14496
Szczegóły |
Tytuł |
14496 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14496 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14496 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14496 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
C. NORTHCOTE PARKINSON
Prawo zwłoki
Zbiór esejów
Tłumaczył Juliusz Kydryński
Ilustrował Bohdan Bocianowski
Książka i Wiedza". 1967
Tytuły oryginałów: .The Law of Delay"
,The Law and the Profits"
wyd. John Murray, Londyn 1960
Prawo zwłoki*
Już wiele lat temu dowiedziono, że istnieje Obrzydliwy “Człowiek-Nie". Stwierdzono, że w każdej
instytucji są ludzie, którzy na każdą propozycję mówią “Nie", częściowo po to, żeby uniknąć brania
za nią odpowiedzialności, a częściowo - żeby uchronić się przed pracą, którą mogłaby za sobą
pociągnąć decyzja pozytywna. Mówiąc “Tak" stwarza się tę straszliwą możliwość, że trzeba będzie
coś zrobić. Zawsze istnieje ryzyko wyrażenia zgody na coś, co może okazać się błędem. Mówiąc
“Nie" ryzykuje się dużo mniej, gdyż nikt nie będzie mógł potem dowieść, że zaproponowana akcja
służyłaby istotnie zamierzonemu celowi. Dlatego dla “Człowieka--Nie" odmowa jest celem samym w
sobie, pozwala uniknąć pułapek i wysiłków, które mogłyby wyniknąć z powiedzenia “Tak".
Dowiedziono także, że na pewnych szczeblach władzy “Ludzie-Nie" i “Ludzie-Tak" wymieniają się
nawzajem i że do nikogo z nich nie docierają żadne argumenty. Gdy odpowiedź brzmi “Nie",
właściwą reakcją nie jest argumentowanie, lecz przeniesienie całej dyskusji na inny szczebel
instytucji, gdzie odpowiedź będzie brzmiała “Tak". To są fakty od dawna dowiedzione, a obecnie
ogólnie znane wszystkim pracownikom administracji.
Jednakże w naszym zmieniającym się świecie nie ma nic statycznego i ostatnie badania
wykazują, że Obrzydliwego “Człowieka-Nie" zastępuje często Zwlekający Odkładacz. Zamiast
powiedzieć “Nie" ZO mówi: “We Właściwym Czasie" (naukowo: WWC), a te słowa zapowiadają
Odmowę Przez Zwłokę (naukowo: OPZ). Teoria OPZ opiera się na ustaleniu przybliżonego pojęcia,
jaki okres zwłoki będzie się równać odmowie.
Jeśli człowiekowi tonącemu, wzywającemu pomocy, odkrzykniemy: “We właściwym czasie", po
czym nastąpi pięciominutowa pauza, będzie to ze względów praktycznych odpowiedź negatywna.
Dlaczego? Ponieważ zwłoka trwa dłużej niż życie tego, kto nie umie pływać. Ta sama zasada
świetnie działa w przypadku prawnym. A rozwiedziona z B domaga się opieki nad córką (liczącą lat
17), lecz adwokat informuje ją, że zanim sprawa zostanie rozstrzygnięta, córka będzie już
pełnoletnia. W dziedzinie sprzedaży detalicznej dostawca towarów żelaznych B informuje A, że
maszynka do strzyżenia trawników, której sobie życzy, może być dostarczona za sześć miesięcy
(tzn. w grudniu). Wszystko to są przykłady na OPZ w jej prostszych formach.
Nowy wymiar
Tam gdzie jakaś nagląca sprawa wymaga uzdrawiającego ustawodawstwa, zwłoka przybiera
nowy wymiar. Jednakże krytyczna przerwa wciąż jest uzależniona od przewidywanego okresu życia
projektodawcy. W wypadku prawa rozwodowego, które najczęściej wymaga rewizji, Zwlekający
Odkładacz przede wszystkim dowiaduje się o wiek i zdrowie reformatora zgłaszającego projekt
ustawy. Przyjmując 70 lat za podstawę swego obliczenia złagodzonego czynnikami ubezpiecze-
niowymi dochodzi do wniosku, że reformator A może prawdopodobnie agitować za swym projektem
jeszcze przez osiem lat. Odmowa Przez Zwłokę (OPZ) oznacza, że postępowanie “We właściwym
czasie" (WWC) będzie w tym wypadku znaczyć: dziewięć lat od teraz. Uświadomienie sobie, że
WWC jest większe niż Przewidywany Okres Życia (POŻ) reformatora, często wystarczy dla
utrącenia całego pomysłu na samym początku. Dla wielu ludzi nastawionych altruistycznie
świadomość, że czegoś nie można zrobić w ciągu ich życia, jest równoznaczna ze świadomością, że
nie można tego zrobić w ogóle. Tam gdzie jakaś pożyteczna reforma wchodzi w życie, jak to od
czasu do czasu musi się zdarzyć, jest to rezultat faktu, że reformator żyje i pracuje o całe lata dłużej,
niż można było przypuszczać.
Nienawiść
W ten sposób reformator może przeżyć Zwlekającego Odkładacza ZO, który specjalną
nienawiścią darzy reformatorów młodszych od siebie. Dlatego zdarzają się wypadki, że czynnik
WWC jest mniejszy niż POŻ, a w konsekwencji powstaje jakieś mało przekonywające
ustawodawstwo. Lecz ludzie tacy jak Sir Alan Herbert nigdy nie byli, liczni, a w gruncie rzeczy mają
oni skłonność do wymarcia. Przeciętny reformator czy innowator poddaje się znacznie łatwiej,
pozostawiając ZO na stanowisku siły, gotowego do utrącenia następnej propozycji przy użyciu tej
samej techniki. Tak więc rozmyślnie planuje się zwłokę jako formę odmowy i przedłuża się ją na tyle,
aby objęła przewidywany okres życia osoby, której propozycja została włożona do szuflady.
ZWŁOKA JEST NAJBARDZIEJ ZABÓJCZĄ FORMĄ ODMOWY. Tak brzmi Prawo Zwłoki
Parkinsona. Matematycznie wyraża się ono w równaniu, gdzie: Z = POŻ, czyli Przewidywany Okres
Życia osoby, od której pochodzi proponowana reforma. M = WWC, czyli czas upływający pomiędzy
pierwszą propozycją a ostatecznym rozwiązaniem, L = liczba nie należących do rzeczy problemów
wprowadzonych do dyskusji i W = wiek Zwlekającego Odkładacza.
Zatem x jest długością zwłoki, która równa się odmowie.
W tym miejscu koniecznie trzeba podkreślić, że Zwlekający Odkładacz rzadko mówi prosto z
mostu: “Tego się nie da zrobić w ciągu pańskiego życia". Pozwala, żeby ten fakt ujawnił się w trakcie
dyskusji.
- Naszą najlepszą metodą - zaczyna - jest powołanie Komisji Proceduralnej.
