14207

Szczegóły
Tytuł 14207
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14207 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14207 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14207 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tegoż autora: „Sprzysiężenie" — powieść 1947. ,,Zbrodnia w Dzielnicy Północnej" — powieść 1948. „Polityka i sztuka" — zbiór prac publicystycznych 1949. „Poematy symfoniczne Ryszarda Straussa" 1955. W przygotowaniu: „Z muzyką przez lata" — wybór esejów muzycznych. i Stefan KisielewsKi Rzeczy małe PAX WARSZAWA -1956 Okładkę projektował Andrzej Możejko Stronę tytułową i ilustracje wykonał Stanisław Topfer WYDAWNICTWO WARSZAWA PAX 1 S 5 3 Redaktor — Stefan M. Czarnec-ki. Redaktor techniczny — Damian Sikorskł. Korektor — Zo/lu Lubańska. Wydanie I. Nakład 10000 + 350. Format A5. Ark. druku 33.75. Ark. wyd. 30,78. Pap. druk. sat. kl. V, 60 g. 86 X 122 dost. z fab. pap. w Boruszowicach, Druk. ukoń. w grudniu 1956. — B-7-53794 Gdańskie Zakl. Graf. Gdańsk. Jerzemu Turowiczowi z przyjaźnią i wdzięcznością Felietony zawarte w tym tomie ukazywały się w latach 1945—1953 na łamach krakowskiego »Tygodnika Powszechne-go«. Wiosną 1953 pismo to zmieniło skórę i współpracowników, wśród nich niżej podpisanego, który od tego czasu przestał zajmować się publicystyką, przechodząc do zajęć bardziej godziwych. Przez długi czas sądziłem, że feliettony moje przepadną w falach zapomnienia, w najlepszym wypadku wygrzebie je b RZECZY MAŁE po latach jakiś szperacz, lecz zapewne okażą się już wtedy zgoła nieczytelne. Będzie to bowiem w epoce gdy, jak mówi Poeta: „...ta formacja co go znała Stanie się wręcz ni-ezrozumiała I jaka była w nim trucizna Najlepszy spec się już nie wyzna". Rzeczywistość jednak okazała się znacznie łaskawsza, niż sądziłem (zawsze lepiej być na zapas pesymistą). Zwrócił się do mnie mianowicie Instytut Wydawniczy ,,Pax" z propozycją wydania wyboru felietonów. Namyślałem się głęboko, zawsze trzeba się namyślać na życiowych zakrętach, i wreszcie*, łaskawie — zgodziłem się. W ten sposób doszło do skutku niniejsze wydawnictwo. Stanowi ono coś w rodzaju hultajskiego bigosu, do którego doskonale zastosować by się dały słowa Skrzetuskiego: „Wszelako w tej książce dziwne jest materii pomieszanie". Wiele felietonów związanych jest z zapomnianymi już sprawami i polemikami, inne zestarzały się i zwiędły same przez się. Parafrazując słowa Gałczyńskiego, wypowiedziane przezeń w przedmowie do „Utworów poetyckich" stwierdzam, że są tu felietony, które kocham, które lubię, które szanuję, których nie chcę, o które nie dbam i z których żartuję. Żadnych jednak bym się nie wyrzekł: związane są z dawnymi walkami, jest w nich coś z atmosfery tych lat, a jednocześnie są i po trochu ogólne, uniwersalne. Próbowałem, zachęcony przez Instytut, posegregować je na działy, uporządkować, lecz nie wiem, czy coś z tego wyszło. Ważne jest co innego: czy udało mi się ocalić od zapomnienia smak pewnego fragm.encika epoki, przedłużyć życie pewnego okresu myśli powszechnych. W jakim stopniu mi się to udało, ocenić może oczywiście tylko pamiętliwy Czytelnik, a także Urząd Kontroli Prasy, którego stałym klientem, i wielbicielem byłem zawsze. Jeśli chodzi o Czytelnika to troszczyłem się o niego w myśl znanej liberalnej dewizy: „nasz klient — nasz pan". Nie zna- OD AUTORA czy to jednak, żebym zawsze schlebiał Czytelnikowi. Przeciwnie: twórczość, zwłaszcza krytyczną, publicystyczną czy felietonową traktuję, w myśl nauk niezapomnianego Karola Irzykowskiego, jako dyskusję z Czytelnikiem. Dowodem, że Czytelnik pojął to w sposób analogiczny jest spore archiwum listów, jakie w związku z moimi felietonami otrzymałem. Jeśli felietony te nie zestarzały się, to archiwum moje po wydaniu tej książki winno się jeszcze zwiększyć. Czekam więc na nową porcję pochwał i wymyślań: przecież twórczość to w istocie nieustająca ankieta, a także nieustająca dyskusja czy nawet kłótnia. Lipiec 1956. O IDEAŁY KRUSZYĆ KOPIE O BYLE CO INI ie kruszyć cennych kopii o byle co! — tymi słowy zakończył list do mnie pewien anonimowy czytelnik gromiący beztroską błahość niniejszych felietonów. Zdanie to skłoniło mnie do głębszych namysłów. Czy rzeczywiście kruszę kopie o byle co, a jeśli tak, czy koniecznie należy to dalej robić? Hm! Niewątpliwie nie każdemu jest dane kruszyć kopie o ważkie rzeczy, nie każdy może być politykiem, generałem lub pisarzem (do żadnej z tych trzech godności nie pretenduję). Natomiast niewątpliwie należy stale kruszyć kopie. O co? Choćby o cokolwiek. Dlaczego? Tutaj powinien nastąpić dłuższy wywód — postaram się jednak skrócić go co najmniej o... głowę. Otóż zawsze byłem przekonany o tym, że jedyną drogą do rozumienia życia, prawdy, pracy, postępu i do wkroczenia na właściwe tory myślowe, jest ciągły niepokój, ciągłe poszukiwanie, ciągły konflikt. Prawda świata jest jedna, lecz odradza się ona wciąż pod coraz to innymi postaciami i ciągle na nowo trzeba ją odkrywać. Aby wykryć w zmienności niezmienną zasadę, trzeba najpierw uświadomić sobie samą zmienność, do tego zaś potrzebny jest właśnie wewnętrzny niepokój, esprit de contradiction, zdolność do siania fermentu i do wynajdywania dziur w tym, co jest na pozór całe. Ferment, konflikt, ustawiczny krytycyzm, skłonność do ciągłej rewizji poglądów własnych i cudzych — oto jedyna droga do odnalezienia niezmiennej zasady świata. Jeśli bowiem formy życia wciąż się zmieniają, to chcąc zachować swój sto- 1* 6 Ideały małe! 3 sunek do życia nie zmieniony, musimy podążać za zmianami; jeśli piechur chce być ciągle w jednakowej odległości od jadącego wozu, musi biec z tą samą szybkością co wóz. Żeby zaś biec za ustawiczną zmiennością życia, trzeba mieć ciągle odradzającą się ochotę na