. Zacznijmy od centralnej części gazetki. Zajmował ją opis wydarzeń, które doprowadziły mnie oraz moją paczkę na ślad przestępcy i umożliwiły jego ujęcie, co opisałem właśnie w „Wielkiej zasadzce". Relacja ta (rzecz jasna mojego pióra) została ozdobiona zdjęciami osób nagrodzonych przez prokuratora zegarkami oraz dyplomami honorowymi. Z kolei następował serwis informacyjny z życia kolonii Ogórki. Znalazły się w nim między innymi: wiadomość o wygraniu przez zespół wokalno--instrumentalny pod kierownictwem naszego szkolnego kolegi Wojtka Fiurego konkursu muzyki młodzieżowej „Jesień już", a także komentarz sportowy na marginesie porażki drużyny piłki nożnej „Rapid Ogórki", w której grywa — na prawach juniora — mój kolega z klasy, niejaki Naleśnik. O ten komentarz Naleśnik strasznie się obraził i mimo że podpisałem tekst pseudonimem Florian Chmurny, od razu zorientował się, kto jest jego autorem. W przeciwieństwie do zaprezentowanych przeze mnie ocen Naleśnik uważał, że ogórkowska drużyna zagrała świetnie, a jej nieznaczna porażka 0:5 została spowodowana zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności tudzież stronniczym sędziowaniem. W pierwszym numerze gazetki zamieściłem również wywiad z dyrektorem szkoły — Kwadratowym — poświęcony jego jakże cennej pasji filatelistycznej oraz rozmowę z Hefajstosem (nasz historyk) na temat „pogłębiania świadomości historycznej wśród młodzieży". Przedrukowałem również — w ślad za lokalną gazetą — fragmenty publicznego wystąpienia aktywisty partyjnego Pastuszka (mój sąsiad z kamienicy), który optymistycznie ocenił dalsze perspektywy rozwoju kolonii Ogórki, zapowiadając między innymi rychłe wyasygnowanie środków z budżetu województwa na remont szkoły oraz budowę domu kultury. Numer zamykał fotoreportaż z dużej przerwy, który, jak ocenił chemik Quasimo-do, miał „niezaprzeczalną wewnętrzną dynamikę". Niezadowolenie okazała jedynie polonistka Makolągwa, bowiem obiektyw wścibskiego fotore- 13 portera uchwycił ją w momencie, gdy usiłując zaprowadzić na szkolnym korytarzu ład i porządek, przyłożyła po tyłku wskaźnikiem do mapy jakiemuś fąflowi, chyba z czwartej ,,c". Gazeta, o czym zapomniałem powiedzieć, zawierała również ogłoszenie, w którym apelowałem, by wszyscy chętni do pracy w kolegium redakcyjnym skontaktowali się z redaktorem naczelnym Gwidonem Pustówką, czyli, ma się rozumieć, ze mną. I oto stało się. O ile bowiem przedtem nie mogłem się doprosić o pomoc w robocie, po oszałamiającym sukcesie propagandowym, jaki odnieśliśmy, chęć udziału w pracach kolegium zgłosiło z dnia na dzień prawie trzydziestu kandydatów! Mając decydujący głos w sprawach personalnych, po namyśle wybrałem dziesięć osób. Najważniejsze jednak, że nasza gazetka po wydaniu kilku kolejnych numerów została zgłoszona przez dyrekcję szkoły do udziału w konkursie pism szkolnych, zorganizowanym przez tygodnik ,,Równaj w prawo", zdobywając w nim drugie miejsce. Co więcej; mój reportaż na temat afery przestępczej w Ogórkach został — po nieznacznych skrótach — przedrukowany przez redakcję magazynu „Równaj w prawo". Wkrótce potem w szkole pojawił się redaktor Jaśminek, który przywiózł dla mnie zaproszenie na firmowany przez jego czasopismo ogólnopolski obóz młodych reporterów. W wystąpieniu, które redakcja „Równaj w prawo" skierowała na ręce dyrektora naszej szkoły, inicjatywa ta została nazwana Warsztatami Młodych Reporterów. Jak przy tym zaznaczyli organizatorzy, zakwalifikowanie do udziału w warsztatach stanowi wielkie wyróżnienie, gdyż będzie w nich uczestniczyć tylko dziesięć osób. Z naszego województwa oprócz mnie wytypowano jeszcze Bogdana Rowerowego z drugiego liceum ogólnokształcącego, który ma na swoim koncie parę notatek w harcerskim piśmie „Motywy", a także w tygodniku „Na przełaj". Tak się przy tym składa, że z Bogdanem znamy się jak łyse konie, gdyż braliśmy wspólnie udział w międzyszkolnym rajdzie rowerowym, który Bogdan wygrał. W ogóle trzeba powiedzieć, że jest to człowiek wszechstronnie utalentowany i szkoda jedynie, że w sytuacjach, gdy potrzebny jest szybki refleks oraz przytomność umysłu, zbyt łatwo traci głowę. Gdyby nie to, nie zachowałby się przy wciąganiu mnie do wagonu jak ostatnia łamaga. Nasz obóz ma się odbyć na Pojezierzu Zachodnim w małym, malowniczym miasteczku Senniki. Wokół woda, las, zieleń — jednym słowem Kanada; tak przynajmniej zapewniał redaktor Jaśminek, który nie omiesz- 14 kał również dodać, że region, w którym będziemy operować jako reporterzy (tak to właśnie ujął) jest pod każdym względem ciekawy. Redaktor Jaśminek nie rozwinął wprawdzie tego wątku, myślę jednak, że świadomie zostawił szczegóły na później, kiedy już wszyscy spotkamy się na miejscu. A do tego czasu pozostało jeszcze dokładnie osiem godzin i dwadzieścia pięć minut (oczywiście, jeśli pociąg się nie opóźni). Na razie więc przewracam się na drugi bok i zamierzam odstawić kimę. Zatem dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do nogawki. Pogadamy za kilka dni. ROZDZIAĆ II Co Mietek Cumbajszpil wyczytał w gazecie? ? Ciało obce w Sennikach ? Magister Łepeta zdobywa flaki ? Wolny strzelec i inni ? Redaktor Jasminek ściąga nas na ziemię ? Czy sekretarz musi nosić krawat? ? Tematy leżą na ulicy, ale... ? Wielki panel OZ rrZC ?? Ja Mietek Cumbajszpil podzielił się dzisiaj z nami zupełnie niesamow wiadomością. Chodzi o wypadek lotniczy, jaki wydarzył się w Hot Sprin w stanie Arkansas. Pewien pilot awionetki, nie mogąc poradzić sol z uruchomieniem samolotu przy pomocy startera, spróbował uczynić poprzez ręczne wprawienie śmigła w ruch. Sztuka ta mu się udała, ; maszyna ruszyła tak szybko, że pilot nie zdążył już zająć miejsca w kabin gdzie znajdowała się pasażerka. Samolot wystartował więc z kobietą, któ nie miała pojęcia o jego prowadzeniu. Nie potrafiła również włączyć rai pokładowego, przez które mogłaby odebrać instrukcje nadawane z zien W rezultacie po kilku minutach lotu maszyna rozbiła się, a kobieta ponio: śmierć. O historii tej doniosła na pierwszej stronie popularna popołudnió ka, którą Mietek Cumbajszpil czyta od deski do deski, a właściwie wyrażajmy się jak profesjonaliści — od szpalty do szpalty. Szpalta w gaz cie, wyjaśniam, oznacza jeden „słupek" wierszy oddzielony od sąsiaduj cych z nim „słupków" interlinią. Wiem o tym, ponieważ-jakkolwii jesteśmy reporterami, redaktor Jaśminek zadbał, by od razu na początl zapoznać nas również z podstawami abecadła drukarskiego. Ważne ji — podkreślił z naciskiem — nie tylko to, jak się pisze, lecz wjaki sposób gotowy już tekst zostanie zaprezentowany Mówiąc obrazowo cały problem można przyrównać do dania oferowa go konsumentowi w restauracji. Jeśli będzie ono gustownie za ne na talerzu, znacznie przyjemniej się taki posiłek spożywa, a jego jest zdrowsze i pełniejsze. Nie inaczej z dziennikarskim tekstem. Bywa przykład, wstyd powiedzieć, że jest on do bani, ale jeśli mu zafundow e superwystrzałowy tytuł, czytelnicy rzucą się na artykuł jak na polędwicę angielsku i nim zorientują się, że to niestety pospolity gniot, będą już Jekturze. Zdarza się też całkiem odwrotnie: że żywy, wartki reportaż zost wydrukowany w tak mizernej oprawie, iż nikt, kto szanuje swój czas, i zapuści doń oka. Jako przykład takiej właśnie antydziennikarskiej robo redaktor Jaśminek wskazał samokrytycznie reportaż o pracy samorząt szkolnego, który ukazał się w jednym z ostatnich numerów „Rów; w prawo". Ta, zdaniem redaktora Jaśminka, godna uwagi publikad została zaopatrzona w tytuł: „Kompleksowo, efektywnie, w pełni". Nieś] ty redaktor Jaśminek przemilczał taktownie, kto w redakcji „Rówi w prawo", kierując tekst do druku, okazał się dlań tak niefortunn ekspedytorem. 18 takz 'czytelników dyny lia oferowan minn ikomponow cupują itrawiei brew Mamy już za sobą pięć dni wspólnej pracy. Nie przez przypadek piszę łaśnie: pracy, bo jeśli komuś się zdaje, że zbijamy w Sennikach bąki. zostaje w grubym błędzie. Nazwa: Warsztaty Młodych Reporterów bowiązuje, czyli noblesse oblige — jak mawia redaktor Prakseda ędzianka, która wspólnie z redaktorem Jaśminkiem reprezentuje tak vane dziennikarskie kierownictwo naszego reporterskiego zgrupowania. onadto są tu jeszcze: kierowca redakcyjny, pan Wacek (jego nazwiska nie ało nam się ustalić, a głupio jakoś tak wprost zapytać) oraz magister epeta, pełniący na zgrupowaniu rolę, którą można porównać do funkcji :efa kompanii w wojsku. Magister Łepeta załatwia mianowicie wszystkie rawy związane z wyżywieniem i wyposażeniem technicznym obozu. Jak zy tym szybko się zorientowaliśmy — stosownie do swego barwnego izwiska — ma on łepetynę nie od parady. Bo, powiedzmy sobie szczerze, z warunkami bytowymi jest jak jest. sytuacji, gdy pod sklepem mięsnym w Sennikach już od piątej rano ;tawiają się długie kolejki, a Supersam, usytuowany w pobliżu stacji je ;nzynowej, oferuje głównie dżemy i makarony, trzeba nie lada operatyw- ści, by wyżywić naszą czeredę. Co gorsza, nie jesteśmy w Sennikach m „ciałem obcym", jak był to uprzejmy określić prezes miejscowej minnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska". Oprócz nas miasteczko jeszcze cztery kolonie i dwa obozy harcerskie. W ogóle Senniki, swojej nazwie, nie są bynajmniej senne, gdyż w sezonie letnim zebiegają je wzdłuż i wszerz tabuny podenerwowanych turystów, którzy mogą żyć wyłącznie pięknem zabytków, lecz muszą to i owo zjeść. I tu właśnie ujawnia się wielki talent organizacyjny magistra Łepety, tory robi wszystko, by dogodzić nam ponad przeciętność. Większość oduktów potrzebnych do przygotowania posiłków magister zdobywa nie Sennikach, lecz w leżącej dwadzieścia kilometrów na północ wojewódz-ej metropolii, dokąd codziennie jeździ z panem Wackiem. Nie zdarzyło się szcze, by wysłużona redakcyjna wołga wróciła z takiej eskapady z niczym. agister Łepeta bowiem, jeśli już wpadnie na trop atrakcyjnego towaru, ptrafi odstawić wokół ludzi, którzy decydują o jego rozdziale, istny taniec amana. Sam byłem świadkiem, jak dzwoniąc do Wojewódzkiej Spóldziel-i Spożywców „Społem" magister przedstawił się jej prezesowi słowami: Moje nazwisko Łepeta, mówię z Centrum Doskonalenia Prasowego Warsztaty Reporterskie w Sennikach. Słyszałem, prezesie, że otrzymaliś- 19 ??? partię herbaty »Yingtoh Black Tea«. Bardzo proszę, zatrzymajcie nas trzydzieści opakowań. Uczestnicy reporterskich grup studyjnj bardzo intensywnie pracują i muszą mieć co pić". Po takiej inwok; (magistra Łepety rozmówcy na ogół głupieją i, zasugerowani jego mono gami, dają wszystko (no, prawie wszystko), czego zażąda. Jeśli pierwsze podejście okazuje się nie w pełni zadowalające, magis Łepeta wdraża do praktyki tak zwany wariant specjalny (jego włas słowa). Jak wygląda w praktyce wariant specjalny magistra ??? dowiedzieliśmy się od pana Wacka, który z konieczności towarzys kierownikowi w niełatwych przedsięwzięciach. Wariant specjalny magist Łepety zastosowany został między innymi w miejscowości Szalonk oddalonej od Sennik o piętnaście kilometrów. Magister z panem Wacku zajrzeli tam w poszukiwaniu pompy paliwowej do redakcyjnego samoch du. Właśnie wtedy magister Łepeta dostrzegł swoim sokolim wzrokii stojącą na zapleczu sklepu w Szalonce ciężarówkę, z której konwojei wyładowywali kartony puszek. W mgnieniu oka ustalił, że jest to-niebywa jak na obecne czasy, rarytas: flaki wołowe. Niestety próba uwiedzenia pr; magistra Łepetę kierowniczki sklepu zakończyła się totalnym niepowod: niem. Okazała się ona bowiem głucha na argumenty magistra tudz przejawy jego erudycji, zgadzając się sprzedać mu, podobnie jak inn; im klientom, tylko po jednej puszce flaków na ryło. W tej sytuacji magister u< się do szefa miejscowego przedsiębiorstwa handlowego. Jak łatwo przev cryc dzieć, konwersacja odbywała się od początku w chłodnej atmosferze, któ nie zdołały ocieplić zapewnienia magistra Łepety o szczególnym charak rze naszego „Centrum reportersko-prasowego". Dyrektor nie chciał słysz o sprzedaży czterdziestu puszek flaków, osłaniając je niczym Rejtan włas • piersią. Nie pomogło nawet tytułowanie przez pana Wacka magistra Lepi ..panem redaktorem" („Czy pan zapali, panie redaktorze?"). Wówczas to magister błysnął inwencją na podobieństwo szpadzis j który po paru nieudanych szarżach postanowił zastosować wobec przeci ???? nieznany dotąd sztych. — Panie Wacku — zwrócił się do kierowcy — o której jesteśi) )w umówieni w komitecie wojewódzkim? Niech pan czuwa nad czasem, bo możemy się spóźnić. Pan Wacek w pierwszej chwili wytrzeszczył ze zdumienia oczy, ale szczęście pojął, o co chodzi. 20 __ Musimy tam być, panie redaktorze, za pół godziny — powiedział. Sekretarz prosił, żeby przyjechać punktualnie. __ No cóż — odrzekł zrezygnowany magister Łepeta — wobec tego pora . zbierać. Do widzenia panu — rzucił chłodno swojemu rozmówcy, wstając z fotela. Równocześnie jednak z fotela zerwał się dyrektor. Ależ po co taki pośpiech — zaoponował. — Na pewno panowie lążycie, o tej porze droga jest pusta. Przecież nie skończyliśmy jeszcze «mowy. Ile panowie życzycie sobie tych flaków? Urządzałoby nas pięćdziesiąt puszek — powiedział magister Łepeta, >dając: — Czyż nie tak, panie Wacku? — czemu pan Wacek gorliwie ?zytaknął. __ Zdaje mi się, że mówił pan poprzednio o czterdziestu — usiłował rgować się gospodarz. Dyrektorze — odparł na to poufale magister Łepeta — czy jest sens ierać się o tych parę porcji? Może pan być pewny, że ze swej strony nie nieszkam wspomnieć sekretarzowi o tym, jak bardzo nam pan pomógł. Na takie dictum szef od handlu nie odrzekł już nic, tylko chwycił za :hawkę telefonu, by wydać odpowiednie dyspozycje. Dzięki temu stępnego dnia zajadaliśmy się na obiad flakami i jest szansa, że wystarczą one jeszcze na kilka posiłków. Pisząc to, mam do pewnego stopnia mieszane uczucia. Nie da się bowiem że metody magistra Łepety z punktu widzenia moralnego mogą idzić wątpliwości. Magistra usprawiedliwia wszelako fakt, że nie załatwia go wszystkiego dla siebie, lecz dla innych, starając się jak najlepiej wiązać z powierzonych obowiązków. Poza tym redaktor Grzędzianka e bez racji zauważa, że gdyby istniała pewność, iż deficytowymi dobrami staną obdarowani najbardziej potrzebujący, można by się zastanawiać, :y magister nie przesadza ze swoją inwencją. O tym jednak, że często bywa iczej, świadczy przykład kierownika sklepu papierniczego w Sennikach, :óry, jak ujawniła kontrola „Irchy", czyli Inspekcji Robotniczo-Chłop-;iej, stanowiącej postrach wszelkiego rodzaju kombinatorów i spekulan- ukrył na zapleczu dwa tysiące siedemdziesiąt pięć rolek papieru >aletowego, rozprowadzając je następnie po czarnorynkowej cenie. Rozpisałem się o magistrze Łepecie, ale to dlatego, że moim zdaniem adawałby się on na bohatera wielkiego, barwnego reportażu. Magister «peta po prostu —jak mawia redaktor Jaśminek — to temat sam w sobie. 21 Tyle że my mamy szukać tematów związanych z miastem i regionem, kt gościnnie otworzył przed nami swoje podwoje. (Przyznacie, że ładnie ują ostatnią myśl, nieprawda?) Jest nas tutaj dziesiątka; tak jak było zaplanowane. Wszyscy na z pierwszej klasy licealnej lub z ostatniej podstawówki. W sumie ? wa menadżeria. Nikt przy tym się na zgrupowanie nie spóźnił z wyjątk Gigi, ale ona mieszka aż w Lesku i aby dotrzeć do Sennik musiała jec z czterema przesiadkami. Na razie przyglądamy się sobie uważnie; o kujemy się nawzajem, jak by zapewne powiedział wuj-kombat; który ma dar różnych plastycznych porównań. Na bliższe pozna przyjdzie jeszcze pora. Bogdana Rowerowego miałem już okazję zaprezentować przy ok moich dworcowych perypetii. Sporo również mogę powiedzieć o Mie Cumbajszpilu oraz Pawciu, z którymi dzielę pokój. Jeśli chodzi o Mietka jest on oczywiście żadnym Cumbajszpilem. ale nikt się do niego inaczej zwraca. Nasz kolega tak dalece bowiem przejął się edukacją jęz; niemieckiego, którą pobiera od trzech lat, że kiedy chce użyć zwrotu przykład", mówi zazwyczaj: „zum Beispiel", no i jakoś to do ni( przylgnęło. Zachodzi nawet obawa, że jeśli magazyn „Równaj w pra wydrukuje jakiś kawałek reportażu Mietka, zostanie on przez pomj podpisany Mieczysław Cumbajszpil. Dodajmy dla porządku, że w żj zawodowym Mietek jest najlepszym w swojej szkole polonistą; autor niestety nie publikowanych dotąd wspomnień, które zatytułował: szczęście, mój pech". W przyszłości Cumbajszpil chciałby zostać koresp dentem zagranicznym, z tym że nie jest jeszcze zdecydowany co do kr gdzie pragnąłby wykonywać swoją odpowiedzialną pracę. Pewne wydajs natomiast, że Mietek może być wyłącznie korespondentem prasowym radiowym, gdyż ze swoją końską szczęką i rozdeptanym nosem prezeri urodę wybitnie nietelewizyjną. Z kolei Paweł Kądziołka, którego z miejsca ochrzciliśmy Pawciem wielki indywidualista chadzający, niczym kot, własnymi drogami. Na n: Warsztaty Reporterskie, owszem, łaskawie przyjechał, ale, jak zaznać wyłącznie w charakterze obserwatora. Na ten temat Pawcio odbył długą rozmowę z redaktorem Jaśminkiem, który usiłował przekonać gc rozwój indywidualności twórczej jest rzeczą cenną, nie powinien jed kolidować z zadaniami kolektywu jako całości. Pawcio wszelako oznaji 22 lneg arcycie Volny r na ?? może zgodzić się na tłamszenie jego osobowości. Podkreślił również, dedy skończy studia i zacznie zarabiać na chleb jako dziennikarz, nie Izie pracował na żadnym tam etacie, lecz wyłącznie w charakterze ;go strzelca. strzelec w żargonie reporterskim oznacza faceta, który sam jest ie sterem, żeglarzem i okrętem. Współpracując z kilkunastoma redak- systematycznie oferuje im napisane przez siebie materiały. Jeżeli redakcja nie przyjmie artykułu do druku, wędruje ze swoim tekstem następnej — aż do skutku. Mówiąc nawiasem odniosłem wrażenie, że e Pawcio do swojej wizji wolnego strzelca jest wybitnie przywiązany, to aktor Prakseda Grzędzianka (na co dzień kierownik działu łączności zytelnikami w magazynie „Równaj w prawo") odnosi się do niej ze cznie mniejszym entuzjazmem. Nie przeszkadza to redaktor Praksedzie awać Pawcia za człowieka wybitnie uzdolnionego, który, jeśli nad sobą «racuje, z czasem wyrośnie na rasowego reportera. Wspomniałem również o Gidze. Jej także muszę poświęcić już obecnie ;a słów, przede wszystkim dlatego, że od początku skumała się (ogdanem Rowerowym i wygląda na to, że będą stanowić odtąd rozłączną parę. Nie pojmuję, co Gigę w Bogdanie zafrapowało. Wyda-o mi się zawsze, że z taką fizjonomią jaką prezentuje Rowerowy można lerwać co najwyżej jakąś okularnicę, która niedowidzi, a jednak się wyraźniej pomyliłem. Trudno, niech tam. jiga pełni zaszczytne obowiązki redaktora naczelnego szkolnej gazetki akabreska". Jest ona — gazeta, ma się rozumieć, a nie Giga — przezna-na głównie dla dziewcząt i rywalizuje z konkurencyjnym pismem dawanym przez męską połowę szkoły podstawowej numer... mniejsza , wyleciał mi z głowy. Obiektywnie muszę przyznać, że Giga to bardzo na dziewczyna, a zainteresowanie, jakim obdarzył ją Bogdan Rowero-, dobrze świadczy o jego guście, czego nie da się niestety powiedzieć uście Gigi. pozostałych uczestnikach zgrupowania: Mirku Korzeniowskim dyni nazwanym przez nas Dandysem, ponieważ przesadnie dba o swój gląd i lubi się modnie ubierać, siostrach Figlewiczównych — Kaśce tśce, Danieli z Wielunia (jako jedyna z nas przywiozła ze sobą mały setowy magnetofon) oraz Tomku Nieszporku, który — wiemy to od laktor Grzędzianki — jest synem dziennikarza agencyjnego, opowiem M 23 przy innej okazji, bo na razie dysponuję na ich temat zbyt małą ? danych osobopoznawczych. Tak czy inaczej, wzięci razel kupy, stanowimy istne panopticum (wyrażenie redaktora Jaśminka) 1 upłynąć wiele czasu, żeby udało się z nas stworzyć zespół redak] z prawdziwego zdarzenia. Zespół, który, powiedzmy, byłby w stanie \j samodzielnie kilka cotygodniowych numerów magazynu „Równaj -Ą wo". Oczywiście taka możliwość na razie nam nie grozi, niemniej chol o czysto teoretyczne założenie, które ma nas wprowadzić w klimat redakcji i rytm jej codziennego życia. Właśnie od tego rytmu zaczął redaktor Jaśminek, rozwiewając od ra wstępie niektóre mity o zawodzie dziennikarskim. Weźmy na przykła< problem jak „nienormowany czas pracy". Na podstawie swojej dotyc sowej — jak się okazało, dalece powierzchownej — wiedzy uważa nienormowany czas pracy za jedną z największych zalet reporters żywota. No, bo człowiek nie musi zrywać się o siódmej rano i biec do u: albo przedsiębiorstwa, żeby podpisać listę. Nie musi też odsiadyws biurkiem siedmiu czy ośmiu godzin niezależnie od tego, czy akurat m ???? roboty. Tymczasem redaktor Jaśminek brutalnie ściągnął nas na zi Oświadczył, że owszem, nienormowany czas pracy ma swoje plusj i łączy się z licznymi, uciążliwymi obowiązkami. Bo urzędnik na prz; Reporter nie może sobie na to pozwolić. On często musi prac wieczorami, a jeśli wyniknie taka potrzeba, również i w nocy. Powinis pozostawać cały czas do dyspozycji redakcji, co oznacza, że moj ściągnąć pilnym telefonem z imienin albo obudzić w środku nocy i w w delegację zum Beispiel (tfu, chciałem powiedzieć: na przykład) na m groźnej katastrofy kolejowej. I nie ma wtedy gadania, że człowiel I Redaktor Grzędzianka zdobyła na przykład kiedyś bilety na Teatru Kantora z Krakowa, co było nie lada wyczynem. Niestety z ir wyszły nici, gdyż tuż przed wyjściem na spektakl redaktor Grzęd odebrała telefon z drukarni, że trzeba przełamywać numer (tak nazywa), a nikogo innego nie było pod ręką. W rezultacie, zamiast sp niedzielne popołudnie na spektaklu „Wielopole, Wielopole", pani Pra musiała doglądać pracy zecerów którym Wydaje, a o jego nerwowym i stresującym charakterze świadczy fakt że przeciętna długość życia dziennikarza nie przekracza pięćdziesięciu trzech lat. Na szczęście, nawet przy uwzględnieniu tak niekorzystnego wskaźnika, mamy jeszcze przed sobą trochę czasu. Trudno natomiast odmówić racji Mietkowi Cumbajszpilowi, który twierdzi, że obraz reporterskiej profesji został przez redaktora Jaśminka odmitologizowany. Od razu pierwszego dnia dowiedzieliśmy się także, czego reporterowi nie 'wolno. Nie wolno na przykład nagrywać na taśmę magnetofonową rozmowy z osobą, która o tym nie wie, albo sobie nagrania nie życzy. Dziennikarz musi również postępować w sposób, który nie przyniesie ujmy jego zawodowi, a zwłaszcza zachowywać się taktownie w stosunku do interlokutorów, nawet jeśli łżą oni w żywe oczy. Nie wolno mu ponadto [publikować słów, które mogłyby być poczytane za obraźliwe, nie mówiąc [już o „ściąganiu" myśli od innych kolegów. Takie ściąganie nazywa się Ibowiem w prawie autorskim plagiatem i dla „przepisywacza" kończy się 'zazwyczaj bardzo niemiło. Przy omawianiu tej ostatniej kwestii redaktor Jaśminek został zaskoczony dociekliwym pytaniem Gigi, która chciała wiedzieć, czy wolno ści?r"ć I siebie samego. Ponieważ niezupełnie zrozumieliśmy o co chodzi, Giga wyjaśniła, że może się na przykład zdarzyć, iż pisząc reportaż albo artykuł, zamyka swoje biurko o szesnastej i do następnego dnia nic go nie obcr aut0r zechce zapożyczyć jakąś myśl z tekstu, który wyszedł spod jego pióra, powiedzmy, przed rokiem. Czy to również oznacza plagiat? Redaktor Jaśminek zastanowił się i odparł, że ściąganie z siebie samego plagiatem nie jest, ale mimo wszystko trudno taką praktykę pochwalać. — Dziennikarz — tłumaczył — powinien znajdować się w ciągłym, twórczym rozwoju, co oznacza konieczność poszukiwania nowych, doskonalszych form wypowiedzi. Jeśli autor ratuje się cytatami z czegoś, co już zmęczony, wolałby się wyspać albo zająć czymś innym. Trzeba jechać kiedyś napisał, widocznie jego inwencja twórcza cierpi na uwiąd, on zaś sam Tak zatem, zawód reportera nie jest wcale taki słodki, jak s( zorganizował redaktor Jaśminek. Pojechaliśmy tam autobusem PKS, jako 24 przeżywa intelektualny regres. Odniosłem wrażenie, że o ile Gigę wyjaśnienie redaktora Jaśminka w pełni zadowoliło, Mietek Cumbajszpil nie wyglądał na zachwyconego nim. Domyśliłem się nawet dlaczego: pewnie parę razy zdarzyło mu się ściągnąć z siebie samego i poczuł się teraz nieswojo. Ja z kolei poczułem się nieswojo podczas spotkania w komitecie wojewódzkim partii, które wkrótce po naszym przybyciu do Sennik 25 ys* (??? ? że w redakcyjnej wołdze wszyscy byśmy się nie pomieścili. Już podczas drd nie bez rozczarowania stwierdziłem, że na tle moich współtowarzysj prezentuję się nieszczególnie. Wskutek bowiem podróży pociągiem, odbył w anormalnych warunkach, wygniotły mi się nieludzko obie koszule (ini rzecz, że spiesząc się. wrzuciłem je do plecaka byle jak), a i dżinsoŁ przydałoby się małe prasowanie. W porównaniu z dziewczynami wystrojBata ???? w wizytowe ciuchy, nie mówiąc już o Dandysie, który na tę oka^ędzi przywdział krawat, wyglądałem jak skończona łajza. Otuchy dodawał jedynie fakt, że również u redaktora Jaśminka nie zauważyłem jakie specjalnych objawów troski o wygląd zewnętrzny. Na umówione spotkań jak gdyby nigdy nic, udał się w swetrze i welwetowych spodniach. Moje zdumienie jednak sięgnęło zenitu, kiedy pilotowani przez portiei który — co nie uszło mojej uwadze — obrzucił nas wysoce krytyczny spojrzeniem, dotarliśmy wreszcie do gabinetu sekretarza. Spodziewałem tam zastać starszego, siwego jegomościa, obowiązkowo w okularach, któ podobnie jak portier, będzie miał nam za złe nie do końca staranny ubi<3 I oto spotkało mnie pełne zaskoczenie. Z gabinetu bowiem wyszedł na naprzeciw mężczyzna o energicznych ruchach, który mógł mieć nie wię niż trzydzieści parę lat. Nie tylko był bez krawata, lecz, co już ? kompletnie zdezorientowało, nosił bujną, kasztanową brodę („Jak Engel — szepnęła zdumiona Giga). Sekretarz nic sobie przy tym nie ro' z ostentacyjnie niechętnego zachowania portiera, który zaanonsował n słowami: „Ci towarzysze są podobno z wami umówieni". Klep' rubasznie w łopatkę Mietka Cumbajszpila, zawołał: — Czołem, państwo redaktorstwo! Coś mi się zdaje, że zrobiliśmy najlepszy interes zapraszając was tutaj, bo nas pewnie nielicho obsmari ęcł' Na takie dictum portier szeroko otworzył oczy i, nic już nie mówi dyskretnie się wycofał, my zaś zostaliśmy zaproszeni do gabinetu, które drzwi były obite miękką dermą. Potem zaś sekretarz długo i ciekawie opowiadał o regionie, w którym znaleźliśmy. Podkreślił zwłaszcza wielką szansę dla turystyki, jaką stwai piękno tutejszego krajobrazu. — Właśnie dlatego — dodał — musi rozwinąć na miarę potrzeb całą infrastrukturę turystyczną. — Gos darz wspomniał także o kłopotach z mieszkaniami i w ogóle z gospoda: komunalną. W Klonowcach na przykład trzeba pilnie rozpocząć budce 26 i która, zaś w samym mieście wojewódzkim największym problemem Vzuie się zakład celulozy, który dotkliwie zanieczyszcza powietrze. stety, zakład jest stary i doraźne inwestycje niewiele już mogą mu móc. Cała więc nadzieja w nowej „Celulozie", która ma ruszyć za dwa Uciążliwą „staruszkę", która tak się dała we znaki mieszkańcom, e można wówczas zamknąć i przeprowadzić rekultywację otaczające- , ją terenu. Sekretarz mówił też wiele o Sennikach, w których, jak się okazało, egdyś mieszkał. Na zakończenie życzył nam „owocnej pracy", wręczając Lszystkim pamiątkowe breloczki. [Mo właśnie. Uświadomiłem sobie, że poza paroma zdawkowymi informacjami nie poświęciłem dotąd większej uwagi okolicy, w której gościmy. przecież jest o czym opowiadać. Senniki są przepięknie położone: od ołudnia okala je łagodne pasmo wzgórz, a od północy gęsty las. W pobliżu hajduje się również jezioro, na którego brzegach rozłożyły się dwie wsie. W samym miasteczku najciekawszy wydaje się rynek z charakterystycznymi bdcieniami i zabytkowym ratuszem. Przed wojną Senniki, mimo że mieszkało tu wielu Polaków, leżały na irytorium niemieckiej Rzeszy. W styczniu 1945 roku hitlerowcy uciekli ąd przed błyskawicznie następującym frontem. Polscy osadnicy, którzy krotce przybyli do Sennik, szybko zagospodarowali miasteczko, przyda- Jc mu blasku i urody. Mówiąc nawiasem uroda ta tak zafascynowała mówców, że wielokrotnie przyjeżdżali do Sennik w poszukiwaniu enerów, zaś wśród tubylców są tacy, którzy statystowali we wszystkich ęconych tu filmach i telewizyjnych serialach. Proszę też sobie wyobrazić, że w tym miasteczku, liczącym niespełna siem tysięcy mieszkańców, są aż trzy kościoły plus zwarty zespół ibudowań poklasztornych, w którym zostaliśmy zakwaterowani. Od 1946 ??? mieści się tam Technikum Ogrodnicze oraz Zasadnicza Szkoła awodowa o tej samej specjalności. Dwa skrzydła budynku przeznaczone bstały na internat, w którym mieszkają uczniowie-z terenu całego ojewództwa, latem natomiast internat oraz szkoła służą koloniom obozom wypoczynkowym. Nam przypadły w udziale pokoje w lewym rzydle. Już się z nimi jako tako oswoiliśmy, ale pierwszego dnia leczorem mieliśmy trudności z trafieniem we właściwy korytarz, zwłaszcza ^ nawaliło akurat światło. 27 Jeżeli mam być zupełnie szczery, to budynek, w kiórym nas ulokowj niezbyt mi się podoba. Jest wielki i ponury, a poza tym odnoszę wrażeni] nie najlepiej znosi swoje obecne przeznaczenie. Co innego bowiem zak ce, odmawiające różaniec, co innego zaś rozwrzeszczana czereda, ? potrafi rozgrzać stare mury do białości. Kolonia z Pułtuska na przykj z którą mamy nieszczęście sąsiadować, rozrabia tak straszliwie, że nie ml marzyć o zaśnięciu przed północą. Nie dalej jak wczoraj smark postanowili udawać Indian i uganiali się po korytarzach z wysmarowani sadzą gębami. Jeden z nich zaczaił się za węgłem i na widok reda Grzędzianki wyskoczył z takim wrzaskiem, że omal nie spowodował u Praksedy zawału serca. Interwencje redaktora Jaśminka u kierowi kolonii, jak dotąd, nie odnoszą żadnego skutku. Czuję więc, że jeśli sytu; się nie zmieni, będziemy musieli wziąć sprawę w swoje ręce. Najlepiej z nas budynek rozpoznał Pawcio, chadzający, jako się rzel własnymi drogami. Kiedy zapowiedział po raz pierwszy, że idzie s netrować obiekt, sądziliśmy, że wróci za kilkanaście minut. Tymi sem Pawcio zjawi! się po trzech godzinach, oznajmiając, że odkrył zejście podziemi, od lat zresztą zamknięte. Informacja ta rozpaliła wyobraź vojch udrapowanych w reporterską szatę wspomnień, które opatrzył Mietka Cumbajszpila, który wyraził przypuszczenie, że zakonnice mo gdzieś zamurować skarby. Niestety, redaktor Jaśminek po raz kole lietka Cumbajszpila polegało na tym, że zawsze potrafił przewidzieć, ściągnął nas z obłoków. Hipotezę Mietka Cumbajszpila skwitował wzrui iedy go w szkole zapytają i z jakiego przedmiotu. W związku z tym Bogdan niem ramion, zapewniając, że w zabudowaniach klasztornych nie żadnych skarbów, a podziemia, nim uległy zawaleniu, zostały dokła( zbadane. — Nie szukajcie wydumanych tematów — dodał karcąco. — Macie reporterami, a nie bajkopisarzami. Łatwo powiedzieć: macie być reporterami. A co będzie, jeśli sztuk: nam się nie powiedzie? Mietek Cumbajszpil, ledwie przyjechał na zgru wanie, obiegł kłusem całe miasteczko, podsumowując swoją eskap zwięzłym, a zarazem dosadnym stwierdzeniem: „To grajdoł, panov klasyczny grajdoł". No, ale ostatecznie na tym właśnie polega na zgodnie z założeniem, Senniki są dla nas jedynie reporterską ba 28 ? kcia magazynu „Równaj w prawo" tytułuje nas swoimi współpracow-, fflj prosząc „...wszelkie władze i urzędy o udzielenie okazicielowi • ieiszego dokumentu pomocy w zbieraniu materiałów prasowych". staliśmy również wyposażeni w plakietki z napisem: WARSZTATY ? ODYCH REPORTERÓW. Podobnie jak pismo z pieczątką redakcji •ą 0ne stanowić dla nas reporterską przepustkę, torującą drogę ku ekawym rozmówcom i tematom, które podobno leżą na ulicy. Co do matów leżących na ulicy to, mówiąc szczerze, na razie ich jeszcze nie uważyłem, ale, jak słusznie twierdzi kolega Nieszporek, trudno bez rzerwy patrzeć pod nogi. Teraz jednak chcę opowiedzieć o czymś innym. Otóż dziś po południu rganizowaliśmy seminarium warsztatowe, podczas którego każ-I z nas prezentował temat stanowiący znaczące osiągnięcie w jego otychczasowej karierze dziennikarskiej. Był to, jak się okazało, „ze wszech jar pożyteczny panel, służący wzajemnej wymianie doświadczeń" .kreślenie użyte przez redaktor Grzędziankę). Zacznę od Mietka Cumbajszpila, który zapoznał nas z fragmentami rtułem „Moje szczęście, mój pech". O ile dobrze zrozumieliśmy, szczęście owerowy wysunął roboczą hipotezę, że Mietek być może ma dar rekognicji, czyli tak zwanego jasnowidzenia. Spotkało się to jednak pełnym niedowierzaniem zebranych, zwłaszcza że z dalszej części reporta-wynikało, iż Cumbajszpil miał również swój pech. Sprowadzał się on do :go, że Mietek wprawdzie przewidywał trafnie wydarzenia co do faktu, igdy już natomiast nie udawało się mu przewidzieć, na jakie konkretnie ytania będzie musiał odpowiadać. Tekst ten jednomyślnie skrytykowaliś-?? uznając, że jego temat jest zbyt wątły, by mógł stanowić przedmiot linteresowania reportera. Nie przemówiły nam również do przekonania "gumenty Mietka, iż potraktował swoje zapiski jako pewnego rodzaju test zadanie, by wykazać się zmysłem obserwacyjnym i umieć dostrzec cieką iychologiczny, który należy oceniać na „odpowiednio wysokim szczeblu fakty oraz wydarzenia ukryte pod skorupą pozornej monotonii. Zresa Jstrakcji" (stawiając w ten sposób sprawę Cumbajszpil najwyraźniej igerował, że nie dorośliśmy do tego, by opanować ów abstrakcyjny model dogodnym punktem wypadowym w cały region. Nie na próżno wsz yślenia). Ponieważ zaś nadal upieraliśmy się przy swoim, zamilkł urażony otrzymaliśmy od redaktora Jaśminka specjalne zaświadczenia, w którj do końca panelu nie odezwał się już ani słowem. 29 Bogdan Rowerowy przedstawił reportaż „Załącznik do sukcesu", będ dramatycznym opisem zmagań kolarzy, którzy brali udział w wyśi o Złotą Szprychę. Jeden z nich, o nazwisku Jakubek, mając okazję wygr; zawodów, na kilka kilometrów przed metą był świadkiem groźnej kra kolegi, a zarazem swojego najpoważniejszego rywala. Nie bacząc na st czasu zatrzyma! się i udzielił konkurentowi pierwszej pomocy. Pozo z nim też,do chwili, aż nadjechała sanitarka. Wskutek tego Jaku zaprzepaścił wielką życiową szansę wygrania prestiżowego wyścigu. zdaniem Bogdana Rowerowego wykazał, że „...nawet w ogniu najtward sportowej walki nie wolno zgubić takich ogólnoludzkich wartości przyjaźń i człowieczeństwo". Co prawda niektórzy z nas mieli wątpliwo czy człowieczeństwo można uznać za „ogólnoludzką wartość", Bogi Rowerowy jednak tak dalece przywiązał się do swojej pointy, że odmo przyjęcia do wiadomości naszych uwag, oświadczając, iż autor „ma pra do zachowania integralności tekstu". Giga przywiozła ze sobą artykuł napisany na podstawie badań socjolo cznych, które przeprowadziła w swojej szkole wśród uczniów klas trzeci Pytanie, jakie im zadała, brzmiało: „Kim chciałbyś zostać, gdy będzi dorosły?" Samo pytanie, powiedzmy szczerze, nie zalicza się do zbyt oryginalny bulwersujące okazały się natomiast zebrane przez Gigę w formie ankie a następnie opracowane publicystycznie odpowiedzi respond tów. Oprócz wymieniania przez nich takich zawodów jak inżynier, adv kat, profesor czy lekarz, kilka osób zadeklarowało chęć zostania rencista jedna zdecydowała się na funkcję generała, natomiast niejaki ?? '• Temat przyjęliśmy bez zastrzeżeń, choć z drugiej strony doszliśmy do 'osku, ze autorka w porównaniu z innymi miała ułatwione zadanie. Nieco inaczej wyglądała rzecz z Danielą, która dopadając człowieka odabnia się do tartacznej piły. Tak właśnie było w przypadku zasłużonej flerki teatralnej — Drozdowej, z której Daniela wycisnęła przysłowiowe 'ódme poty. Nie tylko wydobyła z dzielnej niewiasty informację, którzy którzy są leniwi i nie uczą się na czas roli (dla dobra polskiego teatru ich iazwiska w tym miejscu pominiemy), lecz nawet naciągnęła Drozdowa na ardzo intymne zwierzenia. Rozmówczyni wyznała mianowicie, że jej samej ównież przytrafiło się, iż zapomniała co ma podpowiedzieć. Na szczęście )rozdową wybawił z opresji maszynista sceny, który uczestnicząc po raz ziewięćdziesiąty siódmy w tym samym spektaklu pamiętał go w najdrob- liejszych szczegółach. Ponieważ sufierce ze zdenerwowania zapodziała się dzieś właściwa strona z tekstem sztuki, maszynista wypuścił w jej stronę ołębia, na którym skreślił feralne zdanie, natychmiast przekazane przez )rozdową aktorowi grającemu główną rolę. W operacji tej nikt się nie lołapał, gdyż widzowie myśleli, że gołębiami rzuca jakiś chuligan. W ten posób honor suflerski Drozdowej został uratowany, a wraz z nią dobre mię całego teatru. Ponadto —już w ramach inicjatywy własnej — Daniela zapoznała nas ze woim drugim tekstem, poświęconym pracy ratownika na plaży w Między -drojach. Jej rozmówca wyraził pogląd, że wczasowicze są kompletnie ieodpowiedzialni, gdyż wypływają poza boje, nie słuchają komunikatów głaszanych przez megafon i nie przestrzegają zakazu kąpieli wówczas, gdy a plaży wywiesza się czarną flagę. Ze słów ratownika można było rentierem. Rentier —jak objaśniła Giga, która po przestudiowaniu tej wypowie podobnie jak my, osłupiała — oznacza osobę utrzymującą się z procent od dochodu, na przykład w postaci papierów wartościowych, akcji wkładów bankowych. W związku z tym Giga w swoim komenta opublikowanym na łamach „Makabreski" dała wyraz głębokiemu nie surowo takie postawy redaktorka „Makabreski" wyraziła opinię, że one niegodne aspiracji i dążeń, jakie winny cechować ucznia oraz obyw 30 podobno wyróżniający się uczeń, oznajmił, że chce w przyszłości zos wywnioskować, że jakkolwiek jest on głęboko zaangażowany w swoją iracę, w sumie wolałby, żeby ludzie nie kąpali się w ogóle. Ten tekst Danieli ieco nas rozczarował, pozostawiając odczucie niedosytu. Dandys — jakże by inaczej — napisał reportaż z pokazu mody, który dbył się w trakcie dorocznej „Cepeliady". Prezentowane kreacje Dandys ioddał surowej krytyce, nie szczędząc również gorzkich słów pod adresem :h cen. Z przychylnością autora spotkały się natomiast modelki, którym kojowi z powodu, jak to określiła: „ujawniających się postaw konsumpc, )andys, narażając się na stratowanie w tłumie oblegającym estradę, nych wśród niektórych przedstawicieli najmłodszego pokolenia". Piętnuj /ykonał serię zdjęć. Uznaliśmy je zgodnie (zarówno zdjęcia, jak i modelki) a bardziej interesujący materiał poznawczy niż Dandysowe dywagacje na mat mody. 31 Tomek Nieszporek, nim przystąpił do odczytania własnego tekstu, uz za konieczne zapoznać nas ze swoim, jak to określił: „specyficzny jjurr,jeniu — wyciągnęły z torby maszynopis reportażu, stanowiącego zapis statusem życiowym", wynikającym z faktu, iż jego ojciec jest korespondi ^j n0Cy, jaką dziewczęta spędziły w izbie wytrzeźwień. Oczywiście Aśka tern Polskiej Agencji Prasowej w Suwałkach. Jako człowiek potwor zapracowany (sam jeden obsługuje całe województwo) redaktor Niesz| mości o zapowiedzianej na następny dzień wizycie wicewojewody Skown ka. Ostatecznie jednak wicewojewoda do urzędu w Ogórkach nie przy chał, bo w godzinę później sam odebrał teleks z poleceniem stawienia nazajutrz w Warszawie na jakąś ważną naradę. Wróćmy wszelako do Tomka, który po uświadomieniu nas, w jak warunkach musi niekiedy pracować, zaprezentował zwięzłą półtorakartl wą informację na temat pożaru, który wybuchł w wesołym miasteca usiałem długo jeszcze odpowiadać na wiele dodatkowych pytań. w Suwałkach ( na szczęście było ono w tym czasie zamknięte). W j« gaszeniu brało udział sześć sekcji straży pożarnej. Zdając sobie sprawę teleks nie należy do imponujących pod względem objętości, Nieszporek omieszkał podkreślić, że pisał go dokładnie trzydzieści trzy minuty. Wię czasu nie miał, gdyż zbliżała się godzina, po upływie której całodzien serwis agencyjny zostaje zamknięty i jeśli wiadomości nie uda się przeka: w porę teleksem, traci ona swój podstawowy walor, jakim jest aktualność. n)a odmiany siostry Figlewiczówny — ku naszemu najwyższemu Kaśka nie trafiły tam, broń Boże, w charakterze pensjonariuszek. Po rostu uzgodniły z lekarzem dyżurnym, że jako redaktorki szkolnej gazety rek często i gęsto wysługuje się Tomkiem przy przygotowywaniu lokalny dą mu towarzyszyć podczas pracy, rejestrując reporterskim piórem wiadomości, które nadaje teleksem do centrali w Warszawie. Oczywiś chodzi tu o informacje mniejszej wagi (te ważniejsze redaktor Nieszpo pisze osobiście), niemniej Tomek tak się przy boku starego wyrobił, że ]< ma przykazane, by informacja liczyła trzydzieści wierszy, pisze ją dokład w takiej właśnie objętości. Ani jednego wiersza więcej lub mniej! W tym miejscu wszyscy jak jeden mąż pozazdrościliśmy Nieszporko teleksu w domu, przy pomocy którego centrala agencji komunikuje się swoim korespondentem. Redakcja suwalskiego oddziału PAP mieści bowiem w mieszkaniu ojca Tomka, w wydzielonym na ten cel pokoju. Teleks widziałem na własne oczy tylko raz w życiu — w urzęd w Ogórkach, kiedy byliśmy tam z Ines z wizytą u jej ojca. Urządzenie bard mi się podobało, najbardziej zaś chyba to, że kiedy aparatura zaczy stukać, na płachcie papieru wyskakują poszczególne literki, które następ: układają się w wyrazy i całe zdania. Przyglądając się z Ines pracy p; rzebieg nocnych wydarzeń. W rzeczy samej okazały się one wielce ulwersujące i po odczytaniu przez tandem Figlewiczówien ich relacji długo ilczeliśmy przygnębieni. Godzi się przy tym podkreślić, że Aśka i Kaśka ie ograniczyły się w swoich poczynaniach do roli biernych obserwatorek z przywożonymi do ,,żłobka" pijakami przeprowadziły ostre rozmowy, wyrównując ich stan opilstwa do „zachowania niegodnego cywilizowane-3 człowieka". Pewnym mankamentem reportażu był natomiast brak formacji, w jaki sposób zainteresowani przyjęli te słowa. Można się lestety domyśleć, że nie byli oni przyjaźnie usposobieni wobec młodych, zkompromisowych reporterek, które —jak powiedziała redaktor Grzę-danka — „wdepnęły w samo epicentrum patologii społecznej". Ze swej strony zdyskontowałem po raz kolejny sukces, jakim było ujęcie Ogórkach przeze mnie oraz moją szkolną paczkę supergroźnego przestę-y. Wyznam, że korci mnie, by dokładniej opowiedzieć, o co w tej historii teletypistki byliśmy między innymi świadkami przyjęcia przez nią wiać lodziło, nie chcę was jednak pozbawiać emocji związanych z lekturą ;iążki „Wielka zasadzka", gdzie wszystko to z detalami opisałem, a która ? może wpadnie wam kiedyś w ręce. Mogę jedynie zaręczyć, że obfituje ?? w nader gorące momenty, a rozwiązanie zagadki, z jaką się zmagaliśmy, ;azało się zaskakujące dla nas samych. Nie bez zadowolenia skonstatowałem, że ładunek dramatyczny mojej lacji wywarł na słuchaczach wielkie wrażenie i po złożeniu maszynopisu Natomiast Pawcio, jak na indywidualistę przystało, oświadczył ozięble, wprawdzie ma w swoim notesie kilka „reporterskich hitów", ale nie mierzą się nimi z kimkolwiek dzielić. Tak zakończył się wielogodzinny porterski maraton, który z jednej strony oznaczał dla nas intelektualną mrze mózgów", z drugiej zaś umożliwił lepsze wzajemne poznanie się. No i proszę. Z tego, co nam opowiadał Nieszporek, obserwujący na co ień pracę swego starego, wynika, że dziennikarz to diabelnie dyspozycyj-awód. Niby sporo tu miejsca na własną inwencję i pomysłowość, ale, jak 32 33 powiada magister Łepeta, mający kłopoty z naszym zaopatrzeni „rzeczywistość skrzeczy". Skrzecząca rzeczywistość oznacza w tym wy™ ku, że redakcja oczekuje od reportera ciągle czegoś nowego, zlecające różne, nie zawsze wdzięczne zadania. Kiedy w mieszkaniu ???? Nieszporków odzywa się teleks (a potrafi odezwać się o najmniej spoe wanej porze), zazwyczaj nie wystukuje towarzyskich pozdrowień, I konkretne zlecenia. A to, żeby redaktor Nieszporek obsłużył konfereł miejscowego aktywu, a to, żeby przejechał się do miejscowego ?? i sprawdził, jaka jest w nim obsada krów (wybaczcie ów żargon, ale o J obsadzie przeczytałem w jednym z numerów czasopisma „Gromada I ??? Polski"). Gdyby więc redaktor Nieszporek, załóżmy, chciał nap impresyjny reportaż o pięknie ziemi suwalskiej, prawdopodobnie starczyłoby mu na to czasu. Nie powiem, żeby wizja pracy dziennikarskiej, jaką zarysował Tom wprawiła nas w zachwyt. Z drugiej jednak strony redaktor Jaśmi zauważył, że nie jest dobrze, jeśli redakcja nie wie właściwie, czego cha swojego autora. Redaktor Prakseda Grzędzianka na przykład, zai zasiliła szeregi magazynu „Równaj w prawo", pracowała przez trzy w gazecie codziennej. Kiedy zjawiła się tam po raz pierwszy jako stażysi została skierowana do działu miejskiego, gdzie nie bardzo wiedziano z nią zrobić. Kierownik działu najpierw długo i z zafrasowaniem wpatry się w swoją nową pracownicę, aż wreszcie zaproponował, by redal Grzędzianka „kropnęła się do Zoo i zobaczyła, co tam słychać". Urado na redaktor Prakseda natychmiast pojechała do Ogrodu Zoologiczni gdzie jednak spotkała ją niemiła niespodzianka. Okazało się bowiem, ix podobny pomysł wpadli wszyscy kierownicy działów miejskich w stoh nych gazetach. Efektem tego był tłum tłoczących się wokół klatek zwierzętami dziennikarskich stażystów, którym dyrektor Ogrodu przeki wał bieżące informacje. Nie były one zresztą nazbyt atrakcyjne, gdyż p urodzeniem się małej Giraffa camelo pardalis oraz zdechnięciem unika sztuki pawiana płaszczowego w Zoo nic szczególnego się nie wydarz " Sądząc przy tym z informacji, jakie na ten temat zamieściły następnego I wszystkie dzienniki (gazetowi stażyści wykazali się imponującą sumienr cią i pilnością), były to niewątpliwie najważniejsze wydarzenia w mieś Wkrótce potem redaktor Grzędzianka otrzymała kolejne zadanie służ we. Tym razem miała „kropnąć się" nad Wisłę w celu zebrania inform< 34 isariacie milicji rzecznej. Chodziło z grubsza o to, ile osób w ostatnim "iT~sie się utopiło, a ile mogło utonąć, ale szczęśliwie udało sieje uratować. 