Cyniczny podkomitet
-- Da nam to Zarys Propozycji, której rozmaite fragmenty zostaną przedstawione podkomitetom
utworzonym po to, aby zajęły się prawnymi, finansowymi, cynicznymi, technicznymi, politycznymi,
histerycznymi, statystycznymi, bezskutecznymi i zwykłymi aspektami planu. Podkomitety
przedstawią swoje sprawozdania Komisji Proceduralnej, która następnie ogłosi Sprawozdanie
Tymczasowe. Powinno się je przedłożyć Komisji Badawczej, która zbierze się nie później niż w roku
1973. Zadaniem Komisji będzie zalecenie procedury, którą powinniśmy przyjąć przy podejmowaniu
decyzji, a przede wszystkim zastanowienie się, czy należy w ogóle dalej coś robić w tej sprawie.
Po krótkiej przerwie dla zaczerpnięcia oddechu ZO ukończył na odwrocie koperty swoje
obliczenia, ile
Zwłoki będzie się równać Odmowie. Nakreśliwszy proces, który będzie się ciągnął do roku,
powiedzmy, 1975, zorientował się, że datą docelową jest rok 1980. Mówi więc dalej, co następuje:
- Jeśli przyjmiemy - a podkreślam, że nie jest to tylko kwestia formalna - jeśli przyjmiemy, że
należy podjąć akcję, wówczas końcowe sprawozdanie Komisji zostanie przesłane do
Międzydepartamentalnej Partii Pracy, która zaleci skład Komisji Planowania. Zadaniem Komisji
Planowania będzie dotrzeć do stałego podsekretarza stanu, który przedłoży sprawę ministrowi.
Jeżeli jego reakcja okaże się przychylna, sprawa zostanie wniesiona na Konferencję Partyjną w
Skegness. I Partia zadecyduje, czy Czas jest Odpowiedni - czy nie jest za wcześnie przed
Powszechnymi Wyborami, a może za wcześnie po nich. W świetle tej decyzji zadaniem ministra
będzie wydanie dyrektywy. Jednakże w tym stadium sprawy nie będzie on mógł zrobić nic więcej, jak
tylko, w zasadzie, zalecić potrzebę dalszych badań.
“Dlaczego nie?"
To zwykle wystarczy, żeby pogrzebać sprawę, przy czym nie użyto ani jednego argumentu
przeciwko omawianej propozycji. Reformator dostrzega przed sobą jedynie wizję nie kończących się
komitetów, próbujących zadecydować, czy w tym przypadku należy dokonać wstępnych badań
punktów, które trzeba przedstawić Komisji. Komitetologia (nauka o posiedzeniach komitetów) jest
starą metodą grania na zwłokę, lecz w nowoczesnym świecie technika zwłoki rozwinęła się wskutek
powszechnie panującego poglądu o konieczności przeprowadzania badań. Jak wiemy, w sprawach
naukowych główną zasadą jest poznanie faktów. Ta sama zasada zastosowana do problemów
ludzkich oznacza, że fala przestępstw nie jest sprawą reguły, lecz oceny. Jeżeli w Los Angeles
buntują się Murzyni, pierwszą naszą reakcją jest policzenie Murzynów, a drugą rozstrzygnięcie, czy
są oni tak czarni, jak ich malują. To poszukiwanie faktów jest zatem namiastką, gdyż decyzja jest
powszechnie znana. Nie zauważamy również, że owo poszukiwanie faktów jest także namiastką
Myśli. Miesiące, które spędzamy na wysłuchiwaniu opinii statystyków, psychologów, grafologów,
socjologów, alchemików i alienistów, nie są tylko miesiącami zwykłej bezczynności. Ich rezultatem
jest stłumienie naszej myśli nawałem spraw nie należących do rzeczy. Musimy uświadomić sobie, że
decyzje zależą od istnienia ludzi posiadających wiedzę zarówno ogólną, jak specjalistyczną, ludzi,
którzy często są Prawem sami dla siebie, ludzi, którzy o wiele częściej pytają: “Dlaczego nie?" niż:
“Dlaczego?"
Nieodpowiedni zawód
Oficerów uczyło się zwykle w wojsku, a może wciąż jeszcze ich się uczy, jak należy
przeprowadzić ocenę sytuacji. Zaczyna się (mogłoby tak być) od ustalenia teoretycznej pozycji
krytycznej. Wróg posuwa się naprzód z punktu A w kierunku punktu B, most zostaje wysadzony w
punkcie X, a linia kolejowa zniszczona w punkcie Y, pomiędzy tobą a najbliższą formacją cała
komunikacja jest przerwana. Wśród pocisków, wybuchających z wszystkich stron, znękany oficer
ma usiąść i u góry arkusza papieru formatu 13V2X17 cali napisać “Ocena sytuacji", podkreślić ten
tytuł, zanim przejdzie do podawania szczegółów na temat swego Celu, Czynników, które mogą
wpłynąć na jego Zdobycie, Dróg otwartych z jednej i z drugiej strony, i Wniosków, do których
nieuniknienie zmierza. Nigdy nie przyznano żadnych dodatnich punktów za dojście do wniosku, że
przede wszystkim zawód oficera jest nieodpowiednio wybranym zawodem. Bez wątpienia jednak
takie ćwiczenie umysłowe posiada swoją wartość. Czy ludzie rzeczywiście robią to wszystko
podczas bitwy, czy nie, logika Oceny godna jest polecenia. I ktoś mógłby przypuszczać, że
najpowszechniejszy błąd wynikający z braku doświadczenia to zła interpretacja faktów. Jednakże w
praktyce prawdziwą przeszkodą był zawsze paragraf “Cel". Dla większości ludzi o wiele trudniej jest
zdecydować się na to, co mają próbować zrobić, niż opisać, w jaki sposób proponują to zrobić. Co do
Czynników oddziałujących na sytuację, to oglądane z jednej i z drugiej strony, są one ważne tylko o
tyle, o ile mają związek z Celem. Dlatego jeśli Cel jest zły, żaden element Oceny nie będzie w
porządku. Spostrzeżenie to sprawdza się zarówno podczas pokoju, jak na wojnie i urodzonym
przywódcą jest ten, kto najpierw rozważa swój Cel, a dopiero potem pozycje statystyczne.
Szybkie krążenie
Dzisiejszy przywódca musi pokonać wiele przeszkód, a Zwłoka jest często najgorszą z nich. Lecz
w pewien sposób przychodzi mu na ratunek postęp techniczny. Nastąpiło na przykład poważne
ulepszenie w procesie powielania i mnożenia czytelnych dokumentów dla ich szybkiego krążenia.
Memoranda są zwykle wartościowe, ponieważ pochodzą od tych, którzy są najbardziej aktywni i
dlatego najlepiej poinformowani. Pochodzą one przede wszystkim od tych, którzy najpierw je
przemyśleli. Co więcej, przekonujemy się, że autor krążącego memorandum co najmniej pod trzema
względami znajduje się w bardziej korzystnym położeniu od swych kolegów. Określił swój cel.
