14496

Szczegóły
Tytuł 14496
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14496 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14496 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14496 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

C. NORTHCOTE PARKINSON Prawo zwłoki Zbiór esejów Tłumaczył Juliusz Kydryński Ilustrował Bohdan Bocianowski Książka i Wiedza". 1967 Tytuły oryginałów: .The Law of Delay" ,The Law and the Profits" wyd. John Murray, Londyn 1960 Prawo zwłoki* Już wiele lat temu dowiedziono, że istnieje Obrzydliwy “Człowiek-Nie". Stwierdzono, że w każdej instytucji są ludzie, którzy na każdą propozycję mówią “Nie", częściowo po to, żeby uniknąć brania za nią odpowiedzialności, a częściowo - żeby uchronić się przed pracą, którą mogłaby za sobą pociągnąć decyzja pozytywna. Mówiąc “Tak" stwarza się tę straszliwą możliwość, że trzeba będzie coś zrobić. Zawsze istnieje ryzyko wyrażenia zgody na coś, co może okazać się błędem. Mówiąc “Nie" ryzykuje się dużo mniej, gdyż nikt nie będzie mógł potem dowieść, że zaproponowana akcja służyłaby istotnie zamierzonemu celowi. Dlatego dla “Człowieka--Nie" odmowa jest celem samym w sobie, pozwala uniknąć pułapek i wysiłków, które mogłyby wyniknąć z powiedzenia “Tak". Dowiedziono także, że na pewnych szczeblach władzy “Ludzie-Nie" i “Ludzie-Tak" wymieniają się nawzajem i że do nikogo z nich nie docierają żadne argumenty. Gdy odpowiedź brzmi “Nie", właściwą reakcją nie jest argumentowanie, lecz przeniesienie całej dyskusji na inny szczebel instytucji, gdzie odpowiedź będzie brzmiała “Tak". To są fakty od dawna dowiedzione, a obecnie ogólnie znane wszystkim pracownikom administracji. Jednakże w naszym zmieniającym się świecie nie ma nic statycznego i ostatnie badania wykazują, że Obrzydliwego “Człowieka-Nie" zastępuje często Zwlekający Odkładacz. Zamiast powiedzieć “Nie" ZO mówi: “We Właściwym Czasie" (naukowo: WWC), a te słowa zapowiadają Odmowę Przez Zwłokę (naukowo: OPZ). Teoria OPZ opiera się na ustaleniu przybliżonego pojęcia, jaki okres zwłoki będzie się równać odmowie. Jeśli człowiekowi tonącemu, wzywającemu pomocy, odkrzykniemy: “We właściwym czasie", po czym nastąpi pięciominutowa pauza, będzie to ze względów praktycznych odpowiedź negatywna. Dlaczego? Ponieważ zwłoka trwa dłużej niż życie tego, kto nie umie pływać. Ta sama zasada świetnie działa w przypadku prawnym. A rozwiedziona z B domaga się opieki nad córką (liczącą lat 17), lecz adwokat informuje ją, że zanim sprawa zostanie rozstrzygnięta, córka będzie już pełnoletnia. W dziedzinie sprzedaży detalicznej dostawca towarów żelaznych B informuje A, że maszynka do strzyżenia trawników, której sobie życzy, może być dostarczona za sześć miesięcy (tzn. w grudniu). Wszystko to są przykłady na OPZ w jej prostszych formach. Nowy wymiar Tam gdzie jakaś nagląca sprawa wymaga uzdrawiającego ustawodawstwa, zwłoka przybiera nowy wymiar. Jednakże krytyczna przerwa wciąż jest uzależniona od przewidywanego okresu życia projektodawcy. W wypadku prawa rozwodowego, które najczęściej wymaga rewizji, Zwlekający Odkładacz przede wszystkim dowiaduje się o wiek i zdrowie reformatora zgłaszającego projekt ustawy. Przyjmując 70 lat za podstawę swego obliczenia złagodzonego czynnikami ubezpiecze- niowymi dochodzi do wniosku, że reformator A może prawdopodobnie agitować za swym projektem jeszcze przez osiem lat. Odmowa Przez Zwłokę (OPZ) oznacza, że postępowanie “We właściwym czasie" (WWC) będzie w tym wypadku znaczyć: dziewięć lat od teraz. Uświadomienie sobie, że WWC jest większe niż Przewidywany Okres Życia (POŻ) reformatora, często wystarczy dla utrącenia całego pomysłu na samym początku. Dla wielu ludzi nastawionych altruistycznie świadomość, że czegoś nie można zrobić w ciągu ich życia, jest równoznaczna ze świadomością, że nie można tego zrobić w ogóle. Tam gdzie jakaś pożyteczna reforma wchodzi w życie, jak to od czasu do czasu musi się zdarzyć, jest to rezultat faktu, że reformator żyje i pracuje o całe lata dłużej, niż można było przypuszczać. Nienawiść W ten sposób reformator może przeżyć Zwlekającego Odkładacza ZO, który specjalną nienawiścią darzy reformatorów młodszych od siebie. Dlatego zdarzają się wypadki, że czynnik WWC jest mniejszy niż POŻ, a w konsekwencji powstaje jakieś mało przekonywające ustawodawstwo. Lecz ludzie tacy jak Sir Alan Herbert nigdy nie byli, liczni, a w gruncie rzeczy mają oni skłonność do wymarcia. Przeciętny reformator czy innowator poddaje się znacznie łatwiej, pozostawiając ZO na stanowisku siły, gotowego do utrącenia następnej propozycji przy użyciu tej samej techniki. Tak więc rozmyślnie planuje się zwłokę jako formę odmowy i przedłuża się ją na tyle, aby objęła przewidywany okres życia osoby, której propozycja została włożona do szuflady. ZWŁOKA JEST NAJBARDZIEJ ZABÓJCZĄ FORMĄ ODMOWY. Tak brzmi Prawo Zwłoki Parkinsona. Matematycznie wyraża się ono w równaniu, gdzie: Z = POŻ, czyli Przewidywany Okres Życia osoby, od której pochodzi proponowana reforma. M = WWC, czyli czas upływający pomiędzy pierwszą propozycją a ostatecznym rozwiązaniem, L = liczba nie należących do rzeczy problemów wprowadzonych do dyskusji i W = wiek Zwlekającego Odkładacza. Zatem x jest długością zwłoki, która równa się odmowie. W tym miejscu koniecznie trzeba podkreślić, że Zwlekający Odkładacz rzadko mówi prosto z mostu: “Tego się nie da zrobić w ciągu pańskiego życia". Pozwala, żeby ten fakt ujawnił się w trakcie dyskusji. - Naszą najlepszą metodą - zaczyna - jest powołanie Komisji Proceduralnej. Cyniczny podkomitet -- Da nam to Zarys Propozycji, której rozmaite fragmenty zostaną przedstawione podkomitetom utworzonym po to, aby zajęły się prawnymi, finansowymi, cynicznymi, technicznymi, politycznymi, histerycznymi, statystycznymi, bezskutecznymi