7Humieniu redaktor Grzędzianki również i tam spotkała tłum stażystów ' vch redakcji z notesami w rękach. Był to — jak podkreśliła pani p kseda — przede wszystkim rezultat braku zaufania do młodych rterów, których potraktowano na zasadzie „zapchajdziury", powierza-błahe tematy. Oczywiście nie należy przez to rozumieć, że utopienie się koeoś w rzece stanowi błahe wydarzenie, niemniej jego opis jest stosunkowo I osty, p0(jczas gdy na przykład dziennikarska relacja z narady służb komunalnych, zwołanej przez prezydenta miasta, wymaga zdaniem redak-4i bardziej dojrzałego i odpowiedzialnego pióra niż długopis nieopierzone-o stażysty. Jak to dobrze, że redaktor Jaśminek prezentuje zupełnie inne podejście do L,rawy. On od początku postawił na naszą samodzielność. Nie pozostawił :o do tego żadnej wątpliwości już wówczas, kiedy w ramach zaimprowizo-anej „burzy mózgów" dyskutowaliśmy przywiezione przez siebie reportaże. Prawda — orzekł redaktor Jaśminek — że nasze próby trudno zaliczyć o tekstów, które — jak się wyraził — rzuciłyby czytelnika na kolana, iemniej ich najistotniejszą wartością jest to, że tematy podjęliśmy opracowaliśmy samodzielnie. Właśnie dlatego — powiedział redak-or Jaśminek, a redaktor Grzędzianka z aprobatą skinęła głową — na aszych warsztatach nie zamierzamy zadawać czy też podsuwać ematów. To ma być w całym tego słowa znaczeniu sprawdzian waszej łasnej inwencji i predyspozycji reporterskich. W związku z tym przed wyruszeniem w tak zwany teren redaktor aśminek udzielił nam kilku praktycznych wskazówek. Oto i one: interesu- acym tworzywem dla reportażu mogą być zarówno ludzie, jak i darzenia. Nade wszystko jednak powinniśmy być czułymi ob- erwatorami i rejestratorami otaczającej nas rzeczywistości. Z tymi czułymi obserwatorami i rejestratorami jest na razie tak, że po aru dniach łażenia po Sennikach i okolicy, niektórym z nas nogi wrosły wiadomą część ciała, inni natomiast mają kieszenie pełne zużytych iletów kolejowych i autobusowych. W ogóle wygląda na to, że z tematami żącymi na ulicy bywa nader różnie. Owszem, niektóre być może leżą, ale ardzo łatwo się o nie potknąć. Po namyśle doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli nasze * 35 ?§ !.?§. ?. * _- ? ? 2.8? »• » _. N ?? 2. ^ ? ? ^-. ?- ? S. ?- ? ?' ?' ?' ?? _ ?? ?^ * ? ? ?. ? ? 3N ? ? ? ?- ? *« 7?, < ?. n ? „ ? n _ ?• ? ??'0~?3.??'0*1?5 2 ~ S» ? 3*- 3-? 3 « _ ? ???^??-'?. 1 ? ? ?- ? ? ?- ? ? ? ? -? ?: < ?' ! u s a S ? n §? * 3. < ?? ? V) o ? ? ?? ? Ł °- 5, W 7? ^ 2 "3 g * «' ? ? 3 2. Pr ? ?? ? - v Łg - 8 ?? ? 5 «J O ? 2 3 g ?- " ? • ? ? ? §?» ?. E' 3 § g S Is ?? vi • ? ? ?. fi ?" ? -? ?. 3 ?? ? ?3' •? ? I, *? -??. ??'-? ? N ? N > ?? Tego ranka zamierzaliśmy pospać nieco dłużej, gdyż po ostat wypełnionych od świtu do wieczora dniach czuliśmy się piekielnie zmę Bogdan Rowerowy na przykład, pozbawiony w Sennikach swojego ulu nego składaka, porobił sobie na nogach takie bąble, że trzeba go wysłać do przychodni na opatrunek. Dla odmiany Daniela, podróżuj PKS-ami, trochę się przeziębiła i redaktor Grzędzianka zaordynowała dwudniowy przymusowy pobyt w łóżku. Na tym tle imponujące wrażenie sprawiał Pawcio. Dosłownie trys energią, zupełnie jakby systematycznie chadzał do bioenergoterape1 Bioenergoterapeuta — jeśli kto nie wie — jest to człowiek, który emit bioprądy, podobno wspomagające organizm i przyspieszające pow| chorego człowieka do zdrowia. Piszę: podobno, gdyż cała sprawa nie ' jeszcze do końca zbadana przez naukę i lepiej być ostrożnym z formuło niem kategorycznych wniosków. Nie mogę jednak nie odnotować, redaktor Grzędzianka, która ma powiększoną tarczycę, korzystała kilkakrotnie z pomocy znanego bioenergoterapeuty i, jak twierdzi, bar jej to pomogło, gdyż guzek znacznie się zmniejszył. Kto chce, niech wier kto nie — pies go drapał. W tym przypadku chodzi mi wyłącz o plastyczne zobrazowanie stanu zdrowia i predyspozycji intelektualn Pawcia, które budzą nasz niekłamany podziw. I oto dziś nad ranem Pawcio zniknął! Wymknął się z pokoju niepostrzeżenie, że niczego nie zauważyliśmy. Nie wiedziałbym o tym, gdybym sam nie obudził się bladym świt zdjęty złym przeczuciem. Jako racjonalista z krwi i kości, generalnie wierzę w żadne przeczucia, ani tym bardziej prorocze sny (w przeciwi stwie do mojej mamy, która potrafi na ten temat opowiadać godzina~ Tego ranka jednak — daję słowo — coś mnie tknęło. Bogdan Rowerowy jak zwykle w najlepsze chrapał. Chrapanie Bogd Rowerowego cechuje swoista, niepowtarzalna melodyka. Jest w posapywanie niedźwiedzia i charkot zarzynanego bawołu, świst dw tuzinów gołębiarzy i warkot sposobiącego się do startu samolotu concor Najgorsze, że w odniesieniu do Bogdana Rowerowego zawodzą wszyst rutynowe metody, polegające na chwytaniu za nos, przewracaniu na u tudzież wymierzaniu delikwentowi potężnych kułaków. Bogdan Rower zabiegi te przyjmuje bowiem niczym dyskretne pieszczoty i, poddając się z wyraźną przyjemnością, ani na moment nie przerywa snu. Wystarczy 38 Heiść od niego na krok, by przeraźliwe chrapanie, od którego drżą nie tyJ" szvby w naszym pokoju, lecz również na całym piętrze, rozpoczęło się 7e zdwojoną siłą. nieważ trudno przy cudzym łóżku pełnić stały dyżur, po kilku nocach anowaliśmy z Mietkiem Cumbajszpilem z bezowocnych wysiłków Z acvch na celu wyciszenie Rowerowego. Uznaliśmy, że najskuteczniej- m sposobem na przypadłość naszego kolegi będzie upychana do uszu ta Od kłopotów takich wolny jest natomiast Pawcio, który dzięki szczanju na kurs medytacji transcendentalnej opanował bezbłędnie 7tuke wyłączania się z otoczenia zawsze, ilekroć ma się na to ochotę. W praktyce wygląda to tak, że Pawcio potrafi zasnąć w przeciągu paru minut i o określonej godzinie się obudzić. Niezłe, co? Tym razem jednak, jako się rzekło, Pawcia nie było, co mnie dziwnie zaniepokoiło. Rzuciłem okiem na zegarek: za siedemnaście siódma. Fakt, że obudziłem się właśnie o tej porze wydawał się również bardzo dziwny. W końcu sam przecież wiem najlepiej, jakie mam na co dzień problemy z rannym wstawaniem. Nawet, jeśli mamie lub ojcu po wielu perswazjach i groźbach uda się w końcu ściągnąć mnie z łóżka, to i tak co najmniej przez godzinę nie bardzo wiem, co się ze mną dzieje, a mój poziom intelektualny -jak mawia Agnieszka — oscyluje na granicy debilizmu umysłowego. A tu -masz ci los. Pełna niespodzianka. Dziękuję za takie niespodzianki; znam przyjemniejsze. Usiłowałem zamknąć oczy, by ponownie się pogrążyć w objęciach Morfeusza i właśnie wtedy na suficie, dokładnie nad moim łóżkiem, zobaczyłem wielkiego, obrzydliwego pająka. Nie cierpię pająków. Nie to, żebym się ich bał — nie, nie. Ale nie lubię, po prostu nie lubię. Kiedyś ciotka Tekla, która miewa szczególne pomysły, hodowała takiego pająka w łazience, gdzie uplótł sobie pajęczynę. Zamiast ałatwić sprawę jednym ruchem szczotki, postanowiła podpatrywać jego '???? ? rozwój. Nie wiem skąd u ciotki Tekli nagłe zamiłowanie do badania rzyrody, niemniej uparła się przy swoim i, podczas gdy odwiedzającymi ją ośćmi wstrząsał dreszcz obrzydzenia, ciotka Tekla wydawała się być afascynowana swoim przedsięwzięciem. Niestety pewnego dnia skończyło się ono nader banalnie. Pająk bowiem ? się utuczył muchami, że w końcu pajęczyna nie wytrzymała jego ciężaru krzyżak runął do \vanny wypełnionej wodą wprost na kąpiącego się akurat 39 wuja-kombatanta. Mniejsza przy tym o pająka, który ku rozpaczy ci Tekli utopił się, czy raczej ugotował. Gorzej, że wuj-kombatant z dzi| wrzaskiem wyskoczył z wanny i zachlapał podłogę w całym mieszkaniu chcę przez to powiedzieć, że wuj boi się pająków. Zważywszy, iż ma ol sobą kampanię wrześniową, podczas której otrzymał postrzał w lewe m a następnie przesiedział sześć lat w oflagu, posądzenie takie był niedorzeczne. Niemniej wuj, podobnie jak ja, pająków nie znosi, do c; obaj mamy święte, niezbywalne prawo. Kiedy więc zobaczyłem ohydnego krzyżaka, zwieszającego się nad łóżkiem, doszedłem do wniosku, że złe przeczucia zaczynają się materiał a następnie ciągnąć go za uszy. Oganiał się przed nami jak przed Pokaż, rozetrę ci — zaoferowałem się, ale Mietek okazał się Heirzliwie usposobiony wobec objawów mojej życzliwości. Obejdzie się — warknął — sam sobie dam radę. O kurczę, ale mnie aprawiłeś - użalił się. Postanowiliśmy obudzić Bogdana Rowerowego. Nie wiem bowiem, czy - ze mną zgodzicie, ale człowiek, który został sam przymusowo postawio-iv na nogi, bardzo źle znosi sen innych. W sytuacji, w jakiej się znalazł, ,dbiera to po prostu jako nieprzyzwoitość graniczącą z wyzwaniem. Mając to na względzie zaczęliśmy najpierw tarmosić Rowerowego za nos, wać. Pająk pojawiający się rano, to podobno murowany pech, a przy mniej zapowiedź jakiegoś niemiłego wydarzenia. Chyba że się go utłuczi też postanowiłem uczynić W tym celu złapałem w garść najnowszy numer „Równaj w prawo zwijając go w trąbkę, począłem skradać się w kierunku upatrzonego ? Niestety, mimo iż na lekcjach biologii uczą nas czegoś innego, odm wrażenie, że pająki widzą i to całkiem nieźle. Kiedy bowiem byłem tuż. krzyżak — z szybkością, o jaką go nie podejrzewałem — dał dyla w st Cumbajszpila. Zamachnąłem się i wyrżnąłem z całej siły w miej w którym się aktualnie znajdował, ale oczywiście chybiłem. Co gor stojąc jedną nogą na swoim łóżku, drugą zaś na krześle, straciłem raptov równowagę i runąłem na śpiącego nadal w najlepsze Mietka. W momencie pająk, prawdopodobnie z przerażenia, spadł na chrapiącl Bogdana Rowerowego, ginąc w zakamarkach jego kołdry. — O, Jezu, co się stało? — zabełkotał nieprzytomnie Mietek, bezskute nie usiłując pozbyć się kłopotliwego dlań ciężaru. Jego świadomi najwyraźniej tkwiła jeszcze w przyjemnym śnie, z którego został bruta wyrwany. Rozcierając przetrącone przeze mnie ramię łapał ciężko po rze jak wyciągnięty z wody karp. Wygląd Mietka Cumbajszpila zaniepokoił mnie na tyle, że doszedłem' wniosku, iż sprawa pająka, który buszował gdzieś w posłaniu Bogd: Rowerowego, musi zejść na plan dalszy. — Co ci jest? — zapytałem z troską. — Źle się czujesz? Cumbajszpil spojrzał na mnie wrogo. — Jeszcze się pytasz, co mi jest — wystękał. — Zdzieliłeś mnie w Si splot słoneczny. Nie mogę złapać tchu. 40 przykrzonymi muchami i ani myślał wstać. Po paru minutach byliśmy ipoceni od stóp do głów, podczas gdy Bogdan nadal spał w najlepsze. — Dajmy spokój — mruknąłem zasapany. — Trzeba wymyślić inny iposób. W tym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich Pawcio, który brzucił nas zimnym wzrokiem. — Wy tu zajmujecie się jakimiś dyrdymałami, a w mieście burza - powiedział złowrogo. Odruchowo rzuciłem okiem w okno, ale poza zachmurzonym niebem nie lostrzegłem niczego, co zwiastowałoby burzę. Pawcio z politowaniem wkiwał głową. I — Posłużyłem się przenośnią — wyjaśnił. — Przed dwoma godzinami ™ Senniki przeżyły straszną chwilę. Otrzeźwiałem. — Co się stało? — zapytałem rzeczowo. Zamiast odpowiedzi Pawcio wykonał nieokreślony ruch ręką. — Chodźcie ze mną — zadysponował. — Byle szybko. Nie zwracając uwagi na pytania, którymi go zarzuciliśmy, wyciągnął torby aparat marki Practica (ale się, skubany, przyczaił; ani słowem otychczas nie wspomniał, że ma ze sobą takie cacko!) i ciężkim krokiem yszedł z pokoju. Wybiegliśmy w ślad za nim, dopinając w pośpiechu statnie guziki. Na ulicy zorientowaliśmy się, że w mieście istotnie dzieje się coś lezwykłego. Ludzie stali grupkami i zawzięcie dyskutowali. Najwięcej sób zgromadziło się przed bramą cmentarza. W tłumie przeważały obiety. 41 w — Dokąd? — drogę zagrodził nam rosły milicjant z paskiem pod brJ Pawcio spojrzał na niego wyniośle. — Jesteśmy z warsztatów reporterskich — oznajmił. — Mamy oso zezwolenie inspektora Kukułczenki na uczestniczenie w oględzinach Na dźwięk nazwiska inspektora Kukułczenki kapral wyprostował z szacunkiem. — No dobrze, proszę wejść — zgodził się łaskawie, robiąc nam przejjB Korzystając z okazji, na cmentarz usiłowała wtargnąć gromada ludzi nadziała się na kapralski tors. — Spokój — powiedział funkcjonariusz MO, — Proszę się co: a najlepiej iść do domu. — Czy powiesz nam wreszcie, o co chodzi? — wykrzyknąłem wzbi ny. Szliśmy pospiesznie główną aleją cmentarza między okazałymi bowcami. Pawcio pociągnął nosem. — Zaraz zobaczycie — powiedział ponuro. — Szukałem tematu, i go znalazłem. Będę pamiętał ten ranek do końca życia. Przebyliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym skręciliśmy w 1 Już z daleka zobaczyliśmy milicjantów z inspektorem Kukułczenk czele. Krzątali się wokół jednej z mogił. Raz po raz błyskał flesz fotog z zakładu kryminalistyki. Podeszliśmy bliżej i w tym momencie włosy stanęły mi dęba. Niech przy tym nie myśli, że traktuję to określenie wyłącznie jako zgrabną fi retoryczną. Ja ten efekt poczułem naprawdę. Ale też widok, jaki ujrzeli: w pełni uzasadniał taką reakcję. Ziemia wokół mogiły była zryta i zdeptana. Wyglądało to tak, jak g< przed paroma godzinami rozegrała się w tym miejscu śmiertelna walka obok leżało złamane stylisko od łopaty, pokryte licznymi plamami 1 Ślady krwi widniały zresztą wszędzie, włącznie z obramowaniem pomi Ziemia na powierzchni mogiły była wzruszona. — To jakaś straszna zbrodnia — wyszeptał zbielały z przerażenia M Cumbajszpil. — Boże, co tu się stało? Na nasz widok inspektor Kukułczenko przerwał sporządzanie s: sytuacyjnego. — Dobrze, że jesteś, chłopcze — rzeki do Pawcia (byliśmy tak wst nieci, iż poufałość z jaką inspektor zwrócił się do Pawcia nie zwróciła n; 42 ????? ?arz. ł., __ Chciałbym, żebyś jeszcze raz opowiedział, w jaki sposób Tonąłeś swojego odkrycia. io przejechał dłonią po włosach. Mimo medytacji transcendental-h które uprawiał, on również był mocno zdenerwowany. ^__'a wjęc jak już mówiłem — zaczął — w ramach reporterskich etracji przewertowałem miejscowe księgi parafialne. Dzięki zaświadcze- które otrzymałem od redaktora Jaśminka, nie miałem kłopotów dostępem do nich. Dowiedziałem się, że na miejscowym cmentarzu oczywa kilku bardzo ciekawych ludzi, związanych z historią Sennik. ? golnie interesującą postacią wydał mi się zmarły przed wojną apte- pan Kociuba. Starsi mieszkańcy Sennik wiele o nim opowiadali. To człowiek, który wspaniale znał się na ziołach i wielu chorych zawdzięcza L powrót do zdrowia. __ Chłopcze — powiedział łagodnie inspektor Kukułczenko. — Ja iwnież interesuję się zielarstwem, ale o tym porozmawiamy innym razem, brąz proponuję, żebyś się skracał. __ No, dobrze — westchnął nieco stropiony Pawcio. — Postanowiłem leząc od odwiedzenia mogiły legendarnego aptekarza, a mówiąc już kpełnie szczerze, chciałem zostawić na niej kartkę zaadresowaną do kogoś rodziny pana Kociuby. Nikt bowiem niestety nie znał jej aktualnego iresu. Powiedziano mi tylko, że syn i wnuczka pana Kociuby, którzy ieszkają w mieście wojewódzkim, przyjeżdżają na ten grób przynajmniej pa razy w miesiącu. W związku z tym... — Przyjacielu — w głosie inspektora Kukułczenki wyczułem z trudem |askowaną irytację. — Zdaje się, że prosiłem cię już o większą dyscyplinę >wa. Nie mamy czasu na pogawędki. Niestety Pawcio, zamiast przyjąć reprymendę inspektora z należną rucha, ujawnił wybitnie polemiczne skłonności. - Przecież — odparł z głęboką urazą —ja opowiadam o tym wszystkim bez powodu. Chodzi mi o logiczne wyjaśnienie mojej obecności na eientarzu. Ta kartka była jedyną szansą złapania kontaktu z bliskimi pana fjciuby, na czym mi bardzo zależało. Liczyłem, że w ich domu zachowały t jakieś pamiątki po aptekarzu, no, nie wiem: zdjęcia, listy, zapiski, epty... jednym słowem wszystko, co mogłoby stanowić tworzywo dla ortażu o człowieku, którego już nie ma, ale który pozostawił po sobie 'ennikach trwałą pamięć... 43 asfS — Rozumiem — powiedział inspektor Kukułczenko z cierpliwi która wzbudziła mój podziw. — Nie bardzo natomiast pojmuję, dla wybrałeś się na cmentarz o tak niezwykłej porze. — Niezwykłej? — Pawcio uniósł brwi do góry, zataczając nimi im] jacy łuk. — Zależy, panie inspektorze, jaki kto prowadzi tryb życia. | przykład lubię poranne eskapady, a spać mogę równie dobrze w dzief że przyszedłem na cmentarz o piątej rano, nie jest więc z mojego p widzenia niczym szczególnym. — To prawda — poparłem Pawcia. — Nasz kolega jest indywid a poza tym uprawia medytację transcendentalną. Inspektor Kukułczenko obrzucił mnie niechętnym wzrokiem. Zdaj iż miał mi za złe, że wtrąciłem się nieproszony do konwersacji — No, dalej, dalej — popędził Pawcia. — Zanim odnalazłem grób aptekarza, przechodziłem tą właśnie al Od razu zorientowałem się, że musiało się tu wydarzyć coś strasz/ Trudno było zresztą tego nie dostrzec. Ciała ofiary nie widziałem, mor również. Niczego też nie ruszałem. Natychmiast pobiegłem na komd — Więc to jednak zbrodnia? — wyszeptał Mietek Cumbajszpil. 1 Inspektor Kukułczenko potarł czoło. - Niewykluczone, że zwłok , • oraz poszczególnych jego fragmentów, inspektor Kukułczenko ° ) zwięzłe dyspozycje milicjantom. Najważniejsza z nich brzmiała: lożnie rozkopać grób. odsunęliśmy się przerażeni. Pojęliśmy nagle, jak niewiele znaczą codzien- rterskie probiemy w obliczu wydarzenia, którego jesteśmy świadka-• Inspektor musiał dostrzec naszą reakcję, gdyż powiedział: Przykro mi, ale przy tej czynności nie możecie być obecni. Jeśli h ecie zaczekajcie na terenie cmentarza, ale trzymajcie się stąd z daleka, opoki was nie zawołam. No, idźcie już! Odeszliśmy z ociąganiem, ale i bez protestu. Z jednej bowiem strony alczyła w nas chęć bezpośredniego uczestnictwa w straszliwym odkryciu, drugiej zaś wzdragaliśmy się na samą myśl o tym, że moglibyśmy być wiadkami odkopania trupa, który... __ Stańmy tutaj — zachrypiał Mietek Cumbajszpil, zatrzymując się bok wielkiego grobowca. Od miejsca zbrodni dzieliło nas w tym momencie ilkadziesiąt metrów. Zauważyliśmy, że na okalający cmentarz mur wspięli je gapie, nic sobie nie robiąc z upomnień funkcjonariuszy. Zapadła ciężka cisza. Przez cały czas obserwowaliśmy pracujących zakasanymi rękawami milicjantów. Raz po raz pochylali się nad łopatami, Istrożnie macając grunt i odrzucając na bok ziemię. Jednego z nich zastąpił — Tak wygląda — mruknął. — Niewykluczone, ze zwłoki i znajdują się w mogile, gdzie zostały pospiesznie zakopane. Wskazuje a, ^ kwadransie jnspektor Kukułczenko. Nadal jednak hic się nie działo, wzruszona ziemia na jej powierzchni. Być może morderca spieszył po up}ywie kolejnego kwadransa milicjanci odstawili łopaty. Gestykulu- i dlatego nie zdążył zamaskować śladów swojej zbrodni. Nie zdziwiłbym ^ namiętnie 0 czymś r0zprawiali. chłopcze, gdyby okazało się, że to ty go spłoszyłeś. ? __ odkopali — powiedziałem ze ściśniętym gardłem. — O Boże co oni Myślałem, że Pawcio będzie dumny z tego, iż — przynajmniej hipot j I zobaczyli? nie — miał swój udział w pokrzyżowaniu planów zabójcy. Wbrew jJ _ Nje histeryzuj _ przywoła} mnie do porządku pawcio, który pilniej moim przypuszczeniom sugestia inspektora Kukułczenki mocno go w| L ja obserwował rozwój sytuacji. — Wygląda raczej na to, że niczego nie szyła, gdyż zaszczekał zębami jak zepsuty dzwonek. na|ezlj w przecjwnym razie zachowywaliby się inaczej. - Chciałbym - wyjąkał - wykonać kilka zdjęć reporterskich. Spojrzalem w tamtym kierunku ; z ulgą skonstatowałem, że Pawcio ma mogę? I byba rację. Milicjanci usiedli bowiem na podmurówce i zapalili papierosy. Proszę - inspektor skinął głową - pod warunkiem, ze z publij [atomiast jnspektor Kukułczenko zaczął znów coś notować w swoim wstrzymacie się do czasu, gdy cała sprawa zostanie wyjaśniona. BycJ szyde ?m schował g0 do kieszenii pogroził kułakiem siedzącym na zresztą nastąpi to już za chwilę — dodał, przywołując gestem ? |urze gapiom milicjantów, którzy pojawili się w perspektywie alejki. Obaj nieśli łof Niepewnie się zbliżyliśmy. zmierzając pospiesznie w naszym kierunku. — Czy... — zaczął Mietek Cumbajszpil. Inspektor przerwał mu w pół Podczas gdy Pawcio wykonywał practicą zdjęcia ogólnego planu rruj 0Wa 44 45 — Niczego nie znaleźliśmy — powiedział. — Ta ziemia, jeśli nie śladów na powierzchni, jest nie naruszona od lat. Nic z tego nie rozu Popatrzyliśmy na siebie bezradnie. Jeśli niczego nie rozumi wysokiej klasy fachowiec jak inspektor Kukułczenko, to co mii powiedzieć my, reporterzy pierwszego kręgu wtajemniczenia? Tymczasem inspektor zerknął na zegarek. Na jego obliczu poją wyraz zniecierpliwienia. — Gdzie jest przewodnik z psem? — zapytał. — Dawno już tu po być. — Idą, panie poruczniku — zameldował jeden z funkcjonarius: strony bramy zbliżał się człowiek w Cywilnym ubraniu z wilczur smyczy. Na nasz widok pies wyszczerzył zęby i zapewniam, że nie odruch przyjazny. — Cicho, Szary — powiedział przewodnik i wilczur natychmiast koił się. — Tresowany — bąknął Pawcio. — Oni mają specjalną szkołę dla w której uczą je tropić przestępców. Coś mi się zdaje, że dopiero ter: zacznie... Poruszyliśmy się niespokojnie. Przed oczyma zamajaczyła nam mordercy, uciekającego przez pola. Kilkadziesiąt metrów z tyłu wilczur ze swoim przewodnikiem, inspektor Kukułczenko i inni funki riusze. Są coraz bliżej, doganiają przestępcę. Co będzie jednak morderca zacznie strzelać?... Na myśl o tym dostałem gwałto' dreszczy. Tymczasem przewodnik, który naradzał się z inspektorem KukułcziB powiedział coś do psa węszącego z nosem przy ziemi. Ten nagle sza^Ł, smycz i ruszył w głąb cmentarza. W ślad za nim podążyli przewoduT inspektor Kukułczenko i cała ekipa. — A wy dokąd? — osadził nas w miejscu funkcjonariusz, który pozd przy rozkopanej mogile. — Mamy zezwolenie inspektora — twardo postawił się Pawcio. ? nowy zawahał się. — No, skoro tak... — machnął ręką. — W każdym razie nie kręcićj tutaj. Czmychnęliśmy za oddalającą się grupą. Drałowali tak szybko, że dostaliśmy zadyszki. Pies parł cały czł 46 as Hu Nagle skręcił pod kątem prostym w alejkę prowadzącą do kostnicy. O Boże — powiedział głucho Mietek Cumbajszpil. — Więc to tak? Dstatnie sto kilkadziesiąt metrów ekipa pokonała biegiem. Przed kostni- ies zatrzymał się i, wspinając się łapami na drzwi, zaczął głośno ujadać. Inspektor Kukułczenko szarpnął za klamkę, ale pomieszczenie okazało ? zamknięte. W chwilę później milicjanci chwycili w ręce łomy. Usłyszeliś- trzeszczenie pękającej pod naporem żelaza futryny i szczęk wyważanych amków. Ledwo w drzwiach zrobiła się wąska szpara, pies, wyszarpując smycz reki przewodnika, skoczył do środka. Tuż za nim podążyli funkcjonariu- :e. Byliśmy dwadzieścia kroków od kostnicy. Przerażeni, zziajani, wsłuchi-aliśmy się w dobiegające z niej odgłosy. Spodziewaliśmy się najgorszego. Wewnątrz jednak panowała cisza. Nawet wilczur, dotychczas gwałtow-ie ujadający, raptownie zamilkł. Pawcio spojrzał na nas ciężkim wzrokiem. __ Pamiętajcie, że to mój temat — powiedział. — Ja tę sprawę zacząłem ja ją zakończę. Zaczekajcie tu. Z determinacją wślizgnął się do środka. Kiedy po chwili pojawił się drzwiach, był dziwnie zmieniony na twarzy. Gdyby nie powaga sytuacji, pwiedziałbym, że wyglądał jak pensjonariusz zakładu psychiatrycznego, ie zwracając na nas uwagi przeszedł jeszcze kilka kroków i osunął się na wkę. - No, nie — powiedział — no, nie... - Co: nie?! — krzyknął Mietek Cumbajszpil. — Gadaj, co tam jest?! Pawcio jednak wprawił się widocznie w stan medytacji transcendentalnej, yż nie zareagował ani słowem. Patrzył gdzieś w dal szklanym, nieobe- ??? wzrokiem. — Ja zwariuję! — wrzasnąłem. — Co tu się dzieje? Wbiegłem do kostnicy, dostrzegając kątem oka, że Mietek Cumbajszpil bszedł w moje ślady. Pies łypnął na nas ponuro, był jednak na szczęście wiązany. To natomiast, co w tym momencie zobaczyliśmy, odebrało nam fowę. Miast złożonych na katafalkach ciał nieboszczyków, wśród których, jak bieżało przypuszczać, spoczywały zwłoki ofiary morderstwa, ujrzeliśmy jźącego na kamiennej posadzce dorodnego borsuka. Jego sierść pokryta 47 była zakrzepłą krwią, zaś w okolicy szyi widniała głęboka, rozległa ????? __, ???, panowie grabarze — powiedział z przekąsem inspektor. — Cóż gdyby zadana tępym narzędziem. Inspektor Kukułczenko i pozosB tankujemy od białego rana? członkowie ekipy dochodzeniowej wpatrywali się w zwierzaka z tal 'starszy osobnik zamachał rękami i wymamrotał jakieś słowa usprawie-osłupieniem, że nie zauważyli nawet naszego wejścia. I Lwjenia. O ile dobrze zrozumiałem, sugestię inspektora na temat poranne- — Do diabła — wykrztusił wreszcie inspektor Kukułczenko. — A ? pijaństwa uznał za głęboko krzywdzącą, gdyż jak wyjaśnił, libacja neca! ' I ,. |a sję poprzedniego wieczoru, zakończyła zaś około północy. Jeden z funkcjonariuszy wybuchnął tubalnym śmiechem, który jecfl ___ Ludzie — odezwał się bez uśmiechu inspektor Kukułczenko. — Czy natychmiast poskromił, prawdopodobnie uświadamiając sobie, że kostflwv wiecie, coście narobili? nie jest najlepszym miejscem do demonstrowania wesołości. Tak czy inafl 'z bezładnej relacji grabarzy z wolna wyłonił się pełny obraz wydarzeń, sytuacja wydawała się co najmniej groteskowa. ?}?^ się okazało, oprócz funkcji polegającej na grzebaniu zmarłych, obaj — Lepiej będzie — mruknąłem ostrzegawczo do Mietka Cumbajs? dżentelmeni dorabiali sobie do pensji prostymi robotami murarskimi. —jeśli Pawcio poda tyły. Na miejscu inspektora nie byłbym zbyt uprzejB jeble Po?a tym Gburek rozpuścił o radnym Paduchu plotkę, że jest on Hwiazany pod byłego naczelnika gminy, który został zdjęty za protekcyj- nrzydziały materiałów budowlanych i traktorów. Zakręciło mi się w głowie. Czombe, załatwiający pod płaszczykiem dobra lonowiec swoje własne interesy; radny Paduch podwiązany pod "aczelnika, którego zdjęli za kombinacje z cementem i ursusami — wszyst- o to było trudne do pojęcia. __ ? skąd ty to wiesz? — zapytałem Daniele. — Na przykład, że Paduch jest podwiązany? Teraz z kolei Daniela uśmiechnęła się z wyższością. Był to z jej strony iewątpliwy rewanż za mój wcześniejszy wykład poświęcony Czombemu secesji Katangi. __ Ma się swoje dojścia — oświadczyła z dumą. — Przecież, zanim ogóle zabrałam się za tę sprawę, musiałam rozpoznać teren. A Paduch nie st pod nikogo podwiązany. To zwykła bujda, która miała go zdyskredyto-ać w oczach miejscowej społeczności. Oczywiście rzecz się nie udała, bo adny Paduch jest znany ze swej rzetelności. Jako technik dentystyczny askarbił sobie sympatię i wdzięczność wielu obywateli Klonowiec, którzy yrabiali u niego sztuczne szczęki. Nie dziwię się — mruknąłem — że Paduch ma tyle roboty. Na całej tej race można rzeczywiście zjeść zęby i nawet sztuczna szczęka niewiele tu omoże. Tymczasem w sali gimnastycznej, w której miało się odbyć zebranie, każdą minutą gęstniał tłum. Ludziska obsiedli już wszystkie krzesła parapety, zapchane też były przejścia między rzędami oraz przyległy orytarz. Wyglądając przez okno dostrzegliśmy również ciżbę tłoczącą się >rzed frontowymi drzwiami. Dochodził kwadrans po czwartej, a spotkanie ciągle się nie rozpoczęło. |Vśród licznie zgromadzonych obywateli Klonowiec dał się słyszeć pomruk płynął ludzki potok. ' — Owszem, wytknął odparła Daniela z parominutowym op^ 62 — Widzicie, ludzie? powiedział triumfalnie Czombe, który zajął 63 ad,, miejsce za stołem prezydialnym, przykrytym zielonym suknem. — Wł; wojewódzka was lekceważy. Nawet na tak ważne spotkanie nie potij stawić się punktualnie. — Przejście, przejście! — rozległy się okrzyki z tyłu. Wyciągnęli^ z Danielą ciekawie szyje. Zobaczyliśmy dwóch osobników, przeciskające się w kierunku prezydium. — To wicewojewoda i przewodniczący wojewódzkiej rady narodoe — poinformowała Daniela. Nad głową, niczym drzewce sztandaru, krm ko dzierżyła swój mały magnetofon. Tymczasem wicewojewoda — młody, energiczny mężczyzna — ?? przewodniczący WRN w osobie starszego, szpakowatego pana, dofi wreszcie do stołu, chłodno powitani przez Czombego i skupioną wd| niego grupkę radnych. — Bardzo przepraszamy za spóźnienie — usprawiedliwiał się wicewe woda — ale nie chciano nas wpuścić do środka. Nasze tłumaczenie, kii jesteśmy, potraktowano jako podstęp. Czy możemy zaczynać? — Czy możemy zaczynać? — podjął z zaczepką w głosie przewodniej Gburek. — Ależ tak, jak najbardziej, panowie. Dla uściślenia dodaml myśmy zaczęli całą sprawę już dawno, a obecnie ją tylko finalizujemJ Gdzieś z lewej strony rozległy się huczne brawa. — To klakierzy wynajęci przez Czombego — syknęła Daniela, po ??^ nie pytając o zgodę, zręcznie wdrapała się na moje ramiona. Dzięki zapewniła sobie dogodne pole widzenia. Nie przejmowała się przy bynajmniej, iż rola wielbłąda średnio mi odpowiada. Miałem już katei cznie zaprotestować, gdy nagle uświadomiłem sobie, że jesteśmy świad historycznych dla Klonowiec wydarzeń, w obliczu których reporter w pełni pogodzić się ze służebną funkcją. W moim przypadku oznacz dźwiganie na swoich barkach czterdziestu dwóch kilogramów, tyle bo akurat waży Daniela. Niby wiele to nie jest, spróbujcie jednak postai z pół godziny, a przekonacie się, jaka to przyjemność. Oboje wszelako nie przewidzieliśmy, że zajęcie przez Daniele strategicznej pozycji nie spodoba się również innym osobom. — To skandal — wysyczała jakaś tęga niewiasta, jak wynika znaczka przypiętego do bluzki, aktywistka Ligi Kobiet — żeby dziewi siedziała chłopakowi na ramionach. Proszę natychmiast zejść! — Słusznie! — poparł ją z tyłu oburzony głos. 64 Niestety, ku mojemu rozczarowaniu postulat ten okazał się niemożliwy zrealizowania, ponieważ miejsce zwolnione przez Daniele wypełnili hmiast ?? ludzie, wskutek czego, ściśnięci ze wszystkich stron, nie 113 liśmy Juz żadnego pola manewru. m Tymczasem uwagę tłumu przykuła ponownie wymiana zdań, do jakiej zio w prezydium zebrania. Ze słów, jakie mnie doleciały, wywnioskowani że była ona bardzo burzliwa. A gdzie jest naczelnik Klonowiec? — wystękałem, zerkając przez czelinę między plecami sąsiadów. — Uważam, że on powinien też mieć tutaj coś do powiedzenia. Daniela z niecierpliwością machnęła ręką, wskutek czego omal nie straciła równowagi, co oznaczałoby runięcie wprost na głowy obywateli Klonowiec. \— Przecież mówiłam, że naczelnik został zdjęty ze stanowiska za [machlojki — skarciła mnie — a nowego jeszcze nie mianowali. Kandydatowi rekomendowanemu przez wojewodę gminna rada narodowa odmówiła Lotum zaufania. Czekaj, coś się zaczyna dziać. Wytężyłem słuch. Niestety, było to jedyne, co mogłem uczynić, gdyż na Lysokości uszu miałem kolana Danieli, z których jedno było szkaradnie bodrapane. Natomiast bezpośrednie pole widzenia ograniczały mi plecy fakiegoś jegomościa odzianego w kraciastą marynarkę. Miał, co zanotowa- km z reporterskiego obowiązku, wystające łopatki. Trudno zresztą było ów takt przeoczyć, bowiem w pewnym momencie jedna z łopatek dotkliwie Iziobnęła mnie w nos. Wokół nas nagle zapanowała cisza, spowodowana podejściem do likrofonu przewodniczącego wojewódzkiej rady narodowej. W krótkim, :eczowym wystąpieniu poinformował zebranych, że na swoim rannym losiedzeniu rada wojewódzka, działając na podstawie artykułu numer... lie dosłyszałem) punkt... (nie zapamiętałem) ustawy o radach narodowych dnia... (zapomniałem datę) uchyliła uchwałę radnych Kolonowiec ko „sprzeczną z przepisami prawa". Po złożeniu przez przewodniczącego WRN tego oświadczenia na sali "buchła wrzawa. Jedni głośno protestowali, inni bili brawa. Do mikrofo-zbiiżył się z kolei mężczyzna z imponującą łysiną, który okazał się być , 'okuratorem rejonowym z Manieczek. Zaapelował do mieszkańców (lonowiec o „rozważną i trzeźwą analizę sytuacji". Z jego wywodów 65 wynikało., że wojewódzka rada narodowa miała pełne prawo uchB uchwałę GRN, bowiem ta ostatnia była od początku do końca pozbawioj podstaw prawnych. — O zmianach w podziale administracyjnym kraju może decydoł jedynie Sejm jako najwyższa władza w kraju — przypomniał prokuraB — Spróbujcie państwo wyobrazić sobie, co by się działo, gdyby kał gmina decydowała na własną rękę, do którego województwa chce nale* a z kolei wojewódzkie rady narodowe podejmowały uchwały o przyłącz» jakiegoś miasta do swojego terytorium lub odwrotnie —jego porzuceł Wynikłaby z tego totalna anarchia. Oczywiście nikt nie twierdzą dokonana w 1975 roku reforma jest tworem idealnym. Jeśli w przys^B będą konieczne jakieś korekty, zostaną one dokonane przy uwzględnił głosu organów samorządowych mieszkańców. Nie może się to natoiej odbywać metodą faktów dokonanych. Sądziłem, że po wystąpieniu prokuratora wybuchnie ponowny turaM Okazało się jednak, że jego słowa wywarły na sali pewne wrażenie. Dfl słyszeć rumor przesuwanych krzeseł. Każdy chciał jak najlepiej wie] i słyszeć wszystko, co się będzie działo, zwłaszcza że przy mikrofal wyrosła postać przewodniczącego Gburka. W bardzo emocjonalml polemicznym wystąpieniu przedstawił motywy uchwały podjętej ?? GRN. Były one zbieżne z informacjami, jakie przekazałem już przy okaa relacjonowania wywiadu z Czombem. Mogę dodać do tego tylko tył Czombe po raz kolejny zarzucił władzom wojewódzkim lekceważ „aspiracji i potrzeb Klonowiec w skali makroregionu", wzywając zaral obywateli do poparcia stanowiska radnych. Wystąpienie przewodnicz» spotkało się z rzęsistymi oklaskami części sali i gwizdami pozostał): uczestników spotkania. Teraz dla odmiany zabrał głos radny Paduch, który oskarżył przewoe czącego GRN o to, że przeforsował wspomnianą uchwałę we właS egoistycznym interesie. Na dowód tego radny Paduch przedstawił prdfl lustracji przeprowadzonej w GS Klonowce przez wojewódzki zwi$ spółdzielni „Samopomoc Chłopska". Wynikało z niego, że w plafl kierowanej przez prezesa Gburka, a zarazem przewodniczącego gmi rady narodowej, ujawniono poważne nieprawidłowości w rozprowadjl towarów oraz ewidentną niegospodarność. — Ludzie, nie dajcie sobą manipulować! — zawołał radny ??? 66 prawda jest taka, że nasz przewodniczący, co z przykrością stwierdzam, rzeniewierzył się swoim obowiązkom, a z przyłączenia Klonowiec do nwego województwa głównie on sam odniósłby korzyści, obejmując f nkcję prezesa wojewódzkiego związku spółdzielni. Dzięki temu uchyliłby ? również od skutków niewygodnej dla niego kontroli. Ostatnie słowa radnego Paducha, stawiającego wniosek o pozbawienie Wincentego Gburka mandatu radnego, zagłuszyła burzliwa owacja. Ze zdumieniem przy tym zauważyłem, że również gorąco oklaskiwali Paducha ci którzy przed chwilą nagrodzili rzęsistymi brawami wystąpienie Czombe-20 Przyszło mi na myśl, że łatwość, z jaką niektórzy pozyskują aplauz tłumu dla swoich racji jest zastanawiająca. Aby osiągnąć cel wystarczy być po prostu dobrym mówcą i psychologiem. Następnie przemawiał wicewojewoda, który stanowczo odrzucił zarzuty przewodniczącego Gburka, jakoby władze wojewódzkie lekceważyły „słuszne potrzeby i aspiracje obywateli Klonowiec". Jego zdaniem przeznaczenie przyznanych Klonowcom funduszy na budowę hali sportowej, nie zaś na remont zabytkowego dworku, w którym miało powstać przedszkole, było „godnym ubolewania naruszeniem dyscypliny finansowej oraz przykładem woluntaryzmu działania". Wicewojewoda wyraził również pogląd, że obietnica powstania w Klonowcach szpitala jest utopią, a ponadto stanowi przykład nierealistycznego myślenia, skoro oddalony o trzydzieści kilometrów szpital w Pleśniawce, nie mówiąc już o klinice wojewódzkiej, dysponują dostateczną liczbą miejsc, by zapewnić opiekę medyczną mieszkańcom Klonowiec. Ostatni argument — jak zauważyłem — spotkał się z lodowatym przyjęciem sali, która na temat sprawności działania miejscowej służby zdrowia miała widocznie zupełnie inny pogląd niż wicewojewoda. Wzburzenie zebranych wywołała natomiast sugestia mówcy, jakoby niechęć przewodniczącego Gburka wobec inicjatywy odrestaurowania dworku w Klonowcach została spowodowana planami zaanektowania przez GS zabytkowego obiektu na spółdzielczy magazyn. — Dalej! — rozległy się okrzyki. — Niech Gburek wyjaśni, czy to prawda! — Stanowczo zaprzeczam — usłyszałem głos Czombego. — To są niegodne chwyty mające na celu zdyskredytowanie mnie w oczach opinii Publicznej. Kategorycznie protestuję przeciwko takim metodom! 67 Miałem stanowczo dość. Pomijając już fakt, że bolały mnie ?????? Daniela bez przerwy się wierciła. Korzystając z tego, że tuż obok zrobiła ? na chwilę luka, usiłowałem nakłonić ją, by zechciała zrezygnować z zajętJ pozycji na rzecz mniej może dogodnej, ale za to bardziej w stosunku do ???? humanitarnej, jednak propozycja ta nie spotkała się ze strony DaniJ z należytym zrozumieniem. — Wytrzymaj jeszcze chwilę — wycedziła. — Czy chcesz, żebyśnl stracili szansę pełnej rejestracji wydarzeń? Zgrabnie to powiedziała: żebyśmy stracili. Zabiliśmy Bohuna. ŁahB perorować, kiedy się siedzi wygodnie na cudzym karku. Bardzo jeste ciekaw, co by Daniela zrobiła, gdybyśmy zamienili się miejscami. Niestel taka możliwość nie wchodziła w rachubę. W końcu, chcąc nie chcące raczej nie chcąc niż chcąc, muszę być dżentelmenem. Zwłaszcza ??,? podkreśla przy każdej okazji redaktor Prakseda Grzędzianka, dżentelnł w dzisiejszych czasach stanowi gatunek wymierający. Kiedy tak sobie rozmyślałem, nagle nastąpił przełomowy ????* zebrania. Po proteście złożonym przez Czombego wicewojewoda wyciąg* z teczki pismo podpisane przez Wincentego Gburka, występujące* w charakterze prezesa Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopski w Klonowcach. Było ono adresowane do wojewódzkiego konserwate zabytków. Prezes Gburek wnosił w nim o przekazanie XIX-wiecznA dworku w użytkowanie miejscowej spółdzielni, która, jak wywodził, „cii na dotkliwy deficyt powierzchni magazynowej, co uniemożliwia jej zaśpi kojenie potrzeb miejscowej ludności w zakresie zaopatrzenia w niezbędfi towary i usługi". Czombe zapewnił również, że wniosek ten zfl skonsultowany z szeroką reprezentacją społeczeństwa Klonowiec, uzyB jąc jej pełne poparcie. Na sali zapanowała grobowa cisza. Tego, zdaje się, nie oczekiwał im Pojąłem, że dni, a właściwie godziny, Wincentego Gburka jako przewoe czącego rady narodowej są policzone. Nagle nastąpiło kolejne nieoczekiwane wydarzenie. Mężczyzna, któref plecy miałem dotąd wątpliwą przyjemność podziwiać, rzucił się do przol torując sobie drogę w stronę prezydium. Uczynił to tak gwałtowniej opierając nos o jego prawą łopatkę nie zdążyłem się w porę wyprostoj i runąłem jak długi na podłogę razem z Danielą. Chwała Bogu,! 68 1 howała się bardziej przytomnie niż ja i lądując na czyichś piersiach, „lila od upadku ściskany w ręku magnetofon. Powstało nieopisane zamieszanie. Lada moment mogliśmy zostać zlin-nwani przez rozwścieczonych sąsiadów. I tym razem jednak dopisało nam eście, gdyZ mężczyzna w marynarce w kratkę dopadł właśnie do mikrofonu, skupiając na sobie uwagę sali. __ Obywatele — zawołał — znacie mnie dobrze. Jestem Bigos Stanisław, racuię w Państwowym Ośrodku Maszynowym. Jako radny głosowałem za ?chwałą o odłączeniu się Klonowiec od obecnego województwa. Podobnie iak moi koledzy z rady postąpiłem tak, gdyż argumenty przewodniczącego ' vdały mi się słuszne. Teraz jednak widzę, że Wincenty Gburek brutalnie nadużył naszego zaufania. W związku z tym wycofuję swoje poparcie dla uchwały. — Ja również — rozległ się głos z końca sali. — I ja! — Zostaliśmy podstępnie wprowadzeni w błąd! — Gburek, wytłumaczcie się! Tłum zafalował i postąpił do przodu. Zobaczyłem na -noment zroszone potem oblicze Czombego. Uniósł się ciężko ze swojego Krzesła, ocierając twarz chusteczką. — Wobec... zaistniałej sytuacji — wyjąkał — składam... rezygnację z funkcji przewodniczącego oraz mandat radnego... To v szystko, co mam do powiedzenia. — Nic tu po nas — powiedziałem do Danieli. — Proponuję zabezpieczyć sobie odwrót. Odwrót — niech tam, powiem jak na spowiedzi — nastąpił przez okno, gdyż o dopchaniu się do drzwi mowy być nie mogło. Kiedy już znaleźliśmy się na zewnątrz, besztani raz po raz przez zaglądających do środka gapiów, odetchnąłem pełną piersią. — Strasznie tam było duszno — poskarżyła się Daniela. — Ledwo żyję. — Masz rację — odparłem — tam było duszno nie tylko w dosłownym znaczeniu... Spojrzała na mnie niezbyt przytomnie. — Muszę uporządkować życiorys — zapowiedziała. — W przeciwnym razie wycieknie mi z mózgu reszta sapienti. 