Podkopał zaufanie komisji do tych, którzy go nie przeczytali. Na koniec dostarczył coś, co może się
stać podstawą ugody. Ale memoranda są może mniej ważne niż korespondencja. I jeśli istnieje jakiś
pomysł, który bardziej niż inny może pomóc w załatwieniu sprawy, jest nim wysyłanie listów w
kserografowanym duplikacie. Zamiast dyktowania odpowiedzi adresat może zanotować swoją
uwagę na marginesie duplikatu: “Zgoda", “Niemożliwe", albo zwyczajnie: “Brednie!"
Uproszczenie
W tym miejscu słusznie można by zapytać, czy mnożenie dokumentów nie opóźnia przypadkiem
załatwienia sprawy, zamiast ją przyspieszyć. Zapewne, jest to możliwe, lecz nie nieuniknione. W
historii wynalazek druku był podobną, a może bardziej niebezpieczną nowością, co wynalazek
prochu strzelniczego. Ale nastąpiła po nim nie stagnacja, lecz zmiana. Wynalazek kserografii
oznacza stadium rozwoju o niemal równym znaczeniu. Jednak ci, którzy z ulgą zwracają się do czyn-
ności kopiowania i powielania, nie wymagającej ani specjalnego personelu, ani specjalnego
wyszkolenia, powinni pamiętać o dwóch faktach. Po pierwsze, łatwość powielania czyni jeszcze
bardziej ważnym to, aby oryginalny dokument był jasny, czytelny i zwięzły. W obecnym
dziennikarstwie daje się zauważyć smutny kontrast pomiędzy świetnym wyposażeniem technicznym
a zupełnym brakiem czujności redakcyjnej. W ten sposób głośnik wydaje się logicznym rezultatem
tego, że nikt nie ma nic do powiedzenia. Wraz z udoskonaleniem kserografii potrzeba nam nowego i
wyższego poziomu angielszczyzny. Ludzie muszą uczyć się w biurze tego, czego nigdy (widocznie)
nie nauczyli się w szkole. Umiejętność pisania sama w sobie też nie wystarcza tym, którzy nigdy nie
nauczyli się czytać. Przy tak uproszczonej dokumentacji musimy mieć urzędników, którzy potrafią
tylko rzucić okiem na stronice, a przecież pojąć ich treść. Nie jest to takie trudne, jak się wydaje, a z
pewnością będzie czymś zasadniczym w ciągu najbliższych lat.
Zauważmy wreszcie, że kserografia zaoszczędza nam czas na wykonywanie innych prac. Dawne
formy powielania od druku począwszy - w rezultacie powiększały listę tych, do których miały dotrzeć.
Tam gdzie kopie ma otrzymać 78 osób, zamawiamy ich zawsze 100, po prostu na wszelki wypadek.
Kiedy woskówka już została wykonana, zorientowaliśmy się, że lepiej zatrzymać 22 kopie w zapasie,
niż ewentualnie przygotować później nową. Ale zapasowe kopie stanowią marnotrawstwo papieru i
miejsca w magazynie, właśnie takie marnotrawstwo, nad którym administrator zawsze ubolewa.
Wobec tego naturalną reakcją jest rozesłanie większości kopii ludziom, których dotyczą one tylko
marginesowo, dodając ich nazwiska do rozdzielnika. Lecz skoro liczba raz osiągnęła cyfrę 100,
następna partia obiegowego materiału dojdzie do cyfry 120, przy czym z ostatnimi 20 sztukami
będzie znów ten sam problem. W ten sposób rozdzielniki mają przyrodzoną tendencję wzrostu.
Wydłużająca się lista w sposób niemal nieunikniony musi objąć tych, którzy coraz gorzej umieją
czytać. Okólnik dociera zatem do osób, których szybkość pojmowania zmniejsza się stopniowo na
każdym szczeblu. Coraz więcej ludzi na coraz niższych szczeblach spędza coraz więcej czasu,
czytając coraz więcej rzeczy, dotyczących ich coraz mniej. Wszystko to jest stratą czasu i pieniędzy.
Jedną z korzyści kserografii jest to, że sekretarka może w pierwszym rzucie zamówić 78 kopii,
wiedząc o tym, że w każdej chwili może ich mieć więcej bez żadnego specjalnego wysiłku i kosztu.
Prawa Zwłoki Parkinsona nie można oczywiście poprawić ani odwołać. Jest ono równie trwałe, jak
Prawo Ciężkości. Jednakże, podobnie jak inne Prawa Natury, można je obejść.
Wrzesień 1966
Jak napisać pracą doktorską
Podróżnik, który zrządzeniem losu odwiedził wiele amerykańskich uniwersytetów i college'ów,
musi dostrzec, jak bardzo różnią się one pod względem reputacji, charakteru i rozmiarów. Musi
także zwrócić uwagę na cechy, które są im wspólne. Zacznijmy od tego, że istnieje budynek, który
powstał w roku 1882. Usytuowany centralnie, zbudowany solidnie z prostego kamienia, z gotycką
bramą i z wieżą zegarową - żaden ośrodek uniwersytecki nie może się bez niego obejść. Jest to
najlepszy fragment konstrukcji budowlanej, jaką uniwersytet posiada lub będzie kiedykolwiek po-
siadał, i nie ma żadnej nadziei, żeby się kiedyś zawalił. Przeciwnie, przetrwa on z pewnością
wszystko inne, łącznie z najnowszym, funkcjonalnym budynkiem, który jest na ukończeniu i w
którym będzie się mieścił Wydział Fizyki. Zwiedzający nie zawsze może obejrzeć gmach z roku 1882,
lecz wie instynktownie, że on istnieje i że przydzielono go administracji, matematyce lub prawu.
Dalej znajduje się Biblioteka Uniwersytecka, która zawsze przerasta swoje pomieszczenia i właśnie
się powiększa albo przenosi gdzie indziej. Oparto ją na złym systemie klasyfikacji, ale teraz jest już
za późno, aby to zmienić. W budowie znajduje się także Nowe Audytorium, budowla w kształcie
grzyba, zaprojektowana w czasie rozmów na temat koncertów muzyki klasycznej, lecz w
rzeczywistości przeznaczona do gry w koszykówkę. Pozbycie się owego audytorium jest w praktyce
niemożliwe, najlepszą rzeczą, jaką każdy rektor może uczynić, to odwlec ukończenie jego budo-wy i
zasłonić je drzewami. W większości ośrodków uniwersyteckich istnieje także Problem Planowania,
który wynika z Błędów Przeszłości. Najpowszechniejszy błąd polega na tym, że zbudowano budynki
tymczasowe, które zawsze potrafią przetrwać pięćdziesiąt ,lat, na miejscu potrzebnym pod budowę
Wydziału Inżynierii Elektrycznej. Inny powszechny, lecz niezmienny błąd to budowa domów dla
stowarzyszeń studenckich na Przestrzeni Potrzebnej dla Dalszego Rozwoju. Gdzieś mniej lub
więcej poza polem widzenia znajdują się zgrzybiałe baraki przeznaczone dla żonatych studentów;
mieszkania, które podupadły od czasu, kiedy służyły za Pomieszczenie Wydziału, a jeszcze bardziej
od czasu, kiedy pierwotnie stanowiły pomieszczenie dla jeńców wojennych. Całkowicie poza polem
widzenia znajduje się niszczejąca budowla, która była najpierw domem rektora, a obecnie mieści się
w niej Klub Wydziału.
