Tegoż autora: „Sprzysiężenie" — powieść 1947. ,,Zbrodnia w Dzielnicy Północnej" — powieść 1948. „Polityka i sztuka" — zbiór prac publicystycznych 1949. „Poematy symfoniczne Ryszarda Straussa" 1955. W przygotowaniu: „Z muzyką przez lata" — wybór esejów muzycznych. i Stefan KisielewsKi Rzeczy małe PAX WARSZAWA -1956 Okładkę projektował Andrzej Możejko Stronę tytułową i ilustracje wykonał Stanisław Topfer WYDAWNICTWO WARSZAWA PAX 1 S 5 3 Redaktor — Stefan M. Czarnec-ki. Redaktor techniczny — Damian Sikorskł. Korektor — Zo/lu Lubańska. Wydanie I. Nakład 10000 + 350. Format A5. Ark. druku 33.75. Ark. wyd. 30,78. Pap. druk. sat. kl. V, 60 g. 86 X 122 dost. z fab. pap. w Boruszowicach, Druk. ukoń. w grudniu 1956. — B-7-53794 Gdańskie Zakl. Graf. Gdańsk. Jerzemu Turowiczowi z przyjaźnią i wdzięcznością Felietony zawarte w tym tomie ukazywały się w latach 1945—1953 na łamach krakowskiego »Tygodnika Powszechne-go«. Wiosną 1953 pismo to zmieniło skórę i współpracowników, wśród nich niżej podpisanego, który od tego czasu przestał zajmować się publicystyką, przechodząc do zajęć bardziej godziwych. Przez długi czas sądziłem, że feliettony moje przepadną w falach zapomnienia, w najlepszym wypadku wygrzebie je b RZECZY MAŁE po latach jakiś szperacz, lecz zapewne okażą się już wtedy zgoła nieczytelne. Będzie to bowiem w epoce gdy, jak mówi Poeta: „...ta formacja co go znała Stanie się wręcz ni-ezrozumiała I jaka była w nim trucizna Najlepszy spec się już nie wyzna". Rzeczywistość jednak okazała się znacznie łaskawsza, niż sądziłem (zawsze lepiej być na zapas pesymistą). Zwrócił się do mnie mianowicie Instytut Wydawniczy ,,Pax" z propozycją wydania wyboru felietonów. Namyślałem się głęboko, zawsze trzeba się namyślać na życiowych zakrętach, i wreszcie*, łaskawie — zgodziłem się. W ten sposób doszło do skutku niniejsze wydawnictwo. Stanowi ono coś w rodzaju hultajskiego bigosu, do którego doskonale zastosować by się dały słowa Skrzetuskiego: „Wszelako w tej książce dziwne jest materii pomieszanie". Wiele felietonów związanych jest z zapomnianymi już sprawami i polemikami, inne zestarzały się i zwiędły same przez się. Parafrazując słowa Gałczyńskiego, wypowiedziane przezeń w przedmowie do „Utworów poetyckich" stwierdzam, że są tu felietony, które kocham, które lubię, które szanuję, których nie chcę, o które nie dbam i z których żartuję. Żadnych jednak bym się nie wyrzekł: związane są z dawnymi walkami, jest w nich coś z atmosfery tych lat, a jednocześnie są i po trochu ogólne, uniwersalne. Próbowałem, zachęcony przez Instytut, posegregować je na działy, uporządkować, lecz nie wiem, czy coś z tego wyszło. Ważne jest co innego: czy udało mi się ocalić od zapomnienia smak pewnego fragm.encika epoki, przedłużyć życie pewnego okresu myśli powszechnych. W jakim stopniu mi się to udało, ocenić może oczywiście tylko pamiętliwy Czytelnik, a także Urząd Kontroli Prasy, którego stałym klientem, i wielbicielem byłem zawsze. Jeśli chodzi o Czytelnika to troszczyłem się o niego w myśl znanej liberalnej dewizy: „nasz klient — nasz pan". Nie zna- OD AUTORA czy to jednak, żebym zawsze schlebiał Czytelnikowi. Przeciwnie: twórczość, zwłaszcza krytyczną, publicystyczną czy felietonową traktuję, w myśl nauk niezapomnianego Karola Irzykowskiego, jako dyskusję z Czytelnikiem. Dowodem, że Czytelnik pojął to w sposób analogiczny jest spore archiwum listów, jakie w związku z moimi felietonami otrzymałem. Jeśli felietony te nie zestarzały się, to archiwum moje po wydaniu tej książki winno się jeszcze zwiększyć. Czekam więc na nową porcję pochwał i wymyślań: przecież twórczość to w istocie nieustająca ankieta, a także nieustająca dyskusja czy nawet kłótnia. Lipiec 1956. O IDEAŁY KRUSZYĆ KOPIE O BYLE CO INI ie kruszyć cennych kopii o byle co! — tymi słowy zakończył list do mnie pewien anonimowy czytelnik gromiący beztroską błahość niniejszych felietonów. Zdanie to skłoniło mnie do głębszych namysłów. Czy rzeczywiście kruszę kopie o byle co, a jeśli tak, czy koniecznie należy to dalej robić? Hm! Niewątpliwie nie każdemu jest dane kruszyć kopie o ważkie rzeczy, nie każdy może być politykiem, generałem lub pisarzem (do żadnej z tych trzech godności nie pretenduję). Natomiast niewątpliwie należy stale kruszyć kopie. O co? Choćby o cokolwiek. Dlaczego? Tutaj powinien nastąpić dłuższy wywód — postaram się jednak skrócić go co najmniej o... głowę. Otóż zawsze byłem przekonany o tym, że jedyną drogą do rozumienia życia, prawdy, pracy, postępu i do wkroczenia na właściwe tory myślowe, jest ciągły niepokój, ciągłe poszukiwanie, ciągły konflikt. Prawda świata jest jedna, lecz odradza się ona wciąż pod coraz to innymi postaciami i ciągle na nowo trzeba ją odkrywać. Aby wykryć w zmienności niezmienną zasadę, trzeba najpierw uświadomić sobie samą zmienność, do tego zaś potrzebny jest właśnie wewnętrzny niepokój, esprit de contradiction, zdolność do siania fermentu i do wynajdywania dziur w tym, co jest na pozór całe. Ferment, konflikt, ustawiczny krytycyzm, skłonność do ciągłej rewizji poglądów własnych i cudzych — oto jedyna droga do odnalezienia niezmiennej zasady świata. Jeśli bowiem formy życia wciąż się zmieniają, to chcąc zachować swój sto- 1* 6 Ideały małe! 3 sunek do życia nie zmieniony, musimy podążać za zmianami; jeśli piechur chce być ciągle w jednakowej odległości od jadącego wozu, musi biec z tą samą szybkością co wóz. Żeby zaś biec za ustawiczną zmiennością życia, trzeba mieć ciągle odradzającą się ochotę na to, trzeba mieć impuls ruchu. Impuls ruchu intelektualnego, impuls -pozwalający nam zachować mózg w takim stanie, aby móc stale widzieć istotę spraw mimo ich zmieniających się form, impuls taki, powtarzam, uzyskać możemy tylko przez — walkę. Walka z życiem, to jedyna postawa pozwalająca nam to życie zrozumieć; kto z czymś walczy, ten owo coś rozumie; rewizji jakiegoś stanu rzeczy domaga się tylko ten, kto dobrze ów stan rzeczy zna. Toteż ciągły konflikt z życiem jest najprawdziwszą gwarancją tego, że się żyje, jest gwarancją, że się bierze w życiu udział i że się -ma do życia stosunek niezmiennie intensywny. Zastój, bezruch jest zapowiedzią degeneracji i śmierci, nie wolno ani przez chwilę odpocząć, ani na chwilę nie należy zawieszać wewnętrznego krytycyzmu; już na drugi dzień po zwycięstwie swojej sprawy trzeba się domagać rewizji nowego stanu rzeczy — każde „spo-częcie na laurach" grozi zmarnowaniem zwycięstwa. Tak więc pewność uzyskać można przez nieustanne wątpliwości, prawdę poznamy poprzez próby ciągłego jej negowania i podważania, niezmienność postawy zapewnić sobie możemy przez skłonność do ustawicznej zmiany, spokój uzyskujemy przez walkę, zaś jedność zasady — przez mnogość jej wcieleń. Jest to -paradoksalne na pozór zestawienie sprzeczności, lecz w istocie paradoksalność jest tu tylko pozorna; wypowiedziane uprzednio twierdzenia odzwierciedlają rzeczywistość absolutnie konkretną. Przyjrzyjmy się pilnie otaczającemu nas światu, a łatwo stwierdzimy, że każda prawda, każde zjawisko, każda sprawa zbudowane są antynomicznie, z dwóch elementów przeciwnych, że w każdym pojęciu mamy konflikt przeciwieństw. Obowiązuje zasada odwrotności: im bardziej skrajne są przeciwieństwa, tym bardziej się do siebie zbliżają, jak dwa ruchome, oddalające się od siebie punkty po obwodzie koła (Les extremes se touchent). Wielkie, kruszyć kopie o Byle co 1S ustabilizowane szczęście graniczy z wielkim nieszczęściem, jakim jest zobojętnienie, nuda; wielkie nieszczęście graniczy ze szczęściem, jakim jest zatracenie wrażliwości na nieszczęścia — starzec upodabnia się do niemowlęcia i odwrotnie, wielki ból i wielka rozkosz są sobie bardzo bliskie, miłość nierozerwalnie łączy się z zazdrością, a więc formą nienawiści, nienawiść wiąże nienawidzących się tak silnie, że staje się to już formą przywiązania. A co tu jeszcze mówić o wewnętrznej antynomiczności materii, materii, która jest na pozór ciągła, a w istocie nieciągła, trwa niby w nieruchomości, a w istocie jest zbiorowiskiem opętańczo wirujących elektronów. Wszystko jest zbudowane antynomicznie, per analogiam można by mnożyć przykłady, ale — mądrej głowie dość po słowie. Do przekonania, że antynomiczność jest zasadą świata i że właściwą postawą człowieka wobec tegoż świata jest ustawiczny konflikt z nim, konflikt mający odpowiednik w wewnętrznej sprzeczności samych rzeczy, doszedłem przed laty zupełnie samodzielnie, wiedziony zresztą na ogół intuicją. Zapoznawszy się później z dialektyką, stwierdziłem, że poglądy takie są typowo dialektyczne. Potwierdziło to moje przypuszczenie, że w dziedzinie filozofii człowiek nie może już wpaść na coś absolutnie nowego, że wszystkie podstawowe typy poglądów i światopoglądów zostały już wyrażone, a zadaniem dzisiejszego myśliciela jest rozwijanie ich i stosowanie w praktyce. Instynktownie stosuję w życiu zasadę antynomiczności jako kryterium i nawet sformułowałem sobie kilka przykładów. A więc na przykład: 1. Gdy widzę, że wszyscy są zgodni co do jakiejś sprawy, a jeden tylko się sprzeciwia, oczywiście całe zainteresowanie i uwagę skupię właśnie na tym jednym. Bo: jeśli nie ma on racji, to racja posiadana przez wszystkich innych tym silniej się na tle jego braku racji uwypukli, jeśli zaś ma rację, to niewątpliwie trzeba go poprzeć. Poza tym fakt istnienia sprzeciwu jest w każdym wypadku pozytywny, zmusza bowiem mających rację do tym usilniejszego jej kultywowania. Wreszcie pamię- 16 O IDEAŁY MAŁE tać trzeba również, że sprzeciw jest swego rodzaju formą uznania. 2. Jeśli widzę, że wszyscy uczniowie pilnie pracują, a jeden chodzi na wagary, to, rzecz prosta, zainteresuję się właśnie tym jednym. Po pierwsze dlatego, że jest on niewątpliwie silną indywidualnością, bo większego wysiłku wymaga chodzenie na wagary, gdy wszyscy się uczą, niż uczenie się. Po drugie zaś, wagarującemu mogą przyjść do głowy samodzielne myśli, odmienne od myśli kolegów. Myśli te mogą być cenne i okazać się -potrzebne dla wszystkich. 3. Jeśli wszyscy jakąś sprawę rozumieją, a jeden zrozumieć jej nie może, na baczniejszą uwagę zasługuje oczywiście ten jeden. Bo po pierwsze tamci są już „załatwieni", a nad tym trzeba jeszcze popracować, po drugio ów nie rozumiejący nie rozumie może dlatego, że myśl jego chodzi jakimiś innymi drogami, co zawsze jest interesujące, po trzecie wreszcie przy wyjaśnianiu i prostowaniu owych jego dróg myślowych może wyłonić się nowy, cenny dla wszystkich punkt widzenia na całą sprawę. 4. Jeśli wszyscy chłopcy przeskoczyli przez płot, a jeden nie mógł przeskoczyć, w dodatku upadł i rozbił sobie nos, to oczywiście najbardziej interesującym obiektem będzie dla nas właśnie ten jeden. Po pierwsze dlatego, że należy mu dopomóc, po drugie zaś dlatego, że boleśnie urażony w swej ambicji, nie chcąc być gorszym od innych, może on wykrzesać z siebie jakąś specjalną pomysłowość i wymyślić np. nowy sposób skakania przez płot. Wynalazek ten może się okazać pożyteczny dla wszystkich i wejść w powszechne użycie. 