69 Wykonała kilka energicznych skłonów tułowiem. Ja, niestety, chwil0J nie byłem do tego zdolny. — No cóż — bąknęła Daniela. — Najważniejsze, że sprawdziliśm^ w trudnych warunkach jako reporterzy, a poza tym wykazaliśmy niezbędj. intuicję. Bo nie wiem, Gwidon, jak tobie, ale mnie ten Czombe od początk się nie podobał. — Mnie również — przyznałem. — Był, jakby to rzec... zbyt hałaśli^ pewny siebie. Ludzie, którzy tak się zachowują, zazwyczaj usiłują ?? sposób zagłuszyć brak argumentów. Najbardziej zastanawiające jest jś nak, że wiele osób daje się na to nabrać. Powlekliśmy się z Danielą w kierunku przystanku PKS. Szkolę opusz<% ła właśnie pierwsza grupa uczestników zebrania. ROZDZIAŁ V Dyndało, sameś tego chciał * Tajemnicze spotkanie w motelu • W kręgu podejrzeń # Gra o wszystko • Nikomu nie można wierzyć • Nagłe znikniecie Maurycego Boczka ? Bogdan Rowerowy uruchamia kontakt • Czy trener Gdybalski jest czysty? • Bez śladu * Giga staje na wysokości zadania • Ostatnia szansa # Na medal Dyndało, sameś tego chciał. Ledwo wśród uczestników warsztató* rozniosła się wieść, że zostałem mianowanym koordynatorem tematói zameldowali się u mnie Giga i Bogdan Rowerowy. — Czołem, trenerze — powiedziała Giga. Było to podczas spóźnioii kolacji, którą pospiesznie przełykałem po powrocie z... Pss, to ciągle jeszcj tajemnica. Obiecuję jednak, że już wkrótce uchylę jej rąbka. Spożywany właśnie kawałek kanapki z białym serem uwiązł mi w gardt wskutek czego gwałtownie się zakrztusiłem. — Pomóc ci? — zatroszczył się Bogdan Rowerowy i grzebnął mił w plecy z taką siłą, że o mały włos, a wpadłbym nosem w kubek z herbah — Oszalałeś? — warknąłem wściekły. — Poza tym dajcie mi świA spokój, nie jestem żadnym trenerem. Księżycowe oblicze Bogdana Rowerowego posmutniało. — Terminologii sportowej używamy nie bez powodu — uświadom) mnie. — Wpadliśmy na trop pewnej afery piłkarskiej i chodzi o to, żeb$ pomógł nam w jej rozpracowaniu. — Raczej dopracowaniu rozpracowania — uściśliła Giga. Postanowiłem być uprzejmy. Niech tam, stać mnie na to. — Co się znowu stało? — zapytałem. — Chcecie wystąpić w charakterze graczy futbolowych? Nie wiedziałem, Giga, że cię tak pasjonuje spo| Dotąd stawiałaś raczej na rentierów. Zagryzła wargi. — Dobra, wyrównałeś na jeden do jednego — ustąpiła. — Tak cz; inaczej proponuję, żebyś nas wysłuchał. Najpierw jednak zeżryj do końcaj kanapkę, żeby cię po raz drugi nie zatkało. Do sugestii Gigi zastosowałem się tym chętniej, że po całodzienna ganianiu od Sennik po Czeremchę kiszki grały mi marsza i zaręczam, że ? był to marsz weselny Mendelssohna-Bartholdy'ego. Cierpliwie odczeka aż przeżułem ostatni kęs. — W porządku — oświadczył z zadowoleniem Bogdan Rowerowi kiedy już wytarłem brodę serwetką. — Otóż jutro, to jest w niedzielę w sal południe, RKS „Dynamo" Senniki rozgrywa swój ostatni mecz ligol z drużyną „Wiarus" Istebna. — Naprawdę? — rozeźliłem się. — A wiecie, ile to mnie obcho« Dokładnie tyle, co występy „Manoli Pucek and her boys"... 72 i. Manoli Pucek?... — wyjąknął zaskoczony Bogdan Rowerowy. — Co ,y Gwidon, gadasz? Czy na pewno dobrze się czujesz? Wbiłem w niego wzrok, pod ciężarem którego powinien zapaść się pod ziemię- Niestety, nie zapadł się. __ Czułem się dobrze, dopóki was nie zobaczyłem — wycedziłem nieprzyjaźnie. — Natomiast co do Manoli Pucek i jej chłopców dziwię się twojej ignorancji. Niby uważasz się za wspaniałego reportera, a nie wiesz że chodzi o najlepszy zespół rockowy w województwie. __ Najlepszą grupą rockową jest „Stół z powyłamywanymi nogami" — sprostowała Giga. — Czytałam plakat reklamujący ich występy. __Rany boskie, ja z wami zwariuję! — wrzasnąłem. — Jeśli chcecie się kłócić, kto jest lepszy: „Stół z powyłamywanymi nogami" czy „Manola Pucek and her boys" idźcie ze swoimi wątpliwościami do Dandysa. To on wziął na warsztat ten temat. Ale was interesuje przecież piłka nożna, czyż nie tak? No więc? — No więc — oświadczył zimno Bogdan Rowerowy — mamy z Gigą poważne, uzasadnione podejrzenia co do przebiegu jutrzejszego meczu. Do tego wniosku doszliśmy zarówno metodą reporterskich ustaleń, jak i rozmów z kibicami RKS „Dynamo". — Sytuacja wygląda następująco — Giga wyciągnęła podręczny notes. — RKS „Dynamo" Senniki zajmuje w tabeli dziesiąte miejsce i jest zagrożone spadkiem, a „Wiarus" znalazł się w ligowej punktacji na miejscu jedenastym, czyli przedostatnim. Aby uratować się przed spadkiem, musi jutrzejszy mecz bezwzględnie wygrać. Natomiast drużynie „Dynamo" Senniki do utrzymania się w rozgrywkach ligowych wystarczy remis. Jest to więc dla obu zespołów gra o wszystko. — Rozumiem — powiedziałem. — I co dalej? — Otóż — wpadł Gidze w słowo Bogdan Rowerowy — kiedy przed kilkoma dniami wybraliśmy się do Klonowiec... — Byliście w Klonowcach? — zainteresowałem się. — A co tam, jeśli można wiedzieć, robiliście? Rowerowy stropił się. — Dowiedzieliśmy się, że w Klonowcach powstaje hala sportowa a w przyszłości lokalne władze mają zamiar wybudować również nowoczesną pływalnię. Liczyliśmy, że powstanie z tego reportaż o godnych pochwały 73 aspiracjach małych ośrodków, dla których sport stanowi szansę wybicia ? w skali kraju. Pokiwałem głową ze współczuciem. — I temat wam nie wypalił... — No właśnie. Przekonaliśmy się, że budowa hali leży w rozsypce, ? ? pływalnią to też pełny pic na wodę. — Bardzo ładnie to ująłeś: pic na wodę — pochwaliłem Bogda» — W tej sytuacji pozostaje im styl motylkowy w powietrzu. No, ale słucha was, słucham! — Kiedy pętaliśmy się z Bogdanem po Klonowcach — przejęła rela<ł Giga — naszą uwagę zwrócił samochód z rejestracją województ* bielskiego. — Pewnie czarna wołga — zakpiłem. — Nie, biała — zakaszlał Bogdan. — Przyjechało nią dwóch facet A jz wypchaną teczką, którzy udali się do motelu „Kubuś Puchateł położonego w odległości trzech kilometrów od Klonowiec. Zgadnij, z ki się tam spotkali? — Nie mam pojęcia — westchnąłem. — Z bramkarzem „Dynamo" Senniki Siermiątkiewiczem i wymiął czem Bucefałem — oznajmił Bogdan Rowerowy. — Widzieliśmy, ? rozmawiali ze sobą w kawiarni. O czym, tego nie wiemy, gdyż warunki * pozwalały na efektywny podsłuch. W każdym razie, jak tylko wróciliśmy* Sennik, porównałem rejestrację wołgi z szablonem wydrukowanym* kalendarzu motoryzacyjnym. Nie ulega wątpliwości, że samochód* nieznajomymi przyjechał właśnie z okolic Istebnej. Resztę możesz sol dośpiewać, nawet jeśli jesteś niemuzykalny. — Próba przekupienia meczu...? — domyśliłem się. — W świetle tego* mówicie, wygląda to całkiem prawdopodobnie... — Próba? — zdziwiła się Giga. — Chyba, Gwidon, żartujesz. Oni się* sobą świetnie dogadali. Widzieliśmy na własne oczy, że ci faceci, wsiada* do wołgi, nie mieli już teczki. Miał ją natomiast ze sobą bramka Siermiątkiewicz. — Rozumiem — pokiwałem głową. — Umówili się na rozmc* w motelu pod Klonowcami, gdyż w Sennikach takie spotkanie nie uszłdj uwadze kibiców. — Oczywiście — potwierdził Bogdan Rowerowy. — Powiem ci wiece* 74 awodnicy z premedytacją zmylili czujność kibiców, przez których od dwóch tygodni są pilnowani. Jak ustaliliśmy, miłośnicy futbolu wydelegowani przez Fanclub „Dynamo" Senniki jechali przez dłuższy czas za fiatem, Drowadzonym przez wymiatacza Bucefała. Niestety na przejeździe kolejowym obaj gracze dodali niespodziewanie gazu. Dzięki temu przeskoczyli na drugą stronę w ostatniej chwili przed zamknięciem szlabanu i urwali się swoim „opiekunom". Ci ostatni nie mieli już szans ich dogonić, gdyż to był pociąg towarowy, który liczył dziewięćdziesiąt wagonów. — Widzę, że zebraliście bardzo dokładne informacje — nabrałem do Rowerowego i Gigi szacunku. — Dziwi mnie tylko, że tak od razu zwróciliście uwagę na wóz z obcą rejestracją i wypchaną teczkę jego pasażerów. Po kraju jeździ bardzo dużo ludzi z wypchanymi teczkami. Mnie by na przykład nie wpadło do głowy, żeby skojarzyć ten fakt z próbą przekupienia meczu. Tym razem zakaszlała Giga. — Masz rację — przyznała. — Zważ jednak, że my byliśmy już wcześniej uczuleni na taką możliwość. — Uczuleni? Przez kogo? — wytrzeszczyłem oczy. — No, przez mieszkańców Sennik. Ponieważ, jak wiesz, Bogdan interesuje się sportem, zrobiliśmy tu wcześniej mały wywiad. Wynikało z niego, że drużyna piłkarska z Sennik jest oczkiem w głowie miejscowych kibiców, z tym, że oni, jakby to powiedzieć, nie mają do niektórych swoich zawodników zaufania. Podejrzewają po prostu, że podłożyli przeciwnikowi już niejeden mecz. Obecna zaś trudna sytuacja „Dynamo" w rozgrywkach ligowych podwoiła czujność kibiców. Jak się okazuje, nie bez powodu. — Teraz rozumiem — pokiwałem głową. — No dobrze, i co zrobiliście po tej wizycie w motelu? — Zastanawialiśmy, się — mruknął Bogdan Rowerowy — czy nie porozumieć się w tej sprawie z inspektorem Kukułczenko, który należy do Fanclubu „Dynamo" Senniki. Okazało się jednak, że inspektor wyjechał do Gołdapi na Centralne Zawody Strzeleckie Milicji Obywatelskiej. W tej sytuacji postanowiliśmy udać się jutro na stadion i podjąć na własną rękę działania stosowne do potrzeb. Chcieliśmy cię namówić, żebyś się lam z nami wybrał. Kupiliśmy już nawet trzy bilety. Skrzywiłem się. — Jak to sobie właściwie wyobrażacie? — zapytałem. — Przecież nie 75 zastąpimy Siermiątkiewicza w bramce. Poza tym celowe podłożenie ??? bardzo trudno udowodnić. Nie lepiej było pogadać z trenerem „Dynartujfl To chyba rozsądniejsze wyjście. — Niestety — zakomunikowała Giga — nie mamy stuprocento yM pewności, czy trener również nie jest zamieszany w aferę. Ta teczł Gwidon, była bardzo gruba. — Mówiąc krótko, na obecnym etapie nie możemy ufać ????? — podsumował Bogdan Rowerowy. — Zbyt mało znamy miejscowi* graczy, by uznać, czy któryś z nich znajduje się poza kręgiem podejrze Jedyny wyjątek stanowi napastnik Maurycy Boczek. Nie mogliśmy ? z nim jednak skontaktować, gdyż Boczek przebywa aktualnie na ćwidB niach wojskowych. Ma zostać z nich zwolniony na dwadzieścia ??? godziny, właśnie ze względu na jutrzejszy decydujący mecz. — Wszystko to bardzo pięknie — zgodziłem się — ale co właścre możemy zrobić, nawet jeśli zyskamy pewność, że któryś z zawodnik* markuje grę? — Pomyśleliśmy i o tym — oświadczyła Giga. — Otrzymaliśmy z^M kierownika obiektu, by operować w bezpośrednim sąsiedztwie boisB Wytłumaczyliśmy facetowi, że zależy nam na pełnej rejestracji sporto\^B zmagań, włącznie z ich dokumentacją fotograficzną. Kiedy ustalimy ??? wszelką wątpliwość, kto jeszcze, poza Siermiątkiewiczem i BucefałA maczał palce w aferze, uruchomimy członków Fanciubu „?????? Senniki. Mamy tam swojego człowieka. — Zdaje się — mruknąłem — że wpakujemy się w jakąś kabałę. Noe dobrze, pal licho. Możecie na mnie liczyć. Następnego dnia, na długo przed rozpoczęciem spotkania, zajęlH miejsca w pobliżu rampy, oddzielającej murawę boiska od widowni. H piękna, słoneczna pogoda, a ławy dla publiczności wypełniły się szczele tłumami kibiców. Stawili się jak jeden mąż, by towarzyszyć swojej drużjB w meczu ostatniej szansy. Obie drużyny rozgrzewały się już na boisku. Blisko dwumet^B bramkarz „Dynamo" Senniki, Siermiątkiewicz, popisywał się co cnH efektownymi paradami, wyłapując strzały oddawane w światło brsH przez jego kolegów z zespołu. Łącznik Kuper wymieniał precyzyjne podH z pomocnikiem Jelonkiem, a wymiatacz Bucefał wprawiał raz ??? w zachwyt publiczność pięknymi główkami. właśnie wybiła dwunasta i na stadionie ?^;?„,;? ? . -?, ? ?? w,db , J . *i • u -j i j • poJawiła się troika sędziów fntholówką w ręku. Na ich widok widownia \??,?,?. ? • • zfutD0iow «i v » Wydała ryk przypominający ostatnie tchmeme żubra, zas trener RKS Dynamo„ ?^ * * nerwowo z ławki , zaczął wykonywać ruchy lrnitujące J _ Do boju, chłopcy! - zawołał głosem, w któ ^ ^ ^ Pamiętajcie, ze jezeh przegracie, wszystkich nas śl do * Ostrzeżenie przyszo w samą porę, gdyż ledwje J ' zawodnik Wiarusa Istebna, Antom Sitek, oddał strzał \& ^ ' „Dynamo z odległość, mniej, więcej czterdziestu metrów. Piłka odbiła się od poprzeczki i wpadła wprost pod nogi łączmka Kupera, który jednak ku przerażeniu publiczność, miast wyb.c ja jak najdalej z własnegoJpolaj wda} się z pomocnikiem „W.arusa , niejakim RermgiUs2em Szelągiem w niepotrzebny dryblmg przegrywając pojedynek. Wydawało si z/ razemPn już nie uchroni drużyny senn.ckiej od utraty §?1?, d ż bramkę golkipera Sierm.ątk.ewicza niczym, za poproszeniem zły szeląg I właśnie w tym momencie pięknym wshzgiem popisa, si zwolm ^ dwadzieścia cztery godziny z cwiczen wojskowych skrzydłowy ^KS „Dynamo Maurycy Boczek. ' ' "Dobry jest - powiedział prezes „Dy„amo„ SennikJ do treM Gdybalskiego, a czyhający za jego plecami przedstawiciele wojewódzkie, prasy natychmiast odnotowali tę opinię. J J Tymczasem skrzydłowy Boczek, który przejął \i,h>z„- ? i /i i a ? i u ? ? ?? • ui , 'właśnie podanie pomocnika Jelonka, podążał chyżo środkiem boiska w kip,-,,„i ? , ? , „•.• L i__i • - trunku bramki przeciwni- ka. Usiłującego mu przeszkodzie w samotnym ???? ? i ?, .«,• ur • , %. ? t , ? • raJdzie łącznika „Wiarusa" Wieńczysława Grzesznego wyminął z dziecinna ??„-„„ ? * - • r u - n. •• i- i -? , wręcz łatwością. Lewemu obrońcy Pietrusińskiemu w walce o piłkę podstawił tak «K ze aktu tego nie zauważył nikt z wyjątkiem zaintereso przed ^ kiem był juz tylko bramkarz Istebnej, Bartłomiei T-, j , ;,? • • ? , •, . ,, „. J 'rznadel. Nie zastanawia- jąc się ani przez chwilę napastnik „Dynamo" i-- i ? , ? , w światło bramki. Strzał był tak potężny, że powam T^ J P ? * Piłka zna.azła się w siatce Powahł Trznadla na ziemię, zaś — Jeeest! — rozległ się wrzask tysięcy gardeł — Jak mam to rozumieć? Tego nie było w umou,;=i , , stoper Sitek, ekspediując piłkę w kierunku środS*~?7? ? ^"T spojrzał na niego jak na idiotę. Wyglądało na to ?" ^ 8 rywalowi chodzi na to, ze me rozumte, o co 77 — Tak myślałem: jest czysty jak }za — szepnął mi do ucha Bogdan Rowerowy. — Zdaje się, że będą z nim mieli twardy boczek, ???????? powiedzieć: orzech do zgryzienia. — Uważajcie! — krzyknęła Giga.— Maurycego wzięli na cel! Ktoś mógł pomyśleć, że naszej koleżance mecz futbolowy pomylił a z zawodami strzeleckimi w Gołdapi, na które udał się inspektor Kukułcze&. ko. Użyta przez nią terminologia była jednak w pełni uzasadniona. Oto bowiem napastnik „Wiarusa", Remigiusz Szeląg, który przejął właśnie podanie, odczekał, aż biegnący w jego kierunku skrzydłowy Boczek zbli» się na odległość kilku metrów, po czym z całą premedytacją uderzył go ??? w głowę, trafiając w okolice bruzdy ciemieniowo-po ty licznej. Boczek zachwiał się jak rażony piorunem i osunął na murawę. Tłum kibiców zawył głucho, a na murawę posypały się plastyko^ kubeczki po wodzie mineralnej i inne przedmioty. Do leżącego zawodnik» podbiegli masażysta Pieniążek i trener Gdybalski. Pojawili się też sanitaria sze z noszami. — Nie trzeba — wystękał Boczek, nie bez trudu dźwigając się z ziemi. ? mocno oszołomiony, z wolna jednak przychodził do siebie. Obserwując go, pojąłem w pełni sens powiedzenia: „Facet ma twardy łeb". Tymczasem napastnik Szeląg, któremu sędzia — w związku z umyślnya faulem na zawodniku drużyny przeciwnika — pokazał żółtą kartle niepostrzeżenie przemieścił się w pobliże bramki „Dynamo". Trwała tai właśnie nieopisana kotłowanina, w której podcięty został łącznik „Wiart sa" Wieńczysław Grzeszny. Rozległ się przenikliwy gwizdek arbitra, i — Karny! — zawołał z rozpaczą Rowerowy. — Nie widziałeś, kto go podciął? Na pewno zrobił to umyślnie. Wzruszyłem ramionami. Żeby dostrzec w gąszczu nóg tę jedną, jedyn| która wymierzyła w łydkę łącznika Grzesznego zdradliwego kopa, musiat bym mieć wzrok wędrownego sokoła. Zobaczyłem natomiast coś, co mffls wprawiło w osłupienie. Oto bowiem Giga, nie zwracając uwagi na głoś» okrzyki porządkowych, wpadła na boisko i podbiegła do kusztykającegi skrzydłowego Boczka. Zdążyła mu powiedzieć zaledwie kilka słów, gdy dwaj dorośli mężczyźni z opaskami na rękawach złapali ją pod ręce i, min» że wierzgała rozpaczliwie nogami, wynieśli na widownię, zamykaj! starannie za Gigą furtkę. — To skandal! — wysapał prezes „Dynamo" Senniki, niejaki Warka» 78 podążając wzdłuż bieżni. — Kto odpowiada za ten incydent? ?? ł. ?•? • porozmawiamy po meczu! — pogroził kułakiem porządkowym. " aJCle' Szybko dopadłem siatki, oddzielającej murawę od widowni. __ Co mu powiedziałaś? — krzyknąłem do Gigi. __ Niestety, niewiele! — zawołała. — Zdążyłam go tyl]^ ost Siermiątkiewicz nie powinien bronić tego karnego. Zdaje sję; że d ' ?t zrozumiał o co chodzi. Działajcie dalej sami, ja jestem na razie wył z gry. Nasz dialog utonął w gwizdach i okrzykach kibiców, którzy wyższym zdenerwowaniem przyglądali się temu, co miało nieuch ^ nastąpić. Podążyłem za ich wzrokiem. Miast jednak przygotow °?",'? egzekucji karnego, na boisku odbywała się jakaś ostra dyskuS' r° najdziwniejsze toczyła się ona pomiędzy graczami RKS „Dynamo" «; ' ° przy biernej postawie zawodników drużyny Istebnej. Udałem się \v stronę tak szybko, jak tylko potrafiłem. Dzięki temu dane mi Dyj0 am ^ końcowy fragment wymiany zdań, do jakiej doszło między ?????,8 ySZe° Siermiątkiewiczem i skrzydłowym Boczkiem. arzem — Spadaj! — powiedział twardo Boczek do Siermiątkiewicza, ? ? jego osłupiałą minę, powtórzył: — Co, jesteś głuchy? Zjeżdżaj! J \2? bronił karnego. ^ ? Wypchnął usiłującego protestować bramkarza poza linię i Sn • głęboko w oczy sposobiącemu się do strzału łącznikowi Grzeszner^ ^ — Założę się, że będzie strzelał w lewy róg — zabulgotał ne Bogdan Rowerowy, który nagle, nie widzieć skąd, znalazł się obok W0W0 — Żeby tylko Boczek nie dał się zmylić... mnie. — Telepatą to ty nie jesteś — powiedziałem po upływie trzech sew kiedy Maurycy Boczek wspaniałym rzutem ciała obronił strzał mie "" ' w prawy róg bramki. W chwilę potem sędzia odgwizdał koniec pie IZOny. połowy spotkania. ' rwszej — Gdzie jest Giga? — ocknął się nagle Bogdan Rowerowy, z przvk ' cią stwierdziłem, że mimo sympatii okazywanej mu na każdym kroku WS~ dziewczynę, na pierwszym miejscu ciągle stawiał sport. przez — Nie martw się o nią — pociągnąłem go za rękaw. __ ? wyeksmitowana poza obręb boiska, ale jest względnie bezpieczna. Zah & & tkwi z nosem przy siatce, obok przejścia dla zawodników. Chodź, ?? j ^ szybko dogonić Boczka i porozmawiać z nim. Slmy 79 Niestety, spotkał nas srogi zawód. Nim bowiem zdołaliśmy dopaść! wylotu tunelu, w którego czeluściach znikali zawodnicy, straciliśrnł skrzydłowego Boczka z oczu. Co gorsza, drogę zastąpili nam dwfl porządkowi. — Dokąd? — warknął jeden z nich. — My do pana Maurycego — wyjąkał Bogdan Rowerowy. — Jesteśmy! z nim umówieni. — Umówieni? — porządkowy zaśmiał się szyderczo. — Może na wódeczkę, co? A w ogóle jakim prawem pętacie się po boisku? Kto was ? wpuścił? — Jesteśmy z Warsztatów Reporterów — twardo postawił się Bogdan» wypinając pierś z plakietką. — A poza tym mamy zezwolenie kierownika obiektu. Porządkowi jak na komendę zarżeli. — Józiu — powiedział ten wyższy. — Wyprowadź smarkaczy i żebyne ich tu więcej nie widział. A jeśli będą się stawiali, przylep im te plakietki na czole. No, na co czekacie? Jazda! Nie minęły dwie minuty jak eskortowani przez draba imieniem Józioj znaleźliśmy się po drugiej stronie siatki, wpadając wprost w ramiona Gigil — No, to cześć — westchnęła. — Załatwili nas wszystkich. Jesteśmy nie reporterzy, lecz trąby jerychońskie. Teraz to już możemy sobie wyłącznie pośpiewać. — Znam tylko: „Polska gola, Polska gola, taka jest kibiców wola'| — zdobył się na kiepski żart Bogdan Rowerowy. Giga spojrzała na niego ze złością. — Dajcie spokój — powiedziałem pojednawczo. — W końcu załatwił nie tylko nas. Jest jeszcze tych parę tysięcy oszukanych kibiców, którzj kupili bilety wierząc, że gra będzie toczona fair. Wszystko rozstrzygnie sil w drugiej połowie, tyle że mam poważne obawy, czy będzie to rozstrzygnie! cie po naszej myśli. Usiedliśmy na ławce, gorzko przeżuwając gorycz niepowodzenia. TymJ czasem przerwa meczu RK.S „Dynamo" Senniki — „Wiarus" IstebnJ z wolna dobiegała końca i w tunelu łączącym murawę z szatniami pojawi! się gracze gospodarzy. Próżno jednak wytężaliśmy we trójkę wzrok, usiłując wyłowić spośród piłkarzy sennickiej jedenastki rosłą sylwetkę ???????? 80 ?? Wśród wybiegających na boisko zawodników — lewoskrzydłowe-° Dynam0" nie było. ^ " q0ś się musiało stać — wyjąkał zdenerwowany Bogdan. — Nic nie rozumiem- Może trener odesłał Boczka na ławkę rezerwowych? — wyraziła przypuszczenie Giga. * __ j0 niemożliwe — oznajmiłem. — Przecież on grał najlepiej ze stkich. Jakiego zawodnika nie usuwa się ze składu, chyba że... __ Chyba że trener jest również w zmowie z przeciwnikami — dokończył pnje Bogdan. — Cokolwiek byśmy o tym sądzili, musimy zastosować wariant A-1 ? __Wariant A-l? — osłupiałem. — O co chodzi? Rowerowy uśmiechnął się smutno i, ku mojemu zaskoczeniu, wyciągnął kieszeni używaną przez pastuszków fujarkę, na której odegrał kilka taktów popularnej melodii „Wizja szyldwacha". W pierwszej chwili pomyślałem, że Bogdan doznał jakiejś skomplikowanej kontuzji głowy, jednak po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że jest to hipoteza niedorzeczna. W końcu przecież Rowerowy nie brał udziału w meczu i ani razu nie oberwał futbolówką w szyszynkę mózgową. Przyczyna jego niezwykłego zachowania musiała być zatem inna. — W porządku, Gwidon — usłyszałem ściszony głos Gigi. — To jest umówiony sygnał, na który powinien zjawić się nasz człowiek z Fanclubu „Dynamo". O, właśnie idzie. Podążyłem w ślad za jej wzrokiem i dostrzegłem mężczyznę w dżinsach i brązowej kurteczce. — Co tam, chłopcy? — zapytał rzeczowo. — Macie coś? - To jest pan sierżant Niechciał z Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Sennikach, który należy również do Fanclubu „Dynamo", a to nasz kolega z Warsztatów Reporterskich — dokonała prezentacji Giga. Bogdan Rowerowy w zwięzłych słowach zrelacjonował sytuację. Sierżant Niechciał zasępi! się. . — Szkoda, że nie powiedzieliście mi tego wszystkiego wcześniej — mruknął. — Musimy wyjaśnić sprawę. Proszę ze mną. Podeszliśmy do pilnowanej przez porządkowego furtki, którą przed kilkoma minutami byliśmy zmuszeni przekroczyć w odwrotną stronę. Na widok wyciągniętej pr/c/ sierżanta Niechciała milicyjnej legitymacji pan 81 Józio otworzył ją tak szeroko, że mogłaby się przez nią przecisnąć ??? Hannibala. Szybkim krokiem zbliżyliśmy się do ławki trenera Gdybalskiego. Trw^ tam właśnie burzliwa dyskusja. — A to co takiego? Proszę opuścić... — zaczął na nasz widok trerier jednak urwał, napotykając zimny wzrok sierżanta Niechciała, dodatko%» oziębiony legitymacją w miękkiej oprawce. — Gdzie jest Maurycy Boczek? — zapytał sucho funkcjonariusz Mo Trener Gdybalski z rozpaczą rozłożył ręce. Ja leż chciałbym to wiedzieć! wykrzyknął. Boczek podczas przerwy zniknął! — Zniknął??? — Brwi sierżanta Niechciała zatoczyły imponujący lufc — Co wy mi tu, Gdybalski, opowiadacie jakieś dyrdymały? Trener potarł zroszone potem czoło, niestety niskie, co nie uszło naszej uwadze. — Powiedziałem prawdę — wybełkotał. — Kiedy zawodnicy schodzili na przerwę, cały czas szłem za nimi... — Szedłem — poprawił go surowo sierżant. — ...przecież mówię; szłem za nimi, ale w tunelu jest ciemno, bo nie możemy od dawna kupić żarówek. No i jak dotarliśmy do szatni, Boczka wśród zawodników już nie było. Początkowo myślałem, że wstąpił po drodze do toalety, ale tam również go nie znaleźliśmy. — Ładna historia! — wycedził sierżant Niechciał. — Czy wy sobi, Gdybalski, zdajecie sprawę, co to znaczy? Trener nie zdążył odpowiedzieć na pytanie, gdyż właśnie w tym momencie stadionem wstrząsnął jęk zawodu. Oto bowiem łącznik Kuper, usiłując podać piłkę bramkarzowi Siermiątkiewiczowi, kopnął ją tak niefortunnie, że strzelił samobójczą bramkę. — Idioto! — wrzasnął Gdybalski zrywając się z ławki. — Coś ty zrobf Przecież wiesz, że Siermiątkiewicz nie potrafi wyłapywać podań. Ma na tym punkcie alergię. — To nie jest alergia, to afera — oznajmił złowieszczo sierżant Niechciał i wydobył z kieszeni milicyjny gwizdek. — Przerywamy mecz. — Co pan? — przeraził się trener. — Chce pan, żeby zdemolowali nap stadion? - Panie sierżancie — Bogdan Rowerowy pociągnął za rękaw funkcjo- 82 riusza. — Oczywiście to pan tu decyduje, chcę jednak zwrócić uwagę, że • ćli spotkanie zostanie teraz przerwane, sędzia zweryfikuje jego wynik na {rzy d° zera dla gOŚC'-Sierżant Niechciał łypnął ponuro na boiskowy zegar. __ Masz rację, chłopcze — przyznał — nie pomyślałem o tym. Wszystko rzez to, że walczą we mnie dwie sprzeczne natury: stróża praworządności ; sportowego kibica. W takim razie co proponujesz? __ Niech mecz toczy się dalej — szepnął Bogdan — my natomiast poszukamy przez ten czas Boczka. Nie mogli go wywieźć poza teren obiektu, bo to by zwróciło uwagę kibiców. On musi być gdzieś tutaj. Spostrzegłem, że całej tej pospiesznej wymianie zdań przysłuchuje się z zainteresowaniem trener Gdybalski. Nie uszło to również uwadze sierżanta Niechciała. — A wy co macie takie ucho jak u hipopotama? — ofuknął trenera. —- Zajmijcie się lepiej meczem i waszymi niewydarzonymi zawodnikami. Kto gra w drugiej połowie za Boczka? — Wstawiłem rezerwistę Maciaszka — wykrztusił Gdybalski. — Bardzo dobrze — pochwalił decyzję trenera sierżant. — To utalentowany i nieprzekupny zawodnik. Czy mnie, Gdybalski, rozumiecie? Na pytanie, czy trener zrozumiał ową, daleką od subtelności aluzję, trudno było odpowiedzieć ze stuprocentową pewnością, gdyż w tym samym momencie złapał się za głowę i głucho jęknął. Było to spowodowane rozgrywającymi się w błyskawicznym tempie wydarzeniami na boisku. Wyglądały one zaś zgoła dramatycznie. Najpierw bowiem łącznik Kuper nie wykorzystał stuprocentowej sytuacji, strzelając z odległości pięciu metrów nad poprzeczką bramki Trznadla, a w chwilę później napastnik gości, Remigiusz Szeląg, zdobył dla „Wiarusa" drugiego gola przy biernej postawie bramkarza Siermiątkiewicza. Na murawę posypały się ogryzki ciskane przez rozwścieczoną publiczność. Mimo że Bogdan Rowerowy ma wątpliwości, czy jestem muzykalny, w dobiegającej z trybun kakofonii dźwięków bez trudu odróżniałem dwa skandowane rytmicznie hasła: „Dawać Boczka" i „Dynamo — dziady". Spojrzałem na Gdybalskiego. Kiwał się zrozpaczony na swojej ławce jak muzułmanin wznoszący modły do Allacha. Wyglądał na kompletnie załamanego. — Obstawiłeś złego konia mruknąłem do Rowerowego. — Gdybalski 83 jest w porządku. Sam widzisz, jak się zachowuje. Nie byłby w stanie odegra takiej komedii. — Na to wygląda — przyznał stropiony Bogdan. — Trenerze — odezwał się sierżant Niechciał — o ile się nie mylę, rnari» jeszcze prawo do wymiany jednego zawodnika w polu plus bramkarza, czy; nie tak? — Zgadza się — wymamrotał trener Gdybalski. — W takim razie po pierwsze natychmiast wycofajcie z gry bramkar» Siermiątkiewicza. Kto go może zastąpić? — W składzie rezerwowym figuruje golkiper Liszyk — odparł zrezyg^ wany Gdybalski. — Ale... — Żadne ale — uciął sierżant Niechciał. — Wydajcie również polecenie opuszczenia boiska łącznikowi Kuperowi i wymiataczowi Bucefałowi. — Rany boskie, ludzie, co wy? — usiłował targować się trenf — Kupera mogę zastąpić Jakubkiem, ale co z Bucefalem? Przecież nj będziemy grali w dziewiątkę! ' Sierżant machnął niecierpliwie ręką. — Dopóki nie odnajdziemy Boczka będziecie grali w dziewiątkę -oznajmił stanowczo. — Do tego czasu nikogo nie wprowadzajcie na boisko. — Dziewięciu przeciwko jedenastce? — Gdybalski złapał się za głowę. — Ależ to pewna klęska, katastrofa, masakra! — Panie trenerze — powiedziała łagodnie Giga. Jeśli nie posłucha pan sierżanta, w rzeczywistości będziecie grali ósemką przeciwko czternastce. — Ósemką przeciwko czternastce? — trener Gdybalski zmarszczył brwi, a w jego oczach dostrzegłem rosnące osłupienie. — Rozumiem... — wyszeptał. — Teraz rozumiem... To zdrada! j — Właśnie — oświadczył zimno sierżant Niechciał. — Wasi trzej graca zostali przekupieni przez emisariuszy drużyny z Istebnej. Nie mamy czas» do stracenia. Ściągnijcie z boiska całą trójkę i wprowadźcie do gry nowef) bramkarza. My w tym czasie znajdziemy Boczka. I nie róbcie, Gdybalsl, takiej płaczliwej miny. Do końca meczu zostało trzydzieści minut. Wszystko się jeszcze może zdarzyć. Trener nagle oprzytomniał. Wstał energicznie z ławki i zaczął wymachiwać w kierunku sędziego rękami, niczym sygnalista okrętowy podczas manewrów marynarki wojennej. Upłynęło nie więcej niż dziesięć sekuat gdy arbiter przerwał grę. ___ Teraz kolej na nas, szybko! — zadysponował sierżant Niechciał. ^ Wy pójdziecie w prawo, ja na lewo. Spotkamy się przy natryskach. Starajcie się nie ominąć żadnego pomieszczenia. Szkoda, że nie mam tu woich chłopaków z sekcji operacyjnej — westchnął. — Bardzo szybko znaleźlibyśmy naszą zgubę. Rzuciliśmy się w głąb tunelu. Podczas gdy Bogdan i Giga przeczesywali szatnie, ja spenetrowałem toalety, nie wyłączając damskiej. Ich stan sanitarny przedstawiał, niestety, wiele do życzenia. Żadnego śladu Boczka jednak nie znalazłem. Biuro klubowe było na głucho zamknięte. Od strony korytarza nadbiegli Rowerowy z Gigą. __ I co? — spytałem z nadzieją. Ich milczenie starczyło za odpowiedź. __ Podsadź mnie — zażądałem. Wspiąłem się na ramionach Bogdana i zlustrowałem przez okno wszystkie cztery pomieszczenia. Były puste. __Nic nie rozumiem — zadyszał Bogdan. — Co oni z nim, u licha, zrobili? Nadciągał właśnie sierżant Niechciał. On również miał nieszczególną minę. — I co, nici? — Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. — N cóż, chyba przegraliśmy. Wracamy na boisko. Pobiegliśmy tunelem w stronę wyjścia dla zawodników, skąd docb dziło nas dalekie echo wrzawy panującej na stadionie. Kiedy mijaliśmy ski zynię przeciwpożarową z. piaskiem, Giga nagle zatrzymała się jak wryta. — Słyszycie? — zapytała. Przystanęliśmy, łapiąc ciężko oddech. Przez chwilę panowała cisza, później zaś... O pomyłce nie mogło być mowy. Ze środka wciśniętej w kąt skrzyni dochodziło głuche łomotanie. — Do diabła! — powiedział sierżant Niechciał. — Do diabła! Podszedł do pojemnika i zdecydowanym ruchem uniósł jego pokrywę. Naszym oczom ukazała się skulona postać skrzydłowego Maurycego Boczka. Był związany dwiema skakankami, służącymi prawdopodobnie podnoszeniu sprawności fizycznej zawodników „Dynamo". Usta miał zakneblowane piłkarskimi getrami. Szybko uwolniliśmy ofiarę z pułapki. Ledwo zdążyliśmy to uczynić, Boczek zerwał się jak oparzony, strząsając z siebie piasek. 84 85 ryknął, rzucając się na sierżanta. — To wam nie uJdzie Milicja! Możj — Łotry! płazem! — Spokojnie — osadził go w miejscu Niechciał powiecie nam, co tu się stało? ^^ — Nie wiem — pieklił się skrzydłowy Maurycy. Kiedy schodzilij^ na przerwę, szłem tunelem jako jeden z ostatnich... — Szedłem — poprawił go surowo sierżant. — ... no przecież mówię, że szłem i w pewnym momencie poczuła, uderzenie w tył głowy. Więcej nic nie rkmiętam. Kiedy się ocknąfeą leżałem skrępowany w tej skrzyni. Jaki jest aktualny wynik? — Dwa do jednego dla Istebnej — powiedziała ponuro Giga. — Jedyn, nadzieja w panu. — Pamiętacie może — sierżant Niechciał zwrócił się do skrzydłowego — kto szedł za wami w tunelu, kiedy schodziliście na przerwę? Maurycy Boczek zawahał się. — Nie mogę powiedzieć z całą pewnością — mruknął — ale chyba z tyłu zostali wymiatacz Bucefał i prezes Warkałło. Zdawało mi się, że słyszę ich głosy. — Ach, tak — powiedział sierżant Niechciał tonem nie wróżącym ? dobrego. — Prezes Warkałło? No, dobra, gońcie teraz na boisko... W waszych rękach, a raczej nogach, spoczywa honor naszego miasta. Pojawienie się Boczka na murawie zostało przywitane przez publiczność rykiem entuzjazmu. Rzuciłem okiem w kierunku zegara, którego wskazówka nieubłaganie się posuwała. Do końca meczu pozostało dokładnie czternaście minut. Widząc Boczka, Gdybalski wykonał w powietrzu imponujący wyskok. — Maurycy! — zawołał błagalnie. — Gdzieś ty się podziewał? Wchodź szybko, uprzedziłem już sędziego liniowego. Od strony trybuny honorowej podążał w naszym kierunku świńskk truchtem prezes RKS „Dynamo" Senniki, Warkałło. — Co tu się dzieje, Gdybalski? — wysapał wzburzony. — Kto we pozwolił zdjąć z boiska trzech czołowych graczy? I skąd się tu wziął Boczek? — A skąd miał się wziąć? — zapytał lodowatym tonem sierżMl Niechciał. — Jeśli was to, prezesie, interesuje, przybył wprost ze skrzy» przeciwpożarowej. Warkałło jakby otrzeźwiał. 86 i A pan co się wtrąca w nie swoje sprawy? Kto pan w ogóle jest? natarł na sierżanta. — Proszę natychmiast opuścić boisko. Porządkowi, 7 ninie! — krzyknął w stronę siatki, gdzie spacerowali Józio z pomagierem. _- Milicja! Sierżant Niechciał — przedstawił się chłodno nasz przewod- •k __ A to są moi pomocnicy — wskazał na naszą trójkę. — Niech nikt nie . ry się tknąć ich palcem. Gdzie są pieniądze? __ jakie pieniądze? — wyjąkał prezes. — Nie wiem, sierżancie, o czym owicie. Swoją pensję już wydałem, rzadko starcza mi do pierwszego. __ Wiecie doskonale — zripostował Niechciał. — Dysponujemy dowodami, że rezultat spotkania został z góry ukartowany. Wśród przekupionych przez drużynę „Wiarusa" graczy są bramkarz Siermiątkiewicz, wymiatacz Bucefał i łącznik Kuper. Niestety, mamy wszelkie podstawy do orzypuszczeń, że również i wy, prezesie, jesteście zamieszani w tę aferę. Proszę o klucz do pomieszczeń biurowych. __ A gdzie nakaz przeszukania? — usiłował się targować prezes, dając tym samym świadectwo troski o przestrzeganie zasad praworządności. Sierżant Niechciał szyderczo się uśmiechnął. _- Na razie chcę tylko zatelefonować do komendy — poinformował. _ Nie martwcie się jednak, za kilkanaście minut przyjedzie tu nasza grupa operacyjna plus inspektorzy urzędu skarbowego. Nakaz się wystawi od ręki, a potem... Urwał nagle, gdyż jego wzrok powędrował na murawę. Działy się tam zaś rzeczy zgoła nieprawdopodobne. W skrzydłowego Maurycego Boczka jakby wstąpi! diabeł. Sunąc raz po raz na bramkę przeciwnika, siał w szeregach „Wiarusa" nieopisane zamieszanie. Łącznika Grzesznego, który usiłował go kopnąć w kostkę, wyminął wspaniałym dryblingiem. Nie zdołał również zatrzymać Boczka stoper Sitek, rozpaczliwie przebierający w jego pobliżu nogami. W tym właśnie momencie znakomitą intuicją popisał się rezerwista Maciaszek. Kiedy atakowany przez lewego obrońcę Boczek podał Maciaszkowi piłkę, ten, niewiele się namyślając, kropnął w bramkę Trznadla. Mimo rozpaczliwej interwencji golkiper zespołu z Istebnej musiał skapitulować. — Hurra! — zawołał trener Gdybalski. — Jesteśmy uratowani! Dwa do dwóch! — Spokojnie, panie trenerze — syknęła Giga. — Do końca zostało jeszcze sześć minut. 87 Na szczęście jej ostrożność okazała się zbędna. Zdeprymowana utrai gola drużyna „Wiarusa" cofnęła się bowiem do rozpaczliwej obrony, ta-bez znaczenia był prawdopodobnie fakt, że jej zawodnicy — na podstaw przekazanych im przed meczem dyskretnych informacji — spodziewali s' zupełnie innego przebiegu gry. W efekcie na dwie minuty przed zakoiW niem spotkania drużyna Istebnej straciła kolejną bramkę. Jej autorem ki skrzydłowy Boczek, który po przepięknym solowym rajdzie środkiem p0L raz jeszcze zmusił do kapitulacji bramkarza Trznadla. W chwilę późni» sędzia odgwizdał koniec zawodów. W czasie, gdy rozentuzjazmowany tłum kibiców podrzucał do gón Maurycego Boczka, sierżant Niechciał w towarzystwie dwóch funkcjo-, riuszy MO, których ściągnął telefonicznie, spisywał w biurze RKS „Dyna. mo" protokół. Czekaliśmy cierpliwie w pobliżu, chcąc poznać finał sprawi — I co, przyznali się? — zagadnęła natychmiast Giga, gdy w drzwiacl ponownie wyrosła postać sierżanta. Miał wybitnie posępną minę. — Oczywiście, że nie — odparł zimno. — Wierzycie w cuda? Ale tonie ma większego znaczenia. Prokurator wyraził już zgodę na wszczęcie dochodzenia. W jego toku wszystko dokładnie wyjaśnimy. Nie chciałbym niczego przesądzać, ale wydaje się niemal pewne, że prezes Warkałło maczał palce w przekupstwie zawodników, a przynajmniej o nim wiedział. Na szczęście plany te udało się udaremnić. Oczywiście dzięki wam — obrzuci całą naszą trójkę przychylnym spojrzeniem. Skwapliwie skorzystaliśmy z oferty podwiezienia nas radiowozem de internatu. Niby nie mieliśmy daleko, ale chcieliśmy wyciągnąć jeszcze part informacji. — Panie sierżancie — zapytał Bogdan. — A co powie na to wszystko opinia publiczna? Niechciał zachmurzył się. — No cóż — odparł — ważne jest, że zespół utrzymał się w lidze Siermiątkiewicz, Bucefał i Kuper zostaną oczywiście zdyskwalifikowani a prezes Warkałło pożegna się ze swoim stanowiskiem. Jeśli zostanie im udowodniona wina, wszystkich czeka też odpowiedzialność karna, dopuścili się bowiem przestępstwa. Niezależnie od tego powiadomimy o sprawit naszych kolegów z MO w Istebnej. Podejrzewam, że również będą miel pełne ręce roboty. Mówiąc nawiasem, coś mi się wydaje, że nie był to pierwszy tego typu przypadek. Już porażka naszej drużyny z „Ortem 88 GarWolin w stosunku zero do czterech powinna dać nam wiele do myślenia. położyliśmy ją wówczas na karb słabszej dyspozycji graczy, wiele jednak wskazuje na to, że błędnie oceniliśmy sytuację. Tę historię także wyjaśnimy, a trener Gdybalski będzie musiał poszukać nowych, zdolnych graczy, pojawienie się przed wejściem do internatu milicyjnego radiowozu naszymi skromnymi osobami wywołało sensację. W oknach pojawiły się dziesiątki twarzy uczestników kolonii, a w hallu przywitała nas rozdygotana redaktor Prakseda Grzędzianka. — Wielki Boże! — zawołała. — Czyżbyście coś przeskrobali? Panowie, to nasi reporterzy, ręczę za nich jak za siebie samą. __ Ależ całkowicie popieram tę opinię — uśmiechnął się sierżant Niechciał. — Podopieczni pani redaktor nie tylko niczego złego nie zrobili, a wręcz przeciwnie: spisali się na medal- — Złoty? — upewnił się Rowerowy. Giga szturchnęła go w bok. — Nie bądź taki zachłanny — skarciła Bogdana. — Pomyśl raczej, jak uporamy się z tym tematem. Mieliśmy przecież zamiar napisać reportaż sportowy... ROZDZI At VI Siostry Figlewiczówny wracają na plan • Nawiedzony dom J ? Co zobaczyła na własne oczy magister Hyl-Pieszczachowicz? • Czy duch zna alfabet Morse'a • Normalne — paranormalne ? Fascynujący świat dermooptyki • W półmroku • Zagadka pewnego listu • Newton przewraca się w grobie • Więcej światła • Trudna rozmowa Pamiętam. Naprawdę pamiętam. Obiecałem, że wkrótce odkryję SVv , wielką tajemnicę: temat, nad którym pracuję. Ciągle mi jednak J przeszkadza w urzeczywistnieniu tego zamiaru. Miałem to uczynić właśn-teraz i znowu, niestety, muszę wystawić waszą cierpliwość na próbę, fj-mogę jednak postąpić inaczej, gdyż po prostu nie wypada, żebym problem przyjaciół po piórze odsuwał na bok dlatego, iż swoje uważam 1 ważniejsze. Znacie na pewno z autopsji ludzi, którzy tylko czekają, k, wysforować się przed innych; zająć miejsce w pierwszym szeregu. Nie nale», do nich, a poza tym życie na naszym zgrupowaniu toczy się w ? oszałamiającym tempie, że nie chciałbym z niego niczego uronić. Urno», w każdym razie stoi: wszystkiego się niebawem dowiecie. Póki co —-fl jeszcze proszę o wyrozumiałość. Już niedługo. Nie ma zresztą tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż historia, która spycha moją relację na dalszy plan jest naprawdę niezwyczajna. WystanS powiedzieć, że kiedy przedwczoraj dopadły mnie w pokoju siostry Figlewi-czówny, na moment zwątpiłem w swoje kompetencje. — Duchy? — zapytałem sądząc, że się przesłyszałem. — Co wy mówicie? Jakie znowu duchy? Gdybym nie zdążył poznać wcześniej Kaśki i Aśki, doszedłbym do wniosku, że dziewczyny zwariowały. Ale to było do nich całkiem niepodobne. Wprawdzie bowiem Figlewiczówny sprawiają na co dzień wra^H rozkosznych szczebiotek, przywodząc na myśl znane powiedzenie: przyłl do serca, a podziała jak balsam, pozory jednak mylą. Świadczy o tym wymownie fakt, iż Figlewiczówny, występujące zawsze w reporterska duecie, nim jeszcze trafiły na nasze reporterskie zgrupowanie, zdążyły ? wsławić głośnym reportażem o znieczulicy społecznej, który przedrukowe w ślad za ich szkolną gazetą, magazyn ,,Równaj w prawo". Chodziło o żyjącą na wsi starą, samotną kobietę, którą nikt się nie interesów» Tekstem tym siostry Figlewiczówny z miejsca osiągnęły panteon dziene karskiej sławy. Co ważniejsze jednak, dzięki tekstowi, piętnującemu ludzi bezduszność, schorowana kobieta znalazła opiekę w szpitalu, późni w domu spokojnej starości, gdzie obie siostry do dziś ją odwiedzają. ZresiB ich reportaż z izby wytrzeźwień, który odczytały podczas naszego „wielfeB go panelu", zaraz na początku warsztatów, również znamionowa! dzienj karski pazur. A zatem...? — Spokojnie, Gwidon — powiedziała Aśka Figlewiczówna. ?? 92 atkowo zareagowałyśmy dokładnie tak samo jak ty. Uwierz nam ?°f ? że w tym domu dzieją się naprawdę dziwne rzeczy. ^ W jakim domu? — westchnąłem. — Chyba nie chcecie mi wmówić, że (fcjch spadł z nieba"? " Ąśka Figlewiczówna zagryzła wargi. ja nie wiem skąd ten duch spadł i czy spadł w ogóle, sprawa natomiast Eląda dość niesamowicie. Aby przy tym uniknąć nieporozumień, dodam d razu. że informacje o niej uzyskałyśmy od pani Gryzielnej, która w szkole Sennikach uczy fizyki. Bożenka jest jej uczennicą. __ Rozumiem — powiedziałem. — Jakaś Bożenka jest uczennicą jakiejś ni Gryzielnej. Bardzo ładnie, tylko jaki to ma związek z duchami? Kaśka Figlewiczówna nadęła się jak purchawka. __ Ty wszystko musisz od razu brać dosłownie — poskarżyła się. 1_ Mówiąc o duchach traktujemy to jako hasło wywoławcze tematu. Nie jesteśmy wcale takie głupie, za jakie nas uważasz. My również żywimy wątpliwość'. czy duchy maJ^ z 1?? c°ś wspólnego. Faktem jest jednak, że wokół Bożenki zachodzą różne niewytłumaczalne zjawiska. — Mianowicie? Zamiast odpowiedzi Figlewiczówny wyciągnęły z torby plik gest0 zapisanych kartek. — Kiedy je przeczytasz, wszystko zrozumiesz — powiedziała Kaśka. — To są zebrane przez nas relacje osób, z którymi rozmawiałyśmy i które zetknęły się z Bożenką. Można w nie wierzyć, albo nie, trudno jednak przejść do porządku dziennego nad faktem, iż ich autorami są ludzie dorośli, reprezentujący, przynajmniej teoretycznie, pewien poziom intelektualny, nie mówiąc już o zmyśle obserwacji. Ty sobie teraz to postudiuj, a my przyjdziemy tu za godzinę. Wyciągnąłem się wygodnie na łóżku, wpychając do uszu watę. Był to zabieg nieodzowny, zważywszy, że korytarzem co chwila przebiegały z dzikim wrzaskiem tabuny kolonistów, oblewających się wodą. Pierwszy zapis w brulionie stanowił nie tyle relację z rozmowy, co kopię listu sporządzoną przez siostry Figlewiczówny. Z figurującej u dołu adnotacji wynikało, że adresatem korespondencji jest wspomniana przez dziewczęta nauczycielka fizyki Antonina Gryzielna, natomiast jej autorką magister Zofia Hyl-Pieszczachowicz sprawująca funkcję prezesa Klubu Miłośników Wiedzy Tajemnej w Koziegłowach. 