Dotąd istnieje możliwość uogólnień. Możemy też zaryzykować dalsze przypuszczenie, że gdzieś
w obrębie uniwersytetu, wyryte na niezniszczalnym granicie, znajduje się szlachetne motto, które
przyświeca wyższym studiom. Nikt właściwie nie może go zobaczyć. Nikt nie może powiedzieć
dokładnie, gdzie ono jest. Jednakże nawet najstarszy wychowanek uczelni nie może zdecydowanie
zaprzeczyć, że go nie ma. Otóż ukryta, czy też nie ukryta, w cieniu dzikiego wina inskrypcja istnieje i
brzmi następująco: “ŁATWIEJ COS ZACZĄĆ, NIŻ Z TYM SKOŃCZYĆ". W ramach zwykłego eseju
nie można w pełni wyjaśnić głębi i subtelności tego aforyzmu. Można go zastosować zarówno do
polityki uniwersyteckiej, jak i do wysiłku podjętego przez fakultet dla wykonania pracy, którą powinna
była wykonać szkoła średnia. Można go zastosować do Działalności Oświatowej i do Programu
Nauk Społecznych, do ćwiczeń wojskowych i do orkiestry. W gruncie rzeczy można na ten temat
napisać książkę. Tutaj na tych niewielu stronach zajmiemy się nim jedynie w odniesieniu do
Przebiegu Studiów, prowadzących do uzyskania stopnia Doktora Filozofii. Rozpocząć takie studia
jest względnie łatwo. Wyrwać się z nich z pergaminem w ręku jest coraz trudniej. Zabiera to także
coraz więcej czasu, zwykle sześć lat, a zdarza się, że i osiem. Istnieje wiele obiekcji natury
ekonomicznej, społecznej, a nawet uczuciowej przeciwko poświęcaniu sześciu lat na zdobycie
wyższego stopnia naukowego. Lecz owe akademickie niedogodności stają się jeszcze
poważniejsze, ponieważ koła badań naukowych obracając się, drążą sobie coraz to głębszą koleinę,
z której wielu uczonym nigdy nie udaje się wydostać. Dopuszczono do tego, żeby praca doktorska,
często na błahy temat, nadający się do szybkiego opracowania i odłożenia na bok, stała się dziełem
życia. W obliczu owego niebezpieczeństwa, które samo stanowi tylko jeden aspekt Prawa
rządzącego wyższym wykształceniem, oddamy doktorantowi przysługę społeczną ofiarowując mu
przewodnik ułatwiający osiągnięcie pewnego i szybkiego sukcesu. Taką właśnie przysługę
społeczną chcemy teraz wyświadczyć. Dla studenta, który przeczyta niniejsze strony ze skupioną
uwagą, napisanie udanej pracy nie będzie obecnie żadnym problemem. I czemuż miałoby nim być?
Prace naukowe, jak wiemy, należą do dwóch zasadniczych typów. W pracach humanistycznych
uczoność kandydata ocenia się według ilości i niejasności przypisów, zupełnie tak, jak akademicką
pozycję college'u mierzy się ilością centymetrów oplatającego je bluszczu. W pracach, których
tematem są nauki ścisłe, wiedzę kandydata ocenia się równie łatwo według ilości i złożoności
równań. Dlatego gwarancją pełnego sukcesu, zwłaszcza jeśli idzie o nauki społeczne, jest napisanie
pracy, która zawierałaby zarówno przypisy, jak i równania. Taka mieszanina wiedzy i uczoności
nigdy jeszcze nie zawiodła.
Sztuki łączenia przypisów i równań najlepiej nauczyć się na przykładzie. Przypuśćmy, że
tematem twojej pracy są podatki, jest to zupełnie dobry temat socjologiczny, któremu dotychczas
poświęcano bardzo mało uwagi. Przypuśćmy dalej, że rozprawa zaczyna się naprawdę od drugiego
rozdziału. Oparty na tych przypuszczeniach tekst powinien brzmieć mniej więcej w ten sposób:
Rozdział II :PODATKI W ŚWIECIE STAROŻYTNYM
Do najwcześniejszych systemów podatkowych, o których posiadamy szczegółowe
wiadomości, zalicza się system Chaldejczyków, u których 10% podatek był rzeczą
zwykłą , lecz często przekraczaną.
Za czasów Dariusza, króla Persji , obliczono , że jego dochody skarbowe doszły do
sumy 28 000 000 funtów wg wartości z roku 1904 , przy czym dodatkową daninę
przyjmowano w naturze, a domiar spłacano eunuchami . Nie wiemy, niestety, w jakim
stosunku były te sumy do dochodu narodowego ani do dochodów jednostek, ale zdaje się,
iż uczeni na ogół zgadzają się co do tego, że w obydwu wypadkach nie osiągnęły one
10%, z wyjątkiem profesora Schnitzelsauerkrauta, którego poglądy, jak się zdaje,
podzielali inni przedstawiciele uniwersytetu w Getyndze .
Wspominamy o tym jedynie po to, aby uzasadnić powołanie się na Niemców. To
zawsze dobrze wygląda w pracy naukowej. Nieco dalej powołamy się też na Chińczyków.
Pewne dokumenty odnalezione w Niniwie rzucają nieco światła na trudności związane
ze ściąganiem podatków w Tyrze i Sydonie , lecz jeszcze więcej wiemy o ściąganiu
podatków w Atenach , o czyni wzmianka dowodzi, że autor uczęszczał do właściwej
szkoły (co czynił rzeczywiście) . A zatem Ateny dają nam wczesny przykład tego, co
nazywamy demokracją . Nie znaczyło to, że Ateńczycy posiadali własne dochody , gdyż
dochody ich pochodziły głównie z sum zbieranych w innych częściach Grecji .
Posiadamy na to liczne dowody archeologiczne , a z, napisów pochodzących z okresu
wojny archidamijskiej wiemy, że płatności dokonywano w okresie Festiwalu
Dionizyjskiego . Przypuszcza się, że jeden z owych napisów czyni tę procedurę
znośnie jasną. Inny napis, który ma być wkrótce odkryty w miejscu dawnego śmietnika
poza bramą Dipylonu w Atenach, rzuci jeszcze więcej światła na zagadnienie podatków,
skoro tylko autor znajdzie czas, aby go zagrzebać i rozejrzeć się za jakimś wspólnikiem, z
którym odgrzebie go na nowo. Zrekonstruowany wygląd tej tablicy pokazany jest na
Planszy I. Należy rozumieć, że część zakreskowana jest tą jedyną, która się zachowała.