i zwykłymi aspektami planu. Podkomitety przedstawią swoje sprawozdania Komisji Proceduralnej, która następnie ogłosi Sprawozdanie Tymczasowe. Powinno się je przedłożyć Komisji Badawczej, która zbierze się nie później niż w roku 1973. Zadaniem Komisji będzie zalecenie procedury, którą powinniśmy przyjąć przy podejmowaniu decyzji, a przede wszystkim zastanowienie się, czy należy w ogóle dalej coś robić w tej sprawie. Po krótkiej przerwie dla zaczerpnięcia oddechu ZO ukończył na odwrocie koperty swoje obliczenia, ile Zwłoki będzie się równać Odmowie. Nakreśliwszy proces, który będzie się ciągnął do roku, powiedzmy, 1975, zorientował się, że datą docelową jest rok 1980. Mówi więc dalej, co następuje: - Jeśli przyjmiemy - a podkreślam, że nie jest to tylko kwestia formalna - jeśli przyjmiemy, że należy podjąć akcję, wówczas końcowe sprawozdanie Komisji zostanie przesłane do Międzydepartamentalnej Partii Pracy, która zaleci skład Komisji Planowania. Zadaniem Komisji Planowania będzie dotrzeć do stałego podsekretarza stanu, który przedłoży sprawę ministrowi. Jeżeli jego reakcja okaże się przychylna, sprawa zostanie wniesiona na Konferencję Partyjną w Skegness. I Partia zadecyduje, czy Czas jest Odpowiedni - czy nie jest za wcześnie przed Powszechnymi Wyborami, a może za wcześnie po nich. W świetle tej decyzji zadaniem ministra będzie wydanie dyrektywy. Jednakże w tym stadium sprawy nie będzie on mógł zrobić nic więcej, jak tylko, w zasadzie, zalecić potrzebę dalszych badań. “Dlaczego nie?" To zwykle wystarczy, żeby pogrzebać sprawę, przy czym nie użyto ani jednego argumentu przeciwko omawianej propozycji. Reformator dostrzega przed sobą jedynie wizję nie kończących się komitetów, próbujących zadecydować, czy w tym przypadku należy dokonać wstępnych badań punktów, które trzeba przedstawić Komisji. Komitetologia (nauka o posiedzeniach komitetów) jest starą metodą grania na zwłokę, lecz w nowoczesnym świecie technika zwłoki rozwinęła się wskutek powszechnie panującego poglądu o konieczności przeprowadzania badań. Jak wiemy, w sprawach naukowych główną zasadą jest poznanie faktów. Ta sama zasada zastosowana do problemów ludzkich oznacza, że fala przestępstw nie jest sprawą reguły, lecz oceny. Jeżeli w Los Angeles buntują się Murzyni, pierwszą naszą reakcją jest policzenie Murzynów, a drugą rozstrzygnięcie, czy są oni tak czarni, jak ich malują. To poszukiwanie faktów jest zatem namiastką, gdyż decyzja jest powszechnie znana. Nie zauważamy również, że owo poszukiwanie faktów jest także namiastką Myśli. Miesiące, które spędzamy na wysłuchiwaniu opinii statystyków, psychologów, grafologów, socjologów, alchemików i alienistów, nie są tylko miesiącami zwykłej bezczynności. Ich rezultatem jest stłumienie naszej myśli nawałem spraw nie należących do rzeczy. Musimy uświadomić sobie, że decyzje zależą od istnienia ludzi posiadających wiedzę zarówno ogólną, jak specjalistyczną, ludzi, którzy często są Prawem sami dla siebie, ludzi, którzy o wiele częściej pytają: “Dlaczego nie?" niż: “Dlaczego?" Nieodpowiedni zawód Oficerów uczyło się zwykle w wojsku, a może wciąż jeszcze ich się uczy, jak należy przeprowadzić ocenę sytuacji. Zaczyna się (mogłoby tak być) od ustalenia teoretycznej pozycji krytycznej. Wróg posuwa się naprzód z punktu A w kierunku punktu B, most zostaje wysadzony w punkcie X, a linia kolejowa zniszczona w punkcie Y, pomiędzy tobą a najbliższą formacją cała komunikacja jest przerwana. Wśród pocisków, wybuchających z wszystkich stron, znękany oficer ma usiąść i u góry arkusza papieru formatu 13V2X17 cali napisać “Ocena sytuacji", podkreślić ten tytuł, zanim przejdzie do podawania szczegółów na temat swego Celu, Czynników, które mogą wpłynąć na jego Zdobycie, Dróg otwartych z jednej i z drugiej strony, i Wniosków, do których nieuniknienie zmierza. Nigdy nie przyznano żadnych dodatnich punktów za dojście do wniosku, że przede wszystkim zawód oficera jest nieodpowiednio wybranym zawodem. Bez wątpienia jednak takie ćwiczenie umysłowe posiada swoją wartość. Czy ludzie rzeczywiście robią to wszystko podczas bitwy, czy nie, logika Oceny godna jest polecenia. I ktoś mógłby przypuszczać, że najpowszechniejszy błąd wynikający z braku doświadczenia to zła interpretacja faktów. Jednakże w praktyce prawdziwą przeszkodą był zawsze paragraf “Cel". Dla większości ludzi o wiele trudniej jest zdecydować się na to, co mają próbować zrobić, niż opisać, w jaki sposób proponują to zrobić. Co do Czynników oddziałujących na sytuację, to oglądane z jednej i z drugiej strony, są one ważne tylko o tyle, o ile mają związek z Celem. Dlatego jeśli Cel jest zły, żaden element Oceny nie będzie w porządku. Spostrzeżenie to sprawdza się zarówno podczas pokoju, jak na wojnie i urodzonym przywódcą jest ten, kto najpierw rozważa swój Cel, a dopiero potem pozycje statystyczne. Szybkie krążenie Dzisiejszy przywódca musi pokonać wiele przeszkód, a Zwłoka jest często najgorszą z nich. Lecz w pewien sposób przychodzi mu na ratunek postęp techniczny. Nastąpiło na przykład poważne ulepszenie w procesie powielania i mnożenia czytelnych dokumentów dla ich szybkiego krążenia. Memoranda są zwykle wartościowe, ponieważ pochodzą od tych, którzy są najbardziej aktywni i dlatego najlepiej poinformowani. Pochodzą one przede wszystkim od tych, którzy najpierw je przemyśleli. Co więcej, przekonujemy się, że autor krążącego memorandum co najmniej pod trzema względami znajduje się w bardziej korzystnym położeniu od swych kolegów. Określił swój cel. Podkopał zaufanie komisji do tych, którzy go nie przeczytali. Na koniec dostarczył coś, co może się stać podstawą ugody. Ale memoranda są może mniej ważne niż korespondencja. I jeśli istnieje jakiś pomysł, który bardziej niż inny może pomóc w załatwieniu