93 Zwracam się do Pani — pisała magister Hyl-Pieszczachowicz — z pro$, o zainteresowanie się pewnym szczególnie ciekawym przypadkiem. Chód o dwunastoletnią Bożenkę Konopkę, mieszkającą w Sennikach przy uu Spytka z Melsztyna 6 m 8. Jak ustaliłam, wyżej wymieniona uczęszcza dr, klasy, w której uczy Pani fizyki. Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że kłopoty z dziewczyno zaczęły się mniej więcej przed trzema miesiącami. Mówiąc najogólniej polegają one na tym, że w jej obecności dochodzi do dziwnych zjawU fizycznych. Jak utrzymują osoby, które były świadkami takich zdarzeń Bożenka potrafi na przykład rozbić szklaną cukiernicę, zbliżając się do nie] ręką na odległość kilkunastu centymetrów, a kiedy podchodzi do okna powoduje drżenie szyby. W jej otoczeniu przesuwają się także różne przedmie ty. Zjawiska te występują głównie wieczorem i w nocy. Matka dziecka Lucyna Konopka, twierdzi, że najbardziej uciążliwa jest pora snu. Wystarczy bowiem, by Bożenka położyła się na tapczanie, a zaczyna on stukać w sposób uniemożliwiający odpoczynek całej rodzinie. Matka dziewczynki i dziadek są tą sytuacją bardzo zmęczeni i wystraszeni. To właśnie oni napisali do naszego Klubu list z prośbą o pomoc i poradę. Niestety, poważna kontuzja nogi uniemożliwia mi chwilowo przyjazd do Sennik. Dlatego chciałabym Panią prosić o zajęcie się do tego czasu Bożenką i otoczenie jej szczególną opieką. Należałoby to jednak uczynić dyskretnie, by rówieśnicy nie zorientowali się, że z ich koleżanką dzieje s'ę coś dziwnego. Takie jest zresztą życzenie pani Konopki, która pragnie uchronić córkę przed sensacją, jaka powstałaby wokół sprawy w przypadku publicznego ujawnienia wspomnianych faktów. Bardzo proszę o poważne potraktowanie tego sygnału oraz — w miarę możliwości — poinformowanie mnie o rezultatach własnych obserwacji. Podpisano: mgr Zofia Hyl- Pieszczachowicz, prezes Klubu Miłośników Wiedzy Tajemnej w Koziegłowach. Niestety w zapiskach sióstr Figlewiczówien zabrakło wiadomości na temat reakcji pani Gryzielnej na ten, trzeba przyznać, niezwykły list. Natomiast kolejna strona notesu zawierała relację niejakiej Longiny Soboty, lat sześćdziesiąt trzy, emerytowanej salowej, zamieszkałej w Sennikach przy ulicy Muzealnej 2. W odpowiedzi na zadane przez dziewczęta pytania Longina Sobota stwierdziła, co następuje: Oświadczam, że dwukrotnie byłam naocznym świadkiem dziwnych zjawisk zachodzących w obecności córki moich znajomych, dwunastoletniej Bożenki 94 npki. P° raz P'erwszy zdarzyło się to siódmego marca bieżącego roku, kolo godziny dwudziestej pierwszej, podczas mojej wizyty u państwa 0 0pków. Widziałam wówczas na własne oczy przesuwające się meble, jak • ? ńeż słyszałam stuki i pukanie dochodzące z biurka, a później z szafy. Uiedzy innymi Bożenka, siedząc w odległości dwóch metrów od stołu, przesuwała go po pokoju, a nawet podniosła na wysokość kilkunastu Centymetrów. Pragnę dodać, że byl to ciężki, dębowy stół, przy którym po obsunięciu może zasiąść dziesięć osób. Po raz drugi miałam okazję obserwować niezwykłe możliwości dziewczynki pierwszych dniach kwietnia, dokładnej daty sobie nie przypominam. W mieszkaniu państwa Konopków była wówczas ze mną moja znajoma, Aniela Stasinek, zamieszkała w Klonowcach przy ulicy Spartakusa 17. Tego wieczora widzieliśmy, jak Bożenka, stojąc w pewnej odległości od okna, kilkakrotnie odsunęła i zasunęła wiszące na nim story. Odczytała także napisaną przeze mnie kartkę znajdującą się w zaklejonej kopercie, którą dotykała palcami. Również i tym razem byliśmy świadkami przesuwania się różnych przedmiotów, między innymi dwóch krzeseł oraz stołu. Słyszeliśmy też dochodzące z przedpokoju trzaski oraz stuki. Jak stwierdziła Bożenka, był to alfabet Morse'a, przy pomocy którego kontaktuje się z duchem. Duch ten przekazuje jej różne informacje. Między innymi ostrzegł on, że wiosną w naszym województwie wystąpi zagrożenie powodzią, co też się stało. Podał również datę śmierci mojego męża, Antoniego Soboty, oraz przyczynę jego zgonu. Fakty te były zgodne z prawdą. Pomyślałem nie bez zgryźliwości, że jak na salową, pani Longina Sobota posługuje się nad podziw poprawnym językiem, który bardziej predestynowałby ją do udziału w wojewódzkiej olimpiadzie polonistycznej, niż utrzymania przy pomocy wiadra i ścierki czystości w szpitalnych pomieszczeniach. Nietrudno było jednak odgadnąć, że nienaganny styl narracji, zaprezentowany w notatce, stanowił nie tyle wykładnik erudycji emerytowanej pracownicy służby zdrowia, co wytężonej pracy dziewcząt, starających się przekazać opowieść pani Longiny w maksymalnie jasnej i czytelnej postaci. Jak na mój gust, trochę z tym przesadziły. Najbardziej osobliwa okazała się wszelako trzecia relacja, pochodząca już bezpośrednio z ust magister Zofii Hyl-Pieszczachowicz. Sądząc przy tym z daty, jaką została opatrzona, prezeska Klubu Miłośników Wiedzy Tajemnej miała odwiedzić Senniki dokładnie przed tygodniem. Fomyślałem 95 z uznaniem o siostrach Figlewiczównach, które nie przegapiły ?????? uzyskując od magister Hyl-Pieszczachowicz jakże cenny wywiad. Pani Hyl poza potwierdzeniem samoczynnego przemieszczania ? w obecności dziewczynki przedmiotów — ujawniła nowe fakty. jak oświadczyła, była między innymi świadkiem poruszania się po biurku, przv którym siedziała Bożenka, małego samochodziku, pozbawionego napędu Zdaniem prezeski KMWT w K. (wybaczcie ów łatwy do rozszyfrowania skrót) dziewczynka w swoisty sposób „prowadziła" zabawkę wzrokiem W obecności mgr Hyl-Pieszczachowicz postawiła również na jednej nodze stół po kątem siedemdziesięciu stopni w stosunku do podłogi. Stół stał w ten sposób przez dłuższą chwilę i, jeśli wierzyć słowom magister Hyl, nikt nie potrafił „zmusić" go do zajęcia normalnej pozycji. Jakby i tego było mało Bożenka „zdematerializowała" należący do pani magister sweter, któr» cały czas leżał obok niej, by nagle „odnaleźć się" w przedpokoju. Prezeska była wreszcie świadkiem „rozmowy" Bożenki z kredensem, odbywającej się przy pomocy stukania o różnej częstotliwości. W opinii Hyl-Pieszczacho-wici cała sprawa nie ma oczywiście nic wspólnego z duchami, natomiast dziewczynka stanowi rzadki fenomen psychokinetyczny, którym winni zainteresować się naukowcy. W związku z tym zapowiedziała rychł# przeprowadzenie z Bożenką w Klubie Miłośników Wiedzy Tajemnej w Koziegłowach serii eksperymentów, mających na celu wstępne wyjaśnienie niezwykłych właściwości jej organizmu. Napomknęła również, że skontaktowała się z mieszkającym w mieście wojwódzkim niejakim Bazylim Kleszczem —jak podkreśliła: „znanym w kraju radiestetą" — sugerując, by zbadał on mieszkanie państwa Konopków „na okoliczność występowania w jego strefie ewentualnych silnych cieków wodnych". Niestety pan Kleszcz — ku rozczarowaniu magister Hyl-Pieszczachowicz — nie był w stanil zadośćuczynić jej prośbie, gdyż na zlecenie miejscowej spółdzielni mieszkaniowej opracowywał właśnie żmudną i czasochłonną ekspertyzę radiestef zyjną terenu przeznaczonego pod zabudowę. Zamknąłem brulion i polazłem do sióstr Figlewiczówien. Parzyły właśnie herbatę. — Już? — zdziwiła się Kaśka. — No i co ty na to? — Istotnie, dziwna sprawa — przyznałem. — Trochę przypomina] głośną historię z Sosnowca, nie wiem, czy o niej słyszałyście. 96 __ Chodzi o tę dziewczynkę, zdaje się Joasię, w której obecności Hochodzi do przemieszczania się przedmiotów? — upewniła się Aśka. _, Właśnie — potwierdziłem. — Z tym, że wszystko wskazuje na to że loasia z Sosnowca jest autentycznym fenomenem psychokinetycznym. Słyszałem od redaktora Jaśminka, że lekarze i fizycy z Akademii Medycznej Śląsku przez wiele miesięcy prowadzili doświadczenia i eksperymenty które potwierdziły niezwykłe właściwości organizmu dziewczynki. W ich trakcie wielokrotnie obserwowano na przykład odkształcanie przez Joasię sztućców i rozmaitych próbek metali. __ Naprawdę? — zainteresowała się Kaśka. — Jak to wygląda? __ Z tego, co wiem, Joasia dwoma palcami pociera łyżeczkę albo kawałek metalu, nie używając przy tym siły fizycznej. Po kilku lub kilkunastu minutach metal w miejscu pocierania „mięknie" i łyżeczka wygina się. Widziałem takie łyżeczki na zdjęciach w gazecie; pokazywali je też w telewizji. — Ciekawe, jak to jest możliwe? — Kaśka okazała nagle nieprzeciętną dociekliwość. — Czy ta Joasia nie stosuje przy tym jakiejś sztuczki? Obruszyłem się. — Doświadczenia prowadzono w laboratorium, czyli w warunkach kontrolowanych — podkreśliłem. — O oszustwie nie może więc być mowy. Zresztą takie przypadki zdarzają się i w innych krajach. Kiedyś w telewizji pokazywali reportaż o jedenastoletnim Japończyku, który potrafi wyginać i łamać metalowe przedmioty w ogóle ich nie dotykając' Cóż, wielu spraw na gruncie fizyki nie potrafimy jeszcze wyjaśnić. Dlatego bardzo dobrze, że się je bada, bo tylko w ten sposób można znaleźć rozwiązanie stojących przed nami zagadek. — W takim razie — oświadczyła Aśka — naukowcy powinni jak najszybciej zająć się Bożenką. Jeśli ona wyczynia wszystko, 0 czym opowiadają ci ludzie, to twoja Joasia i ten Japończyk w ogóle się do niej nie umywają. — Hola, hola! — osadziłem dziewczyny w miejscu. — Tak daleko idące wnioski proponuję pozostawić na później. Na razie mam do was kilka pytań. Po pierwsze, czy widziałyście się z tą nauczycielką fizyki? — Tak jest — powiedziała Kaśka. — Nie zdążyłyśmy tylko opracować materiału z przeprowadzonej rozmowy, dlatego go nie znalazłeś. Inna rzecz 97 że nie wniosła ona do sprawy niczego rewelacyjnego. Pani Gryzielnej nj. udało się po prostu być naocznym świadkiem żadnych nadzwyczajnych zjawisk w obecności Bożenki, mimo że odwiedziła ją w domu bodą' trzykrotnie. Oczywiście niczego to jednak nie dowodzi, gdyż Bożenka, jav wynikało z wypowiedzi magister Hyl- Pieszczachowicz, nie prezentu» swoich możliwości zawsze i wszędzie, niejako na zamówienie. Ona n,, prostu nie potrafi jeszcze swoimi zdolnościami sterować. Na przykład zdaniem magister Hyl... — ...Pieszczachowicz — uzupełniła Aśka. — Tak, Hyl-Pieszczachowicz, dziewczynkę może deprymować fakt, jj osoba, w obecności której dochodzi do prób, jest do niej nastawiona nieufnie. Taki sceptycyzm podobno bardzo przeszkadza i jest w stanie wywołać swoistą blokadę psychiczną. — To niewykluczone — zgodziłem się. — Musicie jednak przyznać, że tego typu tłumaczenie jest w sumie bardzo wygodne, gdyż przy jego pomocy można wszystko usprawiedliwić. Powiem więcej: czy nie wydaje się wam dziwne, że ta wasza Bożenka nie ma zaufania do swojej nauczycielki? I to nauczycielki fizyki, z którą spędza na co dzień w szkole wiele godzin? — Istotnie, nas to również zastanowiło — przyznała Aśka. — Zapominasz jednak, że to może wcale nie Bożenka nie ma zaufania do swojej fizyczki, lecz dzieje się odwrotnie: dziewczynka, wyczuwając ze strony nauczycielki niedowierzanie czy też podejrzliwość, „blokuje się" psychicznie i w rezultacie nic jej nie wychodzi, mimo że bardzo tego pragnie. — No, owszem — przystałem bez entuzjazmu na tę hipotezę. — Czy m| uderzyło was jednak, że „duch" porozumiewa się z Bożenką alfabetem Morse'a? Siostry Figlewiczówny zakaszlały jak na komendę. — Fakt — mruknęła Aśka — nam to również niezbyt się podoba. Jednak magister Hyl... — Pieszczachowicz — podpowiedziałem. — Tak, Hyl-Pieszczachowicz uważa, iż to z kolei można wytłumaczyć faktem, że Bożenka weszła w kontakt paranormalny z kimś, kto zna alfabet Morse'a. Oczywiście z kimś żyjącym, bo jako racjonaliści innej ewentualności nie dopuszczamy, nieprawdaż, Gwidon? — Prawdaż — przytaknąłem. — W takim jednak razie osoba, o której mówimy, musiałaby być nie tylko telepatą, a więc człowiekiem zdolnym d$ 98 ekazywania swoich myśli na odległość, lecz również bardzo silnym P h0lcinetykiem. Znacznie silniejszym od Bożenki. P placzego? — zdziwiła się Aśka. __ No, bo jak w tej sytuacji wytłumaczyć stukanie, które słyszały panie bota, Stasinek, czy też magister Hyl-Pieszczachowicz? Zakładając, rzecz sna, że one je rzeczywiście słyszały. i Z~ Widzę — oznajmiła urażonym tonem Kaśka — że jesteś programowo ieufny- — w ten sPosob możesz wszystko zepsuć. Szkoda, bo właśnie^ miałyśmy pod twoim adresem pewną propozycję.. - Uznałem, że zanadto się zagalopowałem i dziewczyny mogą nabrać wątpliwości, czy warto mnie wciągnąć w sprawę. Na wszelki więc wypadek gwałtownie zaprzeczyłem. _- Mylicie się — zapewniłem. — Jestem daleki od programowego sceptycyzmu. Chodzi mi natomiast o to, żeby podejść do zagadnienia rzeczowo i bez emocji. — Ja to popieram — pochwaliła mnie Aśka. — Pewnie domyślasz się, o jakiej propozycji wspomniałyśmy. Wybierzesz się tam z nami? — Oczywiście — odparłem z podejrzaną gorliwością. — Jaką jednak macie gwarancję, że ta Bożenka i jej rodzina zechcą z nami rozmawiać? Przecież z waszych wywiadów wynika, że ci ludzie nie życzą sobie rozgłosu nawet w bliskim otoczeniu, a co dopiero mówiąc w prasie. Figlewiczówny uśmiechnęły się skromnie. — Tę kwestię już mamy z głowy — poinformowała Kaśka. — Rozmawiałyśmy na ten temat z magister Hyl-Pieszczachowicz, która z kolei rozmawiała z panią Gryzielną, ta zaś z panią Konopką oraz samą Bożenką. Dzięki udzielonej rekomendacji Bożenka i jej mama nie mają nic przeciwko naszym odwiedzinom. Co więcej: zaprosiły nas do siebie w najbliższą sobotę. Podczas tego wieczoru Bożenka pokaże, co potrafi, a ponadto chętnie podda się różnym eksperymentom. — To świetnie — ucieszyłem się. — A czy magister Hyl... nie mogłaby również wziąć udziału w tym spotkaniu? — Niestety — rozłożyła ręce Kaśka. — Magister Hyl-Pieszczachowicz, z którą rozmawiałyśmy przed kilkoma dniami, wyjechała właśnie do Casablanki na Międzynarodowy Kongres Miłośników Wiedzy Tajemnej. W chwili, kiedy sobie tu gawędzimy, pani prezes znajduje się prawdopodobnie w samolocie lecącym nad Morzem Śródziemnym. 99 Pomyślałem z zazdrością, że ja również znalazłbym się chętnie w samolo. cie lecącym nad Morzem Śródziemnym, niekoniecznie nawet w celu wzięcja udziału w Kongresie Miłośników Wiedzy Tajemnej w Casablance. Tak czy inaczej magister Hyl- Pieszczachowicz była skreślona. — Czy wiecie mniej więcej, jak to wszystko ma wyglądać? — zagadną, lem. Aśka i Kaśka spojrzały po sobie niepewnie. — No... jak to jak? Normalnie... — Normalnie, paranormalnie? — zażartowałem. Dziewczyny znowu się najeżyły. — Nie denerwujcie się — uspokoiłem je. — Chodzi mi po prostu o to, czy poczyniłyście przed naszą wizytą u Bożenki jakieś przygotowania. — Przygotowania? — otworzyła szeroko oczy Kaśka. — No, oczywiście. Przecież, skoro mamy już tam iść, nie powinniśmy ograniczyć się do roli biernych obserwatorów, lecz również sami zainicjować pewne eksperymenty. — Co masz na myśli? — siostry Figlewiczówny nie ukrywały swego zaintrygowania. — Jeszcze dokładnie nie wiem... pozwólcie, że sobie chwilę pomyślę na brudno... Otóż po pierwsze, apeluję do was, żebyście, niezależnie od tego, co zobaczycie, miały przez cały czas szeroko otwarte oczy i uszy. Moje zalecenie, sądząc z wyrazu oblicza obu dziewczyn, zostało wykonane znacznie przed czasem. — A co możemy zobaczyć? — zapytała niepewnie Kaśka. — No, choćby stojący na jednej nodze stół. Nie wiem, może dla was jest to widok zwyczajny, ja natomiast, jeśli ujrzę coś takiego, będę musiał zweryfikować swój pogląd na świat. — Zweryfikować? — Aśka otworzyła ze zdumienia usta, wskutek czego wyglądała, niestety, nie najmądrzej. — No i co się tak dziwisz? — ofuknąłem ją. — Chyba uczyli was w szkole fizyki? Powinnyście więc wiedzieć, że istnieje coś takiego, jak prawo ciążenia Newtona i siły columbowskie. Stół, stojący na jednej nodze, czy też unosząca się w potwietrzu doniczka niezupełnie czynią im zadość, nie sądzicie? A tak już na poważnie: zachowanie czujności uważam' za konieczne tym bardziej, że jak wynika z materiałów, które zebrałyście, wszystko odbywa się wieczorem, a więc w ciemnościach albo przynajmniej 100 w półmroku. Mówiąc szczerze, niezbyt mi się to podoba. W końcu duchowi" powinno być obojętne, o której godzinie się zjawia. - — Spróbujmy zapytać Bożenkę, czy nie udałoby się przeprowadzić któregoś doświadczenia przy świetle dziennym — podsunęła Aśka. — Może się zgodzi. __ Ona czy duch? — wtrąciła rzeczowo siostra. __ Otóż to — pokiwałem głową. — Pomysł jest jednak dobry. Sądzę również, że powinniśmy sami przygotować niektóre testy. Zabierzemy ze sobą, powiedzmy, dwie łyżeczki do herbaty. Niech ta mała spróbuje je wygiąć przez pocieranie. — O łyżeczkach dotychczas nie było mowy — zaprotestowała Aśka. — Ona nie miała nigdy z nimi do czynienia. Uśmiechnąłem się pobłażliwie. — Nic nie szkodzi — zapewniłem. — Jeśli jest w stanie poruszać przedmioty na odległość, to tym bardziej powinno jej się udać wygięcie łyżeczki. Po prostu jeszcze tego nie próbowała. — Masz łyżeczki? — spytała rzeczowo Kaśka. Pytanie nieco mnie stropiło. — No... nie. — Jedną mamy — zaofiarowała się Aśka. — Drugą pożyczę od redaktor Grzędzianki. — I jeszcze jedno — powiedziałem. — Proponuję, żeby każde z nas napisało na kartce jakieś zdanie, a następnie umieściło je w zaklejonej kopercie. Zobaczymy, jak to jest z tym odczytywaniem treści przy pomocy dotyku palcami. — Uważasz to za bzdurę? — Figlewiczówny znów potraktowały mnie jak niepoprawnego sceptyka. — Wręcz przeciwnie — odparłem. — Zjawisko dermooptyki, czyli widzenia skórnego jest znane od dawna, choć, podobnie jak telepatia czy psychokineza, należy jeszcze do nie zbadanych. Doświadczenia w tej dziedzinie prowadzone są w wielu laboratoriach świata. W Związku Radzieckim na przykład wielkim fenomenem w dziedzinie dermooptyki była nieżyjąca już, niestety, Rosa Kuleszowa. Przeszła ona między innymi serię eksperymentów w Instytucie Biofizycznym Akademii Nauk ZSRR w Moskwie. Również w Stanach Zjednoczonych znana była niejaka Partrycja Stanley ze stanu Michigan, która wykazywała niezwykłe uzdol- 101 nienia dermooptyczne. Szczególnie interesujące wyniki pod tym względem dają doświadczenia prowadzone z niewidomymi. Ludzie ci, mając upośU dzony wzrok, potrafią w znacznie większym stopniu niż osoby sprawn fizycznie posługiwać się pozostałymi zmysłami. — To fascynujące, co mówisz — oznajmiła z podziwem Aśka. — Nig()v nie przypuszczałyśmy, że tak wiele wiesz na ten temat. — Wiele, to przesada — odrzekłem skromnie. — Po prostu swego czas» trochę interesowałem się biotroniką. Dlatego tym chętniej wezmę udział w spotkaniu z Bożenką. — No, dobrze — westchnęła Kaśka — ale jakie zdanie mamy właściwie napisać? Wzruszyłem ramionami. — Obojętnie. Może to być jakiś cytat z wiersza albo tytuł zapamiętanej książki, wszystko jedno. Ja na przykład napiszę na swojej kartce zbiór kilku liczb. To jest wprawdzie zadanie trudniejsze, ale skoro się bawimy, czemu nie mamy iść na całość? — Gwidon — trąciła mnie Aśka — powiedz, tak z ręką na sercu: czy ty się trochę tego boisz? Zmieszałem się. — Dlaczego miałbym się bać?—odparłem. — Przecież same stwierdziłyście przed chwilą, że jesteśmy racjonalistami. — No... jesteśmy — zakaszlała Kaśka. — Musisz jednak przyznać, że wszystko to jest cokolwiek niesamowite. A poza tym... co będzie, jeśli okaże się, że tam rzeczywiście przychodzi duch? Podrapałem się w głowę. — Wówczas — odparłem, zdaje się, całkiem serio — nie pozostanie nam nic innego, jak się z nim zaprzyjaźnić. W sobotę późnym wieczorem zapukaliśmy do drzwi mieszkania numer osiem przy ulicy Spytka z Melsztyna numer sześć. Mieściło się ono na drugim piętrze starej, dawno nie remontowanej kamienicy. — Więc tak wygląda nawiedzony dom? — mruknąłem, dokładnie lustrując otoczenie. W tym momencie otworzyły się drzwi i zostaliśmy zaproszeni do środka. Mama Bożenki okazała się niewiastą o miłej, choć, jak odniosłem wrażenie, nieco zmęczonej twarzy. Wiedziałem już, że jest pracownicą fabryki konserw i dojeżdża codziennie do pracy zakładowym autobusem. 102 Matomiast dziadek Bożenki, mimo zaawansowanego wieku, wyglądał na z)0wieka wybitnie energicznego. Potrząsając siwą brodą, z entuzjazmem uścisnął nam dłonie. Rozejrzałem się dyskretnie wokół siebie. Siedzieliśmy w dużym pokoju, który nie wyróżniał się niczym szczególnym. Jeden z jego narożników, tuż nrzy oknie, wypełniał tapczan, na którym zapewne sypiała Bożenka. Vis a vis niego, w pobliżu pieca, stało biurko, a obok masywna szafa. Środek pomieszczenia zajmował znany mi już z relacji duży, okrągły stół. __Bożenka zaraz przyjdzie — poinformowała pani Konopka. — Właśnie kończy odrabiać lekcje. Podczas gdy dziadek przyssał się do dziewczyn, oglądając z zainteresowaniem emblematy Warsztatów Młodych Reporterów, podszedłem do okna. Tu jednak również nie zauważyłem niczego szczególnego. Na parapecie stałv doniczki, w których kwitły pelargonie, a ciemne story znakomicie współgrały z politurą mebli. Zaciekawiła mnie natomiast leżąca na biurku książka, która nosiła tytuł „Magia Kahunów". Zamierzałem ją właśnie przejrzeć, gdy do pokoju weszła Bożenka. Była uczesana w koński ogon i, podobnie jak Aśka Figlewiczówna, miała zadarty nosek. Co jednak najbardziej zwróciło moją uwagę, to jej oczy: duże, ciemne i nadzwyczaj przenikliwe. O tym, że Bożenka potrafi robić z nich użytek, przekonałem się już wkrótce. Nie biorąc bowiem czynnego udziału w rozmowie, jaką siostry Figlewiczówny prowadziły z panią Konopką oraz dziadkiem, Bożenka raz po raz obrzucała nas szybkimi spojrzeniami. Czyniła to tak zręcznie, że nikt oprócz mnie tego nie zauważył. Przypomniałem sobie ostrzeżenie magister Hyl-Pieszczachowicz i doszedłem do wniosku, że cokolwiek bym myślał o całej sprawie, nie powinienem w żaden sposób okazywać swojego sceptycyzmu. Więcej: uświadomiłem sobie, jak bardzo chciałbym zobaczyć jedno ze zjawisk, o których czytałem w zapiskach Aśki i Kaśki. Minęła jednak pierwsza godzina, później następna i nic się nie działo. Za to matka Bożenki opowiedziała kolejną, niesamowitą historię. Jak wynikało z jej słów, kilkakrotnie już zdarzyło się, że pozostawiony w drugim pokoju akordeon zaczął sam grać! — Możecie państwo wierzyć albo nie. ale tam naprawdę nikogo nie było! — podkreśliła, jak gdyby zdając sobie sprawę z niewiarygodności swojej relacji. - 103 — A jak było, Bożenko, z tą ręką? — zapytała ni stąd, ni zowąd Kaśka. Zastrzygłem uszami. O ręce dotąd nie słyszałem. Widocznie dziewczyny zapomniały mi o tym powiedzieć. Bożenka spuściła oczy. — Ja nie wiem — powiedziała cicho. — To jakoś tak samo wyszło... — Ale co wyszło? — nie wytrzymałem. — Bożence — oświadczyła pani Konopka — udało się przed dwoma tygodniami zmaterializować żywą, ludzką rękę. Widziało to kilka osób, między innymi żona aptekarza, pani Cudnikowa, która akurat ??? odwiedziła. — A... gdzie się pokazała ta ręka? — zapytałem. — Na tapczanie, tam, gdzie leżała Bożenka. Ale proszę nie myśleć, że to| była jej ręka. Moja młodsza córka, Mirka, trzymała w tym czasie Bożenkę za przeguby dłoni, natomiast ręka, którą widzieliśmy, pokazała się w pobliżu okna. Pani magister Hyl-Pieszczachowicz uważa, że mógł to być rodzaj obrazu holo-gra-fi- czne-go — wysylabizowała z niejakiem trudem — przekazanego Bożence drogą telepatyczną. — Przez kogo? — postanowiłem kuć żelazo póki gorące. — No... przez dobrego duszka, który ją odwiedza — odparła niepewnie pani Konopka. I dodała usprawiedliwiająco: — My go tak między sobą nazywamy. To byłą ważna informacja i dziwiłem się, że dziewczyny mi jej nie przekazały. Nie wspomniały również, że Bożenka ma młodszą siostrę, Mirkę. Szkoda, że nie zastaliśmy małej w domu. Może powiedziałaby coś ciekawego? Tymczasem z wolna zapadał zmrok i w pomieszczeniu zrobiło się półciemno. Rzuciłem okiem na siedzącą obok mnie Aśkę. Miała mocno niewyraźną minę, podobnie zresztą jak jej siostra. — Zaraz będziemy mogli zaczynać — zapowiedziała pani Konopka. — Bożenko, jesteś gotowa? W pokoju zapanowała cisza, zakłócana jedynie odgłosem przejeżdżających ulicą samochodów. — Proszę położyć na biurku którąś z kopert — poleciła Bożenka. — Na razie tylko jedną, bo nie jestem jeszcze w pełni skoncentrowana. Najbliżej biurka znajdowała się Aśka i ona właśnie położyła na blacie swoją kopertę. 104 Znowu nastąpiła cisza. Nagle, tuż za ścianą, dało się słyszeć najpierw dyskretne, potem zaś coraz głośniejsze stukanie. __To on — oznajmiła głucho matka Bożenki. — Zjawił się. Odpowiedz mu! Bożenka postukała w blat stołu. Odzewem na ten sygnał była ponowna seria stuknięć""które w pewnym momencie raptownie się urwały. — Co on powiedział? — zapytał szeptem dziadek. Był podniecony i zdenerwowany. —- Że jest wśród nas ktoś, kto nie wierzy — Bożenka mówiła cicho, jakby skandując poszczególne wyrazy. — Ten ktoś powinien pójść do sąsiedniego pokoju i upewnić się, że nikogo tam nie ma. — Pójdziemy wszyscy — zaproponowała pani Konopka, wybawiając mnie z kłopotliwej sytuacji. Co do tego bowiem, że wypowiedziane słowa odnosiły się właśnie do mnie, nikt z zebranych nie miał, zdaje się, wątpliwości. Przeszliśmy do pomieszczenia za ścianą. Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby zapalić światło, ale Bożenka, jak gdyby odczytując moje myśli, podeszła do kontaktu. Po włączeniu lampy okazało się, że znajdujemy się w niewielkim, skromnie umeblowanym pokoju. Istotnie, nie było w nim nikogo. — To sypialnia dziadka — poinformowała pani Konopka. — Duch bardzo często zjawia się właśnie od tej strony. Wróciliśmy do pogrążonego w półmroku pokoju stołowego. — Może zastuka znów — wyraziła przypuszczenie mama Bożenki. W mieszkaniu panowała jednak niczym nie zmącona cisza. Nagle Bożenka podeszła do leżącej na biurku koperty i położyła na niej prawą dłoń. Przez dłuższą chwilę stała z zamkniętymi oczami. — Już — powiedziała wreszcie. — Odczytałam zdanie, które znajduje się w środku. Oto ono: „Prawda jest nie tylko dziwniejsza, niż sobie wyobrażacie, ona jest dziwniejsza, niż możecie sobie wyobrazić". Jeżeli mnie kiedykolwiek w życiu zamurowało, stało się to właśnie teraz. Zdanie, które padło z ust Bożenki, podyktowałem bowiem przed kilkoma godzinami Aśce. Była to myśl jakiegoś filozofa, którego nazwisko wyleciało mi z głowy. Po jej zapisaniu na kartce kopertę dokładnie zakleiliśmy. — Niewiarygodne — wybełkotała Aśka. — Jak to w ogóle jest możliwe? — Możecie sprawdzić — powiedziała matka — czy w środku znajduje się 105 napisana przez was kartka. Proszę jednak nie zapalać lampy. Bożenka je«f teraz skoncentrowana i mogłoby ją to rozproszyć. Rozerwaliśmy kopertę przy świetle zapałki. Nie ulegało wątpliwości, j*. spoczywająca w niej kartka była tą samą, którą włożyliśmy do środka. W oczach Figlewiczówien dostrzegłem autentyczny strach. — Dziewczyny, co z wami? — szepnąłem. — Przecież przyrzekłyście! Tymczasem Bożenka zbliżyła się do stołu. Chwilę stała nieruchomo a następnie lekko podparła jego krawędź brzuchem. Stół uniósł stó utrzymując równowagę na jednej nodze. Bożenka jednak nadal przy ??? tkwiła. — Puść go — zażądała matka. — Stań z boku, tak jak ostatnim razem. Upłynęły dwie, może trzy minuty, ale nic się nie wydarzyło. — Nie wyjdzie — powiedziała wreszcie Bożenka. — Teraz mi nie wyjdzie. Może potem. Stół powrócił do swojej normalnej pozycji. — Ta sztuka nie zawsze się udaje — w głosie pani Konopki wyczułem nutę zawodu. — Nawet jednak to, co obserwowaliście, nie jest dostępne przeciętnemu człowiekowi. Proszę, może ktoś z was zechce spróbować? — Idź ty, Gwidon — szturchnęła mnie Aśka. Nie miała najmniejszej ochoty niczego sprawdzać. Podszedłem do stołu, usiłując powtórzyć operację, jaką wykonała przed chwilą Bożenka. Mebel był jednak piekielnie ciężki i okazało się, że nie potrafię go dźwignąć z podłogi inaczej niż przy pomocy rąk, podczas gdy Bożenka posłużyła się w tym celu brzuchem. Przy jej wątłej figurze wydawało się to rzeczywiście sztuką nie lada. — Teraz spróbuję najtrudniejszej rzeczy — zapowiedziała Bożenka. — Poruszę zasłonę i przesunę doniczkę na oknie. Muszę jednak mieć przed sobą wolną przestrzeń. Przemieściliśmy się pod ścianę. W pokoju zrobiło się już całkiem ciemno. Obserwowałem uważnie Bożenkę. Stała chwilę przy drzwiach, a poteA wyciągnęła ręce w kierunku okna. — Już! — oznajmiła. Jedna z zasłon poruszyła się, a następnie lekko zafalowała. Jednocześnie usłyszeliśmy delikatny chrobot przesuwającej się po parapecie doniczki. — O Jezu — wyszeptała Aśka. — Ja tego nie wytrzymam. Nie byłem do końca przekonany, czy powinienem zrobić to, na co miałero 106 a dłuższego czasu ochotę. Widząc jednak przerażone twarze sióstr Fialewiczówien, przestałem się wahać. Szybkim krokiem podszedłem do okna i odsunąłem zasłonę. Naszym oczom ukazała się postać małej dziewczynki. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by zorientować się, że jest to młodsza siostra Bożenki, Mirka. Przez chwilę panowała martwa cisza. Przerwał ją dopiero histeryczny śmiech Kaśki. Natomiast dziadek wyglądał tak, jakby miał za chwilę dostać apopleksji. —? Zapal światło — poleciłem Aśce. — Zabawa skończona. Przeszedłem do drugiego pokoju, tego samego, który odwiedziliśmy przed niespełna godziną. Bożenka leżała na łóżku i głośno szlochała. Usiadłem obok na krześle. — Po co to robisz? — zapytałem. Nie odpowiedziała. Z jadalni dochodziły wzburzone okrzyki dziadka. Drzwi pokoju otworzyły się i stanęła w nich matka Bożenki. — Proszę stąd wyjść — powiedziała. W jej głosie nie było złości, raczej gorycz i smutek. Wyszliśmy cicho na klatkę schodową. Na nasze „do widzenia" nikt nie odpowiedział. — Nic nie rozumiem — wybełkotała Kaśka. Wyglądała na kompletnie zdruzgotaną nieoczekiwanym finałem wieczoru. — Naprawdę uważasz, że to wszystko było oszustwem? Wzruszyłem ramionami. — Masz jeszcze jakieś wątpliwości? Przecież przekonałaś się na własne oczy, w jaki sposób można poruszać na odległość zasłonami i doniczką. — No, dobrze — powiedziała Aśka. — A list? Sam widziałeś, że go odczytała. Pokiwałem głową. — Muszę przyznać, że ta sztuczka była rzeczywiście pomysłowa i, o mały włos, a dałbym się na nią nabrać. Tymczasem cała sprawa wyglądała bardzo prosto. Kiedy przeszliśmy do pokoju dziadka, Mirka otworzyła pozostawioną przez nas kopertę i po przepisaniu do leżącego na biurku brulionu zdania z kartki, która znajdowała się wewnątrz, włożyła ją do innej, identycznej koperty, niszcząc poprzednią. Stosowały ten trick od dawna, dlatego im się udawał. Szczytowym zaś już idiotyzmem była historia z ludzką ręką. Mogę jedynie wyrazić zdumienie, że magister Hyl-Pieszcza- 107 chowicz, która uważa się za specjalistkę od wiedzy tajemnej, wzięła ten numer za dobrą monetę. — A relacje innych ludzi? — Kaśka nie dawała za wygraną. — Czy uważasz, że oni kłamali? Przecież to nonsens. Wzruszyłem ramionami. — Zwróćcie uwagę, od czego się wszystko zaczęło. Wśród osób zapraszanych do domu Konopków przeważały starsze osoby. Ich zmysł obserwacyjny jest z reguły przytępiony, a w każdym razie nie tak sprawny, jak u młodych. Wiadomo było przy tym, że uczestnicy „seansów" podzielą się z otoczeniem swoimi wrażeniami. W ten sposób wokół Bożenki narastała aura tajemniczości i niezwykłości. — Skąd jej to wszystko przyszło do głowy? — zapytała Aśka. Była bardzo zgnębiona. Uśmiechnąłem się gorzko. — Nietrudno odgadnąć. Słyszałyście, co mówiła matka. Te sztuki i rzekome przesuwanie się mebli wystąpiły po raz pierwszy w parę miesięcy po tym, jak w prasie ukazały się artykuły o Joasi z Sosnowca i prowadzonych z nią eksperymentach. Pobudziło to wyobraźnię Bożenki, która' postanowiła wykorzystać wiedzę o tamtym przypadku. Sprzyjała jej atmosfera środowiska, w jakim się obraca. Myślę na przykład, że osobną cegiełkę do mistyfikacji, całkiem zresztą nieświadomie, dorzucił dziadek, opowiadający o seansach spirytystycznych, w których uczestniczył przed wojną. Duchy stanowią bardzo wygodny punkt odniesienia, gdyż mają to do siebie, że nie sposób je zbadać. — No, dobrze — zgodziła się Kaśka — wszystko rozumiem z wyjątkiem jednego: jak ona sobie poradziła ze stołem? — Tego do końca nie wiem — przyznałem. — Ten stół jest rzeczywiście bardzo ciężki i podniesienie go wyłącznie przy pomocy mięśni brzucha nawet mnie się nie udało. Sądzę jednak, że to kwestia odpowiedniego treningu. Każda bryła ma swój „czuły punkt", którego znajomość może wiele pomóc. Zbyt późno na przykład zorientowałem się, że Bożenka podeszła do stołu w zupełnie innym miejscu niż ja. Ona prawdopodobnie dobrze znała ów „czuły punkt" i potrafiła to umiejętnie wykorzystać. — No, ale przecież — zauważyła Aśka — magister Hyl-Pieszczachowicz i inne osoby widziały, jak stół stał na jednej nodze bez pomocy Bożenki... — Moje drogie — odparłem — cała ta historia powinna nas nauczyć 108 pewnej rzeczy: że ludzie często widzą to, co chcą zobaczyć. Dlatego, relacjonując później swoje obserwacje i wrażenia, bynajmniej nie kłamią. Oni naprawdę są przekonani, że byli świadkami czegoś, co w rzeczywistości tylko im się wydawało. — A samochodzik jeżdżący po biurku? A stukanie w pustym pokoju? A grający akordeon? — Siostry Figlewiczówny usiłowały szukać ostatnich punktów zaczepienia w walącej się jak domek z kart reporterskiej wizji. Przyspieszyłem kroku. — Uważając się za racjonalistki, same powinnyście odpowiedzieć sobie na te pytania. Stukanie oraz odgłosy gry na akordeonie dobiegające z pustego pokoju, to „zasługa" magnetofonu. Wprawdzie go nie widzieliśmy, gdyż został sprytnie ukryty, ale ta sztuka jest akurat najprostsza do zaaranżowania. Oczywiście nagranie zostało dokonane tak, by odpowiednio rozłożyć je w czasie, uwzględniając na przykład pauzy i ewentualne „pytania" Bożenki. Wszystko to stwarzało wrażenie „rozmowy", prowadzonej przy pomocy alfabetu Morse'a. Mówiąc nawiasem nie był to oczywiście żaden alfabet Morsea'a, a w każdym razie przypominał go w bardzo nikłym stopniu. Co do samochodziku zaś... Szkoda, że nie zwróciłyście uwagi na kącik młodszej siostry Bożenki. Ten samochodzik leżał tam razem z innymi zabawkami. Ma w środku zamontowaną specjalną zębatkę, która po potarciu kołami pojazdu o blat biurka czy też podłogę umożliwia samodzielną jazdę auta nawet przez kilka minut. Komuś, kto nie jest obeznany z techniką nietrudno wmówić, że Bożenka porusza zabawkę wzrokiem. — Jak myślisz — zapytała cicho Aśka. — Czy ci ludzie... myślę o matce i dziadku, wiedzieli, że Bożenka oszukuje? — Co do dziadka, sądzę, że nie był tego świadom — odparłem. — On chyba naprawdę uwierzył, że ich dom odwiedza jakiś dobry duch. Natomiast matka... Milczeliśmy. — Ale dlaczego, powiedz, dlaczego? — odezwała się Kaśka. — Czy ona nie rozumie, że uczestnicząc w tej mistyfikacji wyrządza swojemu dziecku krzywdę? — Zapewne zdaje sobie z tego sprawę. Może jednak doszła do takiego wniosku zbyt późno i obecnie boi się wyjawić prawdę, gdyż oznaczałoby to utratę zaufania ludzi, na których jej zależy, a może grają tu rolę zupełnie 109 inne względy? Naprawdę nie wiem. Baalziej mnie interesuje, kto pierwszy wpadł na ten pomysł. Chyba jednak Bożenka. Ale dlaczego? Bo przecież chęć naśladownictwa jeszcze wszystkiego do końca nie tłumaczy. Siostry Figlewiczówny spojrzały po sobie. — Chyba wiem, o co chodziło — powiedziała wolno Kaśka. — Oba-wiam się tylko, że ty tego, Gwidon, nie zrozumiesz. — Nie zrozumiem? Czego? — Co możesz powiedzieć na przykład o wyglądzie Bożenki? — W jakim sensie? — No, czy... powiedzmy, jest ładna? — Mówiąc szczerze, nie zastanawiałem się nad tym. Bo ja wiem? Chyba... przeciętna. — Właśnie. — Co właśnie? — Mówiłam, że tego nie zrozumiesz — westchnęła Aśka. — Jej się po prostu wydaje, że jest mniej atrakcyjna od swoich koleżanek i dlatego chłopcy nie zwracają na nią uwagi. No, więc znalazła sposób, żeby ich sobą zainteresować, wybić się ponad przeciętność. To wszystko. Potarłem z namysłem brodę. — Może i macie rację — mruknąłem. — Mnie by to nie przyszło do głowy. Tak czy inaczej miała szczęście, że trafiła właśnie na nas. - Szczęście? — zdziwiła się Aśka. — O czym ty mówisz? Przecież ona teraz, podobnie jak jej matka, plują sobie pewnie w brodę, że nas zaprosiły. Ba, gdyby nie my, sprawa nie wyszłaby na jaw i można byłoby jeszcze długo kontynuować mistyfikację. - Mylisz się — odrzekłem. — Wcześniej czy później wpadka była nieuchronna. A wówczas różnie to mogłoby się skończyć. Wystarczyłoby, żeby przyjechał tu ktoś, kto demaskując bezlitośnie oszustwo ośmieszyłby Bożenkę, złamał jej życie. Zwłaszcza że w głupią, bezmyślną zabawę wciągnęła młodszą siostrę, która jeszcze wielu rzeczy nie rozumie. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby na ten temat ukazał się reportaż w gazecie? Po jego wydrukowaniu Bożenka nie miałaby co robić w mieście. Siostry Figlewiczówny po raz kolejny wymieniły szybkie spojrzenia. No, tak — skonstatowała smutno Kaśka. — Nie będzie więc reportażu. Zdaje się, że powiedziałeś to już za nas... - Ależ nie — zaprotestowałem niepewnie — chciałem tylko... 110 — Daj spokój, Gwidon — Kaśka przerwała mi w pół słowa__przecież podobnie jak my, zdajesz sobie sprawę, że w tej sytuacji musiałby to być reportaż o małej, sprytnej oszustce, a taka etykieta może przylgnąć do człowieka na całe życie. Czy myślisz, że Bożenka się zmieni? — Mam nadzieję. Bardzo bym tego chciał. — W porządku, Gwidon. To jest nasza własna decyzja i już ją powzięłyśmy. Tyle, że tym sposobem zostałyśmy na lodzie. Nie mamy tematu. - Nie martwcie się — pocieszyłem dziewczyny. — Do końca obozu jest jeszcze sporo czasu. Na pewno znajdziecie coś atrakcyjnego, godnego waszych piór. I nie traktujcie dzisiejszego doświadczenia w kategoriach straconego czasu. Historia z „duchem" uczy nas co najmniej dwóch rzeczy ostrożności przy zbieraniu materiałów, a także tego, ze bywają sytuacje kiedy — w imię nadrzędnych racji — warto zrezygnować z tekstu nawet,' gdyby miał on przynieść autorowi sławę i uznanie czytelników Na horyzoncie zamajaczyły światła naszego internatu. — O rety! — wykrzyknęła nagle Kaśka. Stanęliśmy jak wryci. — Co jest? — zaniepokoiłem się. — Zapomniałam na śmierć o łyżeczkach, które zabraliśmy ze sobą Myślałam, że jak już będzie po wszystkim, zrobimy tamten test i położyłam je na toaletce. — Trudno — wzruszyłem ramionami. — Nie będziemy po nie teraz wracali. — Pewnie — zgodziła się skwapliwie Aśka. — Tylko co ja powiem redaktor Grzędziance? Przecież w całych Sennikach, i nie tylko tutaj łyżeczek nie można kupić. - No, cóż — powiedziałem — będziemy pić herbatę bez cukru ROZDZIAĆ VII Pech Tomka Nicszporka • Bal weteranów • Nic szczególnego • „Stół z powyłamywanymi nogami" kontra „Manola Pucek and her boys" ? Człowiek człowiekowi kojotem, czyli oda do zgnuśniałego wieprza • Skandal w blasku jupiterów ? Dandys łapie drugi oddech • Wielki bluff ,.{???? ????? Zdarzyła się przykra historia. W poniedziałek wieczorem Tomek Nie-szporek dostał depeszę. Była bardzo krótka: „Ojciec chory. Stop. Przyjeżdżaj. Stop. Hanka". (Hanka to siostra Tomka). Każdy telegram ma to do siebie, że jego nadawca stara się przy pomocy minimum słów przekazać maksimum treści. Często okazuje się jednak, że z paru składających się nań wyrazów trudno odczytać całą prawdę. Tomek pognał więc na pocztę, zamawiając błyskawiczną rozmowę z Suwałkami. Dostał ją po trzech godzinach, tuż przed zamknięciem urzędu. Okazało się, że starego zabrali do szpitala na operację wyrostka. Niby drobna sprawa, bo lekarze wycięcie ślepej kiszki nazywają „kosmetycznym zabiegiem", tyle', że ojcu Tomka wyrostek się rozlał i wynikły rozliczne komplikacje. Podobno bolało go od dawna, ale z braku czasu nie zrobił niezbędnych badań, no i w końcu się doigrał. Tomek zaś musiał szybko zwinąć bagaże i łapać najbliższy nocny pociąg do Warszawy, skąd dopiero nazajutrz miał połączenie do Suwałk. Na szczęście pan Wacek odwiózł go prosto na dworzec wojewódzki, bo w przeciwnym razie Nieszporek straciłby kilka bezcennych godzin. Towarzyszyłem Tomkowi, gdy się pakował. Wprawdzie po telefonicznej rozmowie z siostrą był już spokojniejszy (operacja się udała), nie mógł jednak pogodzić się z myślą, że musi nas przedwcześnie pożegnać. Najbardziej żałował reportażu, do którego od tygodnia zbierał materiał. Tomka zaprosili bowiem na swój bal weterani. Właśnie następnego dnia mieli uzgodnić z Nieszporkiem szczegóły przedsięwzięcia. A tu — pech. Obiecałem Tomkowi, że spotkam się z weteranami i wyjaśnię całą sprawę. Przybyli do internatu dokładnie o umówionej godzinie. Kiedy dowiedzieli się o wyjeździe Nieszporka, zmarkotnieli. — Szkoda — powiedział weteran spod Lenino, pełniący obowiązki prezesa miejscowego koła ZBoWiD. — To będzie piękny bal. Urządzamy go w specjalnie wynajętej na tę okazję remizie strażackiej. Zamówiliśmy kawę i ciastka, opłaciliśmy też zespół wokalno-instrumentalny z Piekut, który ma nam przygrywać do tańca. Przyjdzie wielu naszych kolegów. Myśleliśmy, że prasa zainteresuje się tą inicjatywą. — W bieżącym roku obchodziliśmy jubileusz naszego koła — uzupełnił uczestnik strajków antysanacyjnych na przełomie lat dwudziestych i trzyi dziestych. — Nasze życiorysy są jak nie zapisane ciągle stronice książek. Bardzo liczyliśmy na pióro waszego kolegi. 