Nie może być wątpliwości co do ogólnego znaczenia, ani co do faktu, że obowiązek
zwoływania Eklezji spadał na prytanis; nasza wiedza o tym pozwala nam łatwiej
odcyfrować i przetłumaczyć napis, a także łatwiej go ułożyć. Ciekawym szczegółem na
cokole jest nie zapisane miejsce pośrodku. Jednakże zastanawiając się nad dowodami
epigraficznymi, a także na podstawie studiów pewnych nie uporządkowanych fragmentów,
uwzględniając także odpowiednią szerokość tablicy w związku z jej symetryczną
rekonstrukcją, bez trudności dojdziemy do wniosku, że napis na cokole (jakkolwiek nigdy
nie napisany w całości) miał brzmieć, jak następuje:
------------------------------------------------------
Jednakże pod warunkiem, że żadne
miasto nie zapłaci daniny większej,
niż to określa Prawo Parkinsona
------------------------------------------------------
Nie ma potrzeby podkreślać pełnego znaczenia tego zasadniczego odkrycia. Nigdzie
nie stwierdza się, że owo zastrzeżenie odnosi się do Drugiego Prawa Parkinsona, lecz to
oczywiście wynika z kontekstu.
Przechodząc do późniejszego okresu, musimy następnie odwołać się do Praw
Skarbowych Ptolemeusza Filadelfosa , który rządził Egiptem od ok. 284 do 245 p.n.e.,
wstępując na tron po Ptolemeuszu I , który był nieprawym synem Filipa
Macedońskiego. Ów Filip, czwarty syn Amyntasa, króla Macedonii, poślubił Olimpiadę,
córkę Neoptolemosa etc. Papirus skarbowy , odkryty przez profesora Flindersa Petrie w
roku 1895, jest dla nas autorytatywnym źródłem, jeśli idzie o metody ściągania podatków
stosowane w ptolemejskim Egipcie, i z niego dowiadujemy się, że metody ściągania
podatków były w owych czasach wysoko rozwinięte. To samo wrażenie odnosimy ze
studiów nad Syrią pod panowaniem Seleucydów. Lecz tam także stopa podatkowa nie
była wygórowana ... (i tak dalej i tak dalej).
(UWAGA DLA ZECERA: Proszę złożyć powyższe w taki sposób, aby jedna cała strona
obejmowała tylko przypisy, bez żadnego innego tekstu).
Odpocząwszy chwilę, czytelnik powinien zdać sobie sprawę, że cel techniczny polegał
dotychczas na tym, aby zwiększać stosunek przypisów do tekstu dopóty, dopóki nie dojdzie się do
strony, gdzie nie będzie w ogóle żadnego tekstu. Wtedy egzaminującemu będzie bardzo trudno
przypomnieć sobie, o czym rozdział miał traktować.
Można przyjąć, że w tym miejscu egzaminujący zostanie wytrącony z równowagi. Kiedy jest on
jeszcze otępiały z podziwu i przerażony głębią twej wiedzy, musisz nagle zmienić taktykę. Teraz
nadszedł czas na wprowadzenie twych rezerw matematycznych. A zatem nagle rozpoczniesz
ciągnąć dalej w ten sposób:
O ile w ptolemejskim Egipcie, a także w Syrii pod panowaniem Seleucydów
opodatkowanie bywało zwykle rozsądne, o tyle w niektórych innych krajach, a szczególnie w
późnym okresie cesarstwa rzymskiego zdarzały się wypadki nadmiernych podatków. Ze
studiów nad wymiarem podatków, istniejącym za panowania ostatnich cesarzy, można
wyprowadzić współczynnik klęski; punkt, w którym nadmierne opodatkowanie spowoduje
rzeczywisty bunt.
Współczynnik klęski można dokładnie wymierzyć za pomocą formuły:
gdzie r = stosunek osób płacących bezpośredni podatek do tych, którzy ciągną wyraźne
korzyści (aby obliczyć tę liczbę, winno się pominąć* podatek pośredni, np. podatek obrotowy,
jako że zrównoważy się to z liczbą osób ciągnących niewyraźne korzyści); m = całkowita
liczba roboczogodzin przeznaczonych na wypełnianie formularzy związanych z dochodami,
czy to za pośred-nictwem Departamentu Podatku Dochodowego, Ceł i Akcyzy, czy też
innych takich Departamentów, jakie mogłyby być lub jakie zaraz można wymyślić dla
obałamucenia społeczeństwa, nie zapominając przy tym o trudzie tych, którzy mozolą się w
imieniu ofiar; a = zdolności całkowicie zmarnowane na rozwiązanie przeciwstawnych
problemów uchylania się od płacenia podatków i ściągania ich; b = dochód, który można
odpisać całkowicie na zasadzie działania albo Pierwszego Prawa Parkinsona, albo jednego
z procesów przedstawionych w niniejszej pracy (rozdziały 7-12). Ta prosta formuła daje nam
y, pod którym będziemy rozumieć narodowe podatki. W czasie wojny klęska zbliża się
nieuchronnie, gdy
gdzie to = wola przetrwania; n - całkowita mobilizacja do podjęcia dodatkowego wysiłku, at
= zdolności, jakie jeszcze są osiągalne. A w okresie pokoju, gdy
gdzie s oznacza punkt, w którym indywidualny płatnik podatków będzie próbował uniknąć
dalszej konfiskaty mienia za pomocą gwałtownych środków; 1 = czas, jaki upłynął pomiędzy
otrzymaniem zarobków a wzrostem kosztów utrzymania, a h = zmarnowane godziny wskutek
restrykcyjnych praktyk i strajków.
Tutaj osiągnąłeś kulminacyjny punkt swej pracy, Moment Prawdy, punkt, w którym egzaminator
raczej przyzna ci doktorat, niż spróbuje czytać dalej. Daj jeszcze na kilku następnych stronach
trochę algebry, a potem niech rzecz skończy się w sposób najbardziej dla ciebie wygodny. Niektórzy
kandydaci do stopnia Doktora Filozofii wypełniają resztę tomu fragmentami ze sprawozdań
Kongresu. Inni posuwają się tak daleko, że ostatnie sto stron pozostawiają nie zapisane. Jakąkol-
wiek obierzesz metodę, możesz spokojnie przyjąć, że nagły zwrot do matematyki zupełnie
zdezorganizuje twego egzaminatora i uczyni go niezdolnym do zebrania myśli. Wynikiem tego
będzie nie tylko doktorat, lecz także dopuszczenie do habilitacji. I tutaj oczekuje cię nemezis. Bez
żadnej intencji z twej strony wsiąkniesz w pogardzany i marnie płatny zawód i wtedy raz jeszcze
przekonasz się, że ŁATWIEJ COŚ ZACZĄĆ, NIŻ Z TYM SKOŃCZYĆ.
Proszę mi dać Biały Dom!
Wiele z naszych marzeń o władzy i o prestiżu można by odkryć już w dawnych “Baśniach z
tysiąca i jednej nocy". Kalif klaszcze w dłonie, a niewolnicy momentalnie padają na twarz.