sprawy, jest nim wysyłanie listów w kserografowanym duplikacie. Zamiast dyktowania odpowiedzi adresat może zanotować swoją uwagę na marginesie duplikatu: “Zgoda", “Niemożliwe", albo zwyczajnie: “Brednie!" Uproszczenie W tym miejscu słusznie można by zapytać, czy mnożenie dokumentów nie opóźnia przypadkiem załatwienia sprawy, zamiast ją przyspieszyć. Zapewne, jest to możliwe, lecz nie nieuniknione. W historii wynalazek druku był podobną, a może bardziej niebezpieczną nowością, co wynalazek prochu strzelniczego. Ale nastąpiła po nim nie stagnacja, lecz zmiana. Wynalazek kserografii oznacza stadium rozwoju o niemal równym znaczeniu. Jednak ci, którzy z ulgą zwracają się do czyn- ności kopiowania i powielania, nie wymagającej ani specjalnego personelu, ani specjalnego wyszkolenia, powinni pamiętać o dwóch faktach. Po pierwsze, łatwość powielania czyni jeszcze bardziej ważnym to, aby oryginalny dokument był jasny, czytelny i zwięzły. W obecnym dziennikarstwie daje się zauważyć smutny kontrast pomiędzy świetnym wyposażeniem technicznym a zupełnym brakiem czujności redakcyjnej. W ten sposób głośnik wydaje się logicznym rezultatem tego, że nikt nie ma nic do powiedzenia. Wraz z udoskonaleniem kserografii potrzeba nam nowego i wyższego poziomu angielszczyzny. Ludzie muszą uczyć się w biurze tego, czego nigdy (widocznie) nie nauczyli się w szkole. Umiejętność pisania sama w sobie też nie wystarcza tym, którzy nigdy nie nauczyli się czytać. Przy tak uproszczonej dokumentacji musimy mieć urzędników, którzy potrafią tylko rzucić okiem na stronice, a przecież pojąć ich treść. Nie jest to takie trudne, jak się wydaje, a z pewnością będzie czymś zasadniczym w ciągu najbliższych lat. Zauważmy wreszcie, że kserografia zaoszczędza nam czas na wykonywanie innych prac. Dawne formy powielania od druku począwszy - w rezultacie powiększały listę tych, do których miały dotrzeć. Tam gdzie kopie ma otrzymać 78 osób, zamawiamy ich zawsze 100, po prostu na wszelki wypadek. Kiedy woskówka już została wykonana, zorientowaliśmy się, że lepiej zatrzymać 22 kopie w zapasie, niż ewentualnie przygotować później nową. Ale zapasowe kopie stanowią marnotrawstwo papieru i miejsca w magazynie, właśnie takie marnotrawstwo, nad którym administrator zawsze ubolewa. Wobec tego naturalną reakcją jest rozesłanie większości kopii ludziom, których dotyczą one tylko marginesowo, dodając ich nazwiska do rozdzielnika. Lecz skoro liczba raz osiągnęła cyfrę 100, następna partia obiegowego materiału dojdzie do cyfry 120, przy czym z ostatnimi 20 sztukami będzie znów ten sam problem. W ten sposób rozdzielniki mają przyrodzoną tendencję wzrostu. Wydłużająca się lista w sposób niemal nieunikniony musi objąć tych, którzy coraz gorzej umieją czytać. Okólnik dociera zatem do osób, których szybkość pojmowania zmniejsza się stopniowo na każdym szczeblu. Coraz więcej ludzi na coraz niższych szczeblach spędza coraz więcej czasu, czytając coraz więcej rzeczy, dotyczących ich coraz mniej. Wszystko to jest stratą czasu i pieniędzy. Jedną z korzyści kserografii jest to, że sekretarka może w pierwszym rzucie zamówić 78 kopii, wiedząc o tym, że w każdej chwili może ich mieć więcej bez żadnego specjalnego wysiłku i kosztu. Prawa Zwłoki Parkinsona nie można oczywiście poprawić ani odwołać. Jest ono równie trwałe, jak Prawo Ciężkości. Jednakże, podobnie jak inne Prawa Natury, można je obejść. Wrzesień 1966 Jak napisać pracą doktorską Podróżnik, który zrządzeniem losu odwiedził wiele amerykańskich uniwersytetów i college'ów, musi dostrzec, jak bardzo różnią się one pod względem reputacji, charakteru i rozmiarów. Musi także zwrócić uwagę na cechy, które są im wspólne. Zacznijmy od tego, że istnieje budynek, który powstał w roku 1882. Usytuowany centralnie, zbudowany solidnie z prostego kamienia, z gotycką bramą i z wieżą zegarową - żaden ośrodek uniwersytecki nie może się bez niego obejść. Jest to najlepszy fragment konstrukcji budowlanej, jaką uniwersytet posiada lub będzie kiedykolwiek po- siadał, i nie ma żadnej nadziei, żeby się kiedyś zawalił. Przeciwnie, przetrwa on z pewnością wszystko inne, łącznie z najnowszym, funkcjonalnym budynkiem, który jest na ukończeniu i w którym będzie się mieścił Wydział Fizyki. Zwiedzający nie zawsze może obejrzeć gmach z roku 1882, lecz wie instynktownie, że on istnieje i że przydzielono go administracji, matematyce lub prawu. Dalej znajduje się Biblioteka Uniwersytecka, która zawsze przerasta swoje pomieszczenia i właśnie się powiększa albo przenosi gdzie indziej. Oparto ją na złym systemie klasyfikacji, ale teraz jest już za późno, aby to zmienić. W budowie znajduje się także Nowe Audytorium, budowla w kształcie grzyba, zaprojektowana w czasie rozmów na temat koncertów muzyki klasycznej, lecz w rzeczywistości przeznaczona do gry w koszykówkę. Pozbycie się owego audytorium jest w praktyce niemożliwe, najlepszą rzeczą, jaką każdy rektor może uczynić, to odwlec ukończenie jego budo-wy i zasłonić je drzewami. W większości ośrodków uniwersyteckich istnieje także Problem Planowania, który wynika z Błędów Przeszłości. Najpowszechniejszy błąd polega na tym, że zbudowano budynki tymczasowe, które zawsze potrafią przetrwać pięćdziesiąt ,lat, na miejscu potrzebnym pod budowę Wydziału Inżynierii Elektrycznej. Inny powszechny, lecz niezmienny błąd to budowa domów dla stowarzyszeń studenckich na Przestrzeni Potrzebnej dla Dalszego Rozwoju. Gdzieś mniej lub więcej poza polem widzenia znajdują się zgrzybiałe baraki przeznaczone dla żonatych studentów; mieszkania, które podupadły od czasu, kiedy służyły za Pomieszczenie Wydziału, a jeszcze bardziej od czasu, kiedy pierwotnie stanowiły pomieszczenie dla jeńców wojennych. Całkowicie poza polem widzenia znajduje się niszczejąca budowla, która była najpierw