114 — Mamy kombatanckie karty i troskliwą opiekę medyczną — dodał trzeci z przybyszów, uczestnik pierwszej wojny światowej, a następnie legionów Piłsudskiego. — Płacimy mniej za abonament telewizyjny i przejawy koleją. Zapraszają nas na obchody rocznicowe i wysyłają do sanatoriów. Ale tak na co dzień czujemy się bardzo samotni. Mało kto się nami interesuje. Słuchałem tego wszystkiego z rosnącym zakłopotaniem. Mój udział jako reportera w balu weteranów nie wchodził niestety w rachubę. Mimo bowiem, że się dwoję i troję, nie jestem w stanie być jednocześnie w kilku miejscach. A właśnie w czwartek, kiedy weterani urządzali swój bal, umówiłem się na bardzo ważną rozmowę. Rozmowę, która mogła okazać się decydująca dla tematu, jaki od dwóch tygodni drążyłem. — Zaplanowaliśmy występy naszego związkowego chóru — kontynuował weteran ruchu robotniczego, który za obrzucenie w 1933 roku policji konnej kamieniami został osadzony w Berezie Kartuskiej. — Postanowiliśmy, że przed rozpoczęciem balu odśpiewamy „Warszawiankę". — Pani Seweryna obiecała akompaniować nam na pianinie — podkreślił uczestnik wojny rosyjsko-japońskiej, w której brał udział jako osiemnastoletni chłopak. - Chcieliśmy opowiedzieć o frontowych drogach, przekazując młodym swoje bogate doświadczenia — dorzucił uczestnik walk pod Lenino. — Niestety, młodzi nie są ciekawi naszych wspomnień — westchnął legionista. - Coraz trudniej nawiązać kontakt międzypokoleniowy — uśmiechnął się smutno były więzień sanacji. — Nie jesteśmy widocznie dostatecznie atrakcyjni — postawił hipotezę były artylerzysta pierwszej dywizji piechoty. Powstali z krzeseł, obciągnęli marynarki. — Do widzenia, chłopcze — zakaszlał pan Mietek. - Wzywają nas obowiązki — usprawiedliwił się pan Rysiek. — Pewnie już się więcej nie zobaczymy — wypomniał pan Władek. Zrobiło mi się ich żal. Byli przecież nadzwyczaj ciekawymi ludźmi i musieli czuć się zawiedzeni obojętnością, z jaką potraktowano ich inicjatywę. — Chwileczkę — powiedziałem — może panowie tu poczekają, a ja pójdę porozmawiać z kolegami. Oni bardzo interesują się historią i na 115 pewno ktoś przyjdzie na ten bal. Zrobiłbym to sam, gdyby nie fatalna kolizja terminów. W końcu przecież ja również mam wuja kombatanta Dostał się do niewoli w trzydziestym dziewiątym w bitwie nad Bzura Przesiedział w oflagu blisko sześć lat. Ich twarze nagle rozjaśniły się, a oczy nabrały ciepła. — To była wielka bitwa — zauważył z szacunkiem weteran pierwszej wojny. — Walczył w niej mój kolega — zaznaczył kombatant spod Lenino. — Wiele na ten temat czytałem — pochwalił się działacz przedwojen-nych komitetów strajkowych. Pobiegłem do sióstr Figlewiczówien. Na szczęście tego dnia późno wstaty i jeszcze się nie zdążyły wygrzebać. — Ruszcie swoje Sitzflache — poleciłem, niezbyt może elegancko, za to w sposób świadczący o mojej postępującej erudycji językowej, co stanowiło rezultat ciągłego obcowania z Mietkiem Cumbajszpilem. — Temat puka do drzwi. — Za to ty nie pukasz — poskarżyła się Aśka, wciągając dżinsy. — Co się stało? Poszły ze mną do pokoju. Na ich widok goście rozpromienili się. — Nie będziecie panie żałowały swojej decyzji — zapewnił pan Kamiński. — To będzie dla was wielkie przeżycie — wyraził przekonanie pan Gniadek. — Gwarantujemy wartościowy materiał do publikacji i liczne atrakcje balowe — obiecał pan Chećko. Zostawiłem ich ożywionych, rozdyskutowanych, nagle odmłodniałych o dziesięć lat. Nie byłem już potrzebny. Usiadłem na ławce przed internatem i raz jeszcze przeczytałem list od Ines. Dostałem go przed dwoma dniami. Sądząc ze stempla pocztowego, jakim był opatrzony, na pokonanie drogi z Międzyzdrojów, gdzie Ines przebywała na wczasach z rodzicami, potrzebował całe osiem dni. A ja już myślałem... Kochana Ines. Pisała, że jej beze mnie smutno, a w tym tłumie okupującym o tej porze roku nadmorski kurort czuje się trochę wyobcowa- ? 116 ,Ale to nic — dodała — wkrótce koniec wakacji i znowu się zobaczymy, riekawa jestem, kto z nas pierwszy zawita na stare śmieci". 2 listu Ines wynikało, że nad Bałtykiem nie ma w tym roku pogody i kiedy leie deszcz, nie pozostaje nic innego jak oddać się lekturze. Wyobraź sobie — ciągnęła — że w bibliotece naszego ośrodka znalazłam „ewną bardzo interesującą książkę. Nosi tytuł „Słotne wieczory", a jej autorem jest Stanisław Dygat. Została wydana bardzo dawno temu, bo w 1957 roku, ale wiele opisanych tam historii wydaje misie również i dziś aktualnych. Miedzy innymi moją uwagę zwróciło króciutkie, kilkuzdaniowe opowiadanie Złe przeczucia". Może dlatego wydało mi się ono tak bliskie, że nie miałam dawno od Ciebie listu. (Niech diabli wezmą naszą pocztę; przecież wysłałem do Ines expres polecony dwa tygodnie temu — przepraszam za ten wtręt). No i zaraz potem, jak to opowiadanie przeczytałam, przyszła od Ciebie wiadomość. Chciałabym jednak, żebyś i Ty je poznał. Oto ono: ZŁE PRZECZUCIA „Wracam do domu Przed domem jak zwykle spojrzałem na ulicy w moje okno. Spojrzałem i stanąłem osłupiały. Co ujrzałem? Nic szczególnego. Okno lśniło matowo, stal kwiatek w doniczce. Jak zwykle. Drżąc cały wbiegam do bramy. Grube krople potu roszą mi czoło. Pędzę po schodach, przeskakując po trzy stopnie. Dopadam drzwi, wyjmuję klucz. Otwieram, wchodzę... Co widzę? Absolutnie nic szczególnego". Zamyśliłem się. Chyba dobrze, że Ines przysłała mi to opowiadanie. Gdybym go nie przeczytał, być może, odpowiadając na jej list, napisałbym: „U mnie nic szczególnego", a ona niewiele dla mnie znaczące zdanie odebrałaby zupełnie inaczej. Nic szczególnego, nic szczególnego... — Nic szczególnego? — zdziwił się nieprzyjemnie Dandys, kiedy cierpko potraktowałem jego propozycję wspólnego udania się do stolicy województwa na koncert zespołów rockowych. — Nic szczególnego? Jesteś, przyjacielu, w błędzie. Wręcz przeciwnie, to będzie bardzo szczególna impreza. 117 Odgrzebałem w pamięci okruchy poprzedniej rozmowy z Dandysem i domyśliłem się o co chodzi. — Czyżby ostatnie starcie? — zapytałem. Dandys starannie przygładził swoje modnie podstrzyżone włosy. — Tak jest. Niedzielny koncert, który ma się odbyć w miejscowej hali sportowej, definitywnie zadecyduje o tym, który zespół: „Stół z powyłamy. wanymi nogami" czy „Manola Pucek and her boys" będzie reprezentował województwo na ogólnokrajowym festiwalu „Rok rocka" w Knurowie. — Żebyś ty wiedział — westchnął po chwili — jak oni się między sobą żrą. Jedni o drugich nie powiedzą dobrego słowa. Nadają na siebie jalt pirackie radiostacje. Za to są jak najlepszego zdania o własnych umiejętnoś-ciach. Zresztą, posłuchaj sam. Wyciągnął z torby mały magnetofon. Dotąd go jeszcze nie widziałem. — To magistra Łepety — wyjaśnił, dostrzegając moje pytające spojrzenie. — Wypożyczył mi go na parę dni. Wyobraź sobie, że magister przepada za muzyką rockową i przywiózł do Sennik kupę taśm z tego typu nagraniami. Mariaż magistra Łepety z muzyką rockową wydał mi się dość osobliwy. Sądząc z jego wieku oraz postury raczej plasowałbym go bliżej Haydna, czy też Ludwiga van Beethovena. Dandys poprawił krawat (mimo panującej od kilku dni upalnej' pogody z krawatem ani na moment się nie rozstawał) i wcisnął klawisz magnetofonu. Usłyszałem rzężenie, które było prawdopodobnie końcówką granego przez zespół rockowy utworu, po czym nastąpiło chrobotanie ustawianego przez Dandysa mikrofonu. W chwilę później usłyszałem jego głos: — Próba mikrofonu: Jeden. Jeden. W porządku. Rozmawiam z członkami grupy rockowej „Stół z powyłamywanymi nogami", znanej nie tylko w tutejszym województwie, lecz również w całym kraju dzięki takim utworom jak „Podaruj mnie, miła, bluesa" oraz „Oda do zgnuśniałego wieprza". Pragnę przypomnieć, że ten ostatni utwór utrzymał się przez dwa miesiące na dwudziestym pierwszym miejscu telewizyjnej listy przebojów. W związku z tym chciałbym zapytać: co chcecie wyrazić przez swoją muzykę i do kogo ją adresujecie? Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Dandys zdążył mi przekazać informację, że jego rozmówcą jest niejaki Sergiusz Bąbel, wokalista, a zarazem lider „Stołu z powyłamywanymi nogami". 118 it- Zacznijmy od tego, że nasza muzyka jest wielka i niepowtarzalna M powiedział wokalista Bąbel. — Grając ją, staramy się uwzględnić , szerokim stopniu pierwiastek manichejski, sięgając w tym celu do aibardziej wyrafinowanych diapazonów. Przede wszystkim wydaje mnie • że bezbłędnie opanowaliśmy to. co ja określam mianem socjotechniki odbioru muzyki rockowej. Dezintegracja społeczna osiągnęła obecnie katastrofalne rozmiary. Człowiek człowiekowi jest kojotem, zanikają więzi ?nterpersonalne, a środki masowego przekazu karmią nas pomyjami idei, których nasza nowa generacja nie trawi, ponieważ jej żołądki różnią się w zasadniczy sposób od kiszek warchlaków. Usłyszałem zakłopotane chrząknięcie Dandysa. __ Czy jednak nie uważacie — zapytał — że negując tradycyjny obraz świata powinniście swoje artystyczne credo przekazywać w sposób bardziej komunikatywny? — To absolutnie zbędne — padła odpowiedź, której autorem, wedle stów Dandysa, był perkusista zespołu „Stół z powyłamywanymi nogami" o pseudonimie artystycznym Miuka. — Ten, kto nie rozumie naszej muzyki jest po prostu debilem, żałosnym wypierdkiem społeczeństwa konsumpcyjnego, a jego reakcję można przyrównać do napalenia się szczerbatego na suchary. Nieprzemijająca wartość wszystkiego co gramy polega na tym, że my przemawiamy do ludzi bez pudru. Natomiast nasz stosunek do recenzentów muzycznych, nie mających zielonego pojęcia o rocku, zamierzamy wyrazić w najnowszym utworze „Akt zejścia", który zaprezentujemy na ogólnokrajowym festiwalu w Knurowie. — Przepraszam, że o to pytam — ponownie usłyszałem głos Dandysa — ale w estradzie wojewódzkiej poinformowano mnie, że o tym, kto będzie reprezentował region na festiwalu „Rok rocka" zadecyduje dopiero najbliższy koncert, w którym wystąpicie wspólnie z waszymi najgroźniejszymi rywalami, grupą „Manola Pucek and her boys". Z taśmy magnetofonowej dobiegł szyderczy rechot. — Nie rozśmieszaj mnie, krasnoludku — skarcił Dandysa wokalista Bąbel — Puckówna i jej fatyganci ze swoimi popłuczynami rocka powinni grywać w remizach strażackich albo zajmować się grzechotkami do bawienia dzieci w kołysce. To szmaciarze, którym udało się przebić wyłącznie dzięki układom. U publiczności mają już dawno p rzęch łapane. 119 — Niezłe, ??? — mruknął Dandys, wyłączając magnetofon. — Przecież to jest absolutny bełkot — zauważyłem. — Ten facet, jak ? tam, Wągier czy Bąbel, używa pojęć, których w ogóle nie rozumie. — Na przykład jakich? — No, z tą socjotechniką, pierwiastkiem manichejskim, czy choćhv diapazonami. Jemu samemu przydałby się jakiś diapazon. — To taka umowna konwencja — usprawiedliwił lidera „Stołu z powy. łamywanymi nogami" Dandys. — Posłuchaj lepiej, co powiedzieli ? Manola Pucek i członkowie jej zespołu. Pytałem mniej więcej o to samo więc od razu przejdźmy do rzeczy. Kilkakrotnie przewinął taśmę, znajdując na niej właściwe miejsce. 2 — Nasza muzyka — oświadczyła Manola Pucek — jest wyzwaniem rzuconym skorumpowanej klice recenzentów. Opinie na temat ich poziomu umysłowego staraliśmy się zawrzeć w, moim zdaniem, najlepszym polskim utworze ostatnich lat „Zimbabwe, Zimbabwe", którym zajmowaliśmy osiemnaste miejsce na telewizyjnej liście przebojów. Nie od rzeczy będzie podkreślić, że piosenka „Zimbabwe, Zimbabwe" nie mogła zająć na liście pierwszej pozycji wskutek zmowy sitwy prezenterów, którzy uwili sobie gniazdko przy ulicy Woronicza w Warszawie. W naszym szlagierze świadomie przyrównujemy krytyków muzycznych do członków plemienia murzyńskiego o spłaszczonych móżdżkach. Ci prymitywni osobnicy, zamieszkujący dżunglę, do dziś porozumiewają się przy pomocy tam--tamów, podczas gdy nad ich głowami krzyżują się tysiące radiowych i telewizyjnych fal przekazywanych przez sputniki. — Nasz stosunek do drobnomieszczańskiej mentalności, którą przesiąknięte są współczesne społeczeństwa, pragniemy wyrazić w nowym utworze zatytułowanym „Cala mierzwa tego świata". Zaśpiewamy go po raz pierwszy podczas festiwalu „Rok rocka" w Knurowie — uzupełni! jeden z chłopców Manoli Pucek, niejaki Pinokio. W tym miejscu Dandys, podobnie jak poprzednio, nieśmiało przypomniał, że nie jest jeszcze bynajmniej przesądzone, kto będzie reprezentował województwo na festiwalu, bowiem równe szanse z grupą Manoli Pucek mają muzycy ze „Stołu z powyłamywanymi nogami". Nadmienił również z kronikarskiego obowiązku, że opinia rywali o zespole „Manola Pucek and her boys" nie jest najlepsza. — Mówisz o tych łachmaniarzach, którzy powinni grać na strychu albo 120 ac koncerty dla czubków? — upewnił się Pinokio. — Bądź tak uprzejmy ? rzekaż im dwie prośby. Po pierwsze, żeby się od nas odwalili, a po drugie l_jak najszybciej. __ Przekazałeś? — zapytałem z ciekawością cechującą człowieka otwarto Dandys wzruszył ramionami. __Oni się na tym koncercie pozabijają — wyraził przypuszczenie. /właszcza że i jedni, i drudzy dysponują silnym poparciem fanów. __ To bardzo prawdopodobne — zgodziłem się. — Pomijając już jednak caly ten żałosny sztafaż, chciałbym dowiedzieć się kto, twoim zdaniem, legitymuje się aktualnie wyższym poziomem? Pytam, bo kompletnie się w tym nie wyznaję. Dandys strzepnął z klapy marynarki pyłek, lustrując przy okazji krytycznie kanty u spodni. __ Trudno powiedzieć — orzekł dyplomatycznie. — Wydaje mi się, że siły są wyrównane, z tym, że nieco lepszy jest chyba „Stół z powyłamywanymi nogami". Zresztą przebieg niedzielnego koncertu będzie oceniało jury złożone z wybitnych fachowców. Ich opinia okaże się decydująca. Tak oto w niedzielne popołudnie znalazłem się wraz z Dandysem w wojewódzkiej hali sportowej, która miała spełnić rolę areny muzycznych zmagań. Jej sceneria przypominała pole bitwy. Między sektorami stały gęsto rozstawione posterunki milicyjne, zaś w pobliżu głównego wyjścia zauważyłem wóz strażacki oraz dwie karetki pogotowia. Na wypełnionej do ostatniego miejsca widowni wrzało. Gdyby ktoś przyniósł ze sobą surowe jajko, wystarczyłoby parę minut, by w rozpalonej do białości atmosferze ugotowało się ono na twardo. Jako pierwszy wystąpił „Stół z powyłamywanymi nogami". Zaczął od nastrojowego kawałka „Podaruj mnie, miła, bluesa", by następnie przejść do utworu „Pieski świat", który, jak objaśnił Dandys, stanowił subtelną aluzję pod adresem otaczającej nas rzeczywistości. Byłem mu niewymownie wdzięczny za ten komentarz, gdyż w przeciwnym razie kompletnie nie domyśliłbym się, o co w istocie chodzi. Z piosenki wynikało, że jakaś rodzina Nowaków (— Rozumiesz? — powiedział porozumiewawczo Dandys — Nowak, czyli każdy z nas; po prostu przeciętny obywatel tego kraju) zmuszona jest obcować z psem, którego jej podstępnie podrzucono. Pies zżera Nowakom posiłki, odbiera nie przeznaczone dla niego telefony, a ponadto upija się, w związku z czym przebywał nawet przez pewien czas 121 na odwykówce. Przymusowi właściciele otrzymali również wezwanie ? zapłacenia za ich czworonoga alimentów. Końcówka przeboju, w któn»; doprowadzeni do wściekłości Nowakowie przeganiają psa precz, utonek w nieopisanym zgiełku widowni, oklaskującej swoich ulubieńców. — Rozumiesz? — powiedział po raz wtóry porozumiewawczo Dandys - Ten pies to, ma się rozumieć, jedna wielka przenośnia. Nie dość, ^ podrzucony, to jeszcze łajdaczy się i objada swoich dobroczyńców uniemożliwiając im normalną, ludzką egzystencję. Kogo ów pies uosabia' powinieneś dośpiewać sobie sam. Niestety, nie byłem w stanie niczego sobie dośpiewać z tego prostego powodu, że uprzedził mnie zespół „Stół z powyłamywanymi nogami" który na zakończenie występu wykonał głośny przebój zatytułowany „Oda do zgnuśniałego wieprza". Mimo straszliwego wrzasku publiczności, dzięki dwustuwatowym głośnikom, do których podłączono Bąbla i jego kumpli udało mi się zanotować trzy zwrotki szlagieru. Oto i one: Człowieku — Ku Człowieku — Ku Kujmy broń, bieży koń We śnie przyjdzie do cię słoń Ce — Cenzorowie pióra chwycą w dłoń Pajacu — Cu Pajacu — Cu Cudze żresz, czemu łżesz? Ty zgnuśniały, stary wieprzu — Rzu Rzucający perły w wiatr i deszcz Debilu — Lu Debiłu — 122 "ludzie pluną ci w twarz s„rawdi, czy jeszcze ją masz ?? Tv wymoczku kanaryjskich plaż Podobnie, jak w przypadku poprzedniego utworu, końcowa zwrotka przeboju, wykonywanego przez zespół „Stół z powyłamywanymi nogami", utonęła w tumulcie podnieconej sali. — Uważaj — zapowiedział Dandys — za chwilę jury ogłosi punktację. Zawieszony nad estradą megafon ostrzegawczo zachrypiał i w loży dla jurorów uniosło się dziesięć tabliczek z cyframi. Ośmiu członków sądu konkursowego przyznało grupie „Stół z powyłamywanymi nogami" dziewięć punktów na dziesięć możliwych, dwóch zaś pokazało „ósemki". Werdykt ten spotkał się ze straszliwym jazgotem fanów, których część skwitowała go aprobującym wyciem, pozostali zaś przeraźliwymi gwizdami i okrzykami protestu. — No, nie wiem — orzekł Dandys. — To jest bardzo wysoka ocena. Jeśli „Manola Pucek and her boys" chcą pojechać na festiwal, będą musieli się solidnie napracować. Tymczasem na opustoszałej estradzie, gdzie po zejściu „Stołu z powyłamywanymi nogami" oczekiwano pojawienia się konkurencyjnej grupy, nic się nie działo. Zniecierpliwiona widownia zaczęła tupać, okazując w ten sposób swoje niezadowolenie. Przerwa jednak z niewiadomych przyczyn nadal się przedłużała. Jednocześnie w pobliżu sceny zauważyliśmy dziwne poruszenie, a przez estradę przebiegło kłusem kilku zdenerwowanych facetów. Nagle w świetle jupiterów ukazała się Manola Pucek ubrana w czerwone spodnie typu „balonówy" i gęsto przetykaną cekinami bluzkę. Na jej widok widownią wstrząsnął ryk entuzjazmu. Ku jednak osłupieniu zebranych Manola Pucek zamiast wynagrodzić swoim miłośnikom trud długotrwałego oczekiwania na jej występ, zgięła rękę w łokciu i wykonała gest powszechnie uznany za obraźliwy. Sala zamarła. — Co się stało? — wyjąkał Dandys. — Czy ona zwariowała? Z przyczyn ode mnie niezależnych nie mogłem udzielić odpowiedzi na to, ' 123 skądinąd rzeczowe pytanie. Natomiast przy mikrofonie wyrósł jak spod ziemi jeden z chłopców Manoli Pucek, wspomniany już Pinokio. Teatral nym ruchem ręki uciszył salę. — Drodzy fani — powiedział przeraźliwie ponurym, dramatyczny» głosem. — Mam, niestety, do zakomunikowania wysoce niepomyślna wiadomość. Występ naszej grupy nie może dojść do skutku, ponieważ w trakcie przygotowań do niego stwierdziliśmy kradzież aparatury naglaj. niająco-wzmacniającej. Stało się to tu, na zapleczu tej sali. Nie chcę używać wielkich i niepotrzebnych słów. Powiem krótko: mamy do czynienia z cynicznym i zaplanowanym z premedytacją zamachem na nasz zespół. Ta potworna zbrodnia ma na celu uniemożliwienie nam udziału w konkursie i, co jest dla każdego rzeczą oczywistą, odniesienie w nim zwycięstwa. Nie zamierzam rzucać publicznie7 oskarżeń, nietrudno jednak domyśleć się, komu zależało na tym, by wyłączyć nas z gry. Tych niegodnych miana muzyków ludzi przed chwilą gorąco oklaskiwaliście. Dlatego wzywam was fani... Niestety miłośnikom Manoli Pucek i jej chłopców nie było dane usłyszeć, do czego wzywa ich gitarzysta basowy zespołu. Na scenę wdarł się bowiem jeden z członków grupy „Stół z powyłamywanymi nogami", który trzymanym w ręku saksofonem altowym wyrżnął Pinokia w łeb. — To oszczerstwo! — zdążył wrzasnąć do mikrofonu, zanim rzucili się na niego porządkowi. — Fani, nie dajcie sobą manipulować! Powstało nieopisane zamieszanie. Publiczność zerwała się z miejsca i runęła w stronę estrady, na której leżał powalony ciosem saksofonu Pinokio. Pochylali się nad nim z troską dwaj sanitariusze. — Proszę opuścić halę — zagrzmiały megafony. — Powtarzam: proszę opuścić halę. Koncert skończony. Osoby, które nie zastosują się do polecenia, zostaną uznane za winne zakłócenia ładu i porządku publicznego. Tłum zakołysał się niezdecydowanie, jednak na widok kordonu milicyjnych mundurów, który otoczył scenę, cofnął się. Przy akompaniamencie ponawianego raz po raz przez głośniki apelu widownia zaczęła z wolna pustoszeć. Spojrzałem na Dandysa. Miał pogniecioną marynarkę i przekrzywiony krawat, co, biorąc pod uwagę jego pedantyczną wręcz dbałość o wygląd zewnętrzny, stanowiło widok zaiste niezwykły. Co najdziwniejsze jednak, Dandys gorzko się uśmiechał. 124 __ Zdaje się, że wiem co jest grane — stwierdził z goryczą. — Chodź ze mną, szybko! Sądziłem, że Dandys, korzystając z naszych prasowych zaświadczeń ? p|akietek, spróbuje sforsować milicyjny kordon, by znaleźć się w epicentrum wydarzeń. Ku mojemu jednak zdziwieniu rzucił się biegiem do wyjścia. Nie było to bynajmniej zadanie łatwe, gdyż w tym samym kierunku płynął zwarty potok miłośników rocka. W rezultacie, zanim znaleźliśmy się pod halą, upłynęło kilka dobrych minut. — Dokąd tak gonisz? — wysapałem. — Może powiesz mi, co to właściwie znaczy? Zamiast odpowiedzi Dandys zamachał rozpaczliwie ręką, zatrzymując przejeżdżającą w pobliżu taksówkę. Dla kogoś, kto wystaje godzinami na postoju TAXI i to akurat wtedy, kiedy mu się spieszy, sytuacja ta może się wydać wytworem bujnej wyobraźni autora. W istocie rzeczy nie było w niej niczego niezwykłego. Wystarczyło bowiem popatrzeć na sunący aleją potok miłośników muzyki rockowej, by pojąć sens słów znanej ongiś piosenki: „Nie dla nas sznur samochodów". Zwłaszcza, jeśli uwzględnić aktualne ceny taksówek, przyprawiające o zawrót głowy, z drugiej zaś strony puste kieszenie fanów, którzy za bilet na koncert swoich idoli musieli wybulić całe pięćset złotych. Błyskawicznie wskoczyliśmy do środka. — Ulica Marcina z Wrocimowic numer dziesięć — rzucił Dandys w stronę kierowcy. — Tam, gdzie jest Wojewódzki Ośrodek Kultury — dodał, jak gdyby chcąc upewnić się, czy szofer dobrze go zrozumiał. Po czym pochylił się do mnie i szepnął: — Liczę na to, że masz jakąś forsę, boja po zapłaceniu za bilety jestem goły jak modelka z wystawy „Venus". — Trzeba było pomyśleć o tym, zanim wsiedliśmy — warknąłem wściekły. — Uważasz, że się przekwalifikowałem na kasjera? — Masz czy nie masz? — zapytał twardo Dandys i w jego głosie było coś takiego, że spuściłem z tonu. — No, trochę mam... — mruknąłem pojednawczo. — Byle nie wyniosło więcej niż dwie stówy. — W porządku — udobruchał się Dandys. — To niedaleko. Można byłoby tam iść piechotą, gdyby nie chodziło o czas. Upłynęło nie więcej niż pięć minut, gdy samochód zatrzymał się przed 125 budynkiem opatrzonym tabliczką: Wojewódzki Ośrodek Kultury. Nalei ność za kurs wyniosła sto pięćdziesiąt osiem złotych. — Może powiesz mi wreszcie o co chodzi? — zazgrzytałem zębami doganiając Dandysa na schodach, bowiem w czasie, gdy ja regulowałem rachunek, mój kolega dymał już w kierunku wejścia. Niestety, również i tym razem mnie zlekceważył, co odczułem dość boleśnie. Miast odpowiedzi uwiesił się na dzwonku u drzwi. — Dziś niedziela, więc zamknięte — wyjaśnił. — Większość domów kultury nie pracuje w soboty i niedziele, bo związek zawodowy, do którego należą ich kierownicy, stoi na stanowisku, że pracownik powinien mieć prawo do wolnego weekendu. Rany boskie, żeby tylko nie był pijany! — Kto? — miałem stanowczo dość tych zagadek. — No, jak to kto? — syknął Dandys. — Cięć. Portierzy, którzy mają dyżury w niedziele, często się upijają, bo wiedzą, że nie nakryje ich żadna kontrola. No, na szczęście idzie. Usłyszeliśmy niemrawe człapanie, a następnie chrobotanie klucza w zamku. W uchylonych drzwiach ukazał się osobnik, którego wygląd, mówiąc najoględniej, pozostawiał wiele do życzenia. Facet był cały rozczochrany i w rozchełstanej koszuli, a z jego ust bił odór przypominający wnętrze dawno nie wietrzonego browaru. — Co jest? — zapytał niezbyt przytomnie. — No, co jest? Przecież widzita, że zamknięte. Przyjdźta w poniedziałek. Mówiąc to, usiłował zatrzasnąć nam drzwi przed nosem, co jednak mu się nie udało, gdyż Dandys zdążył wsadzić w szczelinę swoją nogę. Skonstatowałem nie bez współczucia, że jego elegancki bucik z pewnością na tej operacji ucierpi. — Chwileczkę — krzyknął Dandys —jesteśmy z Warsztatów Młodych Reporterów, proszę... — podetkał portierowi pod nos wpięty w klapę znaczek. Na szczęście był on dość pokaźnych rozmiarów, gdyż w przeciwnym razie portier, którego oczka po spożyciu bliżej nieokreślonej ilości alkoholu przypominały kozie szparki, niewiele by dojrzał. — Przysyła nas pani Manola. Mają właśnie występ eliminacyjny w hali i zapomnieli nut ostatniego utworu. Zostawili je w pomieszczeniu ze sprzętem, pewnie spadły na podłogę. Niech pan szybko nas tam zaprowadzi, bo bez tych nut zespól nic nie zdziała. To osobista prośba pani Puckówny. Nie mamy czasu do stracenia, na dole czeka taksówka. 126 Ścierpł mi skóra. Gdyby portier zechciał wystawić łeb na zewnątrz, gnałby się bez trudu, że przed wejściem nie ma żadnej taksówki. Na czeście cięć okazał się tak zaprawiony, że nie miał zamiaru czegokolwiek rawdzać. Jedyne, na co było go stać, to mozolne przesylabizowanie hasła r rującego na plakietce Dandysa. Jego treść wzbudziła w naszym nterlokutorze wyraźny szacunek. __ Panowie reporterzy... a, to co innego. Bardzo proszę... — wpuścił nas , środka i brzęcząc kluczami zaprowadził do pomieszczenia opatrzonego tabliczką: „Manola Pucek and her boys — magazyn sprzętu muzycznego. Obcym wstęp wzbroniony". Podczas gdy stróż gmerał niespiesznie wśród kluczy, mając najwyraźniej kłopot z wytypowaniem właściwego, Dandys przestępował nerwowo z nogi na nogę- __ Pan pozwoli — nie wytrzymał wreszcie, wyjmując z rąk portiera pęk. Szybko odnalazł potrzebny klucz, a następnie — po otworzeniu nim drzwi _- bezceremonialnie wlazł do środka. Naszym oczom ukazało się niewielkie pomieszczenie z zakratowanym oknem, którego lwią część zajmowały potężne wzmacniacze oraz głośniki marki Sony. — Spodziewałem się tego — pokiwał głową Dandys. — Pora na happening. Zdecydowanym krokiem podszedł do stolika, zabierając z niego pierwszy lepszy z brzegu nutnik. — Dziękujemy panu — rzucił do portiera. — Niech pan to z łaski swojej dokładnie pozamyka. My musimy gonić, bo inaczej nie zdążymy. Wypadliśmy na ulicę. Z przekrzywionym fantazyjnie krawatem i rozwianymi włosami Dandys wyglądał jak secesyjny poeta, którego lada chwila uniesie w powietrze twórcza wena. Przystanął dopiero za rogiem. - Uff— oznajmił — złapałem wreszcie drugi oddech. — Coś ty zrobił? — krzyknąłem wzburzony. — Ukradłeś nuty! Dandys wreszcie pojął, że winien mi jest jakieś wytłumaczenie. — Nie przejmuj się — burknął. — Odeślę je jutro pierwszą pocztą. Przecież, aby nie wzbudzić podejrzeń portiera, nie mogłem postąpić inaczej. Oczywiście domyśliłeś się, w czym rzecz? — Wielki bluff— bardziej stwierdziłem, niż spytałem. — Oczywiście — przytaknął Dandys. 127 — Ale skąd wiedziałeś?... — Dalszą część zdania zastąpiłem gestem wskazując budynek, który przed chwilą opuściliśmy. Dandys strzyknął śliną na chodnik, co — biorąc pod uwagę jego maniery — stanowiło kolejny objaw niebywałej irytacji. — Od razu wydawało mi się niedorzeczne — odparł — by członkowie ,,Stołu z powyłamywanymi nogami" kradli swoim konkurentom wzmacniacze i głośniki warte parę tysięcy dolarów. To byłby numer szyty zbyt grubymi nićmi. Poza tym, taka aparatura to nie szpilka i raczej trudno ją niepostrzeżenie wywieźć z hali. Nasuwało się więc bardziej logiczne wyjaśnienie, że oni jej w ogóle ze sobą na koncert nie zabrali. Skoro zaś tak mogła znajdować się tylko tutaj albo w mieszkaniu u Pinokia, bo pozostali członkowie zespołu koczują w hotelu, gdzie „Estrada" opłaca im pokoje. Sprawdziłem to, kiedy umawiałem się na wywiad. Jak widzisz, miałem nosa a Manola Pucek i jej chłopcy zaaranżowali całą historię, by za jednym zamachem upiec trzy pieczenie. Po pierwsze, uniknęli w ten sposób konieczności wzięcia udziału w eliminacji, która mogła się dla nich skończyć porażką. Po drugie, przysporzyli sobie tanim kosztem reklamy. I wreszcie po trzecie, cała afera stanowiła doskonałą okazję do skompromitowania rywali. Nawet bowiem zakładając, że członkom zespołu „Stół z powyłamywanymi nogami" niczego by nie udowodniono, a aparatura kilka dni później dziwnym trafem by się odnalazła, z konkurentów nie zdjęłoby to odium podejrzeń. Znasz chyba stare powiedzenie: „Pluj, pluj, na pewno coś przylgnie". A jak już przylgnie, bardzo trudno to później zmyć... — Obrzydliwość — wzdrygnąłem się. — Co to ma w ogóle wspólnego z muzyką, jej przeżywaniem? Dandys wzruszył ramionami. — Nie ma nic, ale ci fani o tym nie wiedzą. Może więc właśnie reportaż, w którym ujawniona zostanie prawda, skutecznie nimi potrząśnie? Przy okazji dziękuję, że podpowiedziałeś mi jego tytuł. To będzie „Wielki bluff'. ROZDZIAĆ VIII języki bardzo obce • Mietek Cumbajszpil zostaje na lodzie Wypadek • Na ratunek # Ucieczka rowerzysty • Do czego może się przydać kwas rybonukleinowy • Osaczony • Niech ci nie zbraknie odwagi To nie przypadek, że jako pierwszego postanowiłem wtajemniczyć w swoje poczynania Cumbajszpila. Uznałem bowiem, że pora najwyższa, by uczynić lepszy użytek z jego niemieckiego, niż ciągłe popisywanie się -'• zwischenrufami. Bezpośrednim powodem, który skłonił mnie do takiej decyzji było czwartkowe przedpołudnie, kiedy znów zobaczyłem nad jeziorem znany mi już samochód. Biały mercedes z rejestracją zachodnio-niemiecką, model sprzed dwóch lat. Jechał wolno polną drogą w stronę Czeremchy. Za kierownicą siedział ten sam facet, co poprzednio: wysoki szpakowaty, o ciemnej, pobrużdżonej twarzy. Towarzyszył mu niski grubas, ćmiący fajkę. Niestety, nim się pozbierałem (sporządzałem właśnie szkic sytuacyjny terenu) zniknęli mi z oczu. Jak ustaliłem, widział ich jeszcze tego dnia niejaki Szymczak z Ośrodka Hodowli Karpia. Pływali łódką dwa kilometry dalej, mniej więcej na wysokości starej huty, łowili ryby. Tak, Mietek jest mi bardzo potrzebny. Gdybym wtedy wziął go ze sobą, może byłbym dziś mądrzejszy. W końcu przecież ci faceci stali zaledwie kilka kroków ode mnie. Byłem dla nich niewidoczny, bo zaszyłem się w krzakach, wcale zresztą nie po to, żeby podsłuchiwać. Po prostu fizjologia; zdarza się. Kiedy zaś już nadeszli, postanowiłem na wszelki wypadek nie wyłazić. Na nic mi się to zresztą nie przydało, bo mimo że gadali ze sobą dobry kwadrans, niczego nie zrozumiałem. Jedynym językiem, który jako tako opanowałem jest niestety polski. To błąd, który teraz dotkliwie się zemścił. Jakże żałowałem, że nie miałem ze sobą magnetofonu. Wówczas sprawa byłaby względnie prosta. Nagrałbym bez skrupułów rozmowę, której stałem się mimowolnym świadkiem, a potem zaprzągł do roboty Cumbajszpila. Gdyby sobie ze wszystkim nie poradził, poprosilibyśmy o pomoc redaktora Jaśminka, który zna biegle niemiecki i hiszpański na dodatek. A tak, to cóż — przepadło. Chciałem spokojnie z Mietkiem pogadać w naszym pokoju, ale ciągle ktoś przyłaził. A to pan Wacek chciał pożyczyć cukier, a to redaktor Grzędzianka poszukiwała łyżeczki do herbaty, na końcu zaś, jakby i tego było mało, przyplątał się Pawcio, który zaległ na łóżku oznajmiając, że przez najbliższą godzinę zamierza oddać się rebirthingowi, czyli odrodzeniu ? (do waszej wiadomości podaję, że chodzi tu o szczególny rodzaj relaksu, zalecany przez niejakiego Juliana Ritharoma Umbraca z Wielkiej Brytanii). 130 W rezultacie postanowiliśmy wybrać się do miasta. Na konto interesu, jaki zamierzałem ubić z Mietkiem, postanowiłem zafundować mu lody. Okazało się, że on również tęsknił do rozmowy ze mną. — Przypatrz mi się — zażądał, kiedy niespiesznie zmierzaliśmy w kierunku sennickiego rynku. Zgodnie z życzeniem otaksowałem Cumbajszpila wzrokiem, nie zauważyłem jednak niczego, co by mnie zafrapowało. — Nic nie widzisz? — rozczarował się Mietek. — Popatrz dobrze. Co ja mam na twarzy? No, co ja mam na twarzy? Ponieważ milczałem, boleśnie westchnął, — Znużenie — odpowiedział sam sobie. — Jestem, Gwidon, przegrany i zniechęcony. Dwa i pół tygodnia przeleciało jak z bicza trząsł, a ja ciągle nie znalazłem dla siebie tematu. — Mówiłeś parę dni temu, że upolowałeś jakiegoś oryginała — przypomniałem. Cumbajszpil ożywił się, — Fakt. Wpadłem na niego w Domu PTTK „Pod Skoczkiem", to ten obiekt niedaleko Kociej Górki. Zwrócił moją uwagę, bo facet był niby stary, ale nad podziw jary. Szczupły, opalony, na grzbiecie sportowa kurtka, na nogach pionierki. Przysiadł się z herbatą i sam zaczął gadać. Nawet nie musiałem go specjalnie ciągnąć za język. — Co cię tak w nim zainteresowało? — To, że ten gość od pięciu miesięcy nie był w domu. Przemieszcza się po Polsce z miejsca na miejsce według ściśle opracowanego harmonogramu. Ponieważ jest już na emeryturze, postanowił sobie racjonalnie zagospodarować czas. Uznał po prostu, że próba wmanewrowania go przez córkę w codzienne niańczenie wnucząt narusza prawa człowieka i stanowi gwałt zadany jego osobowości. , — W takim razie co uważa za godne swoich aspiracji? — Wędrówkę i ruch. W związku z tym w początkach marca spakował manele i „wybył" w Polskę. Najpierw pojechał do Zakopanego na dwutygodniowe wczasy dla emerytów, które fundowała rada zakładowa z okazji Dni Spokojnej Starości. Emerytom, jak wiesz, przydziela się wczasy głównie w marcu i listopadzie, kiedy inni nie mają na nie ochoty, a ośrodki wypoczynkowe świecą pustką. Jemu to bynajmniej nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, twierdził, że pobyt w górach był bardzo udany. Kiedy zbliżała się pora powrotu, załatwił scbie następny turnus, tym razem 131 w Bukowinie, gdzie przesiedział do pierwszych dni kwietnia. Niestety, pogoda była kiepska i poprawiła się dopiero kilka dni przed zakończeniem wczasów. W tej sytuacji zdecydował się na podróż do Szczawnicy, gdzie znalazł miejsce w kwaterze prywatnej z całodziennym wyżywieniem. Stamtąd robił różne wypady, między innymi do Wąwozu Homole oraz na Prehybę i Radziejowa. Zaliczył również spływ Dunajcem. W tym czasie przesłał córce upoważnienie do podejmowania emerytury. Jednocześnie zażądał, aby przysłała mu paczkę z paroma niezbędnymi rzeczami, których nie zdążył zabrać z domu. Ponieważ pobyt w Szczawnicy kończył się, a paczka nie nadchodziła, postanowił go przedłużyć. Wkrótce potem poznał jakiegoś jegomościa z Cieplic. Przypadli sobie do gustu i facet zaproponował mojemu staruszkowi, żeby z nim pojechał do Cieplic, co też się stało. W Cieplicach nasz „Jasio Wędrowniczek" przebywał do końca mają, a następnie wykupił wczasy na czerwiec w Szklarskiej Porębie. Ze Szklarskiej Poręby Dolnej udał się do Bierutowic, w których spędził kolejne dwa tygodnie. Od początku lipca zarezerwował sobie miejsce w schronisku „Strzecha Akademicka" na Przełęczy Karkonoskiej. Siedział tam tydzień, dopóki go nie wyrzucili, bo w schronisku górskim musi być rotacja. W tej sytuacji pojechał do Kłodzka, zwiedzając przez parę dni miasto i okolice. Przy okazji załapał się na wczasy wędrowne po Beskidzie Śląskim. Wyczytał na ten temat komunikat w gazecie i zadzwonił do Limanowej, która firmowała całą imprezę. Emeryturę odbierał na poste restante, zgodnie z listowymi instrukcjami, jakie przekazywał córce. Do połowy sierpnia obleciał całą Sądecczyznę, a od piętnastego jest w Sennikach, dokąd zaprosił go znajomy z lat szkolnych. Będzie tu do końca miesiąca, a potem udaje się w Bieszczady. Na drugą połowę września nie ma jeszcze skonkretyzowanych planów, liczy jednak, że uda mu się zaliczyć wczasy „pod jarzębiną" w Augustowie. Z tego, co mówił, wynikało, że nie zamierza wstąpić do domu wcześniej niż w okolicach świąt Bożego Narodzenia, co zresztą też nie jest do końca pewne. Milczałem oszołomiony. — No, dobrze — zauważyłem wreszcie — to bardzo pięknie, że ktoś, kto ma sześćdziesiąt parę lat na karku, prowadzi taki aktywny tryb życia, łącząc przyjemne z pożytecznym. Interesujące jednak byłoby dowiedzieć się, skąd ten człowiek ma na wszystko forsę? Większość emerytów ledwie przecież 132 i wiąże koniec z końcem, a byle głupie wczasy kosztują dziś kilkanaście tysięcy. Pytałeś go o to? Cumbajszpil wzruszył ramionami. — Nie wypadało — mruknął. — W końcu to są jego osobiste sprawy. Poza tym nie zapofninaj, że emeryci mają na wczasach zniżki. Tak w ogóle jednak, to zorientowałem się, że facet uciułał trochę mamony w czasie, kiedy był jeszcze czynny zawodowo. — Musiał podłapać w robocie niezłą fuchę — skonstatowałem nie bez zazdrości. — Mój stary na przykład, gdy już przejdzie na emeryturę, będzie paradował po ulicy wyprostowany jak struna. Dźwiganie worka z oszczędnościami mu nie grozi. — No, wiesz — orzekł Mietek — różnie w życiu bywa. Może on wcale nie tak dużo zarabiał, a po prostu dostał spadek albo, dajmy na to, wygrał jakiś większy szmal w „Kukułeczkę"? — Raczej w „Koziołki" — podpowiedziałem. — Mogą być „Koziołki" — zgodził się Mietek i ta jego zgoda do reszty mnie rozeźliła. — Dlaczego nie zrobiłeś bardziej dogłębnej wiwisekcji? — wyniszczyłem moje pretensje. — Przecież taki oryginał to doskonała postać do reportażu. Cumbajszpil machnął ręką. — No, dobra, ale co ten facet ma wspólnego z Sennikami? Przecież on traktuje to miasto i jego okolice na zasadzie jednego z wielu przystanków w swojej marszrucie. Jest jak przechodzeń, który zje w barze bigos, wyśpi się w hotelowym łóżku, a już następnego dnia wsiądzie do kolejnego autobusu PKS. Słyszałeś, co mówił Jaśminek: mamy interesować się ludźmi i wydarzeniami dotyczącymi tego regionu. Niepotrzebnie więc tylko podnieciłem się do tematu, bo koniec końców straciłem czas i zostałem na lodzie. Dotarliśmy właśnie do skrzyżowania dwóch ulic, z rzadka przetykanych zabudowaniami, zamierzając przejść na drugą stronę jezdni. Nagle zobaczyliśmy nadjeżdżającą skodę z rejestracją województwa szczecińskiego. Niemal w tej samej chwili z przeciwległej ulicy, nie respektując pierwszeństwa przejazdu, wyskoczył na rowerze chłopak w pomarańczowej koszulce. Był chyba naszym rówieśnikiem, a w każdym razie nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat. Odtąd wydarzenia rozegrały się w błyskawicznym tempie. Usłyszeliśmy 133 głośny pisk hamulców, po którym samochodem usiłującym wyminąć rowerzystę, gwałtownie zarzuciło. Z przerażeniem spostrzegliśmy, że skoda zjeżdża na chodnik i... To było straszne. Uderzona lewą krawędzią przedniego błotnika dziewczynka z krzykiem upadła na ziemię, natomiast wóz po przejechaniu jeszcze kilku metrów wyrżnął w rosnące na poboczu drzewo. Zapanowała martwa cisza. — Szybko — krzyknąłem do Mietka, który dygotał jakby dostał febry. — Nie stój tak! Podbiegłem do malej, leżącej na trotuarze. Miała zamknięte oczy i ciężko oddychała. Na szczęście, przewracając się, uniknęła uderzenia głową o krawężnik. Mogła mieć jednak uszkodzony kręgosłup. Jakiś mężczyzna, który właśnie nadszedł, usiłował dźwignąć dziecko z ziemi. — Niech pan ją zostawi w spokoju! — wrzasnąłem. — Nie zna pan zasad udzielania pierwszej pomocy? Musimy czekać na lekarza. Dzwoń po pogotowie! — rzuciłem w stronę Mietka. — Mój Boże — wyszeptała jakaś kobieta. — To przecież Madzia, córeczka naszego organisty. Zewsząd zbiegali się już zaalarmowani wypadkiem ludzie. Z rozbitej skody niezdarnie gramolił się kierowca. Miał rozcięte czoło i zakrwawiony nos. W chwili uderzenia autem w drzewo wybił głową przednią szybę. Widząc sprawcę wypadku tłum zawrzał. — To zbrodniarz! — rozległy się głosy. — Jest na pewno pijany! Zabił dziecko. Kierowca chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał wykrztusić z siebie słowa. Był najwyraźniej w szoku, a ponadto mógł mieć pęknięte żebro w klatce piersiowej, gdyż kurczowo przyciskał w tym miejscu rękę. Dalsza zwłoka groziła nieobliczalnymi skutkami. — Ludzie — krzyknąłem — kierowca nie ponosi winy za wypadek. Wyskoczył mu z lewej strony rowerzysta. Ten chłopak może to potwierdzić. — Chłopak? — zapyta! drwiąco mężczyzna w przybrudzonym kitlu, wyglądający na rzeźnika. — Jaki chłopak? Tu nikogo nie ma. Rozejrzałem się bezradnie. No, naturalnie. Korzystając z zamieszania drań uciekł. Zacisnąłem ze złości pięści. Zagapiliśmy się, trudno. Najważniejsze, żeby ta mała... 134 Wrócił zdyszany Mietek Cumbajszpil. — Już jadą — wykrztusił, łapiąc z trudem oddech. — Najbliższy telefon był dwieście metrów stąd. Co z nią? Zamiast odpowiedzi ściągnąłem koszulkę i podłożyłem ostrożnie pod o)owę dziewczynki. Była nadal nieprzytomna. Napływali nowi gapie. Atmosfera wokół kierowcy skody stawała się coraz bardziej napięta. Mężczyzna w brudnym kitlu, który przed chwilą poddał w wątpliwość przekazaną przeze mnie wersję wypadku, najwyraźniej postanowił wyręczyć stróży porządku. Trzymając za kołnierz oszołomionego szofera nie odstępował go ani na krok. — Nie uciekniesz, łobuzie — zapowiedział — pójdziesz pod sąd. Z wyciem nadjechała karetka pogotowia, z której wyskoczył młody lekarz. Pochylił się nad dziewczynką i zaczął ostrożnie przesuwać palcami wzdłuż jej ciała. — Szybko! — wydał dyspozycje sanitariuszom. — Najpierw szyny, potem nosze. Sprawnie wykonali polecenie. W chwilę później karetka zawróciła z piskiem opon i, włączając sygnał alarmowy, popędziła do szpitala. Na miejscu został jeden z sanitariuszy, który zajął się opatrywaniem głowy kierowcy. Niemal w tym samym momencie na skrzyżowaniu pojawił się milicyjny radiowóz z dwoma funkcjonariuszami. — Rozejść się — krzyknął wyższy. — Tu nie ma nic do oglądania. Gapie niechętnie zamruczeli. Milicjanci zabrali się do sporządzania szkicu sytuacyjnego. Jeden z nich badał uważnie ślady opon pozostawione przez samochód podczas hamowania. Później wyciągnął z kieszeni centymetr i zaczął mierzyć odległość między poszczególnymi punktami, które oznaczył przy pomocy blaszanych tabliczek. — Panie władzo — zawołał ktoś z tłumu — po co to cackanie? Zajmijcie się lepiej kierowcą. Przecież widać gołym okiem, że jest pijany. Oni wszyscy jeżdżą pijani. To mordercy! — Spokój! — powiedział drugi z milicjantów. — Da radę dmuchnąć? — zapytał sanitariusza. Ten potwierdził skinięciem głowy. Funkcjonariusz wydobył balonik i przytknął go do ust właściciela skody. Kierowca wykonał głęboki wdech, a następnie wydech, po których skrzywił się z bólu. Balonik nie zabarwił się. 135 — Dobra — mruknął kapral do kolegi — jest czysty. Trzeba będzie jeszcze pobrać mu krew do zbadania. Kto z państwa byl świadkiem wypadku? — Ja! — Przepchnąłem się przez ciżbę. — Widzieliśmy wszystko z kolegą. — Niech im pan nie wierzy — gardłował ciągle ten sam osobnik, na mój gust, klasyczny histeryk. — Oni są nie stąd i na pewno umówili się z tym kierowcą. Niewykluczone, że razem z nim przyjechali. Myślałem, że Mietka Cumbajszpila zaleje krew. — To kłamstwo! — wykrzyknął wzburzony. — Po co pan wygaduje takie bzdury!? — No, no — powiedział pojednawczo milicjant, ten niższy. — Nie ma co się denerwować. Słucham, jak to wyglądało. Podczas, gdy relacjonowaliśmy z Mietkiem przebieg wydarzeń, nawzajem się uzupełniając, drugi z funkcjonariuszy przeprowadzał oględziny wozu. — Karoseria do wymiany — ocenił fachowo. — Trzeba będzie zadzwonić do PZMot., żeby ściągnęli to pudlo. Co ja mówiłem? Rozejść się! — rzucił ostro w kierunku gapiów, którzy ciągle nie zamierzali rezygnować z darmowego widowiska. — Zapamiętaliście numer rejestracyjny roweru? — zapytał plutonowy sporządzający notatki. Spojrzeliśmy po sobie z Mietkiem. — Niestety, nie — odparłem z goryczą. — Najważniejsza była dla nas dziewczynka i wezwanie pogotowia. Poza tym nie przyszło nam przez myśl, że on może uciec. Opisaliśmy wygląd rowerzysty. Z natury rzeczy był bardzo pobieżny i nie mógł wnieść wiele do sprawy. — No, tak - westchnął milicjant. — Szukaj wiatru w polu. W samym mieście mamy zarejestrowanych tysiąc pięćset rowerów. Udacie się teraz z nami na komendę, gdzie spiszemy oficjalny protokół z zeznań, a potem pojeździcie sobie którymś z radiowozów po okolicy. Może przez przypadek uda się odnaleźć tego gagatka. Jesteście jedynymi świadkami, którzy go widzieli. Oczywiście — zawiesił głos, uważnie nam się przypatrując — jeśli mówicie prawdę... , — Panie władzo! — obruszył się Mietek. — Jak pan może nam nie wierzyć? Jesteśmy z Warsztatów Młodych Reporterów, odpowiadamy za 136 każde wypowiedziane tu słowo. Może pan o nas zasięgnąć opinii u inspektora Kukułczenki. — Albo sierżanta Niechciała — uzupełniłem. Na dźwięk znajomych nazwisk funcjonariusz złagodniał. — W porządku — oznajmił, po czym, jak gdyby usprawiedliwiając się ze swojej wcześniejszej nieufności, dodał: — Musimy być ostrożni. Po spisaniu naszych zeznań w Rejonowym Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Sennikach długo jeszcze krążyliśmy w towarzystwie milicyjnego patrolu, wypatrując znajomej sylwetki. Po drodze mijaliśmy dziesiątki rowerzystów. Niestety, tego jednego, jedynego wśród nich zabrakło. — No, cóż — powiedział dowódca radiowozu, gdy zaczęło się zmierzchać i dalsze poszukiwania straciły sens. — Odwieziemy was do miejsca zakwaterowania. Mieszkacie, zdaje się, w internacie? — Panie plutonowy — odezwał się nieśmiało Mietek — chcielibyśmy dowiedzieć się, co jest z tą dziewczynką z wypadku. Bardzo nam na tym zależy. Funkcjonariusz pokiwał głową. — Rozumiem was. Aleją przetransportowali do szpitala wojewódzkiego i dziś nie sposób tam pojechać. Chyba że... Zaczekajcie — mruknął i włączył krótkofalówkę. — Tu „Lira", tu „Lira", dajcie mi dziewiątkę... Dziewiątka? Słuchaj, zadzwoń na chirurgię i dowiedz się, jaki jest stan tej małej z wypadku, dobra? Czekam. Upłynęło kilka bardzo długich minut. Wreszcie w krótkofalówce odezwał się sygnał, wzywający nas do odbioru. — Tu dziewiątka — usłyszeliśmy głos dyżurnego funkcjonariusza. — Telefonowałem przed chwilą do szpitala. Nie jest źle. Dziewczynka ma złamany obojczyk i przeszła wstrząs mózgu, ale jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Lekarz twierdzi, że organy wewnętrzne są nie naruszone i, jeśli nie wystąpią jakieś nieprzewidziane komplikacje, dziecko wyjdzie za kilkanaście dni, tyle że muszą je zapakować w gips. Coś jeszcze? — Dziękuję ci, dziewiątko, zrozumiałem — dowódca radiowozu wyłączył krótkofalówkę. Uścisnęliśmy sobie z Mietkiem dłonie. Obu nam nagle ulżyło. Tej nocy spaliśmy bardzo źle. Przewracaliśmy się z boku na bok, jęcząc i mamrocząc przez sen. Co chwila się również budziliśmy. Na dobre usnąłem dopiero około czwartej nad ranem. 