“Przywiedźcie do mnie Wielkiego Wezyra!" - grzmi. Niewolnicy znikają i wracają po kilku sekundach
z zadyszanym Wielkim Wezyrem. Później w ciągu dnia w nieco zmienionym nastroju mówi łagodniej:
“Przywiedźcie mi z haremu tę dziewczynę z Isfahanu..." Albo może to być zakwefiona Fatima, która
mówi do eunucha: “Zaprowadź mnie do twego pana!" Obojętnie: na rozkaz czy nie na rozkaz,
poddani dostają się w ten sposób przed Oblicze. Oto marzenie, którego nowoczesnym i
zmechanizowanym ekwiwalentem jest - telefon. Że telefon jest namiastką marzenia, to widać z
języka, jakiego używa się w rozmowach. “Proszę mi dać ambasadę Boliwii!" albo “Proszę mi dać
Pentagon!", “Proszę mi dać Biały Dom!" albo “Proszę mi dać Kreml!" Żądanego obiektu mają oczy-
wiście dostarczyć zdyszani niewolnicy. W przeciwnym razie - i bardziej stosownie - powinni byśmy
mówić: “Proszę zwrócić uwagę Departamentu Stanu na mój błagalny głos!" Później w ciągu dnia
moglibyśmy użyć innego tonu, by mruknąć: “Proszę mi dać Elizabeth Taylor...", aby poprosić ją o
datek na cel dobroczynny, lecz wciąż z odrobiną fantastycznej aluzji, jakby sugerującej na pół ukrytą
uległość.
Dlatego telefon stał się symbolem władzy i płci. Z jednej strony mamy fikcyjnego wyższego
urzędnika wydającego zwięzłe telefoniczne rozkazy niewidocznym lecz przypuszczalnie drżącym
poddanym. Z drugiej mamy rozpromienioną, wymarzoną dziewczynę z ogłoszenia, lekko owiniętą w
ręcznik, ze słuchawką w ręce. Mogłaby ona, teoretycznie, rozmawiać ze swym agentem
podatkowym lub dentystą, ale nasuwa się nam raczej myśl o romansie. Pozwala to kobietom utoż-
samić się z nią, a mężczyznom utożsamić się z ukochanym, którego ona słucha. Ale czy fikcja
zgadza się z istotnym stanem rzeczy? W sprawach interesów często się zgadza, gdyż telefonu
używa się jako rekwizytu. Wobec jakiej publiczności? Wobec stenotypistki, wobec prokurenta, który
przypadkiem jest w biurze, wobec młodszego urzędnika, który właśnie wszedł, a może i wobec
dziewczyny z centrali; niewielka to publiczność, ale lepsza niż żadna. Korzystamy z niej tak samo,
jak komik telewizyjny korzysta z pracowników technicznych studia, jako skromnej namiastki widzów,
których on sam nie może oglądać i których reakcji nie może odgadnąć.
Toteż telefon należy do grupy innych rzekomo funkcjonalnych maszyn. Automobil teoretycznie
jest środkiem przenoszenia się z punktu A do punktu B, lecz w praktyce traktuje się go jako symbol
władzy i płci. Motorówka jest teoretycznie środkiem transportu, lecz w gruncie rzeczy symbolizuje
płeć i władzę. Tak samo rancho i basen pływacki, podróż dookoła świata i posiadłość na Florydzie. I
tak oto telefon, którego zupełnie rozsądnie można używać do zamawiania towarów w sklepie lub
przywołania montera, przemienił się - na wysokim szczeblu urzędowym - w jeszcze jedno narzędzie
symbolizmu. Jednakże normalnie nie nadaje się do rzeczywistego (w przeciwieństwie do dramatycz-
nego tylko) manifestowania władzy. Jest na przykład złym środkiem kontroli pomiędzy centralą i
podległym jej zakładami. Dramatyzuje tylko subordynację, nieprzekazując efektywnych poleceń.
Dlatego jest ulubionym instrumentem panikarzy, histeryków, krzykaczy i mętniaków. Z wyjątkiem
ostatecznej konieczności, władzę wykonuje się najlepiej w drodze osobistego kontaktu i dyrektywy
pisemnej, a jeszcze lepiej przez połączenie tych dwóch czynników, przy czym pierwszy daje
natchnienie, a drugi listownie poleca, co należy robić.
Mówi się, że prezydent Johnson telefonuje nałogowo, sięgając po słuchawkę tak machinalnie, jak
generał sięga po mapę lub starsza dama po swą robótkę. Dlatego będzie rzeczą naturalną, gdy
zapytamy, czy istnieją po temu jakieś specjalne powody, czy też oznacza to (jak można by
podejrzewać) brak organizacji i metody. Ale na początek słuszna będzie tylko uwaga, że prezydent
Stanów Zjednoczonych ma do wykonania takie zadania, które każdego urzędnika doprowadziłyby
do stanu drżenia i do telefonicznego obłędu. Niezależnie od wszystkich obowiązków
ceremonialnych, które w Anglii przypadają królowej, sprawuje on całą władzę wykonawczą i
wszystkie funkcje partyjne, które w Anglii przypadają premierowi. I podczas gdy zakres jego od-
powiedzialności jest nieograniczony, jego rzeczywistą władzę ogranicza konstytucja i Kongres,
opinia publiczna i prasa. Dlatego do pewnego stopnia brzęczenie w centrali telefonicznej Białego
Domu jest błędem systemu. To, co zaplanowano dla wolnej federacji gmin wiejskich, nie jest z
konieczności najlepszym modelem organizacji dla dzisiejszego świata.
Dlaczego jednak prezydent - a właściwie każdy wyższy urzędnik - staje się nałogowcem telefonu?
Chociaż ów instrument ma w sobie coś symbolicznego, co może hipnotyzować pretendentów do
władzy, to z pewnością nie powinien być atrakcyjny dla tych, którzy są już na szczycie. Prezydent
nadaje styl zachowaniu się wysokiego urzędnika, nie potrzebuje go naśladować. Żaden gest ani
żaden hałas nie sprawi, aby wydawał się większy, niż jest. Czemuż więc uciekać się do tej
pantomimy władzy? Próbując rozwiązać ten kłopotliwy problem, musimy przyznać, że telefon, obok
stron ujemnych, ma również strony dodatnie. Po pierwsze, może on przekazać (jeśli to jest
pożądane) nastrój pośpiechu i kryzysu. Po drugie - umożliwia przełożonemu odłożenie słuchawki po
wydaniu poleceń, udaremniając w ten sposób wszelką dyskusję, obiekcje i dosłyszalny protest. Po
trzecie - można go użyć do odparowania wszelkiej dalszej reakcji. “Prezydent wyszedł z biura i nie
wiemy, kiedy wróci" - kłamie sekretarka. Na to interesant, zgłaszający się osobiście, może odpo-
wiedzieć: “Bzdury! Widziałem go, jak wchodził"; ale niewiele można osiągnąć z oddalenia,
rozmawiając z dziewczyną z centrali. “Przepraszam" - powie i linia znów się wyłącza. Zachodzi
jednak pytanie,, czy są to naprawdę dodatnie strony telefonu. Gdyż zwykle nie ma żadnej notatki o
tym, co zostało powiedziane, żadnej pewności, że instrukcje zostały zrozumiane, ani pełnego
zaufania, że nastąpi po nich jakakolwiek akcja. “Ach, ależ po wydaniu polecenia telefonicznego
można przecież wysłać list lub telegram, jeśli chodzi tylko o zanotowanie sprawy". Oczywiście
można, ale powstaje kwestia, czy poprzednia rozmowa telefoniczna była potrzebna. Czy
jakiekolwiek kroki zostaną podjęte, zanim nadejdzie list? W transakcji handlowej, gdzie w grę
wchodzą pieniądze, odpowiedź prawie na pewno brzmi: »Nie". Czyż to samo nie odnosi się również
do polityki?