to, trzeba mieć impuls ruchu. Impuls ruchu intelektualnego, impuls -pozwalający nam zachować mózg w takim stanie, aby móc stale widzieć istotę spraw mimo ich zmieniających się form, impuls taki, powtarzam, uzyskać możemy tylko przez — walkę. Walka z życiem, to jedyna postawa pozwalająca nam to życie zrozumieć; kto z czymś walczy, ten owo coś rozumie; rewizji jakiegoś stanu rzeczy domaga się tylko ten, kto dobrze ów stan rzeczy zna. Toteż ciągły konflikt z życiem jest najprawdziwszą gwarancją tego, że się żyje, jest gwarancją, że się bierze w życiu udział i że się -ma do życia stosunek niezmiennie intensywny. Zastój, bezruch jest zapowiedzią degeneracji i śmierci, nie wolno ani przez chwilę odpocząć, ani na chwilę nie należy zawieszać wewnętrznego krytycyzmu; już na drugi dzień po zwycięstwie swojej sprawy trzeba się domagać rewizji nowego stanu rzeczy — każde „spo-częcie na laurach" grozi zmarnowaniem zwycięstwa. Tak więc pewność uzyskać można przez nieustanne wątpliwości, prawdę poznamy poprzez próby ciągłego jej negowania i podważania, niezmienność postawy zapewnić sobie możemy przez skłonność do ustawicznej zmiany, spokój uzyskujemy przez walkę, zaś jedność zasady — przez mnogość jej wcieleń. Jest to -paradoksalne na pozór zestawienie sprzeczności, lecz w istocie paradoksalność jest tu tylko pozorna; wypowiedziane uprzednio twierdzenia odzwierciedlają rzeczywistość absolutnie konkretną. Przyjrzyjmy się pilnie otaczającemu nas światu, a łatwo stwierdzimy, że każda prawda, każde zjawisko, każda sprawa zbudowane są antynomicznie, z dwóch elementów przeciwnych, że w każdym pojęciu mamy konflikt przeciwieństw. Obowiązuje zasada odwrotności: im bardziej skrajne są przeciwieństwa, tym bardziej się do siebie zbliżają, jak dwa ruchome, oddalające się od siebie punkty po obwodzie koła (Les extremes se touchent). Wielkie, kruszyć kopie o Byle co 1S ustabilizowane szczęście graniczy z wielkim nieszczęściem, jakim jest zobojętnienie, nuda; wielkie nieszczęście graniczy ze szczęściem, jakim jest zatracenie wrażliwości na nieszczęścia — starzec upodabnia się do niemowlęcia i odwrotnie, wielki ból i wielka rozkosz są sobie bardzo bliskie, miłość nierozerwalnie łączy się z zazdrością, a więc formą nienawiści, nienawiść wiąże nienawidzących się tak silnie, że staje się to już formą przywiązania. A co tu jeszcze mówić o wewnętrznej antynomiczności materii, materii, która jest na pozór ciągła, a w istocie nieciągła, trwa niby w nieruchomości, a w istocie jest zbiorowiskiem opętańczo wirujących elektronów. Wszystko jest zbudowane antynomicznie, per analogiam można by mnożyć przykłady, ale — mądrej głowie dość po słowie. Do przekonania, że antynomiczność jest zasadą świata i że właściwą postawą człowieka wobec tegoż świata jest ustawiczny konflikt z nim, konflikt mający odpowiednik w wewnętrznej sprzeczności samych rzeczy, doszedłem przed laty zupełnie samodzielnie, wiedziony zresztą na ogół intuicją. Zapoznawszy się później z dialektyką, stwierdziłem, że poglądy takie są typowo dialektyczne. Potwierdziło to moje przypuszczenie, że w dziedzinie filozofii człowiek nie może już wpaść na coś absolutnie nowego, że wszystkie podstawowe typy poglądów i światopoglądów zostały już wyrażone, a zadaniem dzisiejszego myśliciela jest rozwijanie ich i stosowanie w praktyce. Instynktownie stosuję w życiu zasadę antynomiczności jako kryterium i nawet sformułowałem sobie kilka przykładów. A więc na przykład: 1. Gdy widzę, że wszyscy są zgodni co do jakiejś sprawy, a jeden tylko się sprzeciwia, oczywiście całe zainteresowanie i uwagę skupię właśnie na tym jednym. Bo: jeśli nie ma on racji, to racja posiadana przez wszystkich innych tym silniej się na tle jego braku racji uwypukli, jeśli zaś ma rację, to niewątpliwie trzeba go poprzeć. Poza tym fakt istnienia sprzeciwu jest w każdym wypadku pozytywny, zmusza bowiem mających rację do tym usilniejszego jej kultywowania. Wreszcie pamię- 16 O IDEAŁY MAŁE tać trzeba również, że sprzeciw jest swego rodzaju formą uznania. 2. Jeśli widzę, że wszyscy uczniowie pilnie pracują, a jeden chodzi na wagary, to, rzecz prosta, zainteresuję się właśnie tym jednym. Po pierwsze dlatego, że jest on niewątpliwie silną indywidualnością, bo większego wysiłku wymaga chodzenie na wagary, gdy wszyscy się uczą, niż uczenie się. Po drugie zaś, wagarującemu mogą przyjść do głowy samodzielne myśli, odmienne od myśli kolegów. Myśli te mogą być cenne i okazać się -potrzebne dla wszystkich. 3. Jeśli wszyscy jakąś sprawę rozumieją, a jeden zrozumieć jej nie może, na baczniejszą uwagę zasługuje oczywiście ten jeden. Bo po pierwsze tamci są już „załatwieni", a nad tym trzeba jeszcze popracować, po drugio ów nie rozumiejący nie rozumie może dlatego, że myśl jego chodzi jakimiś innymi drogami, co zawsze jest interesujące, po trzecie wreszcie przy wyjaśnianiu i prostowaniu owych jego dróg myślowych może wyłonić się nowy, cenny dla wszystkich punkt widzenia na całą sprawę. 4. Jeśli wszyscy chłopcy przeskoczyli przez płot, a jeden nie mógł przeskoczyć, w dodatku upadł i rozbił sobie nos, to oczywiście najbardziej interesującym obiektem będzie dla nas właśnie ten jeden. Po pierwsze dlatego, że należy mu dopomóc, po drugie zaś dlatego, że boleśnie urażony w swej ambicji, nie chcąc być gorszym od innych, może on wykrzesać z siebie jakąś specjalną pomysłowość i wymyślić np. nowy sposób skakania przez płot. Wynalazek ten może się okazać pożyteczny dla wszystkich i wejść w powszechne użycie. 