137 Kiedy otworzyłem oczy, było już po dziewiątej. Pawcio, który wstaje rannym świtem, gdzieś zniknął, natomiast Mietek Cumbajszpil siedział na swoim łóżku ze skrzyżowanymi po turecku nogami. Sądząc po wyrazie jego oblicza, intensywnie nad czymś rozmyślał. — Nie śpisz? — ucieszył się. —- To dobrze. Kurczę, co za noc. Przez cały czas prześladowały mnie idiotyczne sny. Jeden z nich jednak nie był chyba wyłącznie bezsensownym majaczeniem. Nie wiem, może się mylę, ale wydaje mi się, że ja już gdzieś tego rowerzystę widziałem... — Jak to? — oprzytomniałem. — Kiedy? Gdzie? Mietek potarł czoło. — Nie pamiętam... — odrzekł bezradnie. — Nie mogę sobie przypomnieć. — Skup się — zaproponowałem. — Skoncentruj się tak, jak to robi Pawcio. Spróbuj odtworzyć po kolei miejsca, w których byłeś od chwili naszego przybycia do Sennik. — To będzie trudne — westchnął Cumbajszpil — strasznie mnie tutaj nosiło. Żebym w kalendarzu notował dzień po dniu, byłoby łatwiej, a tak... — urwał, milcząc dłuższą chwilę. — No...? — przynagliłem go, całkiem niepotrzebnie, gdyż nagle się zdenerwował. — Odczep się ode mnie! — fuknął. — Co to, piekarnia? Opadłem zrezygnowany na poduszkę. — Gdybyś w porę uporządkował życiorys, nie miałbyś teraz kłopotów z przerobieniem swojego kwasu rybonukleinowego — rzuciłem ogólnofilo-zoficzną myśl, — Coś ty powiedział? — Mietek uniósł się na łóżku, wbijając we mnie ciężki, bawoli wzrok. — Przepraszam — bąknąłem. — Nie chciałem cię urazić. Każdy z nas ma w swoim organizmie różnego rodzaju kwasy rybonukleinowe, tak zwane RNA biorące udział w syntezie białka. Niektóre z nich, konkretnie nRNA, pełnią charakter informacyjny, inne, jak w przypadku kwasu tRNA, mają charakter przenoszący... — Kretynie! — zawołał z rozpaczą Mietek, waląc się pięścią po głowie. — Przeklęty kretynie! Tego było za wiele. Wstałem i zacząłem się ubierać. — Wolno ci oczywiście uważać mnie za kretyna — oświadczyłem zimno 138 „_ jeśli jednak ja nim jestem, to ty zasługujesz na takie miano podwójnie. — Zgadza się! — oznajmił ponuro Mietek. — To właśnie chciałem powiedzieć. Mówiąc: „kretynie" nie adresowałem tego epitetu do twojej oSoby, lecz do siebie. Zastygłem z jedną nogą w spodniach. - Nie rozumiem — burknąłem — czy mógłbyś wyrażać się jaśniej? Mietek zerwał się i obiegł dwukrotnie pokój, co, zważywszy na panującą w nim ciasnotę, było pomysłem wybitnie poronionym. - Ryby! — wykrzyknął. — Kwas rybc nukleinowy! Dziękuję, że mi pomogłeś! Przyglądałem mu się zaniepokojony. Po wczorajszych, dramatycznych przejściach i źle przespanej nocy nie wyglądał najlepiej. — Masz gorączkę? — zapytałem z troską. — Bo, jak by co, ściągniemy z przychodni pielęgniarkę. Mietek mnie jednak nie słuchał. Skakał po pokoju jak uczestnik dyskoteki. — Wiem, co myślisz — zawołał. — Że dostałem fioła. Nie martw się, to nie to. Po prostu, kiedy zacząłeś się wymądrzać na temat kwasu rybonukleinowego, przypomniałem sobie, gdzie widziałem tamtego rowerzystę. Otóż było to na rybach! Opadła mi szczęka. — Masz osobliwe skojarzenia — bąknąłem. — No, ale niech tam! Gorzej, że wartość twojego odkrycia wydaje się mocno problematyczna. Ryby łowią setki ludzi, na dodatek w różnych miejscach, więc nawet jeśli istotnie widziałeś gdzieś naszego ancymonka z wędką, to i tak wracamy do punktu wyjścia. Przecież nie będziemy na okrągło dyżurowali nad rzeką w nadziei, że raczy się tam zjawić. Mietek pokręcił głową. — Mylisz się — uświadomił mnie. — Ja wiem, gdzie on mieszka.To jest sześć kilometrów stąd, w Piekutach. Ostatnie zabudowania, licząc od szosy; bardzo blisko brzegu. Płynęliśmy wtedy z Danielą kajakiem, wypożyczonym z Ośrodka Sportów Wodnych, i widziałem, jak tamten chłopak zostawił na chwilę wędki, wchodząc właśnie do tego domu. Później, kiedy już zawróciliśmy, mignął nam w obejściu; chyba oporządzał konie. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdybyśmy nie byli z Daną ciekawi, czy udało mu się coś złowić. 139 — Rozumiem... — zmarszczyłem brwi. — To zmienia postać rzeczy. Czy jesteś jednak absolutnie pewien, że masz rację? Przecież wiesz, co to znaczy oskarżyć niewinnego człowieka. Mietek nabrał w płuca powietrza. — Wiem. Dlatego na wszelki wypadek pojedziemy tam od razu. W ten sposób zyskamy stuprocentową pewność. Przecież ty również widziałeś rowerzystę. Jeden z nas może się omylić, dwóch raczej nie... Na przystanku PKS było pustawo, jak się okazało — nie bez powodu. Autobus w kierunku Piekut odjechał bowiem przed dwudziestoma minutami, a następny był dopiero za dwie godziny. — Idziemy! — zadecydował Mietek. — To w końcu zaledwie sześć kilometrów. Spacer dobrze nam zrobi. Nie podzielałem do końca jego opinii, uznałem jednak, że nie ma innego wyjścia. Co gorsza, po drodze naszły mnie pewne wątpliwości. — Słuchaj, Mietek — zagaiłem. — Załóżmy, że to jest właśnie ten chłopak, którego szukamy. Co w takim razie zrobimy? Cumbajszpil wzruszył ramionami. — To chyba oczywiste. Pójdziemy na milicję. Potrząsnąłem głową. — Mówiąc szczerze, mnie się to niezbyt podoba. Mam po prostu, jak by to rzec, pewne zastrzeżenie natury etycznej. Mietek aż podskoczył. — Co ty gadasz, Gwidon? — zawołał. — Przecież on spowodował wypadek, w którym o mały włos nie zginęły dwie osoby. Na dodatek zachował się jak tchórz. Zastanów się, chłopie, kogo ty bronisz?! Pomyśl o tej małej; o kierowcy, który, mimo naszego świadectwa, może mieć poważne kłopoty. A gdyby nas w tamtym momencie nie było, co wtedy? Przecież właściciel skody nie miałby żadnego świadka, który potwierdziłby jego wersję. Zostałby skazany za spowodowanie ciężkiego wypadku drogowego, podczas gdy prawdziwy winowajca siedziałby cicho jak mysz pod miotłą. — Wiem — odparłem.— Ja to wszystko wiem. Ale mnie chodzi o coś innego: czy dziennikarz powinien zmieniać się w donosiciela. Wprawdzie i jeden, i drugi zaczyna się na „d", ale już cała reszta ich różni... — Nie rozumiem cię — Cumbajszpil nie ukrywał swojego poirytowania. — Absolutnie się z tobą nie zgadzam. Zresztą nawet jeśli w tym co mówisz 140 tkwi racjonalne jądro, nie możesz zapominać, że my nie jesteśmy prawdziwymi dziennikarzami i długo jeszcze nimi nie będziemy. Po drugie zaś, zgodnie z przepisami, ciąży na nas prawny obowiązek udzielenia upoważnionym do tego organom wszelkich informacji, które mogą się przyczynić do wyjaśnienia sprawy i ustalenia sprawcy przestępstwa. A to, czego dopuścił się nasz rowerzysta stanowi oczywiste przestępstwo. Nie mówię już o samej kraksie, której przyczyną była rażąca lekkomyślność i nie przestrzeganie reguł kodeksu drogowego. To jeszcze można od biedy zrozumieć. Ale ucieczkę z miejsca wypadku, pozostawienie ofiar na pastwę losu? Nie, kolego, takiego zachowania usprawiedliwić nie wolno. Właśnie z punktu widzenia etyki. — Dobrze — ustąpiłem. — Chcę ci w takim razie zaproponować pewien kompromis. Spróbujmy nakłonić tego chłopaka, żeby na milicję zgłosił się sam. Jeśli nie uczyni tego w przeciągu dwóch dni, nie pozostanie nam nic innego, jak go wyręczyć. No co, zgoda? — Jak chcesz — odparł Mietek, w którego głosie nie wyczułem jednak entuzjazmu. Po niespełna godzinie dotarliśmy do Piekut. — Tędy — Cumbajszpil poprowadził mnie ścieżką, biegnącą wzdłuż rzeki. Wkrótce ujrzeliśmy niewielką łąkę, okoloną z trzech stron zabudowaniami. — To tam — wskazał ręką. Podeszliśmy bliżej. Na podwórzu, które oddzielał od reszty terenu rozsypujący się płot, rąbał drzewo krępy, wysportowany chłopak. Stał do nas plecami. Kiedy odwrócił się, zobaczyłem jego twarz. — Masz jeszcze jakieś wątpliwości? — szepnął Mietek. Nie miałem. To był nasz rowerzysta. — Szukacie czegoś? — zapytał. Miał chyba nie więcej niż szesnaście lat. Nie mógł nas poznać, gdyż wówczas, na ulicy, wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. — Chcieliśmy porozmawiać — powiedział Cumbajszpil. A po chwili milczenia dodał: — O wczorajszym wypadku. Jego twarz zmieniła się. - O jakim wypadku? — zapytał. — Nie wiem, o co chodzi. Musieliście mnie z kimś pomylić. - Daj spokój — wtrąciłem. — Byliśmy naocznymi świadkami tej 141 kraksy. Widzieliśmy cię dokładnie, o pomyłce nie ma mowy. Nie przyszło nam tylko do głowy, że zabraknie ci odwagi i uciekniesz. Słuchał nas ze ściągniętymi brwiami, taksując uważnie wzrokiem Najwyraźniej oceniał sytuację. — Dobra — odezwał się wreszcie, ważąc każde słowo. — Załóżmy, że to byłem rzeczywiście ja. Czego ode mnie chcecie? Mogę wam dać pieniądze ale nie liczcie na większą sumę. Nie jestem, niestety, Rotszyldem, pozostaję na utrzymaniu starych — zaśmiał się nerwowo. Zerknąłem na Cumbajszpila. Wyglądał jakby za chwilę miał go trafić szlag. — Przyjacielu — powiedziałem — czy ty naprawdę uważasz, że przy. szliśmy tu po to, by cię szantażować? Wyciągać ci z kieszeni w zamian za milczenie jakieś nędzne pieniądze? Odpowiedz mi na jedno pytanie: czy nie masz wyrzutów sumienia po tym, co zrobiłeś? Żadnych? Naprawdę żadnych? Milczał niepewnie. — O co wam chodzi? — odezwał się wreszcie. — Przecież nie zrobiłem tego umyślnie. — Czy wiesz — Mietek mówił tak cicho, iż ledwie słyszałem jego głos — że niewiele brakowało, by ten kierowca zabił dziecko? Gwałtownie zaprzeczył. — Nie wiedziałem — wybąkał. — To było widocznie już po tym, jak uniknęliśmy zderzenia. — Zgadza się — potwierdziłem. — Tyle tylko, że gdyby nie gwałtowne hamowanie samochodu i nagły skręt kierownicy, to właśnie ty, a nie tamta mała, leżałbyś teraz w szpitalu. W najlepszym przypadku, bo mogło być jeszcze gorzej... Splótł nerwowo ręce. Znowu zapadła cisza. — Co... jej jest? — zapytał wreszcie. — Nie martw się, na szczęście wyjdzie z tego. Ma złamany obojczyk i wstrząs mózgu. Facet też się wygrzebał. Auto jest wprawdzie rozbite, ale jemu samemu, poza niewielkimi obrażeniami, nic się nie stało. Znów nastąpiła pauza. Dobrze wiedział, na co czekamy. Co... za to grozi? — wykrztusił. — Trudno powiedzieć. Na pewno zabiorą ci kartę rowerową, to chyba 142 jasne. A poza tym...? Do poprawczaka raczej cię nie wsadzą, przecież to b\ t tylko wypadek. Ale musisz tam iść sam i wszystko opowiedzieć. W jego oczach dostrzegłem strach. — Boję się — oznajmił bezradnie. — Rozumiem cię — Mietek Cumbajszpil uśmiechnął się z goryczą. — Każdy z nas by się tego bał... Skoro jednak miałeś odwagę uciec, musisz się zdobyć na odwagę, by tam wrócić. Innego wyjścia nie ma. Rozważał coś w myślach. — No tak — przyznał ze złością. — Rzeczywiście nie mam innego wyjścia. Przecież nawet, jeśli tam nie pójdę, to i tak mnie wydacie. Zagryzłem wargi. Mogliśmy sobie darować całe te rekolekcje. Z wyrazu jego twarzy zorientowałem się, że kompletnie niczego nie zrozumiał. Z równym powodzeniem można było przemawiać do obrazu. — No, dobra — przeciął zdecydowanie ciszę Mietek. — Za dwadzieścia minut jest autobus do Sennik. Albo z nami pojedziesz, albo... W jego głosie wyczułem twardy ton. Piekielnie twardy. Tamten go również musiał słyszeć, bo przestał się wahać. — Przyparliście mnie do muru — powiedział z goryczą. Był cały czas skoncentrowany wyłącznie na sobie. Nic z tego, co dotąd mówiliśmy, do niego nie dotarło, poza zyskaniem pewności, że jeśli sam się nie zgłosi, prawda i tak wyjdzie na jaw. Długo siedzieliśmy z Mietkiem przed budynkiem Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Sennikach. Wyszedł stamtąd po dwóch godzinach. Na jego obliczu pojawił się grymas złości. Omijając nas dalekim łukiem, splunął ostentacyjnie i poszedł bez słowa w swoją stronę. Miło ci? — zapytałem Cumbajszpila. — Jesteś z siebie zadowolony? Nie przejmuj się, bywa. Widocznie nie mamy zadatków na Makarenkę. A może myślałeś, że on rzuci ci się z radości na szyję, albo kupi w podzięce bukiet fiołków? Nie odpowiedział. Gorzko przeżuwał przegraną, jaką nam obu zafundował. Bo to, że mimo osiągnięcia celu, przegraliśmy, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. ??? N ^ 30 „. ? 2. 7 o "O — ?- ?< F = o- — 5 U. m 3 3. O X' 0 ?. ? o 'g.* Rj ^•1 •? ?' O N° ? • 5' F 1 z ? 5 Ił 3 2 ? ?? N O o| °" F sn ^ -a : Szliśmy gęsiego ścieżką, którą pokonywałem już tyle razy. Na wysokości przydrożnej kapliczki, gdzie skarpa się obniżała, przystanąłem. Na brzegu pochylała się ku wodzie stara wierzba. Wyglądała tak, jak gdyby jezioro miało ją lada chwila wchłonąć. A przecież, wiedziałem o tym rosła od bardzo dawna i musiała być niemym świadkiem wydarzenia sprzed prawie czterdziestu lat. Ciszę przerwała Giga. — Tu, to znaczy gdzie? — zapytała rzeczowo. — To może być pięćdziesiąt metrów stąd, albo całkiem blisko. Odległość od brzegu nie jest znana. Ani głębokość — dodałem ze skrupulatnością, która ich zbiła z tropu. — O, kurczę —jęknął Mietek. — Z tego, co mówisz, wynika, że trzeba przeszukać co najmniej tysiąc metrów kwadratowych jeziora, jeżeli nie więcej. Jak to sobie wyobrażasz? Wzruszyłem ramionami. — Wyobraźnia nie ma tu nic do rzeczy — oznajmiłem. — Jakby było wiadomo, gdzie to jest, problem mielibyśmy z głowy. W końcu niejedni tu przed nami myszkowali. Usiedliśmy na zwalonym drzewie, które padając przecięło wpół szeroką łachę piasku. — No, dobrze — mruknął Dandys. — Czy możesz nam teraz wszystko dokładnie opowiedzieć? Dokładnie opowiedzieć... Od czego zacząć? Chyba od pierwszej po naszym przybyciu do Sennik niedzieli, kiedy wybrałem się z Tomkiem Nieszporkiem nad jezioro, żeby popływać. Rano była piękna, słoneczna pogoda, ale mieliśmy pecha, bo koło południa nagle pojawiły się chmury i lunął deszcz. Wczasowiczów i wędkarzy natychmiast wymiotło. Klnąc i złorzecząc, gonili pospiesznie do samochodów. My, jako niezmotoryzowani, postanowiliśmy schronić się w szopie obok pobliskiej leśniczówki. Nie mieliśmy zresztą wyjścia, gdyż do autobusu PKS był kilometr z okładem. Poza tym liczyliśmy, że po burzy rozpogodzi się i będziemy mieli jeszcze okazję skorzystać z płetw, które Tomek przydźwigał w sportowej torbie. Niestety, niebo zaciągnęło się na dobre i w miarę upływu czasu sytuacja zaczęła wyglądać coraz bardziej beznadziejnie. 146 Właśnie wtedy zauważyliśmy po raz pierwszy jadącego drogą białego mercedesa. — Zobacz — trącił mnie Tomek — z RFN. Dwaj mężczyźni, którzy wysiedli z auta, chwilę medytowali, a później wolnym krokiem udali się w stronę drewnianego pomostu, zwykle okupowanego przez wędkarzy. - Że też chce im się szwendać w taką pogodę. Podejrzewam, że nawet rybom jest mokro — zażartowałem. Tymczasem przybysze wsiedli do łódki i, nie zważając na deszcz, odbili od brzegu. Ku naszemu zaskoczeniu jednak, po wykonaniu kilku ruchów wiosłami, zakręcili na wysokości czoła pomostu i zatrzymali się w odległości trzydziestu metrów od niego. W chwilę później jeden z mężczyzn, ten, który prowadził samochód, zaczął sondować wiosłem grunt, zaznaczając kreską poziom zanurzenia. Drugi wydobył z kieszeni miarkę krawiecką i obliczył wysokość. - Ty! — zainteresował się Nieszporek. — Co oni robią? Głupie pytanie. Ja również chciałbym to wiedzieć. - Może będą nurkowali? — wyraził przypuszczenie Tomek. - Teraz? — pokręciłem głową. — p0 co? Wygląda raczej na to, że oni czegoś szukają. - A szukają, szukają! — usłyszeliśmy z tyłu męski głos. Zobaczyliśmy leśniczego w mokrej pelerynie, który wprowadzał do szopy rower. Podjechał od strony drugiego wejścia, dlatego go nie zauważyliśmy. - Bardzo przepraszamy — bąknąłem —że my tak bez pozwolenia, ale złapała nas burza i... Leśniczy machnął ręką. — W porządku, nic się nie stało. Gorzej, że pogodę mamy z głowy na co najmniej dwa dni. Całe lato jakieś takie rozdeptane — poskarżył się. W tym samym czasie turyści przybili łódką do brzegu i wrócili do samochodu. — Pan ich zna? — zapytałem. Nasz rozmówca wzruszył ramionami. — Trudno powiedzieć, żebym znal — wyjaśnił. — Są tu od tygodnia. Zatrzymali się prywatnie u jednego z gospodarzy, a u mnie tylko wynajęli łódkę. Twierdzą, że łowią ryby, ale coś mi się zdaje, że znowu chodzi o skrzynię. 147 - O skrzynię??! — wytrzeszczył oczy Nieszporek. — Nie znacie tej historii? — zdziwił się leśniczy. — Chodźcie do izby. Napijemy się herbaty, a przy okazji pogadamy. Propozycja była nie do odrzucenia. Kiedy usiedliśmy przy stole, gospodarz zaczął opowiadać. - W 1948 roku zaproponowali mi pracę w tutejszym nadleśnictwie — zaczął. — Mieszkaliśmy wtedy z żoną na Kujawach, niedaleko Włocławka. Przyjechałem, żeby zbadać sytuację. Okolica piękna, dom w niezłym stanie, nie było sensu się zastanawiać. Po miesiącu sprowadziliśmy się tutaj, no i zostaliśmy do dzisiaj. O skrzyni usłyszałem po raz pierwszy w kilka lat później. Kręcili się tu tacy różni, próbowali nurkować. Zainteresowałem się o co chodzi, popytałem wśród ludzi. Okazało się, że podczas wojny w tym domu mieszkał niemiecki leśniczy, który miał dwóch synów. Jeden u nich służył w SS i tylko od czasu do czasu przyjeżdżał na urlopy, drugi natomiast był funkcjonariuszem gestapo w Sennikach. Kiedy w styczniu 1945 roku zbliżał się front, Niemcy zarządzili ewakuację ludności w głąb Rzeszy. W noc poprzedzającą wymarsz leśniczy wraz z synem, tym z gestapo, mieli zatopić w jeziorze skrzynię przywiezioną z miasta. Prawdopodobnie były w niej jakieś dokumenty. Tak utrzymywał kierowca, który prowadził ich samochód. To był Niemiec urodzony w tej okolicy, podobno dość porządny. W zamieszaniu, jakie nastąpiło podczas ewakuacji miasteczka, gdzieś zaginął, ale swoją relacją zdążył się podzielić ze znajomymi, oni zaś przekazali ją innym. Problem w tym, że kierowca nie znał dokładnego miejsca zatopienia skrzyni, gdyż leśniczy z synem załatwili sami sprawę, a on w tym czasie czekał w samochodzie. — W takim razie skąd wiedział, że skrzynia została zatopiona? — zapytałem. — Przecież równie dobrze mogli ją gdzieś zakopać. Leśniczy pokręcił głową. — To raczej mało prawdopodobne — orzekł. — W styczniu czterdziestego piątego roku panowały tu pioruńskie mrozy. Ludzie twierdzą, że temperatury dochodziły nocą do minus dwudziestu stopni. Ziemia była więc zmarznięta na kość. W tej sytuacji łatwiej już wyrąbać przerębel w lodzie, a oni zabrali ze sobą siekiery. — I co? — nie wytrzymał Tomek Nieszporek. — To wszystko? — Prawie — mruknął nasz gospodarz. — Leśniczy z synem uciekli razem 148 z innymi Niemcami i, jak wjechały tu rosyjskie czołgi, już ich nie było. Nie wiadomo czy żyją; po prostu zaginął o nich słuch. Ale ludzie o tej skrzyni uparcie mówili i nawet próbowali ją odnaleźć, jednak bez rezultatu. To jest duże jezioro, na dodatek bardzo niebezpieczne. Kilometr stąd, pośrodku, woda sięga na głębokość osiemnastu metrów. — A pan — zainteresowałem się — nie próbował szukać tej skrzyni na własną rękę? Leśniczy skrzywił się. — Ja w ogóle wątpię, czy ta historia jest prawdziwa — odparł. — Nawet jednak, jeśliby tak było, skrzynię już dawno mógł ktoś wydobyć. W końcu przyjeżdża tu co roku mnóstwo turystów, również z zagranicy, a ja nie mam czasu, żeby pilnować, co kto robi. Jeśli was to bliżej interesuje, wpadnijcie do Walerii Penconek. Pracuje na przejeździe kolejowym niedaleko Czeremchy. Podobno jej siostrzeniec, który przebywał tu na wakacjach kilkanaście lat temu, podczas nurkowania dostrzegł na dnie jakąś skrzynię przysypaną do połowy piaskiem. To było kilkadziesiąt metrów od pomostu, z lewej strony. Opowiadał później o tym znajomym, ale mu nie wierzyli. Inni też nurkowali w tym miejscu i niczego nie znaleźli. Albo więc chłopak wszystko zmyślił, albo skrzynię przysypało na dobre, bo tu jest diabelnie muliste dno. Tak czy inaczej, szukaj wiatru w polu. No, dobra — podniósł się — przepraszam, ale mam robotę. Czeka mnie jeszcze obchód i chcę to załatwić, zanim zacznie znowu lać. — No i co sądzisz? — zagadnął Tomek, kiedy wracaliśmy do Sennik. — Może byś trochę powęszył koło tej sprawy? Bo ja jestem chwilowo obłożony. — Powęszyć... owszem, można — zgodziłem się. — Tyle że szanse na znalezienie czegokolwiek są raczej nikłe. Jeśli nawet kierowca mówił prawdę, od tamtego czasu upłynęło dobre czterdzieści lat. Albo tę skrzynię ktoś już zwinął, albo dawno rozsypała się w wodzie. No i ten muł... — Na twoim miejscu — podpowiedział Nieszporek — zacząłbym od dróżniczki... jak ona się nazywała, Waleria Penconek, tak? Jeśli jej siostrzeniec nie kłamał, mógłby to być jakiś uchwytny ślad. — Dobra myśl — pokiwałem głową. — Ale, Tomciu, buzia w kubeł, dobra? Nikomu ani słowa. Wiesz, o co chodzi. Po co mają ze mnie pokpiwać, jeśli okaże się, że to wszystko lipa. Widziałeś, jak Jaśminek rugnął Pawcia za jego majaczenia w sprawie klasztornych podziemi. 149 — Bądź pewny, że nie puszczę pary z ust — zapewnił Tomek. — Natomiast, gdybyś potrzebował pomocy, możesz na mnie liczyć. Następnego dnia wysiadłem w Czeremsze (chyba tak się to odmienia? — polonistka Makolągwa powinna być ze mnie zadowolona), udając się na poszukiwanie przejazdu kolejowego. Już z daleka zobaczyłem tabliczkę z napisem: ROGATKA USZKODZONA. Niemal w tym samym momencie z budki dróżnika wyszła żwawa, tęga niewiasta. Na mój widok ucieszyła się. — Pozwól no, kawalerze — zawołała. — Trzeba opuścić szlabany, bo za parę minut będzie jechał osobowy z Torunia. Razem szybciej nam pójdzie. Szlaban, który przypadł mi w udziale, na szczęście był uniesiony niezbyt wysoko. Mimo to nie bez trudu ściągnąłem go w dół, zamykając przejazd. Natomiast Waleria Penconek wprawiła mnie w niekłamany podziw. Zbliżając się do szlabanu po przeciwnej stronie przejazdu, splunęła w ręce niczym sztangista przygotowujący się do decydującego boju w rwaniu, po czym wykonała imponujący wyskok w powietrzu, wieszając się na poprzecznym spojeniu belki. Pod ciężarem Walerii Penconek szlaban zajęczał głucho i opadł z chrzęstem na ziemię. — Uff — powiedziała zasapana dróżniczka — sam widzisz, jaką mi tu fundują gimnastykę. Muszę tak skakać codziennie dziesięć razy, a jak puszczą składy towarowe, to jeszcze dużo częściej. Dzwoniłam do dyrekcji, żeby naprawili tę rogatkę, ale mają przyjechać dopiero w przyszłym tygodniu. Wbiegła truchtem do budki, by po chwili pojawić się ponownie z chorągiewką w ręku. — Zawiążemy komitet powitalny — zapowiedziała. — Następny pociąg jest dopiero za dwie godziny, więc zdążę przez ten czas oszamać drugie śniadanie. Gdzie??! — wrzasnęła do rowerzysty, który usiłował przemknąć przez przejazd, omijając łukiem zamknięty szlaban. — Ja ci dam! — pogroziła mu kułakiem. Nie upłynęły trzy minuty, jak przed naszymi oczami przetoczył się pociąg. Po jego przejeździe ponownie unieśliśmy z Walerią Penconek oba szlabany. Podczas gdy ja, wykonując przydzielone mi zadanie, ciężko dyszałem, dróżniczka sprawiała wrażenie odprężonej i wypoczętej. — Pani ma świetną kondycję — zauważyłem nie bez zazdrości. Niewiasta pokraśniała z zadowolenia. 150 __ To kwestia odpowiedniej zaprawy fizycznej — zapewniła. — Musisz wiedzieć, że przez piętnaście lat występowałam w zespole pieśni i tańca , Czeremchy. Jak odstawialiśmy oberka i w którymś momencie wszyscy tancerze unosili dziewczęta do góry, ze mną było dokładnie odwrotnie: to ja dźwigałam mojego fatyganta, nieraz na jednej ręce. Choreograf strasznie się z tego powodu ciskał, ale potem dał spokój. Nie przez przypadek otrzymałam pseudonim artystyczny Rzepa. Dziś, no cóż... — zasępiła się. _ Człowiek jest starszy i gdzie mu do tańca. Ale ty coś ode mnie chcesz, prawda? — zainteresowała się widząc, że nie odchodzę. Wlazłem za nią do środka. Ciasną izdebkę wypełniała przykryta kocem kozetka oraz stół, na którym dostrzegłem służbowy telefon, radio tranzystorowe i kubek z nie dopitą herbatą. — Może jesteś głodny? — zatroszczyła się Waleria Penconek. — Mogę cie poczęstować salcesonem, który kupił wczoraj mój stary. Mówię ci, pyszności. Odwinęła z nabożeństwem zatłuszczony papier i odkroiła pokaźny plaster wędliny. — Bardzo dziękuję — odchrząknąłem. — Jestem właśnie po śniadaniu. Dróżniczka nie wydawała się zmartwiona moją odmową. — Jak chcesz — odparła obojętnie, przełykając zręcznie salceson. — Ja tam muszę oszamać swoją porcję kalorii, bo inaczej jestem nie do życia. No więc, o co chodzi? Zapytałem o jej siostrzeńca. — Józio? — rozpromieniła się. — To ty go znasz? Po czym, nie czekając na odpowiedź, pochwaliła się, że Józio niedawno skończył politechnikę i został programistą maszyn cyfrowych. Aktualnie przebywa we Francji na stypendium naukowym. Do Polski wróci za rok. Józia miałem więc z głowy. Właściwie należało się tego spodziewać. Od czasu, gdy jako beztroski fąfel bobrował w jeziorze, upłynęło kilkanaście lat. Zagadnąłem o skrzynię. Waleria Penconek ożywiła się. — Pamiętam — potwierdziła. — A jakże, pamiętam. Józio wtedy przyjechał do nas na letnisko. Jak raz skończył siódmą klasę. On bardzo dobrze pływał, występował nawet w reprezentacji szkoły w stylu dowolnym. Zdobył drugie miejsce w spartakiadzie szkolnych kół sportowych, a poza tym... 151 vVie pani — wtrąciłem nieśmiało - mnie chodzi o tę skrzynię... j Waleria Penconek spojrzała na mnie nieprzychylnie. - Widzę, że sukcesy sportowe mojego siostrzeńca niezbyt cię interesują — oświadczyła z urazą. — Trudno, każdy ciągnie w swoją stronę. No, więc Józio rzeczywiście widział tę skrzynię. On nigdy nie kłamał, to było bardzo prawdomówne dziecko. — Ale gdzie... w którym miejscu? — usiłowałem dowiedzieć się czegoś bliższego. Dróżniczka wzruszyła ramionami. — Gadał, że jakieś czterdzieści metrów od pomostu, ale nie pamiętam już, w którą stronę. Miał wtedy te... okulary do nurkowania pod wodą, więc wiedział, co mówi. Twierdził, że tam było jakieś pięć metrów głębokości. Następnego dnia wzięli z kolegami sprzęt i poszli po raz drugi, ale w noejf byt wiatr i jezioro silnie falowało. A jak woda faluje, nanosi muł, tak, że niczego już nie znaleźli. Rozmowa była skończona. Wspaniale zapowiadająca się reporterska przygoda również. Ku mojemu jednak zaskoczeniu redaktor Jaśminek, któremu zrelacjonowałem wieczorem całą historię, nie był takim pesymistą. - Coś ci, chłopcze, doradzę — oznajmił. — Przejedź się do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Jej przewodniczącym jest sędzia Patyk. To bardzo ciekawy człowiek, znający ten teren jak własną kieszeń. Warto zasięgnąć jego opini. Może słyszał coś o tej sprawie? Jutro talj zadzwonię i umówię cię z nim. Niestety sędzia Patyk wyjechał właśnie na sympozjum do Warszawy i mógł mnie przyjąć dopiero po trzech dniach. Przez ten czas — przypominam dla porządku — zdążyłem załatwić z Danielą Czombego oraz wspólnie z Gigą i Bogdanem Rowerowym zaliczyć wielki mecz, który w ostatecznym rozrachunku przekształcił się w wielką aferę. Sędzia Patyk okazał się starszym, sympatycznym mężczyzną. Uważnie wysłuchał mojej relacji. — Coś mi się na ten temat obiło o uszy — przyznał. — Mówiąc jednak szczerze, nie zajmowałem się tą sprawą. Cóż, brak czasu — wymownym gestem wskazał sterty akt, zalegające biurko i regały. — Razem z kolegą, sędzią Podlasem, pracujemy w Komisji społecznie, poza naszymi normalnymi obowiązkami. Po prostu dokumentujemy najważniejsze dla regionu fakty z okresu okupacji. To konieczne, gdyż ciągle jeszcze wiele spraw czeka na wyjaśnienie. Przed pięciu laty na przykład otrzymaliśmy sygnał o 152 ?: zbiorowej egzekucji, jakiej Niemcy mieli dokonać w lesie niedaleko. Piekut. \ Rozstrzelano wówczas czterech Polaków. Zarządziliśmy ekshumację i okazało się, że informacja była prawdziwa. Tam teraz stoi pamiątkowa tablica, ' którą opiekują się harcerze. Prawdopodobnie chodzi o jedną z wielu zbrodni popełnionych przez tutejsze gestapo, choć starsi mieszkańcy twierdzą, że egzekucji dokonali SS-mani. Zamyślił się. — Zatopienie skrzyni z dokumentami nie jest całkiem nieprawdopodobne — stwierdził wreszcie. — W styczniu czterdziestego piątego front następował bardzo szybko... Po zajęciu w Sennikach budynków, w których mieściło się gestapo i inne urzędy niemieckie, okazało się, że większość dokumentów zginęła. Przypuszczam, że hitlerowcy je wywieźli, ale niewykluczone, że zdecydowali się na inne rozwiązanie. Mogli na przykład obawiać się zbombardowania konwoju i w tej sytuacji woleli nie ryzykować. Żeby jednak przedsięwziąć akcję poszukiwawczą, musielibyśmy przynajmniej w przybliżeniu znać miejsce ukrycia skrzyni. Trudno działać po omacku. To jezioro jest bardzo rozległe, a koszt pracy nurków wysoki. W 1967 roku korzystaliśmy z ich pomocy przy zlokalizowaniu wraku niemieckiej ciężarówki, która utonęła podczas przeprawy przez rzekę; czterdzieści kilometrów stąd. Podejrzewaliśmy, że mogła wieźć coś ciekawego z naszego punktu widzenia. Niestety, czas zrobił swoje i ładunek uległ całkowitemu zniszczeniu. Zapytałem sędziego Patyka, jak nazywa! się syn leśniczego pracujący w gestapo. — Z tego, co wiemy, nosił nazwisko Berger i był zastępcą szefa Geheime Staatspolizei w Sennikach. Uciekł na krótko przed zajęciem miejscowości przez wojska radzieckie. Podobno przed kilku laty ktoś go widział na ulicy w Dortmundzie, ale to nic pewnego. Po tak długim czasie bardzo trudno rozpoznać człowieka. Wtedy, w czterdziestym piątym, miał trzydzieści pięć lat. Dziś to już stary mężczyzna. Opowiedziałem sędziemu o turystach z RFN, których zaobserwowaliśmy z Tomkiem Nieszporkiem. Nie wydawał się zaskoczony tą informacją. — Ciągle się tu kręcą — pokiwał głową. — Mamy z nimi sporo kłopotów. Zdarza się na przykład, że nachodzą ludzi w ich obejściach, oferując pieniędze w zamian za utrzymanie gospodarstwa w dobrym stanie. Twierdzą, że kiedyś wrócą w te strony. Niewykluczone, że ci dwaj, których 153 widzieliście, również przyjechali odwiedzić rodzinne zakątki. Tego nie możemy im zabronić, chyba że zaczną się niewłaściwie zachowywać. Następnego dnia po rozmowie z sędzią Patykiem pojechałem nad jezioro. Postanowiłem je obejść, by zorientować się w szczególnej topografii terenu. Nie było to przedsięwzięcie łatwe. Sądząc bowiem z czasu, jaki zabrało mi pokonanie całej linii brzegowej (blisko dwie godziny), obwód zbiornika wodnego liczył dobrych dziesięć kilometrów. Co gorsza, na jednym z krańców jezioro przechodziło w bagno i po to, żeby dostać się na drugą stronę musiałem skakać z kępy na kępę jak, za przeproszeniem, czapla, co zresztą i tak nie uchroniło mnie przed przemoczeniem nóg. Pożytek z tej eskapady był wszelako bezsporny, gdyż dzięki niej udało mi się sporządzić dokładny plan sytuacyjny terenu. Kiedy skończyłem swoją mazaninę, siedząc okrakiem na pomoście, z wolna zmierzchało. Wyznaczając obszar poszukiwań uznałem, że jego szerokość, mierzoną równolegle do linii brzegowej, trzeba zwiększyć co najmniej do pięćdziesięciu metrów. Szacunek Józia, siostrzeńca Walerii Penconek, mógł być bowiem nieprecyzyjny. Natomiast na temat ewentualnej długości odcinka brakowało w ogóle jakichkolwiek danych. Niewątpliwie miejsce zatopienia skrzyni nie mogło znajdować się zbyt blisko brzegu. Sęk w tym, że już w odległości czterech do pięciu metrów zaczynała się głęboka woda. Pomost zaś — zmierzyłem — liczył dokładnie pięć metrów. Westchnąłem. Zakładając nawet, że udałoby się ściągnąć nurków, nie była to z pewnością robota dla jednego człowieka. Koszty potencjalnej operacji musiałyby zatem wzrosnąć, bez najmniejszej gwarancji, że poszukiwania zostaną uwieńczone sukcesem. Doszedłem do wniosku, że na razie nic nie wymyślę i postanowiłem udać się w kierunku Czeremchy, by zdążyć na przedostatni autobus (ostatni często wypadał z kursu). Ponieważ było mało czasu, obrałem drogę na skróty — przez zarośla. Właśnie wtedy na horyzoncie pojawiły się światła nadjeżdżającego od strony Czeremchy samochodu. Początkowo podejrzewałem, że to znowu szwendają się po okolicy „moi" Niemcy. Sądząc jednak z reflektorów, w żadnym razie nie mógł to być mercedes. Kiedy pojazd zbliżył się, bez trudu rozpoznałem w nim malucha. Jego kierowca zaparkował wóz na poboczu piaszczystej drogi, a następnie zszedł na brzeg i zepchnął do wody jedną z łodzi. W momencie, gdy mnie mijał, odniosłem wrażenie, że nieznajomy niesie ze sobą jakiś podłużny 154 przedmiot oraz zwój lin czy też kabli. Niestety, szedł tak szybko, że nie zdążyłem potwierdzić swojej obserwacji. Kiedy zaś dopadłem do brzegu, {ódź rozpłynęła się w mroku. Miałem wielką ochotę, by zaczekać na powrót tajemniczego osobnika. Oznaczało to jednak spędzenie nocy nad jeziorem, gdyż nie zdążyłbym już na autobus, a drałowanie kilkanaście kilometrów do Sennik bynajmniej mi się I „je uśmiechało. Zapisałem więc jedynie numer fiata i pognałem do I przystanku PKS. Miałem szczęście — kierowca właśnie zapalał motor. Nazajutrz opowiedziałem Nieszporkowi wieczorną przygodę. Pokręcił głową. — Albo ty, Gwidon, masz bujną wyobraźnię, albo tam rzeczywiście panuje nadzwyczajny i niczym nie uzasadniony ruch — orzekł. — Moim zdaniem powinieneś sprawdzić, kim jest właściciel tego malucha. — No wiesz — bąknąłem rozczarowany— dziękuję ci za taką radę. p0 to, żeby ustalić adres kierowcy, musiałbym ganiać jak głupi po okolicy, a gdy w końcu samochód wpadłby mi powtórnie w oko, ścigać się z nim per pedes. Wybacz, ale wolę postać. Nieszporek odchrząknął z urazą. — Z przykrością stwierdzam, że masz stosunkowo mizerną wyobraźnię — zauważył. — Pokaż mi ten numer. Tak myślałem, Senniki. Cóż prostszego jak pójść do urzędu miasta i w referacie komunikacji podać te dane z prośbą, żeby odszukali w ewidencji właściciela? Możesz powiedzieć, że facet zostawił coś na parkingu i chcesz mu oddać zgubę. Zresztą, pójdę z tobą, chwilowo nie mam nic do roboty. Pomysł Tomka wypalił w stu procentach. Panienka w urzędzie po wyniszczeniu sprawy zgodziła się nam pomóc. — Zaraz sprawdzimy — obiecała. — Jaki to numer? Podałem cyfry. Słysząc je, urzędniczka zrezygnowała z grzebania w kartotece. — Trzeba było powiedzieć od razu — oznajmiła. — To wóz pana Machejko. Ma sklep z parasolami, druga ulica w prawo za kościołem. Zastaniecie go o tej porze, bo pawilon jest otwarty od jedenastej. — Do diabła — mruknąłem, kiedy wyszliśmy na ulicę. — Czego ten parasolnik tam szukał? — Może chciał się po prostu zrelaksować? — podsunął Tomek. Obruszyłem się. 155 1 Sam nie wierzysz w to, co mówisz — zgromiłem go. — Lazł z jakimi linami, przecież widziałem. Poza tym, gdyby chciał się zrelaksować wybrałby sobie bardziej odpowiednią porę niż późny wieczór. On najwyra^ niej nie chciał, żeby go ktoś zobaczył. Nie mówię już o tym, że z Sennik jesi znacznie bliżej do Piekut. Tymczasem facet objechał całe jezioro, żeK. znaleźć się właśnie po drugiej stronie. Dlaczego akurat tam? — Trzeba zebrać o parasolniku informacje — zdecydował Tomek - Zobaczymy, gdzie to jest. Na ulicy Postępu pod numerem siedemnastym dostrzegliśmy pawilon rzemieślniczy, który przyozdabiały dwa szyldy. Na jednym z nich widniało GALANTERIA SKÓRZANA — CZYNNE OD GODZ. 11.00 DO 19.00 na drugim zaś figurował napis: WINCENTY MACHEJK.O. WYRÓB I NAPRAWA PARASOLI. Z tyłu budynku parkował mały, jasny fiat. — Ten? — zapytał Nieszporek. Potwierdziłem skinieniem głowy. — Wejdźmy do środka — zaproponował Tomek. — Zorientujemy się, co jest grane. — Słuchaj... — zawahałem się, ale było już za późno, gdyż Nieszporek sprężystym krokiem podszedł do drzwi wejściowych, naciskając klamkę. W pomieszczeniu nie było nikogo, natomiast na zapleczu usłyszeliśmy jakieś szuranie i stukanie. Głośno odchrząknęliśmy i zza zasłony wyjrzał drab o przekrwionych oczach i przerzedzonej czuprynie. — Słucham — powiedział bez większych oznak sympatii. — Chcieliśmy kupić parasol — oświadczył Tomek. — Czy mógłby pan nam coś polecić? Parasolnik uśmiechnął się i dałbym głowę, że był to uśmiech nieszczery. — Bardzo proszę — odparł uprzejmie. — Dysponuję bogatym asortymentem parasoli w różnych fasonach i kolorach. A koledzy jaki sobie życzą: męski, damski, dziecinny, czy młodzieżowy? Nieszporek milczał, najwyraźniej stropiony oszałamiającą rozległością oferty. — Chciałbym nabyć parasol rodzinny — wykrztusił wreszcie. — Rodzinny? — Parasolnik oniemiał. Na szczęście Nieszporek odzyskał już rezon. — Widzi pan— oznajmił poufale — kolega (tu wskazał na mnie) ma bardzo dużą rodzinę. Ojciec, matka, dwie siostry, brat i jeszcze babcia na dodatek. Oni chodzą w niedzielę na wspólne spacery i jak pada deszcz 156 powstają problemy, ponieważ skromnie zarabiających ludzi nie stać na «ikup siedmiu parasoli. Zresztą spacer typu: „Każdy sobie parasolem skrobie" wpływa dezintegrująco na rodzinę. Wszystko to było całkiem zgrabnie wymyślone. Nie podobało mi się tylko, że Nieszporek z taką swadą buszuje w konarach mojego familijnego drzewa, dopisując mi w życiorysie drugą siostrę, brata i na dodatek jeszcze babcię. Mógł to wcześniej ze mną uzgodnić. Tymczasem parasolnik przyglądał nam się z namysłem. — Rozumiem — powiedział — chodzi o duży parasol. Bardzo duży, nieprawdaż? — Tak jest — potwierdził Tomek. — Największy, jaki pan ma. Parasolnik zlustrował uważnie zawartość półek. — Może ten? — Wziął do ręki jeden z parasoli, istotnie imponujących rozmiarów. — Kosztuje tylko tysiąc siedemset pięćdziesiąt złotych. Nieszporek obejrzał towar bez entuzjazmu. — Niestety, za mały — orzekł. — Zapomniałem dodać, że kolega ma jeszcze wuja- kombatanta, który również chciałby skorzystać z rodzinnego parasola. — Rozumiem — zgodził się parasolnik ze skwapliwością, która wydała mi się podejrzana. — To oczywiste, że wuja nie można wystawić na deszcz. Mówiąc to, starannie składał pokazany przed chwilą parasol. Coś mnie nagle tknęło — niestety, za późno. Nim bowiem zdołałem ostrzec Tomka, drab chwycił krzepko rączkę parasola i z całej siły wyrżnął nim Nieszporka. - Łotry!! — zawołał rozwścieczony. — Co wy tu sobie kpiny ze mnie urządzacie?! Won!! — Zamachnął się po raz drugi, usiłując tym razem dosięgnąć mnie. Ponieważ jednak byłem na tę niespodziankę przygotowany, uskoczyłem w bok, wskutek czego parasol uderzył w stojak z parasolami, przewracając go na podłogę. - Chodu!! — krzyknął Tomek. Wybiegliśmy ze sklepu. Ścigał nas wrzask właściciela, usiłującego wydobyć się spod stosu parasolek, które go przysypały. Niemal w tym samym momencie w perspektywie ulicy pojawił się biały mercedes z dwoma nieznajomymi (a właściwie już poniekąd znajomymi) Niemcami. — Stój — rzuciłem do Tomka, który rwał do przodu z taką gorliwością, jak gdyby uskrzydliło go hasło: „Sportowcy wiejscy na start". Zareagował dopiero za drugim razem. 157 — Co jest? — wydyszał. — Na co czekasz? Chcesz, żeby ten lob, wygarbował nam skórę? Grzebnął mnie tak, że mi świeczki stanęły w oczach — poskarżył się, rozcierając łopatkę. — To był twój pomysł — wypomniałem. — Miej pretensje do siebie, te można z człowieka robić balona, zwłaszcza jeśli mamy do czynieni» z ewidentnym t ? p u n i e m. — No, dobra, dobra! — warknął zdenerwowany Nieszporek. — Co ci sje zebrało nagle na rekolekcje? Lepiej stąd spływamy, bo nas jeszcze dopadnie — Nie dopadnie — mruknąłem. — Przynajmniej na razie. Ma w tn chwili ważniejsze zajęcie. Nieszporek pobiegł za moim wzrokiem, dopiero teraz dostrzegając pasażerów mercedesa. Zatrzymali wóz przed sklepem parasolnika i niespie. sznie weszli do środka. — O, rany! — wystękał. — A ci czego tam szukają? — Otóż to — pokiwałem głową. — Czy nie sądzisz, że wszystko zaczyna układać się w klarowną całość? Nieszporek coś wymamrotał. Cios parasolem, jaki zainkasował przed paroma minutami, źle wpłynął na przebieg jego procesów myślowych. — Nie wiem, o czym gadasz — stęknął żałośnie. — Szumi mi w głowie. — Przecież dostałeś po plecach, a nie po głowie — zauważyłem rzeczowo. W spojrzeniu, jakim mnie obrzucił, wyczułem powiew syberyjskiego mrozu. — Szkoda, że nie mam pod ręką żadnego parasola — wyznał. — Mógłbyś przekonać się, czy twoje wnioski są słuszne. Do rzeczy: co z tą klarowną całością? — Są w zmowie, to jasne — oświadczyłem z zimną krwią. — Prawdopodobnie to właśnie parasolnik naprowadził Niemców na ślad skrzyni. — Nie słyszałeś, co mówił leśniczy? Tej skrzyni szukali od wielu lat i nie znaleźli. Może jej wcale nie ma? — Nieszporek najwidoczniej postawił sobie za cel posiać we mnie wątpliwości. Ja jednak byłem coraz bardziej rozgorączkowany. — W skrzyni mogą znajdować się dokumenty obciążające wielu ludzi, dziś powszechnie szanowanych obywateli. Dlatego tak im zależy, żeby je wydobyć. t — No, dobrze, ale dlaczego parasolnik miałl ? szukać skrzyni w nocy? 158 — uparł się Tomek. — Kolego, nie chcę cię martwić, ale to wszystko, niestety, nie trzyma się kupy. Turyści opuszczali właśnie sklep, odprowadzani do drzwi przez właściciela. Jeden ż przybyszy demonstracyjnie rozpostarł trzymany w ręku parasol i zakręcił nim młynka nad głową. Zarżeli z aprobatą, po czym wsiedli do auta i odjechali w stronę rynku. — Widziałeś — powiedziałem znacząco. — To jak z tą kupą? Trzyma się czy nie trzyma? — No i o co chodzi? — westchnął Nieszporek. — Kupili po prostu parasol, czy to takie dziwne? Nam też by się to przydało, bo jak dotąd lato jest, za przeproszeniem, zakichane od deszczu. Uznałem, że Nieszporka trzeba chwilowo spisać na straty. — Czas pokaże — orzekłem — czyje będzie na wierzchu. Na razie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Nie powiem ci jednak jaki, bo na mój gust, zanadto jesteś sceptyczny. Sceptycyzm jest cenny do czasu, później zaczyna się obstrukcj a. Nie mam zamiaru się nią od ciebie zarazić. Rozstaliśmy się chłodno, zaś wieczorem skonstatowałem, że wprawdzie Nieszporek nie zaraził mnie obstrukcją, za to zdążyłem od niego podłapać katar. No tak, nie kijem go — tfu, chciałem powiedzieć: nie parasolem go — to pałką. Wirusa, oczywiście. N X •-* ?? 7? ? ?: ? ?? «^? ?L o" (? ? "< _. g ? ? ^ 43 3 ? ™ ?f •«? ? Z 1 ? ? ? ?? ? •?2. ?" ? Z ? n S" ?' ? ?- ?? ??? ? ? ? ?? ?- *-*• ? * N ? ? ?. ° "? - -. ° ?. ?- N °> .2. ? ? — • 171 • ?' 2 ?. 5 ?! ? ™ « ? ? ? » * ? "? =? ?- ? N ? N > ?? To byt chyba niezły pomysł. Szkoda tylko, że przyszedł mi do głowy tale późno. — Asiu — Figlewiczównę przydybałem w klasztornej prasowalni, gdzie z namaszczeniem miętosiła żelazkiem jakąś kieckę — czy pamiętasz, jak nazywał się radiesteta, o kórym wspomniała w rozmowie z wami magister Hyl-Pieszczachowicz? — Radiosteta? — Aśka wytrzeszczyła ze zdumienia oczy. — Uważaj! — syknąłem. — Spalisz sobie sukienkę. Poza tym mogłabyś opanować podstawowy aparat pojęciowy. Nie radiosteta, a radiesteta, czyli człowiek, który charakteryzuje się szczególną wrażliwością organizmu, pozwalającą odbierać rozmaite subtelne promieniowania, przede wszystkim cieków wodnych oraz innych substancji materialnych. Stąd właśnie wzięła się nazwa radiestezji, która powstała z połączenia dwóch greckich słów: radia — czyli promieni i aestenasthai — odczuwanie. Aśka słuchała mnie z zainteresowaniem. — Aha— powiedziała wreszcie. — Tobie chodzi o tych facetów, którzy szukają różdżką wody? U nas w mieście jest taki jeden. Na prośbę rolniczej spółdzielni produkcyjnej wyznaczał niedawno miejsce pod budowę chlewni. Skrzywiłem się. — Bardzo cię proszę, nie spłycaj zagadnienia, a przede wszystkim nie nazywaj radiestezji różdżkarstwem, bo to niezupełnie to samo. Owszem, radiesteci często posługują się różdżkami, na przykład leszczynowymi albo metalowymi. Bywają jednak i tacy, którzy używają wyłącznie wahadełek, zaś pewne osoby są w stanie odbierać promieniowania, o których mówimy, bez pomocy jakiegokolwiek instrumentu. Ale do rzeczy: pytałem cię o nazwisko zapisane w notatkach z rozmowy z panią prezes. To był Chrząszcz, czy jakoś tak podobnie... — Już wiem — przypomniała sobie Figlewiczówna. — Nie Chrząszcz, tylko Kleszcz. Z tym, że ona nie podała nam jego adresu, a my o to nie pytałyśmy, bo facet nas nie interesował. A po co ci on? Nie było rady. Musiałem wtajemniczyć Aśkę w swoje plany. — Ten Kleszcz — oświadczyłem— może być dla mnie wielką szansą. O ile dobrze rozumiem, taki radiesteta nie tylko bezbłędnie wyznacza cieki wodne, lecz również potrafi zlokalizować ukryte przedmioty. Mówiąc nawiasem, niedawno czytałem w jakimś czasopiśmie, że zatrudniony przez ekipę archeologów radiesteta pomógł im odnaleźć miejsce, w którym 162 zostały zakopane cenne skorupy z X wieku. To była stara osada prasłowiańska i gdyby nie różdżkarz, ci archeolodzy musieliby ryć w ziemi jeszcze dobrych kilka miesięcy. — Wszystko fajnie — powiedziała Aśka — tylko że ja nie mam pojęcia jak znaleźć tego Kleszcza. Podrapałem się w głowę. — Już wiem — mruknąłem. — Jego może znać inspektor Kukułczenko % Urzędu w Sennikach. Kiedy rozmawialiśmy z nim na cmentarzu, przy okazji tej historii z borsukiem, wspomniał, że interesuje się zielarstwem. Skoro tak, niewykluczone, iż nie są mu również obce problemy radiestezji. Chodź, zatelefonujemy do niego. Z aparatu, znajdującego się w kancelarii internatu, wykręciliśmy numer inspektora. Na szczęście zastaliśmy go na miejscu. — Owszem, wiem — odparł po wysłuchaniu mojej prośby. — Chodzi o inżyniera Bazylego Kleszcza. Korzystaliśmy parokrotnie z jego pomocy przy poszukiwaniu osób zaginionych, ze zmiennym zresztą szczęściem. Mieszka w mieście wojewódzkim przy ulicy Muszkieterów osiem łamane przez dwanaście. To jest pierwsza kamienica za mostem. Powinniście go po południu zastać w domu, gdyż od pewnego czasu pracuje nad modelem różdżki ramkowo-trapezowej, podobnej do tej, która używana była w latach 1968—1974 w Związku Radzieckim przez Czelabińskie Przedsiębiorstwo Hydrogeologiczne do wyznaczania miejsc na odwierty. Możecie się powołać na mnie; inżynier Kleszcz z pewnością nie odmówi wam swojej pomocy. Zresztą zaawizuję was, idźcie tam jutro. Następnego dnia około szesnastej zameldowaliśmy się w mieszkaniu Bazylego Kleszcza. Spodziewał się naszej wizyty, gdyż dzwonił już do niego inspektor Kukułczenko. — Ty, popatrz — trąciła mnie Aśka po wejściu do pokoju. Istotnie, było na co popatrzeć. Na ścianie wisiało kilkanaście wahadełek różnej wielkości. Były wśród nich wahadełka z drewna i metalu, z kości słoniowej i górskiego kryształu brązu i miedzi. Tuż obok nich — w drugiej gablocie — spoczywały różdżki od leszczynowej poczynając, a na różdżce dwuręcznej sprężynowej kończąc. Ta ostatnia — jak wynikało z umieszczonego pod spodem podpisu — stanowiła „układ elektroniczny wzmacniający efekt biofizyczny przy niskiej sensybilności". 163 — Widzę, że jesteście trochę oszołomieni — zauważył nasz gospodarz. — Pewnie traktujecie to jako swego rodzaju magię. Otóż musicie wiedzieć że radiestezja nie-mab?;magią nic wspólnego, zaś umiejętnie wykorzystywana przynosi człowiekowi wielkie korzyści. — Czy może pan nam trochę o niej opowiedzieć? — poprosiła Figlewi-czówna. Bazyli Kleszcz usiadł wygodnie w fotelu. — Zacznijmy od tego, że radiestezja jest tak stara, jak stara jest nasza cywilizacja — zaczął. — Wzmianki o niej znajdujemy już w przekazach antycznych. Różdżką i wahadełkiem posługiwali się między innymi starożytni Egipcjanie i Etruskowie, na co wskazują między innymi znaleziska odkryte w grobowcach faraonów. W zbiorach Muzeum w Aleppo we Włoszech znajduje się na przykład figurka kapłana trzymającego w ręku różdżkę. Potrafili się nią również posługiwać Persowie i Medowie, nie mówiąc już o starej cywilizacji chińskiej. Niektórzy zresztą przypuszczają, że właśnie Chiny były kolebką tej sztuki. W Europie natomiast upowszechnili ją starożytni Rzymianie, którzy przy pomocy różdżki i wahadełka znajdywali miejsca, w których należało wiercić studnie. Studnie te niejednokrotnie przetrwały do dziś. Co więcej, radiestetów zatrudniało często wojsko. Towarzyszyli oni na przykład armii Aleksandra Macedońskiego, wyznaczając place pod obozowiska. — Czy każdy może być radiestetą? — zapytała Aśka. Nasz rozmówca wyjaśnił, że, jak się ocenia, właściwości radiestezyjne posiada co czwarty człowiek. Niemniej po pewnym treningu można je w sobie wykształcić. — Warto zarazem uświadomić sobie — dodał — że radiestezja to nie tylko poszukiwanie wody, choć pod tym względem ma ona z pewnością najwięcej do zrobienia. Stwierdzono bowiem, że miejsca, w których przebiegają pod ziemią cieki wodne są bardzo niezdrowe dla człowieka. Mieszkańcy domów, stojących w takiej strefie, często skarżą się na złe samopoczucie i bezsenność, łatwiej też zapadają na różne choroby. — Z czego to właściwie wynika? — postanowiłem przy okazji pogłębić swoją wiedzę. — Skoro twierdzi się, że promieniowanie żył wodnych wywiera niekorzystny wpływ na ludzki organizm, próbuje się chyba badać istotę tego zjawiska? Inżynier Kleszcz skinął głową. 164 — Badania takie są prowadzone, ale jak dotąd, mechanizm promieniowania, o którym mówimy, nie jest do końca poznany. Jedna z hipotez głosi, że w miejscu występowania cieków wodnych dochodzi do powstania strefy o specy ficznych warunkach fizycznych, w której materia ożywiona i nieożywiona zachowują się odmiennie. W takiej strefie procesy „starzenia się" materii postępują w przyspieszonym tempie. Szybciej żółkną liście, topnieje śnieg, rdzewieje stal, kruszeje beton czy cegła. W myśl wspomnianej hipotezy stanowi to rezultat wydzielania się szczególnego rodzaju energii magnetohydrodynamicznej, na którą składają się trzy rodzaje fal: elektromagnetyczne, akustyczne i tak zwane fale quasi — Alfena, przenoszące zaburzenia pola magnetycznego. Wykrywając feralne miejsce oraz precyzyjnie określając jego parametry, możemy uniknąć zlokalizowania tam ludzkich siedzib, budynków mieszkalnych itp. — Mówiąc szczerze — bąknąłem — pierwsze słyszę, żeby ktoś zwracał na to uwagę. Mój ojciec, który pracuje w gospodarce komunalnej, twierdzi, że u nas buduje się po partyzancku; gdzie popadnie. — To prawda — przyznał Bazyli Kleszcz. — Rzeczywistość nie wygląda pod tym względem optymistycznie. W wielu krajach jednak decyzję o lokalizacji obiektu poprzedza właśnie ekspertyza radiestezyjna. Tak dzieje się między innymi w Szwajcarii, RFN, Danii czy USA. U nas ciągle jeszcze decydują o tym indywidualne zapatrywania projektantów. — Czy to prawda — wtrąciłem — że ciekawych obserwacji dostarcza zachowanie się zwierząt? Bazyli Kleszcz uśmiechnął się, — Owszem, występują tu pewne prawidłowości. Wiadomo na przykład, że w strefie występowania cieków wodnych chętnie zakładają swoje kopce mrówki. Miejsca te lubią także szpaki i pszczoły. Natomiast bocian nigdy nie założy gniazda na dachu chaty, pod którą znajduje się woda. Zaobserwowano ponadto, że jeśli budynki gospodarskie zostały postawione na żyle wodnej, krowy dają mniej mleka i spada ich pogłowie. Jako ciekawostkę mogę dodać, że również pies wybiera sobie na legowiska miejsca, w których nie występuje promieniowanie cieku wodnego. Zupełnie odwrotnie niż kot, który je bardzo lubi. — No, dobrze — zmartwiła się Figlewiczówna. — Co jednak robić, jeśli budynki już stoją? Przecież nikt ich nie będzie burzył. — Oczywiście — potwierdził radiesteta. — Wówczas próbuje się prze- 165 eiwdziałać szkodliwemu promieniowaniu wód podziemnych poprzez instalowanie specjalnych ekranów. Niektóre z nich zostały nawet opatentowane. — Wiem, że takie ekrany ma u siebie w domu redaktor Grzędzianka— mruknąłem. — Twierdzi, że od czasu, gdy je kupiła, znacznie lepiej sypia. - Całkiem możliwe — zgodził się Bazyli Kleszcz. Wszystko to było szalenie ciekawe, ale mnie, jak się domyślacie, interesowało w gruncie rzeczy coś innego. — Proszę pana — zapytałem — czy prawdą jest, że doświadczony radiesteta potrafi przy pomocy różdżki lokalizować nie tylko cieki wodne, ale również określone przedmioty? Bazyli Kleszcz ożywił się. — Owszem — odparł — z tym, że to już nieco trudniejsza sprawa. Podstawową rolę odgrywa tu nastawienie mentalne. — Nastawienie? — nastawiłem uszu. — Mentalne? — zdziwiła się nieprzyjemnie Aśka. — Zaraz wyjaśnię, co miałem na myśli. Otóż nastawienie mentalne oznacza nic innego, jak skoncentrowanie się przed rozpoczęciem poszukiwań na konkretnym ich obiekcie. Pozwala to wykluczyć wszystkie pozostałe bodźce oraz ukierunkować podświadomość, inteligencję i zmysły na określone promieniowanie. Z metody tej nierzadko zresztą korzystamy w życiu codziennym. Mówimy na przykład: „muszę się wgryźć w ten problem", „wsłuchać się w muzykę" itp. Chodzi tu o uwrażliwienie własnej percepcji, co umożliwia swoistą wybiórczość informacji. Radiesteta musi zatem wiedzieć, czego szuka, by wykluczyć odbiór innego rodzaju promieniowań, które akurat w tym momencie go nie interesują. Aby jednocześnie uniknąć nieporozumień, chciałbym dodać, że takie nastawienie mentalne nie ma nic wspólnego z zamierzoną sugestią. Trzeba natomiast wiedzieć, co oznacza dla nas ruch różdżki w górę lub w dół, zaś w odniesieniu do wahadełka — oscylacja, wirowanie albo bezwład. Pytania stawiane podczas eksperymentu muszą być przy tym formułowane jasno i jednoznacznie, by równie jasne i jednoznaczne mogły być odpowiedzi na nie. Na przykład: „tak", „nie", „dobrze", „źle", „jest", „nie ma". Jest... nie ma — na to właśnie czekałem. Mimo że wykład Bazylego Kleszcza poświęcony radiestezji był nadzwyczaj ciekawy, uznałem, że pora go przerwać w imię mięsistego konkretu. 166 — Widzi pan — wtrąciłem pospiesznie — sprowadza nas pewna sprawa, • w której, jak sądzę, mógłby pan okazać swoją pomoc. Bazyli Kleszcz uważnie mnie wysłuchał. Kiedy skończyłem, potarł " w zamyśleniu czoło. — Ciekawe — skonstatował — bardzo ciekawe. Nic o tej historii nie słyszałem. To może być szalenie interesujący eksperyment... bardzo dobrze, że wpadliście na ten pomysł. — Ja wpadłem — podkreśliłem z naciskiem. Na szczęście Aśka zdawała się być daleka od lansowania hasła: „Zabiliśmy Bohuna". Tymczasem radiesteta podszedł do biurka i wydobył z szuflady mapę województwa. Odszukaliśmy na niej nasze jezioro. — To jest gdzieś tutaj — wskazałem palcem — ale dokładnego miejsca nie znamy. Gdyby udało się je ustalić przy pomocy tych... no, metod radiestezyjnych, można by zaryzykować akcję. Radiesteta wpatrywał się pilnie w mapę. — Zastanawiające... — rzucił podniecony — zastanawiające... Jedziemy! — zadecydował nagle. — Zaczekajcie chwilę, zabiorę tylko ze sobą swoje instrumentarium. Na instrumentarium inżyniera Kleszcza złożyły się trzy różnej wielkości wahadełka oraz dwie różdżki. Cały ten sprzęt zapakował do teczki. — Weźcie również papier i coś do pisania — polecił. — Sporządzimy dokładny plan tego miejsca. — Ja już go mam — oznajmiłem z wyższością. — Proszę, oto on. Inżynier Kleszcz rzucił okiem na kartkę papieru z naniesionymi na niej danymi. — Bardzo dobrze — ucieszył się. — Widzę, że pomyśleliście o wszystkim. Znowu użył liczby mnogiej, co mnie nieco ubodło, ale na dyskusje nie było czasu. Po kilku minutach siedzieliśmy już w syrence radiestety, zdążając w kierunku Sennik. Niestety pojazd, którym posługiwał się pan Kleszcz, trudno było zaliczyć do generacji samochodów wyścigowych. Przy zawrotnej szybkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, jaką w pewnym momencie usiłował rozwinąć kierowca, syrenka zajęczała tak przeraźliwie, że nie pozostało nic innego, jak zwolnić tempo. Co gorsza, rozsiewaliśmy wokół siebie potężne chmury spalin. Nie ulegało wątpliwości, że ogólnokrajowe przedsięwzięcia 167 na rzecz ochrony środowiska należało rozpocząć od wyeliminowania z ruchu kołowego auta Bazylego Kleszcza. — Jak to dobrze — szepnąłem do Figlewiczówny, gdy już gramoliliśmy się z samochodu — że mój stary zrezygnował z pomysłu odkupienia syrenki od znajomego. Zapożyczyłby się tylko po uszy, a sąsiedzi by nas z pewnością wyklęli. Podeszliśmy w stronę pomostu. Na szczęście przesiadujących tu godzinami wędkarzy gdzieś wymiotło. W przeciwnym razie wzbudzilibyśmy sensację, której należało uniknąć. Pokazałem inżynierowi Kleszczowi ewentualny rejon zatopienia skrzyni, a ściślej mówiąc, strefę, w której miał ją widzieć przed kilkunastu laty siostrzeniec Walerii Penconek. — Rozumiem — mruknął radiesteta. — A teraz mam do was pewną prośbę. Zostawcie mnie na jakiś czas samego. Najlepiej idźcie na spacer i wróćcie tu za godzinę. Muszę mieć maksymalne warunki do koncentracji, a wasza obecność by mi przeszkadzała. Zgoda? Nie powiem, żeby propozycja inżyniera Kleszcza przypadła nam do gustu. Co było jednak robić? Odeszliśmy z ociąganiem, by już po kwadransie zawrócić. Ciekawość okazała się silniejsza. — Mamy jeszcze czas — przypomniała Aśka. — Nie wypada łamać umowy. Odchrząknąłem niedbale. — Oczywiście — przytaknąłem skwapliwie. — Kto mówi o jej łamaniu? Po prostu wejdziemy w krzaki i podpatrzymy dyskretnie naszego przyjaciela tak, żeby niczego nie dostrzegł. Ostatecznie nam też się coś od życia należy. Figlewiczówna próbowała się jeszcze targować, ale ją również zżerała ciekawość. Omijając dalekim łukiem łachę piasku, weszliśmy w zarośla, ostrożnie zbliżając się ku brzegowi. Wyciągnąłem szyję jak żyrafa, ale w okolicy pomostu nikogo nie dostrzegłem. — Widzisz go? — zachrypiałem do Aśki, która włazła na pień drzewa, dzięki czemu zapewniła sobie dogodniejsze pole obserwacji. Pokręciła głową. — Jak to? — zirytowałem się. Nie zważając już na pozory, wylazłem z kryjówki i pokonałem kłusem mini-plażę. Niestety po Bazylim Kleszczu zaginął wszelki ślad. 168 — Nic nie rozumiem — wyjąkałem zdenerwowany. — Co się z nim stało? Przedzierając się przez krzaki, pobiegliśmy w przeciwnym kierunku. — Psst! — przytrzymała mnie za rękaw Figlewiczówna. Stanąłem jak wryty. Niewiele brakowało, a wpakowalibyśmy się na naszego znajomego, który stał na brzegu z różdżką, uważnie obserwując jej ruchy. — Co on robi? -1- osłupiałem. — To chyba jasne, bada teren — Aśka nie pojęła przyczyn mojego zdziwienia. Zamachałem podniecony rękami. — Przecież to jest sto metrów od miejsca, które pokazałem. Coś mu się widocznie pokręciło. Uznałem, że nasza interwencja jest już nie tylko potrzebna, ale wręcz konieczna. — Panie radiesteto! — zawołałem. — Pan pomylił topografię. Spojrzałam nas bez zainteresowania. Był pochłonięty bez reszty drganiami trzymanej w rękach różdżki. Raz po raz wychylała się w dół. — Niczego nie pomyliłem — mruknął. — Skrzynia prawdopodobnie znajduje się gdzieś tutaj. Powtórzyłem eksperyment trzykrotnie, uzyskując identyczne wyniki. — Tutaj? — nie kryłem swojego sceptycyzmu. — Przecież mówiłem panu, że ten chłopiec widział ją znacznie bliżej pomostu. Bazyli Kleszcz wzruszył ramionami. — Tam nic nie ma — oświadczył stanowczo. — Być może nurkujący źle ocenił odległość. Właśnie dlatego postanowiłem iść wzdłuż linii brzegowej, obserwując jak zachowuje się różdżka. Zareagowała w tym miejscu... — To bardzo daleko — bąknąłem zbity z tropu. — Czy pan jest pewny swojego odczytu? Radiesteta przysiadł na pniu drzewa. — Stuprocentowej pewności nigdy nie ma — wyjaśnił. — Niemniej mogę wam powiedzieć, co wynika z przeprowadzonego przed chwilą eksperymentu. Otóż po pierwsze, w wodzie znajduje się prawdopodobnie nie jeden przedmiot, ale dwa, spoczywające obok siebie... — Dwie skrzynie? — wiadomość zelektryzowała mnie. — Nie wiem, czy to są skrzynie — sprostował Bazyli Kleszcz. — Tak dokładny odczyt nie jest możliwy. W każdym razie w grę wchodzi jakiś metal. 169 — Czy mógłby pan precyzyjnie zlokalizować to miejsce? — Byłem coraz bardziej podniecony. Radiesteta Kleszcz rozłożył ręce. — Według moich obliczeń, przedmioty leżą na dnie jakieś piętnaście do dwudziestu pięciu metrów od brzegu, mniej więcej na głębokości czterech do pięciu metrów. — To jest już coś — powiedziałem do Aśki. — Gdybyśmy mieli do dyspozycji nurków... - Ba, tylko skąd ich wziąć? — zapytała bezradnie Figlewiczówna. — To można załatwić — ożywił się inżynier Kleszcz. — W ubiegłym roku zaprosił mnie do współpracy Wojskowy Ośrodek Szkolenia Nurków i Płetwonurków w Gdyni. Chodziło o poszukiwanie wraku niemieckiej łodzi patrolowej, która została zatopiona na Bałtyku we wrześniu 1939 roku. Znaleźliśmy ją po dwóch dniach. Niestety, w środku nie było nic interesującego. Nabrałem nagle do Bazylego Kleszcza szacunku. Skoro pomógł nurkom wojskowym w odnalezieniu wraku, dlaczego miałby się mylić w tym przypadku? W chwilę później opadły mnie jednak wątpliwości. — Wie pan — mruknąłem — Gdynia jest daleko, a taka akcja wymagałaby wielu uzgodnień, na które nie mamy czasu. Za osiem dni Warsztaty Reporterskie się kończą i wracamy do domów. Nawet zresztą, gdybyśmy chcieli zostać tu dłużej, nie mamy gdzie mieszkać, bo do internatu zjeżdżają uczniowie. Poza tym za dużo ludzi węszy wokół tej sprawy. Trzeba się spieszyć. Inżynier Kleszcz starannie zapakował swoje przyrządy. — No cóż, ja tu już niewiele mogę pomóc — odparł. — W każdym razie jestem do dyspozycji. Jeśli uda wam się coś zorganizować, zadzwońcie do mnie. Bardzo bym chciał przekonać się, czy miałem rację. A teraz proponuję, żebyśmy odbyli mały spacer dla zdrowia. Odczuwam na co dzień niedostatek obcowania z naturą. Mówiąc szczerze, żadna przechadzka nam się nie uśmiechała. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia, jak podporządkować się życzeniu naszego kierowcy. Plany radiestety okazały się niestety ambitniejsze, niż przypuszczaliśmy. Inżynier Kleszcz postanowił bowiem odwiedzić kierownika Ośrodka .. 170 Hodowli Karpia, który był jego znajomym. W rezultacie, kiedy wracaliśmy już do samochodu, zapadł zmrok. Nagle na horyzoncie pojawiły się światła jadącego wolno samochodu. Zbliżał się w naszym kierunku. Zatrzymałem współtowarzyszy ruchem ręki. — Szybko — powiedziałem. — Ukryjmy się w krzakach. Być może uda nam się zobaczyć coś ciekawego. Po chwili światła zgasły, a w mroku zamajaczyła czyjaś sylwetka. Nieznajomy podążył w kierunku łachy piasku, niosąc w ręku... Wytężyłem wzrok, jednak ciemność uniemożliwiała precyzyjną obserwację. W każdym razie były to liny albo coś w tym rodzaju. — To on — syknąłem podniecony — parasolnik. Proszę na mnie zaczekać. Muszę przekonać się, w jakim celu ten facet tu myszkuje. — Uważaj na siebie — w głosie Aśki wyczułem strach. Szybko zbiegłem ze skarpy. Aby dotrzeć do pomostu musiałem jednak pokonać okrężną drogę, gdyż na odsłoniętej przestrzeni byłbym doskonale widoczny. Skutek tego był taki, że kiedy znalazłem się na brzegu, zobaczyłem już tylko rozpływającą się w mroku łódkę. Zagryzłem wargi. Szczwany lis znowu się ulotnił. Pozostał jednak jego samochód. Takiej szansy nie wolno było zmarnować. Wróciłem do Kleszcza i Figlewiczówny, stawiając po męsku sprawę. — Jeśli teraz odjedziemy, niczego nie będziemy wiedzieli. Musimy tu zaczekać. Jestem pewien, że to nie potrwa długo. Zauważyłem, że radiesteta nie wyglądał na zachwyconego moją propozycją. Żądanie zostało jednak sformułowane tak stanowczo, że po krótkim wahaniu ustąpił. Odnaleźliśmy auto intruza. Tak, jak poprzednio, stało zaparkowane w pobliżu starej kapliczki na poboczu drogi. Oczywiście był to mały fiat należący do parasolnika. Przycupnęliśmy w krzakach. Upłynęło pierwsze pół godziny, później następne. Z niepokojem odnotowałem, że inżynier Kleszcz powoli ma wszystkiego dość. Wyglądało na to, że bardziej od nocnych przygód ceni królestwo różdżki i wahadła. — Jeszcze pół godziny — poprosiłem. — Jeśli nie wróci, trudno, przepadło. Miałem szczęście. Po mniej więcej dwudziestu minutach usłyszeliśmy 171 kroki. Zbliżający się od strony łodzi parasolnik był objuczony. Oprócz zwoju lin i niesionego w lewym ręku podłużnego przedmiotu dźwigał coś na plecach. — Znalazł skrzynię — syknąłem do radiestety. — Wcale nie w tym miejscu, które pan pokazywał. Mówiłem, że tak będzie. Tymczasem Wincenty Machejko podszedł do samochodu, otwierając drzwi od strony kierownicy. W tym momencie zapaliła się lampka, oświetlając wnętrze pojazdu. Był to prezent, o jakim nie mogłem nawet marzyć. Dzięki temu zyskaliśmy bowiem doskonałe pole widzenia, Parasolnik najpierw rzucił na fotel coś, co dotąd brałem za liny. W rzeczywistości był to kabel, używany w instalacji elektrycznej. W ślad za nim na przedni fotel powędrowało tajemnicze urządzenie, przypominające motor czy raczej prądnicę. Później zaś... Wytężyłem wzrok. Wielki, przezroczysty worek z folii, który wylądował z tyłu samochodu był wypełniony dorodnymi rybami. Kierowca starannie zamaskował go, rozpościerając z wierzchu gazety. Następnie uruchomił silnik i, nie śpiesząc się, odjechał. — Masz swoją skrzynię — powiedziała z pretensją Aśka. — To zwykły kłusownik. Zabija ryby przy pomocy prądu. Inżynier Kleszcz trząsł się z oburzenia. — Zapisaliście numer tego samochodu ? — wysapał. — Jestem działaczem Ligi Ochrony Przyrody i natychmiast powiadomię milicję. W tym roku ujęli już siedmiu osobników, którzy kłusowali na jeziorach, zabijając ryby prądem. To są wyjątkowo odrażające praktyki, nie mówiąc o dotkliwych stratach, jakie powodują w rybołówstwie. Będziecie świadkami; podam wasze nazwiska do protokołu. — Bardzo proszę — zgodziłem się skwapliwie. — Kłusownictwa nie wolno tolerować. Mówiąc tak, usiłowałem ukryć głębokie rozczarowanie. Podejrzewałem przecież, ba, byłem niemal pewny, że parasolnik, podobnie jak my, szuka zatopionej skrzyni z dokumentami. Tymczasem on załatwiał inne, brudne interesy. Na pocieszenie pozostawał fakt, że moje podejrzenia odnośnie osoby Wincentego Machejki nie były całkiem bezpodstawne. Facet mi się od początku nie podobał. Jeszcze tego samego wieczora oderwałem redaktora Jaśminka od jakiejś ciekawej lektury (studiował właśnie książkę zatytułowaną „Postępy fizyki 172 życia"), opowiadając o ostatnim wydarzeniu. Moja relacja zaintrygowała g°- — Brawo, chłopcze — oznajmił. — Widzę, że znakomicie sobie radzisz. Gdyby ten temat „wypalił", byłby to niewątpliwie szlagier numeru. Zamyślił się. — Coś mi przyszło do głowy — rzekł wreszcie. — Muszę jednak najpierw wykonać parę telefonów. Następnego dnia Jaśminek odszukał mnie podczas kolacji. — Zdaje się, że mamy szczęście — powiedział. — Telefonowałem dziś do naszego sekretarza; pamiętasz? tego, u którego byliśmy zaraz po przyjeździe. Obiecał nam pomoc i właśnie przed chwilą dzwonił w tej sprawie. Porozumiał się z członkami miejscowego Klubu Płetwonurków „Wydma", którzy zgodzili się wziąć udział w akcji poszukiwawczej w ramach szkolenia, a więc nieodpłatnie. Jutro mamy ustalić szczegóły. Trzeba koniecznie zawiadomić sędziego Patyka. Jeśli tam są rzeczywiście zatopione skrzynie z dokumentami, o ich losie będzie musiała zadecydować Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich. Tak czy inaczej czeka nas pracowity dzień. Tym oto sposobem wkroczyliśmy w fazę wydarzeń, w której dalsze utrzymanie w tajemnicy moich poczynań okazało się niemożliwe. Trochę zawiniła tu Aśka, która naturalnie wypaplała wszystko siostrze, ta Gidze, a później już poszło błyskawicznie. W efekcie musiałem całemu bractwu solennie przyrzec, że pojedziemy wspólnie nad jezioro, gdzie wszystko po kolei opowiem. Tak właśnie doszło do wizji lokalnej, ktcśpej opisem rozpocząłem dziewiąty rozdział swoich notatek. ' Wcześniej złożyliśmy z redaktorem Jaśminkiem wizytę w Klubie Płetwonurków „Wydma". Jego członkowie okazali się młodymi, sympatycznymi ludźmi. Zaproponowali, by operację przeprowadzić możliwie jak najszybciej ze względu na utrzymującą się od dwóch dni ciepłą, słoneczną pogodę. Po telefonicznym porozumieniu się z radiestetą Kleszczem i sędzią Patykiem uznaliśmy, że najlepszym terminem będzie najbliższa wolna sobota. Te dwa dni oddechu były konieczne, by płetwonurkowie mogli przygotować sprzęt. Podczas wizji nad jeziorem Dandys wpadł na pewien pomysł. — W mieście wojewódzkim działa filia Instytutu Meteorologii i Prognoz Długoterminowych — poinformował. — Dobrze byłoby porozmawiać 173 z dyżurnym synoptykiem i dowiedzieć się, jaką pogodę przewiduje na sobotę. Po prostu lepiej wiedzieć, co nas czeka. Dyżurnego synoptyka zastaliśmy w pokoju obwieszonym mapami, na których wyrysowano mnóstwo strzałek oraz cyfr. — Znajdujemy się w centrum wyżu, który dotarł do nas ze Skandynawii — oznajmił, zręcznie operując wskaźnikiem. — Natomiast front niżowy przesunął się nad Europę północno-zachodnią z tendencją do przemieszczania nad Atlantyk. Wprawdzie znad Zatoki Botnickiej napływa chłodniejsze powietrze, jednak nic nie wskazuje na to, by Polska znalazła się w najbliższych dniach w jego zasięgu. Dziś mamy temperaturę maksymalną od dwudziestu czterech do dwudziestu dwóch stopni, minimalną od szesnastu do osiemnastu stopni. Wiatr umiarkowany zachodni, ciśnienie tysiąc dwadzieścia i dziewięć dziesiątych hektopascala. Milczeliśmy oszołomieni nawałem informacji, jakie na nas spadły. — A czy może pan postawić prognozę na jutro? — zapytałem. Dyżurny synoptyk uśmiechnął się z wyższością. — Oczywiście — przytaknął. — Opracowaliśmy już nawet prognozę na przyszły miesiąc. Na przykład w pierwszej dekadzie września... — Interesuje nas tylko jutrzejszy dzień — wtrąciłem pospiesznie, widząc, że rozmówca sposobi się do dłuższego wykładu. Dyżurny synoptyk obrzucił mnie nieprzychylnym spojrzeniem. — Bardzo proszę — odparł niechętnie. — Będzie na ogół ciepło i słonecznie. Tylko gdzieniegdzie w Polsce centralnej i południowo-wschodniej mogą wystąpić lokalne zachmurzenia z przelotnymi opadami. Wiatr słaby, z południa i południowego zachodu, temperatura około dwudziestu stopni. W województwach siedleckim i łomżyńskim przewidywane są burze. — Ale u nas nie? — upewnił się Dandys. Dyżurny synoptyk nie bez irytacji odłożył raport z prognozą długoterminową. — Jak już wyjaśniłem — wycedził — będzie słonecznie i ciepło. Wydawało mi się, że nawet dla takich laików jak wy jest to pojęcie w miarę zrozumiałe. — Ma pan ciekawą pracę — szybko zmieniłem temat, usiłując zatuszować niekorzystne wrażenie, jakie wywarliśmy na gospodarzu. Szczęśliwie złapał przynętę. — To prawda — powiedział. — Instytut dysponuje ofiarną i doświad- 174 czoną kadrą fachowców. Ja na przykład pracowałem poprzednio w Instytu_ cie Prognoz Gospodarczych... — Czy pana prognozy się sprawdzały? — zainteresował się Dandys Dyżurny synoptyk zamachał rękami. — To nie ma nic do rzeczy. Gospodarka jest tworem bardzo chimeryC2_ nym, podlegającym wpływom wielu zmiennych czynników. — Tak jak i pogoda — podsunąłem usłużnie, jednak dyżurny synoptyk nie docenił mojej uprzejmości. — Można prognozować pewne ogólne trendy ekonomiczne, trii(jno natomiast przewidzieć szczegółowe warianty rozwoju sytuacji — uświadomił nas. — Na przykład front inwestycyjny albo rynkowy może mieć cechy frontu wyżowego, co nie wyklucza pojawienia się w nim klinów niżowych którymi prognoza długoterminowa nie jest w stanie się zajmować. — Rozumiem — odezwał się Dandys. — Chce pan powiedzieć, ze zgodnie z prognozą długoterminową powinien na przykład nastąpi siedmioprocentowy wzrost hodowli drobiu, natomiast w praktyce rrioże pojawić się okresowy klin niżowy w postaci braku na rynku jajek. Czy 0 t0 chodzi? Dyżurny synoptyk łypnął na niego ponuro. — To jest niedopuszczalne uproszczenie zagadnienia — cierpko zauważył. — Niestety, wielu ludzi nie rozumie tego, że prognozując gospodarkę jako całość, trudno jednocześnie poświęcać swoją uwagę takim detalom jak za przeproszeniem, jajka. — Czy pan stosuje tę zasadę również w odniesieniu do pogody? — zaniepokoiłem się. Dyżurny synoptyk ciężko westchnął. — Widzę, że nie za wiele pojęliście z tego, co powiedziałem — poskarżył się. — Synoptyków można przyrównać do strategów, śledzących przemieszczające się fronty atmosferyczne. Bez sensu są natomiast kierowane p0Q naszym adresem pretensje, iż zapowiedzieliśmy pogodę, a w rzeczywistości w jakimś rejonie pojawił się opad ciągły. Dowodząc armią nie można analizować sytuacji w jednej z tysiąca drużyn, jakie się na tę armię składają, gdyż wówczas zatraci się generalną perspektywę teatru dziale bojowych. Więcej nie mam na ten temat nic do powiedzenia. Czy wszystko jest jasne? — Cholernie jasne — westchnął Dandys, gdy już opuściliśmy gy. 175 Instytutu. — Tak jasne, że nadal nie wiem, czy jutro będzie pogoda. — Po czym dodał: — Szkoda, że nie ma tu mojego dziadka. On zawsze wie, kiedy przyjdzie deszcz, bo go wtedy rwie w nodze. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się pomylić. — Moja matka tak samo — poparłem go. — Zawsze kiedy ma nadciągnąć wyż, cierpi na migrenę. — A mojemu staremu odzywa się reumatyzm — uzupełniła Daniela, która się do nas przyłączyła. Uznałem, że wymiana poglądów, jakiej się nieopatrznie oddaliśmy, do niczego nie doprowadzi. — Rwie was w nodze? — zapytałem. — Macie migrenę? Dokucza komuś reumatyzm? Nie? No, to nie pozostaje nic innego, jak zaufać obietnicom dyżurnego synoptyka. Trochę się tylko boję, czy ten facet, pracując przez wiele lat w Instytucie Prognoz Gospodarczych, nie wyniósł stamtąd pewnych specyficznych nawyków, wskutek czego przepowiada wyłącznie dobrą pogodę. Cóż, miejmy nadzieję, że los będzie nam sprzyjał. ROZDZIAĆ XI Do utraty tchu • Czy powinienem pić ziółka? Muł ponad wszystko • Przegrana runda ? Drugie podejście • Na samym dnie ? Podwodny wybuch? ? Pokonani Nie potrafięjuż sobie uzmysłowić, jak to Się stało, że nad jezioro dotarłem dopiero późnym wieczorem. Pusty o tej porze autobus PKS podskakiwał i trząsł na wybojach. Wśród jego nielicznych pasażerów dostrzegłem dróżniczkę Walerię Penconek w ludowym stroju. Jechała prawdopodobnie do Czeremchy na próbę zespołu pieśni i tańca. Mrugnęła do mnie porozumiewawczo, wyjmując zza pazuchy kawałek salcesonu. — Trzeba oszamać kolację — zarżała lubieżnie, wbijając zęby w wędlinę. — Może się, kawalerze,' poczęstujesz — rzuciła zręcznie w moim kierunku plastrem. Uchyliłem się i salceson trafił w kark kierowcę, który zatrzymał pojazd i odwrócił się w naszą stronę. Z przerażeniem skonstatowałem, że jest to eks- przewodniczący Rady Narodowej w Klonowcach Gburek, ergo Czombe, przebrany dla niepoznaki w mundur pracownika PKS. Jego oczy zalśniły złowrogo. — Dawaj skrzynię! — syknął. — Szybko! Usiłowałem wykrztusić, że nie mam żadnej skrzyni, ale ani myślał mnie słuchać. Wstał z fotela i zaczął się zbliżać z rozcapierzonymi palcami. Rzuciłem się do panicznej ucieczki. Na szczęście tylne wyjście było otwarte. Na jego stopniach leżał mężczyzna z półlitrówką, mamrocząc coś nieprzytomnie. Rozpoznałem w nim grabarza, który zamordował z zimną krwią borsuka. Obok niego siedział w kucki inspektor Kukułczenko, stukając coś na maszynie. — Musimy spisać protokół — oznajmił smutno. — Nazwisko i imię? — Pustówka Gwidon — wyjąkałem. — Ale, panie inspektorze... — Milczeć — powiedział inspektor Kukułczenko. — Jesteście podejrzani o napad na parasolnika oraz kradzież nut najnowszych przebojów rockowych. Zostaniecie opisani w gazecie. Z ciemności wyłonił się mój sąsiad z Ogórek, pan January Wahacz. — Nie pisuję do gazet — zaprotestował. — Mam za to do zaoferowania powieść w odcinkach. Chodź no tutaj — pokiwał na mnie palcem. Dopiero teraz zauważyłem, że trzyma za plecami kabel elektryczny. Widocznie pomylił mnie z rybą. — Czy byliście już karani? — zapytał inspektor Kukułczenko, nie przestając stukać na maszynie. Dałem drapaka w zarośla. Tuż obok rozbłysło ognisko, wokół którego siedzieli harcerze. Śpiewali piosenkę: „Jak dobrze nam zdobywać skrzynię". W pobliżu, przywiązany do drzewa, miotał się Bogdan Rowerowy. 178 — To ty, Winnetou? — wyszeptał na mój widok. — Uwolnij mnie, drogi bracie! Przegryzłem krępujące Bogdana Rowerowego więzy, ale w tym samym momencie stanęła przede mną dziewczynka, w której rozpoznałem Bożenkę Konopkę. — To ja go związałam — pisnęła. — Mogę każdego związać na odległość. Ciebie również! — Precz! — warknąłem. — Jesteś bezczelną oszustką! — Silentium! — Na czole poczułem nagle dotyk zimnej ręki. Szarpnąłem się i zobaczyłem magister Hyl-Pieszczachowicz, która widocznie zdążyła już wrócić z Kongresu Miłośników Wiedzy Tajemnej w Casablance. — Bożenka odnajdzie tę skrzynię — zapewniła. — Musisz tylko ją przeprosić. W przeciwnym razie zostaniesz oskarżony o spowodowanie wypadku drogowego. Gdzie jest rower, którym wjechałeś na skrzyżowanie, nie respektując pierwszeństwa przejazdu? — To kłamstwo! — wykrzyknąłem wzburzony. — Jak pani śmie! - Mam świadków — oznajmiła zimno magister Hyl-Pieszczachowicz. Z mroku wyłonili się prezes „Dynamo" Senniki Warkałło oraz bramkarz Siermiątkiewicz. Spostrzegłem również siedzącego na drzewie wymiatacza Bucefała, który wskazywał na mnie oskarżycielsko palcem. — To on! — zawołał. — Przez niego rozbiłem skodę i straciłem dwieście tysięcy złotych. — Czy przyznajecie się do winy? — Z krzaków doszło monotonne stukanie maszyny inspektora Kukułczenki. Głos uwiązł mi w gardle. Puściłem się biegiem w kierunku pomostu rybackiego, na którym siedział redaktor Jaśminek z lupą w ręku. Obok niego stała ociekająca wodą podłużna skrzynia. - Co pan robi? — zapytałem zdumiony. Spojrzał na mnie zaaferowany. - Odkryłem na powierzchni tajemnicze hieroglify — odparł. — Niewykluczone, że nasza skrzynia pochodzi ze zbiorów muzeum w Aleppo we Włoszech lub spoczywała przez wiele wieków w grobowcach faraonów. Musimy za wszelką cenę odczytać te napisy; chodź, pomożesz mi. - Niech pan uważa — wrzasnąłem widząc, że do redaktora Jaśminka zbliża się zwinnymi skokami jakiś facet, w którym rozpoznałem Pinokia z zespołu „Manola Pucek and her boys". W ręku trzymał saksofon altowy. 179 Redaktor Jaśminek jednak moje ostrzeżenie zlekceważył, nadal medytując nad domniemanymi hieroglifami. Z konarów starej wierzby wychylił się radiesteta Kleszcz. Wygrywał na fujarce jakąś rzewną melodyjkę. — Niech pan natychmiast zejdzie — zażądałem. — Pan się zabawia w pastuszka, a nam sprzątną skrzynię sprzed nosa. Bazyli Kleszcz zaśmiał się drwiąco. — Za kogo mnie, chłopcze, masz? — zawołał. — Ja się nigdy nie mylę. Dopiero teraz pojąłem swój błąd. To, co w pierwszym momencie wziąłem za fujarkę było istotnie różdżką ramkowo-trapezową, tą samą, przy pomocy której w Czelabińskim Przedsiębiorstwie Hydrogeologicznym wyznaczano miejsca na odwierty. Radiesteta wycelował ją w stronę pomostu i różdżka zaczęła wyginać się na przemian w dół i w górę. — Muszę znaleźć dwóch weteranów — poinformował. — Mieli być wczoraj na balu i nie przyszli. Są gdzieś tutaj; różdżka nie kłamie. — Niczego nie wykluczam — poparł go siedzący w łódce sędzia Patyk. — To możliwe, a nawet prawdopodobne. Co pan wyprawia? — oburzył się widząc, że Pinokio spycha redaktora Jaśminka do jeziora. Rozległ się głośny plusk i redaktor znalazł się w wodzie. — Skrzynia! — krzyknąłem. — Ratujcie skrzynię! Z głębin wyłonił się nurek w skafandrze. Kiedy zdjął hełm, zobaczyłem wykrzywione grymasem wściekłości oblicze Wincentego Machejki. — To moje — wycharczał. — Dawaj! — Pożądliwie wyciągnął ręce w kierunku skrzyni, którą redaktor Jaśminek uprzednio badał przy pomocy lupy. Chwyciłem wiosło i uderzyłem nim parasolnika po łapach. Zawył głucho, ale nie ustąpił. — Jala, jala, nie ma sprawy! — usłyszałem za sobą głos należący do trenera Gdybalskiego. Sunął pomostem, kopiąc przed sobą sporej wielkości wahadełko. — Musimy wygrać ten mecz — zadyszał. — Z drogi! — Niech mi pan pomoże! — wrzasnąłem. — On chce zagrabić skrzynię! To groźny przestępca! Gdybalski uśmiechnął się smutno. — Rozmawiałem z dyżurnym synoptykiem. Zaraz zacznie padać, a moi chłopcy nie potrafią grać podczas deszczu. Będziemy musieli iść do pracy. Ze zgrozą uświadomiłem sobie, że wrzucony do wody redaktor Jaśminek, 180 zamiast podjąć walkę z parasolnikiem pływa jak gdyby nigdy nic żabką. - Trzeba zbudować ten basen w Klonowcach — rzucił, przechodząc na crawl. — Społeczne środki nie powinny zostać zmarnowane. Tymczasem parasolnik, mimo oporu z mojej strony, ponownie uchwycił skrzynię. — Puść! — zacharczał — albo cię utopię! Szarpnąłem rozpaczliwie, ale skrzynia coraz bardziej wyślizgiwała mi się z rąk. Mój pojedynek z parasolnikiem nikogo nie obchodził. Redaktor Jaśminek nadal pływał crawlem, Pinokio grał na saksofonie, Kleszcz badał różdżką teren, a trener Gdybalski kopał wahadełko, usiłując nim ograć Mietka Cumbajszpila, który nie wiadomo skąd pojawił się na pomoście. — Licht mehr!* — zawołał Mietek Cumbajszpil, usiłując odebrać wahadełko Gdybalskiemu. W tym momencie parasolnik definitywnie zagarnął skrzynię i zaczął się z nią pogrążać w jeziorze. — Łapcie go! — wrzasnąłem, uderzając z całej siły w hełm nurka, który rozpadł się, jakby był z tektury. Usłyszałem brzęk tłuczonego szkła i nagle wokół zrobiło się jasno. To zainstalowana na brzegu ekipa inspektora Kukułczenki włączyła reflektory, kierując w naszą stronę smugi światła. — Coś z nim jest nie w porządku — powiedział inspektor. — Powinien zażyć nerwosol. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem oblicza pochylonych nade mną z troską Mietka Cumbajszpila i Pawcia. Bogdan Rowerowy jak zwykle chrapał. W pokoju paliło się górne światło. — Czego chcecie? — wybełkotałem. — Co się stało? Pawcio ponuro mi się przyglądał. — To się stało, że zwaliłeś ze stolika lampkę i szklankę — poinformował. — Niewykluczone, że masz zaburzenia jatrogenne. Musisz systematycznie pić ziółka. Z trudem przychodziłem do siebie. — Która godzina? — spytałem, usiłując ukryć zmieszanie. Zdaje się, że istotnie nielicho narozrabiałem. * Licht mehr! (niem.) Więcej światła! — słowa przypisywane wielkiemu poecie niemieckiemu Wolfgangowi Goethemu. 181 Była czwarta dziesięć. Sen definitywnie diabli wzięli. Zresztą lepiej już nie spać, niż tak się męczyć. Uprzątnąłem z podłogi resztki szkła i wziąłem prysznic. Przez następne trzy godziny porządkowałem notatki. O siódmej zbudziłem chłopaków. Zgodnie z ustaleniami, kwadrans po ósmej mieliśmy wyruszyć nad jezioro. Na dworze było ciepło, choć pochmurno. W każdym razie warunki do przeprowadzenia akcji wydawały się nie najgorsze. Nie najgorsze... Do dziś, kiedy o tym myślę, trzęsie mnie z irytacji. Wyobraźcie sobie, że... Ale może po kolei. Nurkowie przybyli punktualnie. Wyłonił się natomiast problem, w jaki sposób mamy razem dotrzeć do leśniczówki. Chętnych było bowiem więcej niż miejsc w samochodach. Ostatecznie sprawę udało się rozwiązać w sposób następujący: ja oraz siostry Figlewiczówny wtłoczyliśmy się do syrenki inżyniera Kleszcza, której kształt w ten prosty sposób stał się jeszcze bardziej opływowy. Redakcyjną wołgą, oprócz pana Wacka i redaktora Jaśminka, pojechali Giga z Bogdanem Rowerowym. Sędzia Patyk zgodził się wziąć do swojej zastawy Daniele, Mietka Cumbajszpila, Dandysa i Pawcia, który jakkolwiek wszem i wobec obnosił się ze swoją niezależnością, tym razem ani chciał słyszeć o podróżowaniu na własną rękę. Natomiast do poloneza należącego do nurków nie dałoby się wetknąć nawet przysłowiowej szpilki, gdyż był zawalony po brzegi sprzętem, wśród którego niepoślednią rolę spełniały butle ze sprężonym powietrzem. Nad jezioro dotarliśmy około dziewiątej. Niestety, im bliżej mieliśmy do celu, tym bardziej niebo zasnuwało się chmurami. Kiedy zaś wreszcie zatrzymaliśmy się przed leśniczówką — żeby to nagła krew zalała — lunął deszcz! — Masz swoją ciepłą, słoneczną pogodę — powiedziałem wściekle do Dandysa. — Tego synoptyka należałoby przymusowo wykąpać w jeziorze. — Przecież zaznaczył, że on jest od tego... no, frontów atmosferycznych, a nie od szczegółów — westchnął Dandys. — Może to zresztą tylko przelotny opad i zaraz się rozpogodzi — pocieszył mnie. Nic wszelako nie wskazywało na to, by prognoza Dandysa miała się sprawdzić. Po godzinie deszcz wprawdzie się zmniejszył, ale bynajmniej nie miał zamiaru przestać padać. 