5. Jeśli wszyscy przyszli do kina punktualnie, a jeden się spóźnił, to oczywiście ten jeden jest, społecznie rzecz biorąc, obiektem najciekawszym, bo na jego wypadku możemy zbadać, jakie są techniczne przyczyny spóźnienia (np. zbyt rzadkie chodzenie tramwajów itp.). Z pięciu powyższych przykładów widać, że człowiek patrzący na świat „antynomicznie" zawsze bardziej interesuje się tym, co nie jest w porządku, niż tym, co jest w porządku. W tym, KRUSZYĆ KOPIE O BYLE CO 17 co nie jest w porządku, kryje się bowiem zarodek konfliktu, konflikt powoduje ruch, ruch zaś jest koniecznym warunkiem życia, postępu, rozwoju. Literatura patrzy zazwyczaj na świat antynomicznie, przedstawia konflikty zbiorowe lub jednostkowe, często konflikty jednostki z otoczeniem. Z tej antynomicz-ności literatury wynika znany fakt, że pisarzowi zazwyczaj lepiej „wychodzą" postacie ujemne niż dodatnie oraz że pisarze najczęściej jako temat swoich utworów wybierają wydarzenia niezwykłe, osobliwe, nienormalne, zaś na bohaterów ludzi wyjątkowych, upośledzonych lub nadnaturalnie uposażonych przez naturę. Trudno jest napisać powieść o ludziach i wypadkach zwykłych, codziennych, bo brak tu elementu koniecznej w żywym dziele sztuki antynomiczności. Przykładem sztuki potężnie, na wskroś antynomicznei jest dla mnie twórczość filmowa Charlie Chaplina. Chaplin pokazuje antynomię krańcową: mały, śmieszny, nieważny, bezsilny człowieczek, popadający bez własnej winy w nieustanny konflikt z wielkim i groźnym światem. I — co najważniejsze — mały nieważny człowieczek osiąga w naszych sercach i umysłach zwycięstwo nad tym światem, mały bezsilny człowieczek może nawet tym światem zatrząść. Jest to jeden z najważniejszych triumfów sztuki antynomicznej, triumf, do którego zastosować by można ewangeliczne słowa; „Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi". Myślę, że dostatecznie wyjaśniłem już, dlaczego uważam „kruszenie kopii" za sprawę tak' ważną i podstawową. A teraz jeszcze problem, czy należy kruszyć kopie o „byle co", jak to mi zarzuca mój korespondent. Z tą sprawą załatwię się krótko i również antynomicznie. Rzeczy małe są małe wobec rzieczy wielkich, nie ma małości bezwzględnej; po drugie zaś z małej iskry wybucha wielki ogień. Ważna jest „kontradykcyjna energia", jej siła i jej pozytywne oddziaływanie — nie jej przyczyna czy przedmiot. Wiemy już, że „przeciwieństwa się stykają", wiemy, że najmniejsza rzecz, jaką znamy,. tj. atom, może się stać źródłem najpotężniejszej energii, jaką znamy. 2 — Rzeczy małe 18 O IDEAŁY MAŁE Dlatego też nie turbuję się o temat i oświadczam mojemu korespondentowi i wszem wobec: będę kruszył kopie (cenne czy nie) o byle co! POWRÓT NA BIEŻNIĘ* Zacząć trzeba od najważniejszego problemu społecznego dni dzisiejszych, problemu, który przyświecać nam winien stale w naszych łopatologicznych usiłowaniach. Problemem tym jest (wydaje mi się, że mniemanie to, formalnie rzecz biorąc, zaakceptują zarówno marksiści, jak katolicy, liberałowie, jak i wszyscy inni) — stosunek jednostki do zbiorowości, do społeczeństwa, do państwa. Przy czym za punkt wyjścia oraz za punkt skupiający naszą uwagę i nasze zainteresowania w tej materii przyjąłbym właśnie — jednostkę. Masa jest niczym innym, jak zbiorem jednostek: jednostka była czymś pierwotnym, masa czymś wtórnym, na to zgodzą się również wszyscy, bez względu na to czy za tę pierwotną jednostkę uważają biblijnego Adama, czy biegającego po lasach orangutana, czy też jednokomórkowego pierwotniaka. A skoro tak, skoro masa jest jedynie sumą jednostek, przeto chcąc zbadać potrzeby, prawa i obowiązki masy, trzeba najpierw zbadać potrzeby, prawa i obowiązki jednostki, po czym zastanowić się, jak te potrzeby, prawa i obowiązki zrealizować w skali masowej. Przez jednostkę do masy, nie odwrotnie — oto będzie nasze hasło. Skoro masa jest jedynie sumą jednostek, nie może być zasadniczej, jakościowej różnicy pomiędzy prawami moralnymi obowiązującymi jednostkę, a tymi, które obowiązują masę; w kształtowaniu się moralności masowej, społecznej, wzorem powinna być moralność jednostkowa. Odejście od tej zasady prowadziło w historii do wielkich, masowych zbrodni, których patronem był ten, który przez ustanowienie odrębnej moral- * Pisane w r. 1948 jako inauguracja cyklu felietonów „Łopatą do głowy." POWRÓT NA BIEŻNIĘ . 19 ności dla ludzi kierujących zjawiskami masowymi, zatruł na całe stulecia psychikę królów, ministrów, mężów stanu — Machiavelli. Złowrogie skutki zalegalizowania rozbieżności pomiędzy prawami i obowiązkami jednostki, a prawami i obowiązkami masy widzieliśmy również i my: wcieliły się one w paradoksalny obraz Niemca, w życiu prywatnym solidnego, łagodnego obywatela, sentymentalnego męża i pełnego poświęcenia ojca, stającego się w zorganizowanym według zasad innej moralności życiu zbiorowym — rabusiem i bandytą bez czci i wiary. Tak więc w łopatologicznych naszych rozważaniach skupiać będziemy swą uwagę na jednostce, tusząc, że w ten sposób najwięcej dowiemy się o masie. Oczywiście, masa jest ważniejsza od jednostki dlatego, że jest dużą ilością jednostek, ale też tylko dlatego: różnica jest wyłącznie ilościowa, nigdy jakościowa. Celem działań masowych jest dobro każdej jednostki, chcąc więc określić sobie, jakie powinny być działania masowe, trzeba .przede wszystkim zbadać potrzeby jednostki: jednostka najwięcej nam powie o społeczeństwie, podobnie jak lekarz z analizy kropli krwi lepiej określi trawiącą organizm chorobę niż z widoku całego ciała. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że przetransponowanie problemów jednostki na problematykę życia zbiorowego, życia publicznego, nie jest rzeczą łatwą: sprawa komplikuje się po drodze kolosalnie, nieprzewidziane trudności, różne „współczynniki tarcia" mnożą się nieustannie, gmatwają drogę, zaciemniają cel. Tak, nie jest to droga łatwa, niemniej jednak — jest słuszna. Zresztą — czy są na świecie jakieś drogi rzeczywiście łatwe? Sądzę, że naszemu skupieniu uwagi na jednostce towarzyszyć będzie — zainteresowanie masy. Bowiem masa, rzecz ar-cycharakterystyczna, interesuje się, słusznym instynktem wiedziona, przede wszystkim problemami jednostkowymi. Przykładów na to nie brak wokoło nas, najbardziej uderzający zaczerpnąć możemy z tak popularnego i masowego w swej istocie zjawiska, jakim jest sport. (Na marginesie dodam, że wnioskowanie o rzeczach dużych na podstawie rzeczy małych, a nie 20 O IDEAŁY MAŁE odwrotnie, uważam za metodę nader godną polecenia i dla dzisiejszego publicysty pożyteczną. Udaną próbką takiej metody było dla mnie kilka artykulików Leopolda Tyrmanda, zamieszczonych niegdyś w »Przekroju«. Artykuliki te zawierały coś w rodzaju socjologii życia codziennego: traktowały o jedzeniu, o piciu, o kelnerach, o rozmowach, o ubraniu, a otwierały perspektywy społeczne zgoła szerokie.)* Wracając więc do sportu: społecznym jego celem jest oczywiście osiągnięcie tego, aby jak najszersze koła społeczeństwa, czyli jak największa ilość jednostek, czerpały z niego tężyznę ciała i radość ducha. Ale ciekawa rzecz: najskuteczniejszą drogą do umasowienia sportu jest, właśnie propagowanie sportu jednostkowego, tzw. „sportu wyczynowego". O ile, arcy zresztą,, pożyteczne, masowe biegi na przełaj, w, którym brała udział anonimowa masa biegaczy, budziły u publiczności niezbyt wielkie zainteresowanie, a jednobrzmiących niemal komunikatów radiowych o tych biegach wysłuchiwano z ziewaniem, o tyle wieści o zwycięskich walkach Kasperczaka w Oslo wszyscy (nie wyłączając piszącego te słowa) pochłaniali z wypiekami na twarzy, chciwie dopominając się najdrobniejszych szczegółów o osobie,-wyglądzie, ba, nawet kolejach życia mistrza Europy. Jeśli chodzi o propagandę sportu i kultury fizycznej wśród młodzieży, to sukces Kasperczaka więcej w tym względzie zdziałał, niż masowe biegi na przełaj. Dlaczego? Odpowiedź na to znajdą czytelnicy w poprzednich naszych wywodach. Społeczeństwo, będąc niczym innym, jak zbiorowiskiem jednostek, interesuje się przede wszystkim bohaterem jednostkowym: każdy młody człowiek, pochłaniający z biciem serca najdrobniejsze szczegóły wysiłków, załamań, przezwyciężeń i sukcesów Kasperczaka, widzi w tym siebie, swoje zmagania, załamania i sukcesy; Kasperczak nie jest anonimową, trudną do uzmysłowienia sobie masą biegaczy, Kasperczak jest jednym z nas, człowiekiem z krwi, kości i ducha, jest symbolem społeczeństwa sportowego i wyrazi- Podobną „socjologię spraw zwykłych" znajdujemy dzisiaj w „Złym". O KONSERWATYZMIE 21 cielem faktu, że społeczeństwo to nie jakieś mgliste, abstrakcyjne pojęcie, lecz po prostu zbiorowisko jednostek takich jak my. Tak więc, kult bohatera jednostkowego jest w istocie zjawiskiem jak najbardziej cennym społecznie, uzmysławia bowiem jednostce, że pomiędzy nią a zbiorowością nie ma przedziału pojęciowego, a tylko przedział arytmetyczny: zbiorowość to suma jednostek; jednostka jest co najmniej tak samo ważna w stosunku do masy, jak atom w stosunku do materii —- zaś o energii zawartej potencjalnie w atomie, nie ma, sądzę, potrzeby się rozwodzić. Każde zjawisko społeczne musi mieć swój odpowiednik jednostkowy: idea współzawodnictwa pracy wciela się w jej przodowników, których nazwiska, twarze, życiorysy znamy z prasy, kina, radia. Historia bitew jest historią generałów, chociaż cóż znaczy generał bez wojska? Historia rewolucji to historia jej wodzów, choć nie ma wodzów bez zrewolucjonizowanej masy. Historia literatury to historia pisarzy i ich książek — choć przecież pisarz i jego książka nie istnieją bez tła społecznego, i bez czytelników. A więc? 'A więc wydaje nam się, że ustalone dzisiaj dla cyklu łopatologicznych felietonów hasła: Przez jednostkę do masy! czyli: Frontem do jednostki! — są to hasła jak najściślej społeczne i aktualne. Będziemy się ich trzymać — oburącz. P. S. Już po napisaniu powyższego zapoznałem się z rewelacyjnym (dla mnie) poglądem, głoszącym, że masa nie jest sumą lecz układem jednostek (tak, jak związek chemiczny nie jest sumą pierwiastków). Poglądu tego nie uznaję, ale kiedyś jeszcze do niego powrócę —-oczywiście z wybitną niechęcią. O KONSERWATYZMIE Słowo konserwatysta pochodzi pono od słowa konserwa. Wszyscy znamy dobrze konserwy różnych rodzajów,, z płytami gramofonowymi włącznie — płyty to przecież nic innego 22 O IDEAŁY MAŁE jak konserwy muzyczne, zaś nad konserwami mięsnymi mają tę wyższość, że nie można się nimi zatruć — założywszy nawet, że ktoś zdecydowałby się na serio kąsać ebonitową płytę (zresztą wszystko jest możliwe, skoro przed paru dniami autor felietonu pokąsał radioodbiornik, dowiedziawszy się, że takowy „zajęty" został podczas jego nieobecności przez Urząd Podatkowy). Ale do rzeczy. Konserwatysta, to jest po trochu, mówiąc słowami Boya, „taki chłopak, co wszystko robi na opak"; ma on mianowicie zapożyczone od raka skłonności do chodzenia w tył (znacie stary kawał o rakach? Rak I: — Dlaczego idziesz przodem?! — Rak II: — Bo jestem pijany — ale nie mów żonie!). Mianowicie konserwatysta woli to, co było, od tego, co będzie, milsza mu przeszłość od przyszłości i najchętniej by tę przeszłość zachował, utrwalił jej panowanie. Oczywiście — nie ma on w tym racji, bo jednak.