Wydaje się być faktem, że rozmowa telefoniczna wskazuje na pewne wahanie ze strony władzy.
Jest ona sondowaniem opinii, próbą dowiedzenia się, co należy uczynić, próbą dojścia do
ewentualnej decyzji.
“Jaka będzie lokalna reakcja, jeśli...?" “Czy sądzi pan, że Kongres zgodzi się na coś takiego,
jak...?" “Czyj kraje NATO poprą nas, jeśli odrzucimy...?" Ten rodzaj badań może być potrzebny, ale
z pewnością winien odbywać się na szczeblu poniżej szczytu, pomiędzy powiedzmy - “numerami
trzecimi" po każdej stronie.! Gdyż w wyniku głośnego myślenia na szczycie następuje osłabienie siły
decyzji wówczas, kiedy ona zapadnie. Jeśli trąba dźwięczy niepewnym tonem, któż będzie] się
przygotowywał do bitwy? To prawda, że telefon jest najbardziej użyteczny na szczeblach niższych i
średnich oraz pomiędzy ludźmi mniej więcej równej rangi, jak to się dzieje szczególnie między
równymi, braki jakiejkolwiek notatki może być bardzo korzystny, pozwalając na rzucanie powiedzeń,
których nikt nie powierzyłby papierowi. “Czy myślisz, że Dithering nadawałby się na ambasadora w
Snafie?" Po małej pauzie! następuje zabójcza uwaga: “No cóż... pochodzi z bardzo! dobrej
rodziny..." W sprawach handlowych tak samo po krótkiej pauzie mówi się: “No cóż... to jest staraj
firma..." Ale takie powiedzenia, jak te, najlepiej brzmiał między równymi sobie. Na najwyższym
szczeblu telefon powinno się uważać za niebezpieczny narkotyk, ponieważ udaje on i dramatyzuje
działanie, które w rzeczywistości może spowodować tylko bałagan. Kontakt* telefoniczny, który
może być niemal bezustanny na szczeblach niższych, winien być rzadszy na średnich, a niemal
wyjątkowy na szczycie. Na każdym kolejnym wyższym szczeblu winno się spędzać przy telefonie
połowę czasu spędzanego na stopniu niższym, przy czyni dwie godziny dziennie spędzane na
szczeblu czwartym od góry, stają się piętnastoma minutami na szczeblu pierwszym.
Jednakże nawet używany właściwie telefon ma swoje niebezpieczne strony. Zacznijmy od tego,
że może zajść wątpliwość co do identyczności osoby, z którą rozmawiamy.
- Gadaj głośniej! - wrzeszczy niższy oficer na źle słyszalnej linii.
- Czy pan wie, kto ja jestem? - mówi spokojny głos z głównej kwatery.
- Nie.
- Jestem głównodowodzącym.
Po krótkim milczeniu niższy oficer pyta:
- A czy pan wie, kto ja jestem?
Usłyszawszy odpowiedź: - Nie, mówi: - To chwałą Bogu.
I szybko odkłada słuchawkę. Istnieje również niebezpieczeństwo żartu. Wyższy urzędnik dzwoni
z budki telefonicznej do swego kolegi, naśladując głos prezesa: “Mianuję pana członkiem zarządu".
Następnym razem, kiedy taki telefon jest prawdziwy, ofiara poprzedniego kawału odpowiada
brutalnym wrzaskiem, z którego potem musi się jakoś wytłumaczyć. Wreszcie na koniec istnieje
możliwość pomyłki co do stref czasu. W porze obiadowej postanawiamy zadzwonić z Los Angeles
do naszych przyjaciół w Londynie, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że położyli się już spać.
Zbyt mało można tu zapisać po stronie korzyści, lecz niechże i to mało zostanie powiedziane.
Gdyż telefon, który pozostawia nas bezbronnymi wobec ataku, daje nam także środki odwetu, o
czym świadczy poniższa anegdota. W miejscowym komisariacie policji szorstko odmówiono
wszelkich informacji reporterowi, wypytującemu o jakąś drobną strzelaninę. Wobec tego o 915
wieczorem reporter poskarżył się bezpośrednio komendantowi policji, który przyrzekł od siebie z
domu, że zbada tę sprawę. O drugiej w nocy komendant zadzwonił do właściciela (nie do redaktora)
gazety i rozpoczął wylewnie usprawiedliwiać się. “Nie potrafię panu po-wiedzieć, jak mi przykro... To
okropne, że któryś z moich oficerów... W pełni zdaję sobie sprawę, że prasa ma prawo... Badam
właśnie tę sprawę i zatelefonuję do pana jeszcze za godzinę... Nikt bardziej ode mnie nie stara się
dostarczać czytelnikom pełnych informacji... Będę zawiadamiał pana osobiście o dalszym rozwoju
wypadków... itd., itd., itd. “Oh, na miłość boską! - zawołała śpiąca ofiara. - Mam za swoje, wygrał
pan!" W ten sposób komendant policji Upewnił się, że reporter dostanie rano piekielną awanturę.
Istnieją inne sposoby zabicia kota, niż dać mu udławić się śmietanką. Lecz to jest jeden z nich, a
umożliwia go właśnie telefon.
Język dziennikarski
Moje dziennikarskie wspomnienia sięgają dzieciństwa i dni, kiedy czasami zanosiłem artykuły
mojego ojca do starego “Yorkshire Herald". Pamiętam, jak późnym wieczorem, w każdym razie
późnym dla dwunastolatka, odnajdywałem drogę poprzez słabo oświetlone korytarze, pośród
stukotu pras pukałem do drzwi redaktora i wręczałem artykuł samemu wielkiemu człowiekowi. Nie
było tam żadnych pośrednich biur ani osobistych asystentów. Nie proponowano, żeby przyjść znowu
w czwartek przyszłego tygodnia. Był tam po prostu tylko redaktor i ja. W następnych latach artykuły
były moje, a nie mojego ojca. W owych czasach gazeta miała tylko jednego redaktora i on pisywał
artykuł wstępny. Żaden niedzielny poranek nie liczył się, jeśli Mr Garvin z “Observera" nie
przedstawił światu dokładnie swoich poglądów. To leżało w wielkich tradycjach “Thunderera" i w
Londynie sprawy wyglądały tak, że podejrzewano, iż redaktor “Timesa" kontroluje kraj, być może w
złowrogiej spółce z arcybiskupem Canterbury i gubernatorem Banku Angielskiego. W owych
czasach - i na to pragnę położyć nacisk - gazeta miała tylko jednego redaktora, a on był potęgą w
kraju.