domem rektora, a obecnie mieści się w niej Klub Wydziału. Dotąd istnieje możliwość uogólnień. Możemy też zaryzykować dalsze przypuszczenie, że gdzieś w obrębie uniwersytetu, wyryte na niezniszczalnym granicie, znajduje się szlachetne motto, które przyświeca wyższym studiom. Nikt właściwie nie może go zobaczyć. Nikt nie może powiedzieć dokładnie, gdzie ono jest. Jednakże nawet najstarszy wychowanek uczelni nie może zdecydowanie zaprzeczyć, że go nie ma. Otóż ukryta, czy też nie ukryta, w cieniu dzikiego wina inskrypcja istnieje i brzmi następująco: “ŁATWIEJ COS ZACZĄĆ, NIŻ Z TYM SKOŃCZYĆ". W ramach zwykłego eseju nie można w pełni wyjaśnić głębi i subtelności tego aforyzmu. Można go zastosować zarówno do polityki uniwersyteckiej, jak i do wysiłku podjętego przez fakultet dla wykonania pracy, którą powinna była wykonać szkoła średnia. Można go zastosować do Działalności Oświatowej i do Programu Nauk Społecznych, do ćwiczeń wojskowych i do orkiestry. W gruncie rzeczy można na ten temat napisać książkę. Tutaj na tych niewielu stronach zajmiemy się nim jedynie w odniesieniu do Przebiegu Studiów, prowadzących do uzyskania stopnia Doktora Filozofii. Rozpocząć takie studia jest względnie łatwo. Wyrwać się z nich z pergaminem w ręku jest coraz trudniej. Zabiera to także coraz więcej czasu, zwykle sześć lat, a zdarza się, że i osiem. Istnieje wiele obiekcji natury ekonomicznej, społecznej, a nawet uczuciowej przeciwko poświęcaniu sześciu lat na zdobycie wyższego stopnia naukowego. Lecz owe akademickie niedogodności stają się jeszcze poważniejsze, ponieważ koła badań naukowych obracając się, drążą sobie coraz to głębszą koleinę, z której wielu uczonym nigdy nie udaje się wydostać. Dopuszczono do tego, żeby praca doktorska, często na błahy temat, nadający się do szybkiego opracowania i odłożenia na bok, stała się dziełem życia. W obliczu owego niebezpieczeństwa, które samo stanowi tylko jeden aspekt Prawa rządzącego wyższym wykształceniem, oddamy doktorantowi przysługę społeczną ofiarowując mu przewodnik ułatwiający osiągnięcie pewnego i szybkiego sukcesu. Taką właśnie przysługę społeczną chcemy teraz wyświadczyć. Dla studenta, który przeczyta niniejsze strony ze skupioną uwagą, napisanie udanej pracy nie będzie obecnie żadnym problemem. I czemuż miałoby nim być? Prace naukowe, jak wiemy, należą do dwóch zasadniczych typów. W pracach humanistycznych uczoność kandydata ocenia się według ilości i niejasności przypisów, zupełnie tak, jak akademicką pozycję college'u mierzy się ilością centymetrów oplatającego je bluszczu. W pracach, których tematem są nauki ścisłe, wiedzę kandydata ocenia się równie łatwo według ilości i złożoności równań. Dlatego gwarancją pełnego sukcesu, zwłaszcza jeśli idzie o nauki społeczne, jest napisanie pracy, która zawierałaby zarówno przypisy, jak i równania. Taka mieszanina wiedzy i uczoności nigdy jeszcze nie zawiodła. Sztuki łączenia przypisów i równań najlepiej nauczyć się na przykładzie. Przypuśćmy, że tematem twojej pracy są podatki, jest to zupełnie dobry temat socjologiczny, któremu dotychczas poświęcano bardzo mało uwagi. Przypuśćmy dalej, że rozprawa zaczyna się naprawdę od drugiego rozdziału. Oparty na tych przypuszczeniach tekst powinien brzmieć mniej więcej w ten sposób: Rozdział II :PODATKI W ŚWIECIE STAROŻYTNYM Do najwcześniejszych systemów podatkowych, o których posiadamy szczegółowe wiadomości, zalicza się system Chaldejczyków, u których 10% podatek był rzeczą zwykłą , lecz często przekraczaną. Za czasów Dariusza, króla Persji , obliczono , że jego dochody skarbowe doszły do sumy 28 000 000 funtów wg wartości z roku 1904 , przy czym dodatkową daninę przyjmowano w naturze, a domiar spłacano eunuchami . Nie wiemy, niestety, w jakim stosunku były te sumy do dochodu narodowego ani do dochodów jednostek, ale zdaje się, iż uczeni na ogół zgadzają się co do tego, że w obydwu wypadkach nie osiągnęły one 10%, z wyjątkiem profesora Schnitzelsauerkrauta, którego poglądy, jak się zdaje, podzielali inni przedstawiciele uniwersytetu w Getyndze . Wspominamy o tym jedynie po to, aby uzasadnić powołanie się na Niemców. To zawsze dobrze wygląda w pracy naukowej. Nieco dalej powołamy się też na Chińczyków. Pewne dokumenty odnalezione w Niniwie rzucają nieco światła na trudności związane ze ściąganiem podatków w Tyrze i Sydonie , lecz jeszcze więcej wiemy o ściąganiu podatków w Atenach , o czyni wzmianka dowodzi, że autor uczęszczał do właściwej szkoły (co czynił rzeczywiście) . A zatem Ateny dają nam wczesny przykład tego, co nazywamy demokracją . Nie znaczyło to, że Ateńczycy posiadali własne dochody , gdyż dochody ich pochodziły głównie z sum zbieranych w innych częściach Grecji . Posiadamy na to liczne dowody archeologiczne , a z, napisów pochodzących z okresu wojny archidamijskiej wiemy, że płatności dokonywano w okresie Festiwalu Dionizyjskiego . Przypuszcza się, że jeden z owych napisów czyni tę procedurę znośnie jasną. Inny napis, który ma być wkrótce odkryty w miejscu dawnego śmietnika poza bramą Dipylonu w Atenach, rzuci jeszcze więcej światła na zagadnienie podatków, skoro tylko autor znajdzie czas, aby go zagrzebać i rozejrzeć się za jakimś wspólnikiem, z którym odgrzebie go na nowo. Zrekonstruowany wygląd tej tablicy pokazany jest na Planszy I. Należy rozumieć, że część zakreskowana jest tą jedyną, która się zachowała. Nie może być wątpliwości co do ogólnego znaczenia, ani co do faktu, że obowiązek zwoływania Eklezji spadał na prytanis; nasza wiedza o tym pozwala nam łatwiej odcyfrować i przetłumaczyć napis, a także łatwiej go ułożyć. Ciekawym szczegółem na cokole jest nie zapisane miejsce pośrodku. Jednakże zastanawiając się nad dowodami epigraficznymi, a także na podstawie studiów pewnych nie uporządkowanych fragmentów, uwzględniając