świat się zmienia, idzie przed siebie: trzeba z żywymi naprzód iść, a nie w zwiędłej kapusty liść..., jak mówi poeta. Podobno nawet tkanki ludzkiego organizmu zmieniają się zupełnie co siedem lat — co prawda nie stwierdziłem tego na sobie, mam bowiem od 21 lat brodawkę na nosie i wcale się nie zmieniła, przeciwnie, w najdrobniejszych szczegółach pozostała taka sama jak była, zachowała ten sam kolor, kształt, rozmiar, ba — nawet ten sam rudy włos na końcu. Nie peszy mię to jednak: wiem przecież na pewno, że cały świat, nie wyłączając owej kurzajki — zmienia się. Lecz mimo to... Mimo to hoduję w sobie planowo pewną dozę konserwatyzmu. Coś przecież musi zostać nie zmienione — wszak gdyby wszystko wciąż, w każdej sekundzie przemijało, człowiek nie miałby nawet tej gwarancji, że jest sobą. A bez tego przyznacie^ żyć niesposób — można by błyskawicznie dostać bzika. Więc chociaż Kant twierdził, że przemijanie i następstwo w czasie, są to cechy ludzkiego sposobu widzenia i myślenia, nie zaś obiektywne cechy świata, to jednak powiedzmy sobie: Kant niech się kantem odciska, a mimo to trzeba coś ocalić przed nienasyconą łapczywością pożerającego wszystko Czasu. o KONSERWATYZMIE 23 Zmiana form życia dokona się tak, czy owak, nie ma powodu martwić się o to, wszystko co zmurszałe prędzej czy później zawali się samo — ocalmy jednak to, co właśnie ma szansę pozostania sobą bez względu na powszechny szał przemijania — widocznie skoro trwa, tkwi w tym coś istotnego, coś, co w wewnętrzny, niewidoczny sposób łączy się z najgłębszymi pokładami ludzkiej natury. Nie myślcie tylko, że będę tutaj dzwonił w jakieś wielkie, patetyczne, spiżowe dzwony. Broń Boże! Mój konserwatyzm objawia się bardzo niewinnie: lubię golić się u tego samego fryzjera, kupować gazetę w tym samym kiosku, pić kawę w tej samej kawiarni, gawędząc z tym samym kelnerem. A także z namiętną pasją uprawiam dwie rzeczy: czytanie Wiecha i — kibicowanie (słowem „kibic" określa się w sporcie człowieka, który entuzjazmuje się tym, czego sam robić nie umie). Pozwolę sobie tutaj omówić owe dwa zamiłowania. A więc — Wiech. Wiech to dziś instytucja ogólnopolska, Wiech niegdyś bard Syreniego Grodu, poza jego granicami niezbyt zrozumiały, dziś stał się .prorokiem warszawiaków rozsianych po całym kraju jak ziarno pszeniczne po polu (porównanie — klasa! Nie?!). Oczywiście — Mekką wiechizmu pozostała Warszawa — podwórka i knajpki, sklepiki i mieszkania na Targowej, Wileńskiej, Żelaznej, Twardej, Wolskiej, Tamce, Solcu. Ale gdziekolwiek w Polsce, czy to w ruchliwym fabrycznym Wałbrzychu, czy w idyllicznych sudeckich Bierutowicach, czy w wielkomorskim Szczecinie, czy w eleganckim Sopocie ujrzycie facetów w dęciakach, w ząbek czesanych i w dziąsło szarpanych, i usłyszycie znajome słowa: „Panie Antoś jak pragnę szczęścia, znakiem tego, skoro jeżeli o wiele się rozchodzi o towarzyskie naparzanie, to będziesz pan u mnie niemożebnie przegranem", to już wiecie — tu króluje wszechobecny Wiech. Wiech ogólnopolski, Wiech nieprzetłumaczalny, Wiech niezniszczalny, Wiech niezmienny. Wprawdzie kolega Zygmunt Lichniak twierdzi, że Wiech się zmienia, że przystosował się do wymagań „epoki dydaktyzmu", że swych bohaterów uszlachetnił i upiększył — ale pozwólcie, że „ja to mię- 24 o ideały Małe dzy bajki włożę". Wiech się nie zmienia — jak nie zmienia się morze; Wiech, na którym powstanie warszawskie takie tylko zrobiło wrażenie, że w jednym z pierwszych powojennych swych felietonów słowa: „trzeci dom na lewo" zastąpił słowami: „trzecia ruina na lewo" — Wiech miałby się zmienić?! Przenigdy! Niech żyje Wiech niezmienny i niewzruszalny! A teraz pogadajmy o sporcie. Boy napisał niegdyś wierszyk, w którym była (cytuję z pamięci) taka strofka: „Dziś Sobieski miast na Turków ostrzyć miecz Pojechałby do Stambułu kopać mecz!" Prawda! Świat się skręca w konwulsjach, wije się jak na-deptana glista, krzyczy, rzęzi, rzuca się i miota, mężowie stanu kropią mowy, gigantyczne skośnookie armie zwierają się w decydującym boju — ale Cracovia z Wisłą jak grały, tak grają, tłumy wyrostków i starszych panów jak latały na mecze, tak dalej latają; zmieniło się tylko to, że-dawniej opry-mowanego sędziego serwowała i eskortowała policja, a dziś robi to — milicja. Polonia warszawska dalej jest cichą nadzieją wyznawców Wiecha, Legia* dalej ściąga graczy z całej Polski, śląskie Pierony dalej grają szybko i groźnie. Nie ma wprawdzie Warszawianki, klubu Domańskiego i Szenajcha, Petkiewicza i Kusego, ale — da Bóg — będzie. A więc i w tej jeszcze jednej dziedzinie, nihil novi sub sole. Kopaliśmy, kopiemy i będziemy kopać; tj. przepraszam: dwudziestu dwóch kopie, a trzydzieści tysięcy się przygląda. Piłka jest okrągła. Niech żyje piłka! Jak widzicie — pokazałem Wam dwie sprawy, które, ku ogólnemu aplauzowi, są takie same, jak i były: ciepłe, żywe a trwałe, stanowiące pomost między przygodami psychicznymi lat przedwojennych i lat powojennych. W następnych felietonach wskażę jeszcze inne zjawiska tego rodzaju. — Próżny trud, marnowanie czasu, uprawiane przez uparcie, programowo tępego konserwatystę? — powiecie? * Oczywiście — CWKS. TEN CI JEST ŚMIERCIĄ ODE MNIE STARSZY 25 — Nie przesadzajmy. Tylu moich znakomitych kolegów pisze o rzeczach nowych, niechże piszący te słowa, „chłopak, co wszystko robi na opak", popisze nieco o rzeczach starych, ale jarych. O miejsce dla pokornego a nieszkodliwego konserwatyzmu („cichy, pokorny, nie wadził nikomu") upraszam. „ten ci jest Śmiercią ode mnie starszy"... „Tu niedaleko mam ja sąsiada Co już od serca w proch się rozpada... Ten ci jest śmiercią ode mnie starszy... I śpi na żmijach głowę oparłszy... (Bolesław Leśmian: „Ballada o dumnym rycerzu"). Niedawno umarł pewien mój znajomy. Właściwie — znajomy to nawet za dużo powiedziane — widywałem go rzadko, rozmawiałem z nim niewiele, zawsze wydawał mi się nieinteligentny i nieciekawy, pozbawiony temperamentu i wszelkich zainteresowań, szablonowy, bez jakiejkolwiek iskierki wewnętrznego ognia, taka jakaś „martwa dusza". Wszystko w nim było średnie, przeciętne, zawód miał nieciekawy i mało się nim interesował, wygląd —- absolutnie normalny, głos — jak tysiące innych; mężczyzna w średnim wieku, właściwie raczej młody, najzwyklejszy w świecie. Nie było z nim o czym rozmawiać, mówił mało, długo milczał, a gdy już coś powiedział, było to zawsze rozpaczliwie banalne i beznadziejne jak szare mury kamienic w deszczowy dzień. Nie miał poczucia humoru, nie interesował się piłką nożną, kartami, ani żadną w ogóle grą, słowem, nie znajdowało się z nim żadnego z tych pomostów, jakie zwykle ułatwiają rozmowę ludziom mało się znającym i nie mającym żadnych wspólnych zainteresowań. Przy tym niezbyt miłą jego cechą było to, że przerzucał trud pro- 26 O IDEAŁY MAŁE wadzenia rozmowy i nadawania jej kierunku całkowicie na barki partnera, a nie pozwalał owej rozmowy nagle skończyć, przybierając zawsze minę człowieka oczekującego czegoś i gotowego nawet przedłużyć to oczekiwanie. Z żadnych dowcipów się nie śmiał, sam żartował rzadko, ale „za to" z beznadziejną płaskością, nawet wulgarnie — i wyraźnie oczekiwał wtedy żywej reakcji, aplauzu, uznania. Pożegnać go było trudno, bo zdawał się nie rozumieć aluzji, aluzji choćby najbardziej niedwuznacznej, a czasem wprost zdawał się nie widzieć wyciągniętej pożegnalnie ręki, co zmuszało wreszcie rozmówcę do dyskretnego jej opuszczenia lub schowania do kieszeni. Nasze rzadkie (raz na parę tygodni) przypadkowe rozmowy na ulicy lub w kawiarni były dla mnie przykrym obowiązkiem, którego wypełnianie starałem się skrócić do kilku minut; poczuwałem się do tego obowiązku dlatego, że znajomy okazywał mi w zasadzie pewną życzliwość, polegającą na tym, że obdarzał mnie swym towarzystwem, gdy tylko mnie zobaczył, tak jakby kurtuazyjnie zgadzał się wysłuchać, co mam mu do powiedzenia. Rozmowy nasze z reguły traktowały dosłownie o niczym; był to zresztą w dużej mierze wynik mojej taktyki, starałem się bowiem nie poruszać żadnych istotniejszych tematów, aby rozmowy nie przedłużać i nie pogłębiać znajomości, która mnie nudziła i męczyła. W rezultacie nie wiedziałem o nim prawie nic, nie wiedziałem nawet, gdzie mieszka i czy ma rodzinę; on zresztą również nigdy nie pytał o moje sprawy i właściwie zupełnie nie wydawał się zainteresowany niczym, co mnie dotyczyło. Mimo to zawsze pierwszy kłamał mi się na ulicy i przy każdej okazji podchodził do mnie z miłym uśmiechem — ten uśmiech był najprzyjemniejszą częścią jego osobowości. Czasem podejrzewałem, że to on posądza mnie o skłonność do rozmów ze sobą i myśli, iż wyświadcza mi przysługą, zgadzając się wysłuchać, co mu mam do powiedzenia. Jeśli tak było, to musiałby się dziwić, że mam do powiedzenia tak mało. Nic nie wskazywało jednak, że to przypuszczenie jest słuszne: przeciwnie, znajomy mój TEN CI JEST ŚMIERCIĄ ODE MNIE STARSZY 27 wydawał się raczej zadowolony z przebiegu naszej „znajomości"; w każdym razie nigdy nie udało mi się, jeśli szedłem sam, zbyć go z daleka ukłonem i nigdy pierwszy nie wyraził skłonności do pożegnania się. W ten sposób przez kilka lat (z długimi przerwami) widywaliśmy się przypadkiem, raz na parę tygodni, rozmawiając nie dłużej niż pięć do dziesięciu minut, gdy oto znajomy mój „wziął" i umarł. Dowiedziałem się o tym w szereg miesięcy po jego śmierci. Miarą mojego braku zainteresowania dla jego osoby może być fakt, że przez te miesiące nie pomyślałem, o nim ani razu, przelotnie nawet: po prostu nie zauważyłem ustania naszych przypadkowych, lecz na ogół regularnych spotkań. Pierwsza moja reakcja na jego śmierć była dość osobliwa: było to uczucie urazy, pretensji, coś w rodzaju psychicznego wzruszenia ramion. Jak ten nieważny, pozbawiony wszelkiej intensywności przeżywania człowiek mógł .zrobić coś tak niesłychanie ważnego? Dlaczego umarł i właściwie jakim prawem umarł? Był nieważny, a stał się przez to wydarzenie ogromnie ważny, w każdym razie o wiele ważniejszy ode mnie, który nadal żyję. On ma już poza sobą to, co ja mam jeszcze przed sobą; przeszedł już ten nieznany próg i teraz ma prawo patrzeć na mnie z góry. Jest ode mnie starszy — starszy śmiercią. Nie mogłem dosyć wmyśleć się w tę sprawę, że naprawdę nigdy już nie usłyszę jego głosu i nie zobaczę uśmiechu, że nigdy z nim już nie porozmawiam „o niczym". Wcale mi na tym nie zależało wówczas, gdy miałem pewność, że go tu lub ówdzie spotkam, teraz za to zacząłem uporczywie wracać myślą do tych rozmów. Próbowałem wyobrazić sobie jego głos, wyraz twarzy, sposób mówienia, bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie, gdzie i kiedy go poznałem oraz zebrać i uporządkować szczupłą garstkę wiadomości o jego życiu, jaką posiadałem. Myśl, że jego głos, twarz, sposób rozmowy znikły ze świata, że trwają tylko w mojej pamięci i wyobraźni, fascynowała mnie coraz bardziej: — a jednocześnie, mówiłem 28 O IDEAŁY MAŁE sobie, że jego trup leży gdzieś w trumnie, rozsypuje się, podczas gdy ja, nie zmieniony, chodzę po świecie. Jak też może w tej chwili wyglądać jego twarz? Tak; przewyższył mnie, zwyciężył mnie, wyprzedził mnie, dzięki temu, że przeszedł już przez to, czemu i ja kiedyś muszę ulec — nie wiedząc nawet, kiedy to będzie. On już wie, jak się umiera — ja nie wiem. Wbrew przysłowiu, że nieobecni 'nie mają racji, on teraz właśnie dopiero uzyskał rację, której mu nigdy nie odbiorę. Jestem dzieckiem wobec niego, który przeszedł już najważniejsze. Myślałem o nim ciągle, postać jego dziwnie ogromniała w moich myślach, wciąż zadawałem sobie pytanie: kim właściwie był? W końcu zauważyłem z przestrachem, że fizyczne cechy jego osoby zacierają się w mojej pamięci, że nie mogę sobie przypomnieć „treści" rozmów, że mieszają się i plączą wspomnienia o nim. Próbowałem odśjwieżyć sobie te wspomnienia przez zdobycie bliższych informacji o jego życiu i o jego grobie, lecz nie udało mi się to. Nikt nic o nim nie wiedział, do rodziny nie mogłem dotrzeć i w końcu zrozumiałem, że muszę go zapomnieć. Tak się też stało: wiem o nim moim umysłem, lecz zapomniałem, jak naprawdę wyglądał i jak rozmawiał. Nie wiem też, kim był. Wiem za to, że dzięki niemu nauczyłem się myśleć o śmierci. Morał Człowiek w istocie bardzo mało myśli o śmierci. Często się mówi, że człowiek przez całe życie boi się śmierci; to nieprawda: człowiek boi się jedynie — umierania, stanu przejściowego. Boi się aktu umierania, nie boi się natomiast stanu śmierci, stanu umarłości, że tak powiem: nie boi się, bo sobie tego stanu wcale nie wyobraża. W istocie trudno to sobie wyobrazić: życie trwa lat kilkadziesiąt, śmierć, to znaczy nie- STAROŚĆ, CHOROBA, śmiERć 29 obecność tutaj, trwa całą wieczność. Trudno sobie to wyobrazić ale z drugiej strony dziwną jest rzeczą, że człowiek tak mało w tym kierunku robi wysiłków i tak mało się tym interesuje. Żyjemy przecież ciągle otoczeni symbolami śmierci, ciągle korzystamy z dzieł ludzi umarłych: mieszkamy w domach przez nich zbudowanych, czytamy książki przez nich napisane, korzystamy z wynalazków przez nich wymyślonych. Świat ludzki składa się z olbrzymiej, niewiarygodnie olbrzymiej liczby ludzi zmarłych i stosunkowo znikomej liczby ludzi żywych, z kolosalnej liczby lat przeżytych przez ludzi zmarłych i z maleńkiej liczby lat naszego życia. Mimo to my, żyjąc na gigantycznym cmentarzu, bardziej interesujemy się wysepką naszego życia niż oceanem wieczności. Cóż za nonsens, cóż za lekkomyślność! Casus mojego znajomego, który to „znajomy" coraz