Moje doświadczenia dziennikarskie wzbogacałem następnie w “Fortnightly", który ukazywał się
zawsze raz w miesiącu, a potem współpracowałem z takimi pismami, jak “Times", “Economist", “The
Saturday Evening
.Post", “The New York Times", “Punćh", “The Straits Times", “Esąuire" i z wieloma innymi
gazetami i periodykami. Byłem stałym współpracownikiem “Econo-mista" i specjalnym
korespondentem “Manchester Guardian" w 1957 roku. W czasie nieobecności Mr Vernon Bartletta,
w czasie jego urlopu, poszczęściło mj gię - gdyż przysłałem sprawozdanie z wydarzeń i uroczystości
związanych z uzyskaniem niepodległości przez Malaje. Winienem dodać, że moja żona pochodzi -
ze strony matki - z tej samej rodziny, co Anthony Trollope - a Trollope był założycielem “Fortnightly"
- i kiedy zaręczyliśmy się, była zastępcą redaktora “Women's Illustrated", a następnie prowadziła
dział “poszukiwań zaginionych" w malajskim “Sunday Times". A zatem nigdy nie trzymałem się zbyt
daleko od farby drukarskiej. I w ciągu mniej więcej trzydziestu lat obserwowałem, jak dziennikarskie
rzemiosło stacza się ze stopnia profesji do stopnia przeważnie raczej podłego handlu. Redaktorzy
starej daty zostali wyparci przez dyrektorów administracyjnych i pod porządkowani pod względem
politycznym dyrektorom agencji ogłoszeniowych. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, gazeta stała się
środkiem reklamowym, po siadającym akurat dość materiału prasowego na to, aby zachować
teoretyczny nakład. Sam będąc dziennikarzem, nie mogę patrzeć na wiele bieżących gazet z
uczuciem dumy.
Jednakże moim dzisiejszym tematem nie jest stan dziennikarstwa, lecz język używany przez
dziennikarzy. Temat ten sformułowano dla mnie surowo: “Dziennikarze nie umieją pisać". Nie
podzielam tak bardzo tego zdania ani też, gdyby tak było, nie ujawniałbym tych uczuć przed tak
specjalną publicznością. Podobnie jak dobra, istnieje także zła reklama osobista. Czuję jednakże, że
są pewne rzeczy, które trzeba powiedzieć na temat języka używanego przez dziennikarzy. W więk-
szości stanów Unii - poza Illinois - najpowszechniej używanym językiem jest angielski; i w tym
właśnie języku drukuje się większość naszych gazet.
Wypowiadając się na temat dobrego i złego używania tego języka, chciałbym przede wszystkim
zaznaczyć, że zdaję sobie sprawę z trudności związanych z życiem dziennikarza. Istnieją wykwintni
pisarze, którzy raz na trzy lata wydają cienki tomik, pozostawiając sobie całe tygodnie na
zastanawianie się, czy użyć tego czy innego zdania. Wynikiem tego może być, choć czasem nie jest,
wypolerowany wzór angielskiej prozy. Pisząc do gazet mamy do wykonania zadanie tego samego
rodzaju, z tą jednak różnicą, że musimy to robić codziennie. Nie powinno nikogo dziwić, jeśli nasz
poziom będzie nieco niższy, nasze osiągnięcia nieco mniejsze. Pracujemy w terminach tak
sztywnych, jak aktorzy i radiowcy. Choćby pióro omdlewało i choćby niebo waliło się na głowę,
jutrzejsza gazeta musi iść na maszynę.
Jednakże biorąc pod uwagę to wszystko, wciąż jeszcze istnieje powód, aby ubolewać nad
rodzajem języka, jakiego często się używa. Nie jest też zupełnie słuszne twierdzenie, że pośpiech
tłumaczy wszystko. Bardziej istotny jest poziom wykształcenia dziennikarza i jego pogląd na temat
życzeń czytelników. Chciałbym poświęcić nieco uwagi tym dwóm czynnikom, ponieważ nad
obydwoma trochę się zastanawiałem. Być może, nie jest już teraz wyjątkiem młody dziennikarz,
który uczęszczał do szkoły dziennikarskiej; na wydział uniwersytecki poświęcony, zdawałoby się, tej
szczególnej umiejętności. Ciekawą cechą owych szkół jest to, że ich absolwenci rzadko kiedy znają
stenografię. Skoro tak jest, słuszne wydaje się pytanie, czego się nauczyli-Odpowiedzi na to pytanie
nie są bynajmniej jednomyślne. W niektórych college'ach studentów dziennikarstwa zachęca się do
wydawania gazety studenckiej, co ja uważam za stratę czasu. W innych - gdzie gazeta studencka
mocno tkwi w rękach przyszłych inżynierów i chemików, studentom daje się dość niewyraźny kurs
zagadnień współczesnych. Na żadnym z tych wykładów studenci nie nauczą się, jak należy pisać po
angielsku. Być może, na pewnym etapie studiów mówi im się, jak trzeba redagować gazetę; ale tego
na początku nikt nie będzie od nich wymagał. Musi także powstać jeszcze dalsza wątpliwość co do
profesorów tego przedmiotu. Jeśli oni rzeczywiście wiedzą, jak trzeba redagować gazetę, czasem
dziwimy się, czemu tego nie robią. Może dlatego, że mówienie na ten temat jest łatwiejsze, a za-
pewne nawet lepiej płatne?
Charakter i los takich szkół dziennikarstwa musi w dużej mierze zależeć od osób, które mogą
zaoferować posadę ich absolwentom; przy tym większość z nich istotnie nie nadaje się nawet do
dziennikarskiej kariery. Dlatego wydawcom gazet nietrudno będzie ustalić pewnych norm, zarówno
dając pierwszeństwo absolwentom, którzy nie studiowali dziennikarstwa, jak i stawiając warunek, że
ci, którzy je studiowali, muszą posiadać dobrą znajomość stenografii, pisania na maszynie,
drukarstwa, kompozycji i dokonywania skrótów. Ja sam skłonny byłbym przyjąć, że dziennikarstwa
najlepiej uczyć się w redakcji gazety i że najlepszym do mego wprowadzeniem byłby solidny kurs
języków, ekonomii lub historii. Nic biedniejszego niż ów nowoczesny pogląd, że wszystkiego
powinno się uczyć w szkole.
Mój następny punkt dotyczy życzeń czytelników.
Czytałem ostatnio znakomite dzieło Johna Keatsa “Zuchwałe Rydwany". Różnię się z nim tylko w
jednej kwestii, a mianowicie w jego wciąż podtrzymywanym mniemaniu, że podaż jest, przynajmniej
do pewnego stopnia, stwarzana przez popyt. Jest to zapewne pozostałość czegoś, o czym
czytaliśmy niegdyś w jakimś podręczniku elementarnej ekonomii. I oczywiście w jakimś
elementarnym sensie jest to słuszne. W rosnącym mieście, pozbawionym lokalnej gazety, może
komuś przyjść do głowy, że istnieje jej niezaspokojona potrzeba i, być może, tak jest rzeczywiście.
Jednakże w naszym skomplikowanym społeczeństwie o wiele częściej podaż stwarza popyt.
Publiczność może nie kupować wszystkiego,