także odpowiednią szerokość tablicy w związku z jej symetryczną rekonstrukcją, bez trudności dojdziemy do wniosku, że napis na cokole (jakkolwiek nigdy nie napisany w całości) miał brzmieć, jak następuje: ------------------------------------------------------ Jednakże pod warunkiem, że żadne miasto nie zapłaci daniny większej, niż to określa Prawo Parkinsona ------------------------------------------------------ Nie ma potrzeby podkreślać pełnego znaczenia tego zasadniczego odkrycia. Nigdzie nie stwierdza się, że owo zastrzeżenie odnosi się do Drugiego Prawa Parkinsona, lecz to oczywiście wynika z kontekstu. Przechodząc do późniejszego okresu, musimy następnie odwołać się do Praw Skarbowych Ptolemeusza Filadelfosa , który rządził Egiptem od ok. 284 do 245 p.n.e., wstępując na tron po Ptolemeuszu I , który był nieprawym synem Filipa Macedońskiego. Ów Filip, czwarty syn Amyntasa, króla Macedonii, poślubił Olimpiadę, córkę Neoptolemosa etc. Papirus skarbowy , odkryty przez profesora Flindersa Petrie w roku 1895, jest dla nas autorytatywnym źródłem, jeśli idzie o metody ściągania podatków stosowane w ptolemejskim Egipcie, i z niego dowiadujemy się, że metody ściągania podatków były w owych czasach wysoko rozwinięte. To samo wrażenie odnosimy ze studiów nad Syrią pod panowaniem Seleucydów. Lecz tam także stopa podatkowa nie była wygórowana ... (i tak dalej i tak dalej). (UWAGA DLA ZECERA: Proszę złożyć powyższe w taki sposób, aby jedna cała strona obejmowała tylko przypisy, bez żadnego innego tekstu). Odpocząwszy chwilę, czytelnik powinien zdać sobie sprawę, że cel techniczny polegał dotychczas na tym, aby zwiększać stosunek przypisów do tekstu dopóty, dopóki nie dojdzie się do strony, gdzie nie będzie w ogóle żadnego tekstu. Wtedy egzaminującemu będzie bardzo trudno przypomnieć sobie, o czym rozdział miał traktować. Można przyjąć, że w tym miejscu egzaminujący zostanie wytrącony z równowagi. Kiedy jest on jeszcze otępiały z podziwu i przerażony głębią twej wiedzy, musisz nagle zmienić taktykę. Teraz nadszedł czas na wprowadzenie twych rezerw matematycznych. A zatem nagle rozpoczniesz ciągnąć dalej w ten sposób: O ile w ptolemejskim Egipcie, a także w Syrii pod panowaniem Seleucydów opodatkowanie bywało zwykle rozsądne, o tyle w niektórych innych krajach, a szczególnie w późnym okresie cesarstwa rzymskiego zdarzały się wypadki nadmiernych podatków. Ze studiów nad wymiarem podatków, istniejącym za panowania ostatnich cesarzy, można wyprowadzić współczynnik klęski; punkt, w którym nadmierne opodatkowanie spowoduje rzeczywisty bunt. Współczynnik klęski można dokładnie wymierzyć za pomocą formuły: gdzie r = stosunek osób płacących bezpośredni podatek do tych, którzy ciągną wyraźne korzyści (aby obliczyć tę liczbę, winno się pominąć* podatek pośredni, np. podatek obrotowy, jako że zrównoważy się to z liczbą osób ciągnących niewyraźne korzyści); m = całkowita liczba roboczogodzin przeznaczonych na wypełnianie formularzy związanych z dochodami, czy to za pośred-nictwem Departamentu Podatku Dochodowego, Ceł i Akcyzy, czy też innych takich Departamentów, jakie mogłyby być lub jakie zaraz można wymyślić dla obałamucenia społeczeństwa, nie zapominając przy tym o trudzie tych, którzy mozolą się w imieniu ofiar; a = zdolności całkowicie zmarnowane na rozwiązanie przeciwstawnych problemów uchylania się od płacenia podatków i ściągania ich; b = dochód, który można odpisać całkowicie na zasadzie działania albo Pierwszego Prawa Parkinsona, albo jednego z procesów przedstawionych w niniejszej pracy (rozdziały 7-12). Ta prosta formuła daje nam y, pod którym będziemy rozumieć narodowe podatki. W czasie wojny klęska zbliża się nieuchronnie, gdy gdzie to = wola przetrwania; n - całkowita mobilizacja do podjęcia dodatkowego wysiłku, at = zdolności, jakie jeszcze są osiągalne. A w okresie pokoju, gdy gdzie s oznacza punkt, w którym indywidualny płatnik podatków będzie próbował uniknąć dalszej konfiskaty mienia za pomocą gwałtownych środków; 1 = czas, jaki upłynął pomiędzy otrzymaniem zarobków a wzrostem kosztów utrzymania, a h = zmarnowane godziny wskutek restrykcyjnych praktyk i strajków. Tutaj osiągnąłeś kulminacyjny punkt swej pracy, Moment Prawdy, punkt, w którym egzaminator raczej przyzna ci doktorat, niż spróbuje czytać dalej. Daj jeszcze na kilku następnych stronach trochę algebry, a potem niech rzecz skończy się w sposób najbardziej dla ciebie wygodny. Niektórzy kandydaci do stopnia Doktora Filozofii wypełniają resztę tomu fragmentami ze sprawozdań Kongresu. Inni posuwają się tak daleko, że ostatnie sto stron pozostawiają nie zapisane. Jakąkol- wiek obierzesz metodę, możesz spokojnie przyjąć, że nagły zwrot do matematyki zupełnie zdezorganizuje twego egzaminatora i uczyni go niezdolnym do zebrania myśli. Wynikiem tego będzie nie tylko doktorat, lecz także dopuszczenie do habilitacji. I tutaj oczekuje cię nemezis. Bez żadnej intencji z twej strony wsiąkniesz w pogardzany i marnie płatny zawód i wtedy raz jeszcze przekonasz się, że ŁATWIEJ COŚ ZACZĄĆ, NIŻ Z TYM SKOŃCZYĆ. Proszę mi dać Biały Dom! Wiele z naszych marzeń o władzy i o prestiżu można by odkryć już w dawnych “Baśniach z tysiąca i jednej nocy". Kalif klaszcze w dłonie, a niewolnicy momentalnie padają na twarz. “Przywiedźcie do mnie Wielkiego Wezyra!" - grzmi. Niewolnicy znikają i wracają po kilku sekundach z zadyszanym Wielkim Wezyrem. Później w ciągu dnia w nieco zmienionym nastroju mówi łagodniej: “Przywiedźcie mi z haremu tę dziewczynę z Isfahanu..." Albo może to być zakwefiona Fatima, która mówi do eunucha: “Zaprowadź mnie do twego pana!" Obojętnie: na rozkaz czy nie na rozkaz, poddani dostają się w ten sposób przed Oblicze. Oto marzenie, którego nowoczesnym i zmechanizowanym ekwiwalentem jest - telefon. Że telefon jest namiastką marzenia, to widać z języka, jakiego używa się w rozmowach. “Proszę mi dać ambasadę Boliwii!" albo “Proszę mi dać Pentagon!", “Proszę mi dać Biały Dom!" albo “Proszę mi dać Kreml!" Żądanego obiektu mają oczy- wiście dostarczyć zdyszani niewolnicy. W przeciwnym razie - i bardziej stosownie - powinni byśmy mówić: “Proszę zwrócić uwagę Departamentu Stanu na mój błagalny głos!" Później w ciągu dnia moglibyśmy użyć innego tonu, by mruknąć: “Proszę mi dać Elizabeth Taylor...", aby poprosić ją o datek na cel dobroczynny, lecz wciąż z odrobiną fantastycznej aluzji, jakby sugerującej na pół ukrytą uległość. Dlatego telefon stał się symbolem władzy i płci. Z jednej strony mamy fikcyjnego wyższego urzędnika wydającego zwięzłe telefoniczne rozkazy niewidocznym lecz przypuszczalnie drżącym poddanym. Z drugiej mamy rozpromienioną, wymarzoną dziewczynę z ogłoszenia, lekko owiniętą w ręcznik, ze słuchawką w ręce. Mogłaby ona, teoretycznie, rozmawiać ze swym agentem podatkowym lub dentystą, ale nasuwa się nam raczej myśl o romansie. Pozwala to kobietom utoż- samić się z nią, a mężczyznom utożsamić się z ukochanym, którego ona słucha. Ale czy fikcja zgadza się z istotnym stanem rzeczy? W sprawach interesów często się zgadza, gdyż telefonu używa się jako rekwizytu. Wobec jakiej publiczności? Wobec stenotypistki, wobec prokurenta, który przypadkiem jest w biurze, wobec młodszego urzędnika, który właśnie wszedł, a może i wobec dziewczyny z centrali; niewielka to publiczność, ale lepsza niż żadna. Korzystamy z niej tak samo, jak komik telewizyjny korzysta z pracowników technicznych studia, jako skromnej namiastki widzów, których on sam nie może oglądać i których reakcji nie może odgadnąć. Toteż telefon należy do grupy innych rzekomo funkcjonalnych maszyn. Automobil teoretycznie jest środkiem przenoszenia się z punktu A do punktu B, lecz w praktyce traktuje się go jako symbol władzy i płci. Motorówka jest teoretycznie środkiem transportu, lecz w gruncie rzeczy symbolizuje płeć i władzę. Tak samo rancho i basen pływacki, podróż dookoła świata i posiadłość na Florydzie. I tak oto telefon, którego zupełnie rozsądnie można używać do zamawiania towarów w sklepie lub przywołania montera, przemienił się - na wysokim szczeblu urzędowym - w jeszcze jedno narzędzie symbolizmu. Jednakże normalnie nie nadaje się do rzeczywistego (w przeciwieństwie do dramatycz- nego tylko) manifestowania władzy. Jest na przykład złym środkiem kontroli pomiędzy centralą i podległym jej zakładami. Dramatyzuje tylko subordynację, nieprzekazując efektywnych poleceń. Dlatego jest ulubionym instrumentem panikarzy, histeryków, krzykaczy i mętniaków. Z wyjątkiem ostatecznej konieczności, władzę wykonuje się najlepiej w drodze osobistego kontaktu i dyrektywy pisemnej, a jeszcze lepiej przez połączenie tych dwóch czynników, przy czym pierwszy daje natchnienie, a drugi listownie poleca, co należy robić. Mówi się, że prezydent Johnson telefonuje nałogowo, sięgając po słuchawkę tak machinalnie, jak generał sięga po mapę lub starsza dama po swą robótkę. Dlatego będzie rzeczą naturalną, gdy zapytamy, czy istnieją po temu jakieś specjalne powody, czy też oznacza to (jak można by podejrzewać) brak organizacji i metody. Ale na początek słuszna będzie tylko uwaga, że prezydent Stanów Zjednoczonych ma do wykonania takie zadania, które każdego urzędnika doprowadziłyby do stanu drżenia i do telefonicznego obłędu. Niezależnie od wszystkich obowiązków ceremonialnych, które w Anglii przypadają królowej, sprawuje on całą władzę wykonawczą i wszystkie funkcje partyjne, które w Anglii przypadają premierowi. I podczas gdy zakres jego od- powiedzialności jest nieograniczony, jego rzeczywistą władzę ogranicza konstytucja i Kongres, opinia publiczna i prasa. Dlatego do pewnego stopnia brzęczenie w centrali telefonicznej Białego Domu jest błędem systemu. To, co zaplanowano dla wolnej federacji gmin wiejskich, nie jest z konieczności najlepszym modelem organizacji dla dzisiejszego świata. Dlaczego jednak prezydent - a właściwie każdy wyższy urzędnik - staje się nałogowcem telefonu? Chociaż ów instrument ma w sobie coś symbolicznego, co może hipnotyzować pretendentów do władzy, to z pewnością nie powinien być atrakcyjny dla tych, którzy są już na szczycie. Prezydent nadaje styl zachowaniu się wysokiego urzędnika, nie potrzebuje go naśladować. Żaden gest ani żaden hałas nie sprawi, aby wydawał się większy, niż jest. Czemuż więc uciekać się do tej pantomimy władzy? Próbując rozwiązać ten kłopotliwy problem, musimy przyznać, że telefon, obok stron ujemnych, ma również strony dodatnie. Po pierwsze, może on przekazać (jeśli to jest pożądane) nastrój pośpiechu i kryzysu. Po drugie - umożliwia przełożonemu odłożenie słuchawki po wydaniu poleceń, udaremniając w ten sposób wszelką dyskusję, obiekcje i dosłyszalny protest. Po trzecie - można go użyć do odparowania wszelkiej dalszej reakcji. “Prezydent wyszedł z biura i nie wiemy, kiedy wróci" - kłamie sekretarka. Na to interesant, zgłaszający się osobiście, może odpo- wiedzieć: “Bzdury! Widziałem go, jak wchodził"; ale niewiele można osiągnąć z oddalenia, rozmawiając z dziewczyną z centrali. “Przepraszam" - powie i linia znów się wyłącza. Zachodzi jednak pytanie,, czy są to naprawdę dodatnie strony telefonu. Gdyż zwykle nie ma żadnej notatki o tym, co zostało powiedziane, żadnej pewności, że instrukcje zostały zrozumiane, ani pełnego zaufania, że nastąpi po nich jakakolwiek akcja. “Ach, ależ po wydaniu polecenia telefonicznego można przecież wysłać list lub telegram, jeśli chodzi tylko o zanotowanie sprawy". Oczywiście można, ale powstaje kwestia, czy poprzednia rozmowa telefoniczna była potrzebna. Czy jakiekolwiek kroki zostaną podjęte, zanim nadejdzie list? W