bardziej staje się w mojej pamięci cieniem ulotnym tylko, a jednocześnie coraz bardziej opanowuje mój umysł, przekonał mnie, a raczej utwierdził mnie w przekonaniu, że śmierć jest najważniejszym wypadkiem naszego życia, że ustokrotnia ona i wyolbrzymia każdego człowieka, że nadaje krótkiemu ludzkiemu życiu ważność — na całą wieczność. Każdą wielkość ludzką budować musimy na śmierci, a więc każdy, najdrobniejszy wypadek naszego życia rozpatrywać musimy jako jedyny, niepowtarzalny — na całą wieczność. Nie można lekceważyć żadnej karty — zaś śmierć jest w tej grze asem atutowym kończącym partię raz na zawsze. Trzeba uważać! STAROŚĆ, CHOROBA, ŚMIERĆ Była taka powieść Piotra Choynowskiego: „Młodość, miłość, awantura" — zaczytywałem się w niej całe lata, szereg fragmentów umiem niemal na pamięć, tak jak i „wersety" z drugiej ulubionej książki tegoż autora: „Dom w śródmieściu". Bra- 30 O IDEAŁY MAŁE wura, humor, temperament, bystrość obserwacji, nieomylny rysunek postaci i przepyszny, zwięzły a jędrny język mocno przykuwały do owych powieści — za powojennego spadkobiercę tego typu polskiej prozy uważałem po części Ksawerego Pruszyńskiego, niestety nagła śmierć przerwała jego pisarstwo. Otóż, wracając do Choynowskiego, pamiętam piekielny zawód jaki przeżyłem, zobaczywszy niegdyś jego samego „oko w oko" na publicznym posiedzeniu Akademii Literatury. Autor jurnych, musujących brawurą młodości i sarmacką zadzierzy-stością powieści i nowel okazał się drobnym, wątłym, schorowanym człowieczkiem w binoklach, o ostrym, bolesnym, charakterystycznym dla ludzi cierpiących fizycznie wyrazie twarzy — umarł zresztą niedługo potem. Wstrząs, jakiego wtedy doznałem, porównać można jedynie z drugim wstrząsem tego wieczoru: przeżyłem go w parę minut później, zobaczywszy na estradzie Bolesława Leśmiana, którego „Sad rozstajny" i „Łąką" uważałem wówczas, (a i dziś również) za przykład najczystszej i najprawdziwszej poezji. Autor płomiennego cyklu erotyków „W malinowym chruśniaku" i. fantastycznych, zmysłowych „Ballad" okazał się drobniutkim, łysawym, przygarbionym pinczerMem, przemawiającym śmiesznym, nosowym głosikiem. Więc to byli ulubieni herosowie literaccy mojej młodości?! Oczywiście szybko sobie rzecz wytłumaczyłem i to na korzyść wymienionych: po prostu miał tu miejsce tryumf ducha i wyobraźni nad „ciałem mdłym"; bystra energia i męska lapidarność Choynowskiego więcej, a nie mniej, ma wartości przez to, że promieniowała z ciała wątłego i schorowanego, zaś przedziwna Leśmianowska poezja jeszcze autentyczniej okazała się przedziwną, jeśli się zważy, że powiązała się z niepozorną posturą notariusza z Zamościa (Leśmian był całe życie rejentem i notariuszem). Pięknie jest wylatywać myślą poza swe własne ciało, które więzi duszę w doczesnych okowach i obciąga ku ziemi, podczas gdy ją, wbrew przyrodzonym prawom ciążenia, kuszą nieprzeparcie różne napowietrzne wycieczki daleko wykraczające poza STAROŚĆ, CHOROBA, śMIERć 31 aktualną, chronologicznie i biologicznie uwarunkowaną (wybaczcie styl ciężki, pseudonaukowy) rzeczywistość psychofizyczną. Taką wycieczkę mam dziś ochotę podjąć, ale w przeciwnym kierunku: gdy wątlak i cherlak Choynowski wyprawiał się w stronę młodości, miłości i awantury, ja, w pełni „byczego" samopoczucia zamierzam pielgrzymować myślą w stronę starości, choroby i śmierci, wierny dewizie niniejszych felietonów, aby podejmować się zadań, których mało kto ma się ochotę podejmować. Jest to, pozwolę sobie na marginesie zauważyć, stanowisko na wskroś społeczne i obywatelskie: nie jest np. zbyt przyjemnym zajęciem grzebanie nieboszczyków, ale cóż by się stało, gdyby nikt nie chciał się tego podjąć? Zwłoki leżałyby sobie tu i ówdzie, i życie byłoby dosyć utrudnione (np. w jednej z powieści Aldousa Huxleya występuje naukowiec-maniak, który twierdzi, że chowanie zwłok w trumnach przerywa naturalny w przyrodzie proces przemiany materii i że właśnie należy pozostawiać zwłoki tu i ówdzie). Otóż do rzeczy — Cui bono? czyli po cholerę — zapyta czytelnik — ma owa ponura trójca (starość, choroba, śmierć) figurować w rozweselającym w zamierzeniu (rozwesela co prawda bez przerywania snu) felietonie?! Z różnych ważnych względów. Przede wszystkim chodzi mi o obiektywizm: starość, choroba, śmierć to rzeczy pozarelatywne — istnieją w każdej epoce i w każdych okolicznościach, należą więc niewątpliwie do kategorii zjawisk pozaczasowo obiektywnych. Ponieważ zaś wielu głębokich myślicieli z niejakim Dominikiem Horodyńskim na czele oskarża mnie o obronę pozycji subiektywnych, wąskich, uwarunkowanych czasowo i materialnie, więc postanowiłem przekonać ich i siebie, że potrafię pisać o rzeczach obiektywnych: w ten sposób niniejsze felietony uzyskają szansę przetrwania poza swoim czasem i swoim miejscem, uzyskają szansę na nieśmiertelność, a któryż autor się do tego nie pali? Po drugie o takich niezaprzeczalnie istniejących sprawach, jak starość, choroba i śmierć, trzeba dużo myśleć, aby się z nimi oswoić, aby je poznać, aby w rezultacie 32 O IDEAŁY MAŁE umieć je opanować, ba — nawet polubić. Oczy odważnie i uważnie patrzące w zbliżającą się ciemność zaczynają rozróżniać w niej kształty i kontury, a tylko struś nie chce widzieć swego losu. Człowiek ma oczy bystre — niechże więc patrzy. Starość? Do niedawna nie wyobrażałem sobie, że ona w ogóle może kiedykolwiek zyskać nade mną władzę. — Mnie się starość nie ima — myśli każdy człowiek, ale tylko do czasu. A potem — zaczynają się pierwsze objawy. Jakże łatwo będzie starości odcinać duszę ludzką od świata za pomocą stopniowego sztywnienia wrażliwości, zaniku pamięci, bolesnego, bo rzucającego cień na całą psychikę, zmęczenia fizycznego! Ciało zaczyna ciągnąć do ziemi — myśli, że pociągnie za sobą i duszę. Nie uda mu się, ale z początku może przestraszyć niejednego. Z początku — bo potem odkrywa się w starości wielkie walory, trzeba się tylko oswoić z pierwszymi, na razie niepokojącymi objawami. Mam już te doświadczenia za sobą. Początkowo wpadałem w panikę na każdy sygnał dalekiej przecież jeszcze starości: psująca się pamięć, zanik chłonności i ciekawości wobec świata, niechęć do czytania nowych książek i zawierania nowych znajomości, zesztywnienie intelektualne, polegające na kurczowym trzymaniu się swych dotychczasowych osiągnięć myślowych, upodobanie do wspominania, niechęć do ciągłej, aktualnej ludzkiej ruchliwości i żywotności, znużenie — to wszystko wydawało mi się tragedią. A więc już po życiu — myślałem — więc to tak, chwila światła i już zaraz koniec? — Ale pierwsza panika minęła — obecnie uczę się lubić i cenić nową sytuację. Pamięć, chłonność, żywość temperują się, a za to do głosu dochodzi nurt inny, głębszy, ważniejszy — stopniowe odcinanie nas przez zdradzieckie ciało od życia sprzyja wewnętrznemu wsłuchiwaniu się w plusk tego nurtu: druty telefoniczne przecięte, radio nieczynne, przytępiony słuch mało przynosi już ulicznego hałasu i oto zaczyna się nowe życie — w sobie, w gabinecie swojej duszy. Arcyważne to życie i coraz głębsze, choć na zewnątrz coraz mniej się w nim dzieje. Jego dalsze długie etapy to łóżka, STAROŚĆ, CHOROBA, ŚMIERĆ 33 w które złoży nas choroba: coraz mniej związani ze światem, coraz mniej „radioaktywni" i „selektywni" na jego zgiełki i hałasy, coraz uparciej wpatrujemy się w ciemne miejsce, gdzie wznosi się majestatyczna, wspólna dla wszystkich, Wielka Brama Śmierci. Czyż nie są to fantastyczne przygody i czy nie warto zapuszczać się w nie myślą, podobnie jak schorowany inteligent Piotr Choynowski wędrował duchem po słonecznych obszarach młodości, miłości i awantury, a mały, dziwaczny rejent z Zamościa odbywał „Ósmą podróż Sindbada Żeglarza" lub pławił się w „Zwiewnych nurtach Kostrzewy". Sytuacja jest tutaj odwrotna, bo spojrzawszy na mnie każdy z Was powie: czegóż ten facet, zdrów jak wiolonczela, ruchliwy i gadatliwy, struga z siebie starca? Po prostu — odpowiem — wycieczka myśli w kraj Wielkiej Przygody, którego rewelacyjną realność obnażyły przede mną takie drobne na pozór rzeczy jak przelotne znużenia, niechęć do lektury, pobłażliwość wobec ważnych wydarzeń świata, upodobanie w chwilach odpoczynku, gdy przez sekundę nic się nie dzieje i tylko słychać — Czas. Płyniemy w starość, mój Czytelniku — oto fascynująca sprawa, wobec której bledną najbarwniejsze przygody świata. Gdy czytuję Wasze listy, myślę sobie często: jacyż oni młodzi, jacy ruchliwi, jak ciągle czegoś chcą. A ja czuję się już po trochu makietą z raz wypowiedzianych myśli, niejako ich symbolem, lecz już nie współtwórcą. Mimo to pod pokrywką makiety dzieje się dużo: jak w kokonie coś się tam przepoczwarza, rozwija, skręca, coś szykuje się do odlotu. Prawda — cała historia potrwać może jeszcze i z pięćdziesiąt lat, ale to już nie te same lata: to lata po Smudze Cienia, krótkie, które same płyną; niewiele dziać się będzie na zewnątrz, wszystko w środku. Lecz nie myślcie, że mówię to z goryczą — przeciwnie: życie to fantastyczna Przygoda, a najciekawsze dopiero się zaczyna! Rzeczy małe 34 O IDEAŁY MAŁE PO'CO CZŁOWIEK ŻYJE? Pytanie wyszczególnione w powyższym tytule zajmowało już nieraz uwagę największych mędrców świata, nasuwa się więc wątpliwość, co piszący te słowa może jeszcze do tej kwestii dodać. Ale pozwolę sobie zauważyć, że w ten sposób rozumować nie można, bo w rezultacie nikt nigdy nie mógłby nic napisać: wszak na przestrzeni wieków tyle już rzeczy powiedziano, że wsunąć pomiędzy nie coś nowego — to fizyczne niepodobieństwo. Ale pocieszmy się, bo ludzie wszystko zapominają i można im to samo w nowej formie „sprzedać" jeszcze parę razy (co zresztą w niniejszych felietonach pilnie robimy). A przy tym — nie chodzi przecież o to, żeby koniecznie mówić coś zupełnie nowego: ostatecznie od wieków coraz to nowe pokolenia ludzkie robią ciągle to samo: rodzą się, pracują, kochają, umierają i nikt jakoś na monotonię nie narzeka. Skoro sprawy są wciąż te same, więc i mówić o nich można wciąż to samo. A więc... A więc, w ten sposób się usprawiedliwiwszy, próbujmy odpowiedzieć na postawione w tytule pytanie. Łatwiej by na nie było odpowiedzieć, gdyby zamiast „po co" figurowało „dlaczego". Dlaczego człowiek żyje? — a no, bo się urodził, a zabieg poderżnięcia sobie gardziołka nie należy do przyjemnych. Łatwiej jest żyć niż przestać żyć, a więc — żyje się i kwita. Ale po co? Po co? A może w ogóle po nic? Różnych w tej materii udzielano odpowiedzi — tutaj chciałbym wyróżnić dwa ich zasadnicze typy. Pierwszy z nich nazwałbym ascetyczno-przezwyciężającym, drugi harmonijnie łagodzącym. Pierwszy mówi: człowiek żyje po to, aby pracował, walczył, tworzył i zbudował coś, co po nim zostanie, albo: człowiek żyje po to, aby się doskonalił, aby zwalczał swoje egoizmy i namiętności, aby przez samoopanowanie stał się godnym miana Człowieka przez duże C. Inni natomiast mówią: człowiek żyje po to, aby przeżył życie łagodnie i spokojnie, aby harmonijnie połączył w nim uroki świata z nieuniknionymi jednak obowiązkami, aby zaznał przyjemności życia, a gorycze PO CO CZŁOWIEK ŻYJE? 35 jego okiełznał i sprowadził na margines. Słowem pierwsi sądzą, •że człowiek musi: walczyć z sobą, być silny, twardy i odmawiać sobie tego i owego; drudzy zaś, że człowiek powinien być harmonijny i miękki, i że należy mu się na ziemi maksimum dostępnego szczęścia. Ci pierwsi to „cierpiki", ci drudzy to „szczęśnicy", ci pierwsi to ideowcy i nieugięci, ci drudzy to usprawniacze i wygodniccy, ci pierwsi to fanatycy, ci drudzy to tolerancyjni łagodniacy, ci pierwsi jako ideał zalecają życie twarde i surowe, życie w walce, wyrzeczeniu i pracy, ci drudzy chętnie by widzieli życie w dosycie, kontemplacji uroków i wygodzie, dla tych pierwszych podstawowym hasłem jest obowiązek, dla tych drugich — szczęście. I tak idalej i dalej... Którzy mają rację, która z tych dwu postaw jest mi bliższa? Od długiego już czasu wahałem się w