5. Jeśli wszyscy przyszli do kina punktualnie, a jeden się spóźnił, to oczywiście ten jeden jest, społecznie rzecz biorąc, obiektem najciekawszym, bo na jego wypadku możemy zbadać, jakie są techniczne przyczyny spóźnienia (np. zbyt rzadkie chodzenie tramwajów itp.). Z pięciu powyższych przykładów widać, że człowiek patrzący na świat „antynomicznie" zawsze bardziej interesuje się tym, co nie jest w porządku, niż tym, co jest w porządku. W tym, KRUSZYĆ KOPIE O BYLE CO 17 co nie jest w porządku, kryje się bowiem zarodek konfliktu, konflikt powoduje ruch, ruch zaś jest koniecznym warunkiem życia, postępu, rozwoju. Literatura patrzy zazwyczaj na świat antynomicznie, przedstawia konflikty zbiorowe lub jednostkowe, często konflikty jednostki z otoczeniem. Z tej antynomicz-ności literatury wynika znany fakt, że pisarzowi zazwyczaj lepiej „wychodzą" postacie ujemne niż dodatnie oraz że pisarze najczęściej jako temat swoich utworów wybierają wydarzenia niezwykłe, osobliwe, nienormalne, zaś na bohaterów ludzi wyjątkowych, upośledzonych lub nadnaturalnie uposażonych przez naturę. Trudno jest napisać powieść o ludziach i wypadkach zwykłych, codziennych, bo brak tu elementu koniecznej w żywym dziele sztuki antynomiczności. Przykładem sztuki potężnie, na wskroś antynomicznei jest dla mnie twórczość filmowa Charlie Chaplina. Chaplin pokazuje antynomię krańcową: mały, śmieszny, nieważny, bezsilny człowieczek, popadający bez własnej winy w nieustanny konflikt z wielkim i groźnym światem. I — co najważniejsze — mały nieważny człowieczek osiąga w naszych sercach i umysłach zwycięstwo nad tym światem, mały bezsilny człowieczek może nawet tym światem zatrząść. Jest to jeden z najważniejszych triumfów sztuki antynomicznej, triumf, do którego zastosować by można ewangeliczne słowa; „Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi". Myślę, że dostatecznie wyjaśniłem już, dlaczego uważam „kruszenie kopii" za sprawę tak' ważną i podstawową. A teraz jeszcze problem, czy należy kruszyć kopie o „byle co", jak to mi zarzuca mój korespondent. Z tą sprawą załatwię się krótko i również antynomicznie. Rzeczy małe są małe wobec rzieczy wielkich, nie ma małości bezwzględnej; po drugie zaś z małej iskry wybucha wielki ogień. Ważna jest „kontradykcyjna energia", jej siła i jej pozytywne oddziaływanie — nie jej przyczyna czy przedmiot. Wiemy już, że „przeciwieństwa się stykają", wiemy, że najmniejsza rzecz, jaką znamy,. tj. atom, może się stać źródłem najpotężniejszej energii, jaką znamy. 2 — Rzeczy małe 18 O IDEAŁY MAŁE Dlatego też nie turbuję się o temat i oświadczam mojemu korespondentowi i wszem wobec: będę kruszył kopie (cenne czy nie) o byle co! POWRÓT NA BIEŻNIĘ* Zacząć trzeba od najważniejszego problemu społecznego dni dzisiejszych, problemu, który przyświecać nam winien stale w naszych łopatologicznych usiłowaniach. Problemem tym jest (wydaje mi się, że mniemanie to, formalnie rzecz biorąc, zaakceptują zarówno marksiści, jak katolicy, liberałowie, jak i wszyscy inni) — stosunek jednostki do zbiorowości, do społeczeństwa, do państwa. Przy czym za punkt wyjścia oraz za punkt skupiający naszą uwagę i nasze zainteresowania w tej materii przyjąłbym właśnie — jednostkę. Masa jest niczym innym, jak zbiorem jednostek: jednostka była czymś pierwotnym, masa czymś wtórnym, na to zgodzą się również wszyscy, bez względu na to czy za tę pierwotną jednostkę uważają biblijnego Adama, czy biegającego po lasach orangutana, czy też jednokomórkowego pierwotniaka. A skoro tak, skoro masa jest jedynie sumą jednostek, przeto chcąc zbadać potrzeby, prawa i obowiązki masy, trzeba najpierw zbadać potrzeby, prawa i obowiązki jednostki, po czym zastanowić się, jak te potrzeby, prawa i obowiązki zrealizować w skali masowej. Przez jednostkę do masy, nie odwrotnie — oto będzie nasze hasło. Skoro masa jest jedynie sumą jednostek, nie może być zasadniczej, jakościowej różnicy pomiędzy prawami moralnymi obowiązującymi jednostkę, a tymi, które obowiązują masę; w kształtowaniu się moralności masowej, społecznej, wzorem powinna być moralność jednostkowa. Odejście od tej zasady prowadziło w historii do wielkich, masowych zbrodni, których patronem był ten, który przez ustanowienie odrębnej moral- * Pisane w r. 1948 jako inauguracja cyklu felietonów „Łopatą do głowy." POWRÓT NA BIEŻNIĘ . 19 ności dla ludzi kierujących zjawiskami masowymi, zatruł na całe stulecia psychikę królów, ministrów, mężów stanu — Machiavelli. Złowrogie skutki zalegalizowania rozbieżności pomiędzy prawami i obowiązkami jednostki, a prawami i obowiązkami masy widzieliśmy również i my: wcieliły się one w paradoksalny obraz Niemca, w życiu prywatnym solidnego, łagodnego obywatela, sentymentalnego męża i pełnego poświęcenia ojca, stającego się w zorganizowanym według zasad innej moralności życiu zbiorowym — rabusiem i bandytą bez czci i wiary. Tak więc w łopatologicznych naszych rozważaniach skupiać będziemy swą uwagę na jednostce, tusząc, że w ten sposób najwięcej dowiemy się o masie. Oczywiście, masa jest ważniejsza od jednostki dlatego, że jest dużą ilością jednostek, ale też tylko dlatego: różnica jest wyłącznie ilościowa, nigdy jakościowa. Celem działań masowych jest dobro każdej jednostki, chcąc więc określić sobie, jakie powinny być działania masowe, trzeba .przede wszystkim zbadać potrzeby jednostki: jednostka najwięcej nam powie o społeczeństwie, podobnie jak lekarz z analizy kropli krwi lepiej określi trawiącą organizm chorobę niż z widoku całego ciała. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że przetransponowanie problemów jednostki na problematykę życia zbiorowego, życia publicznego, nie jest rzeczą łatwą: sprawa komplikuje się po drodze kolosalnie, nieprzewidziane trudności, różne „współczynniki tarcia" mnożą się nieustannie, gmatwają drogę, zaciemniają cel. Tak, nie jest to droga łatwa, niemniej jednak — jest słuszna. Zresztą — czy są na świecie jakieś drogi rzeczywiście łatwe? Sądzę, że naszemu skupieniu uwagi na jednostce towarzyszyć będzie — zainteresowanie masy. Bowiem masa, rzecz ar-cycharakterystyczna, interesuje się, słusznym instynktem wiedziona, przede wszystkim problemami jednostkowymi. Przykładów na to nie brak wokoło nas, najbardziej uderzający zaczerpnąć możemy z tak popularnego i masowego w swej istocie zjawiska, jakim jest sport. (Na marginesie dodam, że wnioskowanie o rzeczach dużych na podstawie rzeczy małych, a nie 20 O IDEAŁY MAŁE odwrotnie, uważam za metodę nader godną polecenia i dla dzisiejszego publicysty pożyteczną. Udaną próbką takiej metody było dla mnie kilka artykulików Leopolda Tyrmanda, zamieszczonych niegdyś w »Przekroju«. Artykuliki te zawierały coś w rodzaju socjologii życia codziennego: traktowały o jedzeniu, o piciu, o kelnerach, o rozmowach, o ubraniu, a otwierały perspektywy społeczne zgoła szerokie.)* Wracając więc do sportu: społecznym jego celem jest oczywiście osiągnięcie tego, aby jak najszersze koła społeczeństwa, czyli jak największa ilość jednostek, czerpały z niego tężyznę ciała i radość ducha. Ale ciekawa rzecz: najskuteczniejszą drogą do umasowienia sportu jest, właśnie propagowanie sportu jednostkowego, tzw. „sportu wyczynowego". O ile, arcy zresztą,, pożyteczne, masowe biegi na przełaj, w, którym brała udział anonimowa masa biegaczy, budziły u publiczności niezbyt wielkie zainteresowanie, a jednobrzmiących niemal komunikatów radiowych o tych biegach wysłuchiwano z ziewaniem, o tyle wieści o zwycięskich walkach Kasperczaka w Oslo wszyscy (nie wyłączając piszącego te słowa) pochłaniali z wypiekami na twarzy, chciwie dopominając się najdrobniejszych szczegółów o osobie,-wyglądzie, ba, nawet kolejach życia mistrza Europy. Jeśli chodzi o propagandę sportu i kultury fizycznej wśród młodzieży, to sukces Kasperczaka więcej w tym względzie zdziałał, niż masowe biegi na przełaj. Dlaczego? Odpowiedź na to znajdą czytelnicy w poprzednich naszych wywodach. Społeczeństwo, będąc niczym innym, jak zbiorowiskiem jednostek, interesuje się przede wszystkim bohaterem jednostkowym: każdy młody człowiek, pochłaniający z biciem serca najdrobniejsze szczegóły wysiłków, załamań, przezwyciężeń i sukcesów Kasperczaka, widzi w tym siebie, swoje zmagania, załamania i sukcesy; Kasperczak nie jest anonimową, trudną do uzmysłowienia sobie masą biegaczy, Kasperczak jest jednym z nas, człowiekiem z krwi, kości i ducha, jest symbolem społeczeństwa sportowego i wyrazi- Podobną „socjologię spraw zwykłych" znajdujemy dzisiaj w „Złym". O KONSERWATYZMIE 21 cielem faktu, że społeczeństwo to nie jakieś mgliste, abstrakcyjne pojęcie, lecz po prostu zbiorowisko jednostek takich jak my. Tak więc, kult bohatera jednostkowego jest w istocie zjawiskiem jak najbardziej cennym społecznie, uzmysławia bowiem jednostce, że pomiędzy nią a zbiorowością nie ma przedziału pojęciowego, a tylko przedział arytmetyczny: zbiorowość to suma jednostek; jednostka jest co najmniej tak samo ważna w stosunku do masy, jak atom w stosunku do materii —- zaś o energii zawartej potencjalnie w atomie, nie ma, sądzę, potrzeby się rozwodzić. Każde zjawisko społeczne musi mieć swój odpowiednik jednostkowy: idea współzawodnictwa pracy wciela się w jej przodowników, których nazwiska, twarze, życiorysy znamy z prasy, kina, radia. Historia bitew jest historią generałów, chociaż cóż znaczy generał bez wojska? Historia rewolucji to historia jej wodzów, choć nie ma wodzów bez zrewolucjonizowanej masy. Historia literatury to historia pisarzy i ich książek — choć przecież pisarz i jego książka nie istnieją bez tła społecznego, i bez czytelników. A więc? 'A więc wydaje nam się, że ustalone dzisiaj dla cyklu łopatologicznych felietonów hasła: Przez jednostkę do masy! czyli: Frontem do jednostki! — są to hasła jak najściślej społeczne i aktualne. Będziemy się ich trzymać — oburącz. P. S. Już po napisaniu powyższego zapoznałem się z rewelacyjnym (dla mnie) poglądem, głoszącym, że masa nie jest sumą lecz układem jednostek (tak, jak związek chemiczny nie jest sumą pierwiastków). Poglądu tego nie uznaję, ale kiedyś jeszcze do niego powrócę —-oczywiście z wybitną niechęcią. O KONSERWATYZMIE Słowo konserwatysta pochodzi pono od słowa konserwa. Wszyscy znamy dobrze konserwy różnych rodzajów,, z płytami gramofonowymi włącznie — płyty to przecież nic innego 22 O IDEAŁY MAŁE jak konserwy muzyczne, zaś nad konserwami mięsnymi mają tę wyższość, że nie można się nimi zatruć — założywszy nawet, że ktoś zdecydowałby się na serio kąsać ebonitową płytę (zresztą wszystko jest możliwe, skoro przed paru dniami autor felietonu pokąsał radioodbiornik, dowiedziawszy się, że takowy „zajęty" został podczas jego nieobecności przez Urząd Podatkowy). Ale do rzeczy. Konserwatysta, to jest po trochu, mówiąc słowami Boya, „taki chłopak, co wszystko robi na opak"; ma on mianowicie zapożyczone od raka skłonności do chodzenia w tył (znacie stary kawał o rakach? Rak I: — Dlaczego idziesz przodem?! — Rak II: — Bo jestem pijany — ale nie mów żonie!). Mianowicie konserwatysta woli to, co było, od tego, co będzie, milsza mu przeszłość od przyszłości i najchętniej by tę przeszłość zachował, utrwalił jej panowanie. Oczywiście — nie ma on w tym racji, bo jednak.