transakcji handlowej, gdzie w grę wchodzą pieniądze, odpowiedź prawie na pewno brzmi: »Nie". Czyż to samo nie odnosi się również do polityki? Wydaje się być faktem, że rozmowa telefoniczna wskazuje na pewne wahanie ze strony władzy. Jest ona sondowaniem opinii, próbą dowiedzenia się, co należy uczynić, próbą dojścia do ewentualnej decyzji. “Jaka będzie lokalna reakcja, jeśli...?" “Czy sądzi pan, że Kongres zgodzi się na coś takiego, jak...?" “Czyj kraje NATO poprą nas, jeśli odrzucimy...?" Ten rodzaj badań może być potrzebny, ale z pewnością winien odbywać się na szczeblu poniżej szczytu, pomiędzy powiedzmy - “numerami trzecimi" po każdej stronie.! Gdyż w wyniku głośnego myślenia na szczycie następuje osłabienie siły decyzji wówczas, kiedy ona zapadnie. Jeśli trąba dźwięczy niepewnym tonem, któż będzie] się przygotowywał do bitwy? To prawda, że telefon jest najbardziej użyteczny na szczeblach niższych i średnich oraz pomiędzy ludźmi mniej więcej równej rangi, jak to się dzieje szczególnie między równymi, braki jakiejkolwiek notatki może być bardzo korzystny, pozwalając na rzucanie powiedzeń, których nikt nie powierzyłby papierowi. “Czy myślisz, że Dithering nadawałby się na ambasadora w Snafie?" Po małej pauzie! następuje zabójcza uwaga: “No cóż... pochodzi z bardzo! dobrej rodziny..." W sprawach handlowych tak samo po krótkiej pauzie mówi się: “No cóż... to jest staraj firma..." Ale takie powiedzenia, jak te, najlepiej brzmiał między równymi sobie. Na najwyższym szczeblu telefon powinno się uważać za niebezpieczny narkotyk, ponieważ udaje on i dramatyzuje działanie, które w rzeczywistości może spowodować tylko bałagan. Kontakt* telefoniczny, który może być niemal bezustanny na szczeblach niższych, winien być rzadszy na średnich, a niemal wyjątkowy na szczycie. Na każdym kolejnym wyższym szczeblu winno się spędzać przy telefonie połowę czasu spędzanego na stopniu niższym, przy czyni dwie godziny dziennie spędzane na szczeblu czwartym od góry, stają się piętnastoma minutami na szczeblu pierwszym. Jednakże nawet używany właściwie telefon ma swoje niebezpieczne strony. Zacznijmy od tego, że może zajść wątpliwość co do identyczności osoby, z którą rozmawiamy. - Gadaj głośniej! - wrzeszczy niższy oficer na źle słyszalnej linii. - Czy pan wie, kto ja jestem? - mówi spokojny głos z głównej kwatery. - Nie. - Jestem głównodowodzącym. Po krótkim milczeniu niższy oficer pyta: - A czy pan wie, kto ja jestem? Usłyszawszy odpowiedź: - Nie, mówi: - To chwałą Bogu. I szybko odkłada słuchawkę. Istnieje również niebezpieczeństwo żartu. Wyższy urzędnik dzwoni z budki telefonicznej do swego kolegi, naśladując głos prezesa: “Mianuję pana członkiem zarządu". Następnym razem, kiedy taki telefon jest prawdziwy, ofiara poprzedniego kawału odpowiada brutalnym wrzaskiem, z którego potem musi się jakoś wytłumaczyć. Wreszcie na koniec istnieje możliwość pomyłki co do stref czasu. W porze obiadowej postanawiamy zadzwonić z Los Angeles do naszych przyjaciół w Londynie, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że położyli się już spać. Zbyt mało można tu zapisać po stronie korzyści, lecz niechże i to mało zostanie powiedziane. Gdyż telefon, który pozostawia nas bezbronnymi wobec ataku, daje nam także środki odwetu, o czym świadczy poniższa anegdota. W miejscowym komisariacie policji szorstko odmówiono wszelkich informacji reporterowi, wypytującemu o jakąś drobną strzelaninę. Wobec tego o 915 wieczorem reporter poskarżył się bezpośrednio komendantowi policji, który przyrzekł od siebie z domu, że zbada tę sprawę. O drugiej w nocy komendant zadzwonił do właściciela (nie do redaktora) gazety i rozpoczął wylewnie usprawiedliwiać się. “Nie potrafię panu po-wiedzieć, jak mi przykro... To okropne, że któryś z moich oficerów... W pełni zdaję sobie sprawę, że prasa ma prawo... Badam właśnie tę sprawę i zatelefonuję do pana jeszcze za godzinę... Nikt bardziej ode mnie nie stara się dostarczać czytelnikom pełnych informacji... Będę zawiadamiał pana osobiście o dalszym rozwoju wypadków... itd., itd., itd. “Oh, na miłość boską! - zawołała śpiąca ofiara. - Mam za swoje, wygrał pan!" W ten sposób komendant policji Upewnił się, że reporter dostanie rano piekielną awanturę. Istnieją inne sposoby zabicia kota, niż dać mu udławić się śmietanką. Lecz to jest jeden z nich, a umożliwia go właśnie telefon. Język dziennikarski Moje dziennikarskie wspomnienia sięgają dzieciństwa i dni, kiedy czasami zanosiłem artykuły mojego ojca do starego “Yorkshire Herald". Pamiętam, jak późnym wieczorem, w każdym razie późnym dla dwunastolatka, odnajdywałem drogę poprzez słabo oświetlone korytarze, pośród stukotu pras pukałem do drzwi redaktora i wręczałem artykuł samemu wielkiemu człowiekowi. Nie było tam żadnych pośrednich biur ani osobistych asystentów. Nie proponowano, żeby przyjść znowu w czwartek przyszłego tygodnia. Był tam po prostu tylko redaktor i ja. W następnych latach artykuły były moje, a nie mojego ojca. W owych czasach gazeta miała tylko jednego redaktora i on pisywał artykuł wstępny. Żaden niedzielny poranek nie liczył się, jeśli Mr Garvin z “Observera" nie przedstawił światu dokładnie swoich poglądów. To leżało w wielkich tradycjach “Thunderera" i w Londynie sprawy wyglądały tak, że podejrzewano, iż redaktor “Timesa" kontroluje kraj, być może w złowrogiej spółce z arcybiskupem Canterbury i gubernatorem Banku Angielskiego. W owych czasach - i na to pragnę położyć nacisk - gazeta miała tylko jednego redaktora, a on był potęgą w kraju. Moje doświadczenia dziennikarskie wzbogacałem następnie w “Fortnightly", który ukazywał się zawsze raz w miesiącu, a potem współpracowałem z takimi pismami, jak “Times", “Economist", “The Saturday Evening .Post", “The New York Times", “Punćh", “The Straits