wyborze: po prostu i to pachnie, i to nęci, jak u owego osiołka, któremu „w żłoby dano, w jeden owies, w drugi siano". Bo rzeczywiście, wybór jest trudny: lubię szczęście, ale cenię obowiązek, kocham się w spokoju, ale przepadam też za walką, uwielbiam stan sytości, ale wiem, że naprawdę smakuje on dopiero po głodzie, cenię harmonię, ale fascynuje mnie dysharmonia, rozumiem „życie ułatwione", ale sam nieraz z satysfakcją wiodłem „życie utrudnione", do tego wszystkiego pisywałem w katolickim tygodniku, a bądź co bądź noblesse oblige. Problem nie był łatwy, przy tym oba stanowiska raziły mnie swoją krańcowością. W rezultacie postanowiłem to, co zwykle w takich okolicznościach postanawiam: pójść na „zgniły kompromis": Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Złączyć jedno z drugim, dać trochę harmonii a trochę konfliktu, trochę ascezy a trochę hedonizmu, zebrać do kupy ideał służby z ideałem wygodnictwa, a ideologizm z technicyzmem, całość zręcznie wygładzić, zaokrąglić, uzupełnić, przyklepać i — będzie cacy. Cieszyłem się zwłaszcza tym, że wykiwam i oburzę jednych i drugich — zawsze kochałem się w stanowisku trzecim. Aż tu nagle całą ochotę do tej pracy odebrał mi pewien filozof. Filozof ów to postać arcytajemnicza, do której powrócę jeszcze nieraz. Spotkałem go w barze „Dydas", krąży zaś o nim (o filo- 36 O IDEAŁY MAŁE zofie) pogłoska — zresztą nie sprawdzona — że ma pięćset lat. Gdy zacząłem mu wyłuszczać moją syntetyczną teorię, przerwał mi natychmiast. — Nie, mój panie — powiedział. — W tej sprawie nie może być żadnych dwóch stanowisk, ani tym bardziej trzech. Prawdziwe jest tylko jedno: człowiek żyje po to, aby doznawał przyjemności. — Jak to — zaoponowałem. — A ludzie twardej walki i wyrzeczeń, a nie pamiętający o swoim szczęściu bojownicy sprawy ogólnej, a asceci i fanatycy wszelkich czystości? — Robią to, ponieważ sprawia im to przyjemność — odparł filozof. — Czy sądzi pan, że asceta byłby ascetą, gdyby nie sprawiało mu to przyjemności? Istnieją tylko po prostu różnego rzędu i gatunku przyjemności, jest ich cała hierarchia, a każdy człowiek gustuje w innych. Znamy przecież z życia codziennego przyjemności trudne dla jednych, a rozkoszne dla drugich: jeden na przykład uważa piwo za napój niesmaczny, drugi za cudowny, są też -przyjemności, których zgłębienie wymaga wielkiego samozaparcia, nawet pracy nad sobą, byle komu się one nie objawią. To samo jest z postawami moralnymi: jednemu sprawia przyjemność bohaterstwo i cierpienie, drugiemu łagodny spokój i wygoda, jednemu przynosi satysfakcję niepewność jutra, drugiemu pewność jutra, jeden widzi szczęście w wyrzeczeniu, drugi" w korzystaniu, jeden w walce, drugi w wypoczynku. Różni ludzie mają różne przyjemności, ale istotą i miarą wszelkich ludzkich spraw jest wyłącznie i jedynie przyjemność. Walka, starcie, w ogóle wszelki courant d'air powstają tylko dzięki konfliktowi różnych pojęć o przyjemności, różnych koncepcji przyjemności, te zaś dzięki istnieniu różnych typów psychicznych. Tak, tak, młodzieńcze. Tym pochlebstwem zakończywszy swą mowę, filozof dopił piwa (przyjemność trudna! — zwłaszcza jeśli chodzi o Okocimskie) i opuścił bar, pozostawiając mnie w głębokiej duchowej rozterce. Rozterką tą dzielę się z Czytelnikami i z Teologami, prosząc o radę: co dalej w tej materii począć? O IDEAŁY MAŁE 37 O IDEAŁY MAŁE Tak na złość ideały nasze zawsze były duże. Bohater bez skazy, nieustraszony bojownik, święty dobroczyńca, czysta i dobra jak anioł dziewica, żarliwy patriota, nieskazitelny społecznik-altruista — oto wzory, jakie podsuwano nam w Polsce od dzieciństwa. — A mnie to jakoś „nie urządza" — niedobrze się wśród tego idealnego grona czuję. Prawda — ideał to jest ideał, tak jak plus. nieskończoność czy minus nieskończoność w matematyce stanowi tylko nieosiągalny symbol, wyznacza kierunek dążenia. Ale powiem, że wolałbym ideały bliższe, łatwiej by je było osiągać, a przynajmniej próbować osiągać, bo tak ludzie widząc nazbyt daleką drogę, machają ręką i — zostają na miejscu. Polska zawsze miała ideały na wyrost, a rzeczywistość? — ta bywała u nas nie tylko poniżej ideałów, ale w ogóle poniżej normy. Normą powinien być obywatel poczciwy, przeciętny, nawet z wadami, ale z ideałami konkretnymi, bliskimi, które można złapać ręką. Bardzo tęsknię za ideałem małym: człowiek porządny, harmonijny, pracowity tyle ile trzeba, mający swoje zainteresowania nie na wyrost — szachy, bilard, rower czy motocykl, ogródek, znaczki pocztowe, wędka lub akordeon. Niech ma i wady; nie róbmy z tego tragedii, że sobie raz na dwa tygodnie czy przy okazji popije piwa albo nawet i nie tylko piwa: rozumiem społeczną walkę z alkoholizmem, ale nie róbmy z niej również żarliwego ideału absolutnej czystości, bo skutek będzie przeciwny, jak zawsze przy ideałach na wyrost goście zmuszani do żarliwej, purytańskiej abstynencji pić będą jak smoki po kątach, po kryjomu, i to w dodatku na tragicznie. A po cóż odgrywać tragedię, gdy może być pogodna i pokrzepiająca komedia. Człowiek jest ułomny, ale nie jest znowu szatanem, ma swoje słabostki, może mieć i swoje he-roizmy-— ale nie rozszerzajmy sztucznie ich skali — niech człowiek będzie prawdziwy. Stwórzmy dekalog ze spraw ma- O IDEAŁY MA! łych i konkretnych, nie z wielkich i mglistych. Troszkę bliżej ziemi — i tak wszyscy do niej wrócimy. Tęsknię do zdrowej małości, do dobrodusznej przeciętności, do pobłażliwości i po gody, do piwa, kręgli, coniedzielnych tańców, do nieskomplikowanych zalotów, łagodnych smutków i w miarę ograniczonych horyzontów. Tęsknię do książki nie patetycznej i nie zasadniczej, a ciekawej i umożliwiającej przyjemne, a nie bezużyteczne spędzenie czasu, do „Przeminęło z wiatrem" „Rodziny Whiteoaków", „Ani z Zielonego Wzgórza", do „Wspólnego przyjaciela", „Kapitana Fracasse" czy nawet „Trzech muszkieterów". Nie mogę znieść .patosu i maniakalnej zasadniczości, owego wszechwładnego „słoń a sprawa polska". Tęsknię do zdrowej bezideowości, do skromnej ciasnoty horyzontów, do spraw prywatnych a solidnych, do kultury materialnej życia codziennego z odpowiednimi dawkami sportu, lektury, radia, piwa i tańca. Tęsknię do życia przeżytego przyzwoicie bez fikcyjnych wzlotów i konkretnych upadków, bez planowania na wyrost, ale w instynktownym porządku, bez zbytnich wstrząsów, ale i nie nazbyt nudno, bez bojowego purytanizmu, ale i bez wyskoków niemoralności, z pobłażliwością dla wad, ale z naturalnym spontanicznym rygoryzmem wobec wyraźnych wykroczeń, bez przesadnych ekscesów wykwintu technicznego, ale nie bez radia, kina, motocykla, elektrycznej kuchni a może i samochodu, bez mądrzenia się od rana do nocy, ale i bez ciemnoty, bez bigoterii, ale z wrodzoną tradycyjną a zarazem żywą religijnością, bez świętości, ale z dobrocią, bez ekscesów altruizmu, ale i bez zapiekłego egoizmu, bez fanatyzmu, ale i bez duchowego lenistwa. Wszystkiego w miarę, po trochu, ot taki ideał średni, przeciętny, zwyczajny, nieinteligencki, bez polotu — tęsknię za nim z całego serca. — Mizerny ideał — powie ktoś — drobnomieszczański, kołtuński, zacofany, ciasny, nieambitny, letnia woda, ciepłe kluski, Może i prawda — ale za to ideał konkretny, dobrze wi- O IDEAŁY MAŁE doczny, możliwy do osiągnięcia, nie mglisty — . ideał dla wszystkich. Kto ma poczucie odpowiedzialności za życie i szczęście swych współbraci, ten nie zbędzie sprawy pogardliwym epitetem. — Kto powiedział, że człowiek ma być szczęśliwy? — pytał Karol Irzykowski. Ale my o to nie pytamy, bo jesteśmy przekonani, że człowiek ma prawo liczyć na średnie chociaż szczęście. A i tak, w najłagodniejszym i najspokojniejszym życiu szczęście jest trudne: śmierć na nas czeka, śmierć się wciąż zbliża ze swoimi akcesoriami strachu, rozłąki, ciemności i zgnilizny, czai się też choroba, kalectwo, obłęd, ból i nieszczęśliwa miłość. Życie opłynięte jest ciemnością i zapalenie nawet mdłej świeczki przeciętnego „taniego" szczęścia to już także heroizm. Kto nie widzi heroizmu w samym trwaniu i spożywaniu choćby minimalnej porcji darów życia, ten widocznie nie docenia niebezpieczeństw czyhających naokoło, nie wyczuwa konkretu zbliżającej się uporczywym krokiem śmierci, nie przeżywa tajemnicy, jaka nas otacza, nie posiada dojmującej świadomości niekorzystnego kontraktu, jaki człowiek chcąc nie chcąc zawarł z prawami natury. Toż wobec grozy śmierci i możliwości jej nadejścia w każdej minucie i sekundzie, wobec niebezpieczeństw strachu, nieszczęścia, obłędu, ta mała lampka zwykłej radości, jaką zapala przed nami codzienne, łagodnie płynące życie z szachami, radiem, piwem, wędką i bilardem, to symbol ludzkiego heroizmu i niezwykłej determinacji: jakżeż" wielki w swoim spokoju i opanowaniu jest człowiek, który na granicy zagłady, z nieustanną świadomością zdążających ku śmierci sekund i minut, w stałej niepewności jutra, potrafił osłonić się od ciemności przegrodą codziennego spokoju, małych zajęć, zamiłowań, upodobań, rozrywek. — Mizerna przegroda — powiecie? Nie bardziej mizerna niż sama istota człowieczeństwa: bilard, szachy i fajka to bezcenny wytwór ludzkiego ducha, dokument wykazujący, jak to człowiek kruchy, nietrwały i bezsilny, postanowił z niezwykłą pogodą i pełną męstwa determinacją urządzić się i ustabilizować na owej nikłej wysepce światła i istnienia, jaką jest jego krótkie życie, rzucone zda się przypadkowo pośród 40 40 O IDEAŁY MAŁE oceanu ciemności, zatraty i niewiedzy. Urządził się tu, a otuchy zaczerpnął z wiary w niezniszczalność ducha oraz w sens świata. I w tym tkwi wielkość drobiazgów. Bywały różne niespokojne umysły, które nudziło zwykłe, ciasne, „filisterskie" i „wieprzowate" życie codzienne, które gnębiły bóle istnienia czyli tzw. weltschmerze i tęsknota za innymi horyzontami, które pogardzały spokojem, fajką i kuflem piwa. Z tymi ludźmi nie wszystko jest w porządku: może mieli za mało wyobraźni i nie wiedzieli czym jest śmierć, trwoga i przemijanie, może czas im płynął iza leniwie, bo- nie rozumieli, jakim zwycięstwem człowieka jest spokojna godzina dnia szczęśliwego i jak wspaniałą a nie zawsze łatwą bronią są nasze formy życia codziennego, i jego materialne akcesoria. Nie pojmowali, że to nie błaha komedia, lecz heroiczny dramat się rozgrywa. Pomawiając innych o kalectwo, sami w istocie byli kalekami — kaleką jest ten, kto na przestrzeni niewielkiego odcinka czasu, jaki mu wyznaczono u, progu śmierci — a czymże jest życie, jeśli nie przedsionkiem śmierci — nudzi się. Nuda i niepokój, jakie żrą tych ludzi, to dowód, że zatracili oni to instynktowne poczucie prawdy i sensu, które posiada każdy człowiek zwykły, przeciętny, średni — a harmonijny. To kaleki — nie podążę za skokami ich szczudeł w nicość, choć kiedyś miałem na to ochotę: ta podróż niby fantastyczna i bezkresna jest w istocie — bezcelowa i jałowa. Nauczyłem się rozumieć heroizm ideałów małych, nauczyłem się cenić materialne ich symbole; sztuka mięsa, kufel piwa i partia bilardu inaczej zupełnie smakują po przejściu „smugi cienia" niż przedtem. Wtedy irytowały swą pozorną bezmyślną obojętnością, dziś cieszą i krzepią właśnie ową niezmiennością i głębokim zawartym w niej symbolizmem, a symbolizują nie byle co, bo spokój, trwałość i pewność, osiągnięte przez człowieka pośród zawieruchy niepokoju, nie-trwałości i niepewności. Ideały małe to największe ludzkie bogactwo. O DZIWNOŚCI I ZWYCZAJNOŚCI 41 O DZIWNOŚCI I ZWYCZAJNOŚCI (felieton dla mieszczuchów) Wciąż jeszcze nie mogę pogodzić się z dziwnością świata. Nie chodzi mi o świat naturalny, przyrodę, lecz o świat stworzony przez człowieka — o ludzkie dzieło. Człowieka cywilizowanego otaczają na codzień przedmioty niezwykle dziwne, weźmy choćby meble, książki, fortepian, radio. Przedmioty skomplikowane, wymyślne, sztuczne, sprytne, a nam wydają się zwykłe i codzienne, ba — życie bez nich, życie jakichś Murzynów w Ugandzie wydaje się nam dziwaczne i egzotyczne. A