świat się zmienia, idzie przed siebie: trzeba z żywymi naprzód iść, a nie w zwiędłej kapusty liść..., jak mówi poeta. Podobno nawet tkanki ludzkiego organizmu zmieniają się zupełnie co siedem lat — co prawda nie stwierdziłem tego na sobie, mam bowiem od 21 lat brodawkę na nosie i wcale się nie zmieniła, przeciwnie, w najdrobniejszych szczegółach pozostała taka sama jak była, zachowała ten sam kolor, kształt, rozmiar, ba — nawet ten sam rudy włos na końcu. Nie peszy mię to jednak: wiem przecież na pewno, że cały świat, nie wyłączając owej kurzajki — zmienia się. Lecz mimo to... Mimo to hoduję w sobie planowo pewną dozę konserwatyzmu. Coś przecież musi zostać nie zmienione — wszak gdyby wszystko wciąż, w każdej sekundzie przemijało, człowiek nie miałby nawet tej gwarancji, że jest sobą. A bez tego przyznacie^ żyć niesposób — można by błyskawicznie dostać bzika. Więc chociaż Kant twierdził, że przemijanie i następstwo w czasie, są to cechy ludzkiego sposobu widzenia i myślenia, nie zaś obiektywne cechy świata, to jednak powiedzmy sobie: Kant niech się kantem odciska, a mimo to trzeba coś ocalić przed nienasyconą łapczywością pożerającego wszystko Czasu. o KONSERWATYZMIE 23 Zmiana form życia dokona się tak, czy owak, nie ma powodu martwić się o to, wszystko co zmurszałe prędzej czy później zawali się samo — ocalmy jednak to, co właśnie ma szansę pozostania sobą bez względu na powszechny szał przemijania — widocznie skoro trwa, tkwi w tym coś istotnego, coś, co w wewnętrzny, niewidoczny sposób łączy się z najgłębszymi pokładami ludzkiej natury. Nie myślcie tylko, że będę tutaj dzwonił w jakieś wielkie, patetyczne, spiżowe dzwony. Broń Boże! Mój konserwatyzm objawia się bardzo niewinnie: lubię golić się u tego samego fryzjera, kupować gazetę w tym samym kiosku, pić kawę w tej samej kawiarni, gawędząc z tym samym kelnerem. A także z namiętną pasją uprawiam dwie rzeczy: czytanie Wiecha i — kibicowanie (słowem „kibic" określa się w sporcie człowieka, który entuzjazmuje się tym, czego sam robić nie umie). Pozwolę sobie tutaj omówić owe dwa zamiłowania. A więc — Wiech. Wiech to dziś instytucja ogólnopolska, Wiech niegdyś bard Syreniego Grodu, poza jego granicami niezbyt zrozumiały, dziś stał się .prorokiem warszawiaków rozsianych po całym kraju jak ziarno pszeniczne po polu (porównanie — klasa! Nie?!). Oczywiście — Mekką wiechizmu pozostała Warszawa — podwórka i knajpki, sklepiki i mieszkania na Targowej, Wileńskiej, Żelaznej, Twardej, Wolskiej, Tamce, Solcu. Ale gdziekolwiek w Polsce, czy to w ruchliwym fabrycznym Wałbrzychu, czy w idyllicznych sudeckich Bierutowicach, czy w wielkomorskim Szczecinie, czy w eleganckim Sopocie ujrzycie facetów w dęciakach, w ząbek czesanych i w dziąsło szarpanych, i usłyszycie znajome słowa: „Panie Antoś jak pragnę szczęścia, znakiem tego, skoro jeżeli o wiele się rozchodzi o towarzyskie naparzanie, to będziesz pan u mnie niemożebnie przegranem", to już wiecie — tu króluje wszechobecny Wiech. Wiech ogólnopolski, Wiech nieprzetłumaczalny, Wiech niezniszczalny, Wiech niezmienny. Wprawdzie kolega Zygmunt Lichniak twierdzi, że Wiech się zmienia, że przystosował się do wymagań „epoki dydaktyzmu", że swych bohaterów uszlachetnił i upiększył — ale pozwólcie, że „ja to mię- 24 o ideały Małe dzy bajki włożę". Wiech się nie zmienia — jak nie zmienia się morze; Wiech, na którym powstanie warszawskie takie tylko zrobiło wrażenie, że w jednym z pierwszych powojennych swych felietonów słowa: „trzeci dom na lewo" zastąpił słowami: „trzecia ruina na lewo" — Wiech miałby się zmienić?! Przenigdy! Niech żyje Wiech niezmienny i niewzruszalny! A teraz pogadajmy o sporcie. Boy napisał niegdyś wierszyk, w którym była (cytuję z pamięci) taka strofka: „Dziś Sobieski miast na Turków ostrzyć miecz Pojechałby do Stambułu kopać mecz!" Prawda! Świat się skręca w konwulsjach, wije się jak na-deptana glista, krzyczy, rzęzi, rzuca się i miota, mężowie stanu kropią mowy, gigantyczne skośnookie armie zwierają się w decydującym boju — ale Cracovia z Wisłą jak grały, tak grają, tłumy wyrostków i starszych panów jak latały na mecze, tak dalej latają; zmieniło się tylko to, że-dawniej opry-mowanego sędziego serwowała i eskortowała policja, a dziś robi to — milicja. Polonia warszawska dalej jest cichą nadzieją wyznawców Wiecha, Legia* dalej ściąga graczy z całej Polski, śląskie Pierony dalej grają szybko i groźnie. Nie ma wprawdzie Warszawianki, klubu Domańskiego i Szenajcha, Petkiewicza i Kusego, ale — da Bóg — będzie. A więc i w tej jeszcze jednej dziedzinie, nihil novi sub sole. Kopaliśmy, kopiemy i będziemy kopać; tj. przepraszam: dwudziestu dwóch kopie, a trzydzieści tysięcy się przygląda. Piłka jest okrągła. Niech żyje piłka! Jak widzicie — pokazałem Wam dwie sprawy, które, ku ogólnemu aplauzowi, są takie same, jak i były: ciepłe, żywe a trwałe, stanowiące pomost między przygodami psychicznymi lat przedwojennych i lat powojennych. W następnych felietonach wskażę jeszcze inne zjawiska tego rodzaju. — Próżny trud, marnowanie czasu, uprawiane przez uparcie, programowo tępego konserwatystę? — powiecie? * Oczywiście — CWKS. TEN CI JEST ŚMIERCIĄ ODE MNIE STARSZY 25 — Nie przesadzajmy. Tylu moich znakomitych kolegów pisze o rzeczach nowych, niechże piszący te słowa, „chłopak, co wszystko robi na opak", popisze nieco o rzeczach starych, ale jarych. O miejsce dla pokornego a nieszkodliwego konserwatyzmu („cichy, pokorny, nie wadził nikomu") upraszam. „ten ci jest Śmiercią ode mnie starszy"... „Tu niedaleko mam ja sąsiada Co już od serca w proch się rozpada... Ten ci jest śmiercią ode mnie starszy... I śpi na żmijach głowę oparłszy... (Bolesław Leśmian: „Ballada o dumnym rycerzu"). Niedawno umarł pewien mój znajomy. Właściwie — znajomy to nawet za dużo powiedziane — widywałem go rzadko, rozmawiałem z nim niewiele, zawsze wydawał mi się nieinteligentny i nieciekawy, pozbawiony temperamentu i wszelkich zainteresowań, szablonowy, bez jakiejkolwiek iskierki wewnętrznego ognia, taka jakaś „martwa dusza". Wszystko w nim było średnie, przeciętne, zawód miał nieciekawy i mało się nim interesował, wygląd —- absolutnie normalny, głos — jak tysiące innych; mężczyzna w średnim wieku, właściwie raczej młody, najzwyklejszy w świecie. Nie było z nim o czym rozmawiać, mówił mało, długo milczał, a gdy już coś powiedział, było to zawsze