Times", “Esąuire" i z wieloma innymi gazetami i periodykami. Byłem stałym współpracownikiem “Econo-mista" i specjalnym korespondentem “Manchester Guardian" w 1957 roku. W czasie nieobecności Mr Vernon Bartletta, w czasie jego urlopu, poszczęściło mj gię - gdyż przysłałem sprawozdanie z wydarzeń i uroczystości związanych z uzyskaniem niepodległości przez Malaje. Winienem dodać, że moja żona pochodzi - ze strony matki - z tej samej rodziny, co Anthony Trollope - a Trollope był założycielem “Fortnightly" - i kiedy zaręczyliśmy się, była zastępcą redaktora “Women's Illustrated", a następnie prowadziła dział “poszukiwań zaginionych" w malajskim “Sunday Times". A zatem nigdy nie trzymałem się zbyt daleko od farby drukarskiej. I w ciągu mniej więcej trzydziestu lat obserwowałem, jak dziennikarskie rzemiosło stacza się ze stopnia profesji do stopnia przeważnie raczej podłego handlu. Redaktorzy starej daty zostali wyparci przez dyrektorów administracyjnych i pod porządkowani pod względem politycznym dyrektorom agencji ogłoszeniowych. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, gazeta stała się środkiem reklamowym, po siadającym akurat dość materiału prasowego na to, aby zachować teoretyczny nakład. Sam będąc dziennikarzem, nie mogę patrzeć na wiele bieżących gazet z uczuciem dumy. Jednakże moim dzisiejszym tematem nie jest stan dziennikarstwa, lecz język używany przez dziennikarzy. Temat ten sformułowano dla mnie surowo: “Dziennikarze nie umieją pisać". Nie podzielam tak bardzo tego zdania ani też, gdyby tak było, nie ujawniałbym tych uczuć przed tak specjalną publicznością. Podobnie jak dobra, istnieje także zła reklama osobista. Czuję jednakże, że są pewne rzeczy, które trzeba powiedzieć na temat języka używanego przez dziennikarzy. W więk- szości stanów Unii - poza Illinois - najpowszechniej używanym językiem jest angielski; i w tym właśnie języku drukuje się większość naszych gazet. Wypowiadając się na temat dobrego i złego używania tego języka, chciałbym przede wszystkim zaznaczyć, że zdaję sobie sprawę z trudności związanych z życiem dziennikarza. Istnieją wykwintni pisarze, którzy raz na trzy lata wydają cienki tomik, pozostawiając sobie całe tygodnie na zastanawianie się, czy użyć tego czy innego zdania. Wynikiem tego może być, choć czasem nie jest, wypolerowany wzór angielskiej prozy. Pisząc do gazet mamy do wykonania zadanie tego samego rodzaju, z tą jednak różnicą, że musimy to robić codziennie. Nie powinno nikogo dziwić, jeśli nasz poziom będzie nieco niższy, nasze osiągnięcia nieco mniejsze. Pracujemy w terminach tak sztywnych, jak aktorzy i radiowcy. Choćby pióro omdlewało i choćby niebo waliło się na głowę, jutrzejsza gazeta musi iść na maszynę. Jednakże biorąc pod uwagę to wszystko, wciąż jeszcze istnieje powód, aby ubolewać nad rodzajem języka, jakiego często się używa. Nie jest też zupełnie słuszne twierdzenie, że pośpiech tłumaczy wszystko. Bardziej istotny jest poziom wykształcenia dziennikarza i jego pogląd na temat życzeń czytelników. Chciałbym poświęcić nieco uwagi tym dwóm czynnikom, ponieważ nad obydwoma trochę się zastanawiałem. Być może, nie jest już teraz wyjątkiem młody dziennikarz, który uczęszczał do szkoły dziennikarskiej; na wydział uniwersytecki poświęcony, zdawałoby się, tej szczególnej umiejętności. Ciekawą cechą owych szkół jest to, że ich absolwenci rzadko kiedy znają stenografię. Skoro tak jest, słuszne wydaje się pytanie, czego się nauczyli-Odpowiedzi na to pytanie nie są bynajmniej jednomyślne. W niektórych college'ach studentów dziennikarstwa zachęca się do wydawania gazety studenckiej, co ja uważam za stratę czasu. W innych - gdzie gazeta studencka mocno tkwi w rękach przyszłych inżynierów i chemików, studentom daje się dość niewyraźny kurs zagadnień współczesnych. Na żadnym z tych wykładów studenci nie nauczą się, jak należy pisać po angielsku. Być może, na pewnym etapie studiów mówi im się, jak trzeba redagować gazetę; ale tego na początku nikt nie będzie od nich wymagał. Musi także powstać jeszcze dalsza wątpliwość co do profesorów tego przedmiotu. Jeśli oni rzeczywiście wiedzą, jak trzeba redagować gazetę, czasem dziwimy się, czemu tego nie robią. Może dlatego, że mówienie na ten temat jest łatwiejsze, a za- pewne nawet lepiej płatne? Charakter i los takich szkół dziennikarstwa musi w dużej mierze zależeć od osób, które mogą zaoferować posadę ich absolwentom; przy tym większość z nich istotnie nie nadaje się nawet do dziennikarskiej kariery. Dlatego wydawcom gazet nietrudno będzie ustalić pewnych norm, zarówno dając pierwszeństwo absolwentom, którzy nie studiowali dziennikarstwa, jak i stawiając warunek, że ci, którzy je studiowali, muszą posiadać dobrą znajomość stenografii, pisania na maszynie, drukarstwa, kompozycji i dokonywania skrótów. Ja sam skłonny byłbym przyjąć, że dziennikarstwa najlepiej uczyć się w redakcji gazety i że najlepszym do mego wprowadzeniem byłby solidny kurs języków, ekonomii lub historii. Nic biedniejszego niż ów nowoczesny pogląd, że wszystkiego powinno się uczyć w szkole. Mój następny punkt dotyczy życzeń czytelników. Czytałem ostatnio znakomite dzieło Johna Keatsa “Zuchwałe Rydwany". Różnię się z nim tylko w jednej kwestii, a mianowicie w jego wciąż podtrzymywanym mniemaniu, że podaż jest, przynajmniej do pewnego stopnia, stwarzana przez popyt. Jest to zapewne pozostałość czegoś, o czym czytaliśmy niegdyś w jakimś podręczniku elementarnej ekonomii. I oczywiście w jakimś elementarnym sensie jest to słuszne. W rosnącym mieście, pozbawionym lokalnej gazety, może komuś przyjść do głowy, że istnieje jej niezaspokojona potrzeba i, być może, tak jest rzeczywiście. Jednakże w naszym skomplikowanym społeczeństwie o wiele częściej podaż stwarza popyt. Publiczność może nie kupować wszystkiego,