przecież to właśnie my żyjemy egzotycznie i dziwacznie utraciwszy w dodatku poczucie otaczającej nas dziwności. Spójrzmy na nasze życie i na nasze mieszkanie oczyma pływającej w balii przedświątecznej ryby — ręczę Wam, że równie dziwacznego i potwornego widoku niesposób byłoby sobie wyobrazić. A tymczasem pływająca w balii, a za parę godzin drgająca na kuchennym stole pod ciosami tasaka, ryba wcale a wcale nie wpływa na nasze życie i samopoczucie tak, jak na życie i samopoczucie rodziny pastora Hubiny wpłynęła żmija — zabawka (patrz Konińskiego „Straszny czwartek w domu pastora", ta nowela trafia w jądro mojego strachu — któż może powiedzieć, że żyje bez strachu?). A więc dziwność. Na przykład muzyka Chopina: cóż na pozór normalniejszego w świecie nad preludia, ballady lub mazurki. Tymczasem zastanówmy się: ile ta normalność ma lat i jak skomplikowanych, specjalnych, specyficznych warunków wymaga. Trzysta, ba — dwieście lat temu muzykę Chopina uznano by za niezrozumiałą kakofonię, dziś tak samo brzmi ona w uszach Malajczyka czy Murzyna z Ugandy. Za lat dwieście niezrozumiała będzie może również i dla naszych potomków. W dodatku potrzebuje ona tak dziwacznego i zawiłego przyrządu jak fortepian, tak dziwacznego aparatu znaków jak pismo nutowe. Niech jedno tylko pokolenie wstrzyma 42 O IDEAŁY MAŁE się od gry na fortepianie czy utraci swe fortepiany — już po Chopinie. — Chopin, to się rozumie samo przez się — powie ktoś. A oto na jak wąskich, fikcyjnych i przypadkowych fundamentach opiera się to, co „rozumie się samo przez się". I tak jest ze wszystkim. Na przykład „normalność" naszego życia, naszej epoki, naszego czasu. Wmówiliśmy sobie, że nasze dziś jest normalne, że normalny jest człowiek, który posegregował sobie epoki, który wie, że był Egipt, Grecja, Rzym, Średniowiecze, odkrycie Ameryki, a teraz są czasy nasze — czasy normalne, współczesność, po prostu dzień dzisiejszy, zwykły, codzienny: sklep, gazeta, kino, biuro, telefon, brydż. A tymczasem nasz dzień dzisiejszy obfituje w dziwności, na które straciliśmy wrażliwość, co nie dowodzi, że przestały być dziwne: w istocie są one nie mniej dziwne niż Egipt z mumiami i piramidami lub Rzym z igrzyskami i bachanaliami. Wąziutka podstawa „normalności" kruszy się łatwo i oto dziwność wyłazi na wierzch, ku zdumieniu naiwnych, którzy dali się zasugerować zwyczajnością porannego dziennika i codziennej bułki z mlekiem, tramwaju do biura czy zegara na wieży, ¦wskazującego godzinę. Tak właśnie dziwność wylazła na wierzch, gdy Niemcy weszli do Warszawy i Gestapo odprawiać jęło swe praktyki. Ciekawa była reakcja ludzi — zdumienie: jak to, to niemożliwe, przecież to nie Średniowiecze — słyszało się zewsząd. Tak już bardzo zasugerował ich i uśpił fortepian, radio, samochód czy winda. Ukołysała ich do snu zwyczajność, lecz nic z tego — zwyczajności nie ma! Jest wszechobecna dziwność. Przedmioty, któreśmy stworzyli łudzą nas i odcinają od prawdy świata: swą pozorną stabilizacją i niezmiennością, tym, że się „same przez się rozumieją", utwierdzają nas w fikcyjnym spokoju, w małodusznej pewności, że wszystko jest w porządku, normalnie, zwyczajnie, dzisiejszo i solidnie. A przecież jakże łatwo podważyć tę zwyczajność i to za pomocą tychże przez człowieka stworzonych przedmiotów. Parę kropel benzyny, zapałki — i już po bibliotece; siekiera, łam, trochę wysiłku — już po fortepianie. Radio grzmotnąć o ziemie; aż O DZIWNOŚCI I zWYCZAjNOści ^z hukiem popękają lampy, przeciąć drut od telefonu a aparat wyrzucić przez okno, rozbić oddzielające nas od mrozu i wiatru szyby, powybijać kafle z pieca, porąbać i połamać meble. Nie, oczywiście nie należy tego wszystkiego robić. Ale człowieka, który nigdy nie odczuł chętki, aby to zrobić, żal mi bardzo. Ten człowiek jest w niewoli rzeczy, które stworzył; uwięziony w złudnym, rzekomo wygodnym, spokoju zatracił poczucie wichru, który od tysiącleci wieje przez świat, zmiatając wszystko w niewstrzymany na pędzie. Zatracił i poczucie śmierci, która czuwa i skrada się w momencie przez siebie wybranym, chichocząc z cicha na widok barykady z nędznych a wymyślnych przedmiotów, jakimi się człowiek od niej odgradza, człowiek, wierzący w swej bezmyślnej, małodusznej naiwności, że ma już spokój i bezpieczeństwo. Żal mi ludzi, przywiązujących się do rzeczy, które zmieść przecież musi wszechobecny i wszechmocny czas, ludzi nie rozumiejących, że ten sam dramat ludzkiego przemijania gra się na scenie świata od początku, czy to była Grecja czy Egipt, Rzym czy Średniowiecze. Dziwność istnienia ograniczonego czasem, dziwność przemijania — tego nie zasłoni ani radio, ani winda, ani brydż, ani uregulowany dzień, ani fortepian, ani światło elektryczne. Łudzi się, kto sądzi, że znalazł zaciszny spokój, że znalazł normę życia, jego łagodną zwyczajność, że pokrzepi go realność przedmiotów, które stworzył. Nie ma spokoju, odpoczynku ani zwyczajności; jest nieustanny, dziwny niepokój, jest strumień wirujących cząsteczek, w którym płyniemy. A symbolem tego najdziwniejszy ze „zwyczajnych" przedmiotów — zegarek. Zegarek ukonkretnia w naszej wyobraźni mijanie, choć niewiele nam to daje, starożytni przecież nie mieli zegarków, a czas płynął im tak samo jak nam. Czas bowiem nosimy w sobie, czas to nasze, na pozór niewidoczne, lecz w każdej minucie, ba sekundzie odbywające się starzenie. Czas to rytm naszego ciała, czas — to my. Zarazem istniejemy w czasie i nieustannie giniemy w czasie. A więc co nam pozostaje? — zapytacie — nihilizm, beznadziejność, rozpacz, egzystencjalizm? — Nic podobnego — odpo- 44 O IDEAŁY MAt wiem. — Po prostu wskazówka, że niezmiennych punktów oparcia nie należy szukać w złudnym świecie .naszych przedmiotów czy naszych systemów cywilizacyjnych, w tych nietrwałych akcesoriach ludzkiego życia. — A gdzie? — We wnętrzu duszy: oto jedyne miejsce, gdzie znaleźć można coś niezmiennego. A i tam zmienia się wiele. Przeminie miłość do rodziców, miłość do kobiety, miłość do dzieci, miłość do przyjaciół, miłość do pracy, miłość ojczyzny. Nie przeminie i zostanie jedna jedyna miłość: miłość do prawdy niezmiennej. I jedna tylko z drugorzędnych ziemskich miłości może nam przy tym towarzyszyć wiernie i jak porozumiewawczy sygnał dodawać otuchy: miłość do natury. Zdążającemu w wieczność starcowi wietrzyk wiosenny tak chłodzi spocone czoło, jak chłodził je niegdyś niemowlęciu, a w gasnących oczach tak rozbłyskują prześwietlone słońcem krople rosy, jak i w oczach dopiero przezierających. Oto jedyne tło „zwyczajne" i bezpieczne, tło dla owej jedynej, nie dziwnej bo wiecznej sprawy, jaką przeżyć możemy. Wszystko inne, ,z radiem i z fortepianem, z książką i z Chopinem, z tramwajem i z dziennikiem na czele, jest arcydziwne — bo przemija. Osobliwy to system „złud towarzyszących": można pokochać je przelotnie, niesposób duszy w nich zatrzymać, bo nimi włada niepowstrzymany czas. Nie postawisz sobie przecież biurka między szynami pędzących pociągów czy na skrzydle samolotu — przy takim biurku długo byś nie usiedział. Szukaj więc innego miejsca, którego spokoju nie zniweczy ci zegarek, pociąg, samolot, miejsca spokojnego, lecz nie złudnym spokojem mebli, przedmiotów, urządzeń życia. Odrzuć złudy — poszukaj konkretu. POCHWAŁA PESYMIZMU Na pesymizm stać tylko ludzi silnych. Myślę oczywiście o pesymizmie konstruktywnym — nie o takim, który powoduje skurcze strachu, osłabia i niszczy. Myślę o pesymizmie jako POCHWAŁA PESYMIZMU 45 o pełnej świadomości wszelkich niepowodzeń i goryczy, które zgotować może nam życie. Życie napełnione jest goryczą: umieć w niej zagustować, znając dobrze jej przykry smak — oto sztuka, oto piękne zadanie. Kochać życie, nie mając co do niego najmniejszych złudzeń, kochać klęski i porażki, jakie nam ono już zgotowało i jeszcze przygotowuje, te co były i te co będą — oto twórczy i świadomy pesymizm. Oczywiście tę sztukę pesymizmu praktykować trzeba nie przy biurku — łagodna tęsknota, którą niektórzy uważają za stan najbardziej zbliżony do szczęścia (por. „O szczęściu" prof. Tatarkiewicza), to owszem, rzecz przyjemna, ale nietrwała, trudna do osiągnięcia — łagodność jest tu chwilowa, tęsknota, jeśli jest prawdziwa, ma tendencję do coraz to agresywniejszego wzrastania i oto już ani się obejrzymy, jak zamieniła się ona w ostry, nieznośny ból. Smakować w tym bólu — oto sztuka. Doznając go i cierpiąc czuć jednocześnie, że to właśnie jest życie, że to jest kwintesencja życia, że ta chwila bólu to po prostu „sól istnienia", że bez niej egzystencja nasza nie miałaby smaku, jak właśnie zupa bez soli — oto probierz rozwoju psychicznego, oto świadomy, twórczy pesymizm, który jeden jedyny może dać prawdziwą siłę. Przypomnijmy sobie patetyczne nieco słowa Kasprowicza: „W rozbolałego serca żywą księgę Zapisz na zawsze słowa takiej treści: Jak ruda w ogniu znajduje potęgę Oczyszczającą, tak człowiek w boleści." Oczywiście, niniejszą pochwałę pesymizmu i bólu piszę przy biurku w ciepłym pokoju, w momencie, kiedy mnie nic nie boli. Ale czy zdobyłbym się na nią właśnie w chwili otrzymania ciosu? Przypominam sobie cięgi, jakie mi dotąd zgotowało życie. Jak się na nie zapatrywałem wówczas, w samym momencie ich odbierania. Nie zawsze dobrze, ale i nie zawsze źle oczywiście, w samym momencie ostrego bólu zęba trudno zachować spokój, choć świadomość nam mówi, że nie ma sensu się niepokoić. Jest w nas wtedy zbawienna podwójność, którą 46 O IDEAŁY MAŁE jednak dopiero później, po ustaniu bólu, możemy w pełni docenić i zrozumieć. Ta podwójność to w istocie rzecz najważniejsza, jest ona sprawdzianem twórczej rzetelności naszego pesymizmu. Nie jest pesymistą ten, kto nie posiada się z oburzenia na fakt, że odczuwa ból; prawdziwym pozytywnym pesymistą jest ten, kto wijąc się z bólu zachowuje spokój psychiczny, wie bowiem, że ból jest stanem naturalnym i — co więcej — wartościowym. Oczywiście — nie chodzi nam tu o ból fizyczny — ten opanować można po prostu wysiłkiem „sportowym". Andrzej Strug wiele lat ćwiczył się w znoszeniu takiego bólu, zwiększając ciągle dawki. Rezultat był ten, że gdy pod koniec życia poddał się bez narkozy ciężkiej operacji nerek, zniósł ją z nieprawdopodobnym spokojem (opowiadał mi o tym chirurg, który dokonał operacji!). Bohater powieści Gide'a „Lochy Watykanu" Lafcadio dla eksperymentu zadaje sobie cierpienia fizyczne, jest w tym jednak niebezpieczeństwo: Lafcadio niebawem przechodzi do zadawania cierpień innym i również dla eksperymentu wyrzuca bez żadnego powodu nieznajomego pana z pędzącego pociągu. Niektórzy z krytyków widzieli w tej postaci przeczucie faszystowsko-hitlerowskiego ideału „krzepy". Krzepa to podejrzana, jeśli obraca się tylko koło spraw ciała i bólu fizycznego. Podejrzewam, że rozmyślne zadawanie sobie cierpień fizycznych jest objawem podświadomego, nadnormal-nego strachu przed tymi cierpieniami: tchórz wychodzi często naprzeciw niebezpieczeństwu, bo nie może znieść stanu napięcia w jaki wprawja go oczekiwanie na to niebezpieczeństwo. Nie należy tutaj ulegać pokusie, bo u podstaw tej sprawy tkwić może przekonanie, że ból fizyczny jest jedynym realnym bólem. Oczywiście — przekonanie błędne i prymitywne: ból fizyczny może w ogóle nie dotknąć duszy i nie odegrać w jej rozwoju żadnej roli — to kwestia okoliczności. Gdy raz żelazne drzwi przytrzasnęły mi palec, potrafiłem sobie natychmiast wyperswadować tę rzecz i uniezależnić się od niej tak dalece, że nawet wyobraziłem sobie, jak śmiesznie musiałaby owa scena wyglądać w oczach postronnego obserwatora. Udało mi się, POCHWAŁA PESYMIZMU 47 mimo to bynajmniej nie uważam, żebym się przez ten wypadek rozwinął duchowo, żebym zrobił choć jeden krok ku konstruktywnemu pesymizmowi, który uważam za objaw prawdziwej krzepy — bez cudzysłowu. Chodzi o bóle i gorycze duchowe. Ale o prawdziwe gorycze __bez koturnów, nimbów, bez dekoracji i osładzających przypraw. Jeśli marzymy o