rozpaczliwie banalne i beznadziejne jak szare mury kamienic w deszczowy dzień. Nie miał poczucia humoru, nie interesował się piłką nożną, kartami, ani żadną w ogóle grą, słowem, nie znajdowało się z nim żadnego z tych pomostów, jakie zwykle ułatwiają rozmowę ludziom mało się znającym i nie mającym żadnych wspólnych zainteresowań. Przy tym niezbyt miłą jego cechą było to, że przerzucał trud pro- 26 O IDEAŁY MAŁE wadzenia rozmowy i nadawania jej kierunku całkowicie na barki partnera, a nie pozwalał owej rozmowy nagle skończyć, przybierając zawsze minę człowieka oczekującego czegoś i gotowego nawet przedłużyć to oczekiwanie. Z żadnych dowcipów się nie śmiał, sam żartował rzadko, ale „za to" z beznadziejną płaskością, nawet wulgarnie — i wyraźnie oczekiwał wtedy żywej reakcji, aplauzu, uznania. Pożegnać go było trudno, bo zdawał się nie rozumieć aluzji, aluzji choćby najbardziej niedwuznacznej, a czasem wprost zdawał się nie widzieć wyciągniętej pożegnalnie ręki, co zmuszało wreszcie rozmówcę do dyskretnego jej opuszczenia lub schowania do kieszeni. Nasze rzadkie (raz na parę tygodni) przypadkowe rozmowy na ulicy lub w kawiarni były dla mnie przykrym obowiązkiem, którego wypełnianie starałem się skrócić do kilku minut; poczuwałem się do tego obowiązku dlatego, że znajomy okazywał mi w zasadzie pewną życzliwość, polegającą na tym, że obdarzał mnie swym towarzystwem, gdy tylko mnie zobaczył, tak jakby kurtuazyjnie zgadzał się wysłuchać, co mam mu do powiedzenia. Rozmowy nasze z reguły traktowały dosłownie o niczym; był to zresztą w dużej mierze wynik mojej taktyki, starałem się bowiem nie poruszać żadnych istotniejszych tematów, aby rozmowy nie przedłużać i nie pogłębiać znajomości, która mnie nudziła i męczyła. W rezultacie nie wiedziałem o nim prawie nic, nie wiedziałem nawet, gdzie mieszka i czy ma rodzinę; on zresztą również nigdy nie pytał o moje sprawy i właściwie zupełnie nie wydawał się zainteresowany niczym, co mnie dotyczyło. Mimo to zawsze pierwszy kłamał mi się na ulicy i przy każdej okazji podchodził do mnie z miłym uśmiechem — ten uśmiech był najprzyjemniejszą częścią jego osobowości. Czasem podejrzewałem, że to on posądza mnie o skłonność do rozmów ze sobą i myśli, iż wyświadcza mi przysługą, zgadzając się wysłuchać, co mu mam do powiedzenia. Jeśli tak było, to musiałby się dziwić, że mam do powiedzenia tak mało. Nic nie wskazywało jednak, że to przypuszczenie jest słuszne: przeciwnie, znajomy mój TEN CI JEST ŚMIERCIĄ ODE MNIE STARSZY 27 wydawał się raczej zadowolony z przebiegu naszej „znajomości"; w każdym razie nigdy nie udało mi się, jeśli szedłem sam, zbyć go z daleka ukłonem i nigdy pierwszy nie wyraził skłonności do pożegnania się. W ten sposób przez kilka lat (z długimi przerwami) widywaliśmy się przypadkiem, raz na parę tygodni, rozmawiając nie dłużej niż pięć do dziesięciu minut, gdy oto znajomy mój „wziął" i umarł. Dowiedziałem się o tym w szereg miesięcy po jego śmierci. Miarą mojego braku zainteresowania dla jego osoby może być fakt, że przez te miesiące nie pomyślałem, o nim ani razu, przelotnie nawet: po prostu nie zauważyłem ustania naszych przypadkowych, lecz na ogół regularnych spotkań. Pierwsza moja reakcja na jego śmierć była dość osobliwa: było to uczucie urazy, pretensji, coś w rodzaju psychicznego wzruszenia ramion. Jak ten nieważny, pozbawiony wszelkiej intensywności przeżywania człowiek mógł .zrobić coś tak niesłychanie ważnego? Dlaczego umarł i właściwie jakim prawem umarł? Był nieważny, a stał się przez to wydarzenie ogromnie ważny, w każdym razie o wiele ważniejszy ode mnie, który nadal żyję. On ma już poza sobą to, co ja mam jeszcze przed sobą; przeszedł już ten nieznany próg i teraz ma prawo patrzeć na mnie z góry. Jest ode mnie starszy — starszy śmiercią. Nie mogłem dosyć wmyśleć się w tę sprawę, że naprawdę nigdy już nie usłyszę jego głosu i nie zobaczę uśmiechu, że nigdy z nim już nie porozmawiam „o niczym". Wcale mi na tym nie zależało wówczas, gdy miałem pewność, że go tu lub ówdzie spotkam, teraz za to zacząłem uporczywie wracać myślą do tych rozmów. Próbowałem wyobrazić sobie jego głos, wyraz twarzy, sposób mówienia, bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie, gdzie i kiedy go poznałem oraz zebrać i uporządkować szczupłą garstkę wiadomości o jego życiu, jaką posiadałem. Myśl, że jego głos, twarz, sposób rozmowy znikły ze świata, że trwają tylko w mojej pamięci i wyobraźni, fascynowała mnie coraz bardziej: — a jednocześnie, mówiłem 28 O IDEAŁY MAŁE sobie, że jego trup leży gdzieś w trumnie, rozsypuje się, podczas gdy ja, nie zmieniony, chodzę po świecie. Jak też może w tej chwili wyglądać jego twarz? Tak; przewyższył mnie, zwyciężył mnie, wyprzedził mnie, dzięki temu, że przeszedł już przez to, czemu i ja kiedyś muszę ulec — nie wiedząc nawet, kiedy to będzie. On już wie, jak się umiera — ja nie wiem. Wbrew przysłowiu, że nieobecni 'nie mają racji, on teraz właśnie dopiero uzyskał rację, której mu nigdy nie odbiorę. Jestem dzieckiem wobec niego, który przeszedł już najważniejsze. Myślałem o nim ciągle, postać jego dziwnie ogromniała w moich myślach, wciąż zadawałem sobie pytanie: kim właściwie był? W końcu zauważyłem z przestrachem, że fizyczne cechy jego osoby zacierają się w mojej pamięci, że nie mogę sobie przypomnieć „treści" rozmów, że mieszają się i plączą wspomnienia o nim. Próbowałem odśjwieżyć sobie te wspomnienia przez zdobycie bliższych informacji o jego życiu i o jego grobie, lecz nie udało mi się to. Nikt nic o nim nie wiedział, do rodziny nie mogłem dotrzeć i w końcu zrozumiałem, że muszę go zapomnieć. Tak się też stało: wiem o nim moim umysłem, lecz zapomniałem, jak naprawdę wyglądał i jak rozmawiał. Nie wiem też, kim był. Wiem za to, że dzięki