182 Do szopy, w której się schroniliśmy, zajrzał leśniczy. — Widzę, że się uparliście przy swoim — powiedział nie bez podziwu. — Bardzo proszę, napijcie się gorącej herbaty. Żona nastawiła już następny czajnik. Nurek Jedyński pociągnął łyk z termosu, oddając go koledze. — To, co... spróbujemy? — spojrzał na niego pytająco. Tamten kiwnął głową. Zaczęli się przebierać. Tymczasem Bazyli Kleszcz gdzieś zniknął. Nie zważając na deszcz, pobiegłem nad jezioro. Stał nie opodal starej wierzby z różdżką w rękach, uważnie analizując jej drgania. Wkrótce na brzegu zjawiła się cała nasza grupa, pilotując nurków. Poruszali się wolno i ociężale. Trudno się było temu dziwić, skoro dźwigali na plecach dwudziestokilogramowe butle z tlenem. Pierwszy wszedł do wody nurek Cackiewicz. Po chwili wycofał się. - Zimna jak diabli — poinformował kolegów. — Będziemy się zmieniali. Kto zaczyna? Po naradzie postanowili, że na pierwszy ogień pójdą Jedyński i Półtorak, natomist Cackiewicz będzie ich ubezpieczał. W uzgodnieniu z radiestetą wytypowali obszar około stu metrów kwadratowych, oznaczając go bojami, po czym wolno zanurzyli się w wodzie. Mżawka znów przeszła w deszcz, a horyzont zasnuł się na dobre chmurami. Jezioro było wzburzone i silnie falowało. — To chyba nie ma sensu — mruknął redaktor Jaśminek. — Nic dziś ? tego nie wyjdzie. Jakby na potwierdzenie jego słów, z wody wyłonił się nurek Jedyński, uchylając hełm. — Strasznie tu dużo mułu — poskarżył się. — Przejrzystość wody jest bardzo mała. Czy nie mógłby pan — zwrócił się do radiestety — bardziej precyzyjnie określić teren poszukiwań? Ułatwiłoby nam to pracę. Bazyli Kleszcz zamachał nerwowo różdżką. — Przepraszam... — bąknął — ale przeszkadza mi to falowanie... Nurkujcie panowie dziesięć do piętnastu metrów w prawo od najdalszej boi. Jaka tam jest głębokość? Nurek Jedyński zatrząsł się z zimna. — Trudno powiedzieć — orzekł — chyba cztery do pięciu metrów. Moglibyśmy spróbować sondować grunt, ale w tych warunkach nie da 183 rady. No dobra, spadam — znowu pogrążył się w wodzie. Niemal w tym samym momencie wyszedł z niej, ciężko dysząc, nurek Półtorak. — Zmień mnie — rzucił do Cackiewicza. — Jestem pełny hibernatus. Podczas gdy Cackiewicz mocował na plecach butelkę z tlenem, dziewczy- ny zaczęły intensywnie nacierać nurka Półtoraka spirytusem. Był zmęczony i cały siny. Spojrzałem na Bazylego Kleszcza. Dreptał zdenerwowany na brzegu, nie zwracając uwagi na przemoczone ubranie. — Nie tam! — krzyknął, gdy z wody wyłoniła się głowa nurka Cackiewicza. — Mówiłem przecież: bardziej w prawo! To komenderowanie zirytowało mnie, zwłaszcza że adresat pouczeń Bazylego Kleszcza, mając na głowie hełm, nie mógł czegokolwiek usłyszeć. — Łatwo panu dyrygować z brzegu — fuknąłem. — Widzi pan, co się dzieje! Działo się zaś coraz gorzej. Nie dość bowiem, że deszcz z wolna przemieniał się w ulewę, na dodatek zerwał się porywisty wiatr. Po dwóch godzinach zrezygnowaliśmy. Nie było po prostu wyjścia. W padającym nieustannie deszczu, przy utrzymującej się wysokiej fali, dalsze poszukiwania straciły sens. Na nurków czekała w szopie gorąca herbata. Długo nacierali się spirytusem. Byli bardzo wyczerpani. Milczeliśmy przygnębieni. Tyle przygotowań — i wszystko na nic. — Nie martwcie się — pocieszył nas nurek Jedyński. — Spróbujemy jeszcze raz jutro. Może się przejaśni. — Trzeba zadzwonić do dyżurnego synoptyka i zapytać o prognozę na niedzielę — podsunął Bogdan Rowerowy. Podskoczyłem jak oparzony. — Nie będę z nim więcej gadał! — wycedziłem. — Z równym powodzeniem można wróżyć z fusów. Posłuchajcie pierwszej lepszej prognozy w radiu lub telewizji. Zawsze jest odwrotnie, niż zapowiedzieli. — To już coś — orzekła Daniela. — Na przykład jeśli powiedzą, że będzie lało, wiadomo, że mamy murowaną pogodę. Nie wiem zresztą, dlaczego tak się ciskasz. W sumie lepiej, że ten facet przepowiada pogodę, niż miałby sporządzać gospodarcze prognozy. Mniej w ten sposób wyrządza szkody. Tymczasem sędzia Patyk popatrywał ciekawie na Bazylego Kleszcza, który przemierzał wzdłuż i wszerz szopę z wahadełkiem w ręku. — Czy można? — zapytał, kiedy radiesteta znalazł się w pobliżu i, nie czekając na przyzwolenie, odebrał mu ciężarek zawieszony na sznurku. Wahadełko przez chwilę zastygło nieruchomo, a następnie zaczęło wykonywać wolny, później zaś coraz szybszy ruch obrotowy. Po paru minutach wirowało jak szalone. Radiesteta Kleszcz przyglądał się temu z osłupieniem. — Niewiarygodne — wyszeptał. — Pan ma fenomenalne zdolności radiestezyjne. Fenomenalne! — Ależ... — zaprotestował sędzia Patyk. — Ja nigdy nie miałem z tym do czynienia. Radiesteta skakał wokół niego podniecony. — Nic nie szkodzi — zapewnił. — Wielu ludzi odkrywa w sobie niezwykłe zdolności w późnym wieku. Musimy się umówić, pokażę panu kilka podstawowych ćwiczeń. — Czy on aby nie rusza ręką? — zapytała nieufnie Kaśka Figlewiczów-na. Obruszyłem się. — Zwariowałaś? Podejrzewasz sędziego?! — No, nie — zmieszała się. — Ale to rzeczywiście wygląda niesamowicie. Podczas gdy zaskoczony nieoczekiwanym odkryciem sędzia Patyk konferował z inżynierem Kleszczem, nurkowie poszli ogrzać się do izby. Deszcz nie przestawał padać ani przez chwilę. W minorowych nastrojach zapakowaliśmy sprzęt do samochodów. Giga głośno szczękała zębami. — Chyba się przeziębiłam — oznajmiła. — Jak tylko przyjedziemy, kładę się do łóżka. Padać przestało dopiero wieczorem, przed północą zaś na niebie pokazały się gwiazdy. — No! — oświadczył pan Wacek, który całe popołudnie grzebał w gaźniku samochodu. — Wygląda na to, że jutro będziemy mieli więcej szczęścia. Pan Wacek okazał się lepszym prognostykiem od dyżurnego synoptyka. W niedzielę od rana świeciło bowiem piękne słońce, a termometr wskazywał temperaturę o pięć stopni wyższą niż poprzedniego dnia. Pomyślałem: teraz albo nigdy. Na miejscu zjawiliśmy się około dziesiątej. Niestety, nurkowie przyjechali tylko we dwóch. Ich kolega Jedyński, który poprzednio najdłużej przebywał w wodzie, dostał w nocy wysokiej gorączki i musiał pozostać w domu. 184 185 Przeziębiła się również, zgodnie z zapowiedzią, Giga. Wzięła ją w obroty redaktor Grzędzianka, aplikując dziewczynie witaminy, asprocol oraz intensywne płukanie gardła. Oznaczyliśmy bojami rejon poszukiwań i nurkowie zanurzyli się w jeziorze. W przeciwieństwie do sobotnich warunków woda była spokojna, choć nadal niezbyt przejrzysta. Minął pierwszy kwadrans, potem następny. Co pewien czas widzieliśmy pojawiające się na powierzchni głowy nurków. Wymieniali jakieś uwagi, by po chwili znów zniknąć w głębinach. Wyszli z wody mniej więcej po godzinie. Obaj ciężko dyszeli. Natychmiast zaserwowaliśmy im gorącą herbatkę z termosu oraz kanapki. — No i co? — nie wytrzymał Dandys. — Nic? Nurek Cackiewicz wlał w siebie resztki płynu i oddał kubek Danieli. — Ciekawe — powiedział. — Bardzo ciekawe. Zauważyłeś? — spytał kolegę, który po wysiłku fizycznym z wolna przychodził do siebie. Tamten skinął głową. — Naszą uwagę zwróciło dno — wyjaśnił. — Jest bardzo pofałdowane, powiedziałbym, w nietypowy sposób. Natknęliśmy się na dziwne leje i zagłębienia... zupełnie jak po wybuchu... boja wiem? Coś takiego widzę po raz pierwszy, mimo że mam za sobą penetrację czterdziestu dwóch jezior. — Po wybuchu? — wyjąkałem. — Jak to? - Ten grunt jest bardzo mulisty — uzupełnił nurek Półtorak. — W niektórych miejscach ręka wchodzi po łokieć. Trzeba spróbować sondowania. Nie rozumiem tylko, skąd te fałdy... Szkoda, że nie mamy aparatu do robienia zdjęć podwodnych. Przynieśliśmy z samochodu długie, skręcone pręty. — Kto z państwa — zapytał nurek Półtorak — umie posługiwać się łodzią? Zgłosili się pan Wacek oraz Dandys. — Zrobimy tak — powiedział Cackiewicz. — Podpłyniecie tam — wskazał jedną z boi — podacie nam tyczki. Pomedytował chwilę, po czym zwrócił się do radiestety. — A może pan również wsiadłby do łodzi? Łatwiej byłoby wówczas namierzyć to miejsce. Pomysł oceniłem jako wyśmienity. Ku mojemu zdziwieniu jednak Bazyli Kleszcz nie wyraził entuzjazmu wobec propozycji nurka Cackiewicza. 186 - Ja nie umiem pływać — wyznał zmieszany. — Nic nie szkodzi — orzekł pan Wacek. — Biorę pana pod swoją osobistą opiekę. Podczas gdy nurkowie ponownie zanurzyli się w jeziorze, zepchnęliśmy do wody największą spośród spoczywających na piasku łodzi. Dandys oraz pan Wacek chwycili w ręce wiosła i po chwili łajba, okrążając pomost, skierowała się w strefę poszukiwań. Pogoda nadal nam sprzyjała. Wprawdzie na niebie pojawiły się malownicze cumulusy, nic jednak nie zapowiadało deszczu. — Dobra! — krzyknąłem z brzegu, gdy łódź z pasażerami znalazła się na wysokości drugiej boi. Niemal w tym samym momencie z wody wyłoniła się ręka jednego z nurków, któremu pan Wacek podał pręt. — Co on robi? — zdziwił się Mietek Cumbajszpil, obserwujący radiestetę. — Rany boskie, jeszcze im zafunduje kąpiel! Spojrzałem w tamtym kierunku i zmartwiałem. Bazyli Kleszcz zachowywał się co najmniej osobliwie. Stojąc na łódce próbował manipulować różdżką, jednak falowanie jeziora najwyraźniej go wystraszyło. Mimo pomocy pana Wacka, chwiał się niczym proporzec na wietrze. Ten facet boi się wody — skonstatował ponuro Bogdan Rowerowy. — Trzeba go zabrać z powrotem na brzeg. Rada przyszła w samą porę, gdyż inżynier Kleszcz sprawiał wrażenie kompletnie zdezorientowanego i w każdej chwili mógł spowodować wywrócenie łódki. — Niech pan usiądzie! — krzyknął ostrzegawczo Dandys. Było jednak za późno. Wykonujący nieskoordynowane ruchy radiesteta potknął się i upadł na Dandysa, usiłującego przy pomocy wioseł zapanować nad niebezpiecznie przechyloną łódką. Wydawało się, że nic już nie uchroni jej pasażerów przed wpadnięciem do wody. Na szczęście wspaniałym refleksem popisał się nasz kierowca, pan Wacek, który bez ceregieli złapał za kołnierz inżyniera Kleszcza, przeciągając go na swoją stronę. Usłyszeliśmy odgłos prującego się gwałtownie materiału, czemu towarzyszyło przymusowe przemieszczenie się radiestety. Łódka z wolna odzyskiwała równowagę. Odetchnęliśmy z ulgą. Wysadzony po chwili na brzeg inżynier Kleszcz łypał przerażony oczami. - Nie wiem, co się stało — wymamrotał. — Bardzo rai przykro. 187 Obrzuciłem radiestetę cierpkim spojrzeniem. Stanowczo nie tego od niego oczekiwaliśmy. Tymczasem pan Wacek, który powtórnie popłynął w kierunku boi, odebrał od nurków pręty. Po kilku minutach również i oni wyszli na brzeg. Łapali ciężko oddech. — Wymacaliśmy... coś twardego — wykrztusił Cackiewicz. — Sprawdziliśmy, ale okazało się, że to tylko skała. — Wygląda zupełnie jak przecięta na pół — dodał Półtorak. — Szkoda, że nie ma tu z nami jakiegoś geologa, bo te fałdy na dnie z pewnością by go zainteresowały. — A skrzynie? — zapytałem rozczarowany. — Co ze skrzyniami? Nurek Półtorak wzruszył ramionami. — Nie widzieliśmy żadnych skrzyń — odparł. — Być może są przysypane piaskiem, ale jeśli tak, nikt ich nie znajdzie. Ten muł ma pół metra wysokości. Poczułem nagłą irytację, którą musiałem na kimś wyładować. Jak łatwo się domyślić, mój wybór padł na radiestetę Kleszcza. — Pan musiał się pomylić — oświadczyłem z pretensją. — Od początku twierdziłem, że to nie to miejsce. Należało szukać bliżej pomostu. Inżynier Kleszcz, który po przygodzie na łódce odzyskał już pewność siebie, pokręcił głową. — Ja się nie mylę — oświadczył. — Tam coś jest; musi być. Proszę zobaczyć, jak zachowuje się różdżka. Jego zapewnienie nie zrobiło na nas żadnego wrażenia. Wyglądało na to, że radiesteta znacznie stracił na swoim autorytecie. — Czy panowie — zapytał sędzia Patyk — jesteście w stanie podjąć jeszcze jedną próbę poszukiwań, ale tym razem bliżej pomostu? Nurkowie skinęli głowami. Byłem dla nich pełen podziwu. Mieli przecież za sobą ogromny wysiłek fizyczny. Ich organizm potrafił się jednak szybko regenerować. Po godzinie spędzonej w szopie, podczas której spożyliśmy pyszną grochówkę, ugotowaną przez żonę leśniczego, udaliśmy się znowu na brzeg. Wskazałem hipotetyczne miejsce, w którym przed kilkunastu laty siostrzeniec dróżniczki miał dostrzec skrzynię. Nurkowie — po raz który to już? — pogrążyli się w wodzie. Niestety, również i te poszukiwania nie dały rezultatu. Po trzech 188 kwadransach Cackiewicz i Półtorak wyszli na brzeg i zdjęli skafandry. Byli bardzo zmęczeni. Powiedzieli tylko tyle, że dno jeziora, podobnie jak w miejscu, które penetrowali poprzednio, jest silnie pofałdowane. Podszedł do mnie redaktor Jaśminek. — Nie martw się, chłopcze — mruknął. — W naszej pracy bywają też niepowodzenia. To nie twoja wina, że się nie udało. Nikt zresztą nie powiedział, że reportaż musi zostać zakończony happy endem. Liczy się pomysł. Milczałem przygnębiony. — Może, gdybyśmy szukali skrzyni od razu w okolicy pomostu, trafilibyśmy na jej ślad? — Uczepiłem się tej myśli jak ostatniej deski ratunku. — Mam dziwne przeczucie, że wysiłek nurków poszedł na marne. Moje słowa dosłyszał inżynier Kleszcz. On także miał niewesołą minę. — Widzę, że mi nie wierzycie — westchnął. — Trudno. Jestem pewien, że miałem rację, ale nie potrafię tego udowodnić. Kawalkada samochodów wolno ruszyła w powrotną drogę. ROZDZIAĆ XII Ktońie ma w głowie... ? Ognista kula ? Oszołomiony ? Wszystko się zgadza ? Gość z wszechświata ? Rój Leonidy, radianty i reszta ? Noc komety W nocy rozpętała się burza. Niebo co chwila przecinały błyskawice, po których następowały potężne wyładowania. Na dobre rozbudził nas piorun, który uderzył gdzieś blisko. Błądząc po omacku, usiłowaliśmy zapalić światło, ale instalacja wysiadła. Jak się okazało, piorun, który postawił internat na nogi, rąbnął w podstację transformatorów, pozbawiając na kilka godzin prądu nie tylko Senniki, lecz również okoliczne wsie. W tej sytuacji pozostały świece, przy których przesiedzieliśmy do rana. We wtorek miało się odbyć kolegium redakcyjne, podczas którego każdy powinien zaproponować reportaż lub artykuł do redagowanego wspólnie numeru. Natomiast poniedziałek, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, został przeznaczony na ostateczny szlif materiału przed jego publiczną prezentacją. Ostateczny szlif... Gapiąc się w zalaną deszczem szybę, gorzko medytowałem nad swoją sytuacją. Podczas gdy inni pozapinali tematy na ostatni guzik, ja tkwiłem w przysłowiowym lesie. Wszystko wskazywało na to, że nadzwyczajny numer magazynu „Równaj w prawo" obejdzie się bez mojego udziału. Nawet gdybym zdążył w poniedziałek spłodzić swój tekst, jego wartość wydawała się problematyczna. Cóż to bowiem za reportaż, z którego nic nie wynika? Może była skrzynia, a może jej nie było? Nie wiadomo. Skoro zaś wszystko mogło stanowić jedynie wytwór ludzkiej fantazji, czy nie należało od początku dać sobie z całą sprawą spokój, zamiast mieszać w nią radiestetę, sędziego i nurków na dodatek? Mój podły nastrój osiągnął apogeum, gdy podczas porannego przetrząsania łachów stwierdziłem brak nieprzemakalnego płaszcza. No, oczywiście. Zostawiłem go poprzedniego dnia w leśniczówce, razem z podręczną torbą. Płaszcz zabrałem na wszelki wypadek, pomny sobotniej pompy, a później o nim zapomniałem. Tylko tego brakowało. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Pozbierałem się jak niepyszny i polazłem do autobusu. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Pół dnia do tyłu jak nic. Leśniczy na mój widok zamachał przyjaźnie ręką. — Przyjechałeś po torbę? — zapytał domyślnie. — Żona na wszelki wypadek zabrała ją do mieszkania. Widziałeś to drzewo przy drodze? — zmienił temat. — Rąbnął w nie piorun, odłupało cały konar. Takiej burzy nie było tu od czasu, kiedy ten meteoryt wpadł do jeziora. Stanąłem jak wryty. 192 — Jaki meteoryt? — zapytałem. — O czym pan mówi? Leśniczy zdziwił się. — Nie mówiłem wam? Cztery lata temu, w nocy, przeżyliśmy straszną nawałnicę. Ludzie dotąd ją wspominają, bo pioruny biły w wodę jeden po drugim. Właśnie wtedy do jeziora wpadła wielka, rozżarzona kula, znosząc pomost rybacki. Fala była tak wysoka, że zalała skarpę. Podobno potem pisali w gazecie, że gdzieś w okolicy spadł meteoryt. Informacje, które usłyszałem, kompletnie mnie oszołomiły. — Czy mógłby pan powiedzieć o tym coś więcej? — poprosiłem. Leśniczy podrapał się w głowę. — Nie bardzo, bo akurat pojechałem w delegację i nie nocowałem w domu. Ale pogadaj z moją żoną, ona wszystko widziała. Leśniczyna, mimo że była zajęta praniem, chętnie przystała na rozmowę. Z jej słów wynikało, że do wydarzenia doszło w czerwcu, dokładnej daty nie pamiętała. Już wieczorem na horyzoncie zbierały się chmury, zwiastujące ulewę. Burza zaczęła się w nocy; towarzyszyły jej silne wyładowania. Kiedy już miała się ku końcowi, na niebie dostrzeżono wielką, ognistą kulę. Przesuwała się ze wschodu na zachód, stopniowo obniżając lot. Jej uderzenia w jezioro pani Zofia nie widziała, gdyż miejsce to zasłaniały drzewa. Pamięta jednak, że woda silnie zafalowała, zalewając kilkanaście metrów brzegu. Zgruchotała też pomost rybacki. W parę miesięcy później postawiono nowy, tyle że o pięćdziesiąt metrów dalej. Dzięki temu bliżej jest teraz do łodzi. Po raz drugi zamurowało mnie. — Jak to? — wyjąkałem, — Więc pomost stoi nie tam, gdzie przedtem? Leśniczyna wytarła ręce w fartuch. — No, oczywiście — powtórzyła cierpliwie. — Poprzedni był mniej więcej na wysokości starej wierzby. Ponieważ jednak brakowało tam miejsca na łodzie, bo dostęp do brzegu utrudniały zarośla, po tej burzy przesunęli go w prawo, w stronę łachy piasku. Załatwił to związek wędkarski. Dogadali się z tartakiem i po kłopocie. Tak oto u kresu reporterskiej drogi odkryłem coś, co na dobrą sprawę stanowiło jej początek. Tylko, na miłość boską, dlaczego wszystko musiało zdarzyć się tak późno? Pobiegłem do gospodarstwa Pakulskich, których zabudowania znajdowały się dwieście metrów od leśniczówki. Potwierdzili relację pani Zofii. 193 O meteorycie słyszeli coś przez radio, ale niezbyt dokładnie. Podobno astronomowie prosili świadków, żeby się z nimi skontaktować. Nikt jednak nie miał na to czasu; za pasem były żniwa. Po ostatniej burzy jezioro silnie falowało. Na pomoście dostrzegłem dwóch zaprzysiężonych rybaków. Łowili — w całym tego słowa znaczeniu — ryby w mętnej wodzie. Nagle wszystko zrozumiałem. Radiesteta miał rację! Skoro stary pomost stal na wysokości wierzby, między odczytem różdżki a obserwacją siostrzeńca Walerii Penconek sprzed kilkunastu lat nie było żadnej sprzeczności. Tylko że my o tym nie wiedzieliśmy, bo nikt takiej informacji nam nie przekazał! No i to pofałdowane dno... W świetle opowieści o „ognistej kuli", która wpadła do jeziora, tajemnicze leje i zagłębienia, na jakie natknęli się Cackiewicz i Półtorak, zyskiwały logiczne wyjaśnienie. To były ślady po uderzeniu meteorytu. W tej sytuacji wydawało się wątpliwe, czy po „kataklizmie" sprzed czterech lat zatopiona w wodzie skrzynia ocalała. Raczej uległa zniszczeniu, ewentualnie przemieściła się tak daleko, że jej odnalezienie pod grubą warstwą mułu graniczyło z niepodobieństwem. Pasażerowie z mercedesa mogli o tym nie wiedzieć. Nawet na pewno nie wiedzieli. W takim jednak razie, co wskazywała różdżka radiestety? Otarłem pot, który nagle wystąpił mi na czole. Szybko do Sennik! Muszę natychmiast porozmawiać z Jaśminkiem! Autobus wlókł się niemiłosiernie, zabierając ludzi z przystanków. Kiedy wreszcie zakręcił na sennickim rynku, wyprysnąłem z niego jak z procy. Redaktora Jaśminka niestety nie zastałem. Pojechał do miasta wojewódzkiego, żeby zarezerwować miejscówki na środowy pociąg. Prawda, zapomniałem. Przecież pojutrze już opuszczamy Senniki... Zajrzałem do chłopców, ale jak na złość, wszystkich gdzieś wymiotło. Właśnie teraz, kiedy dosłownie rozpierała mnie chęć, by podzielić się z innymi swoimi rewelacjami, nie miałem do kogo otworzyć gęby. Usiadłem przy stole i zacząłem pisać jak w transie. Przed oczami przesuwały mi się — na podobieństwo filmowych klatek - wydarzenia ostatnich dni, przybierające postać plastycznych obrazów. Utknąłem na siedemnastej stronie, kiedy uświadomiłem sobie, jak niewiele dla mnie znaczy magiczne słowo „meteoryt". Pobiegłem do biblioteki internatu. Ze wstydem przyznaję, że dotychczas 194 nie miałem okazji z niej skorzystać. Wiedziałem tylko, że dla potrzeb kolonii prowadzi ją jedna z emerytowanych nauczycielek. Poprosiłem o wyszukanie pozycji z dziedziny astronomii. Bibliotekarka obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem. — Nie wypożyczamy już książek — poinformowała. — Za dwa dni kończymy działalność. Przyjmuję wyłącznie zwroty. — Proszę panią — powiedziałem błagalnie. — Ja chciałbym to przejrzeć na miejscu. Proszę mi pomóc! Mrucząc coś zapuściła się pomiędzy regały. Po chwili wróciła, niosąc podręcznik zatytułowany „Astronomia ogólna — wydanie VII poprawione i uzupełnione". — Możesz usiąść tutaj — wskazała stolik. — Przy okazji przypomnij swoim kolegom, że nie oddali kilku wypożyczonych książek. Zaraz wypiszę na kartce nazwiska. Nie słuchałem jej, gorączkowo przewracając strony. W każdą prawie pogodną noc — czytałem — możemy dostrzec na niebie pojawianie się jasnych linii, sprawiających wrażenie przelatujących gwiazd. Zjawisko to otrzymało nazwę meteorów. Z dalszych informacji wynikało, że meteory to drobne bryłki, wpadające z przestrzeni międzyplanetarnej do atmosfery. Ich pochodzenie ustalono po raz pierwszy pod koniec XVIII wieku, kiedy dzięki pomiarom przelotów meteorów na niebie obliczono, że zaczynają one świecić od stu do stu trzydziestu kilometrów nad ziemią, gasną zaś na wysokości siedemdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu kilometrów. Poczułem się rozczarowany. Przecież mój meteor nie zgasł, lecz wpadł do jeziora. Coś tu się nie zgadzało! Przebiegłem pospiesznie wzrokiem fragment tekstu, mówiący o rojach meteorów oraz ich radiantach, to jest miejscach, w których roje te pozornie się zbiegają. Najobfitszą ulewę meteorów — informował podręcznik — zaobserwowano 12 listopada 1933 roku, kiedy to w przeciągu 5-6 godzin dostrzeżono około 200000 meteorów, zaś nasilenie przelotów dochodziło do 20 na sekundę. Wspomniana ulewa meteorów należała do roju o nazwie Leonidy, mającego radiant w gwiazdozbiorze Lwa (Leo). Dowiedziałem się również, że z innych wybitnych rojów na uwagę zasługują Perseidy, wybiegające z gwiazdozbioru Perseusza. Rój ten 195 występuje regularnie co roku w lecie z niezmienną prawie obfitością przelotów meteorów, wykazując najwyższe natężenie w dniach 10—12 sierpnia. W naszym stuleciu największy rój meteorów wystąpił w nocy z 9 na 10 października 1946 roku. Częstość przelotów dochodziła wówczas do jednego meteoru na sekundę. Występowanie roju meteorów w określonych datach roku — gorączkowo notowałem — tłumaczy się tym, że zbiorowisko bryłek meteorowych biegnie dookoła Słońca po określonych orbitach eliptycznych, dając zjawiska obfitych przelotów meteorów wtedy, gdy ziemia zbliży się do tych zbiorowisk dostatecznie blisko, aby bryłki wskutek przyciągania ziemskiego mogły wpaść do atmosfery... Spośród dobrze znanych rojów osiem wiąże się ściśle z kometami... Potężna dawka astronomii, którą nagle przełknąłem, oszołomiła mnie. Przewróciłem następną stronę i... Wreszcie znalazłem to, czego szukałem: Bryły materii meteorowej — pisał autor — spadające na Ziemię, noszą nazwę meteorytów. Jest to drobna cząstka materii meteorowej, wpadającej do atmosfery ziemskiej. Dalej było o tym, że wzmianki o kamieniach lecących z nieba można znaleźć już w starych kronikach. Wiedzę o nich zawierają liczne przekazy starochińskie, średniowieczne, a także nowożytne. Przez długi czas świat nauki kwestionował istnienie meteorów. Dopiero, gdy 26 kwietnia 1803 roku w okolicy miejscowości Aigle we Francji spadło na ziemię parę tysięc kamieni (niektóre z nich ważyły po kilka kilogramów), meteoryty uznano ? fakt realny. Po dwóch godzinach wyjaśniałem gromadce przyjaciół, którzy zdążył już wrócić do internatu, że co roku trafia na ziemię około dwieści meteorytów o średniej masie stu kilogramów. Tylko niewielka ich część zostaje znaleziona, gdyż meteoryty z reguły spadają do oceanu lub na tereny bezludne. W Polsce najobfitszy, jak dotąd, „deszcz meteorytów" zdarzył się 30 stycznia 1968 roku pod Pułtuskiem. Odkryto wówczas blisko sześć tysięcy meteorytów, przeważnie drobnych. Natomiast 12 marca 1935 roku ' pod Łowiczem spadło sześćdziesiąt kilogramów odłamków meteorytów różnych rozmiarów. — Czy wiadomo, z czego składają się meteoryty? — zapytała Aśka. Przewróciłem kartkę w notesie. 196 — Kamienne meteoryty zawierają tlenki żelaza, magnezu i krzemu. Ich skład jest więc zbliżony do skorupy ziemskiej. Natomiast syderyty, czyli meteoryty żelazne, różnią się swoim składem od minerałów ziemskich. Zawierają bowiem głównie czyste żelazo oraz nikiel ze stosunkowo nieznaczną domieszką innych pierwiastków. W sumie jednak dziewięćdziesiąt cztery procent odnalezionych meteorytów stanowią meteoryty kamienne. Syderyty są, jak widać, rzadkością. — No dobrze, ale skąd się te meteoryty biorą? — chciała' wiedzieć Daniela. — Przecież one nie przylatują ot, tak sobie. Na to pytanie również byłem przygotowany. — Przypuszcza się — odparłem — że meteoryty są produktem rozpadu komet, czyli niebieskich ciał o mglistym zarysie, ciągnących za sobą charakterystyczną, długą poświatę w postaci warkocza. Stanowiły one od wieków źródła wierzeń i zabobonów. Ludzie wiązali pojawienie się komet z zapowiedzią nieszczęść i wojen. Z czasem zaczęto je analizować od strony naukowej. Najsłynniejsza jest oczywiście kometa Halleya, o której na pewno słyszeliście. Charakteryzuje się bardzo silnym światłem i zbliża się do Ziemi co kilkadziesiąt lat. Znany astronom i matematyk niemiecki Kepler twierdzi jednak, że niebo jest w takim stopniu wypełnione kometami jak ocean rybami. Poruszają się one zazwyczaj po orbitach, zbliżonych do paraboli, i są nietrwałe. O budowie fizycznej komet wnioskuje się z ich widm. Na tej między innymi podstawie uczeni doszli do przekonania, że związki chemiczne, z jakich składają się komety, tworzą w określonych warunkach również ciała stałe, takie jak metan lub lód w przypadku wody. W lodzie zaś znajdują się bryłki materii meteorytowej, głównie żelaza, wapna, magnezu, manganu, krzemu, niklu, glinu i sodu. W miarę kolejnych „powrotów" komety do Słońca lód topnieje i bryłki mogą oddalać się od jądra komety, ona zaś sama rozpada się stopniowo na rój meteorytów. Wszystko wskazuje na to, że jeden z takich meteorytów spadł przed czterema laty do naszego jeziora. — Pamiętasz, co ci nurkowie mówili o skale, na którą natknęli się podczas sondowania dna? — przypomniał Dandys. — Twierdzili, że sprawiała wrażenie jakby była przecięta na pół. To mogły być właśnie odłamki meteorytu, które wbiły się w dno jeziora. — Niewykluczone — zgodziłem się. — Zastanawiam się natomiast nad 197 czymś innym: czy różdżka radiestety nie „wyłapała" właśnie zatopionych w jeziorze resztek meteorytu, podczas gdy on sądził, że są to poszukiwane przez nas skrzynie. — To ty mówiłeś o skrzyniach — sprostowała Giga. — Kleszcz utrzymywał jedynie, że w miejscu, w którym reaguje jego różdżka, na głębokości kilku metrów spoczywają dwa przedmioty. Wspomniał, że czuje w tym miejscu metal. — Fakt — mruknąłem. — Teraz to zaczyna wyglądać całkiem przekonywająco. Jeśli do jeziora spadł meteoryt żelazny, różdżka miała prawo go wykryć. Zresztą nawet meteoryt kamienny zawiera szesnaście procent magnezu i żelaza. Panowie, od dziś traktuję radiestezję poważnie! — Dobra, dobra — Dandys sprowadził mnie na ziemię. — Skąd pewność, że to by! na pewno meteoryt? Masz jakieś potwierdzenie tej hipotezy? Stropiłem się. — No... — odchrząknąłem — podobno był w prasie komunikat. — Podobno, podobno! — przedrzeźniał mnie Dandys. — Trzeba operować faktami, a nie przypuszczeniami. — Słuchajcie — zaproponował Mietek — a może byśmy, zum Beispiel, zatelefonowali do Torunia? — Do Torunia? — zdziwił się Bogdan Rowerowy. — Po diabła? Zrozumiałem w lot, o co chodzi. — Tam jest najbliższe Obserwatorium Astronomiczne — wyjaśniłem. — Oni powinni coś wiedzieć o tym meteorycie. — Sprzed czterech lat? — wyraziła wątpliwość Daniela. — To bez znaczenia — skontrował ją Pawcio. — W takim instytucie prowadzone są dokładne zapiski z każdej obserwacji. Wystarczy tylko poszperać w dokumentach. Udaliśmy się czym prędzej do kancelarii internatu. Opiekujący się nią kierownik kolonii z Pułtuska po dłuższych pertraktacjach zgodził się na udostępnienie nam aparatu telefonicznego. — A co z rachunkiem? — zapytał nieufnie. Spojrzałem niepewnie na chłopaków. — Nie przejmuj się, zrobimy zrzutkę — Daniela odczytała moją myśl, nim zdołałem ją wypowiedzieć. Policzenie z Obserwatorium Astronomicznym w Toruniu otrzymaliśmy 198 po dwudziestu minutach. Panienka z centrali międzymiastowej, którą Dandys przy pomocy paru wysublimowanych komplementów zręcznie owinął sobie wokół palca, dotrzymała słowa. — Doktor Suska — odezwał się męski głos. Najkrócej, jak potrafiłem, wyjaśniłem, o co chodzi. — Kiedy to było? — zapytał rozmówca. — Przed czterema laty? W czerwcu? A dokładny dzień? — Niestety — powiedziałem — nie udało nam się ustalić. Chyba druga dekada. — No, dobrze — odparł doktor Suska — proszę zaczekać. Spróbuję sprawdzić. Usłyszałem jak mój interlokutor łączy się z innego aparatu z którymś ze swoich współpracowników, prosząc o przyniesienie książki zapisów obserwacji. Upłynęło kilka długich minut. — Jesteście tam? — doktor Suska zakaszlał. — Mam przed sobą raport z dwudziestego pierwszego czerwca. Wynika z niego, że w nocy między godziną drugą dwadzieścia a drugą czterdzieści nad terenem trzech województw zaobserwowano szybko przemieszczający się silnie świecący obiekt, który następnie rozpadł się na kilka części. Wielu dzwoniących do nas obywateli sugerowało, iż było świadkami przelotu UFO. W rzeczywistości chodziło prawdopodobnie o sporej wielkości bolid. Jego fragmenty mogły spaść na Ziemię na Kujawach i w Polsce południowo-zachodniej. Po chwili milczenia kontynuował: — Pośrednim potwierdzeniem tej hipotezy jest raport stacji radiolokacyjnej, z którą współpracujemy. Uzyskano tam, obserowane na ekranach oscylografu, odbicie fal radarowych. Mogło to stanowić rezultat napotkania przez te fale chmury zjonizowanej materii, która porusza się wraz z bryłą meteorową i tworzy zagęszczenie jonizujące. Więc mówicie, że gdzie ten meteoryt spadł? Aha... koło Sennik. Owszem, to całkiem możliwe. Szkoda, że nas wówczas nikt nie zawiadomił, może ktoś by tam pojechał. Aha... w jeziorze. Nie, no, na badanie jeziora nie mamy środków. Coś jeszcze? — Ty — trącił mnie Pawcio — dowiedz się, czy oni obserwują tam u siebie te... no, komety? Powtórzyłem pytanie. Doktor Suska ożywił się. — Oczywiście — zapewnił. - W naszym instytucie dysponujemy jedynym w kraju urządzeniem radioastronomicznym, pozwalającym na 199 prowadzenie badań niezależnie od pogody, a także wówczas, gdy któraś z komet znajdzie się w pobliżu Słońca, poza zasięgiem zwykłych obserwacji optycznych. Między innymi przeprowadzamy pomiary jasności komet oraz ich widm. A skoro już tak interesujecie się astronomią, mogę wam powiedzieć, że całkiem niedawno przemknęła obok Ziemi pewna niezwykle szybka kometa Iras-Araki-Alcock oznaczona numerem porządkowym 1983 d. Była bardzo blisko nas, zaledwie cztery i pół miliona kilometrów. — Cztery i pół miliona? — wybąkałem. — Pan uważa, że to blisko? — Oczywiście — potwierdził doktor Suska. — W skali kosmicznej odległość cztery i pół miliona kilometrów odpowiada zaledwie dwunasto-metrowej odległości średniej Księżyca od Ziemi, ergo piętnastu sekundom świetlnym. Zresztą przy pewnej dozie szczęścia kometę tę można było dostrzec gołym okiem, jako mglistą plamę świetlną. Jej prędkość kątowa przy największym zbliżeniu do Ziemi okazała się zdumiewająco wysoka, gdyż wynosiła niemal dwa stopnie na godzinę. Nigdy jeszcze nie obserwowano tak szybkiej komety. Dodam, że została ona odkryta 4 maja 1982 roku w Gwiazdozbiorze Smoka równocześnie przez kilku astronomów i od tego czasu zdążyła pokonać gwiazdozbiory: Smoka, Wielkiej Niedźwiedzicy, Raka oraz Jednorożca. Niestety jej warkocza nie udało się bezpośrednio zaobserwować ani też go sfotografować. Prawdopodobnie rozciągał się na linii łączącej kometę z Ziemią lub na jej przedłużeniu. Mogę was również poinformować, że... — Ty — przeraziła się Aśka Figlewiczówna — kończ, bo zapłacimy za tę rozmowę majątek. — Bardzo przepraszam — chrząknąłem — ale musimy się rozłączyć. Korzystamy z cudzego aparatu, więc sam pan rozumie... — Trudno — westchnął nieco urażony doktor Suska, po czym dodał ozięble: — Żegnam państwa. — Czterysta czterdzieści osiem złotych — poinformowała panienka z centrali międzymiastowej w odpowiedzi na moje pytanie o koszt przeprowadzonej przed chwilą rozmowy. Włosy stanęły mi dęba. — Trudno — oznajmił sentencjonalnie Pawcio. — Wtajemniczenie musi kosztować. No? — zachęcił nas, podstawiając wymownym gestem beret, którego rozmiary dobrze świadczyły o pojemności głowy właściciela. Do środka posypały się banknoty. Posłowie Mógłbym jeszcze wiele opowiadać o SENNICKICH DNIACH OSTATNICH, a zwłaszcza o burzliwym kolegium redakcyjnym, podczas którego wyłonił się kształt specjalnego, autorskiego numeru „Równaj w prawo". Zaniecham tego z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że spieszno mi już do ogórkowskich spraw, które porzuciłem na kilka tygodni, po drugie zaś i tak w ostatecznym rozrachunku liczy się końcowy efekt naszej pracy. Efekt ten zaś przeszedł najśmielsze oczekiwania. Kiedy bowiem dawno zapowiadany numer magazynu ukazał się w kioskach, został dosłownie rozchwyta-ny przez czytelników. Jak mi doniesiono później z Warszawy, jego egzemplarze trafiły nawet na „Perski Jarmark", gdzie osiągnęły cenę od dwustu do trzystu złotych. Numer otwierało sprawozdanie Tomka Nieszporka z przebiegu Warsztatów Młodych Reporterów, wiernie oddające ich klimat oraz rytm życia, jaki był naszym udziałem przez trzydzieści dni. O tym, że to właśnie Tomek powinien napisać takie sprawozdanie, uradziliśmy wspólnie podczas odbytego w przede dniu wyjazdu kolegium, wysyłając do naszego pechowego kolegi depeszę. Wywiązał się z zadania wyśmienicie i nadzwyczaj terminowo, gdyż tekst wpłynął do redakcji dokładnie w cztery dni później. Co to jednak znaczy wypróbowana, agencyjna szkoła jazdy (przepraszam: pióra). Dopełnieniem licznych reportaży, jakie wyszły spod naszych piór, a których powstawaniu mieliście okazję towarzyszyć, była zbiorowa fotografia. Obok całej naszej czeredy zmieścili się na niej również redaktor Jaśminek z redaktor Grzędzianką oraz magister Łepeta, prezentujący z dumą puszkę po flakach wołowych jako symbol dostatniego, obozowego życia. Pal licho, zresztą, specjalny numer magazynu, który przyniósł nam powszechne uznanie wśród czytelników. Stało się coś znacznie ważniejszego. Oto od pewnego czasu tłuką mi się po głowie myśli, które widocznie wcześniej nie znajdowały w niej godnego siebie miejsca. Zastanawiam się na przykład, czy człowiek może się radykalnie zmienić w przeciągu zaledwie czterech tygodni? Naiwne pytanie — powie ktoś. Oczywiście, że nie! A jednak, wbrew pozorom, to wcale nie jest takie pewne. Wszystko, upieram się, zależy od tego, jakie to były tygodnie. Weźmy chociażby Bogdana Rowerowego. Kiedy wyjeżdżaliśmy do 201 Sennik, włażenie do pociągu przez okno uważał za rzecz najnormalniejszą pod słońcem. Tak normalną, że naderwał mi przy tej okazji ucho. I oto, ruszając w drogę powrotną, stanęliśmy przed identycznym dylematem. Przemyślenia filozofów bowiem, utrzymujących wszem i wobec, że „panta rei", czyli „wszystko płynie", podlega zmianom — nie sprawdzają się przynajmniej w jednym, jedynym przypadku: pociągów, które zawsze i wszędzie są zatłoczone. Ponieważ zaś na dworzec dotarliśmy jak zwykle w ostatniej chwili, powstał problem, co zrobić, by dostać się do któregokolwiek wagonu. Sądziłem, że poradzimy sobie z tym podobnie jak poprzednio. Tymczasem Bogdan Rowerowy propozycję sforsowania pociągu od strony okna z oburzeniem odrzucił. — Człowieku — powiedział — przecież tak nie można. Noblesse oblige! (Ściągnął, mądrala, to powiedzenie od redaktor Grzędzianki). Przez tę jego dbałość o prestiż staliśmy później w korytarzu parę godzin na jednej nodze; myślałem, że ducha wyzionę. Z drugiej jednak strony Rowerowy miał chyba rację. Nie możemy zachowywać się jak pierwsi lepsi sztubacy. Po prostu już nie ten etap. Albo Mietek Cumbajszpil. W zeszłym tygodniu kupiłem najnowszy numer magazynu „Równaj w prawo" i co widzę? Reportaż Mietka... zgadnijcie o kim? Oczywiście o naszym „wesołym" emerycie, który zwiedza Polskę z plecakiem na grzbiecie. Tym razem zawitał do Ostródy w województwie olsztyńskim, która jest rodzinnym miastem Mietka. Założę się zresztą, że Cumbajszpil maczał palce w takiej właśnie, a nie innej marszrucie swojego bohatera. Dzięki temu jednak udało mu się przybliżyć czytelnikowi postać „dziarskiego staruszka", przemierzającego kraj wzdłuż i wszerz z przewodnikiem turystycznym w ręku. Ze swej strony Mietek napisał, że pan Korejwo mimo podeszłego wieku „...stanowi przykład godnej pochwały aktywności życiowej, pozwalającej mu zachować pełnię sprawności fizycznej i psychicznej". Bardzo ładnie to, trzeba przyznać, ujął i, kiedy porównuję obecny reportaż Mietka z jego wypocinami „Moje szczęście, mój pech", którymi uraczył nas na samym początku obozu, w pełni uzmysławiam sobie, jak daleką przebył drogę od tamtego czasu. W ogóle wszyscy staliśmy się jacyś dojrzalsi; bo ja wiem, chyba bardziej pewni siebie oraz swoich racji? Giga na przykład zapowiedziała przed odjazdem, że niech się dzieje, co chce, ale po skończeniu szkoły będzie zdawała na dziennikarkę. Dla odmiany Pawcio, wieczny indywidualista 202 — nie do wiary! — rozstał się ze swoją wizją wolnego strzelca, do której, jak pamiętacie, był szalenie przywiązany. Gdy już pakowaliśmy manatki, oznajmił nam w zaufaniu, że przemyślał całą sprawę i zaraz po powrocie zapisze się do młodzieżowej wszechnicy dziennikarskiej, działającej w jego mieście. No, no. kto by się tego spodziewał. Pawcio i wszechnica... toż to najbardziej sensacyjne wydarzenie od czasu, gdy człowiek wylądował na Księżycu! A ja sam? Po tym wszystkim, co dane mi było przeżyć w Sennikach, chyba inaczej patrzę na ludzi, z którymi się na co dzień stykam. Mniej instrument a 1 n i e, jakby zapewne powiedział redaktor Jaśminek, który ostatnio zamówił u mnie dla swego pisma korespondencję na temat kolonii Ogórki i życia jej mieszkańców. To dziwne, ale jeszcze przed paroma miesiącami takie zadanie wydawałoby mi się dziecinnie łatwym przedsięwzięciem, drobiazgiem, wręcz fraszką. A dziś? Ciągle przemyśliwuję, jak z niego wybrnąć: o czym napisać, a co sobie darować, komu poświęcić najwięcej uwagi, a kogo pominąć w lokalnym, ogórkowskim pejzażu, który, gdy mu się uważnie przyjrzeć, okazuje się szalenie frapujący. A przecież do niedawna nie dostrzegałem w nim niczego nadzwyczajnego. Ot, zwykły grajdoł; peryferie wielkiego miasta. A tu — pełne zaskoczenie. Zupełnie nowa perspektywa. Inne widzenie świata. Ciekawe, ciekawe! Zapomniałem dodać, że po powrocie z Sennik na dworcu kolejowym powitała mnie Ines. Kiedy zapytała: „Co u ciebie, Gwidon?", już miałem odpowiedzieć: „Nic szczególnego", na szczęście jednak w porę ugryzłem się w język. Nasza szkolna gazeta dosłownie ugina się pod ciężarem materiałów, które znoszą co dzień liczni współpracownicy. Wraz z początkiem nowego roku szkolnego chęć uczestnictwa w pracy kolegium redakcyjnego zgłosiło blisko czterdzieści osób. Szkoda, że Giga, Daniela i inni są tak daleko, bo w ramach bratniej pomocy i współpracy chętnie bym im odstąpił kilka utalentowanych piór. Wczoraj dostałem list od radiestety Kleszcza. Pisze w nim, że latem przyszłego roku nurkowie spróbują wydobyć z jeziora odłamki meteorytu. Obiecali im w tym dopomóc miejscowi geolodzy; zainteresowanie znaleziskiem zasygnalizował również doktor Suska z toruńskiego Obserwatorium 203 Astronomicznego. Wszystko to odbędzie się już niestety bez mojego udziału, tak jak i nie dowiem się zapewne nigdy, czy w ostatnich miesiącach wojny w jeziorze zatopiono skrzynię z niemieckimi dokumentami. Pozostała noc sprzed tysiąca kilkuset dni. Noc, podczas której w taflę jeziora uderzyła rozżarzona do białości bryła gwiezdnego pyłu; okruch tajemnego wszechświata; daleki zew komety. Koniec Spis treści Rozdział I Nieoczekiwany pożytek z „Alfreda" i „Józefiny" • Zaraz wracam. czyli szczęśliwy zbieg okoliczności ? Dlaczego nie zainteresowałem się „Cieniem troglodyty"? ? Bogdan Rowerowy traci głowę ? Rozmyślania na półce w pozycji półleżącej str. 3 Rozdział II Co Mietek Cumbajszpil wyczytał w gazecie? ? Ciało obce w Sennikach • Magister Łepeta zdobywa flaki ? Wolny strzelec i inni • Redaktor Jaśminek ściąga nas na ziemię ? Czy sekretarz musi nosić krawat? ? Tematy leżą na ulicy, ale... ? Wielki panel str. 17 Rozdział III Sen — jaki mocny ? Czy należy wierzyć w złe przeczucia? # Gdzie jest Pawcio? • Alarm w mieście ? Makabryczne odkrycie na cmentarzu ? Morderca zostawia ślady • Inspektor Kukułczenko niczego nie rozumie ? W kostnicy • Gorzki paradoks str. 37 Rozdział IV Czombe ogłasza secesję Klonowiec • W centrum konfliktu • Przewodniczący Gburek zarzuca nam demagogię • Gafa Danieli • Reporter czy wielbłąd? • Wielkie pranie • Radny Paduch kontratakuje • Podwójna gra prezesa • Czy hałas jest dobry na wszystko? str. 53 205 Rozdział V Dyndało, sameś tego chciał • Tajemnicze spotkanie w motelu • W kręgu podejrzeń • Gra o wszystko • Nikomu nie można wierzyć • Nagłe zniknięcie Maurycego Boczka • Bogdan Rowerowy uruchamia kontakt 9 Czy trener Gdybalski jest czysty? • Bez śladu • Giga staje na wysokości zadania 9 Ostatnia szansa 9 Na medal str. 71 Rozdział VI Siostry Figlewiczówny wracają na plan 9 Nawiedzony dom 9 Co zobaczyła na własne oczy magister Hyl-Pieszczachowicz? 9 Czy duch zna alfabet Morse'a 9 Normalne — paranormalne 9 Fascynujący świat dermooptyki 9 W półmroku 9 Zagadka pewnego listu 9 Newton przewraca się w grobie 9 Więcej światła 9 Trudna rozmowa str. 91 Rozdział VII Pech Tomka Nieszporka 9 Bal weteranów 9 Nic szczególnego 9 „Stół z powyłamywanymi nogami" kontra „Manola Pucek and her boys" 9 Człowiek człowiekowi kojotem, czyli oda do zgnuśniałego wieprza 9 Skandal w blasku jupiterów 9 Dandys łapie drugi oddech 9 Wielki bluff str. 113 Rozdział VIII Języki bardzo obce 9 Mietek Cumbajszpil zostaje na lodzie 9 Wypadek 9 Na ratunek 9 Ucieczka rowerzysty 9 Do czego może się przydać kwas rybonukleinowy 9 Osaczony 9 Niech ci nie zbraknie odwagi str. 129 206 Rozdział IX Nad jeziorem 9 Co kryje woda? 9 Świadectwo Walerii Penconek 9 Sędzia Patyk niczego nie wyklucza 9 Spotkanie w mroku 9 Na tropie parasolnika 9 Znamienny incydent 9 Cenny sceptycyzm czy obstrukcja? str. 145 Rozdział X Sekrety Bazylego Kleszcza 9 Czy różdżka jest dobra na wszystko? 9 Cieki wodne i nastawienie mentalne 9 Zaskakujący eksperyment 9 Wierzyć, nie wierzyć? 9 Zdemaskowany 9 Nurkowie pilnie poszukiwani 9 Hektopascale i fronty zmienne 9 Nic o niej nie wiedząc str. 161 Rozdział XI Do utraty tchu 9 Czy powinienem pić ziółka? 9 Muł ponad wszystko 9 Przegrana runda 9 Drugie podejście 9 Na samym dnie 9 Podwodny wybuch? 9 Pokonani str. 177 Rozdział XII Kto nie ma w głowie... 9 Ognista kula 9 Oszołomiony 9 Wszystko się zgadza 9 Gość z wszechświata 9 Rój Leonidy, radianty i reszta 9 Noc komety str. 191 Posłowie str. 201 Ilustracje: Mirosław Pokora Opracowanie typograficzne: Jarosław Jasiński Redaktor: Krystyna Barchańska-Wardęcka Redaktor techniczny: Krystyna Dawidczyk Korektor: Weronika Mogilska ? Text © Copyright by Marek Rymuszko, Warszawa 1988 Illustrations © Copyright by Mirosław Pokora, Warszawa 1988 ISBN 83-203-2834-9 RSW „Prasa-Książka-Ruch" Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1988 r. Wydanie I Nakład 29700 + 300 egz. Ark. wyd. 11,3. Ark druk. 6,5/32 Oddano do produkcji w grudniu 1986 r. Podpisano do druku w kwietniu 1988 r. Prasowe Zakłady Graficzne Koszalin, ul. Lampego 18/20 Zam. D-446 U-74 ?