bólach, jakie nas mogą w przyszłości spotkać i o bohaterstwie, z jakim będziemy je znosić, to na pewno nie byłyby to prawdziwe bóle i na pewno nas nie spotkają. Życie uderza w momencie niespodziewanym i w miejsce wstydliwie ukryte lecz w istocie odsłonięte i bolesne; o takich uderzeniach nie chcemy nawet myśleć, podświadomie unikamy wzmianki o nich, jakbyśmy się obawiali ściągnąć na nie uwagę tajemniczego przeciwnika, wskazać mu drogę. Nie możemy znieść myśli o cierpieniu bez nimbu, o upokorzeniu wstrętnym, obnażającym, pomniejszającym, o tęsknocie śmiesznej, głupiej, bezsensownej. Niejeden zgodziłby się zostać romantycznym młodym Wertherem, kochać się nieszczęśliwie, ba — odebrać sobie z miłości życie; ale któż zgodzi się na rolę starego dziada, beznadziejnie i bez nimbu zakochanego w młodej dziewczynie, budzącego- naokoło śmiech i pogardę. A właśnie to drugie nas czeka — nie to pierwsze. Cierpienie wymarzone nie jest cierpieniem, tęsknota sprawiająca przyjemność nie jest tęsknotą. Życie w swym laboratorium przygotowuje nam gorycze prawdziwe, nie teatralne, i raczej możemy się po nim spodziewać raka żołądka niż romantycznej, nieszczęśliwej miłości, raczej chytrego podstępu i niesławnej, pomniejszającej awantury niż wymagającego odwagi pojedynku, raczej złośliwego śmiechu i bezapelacyjnej kompromitacji niż jednoznacznego bolesnego upadku. Spodziewać się możemy tych właśnie przykrości, o których najmniej lubimy myśleć, gdyż nie dają nam okazji do ustawienia siebie na scenie życia w jakimś optycznie korzystnym miejscu i świetle. Los zna nasze naprawdę słabe strony i lubi w nie uderzać. Ciosów takich nie możemy ani przewidzieć, ani udaremnić. Cest la vie. 48 O IDEAŁY MAŁE I tutaj właśnie odkrywa się droga dla prawdziwego, konstruktywnego, realistycznego a niezależnego i twórczego pesymizmu. Dojrzeć nimb w braku nimbu, znaleźć urok w braku uroku, czuć się na scenie będąc samotnikiem, czuć się wywyższonym przez doznawanie upokorzeń; zasmakować w goryczy prawdziwej — nie urojonej, przewidywać ciosy rzeczywiste — nie wymarzone. Pić gorycz, czuć jej smak i — lubić ją, a w każdym razie — rozumieć. Niech cierpiętnik chory na raka, niech dziadyga głupio a śmiesznie zakochany w młodej pannie, niech skryty i ambitny młodzieniec publicznie zdemaskowany w swoich ukrywanych małościach i śmiesznościach, tak, że czuje się nagi i nie ma się gdzie schować, niech każdy z nich powie: Cest la vie, ja to przeżywam, to właśnie jest życie, to jest jego istota, to jest moja „kwestia" w rozgrywającym się na scenie życia dramacie. Niech tak powie, niech z góry wie-, że trzeba będzie tak powiedzieć, niech polubi to powiedzenie i swoją przyszłą porażkę, niech zrozumie, że ta porażka bez nimbu jest piękna i jest życiem, niech sobie uświadomi, że gorycz to jest właśnie główna potrawa obiadu, na który go zaproszono. Niech zrozumie to wszystko, niech pijąc gorycz ocenia ją dwojako: jako smak i jako znaczenie tego smaku, niech doznając bólu ocenia jednocześnie wartość tego bólu, niech bolejąc nad tym, że inni się z niego śmieją, śmieje się jednocześnie z siebie sam, niech będzie nie tylko aktorem, lecz i widzem, niech cierpi gorzko i cieszy się z tego, że cierpi tak gorzko. Niech zachowa zawsze zbawczą, przewidującą podwójność spojrzenia i odczuwania, niech, nie szukając bólu, nie łudzi się, że go uniknie, niech gotuje się na największe upokorzenia, niepowodzenia i niesmaki, wiedząc, że będzie przez nie ogromnie cierpiał i że o to właśnie chodzi. Wtedy, gdy spełni warunki, te i wiele jeszcze innych, stanie się dopiero pozytywnym pesymistą, którego niniejszym chwalę. JAK SIĘ CZUJESZ? 49 JAK SIĘ CZUJESZ? Motto: „I uleczeni przez trucizn użycie, sercu zadawszy śmierć — znaleźli życie" Jak się czujesz! — oto pytanie, które słyszymy bardzo często, niemal codziennie. Zadają je sobie również ludzie zupełnie młodzi. — Jak się czujesz? — Doskonale. — To świetnie. — I obaj roześmiani, pewni siebie ściskają sobie ręce. Bo przecież, gdy ktoś się dobrze czuje, to już wszystko w porządku, można mu pogratulować — o to przecież chodzi, żeby czuć się dobrze, wesoło, silnie. A jednocześnie? Jednocześnie owo częste dopytywanie się o samopoczucie, owo roześmiane potrząsanie sobie rąk i umacnianie się nawzajem w radości, ów manifestacyjny optymizm w głosie, na ustach — to wszystko zawsze wydaje mi się podejrzane. W stałym pytaniu: — Jak się czujesz?—czai się lęk. — Doskonale, świetnie! — odpowiada wesoło zapytany i obaj na chwilę przygłuszyli w sobie wszelkie obawy, wątpliwości, złe przeczucia. Ale one wrócą — muszą wrócić. Lęk, ból, cierpienie, kalectwo, śmierć są naokoło, czyhają na nas stale, wiemy o tym, choć nie lubimy o tym mówić. Szpital, dom obłąkanych, cmentarz, to miejsca wstydliwe, spychamy je gdzieś na peryferie naszej świadomości, do lamusa pamięci, gdzie się rzadko zagląda. Czasem, przeczytawszy mimochodem klepsydrę, z której dowiadujemy się, że pewien morowy, wesoły, doskonale się czujący chłop zmarł „po długich i ciężkich cierpieniach", mamy na chwilę skurcz trwogi — to mogłem być ja, jakżeż ja będę umierał? Zaciskamy usta, na twarzy pojawia się niemiły grymas. Ale to tylko chwila — natychmiast przywołuje-my się do porządku: nie wolno okazywać lęku, nie budzić licha, nie poddawać się. I oto już za chwilę z przywołanym na nowo na usta uśmiechem, wepchnąwszy jak najgłębiej wątpliwości * — Rzeczy małe 50 O IDEAŁY MAŁE i strachy, głusząc ów zaczajony lęk, witamy się z przyjaciółmi: Jak się czujesz? — Znakomicie, wspaniale! — I wszystko jest dobrze — do następnego razu. Jak dzieci siedzące wśród mroku przy maleńkiej świeczce, wmawiamy w siebie, że nie boimy się ciemności, ba — że ciemność nie istnieje. Dopiero gdy zwali nas z nóg atak choroby, gdy obezwładniający paroksyzm strachu zapanuje nad naszym umysłem, wtedy widzimy z przerażeniem, że oddani jesteśmy na łaskę ciemności, od której dawniej broniła nas nikła smużka światła, jakże złudnego. Toniemy w ciemności, w słabości, w strachu, a pytanie: — Jak się czujesz? — nabiera teraz złowrogiego zgoła rezonansu. Kiedyś było ono dla nas deklaracją arcypozytywną, podsumowaniem pewności, na której opieraliśmy się, jak opiera się nogi na solidnym betonie. Teraz widzimy, że nie rozumieliśmy wówczas owego pytania: było wtedy jedynie wątłą deszczułką, choć uważaliśmy je za potężną tamę przeciw lękowi. Dziś dopiero rozumiemy, jak było prorocze a złowrogie, rozumiemy dlaczego słyszy się je tak często. Jak się czujesz? — to samo, co: Jak się trzymasz? —- zadawane sobie przez ludzi wiszących na skraju przepaści. To kwestia życia i śmierci, śmierci, która towarzyszy nam od najwcześniejszej młodości. Gdy doszliśmy do tego miejsca, czas będzie na deklarację: my również opowiadamy się za optymizmem, za stanowiskiem pozytywnym, afirmującym życie, za odpowiedzią głoszącą, że czuję się świetnie. Oto teraz, gdy ktoś pochylając się nad Waszym łożem boleści i strachu zapyta z drżeniem w głosie: — Jak się czujesz? — odpowiedzcie mu właśnie, że — świetnie, doskonale! — Ale niech nie będzie to jedynie rozpaczliwa bufo-nada czy też tchórzliwe samookłamywanie się. Niech to będzie prawda. Jeśli .potraficie przezwyciężyć ból i strach, wtedy dopiero powiem, że na owo słynne pytanie macie prawo zawsze odpowiadać pozytywnie. Nie ten bowiem czuje się dobrze, komu w danym momencie nic nie dolega, lecz ten, któremu optymizm i radość dały siłę na ów okres próby, okres najważniejszy, gdy rzucą się nań boleści i strachy. W tym okresie dopiero okaże się — jak się naprawdę czujecie. 51 W iakiż sposób człowiek, istota wątła, słaba i otoczona niebezpieczeństwami, osiągnąć może owo prawdziwie dobre samopoczucie, ów optymizm heroiczny? Przez odpowiedni trening. Trening w tragizmie, w lęku, w złym samopoczuciu. Trening ten rozpocząć musi każdy, gdy jest młody, gdy przepojony jest jeszcze owym złudnym, organicznym, płytkim weselem istnienia. Wtedy niech nie odwraca się z ukradkowym grymasem od klepsydry, niech nie omija przyspieszanym krokiem domu obłąkanych. Niech nie kontentuje się dobrym samopoczuciem, wynikłym z tego, że na razie życie oszczędziło mu tragizmu. Przeciwnie: niech szuka tragizmu, niech staje z nim oko w oko, niech od młodości przegryza się przez .'ból i strach, niech sobie nie wmawia, że one nie istnieją, lecz właśnie niech zrozumie, że są one przyczajone w człowieku zawsze i czekają odpowiedniej chwili, aby się na nieprzygotowanego rzucić. Nie dać się zaskoczyć, wyciągnąć je na światło dzienne, żyć z nimi i walczyć dzień po dniu — oto właściwa taktyka, oto szkoła prawdziwego optymizmu i trwałego „dobrego samopoczucia". Zastrzyk jadu uodparnia przed jadem — to znane zjawisko. Irzykowski pisał kiedyś o wychowawczej roli sztuki tragicznej, podkreślał, że tak pełen tężyzny i energii twórczej naród, jak starożytni Grecy, wychował się na pełnej grozy i pesymizmu tragedii Ajschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa. I nie tylko Grecy: wszystkie wielkie narody stworzyły swą literaturę tragiczną, z której czerpią siłę duchową — tragizm jest szkołą optymizmu. Nie ten jest silny, kto ucieka przed tragicznością, kto usiłuje sobie wmówić, że jej nie ma. Tragiczność, ból i lęk dopadną go prędzej czy później, dopadną nie przygotowanego, najbardziej nawet zdeklarowany optymista nosi na dnie duszy przeczucie tej chwili, stąd właśnie owo trwożne w istocie pytanie: jak się czujesz? Pręt sztywny łamie się łatwo, pręt giętki nie złamie się nigdy. Kto wcześnie zawarł znajomość z lękiem i śmiercią, ten przezwycięży je w momencie decydującym i tylko ten będzie mógł odpowiedzieć wówczas: — Czuję się świetnie!!! 52 O IDEAŁY MAłe KTO MA RACJĘ? Z/e zdziwieniem stwierdzam, że wszyscy mają rację — przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Gdy tylko rozgadam się szerzej z kimkolwiek, choćby to był ktoś, kogo postępki i poglądy drażnią mnie i gniewają, zapoznawszy się z jego światem psychicznym, z jego motywami, z jego przeżyciami, z jego sposobem myślenia, muszę przyznać, że on ma — na swój sposób — rację. Każdy ma na swój sposób rację i każdy potrafi mnie przekonać. Co gorsze — ja nie potrafię przekonać nikogo. Dyskutując z kimś uważam ¦ za swój święty obowiązek mówić jego językiem, postawić się na jego płaszczyźnie pojęciowej i uczuciowej, bo wydaje mi się, że tylko w ten sposób zdołam go przekonać naprawdę. Tymczasem zawsze okazuje się to złudą; gdy zaczynam mówić językiem mego polemisty • to, po pierwsze, robię to, oczywiście, znacznie gorzej od niego (prosię, mimo najlepszych chęci, nie nauczy się gęgać jak gęś), po drugie zaś, polemista mój, widząc że mówię jego językiem, dochodzi do wniosku, iż we mnie nie ma niczego więcej niż w nim, wobec czego zaczyna mnie lekceważyć. Nie jesteśmy zaś skłonni dać się przekonać temu, kogo lekceważymy. W rezultacie nie tyle ja go przekonam, co on mnie. Wynikałby więc z tego wniosek, że chcąc ludzi przekonać nie należy mówić ich językiem, lecz własnym, należy zmusić ich do walki na naszym podwórku, na którym poruszamy się pewniej niż oni, należy sprawić, aby przyjęli nasz język, co będzie możliwe, gdy im ten język zaimponuje. Należy więc ludziom dla ich dobra imponować — idla ich dobra, bo jeśli mój pogląd jest słuszny (a tak uważa każdy), to aplikować go należy innym w ich własnym interesie. Pytanie tylko, jak ma zaimponować ludziom ktoś, komu właśnie oni imponują. Ja jestem tym kimś. Ludzie imponują mi przez to, że mają inne poglądy niż ja, także przez to, że każdy z nich ma swoją rację, rację, którą widzę dokładnie; jest ona uwarunkowana ich strukturą psychofizyczną, ich temperamentem i wykształceniem, MA RACJĘ? 