niemu nauczyłem się myśleć o śmierci. Morał Człowiek w istocie bardzo mało myśli o śmierci. Często się mówi, że człowiek przez całe życie boi się śmierci; to nieprawda: człowiek boi się jedynie — umierania, stanu przejściowego. Boi się aktu umierania, nie boi się natomiast stanu śmierci, stanu umarłości, że tak powiem: nie boi się, bo sobie tego stanu wcale nie wyobraża. W istocie trudno to sobie wyobrazić: życie trwa lat kilkadziesiąt, śmierć, to znaczy nie- STAROŚĆ, CHOROBA, śmiERć 29 obecność tutaj, trwa całą wieczność. Trudno sobie to wyobrazić ale z drugiej strony dziwną jest rzeczą, że człowiek tak mało w tym kierunku robi wysiłków i tak mało się tym interesuje. Żyjemy przecież ciągle otoczeni symbolami śmierci, ciągle korzystamy z dzieł ludzi umarłych: mieszkamy w domach przez nich zbudowanych, czytamy książki przez nich napisane, korzystamy z wynalazków przez nich wymyślonych. Świat ludzki składa się z olbrzymiej, niewiarygodnie olbrzymiej liczby ludzi zmarłych i stosunkowo znikomej liczby ludzi żywych, z kolosalnej liczby lat przeżytych przez ludzi zmarłych i z maleńkiej liczby lat naszego życia. Mimo to my, żyjąc na gigantycznym cmentarzu, bardziej interesujemy się wysepką naszego życia niż oceanem wieczności. Cóż za nonsens, cóż za lekkomyślność! Casus mojego znajomego, który to „znajomy" coraz bardziej staje się w mojej pamięci cieniem ulotnym tylko, a jednocześnie coraz bardziej opanowuje mój umysł, przekonał mnie, a raczej utwierdził mnie w przekonaniu, że śmierć jest najważniejszym wypadkiem naszego życia, że ustokrotnia ona i wyolbrzymia każdego człowieka, że nadaje krótkiemu ludzkiemu życiu ważność — na całą wieczność. Każdą wielkość ludzką budować musimy na śmierci, a więc każdy, najdrobniejszy wypadek naszego życia rozpatrywać musimy jako jedyny, niepowtarzalny — na całą wieczność. Nie można lekceważyć żadnej karty — zaś śmierć jest w tej grze asem atutowym kończącym partię raz na zawsze. Trzeba uważać! STAROŚĆ, CHOROBA, ŚMIERĆ Była taka powieść Piotra Choynowskiego: „Młodość, miłość, awantura" — zaczytywałem się w niej całe lata, szereg fragmentów umiem niemal na pamięć, tak jak i „wersety" z drugiej ulubionej książki tegoż autora: „Dom w śródmieściu". Bra- 30 O IDEAŁY MAŁE wura, humor, temperament, bystrość obserwacji, nieomylny rysunek postaci i przepyszny, zwięzły a jędrny język mocno przykuwały do owych powieści — za powojennego spadkobiercę tego typu polskiej prozy uważałem po części Ksawerego Pruszyńskiego, niestety nagła śmierć przerwała jego pisarstwo. Otóż, wracając do Choynowskiego, pamiętam piekielny zawód jaki przeżyłem, zobaczywszy niegdyś jego samego „oko w oko" na publicznym posiedzeniu Akademii Literatury. Autor jurnych, musujących brawurą młodości i sarmacką zadzierzy-stością powieści i nowel okazał się drobnym, wątłym, schorowanym człowieczkiem w binoklach, o ostrym, bolesnym, charakterystycznym dla ludzi cierpiących fizycznie wyrazie twarzy — umarł zresztą niedługo potem. Wstrząs, jakiego wtedy doznałem, porównać można jedynie z drugim wstrząsem tego wieczoru: przeżyłem go w parę minut później, zobaczywszy na estradzie Bolesława Leśmiana, którego „Sad rozstajny" i „Łąką" uważałem wówczas, (a i dziś również) za przykład najczystszej i najprawdziwszej poezji. Autor płomiennego cyklu erotyków „W malinowym chruśniaku" i. fantastycznych, zmysłowych „Ballad" okazał się drobniutkim, łysawym, przygarbionym pinczerMem, przemawiającym śmiesznym, nosowym głosikiem. Więc to byli ulubieni herosowie literaccy mojej młodości?! Oczywiście szybko sobie rzecz wytłumaczyłem i to na korzyść wymienionych: po prostu miał tu miejsce tryumf ducha i wyobraźni nad „ciałem mdłym"; bystra energia i męska lapidarność Choynowskiego więcej, a nie mniej, ma wartości przez to, że promieniowała z ciała wątłego i schorowanego, zaś przedziwna Leśmianowska poezja jeszcze autentyczniej okazała się przedziwną, jeśli się zważy, że powiązała się z niepozorną posturą notariusza z Zamościa (Leśmian był całe życie rejentem i notariuszem). Pięknie jest wylatywać myślą poza swe własne ciało, które więzi duszę w doczesnych okowach i obciąga ku ziemi, podczas gdy ją, wbrew przyrodzonym prawom ciążenia, kuszą nieprzeparcie różne napowietrzne wycieczki daleko wykraczające poza STAROŚĆ, CHOROBA, śMIERć 31 aktualną, chronologicznie i biologicznie uwarunkowaną (wybaczcie styl ciężki, pseudonaukowy) rzeczywistość psychofizyczną. Taką wycieczkę mam dziś ochotę podjąć, ale w przeciwnym kierunku: gdy wątlak i cherlak Choynowski wyprawiał się w stronę młodości, miłości i awantury, ja, w pełni „byczego" samopoczucia zamierzam pielgrzymować myślą w stronę starości, choroby i śmierci, wierny dewizie niniejszych felietonów, aby podejmować się zadań, których mało kto ma się ochotę podejmować. Jest to, pozwolę sobie na marginesie zauważyć, stanowisko na wskroś społeczne i obywatelskie: nie jest np. zbyt przyjemnym zajęciem grzebanie nieboszczyków, ale cóż by się stało, gdyby nikt nie chciał się tego podjąć? Zwłoki leżałyby sobie tu i ówdzie, i życie byłoby dosyć utrudnione (np. w jednej z powieści Aldousa Huxleya występuje naukowiec-maniak, który twierdzi, że chowanie zwłok w trumnach przerywa naturalny w przyrodzie proces przemiany materii i że właśnie należy pozostawiać zwłoki tu i ówdzie). Otóż do rzeczy — Cui bono? czyli po cholerę — zapyta czytelnik — ma owa ponura trójca (starość, choroba, śmierć) figurować w rozweselającym w zamierzeniu (rozwesela co prawda bez przerywania snu) felietonie?! Z różnych ważnych względów. Przede wszystkim chodzi mi o obiektywizm: starość, choroba, śmierć to rzeczy pozarelatywne — istnieją w każdej epoce i w każdych okolicznościach, należą więc niewątpliwie do kategorii zjawisk pozaczasowo obiektywnych. Ponieważ zaś wielu głębokich myślicieli z niejakim Dominikiem Horodyńskim na czele oskarża mnie o obronę pozycji subiektywnych, wąskich, uwarunkowanych czasowo i materialnie, więc postanowiłem przekonać ich i siebie, że potrafię pisać o rzeczach obiektywnych: w ten sposób niniejsze felietony uzyskają szansę przetrwania poza swoim czasem i swoim miejscem, uzyskają szansę na nieśmiertelność, a któryż autor się do tego nie pali? Po drugie o takich niezaprzeczalnie istniejących sprawach, jak starość, choroba i śmierć, trzeba dużo myśleć, aby się z nimi oswoić, aby je poznać, aby w rezultacie 32 O IDEAŁY MAŁE umieć je opanować, ba — nawet polubić. Oczy odważnie i uważnie patrzące w zbliżającą się ciemność zaczynają rozróżniać w niej kształty i kontury, a tylko struś nie chce widzieć swego losu. Człowiek ma oczy bystre — niechże więc patrzy. Starość? Do niedawna nie wyobrażałem sobie, że ona w ogóle może kiedykolwiek zyskać nade mną władzę. — Mnie się starość nie ima — myśli każdy człowiek, ale tylko do czasu. A potem — zaczynają się pierwsze objawy. Jakże łatwo będzie starości odcinać duszę ludzką od świata za pomocą stopniowego sztywnienia wrażliwości, zaniku pamięci, bolesnego, bo rzucającego cień na całą psychikę, zmęczenia fizycznego! Ciało zaczyna ciągnąć do ziemi — myśli, że pociągnie za sobą i duszę. Nie uda mu się, ale z początku może przestraszyć niejednego. Z początku — bo potem odkrywa się w starości wielkie walory, trzeba się tylko oswoić z pierwszymi, na razie niepokojącymi objawami. Mam już te doświadczenia za sobą. Początkowo wpadałem w panikę na każdy sygnał dalekiej przecież jeszcze starości: psująca się pamięć, zanik chłonności i ciekawości wobec świata, niechęć do czytania nowych książek i zawierania nowych znajomości, zesztywnienie intelektualne, polegające na kurczowym trzymaniu się swych dotychczasowych osiągnięć myślowych, upodobanie do wspominania, niechęć do ciągłej, aktualnej ludzkiej ruchliwości i żywotności, znużenie — to wszystko wydawało mi się tragedią. A więc już po życiu — myślałem — więc to tak, chwila światła i już zaraz koniec? — Ale pierwsza panika minęła — obecnie uczę się lubić i cenić nową sytuację. Pamięć, chłonność, żywość temperują się, a za to do głosu dochodzi nurt inny, głębszy, ważniejszy — stopniowe odcinanie nas przez zdradzieckie ciało od życia sprzyja wewnętrznemu wsłuchiwaniu się w plusk tego nurtu: druty telefoniczne przecięte, radio nieczynne, przytępiony słuch mało przynosi już ulicznego hałasu i oto zaczyna się nowe życie — w sobie, w gabinecie swojej duszy. Arcyważne to życie i coraz głębsze, choć na zewnątrz coraz mniej się w nim dzieje. Jego dalsze długie etapy to łóżka, STAROŚĆ, CHOROBA, ŚMIERĆ 33 w które złoży nas choroba: coraz mniej związani ze światem, coraz mniej „radioaktywni" i „selektywni" na jego zgiełki i hałasy, coraz uparciej wpatrujemy się w ciemne miejsce, gdzie wznosi się majestatyczna, wspólna dla wszystkich, Wielka Brama Śmierci. Czyż nie są to fantastyczne przygody i czy nie warto zapuszczać się w nie myślą, podobnie jak schorowany inteligent Piotr Choynowski wędrował duchem po słonecznych obszarach młodości, miłości i awantury, a mały, dziwaczny rejent z Zamościa odbywał „Ósmą podróż Sindbada Żeglarza" lub pławił się w „Zwiewnych nurtach Kostrzewy". Sytuacja jest tutaj odwrotna, bo spojrzawszy na mnie każdy z Was powie: czegóż ten facet, zdrów jak wiolonczela, ruchliwy i gadatliwy, struga z siebie starca? Po prostu — odpowiem — wycieczka myśli w kraj Wielkiej Przygody, którego rewelacyjną realność obnażyły przede mną takie drobne na pozór rzeczy jak przelotne znużenia, niechęć do lektury, pobłażliwość wobec ważnych wydarzeń świata, upodobanie w chwilach odpoczynku, gdy przez sekundę nic się nie dzieje i tylko słychać — Czas. Płyniemy w starość, mój Czytelniku — oto fascynująca sprawa, wobec której bledną najbarwniejsze przygody świata. Gdy czytuję Wasze listy, myślę sobie często: jacyż oni młodzi, jacy ruchliwi, jak ciągle czegoś chcą. A ja czuję się już po trochu makietą z raz wypowiedzianych myśli, niejako ich symbolem, lecz już nie współtwórcą. Mimo to pod pokrywką makiety dzieje się dużo: jak w kokonie coś się tam przepoczwarza, rozwija, skręca, coś szykuje się do odlotu. Prawda — cała historia potrwać może jeszcze i z pięćdziesiąt lat, ale to już nie te same lata: to lata po Smudze Cienia, krótkie, które same płyną; niewiele dziać się będzie na zewnątrz, wszystko w środku. Lecz nie myślcie, że mówię to z goryczą — przeciwnie: życie to fantastyczna Przygoda, a najciekawsze dopiero się zaczyna! Rzeczy małe 34 O IDEAŁY MAŁE PO'CO CZŁOWIEK ŻYJE? Pytanie wyszczególnione w powyższym tytule zajmowało już nieraz uwagę największych mędrców świata, nasuwa się więc wątpliwość, co piszący te słowa może jeszcze do tej kwestii dodać. Ale pozwolę sobie zauważyć, że w ten sposób rozumować nie można, bo w rezultacie nikt nigdy nie mógłby nic napisać: wszak na przestrzeni wieków tyle już rzeczy powiedziano, że wsunąć pomiędzy nie coś nowego — to fizyczne niepodobieństwo. Ale pocieszmy się, bo ludzie wszystko zapominają i można im to samo w nowej formie „sprzedać" jeszcze parę razy (co zresztą w niniejszych felietonach pilnie robimy). A przy tym — nie chodzi przecież o to, żeby koniecznie mówić coś zupełnie nowego: ostatecznie od wieków coraz to nowe pokolenia ludzkie robią ciągle to samo: rodzą się, pracują, kochają, umierają i nikt jakoś na monotonię nie narzeka. Skoro sprawy są wciąż te same, więc i mówić o nich można wciąż to samo. A więc... A więc, w ten sposób się usprawiedliwiwszy, próbujmy odpowiedzieć na postawione w tytule pytanie. Łatwiej by na nie było odpowiedzieć, gdyby zamiast „po co" figurowało „dlaczego". Dlaczego człowiek żyje? — a no, bo si