53 warunkami ich życia itd. Widzę wyraźnie, że na ich poglądy złożyło się mnóstwo czynników, których korzenie tkwią częstokroć w dalekiej przeszłości i że próba zmiany tego stanu rzeczy przez kilka minut (a choćby i godzin) mojego gadania, jest próbą śmieszną i — co gorzej — nieuczciwą. Jeśli bowiem mimo wszelkich moich skrupułów zdecyduję się na ową próbę przekonania ich i próba ta powiedzie mi się, będzie to po prostu zwykłym szarlataństwem i hochsztaplerstwem. Ktoś, kto w ciągu godzin usiłuje zmienić to, na co się złożyły lata, daje dowód, że jest hochsztaplerem, jeżeli zaś udaje mu się zrealizować swe zamierzenia — jest hochsztaplerem niebezpiecznym. Mnie jednak ten zarzut nie grozi, należę bowiem nie do tych, którzy przekonują, lecz do tych, których przekonują. Wynika to, jak się rzekło, stąd, że usiłuję dyskutować lojalnie, językiem przeciwnika, na jego płaszczyźnie myślowo-uczuciowej, a przez to daję mu szansę większe niż sobie: jeśli hokeista chce z bokserem walczyć nie na kije i krążki, leoz na pięści, to oczywiście już po chwili mamy z niego smutny befsztyk. Zupełnie inaczej byłoby, gdyby nasz hokeista z punktu rąbnął boksera kijem hokejowym po grdyce. Tylko na chwyty niedozwolone trudno odpowiadać, dlatego też ten, komu chodzi nie o czystą walkę lecz o zwycięstwo, bez nich się nie obywa. Jeśli natomiast ktoś chce dyskutować z każdym w jego języku, nie rokuję mu powodzenia — każdy go przekona. Najgorzej jest na zbiorowych dyskusjach: z reguły jestem zawsze tego zdania, co ostatni mówca, a gdy przyjdzie kolej na moje własne przemówienie, wszystko co miałem powiedzieć wydaje mi się nieciekawe, pozbawione sensu i uroku, z góry już po wielokroć w trakcie dyskusji obalone. Wynika to również z właściwego mi kultu „cudzości" (cudze lepsze niż moje), który dzielę zresztą z wieloma ludźmi. Kocham się w rozmaitości cudzych typów i cudzych poglądów, rozumiem, że ten- jest i musi być taki, tamten jest i musi być owaki, rozumiem dlaczego tak się dzieje, cieszy mnie doskonałość tej mojej diagnozy, a myśl, że mam zniweczyć tę bogatą a precyzyjną różnorodność przez narzucenie im wszystkim jednego poglądu, staje 54 O IDEAŁY Mai mi się wstrętna.,— Cóż za małostkowość — myślę — domagać się, aby wszystkie zwierzęta rżały jak konie — i co za zubożenie: zamiast wielu racji narzucać jedną rację, tylko dlatego, że to akurat jest moja racja. Cóż z tego, że mam słuszność: moja słuszność łączy się z moją wieloletnią sytuacją psychiczną i życiową, a przecież nigdy nikomu nie uda się sprawić, aby ktoś inny znalazł się w identycznie tej samej sytuacji, co on. Tyle sytuacji ilu ludzi, to znaczy — miliardy. Jakże mam narzucać komuś mój pogląd, jeśli rozumiem, dlaczego on ma swój pogląd, jeśli uznaję, że w swojej sytuacji musi on mieć pogląd właśnie taki, a nie inny, jeśli w dodatku cieszy mnie, że jest on doskonałym egzemplarzem takiego określonego poglądu. Przecież doskonała pluskwa ma przewagę nad niedoskonałą sarną: zaryzykowałbym twierdzenie, że dobrze zbudowana, harmonijna w swej pluskwowatości (czy pluskwiastości) pluskwa piękniejsza jest niż kulawy jeleń ze złamanym rogiem. Jeśli chcę na jakimś zebraniu wygłosić przemówienie o ściśle określonych tezach, znam na to jeden tylko sposób — ale wymaga on sporego zasobu samozaparcia i silnej woli. Muszę mianowicie nauczyć się przemówienia na pamięć, wejść na salę z zatkanymi uszami, zasłonić sobie również oczy i aż do momentu mojego wystąpienia nic nie słyszeć, nic nie widzieć. Gdy zaś nadejdzie moja kolej przemawiania (muszę mieć kogoś, kto mi da o tym znać dotknięciem ręki), wchodzę nie rozglądając się na estradę i nie patrząc na nikogo, szybko recytuję moją rację. Oto jedyny sposób, aby ją przekazać na zewnątrz z przekonaniem — innego nie znam. Ktoś zarzuci mi wobec tego, że jestem istnym kurkiem na kościele (oczywiście nisz Jału Kurkiem: ten w przeciwieństwie do swego imiennika niezmienny jest jak sam Kraków, a i na kościele, by się nie utrzymał — za ciężka to Osoba. Otóż nie: nie jestem obrotowym kurkiem, mam swoje poglądy ale cieszą mnie poglądy cudze, choćby dla mnie, w mojej sytuacji — niesłuszne. Skoro mnie cieszą, wobec tego waham się, czy namawiać ich posiadaczy, aby je zmienili. Nudno by było, gdyby na świecie istniały same konie, a tak mamy i wilki, i jelenie, liSY 55 • szakale, i pluskwy. Na pytanie: Kto ma rację? odpowiadam, że każdy ma swoją rację, a istnienie tak wielu racji bardzo mnie jako przyjaciela świata cieszy, tak samo, jak cieszy mnie nieskończona różnorodność ludzkich twarzy. Oczywiście zdarza się że napotkam tygrysa, który chce mnie pożreć. I on biedak posiada swoją rację, innej nie zna i znać nie może; nic tu nie zawinił, jednak kochając tę jego rację i ciesząc się nią, muszę go, dla ratowania siebie, zabić. Czynię to wszelako, według zalecenia Cezara, które znalazłem w „Cezarze i Kleopatrze" Sha-wa — bez gniewu. Małostkowym, śmiesznym nie rozsądkiem byłoby gniewać się o to, że cudze racje inne są od naszej. P. S. Nie jestem całkiem taki, jak to opisałem., ale chcę być taki: to mój ideał i cel dążeń moralnych. PSY I RAKI Niewątpliwie istnieją na świecie sprawy ważne i sprawy mniej ważne, również niewątpliwy jest jednak fakt, że sprawa na pozór błaha, nieważna, może nagle otworzyć przed nami perspektywy, od których aż w głowie się kręci. Taką właśnie sprawą stał się dla mnie zamieszczony w pewnym piśmie list pewnego czytelnika, opisujący dolę psów w Polsce. Tak, tak — to wcale nie żarty, chodzi o psy. Wiem dobrze, że ważniejszy jest człowiek, lecz właśnie psia sprawa rzuca osobliwsze światło na dzisiejszego człowieka i na jego zdrowie moralne. Autor listu opisuje, jak to z powodu wysokiego podatku od psów oraz kłopotu z obowiązującymi zastrzykami przeciw wściekliźnie, wielu ludzi w Polsce wyzbywa się psów, bądź to wypędzając je po prostu na ulicę, bądź też usiłując je zabić, na- przykład spychając z któregoś tam piętra na bruk, czy bijąc bez litości ciężkimi przedmiotami. Psy wypędzone, psy nie dobite i poranione, psy głodne i chore wałęsają się po ulicach naszych miast, miasteczek, wsi: w deszcz, zimno czy upał, szukając czegokolwiek do zjedzenia, przepędzane i bite przez obawiających się wścieklizny ludzi, ścigane przez wszystkich z brutalnym łapaczem na czele. Psy tuż obok nas, na marginesie uporządkowanego ludzkiego życia przeżywają swą okrutną, beznadziejną martyrologię: pies parszywy, głodny, wyliniały, z gorączkowo płonącymi oczyma, wszędzie będzie przyjęty jak najgorzej — ten pozbawiony mowy stwór nie może ani nic wytłumaczyć, ani o nic poprosić, ani nic zrozumieć, nie jest w stanie nawet życzyć sobie tego, aby litościwy człowiek z nim skończył. Czy wyobrażacie sobie taką niedolę? Włosy stanęły mi na głowie po przeczytaniu tego listu i odżyły mi w pamięci dawno już nurtujące mnie podejrzenia, że człowiek żyje pośród istnego oceanu zwierzęcego cierpienia spowodowanego przez siebie. Nie jestem i nie będę wegetarianinem, to jest idea sprzeczna z naturą; lubię krwisty befsztyk — ale cierpienie? Z niezawinionym cierpieniem zwierząt trudno, niesłychanie trudno się pogodzić. Żywym rakom wydziera się wnętrzności, po czym drgające wrzuca się do wrzącej wody — w przeciwnym wypadku, tj. zabity normalnie, rak kruszeje i mięso jego staje się niesmaczne. Pocieszamy się, że chwila jego agonii jest bardzo krótka — lecz skąd wiadomo, że rak ma takie samo poczucie czasu jak człowiek, skąd wiadomo, że ta krótka dla nas chwila nie stanowi w jego odczuwaniu wielu godzin męki? A indyk skaczący bez głowy, a ryba skrobana żywcem i drgająca po pokrajaniu jej na kawałki, a mysz długie godziny dogorywająca w pułapce? Ten i ów uczony biolog tłumaczy nam, że te zwierzęta nie cierpią jak ludzie, że nie mają dostatecznie rozwiniętego aparatu nerwowego, że drgawki ich są automatyczną, nieświadomą reakcją mięśni. Wszystko to być może, ale... ale co, jeśli to nieprawda?! Wszak żaden uczony biolog nie siedział nigdy w zarzynanym indyku czy skrobanej rybie. Chodzi o zwierzęta, o twory niższe, bezduszne — zgoda. Lecz od cierpienia zwierzęcego do cierpienia ludzkiego jeden krok tylko. pSY I rAKI Obserwując w czasie okupacji nieugięte bestialstwo Gestapo i policji niemieckiej, myślałem sobie nieraz, że np. Polacy okupujący Berlin nigdy nie potrafiliby postępować w ten sposób. Kiedyś bardzo oburzyłem się na kogoś, kto powiedział, że Polacy nie zdobyliby się na terror tak precyzyjnie i masowo zorganizowany, lecz że indywidualna dzikość czy okrucieństwo byłyby wcale niemniejsze. Uznałem to za obrazę narodu polskiego i do dziś dnia tak uważam: przekonaniem moim nie zachwiał ani widziany w 1939 roku wypadek, gdy cała kompania żołnierzy z menażkami w ręku pobiegła obserwować rozstrzeliwanie dywersanta i na przewlekającą się jego agonię reagowała humorystycznymi komentarzami, ani inny wypadek z roku 1942, gdy na ulicy Elektoralnej łobuzeria zdarła buty i ubranie z zabitego przez Gestapo, leżącego na ulicy Żyda, ani brutalność i sadyzm niektórych funkcjonariuszy policji granatowej. To były wypadki wyjątkowe, zbrodnicze, bezmyślne — a wyjątek potwierdza regułę. Przeraził mnie dopiero casus psi: czyżby zbrodniczy posiew wojny dziś dopiero wydawał swe plony? Powtarzam: sprawa, choć na pozór błaha i „banalna", bo zbanalizowana przez rozmaite towarzystwa opieki nad zwierzętami, stanowiące przedmiot przycinków dla różnych niewybrednych „satyryków", sprawa to w istocie przestraszająca. Jesteśmy wciąż i nieustannie sadystycznymi dozorcami w wielkim obozie koncentracyjnym dla zwierząt. Znęcamy się nad bezbronnymi — to jest istota problemu. W czasie okupacji niejeden z nas widząc spasionego, czerwonego na gębie żandarma dumnie przechadzającego się z automatem, kołysał w cichości duszy skrytą chętkę, aby podejść, strzelić go w pysk, kopnąć, przewrócić, wytarzać w błocie. Lecz gdy po zdobyciu Skierniewic widziałem grupę prowadzonych przez radziecki oddział jeńców niemieckich, wymizerowanych, nie ogolonych, skwapliwie schylających się po umyślnie rzucane im w błoto niedopałki papierosów, nie mogłem się cieszyć rewanżem, radość bowiem ze zwycięstwa przysłonięta została we "mnie dojmującym poczuciem pohańbienia człowieka, każdego 58 O IDEAŁY MAŁE człowieka, pohańbienia' zawsze przynoszonego przez wygraną czy przegraną, czy jakąkolwiek w ogóle wojnę. Wojna z bezbronnymi czworonożnymi tworami w czasie pokoju — napełnia mnie przerażeniem. Człowiek nie przestanie zabijać zwierząt i jadać mięsa — to jasne, lecz jakżeż pogodzić się z katowanymi końmi, okrutnie topionymi kociętami, głodzonymi i prześladowanymi psami? Chodzi przecież o człowieka. To nie jest mdła czułostkowość, ani obłudny, filantropijny humanitaryzm wobec zwierząt, gdy na świecie cierpią ludzie — to jest właśnie troska o tych ludzi. Gdy widzę chłopców zabijających kamieniami wróble, rozdzierających żywe żaby czy krających węża, wtedy czuję w sercu skurcz taki sam, jaki czułem nieraz podczas ostatniej wojny; skurcz straszliwego żalu nad twardością ludzkich serc, skurcz oburzenia na to, co jest najgorsze: na pohańbienie istoty żyjącej przez drugą istotę żyjącą, na pohańbienie bezbronnego przez uzbrojonego. Sprawa psów jest błaha — powiecie. Zaręczam wam, że wystarczy na to, aby, wmyślawszy się w nią, nie spać po nocach, bo jest to nie tyle sprawa psów, co sprawa — ludzi. ANEGDOTY MORALNE (felieton bez morału) Pewien szanowany rzemieślnik krakowski opowiadał mi taką historię. Był przed wojną na Dębnikach bogaty młynarz: miał parę młynów i parę kamienic, forsy jak lodu, pił i hulał od rana do nocy, i od nocy do rana. Pewnego upalnego dnia, gdy mocno pijany jechał rozparty w dorożce, wyleciał mu z kieszeni portfel grubo napchany banknotami. Młynarz nie zauważył tego, lecz portfel podniósł obdarty kamieniarz pracujący przy naprawie drogi. Biedak ów, stwierdziwszy co znalazł, pobiegł za dorożką, wołając. — Proszę pana, pan tu coś zgubił. — Młynarz wziął z jego rąk portfel, zbadał, czy niczego nie brakuje, ANEGDOTY MORALNE schował go do kieszeni, po czym wyjął z portmonetki pięćdziesiąt groszy i podał kamieniarzowi. — Co pan mi tu daje? — zawołał tamten oburzony. A na to młynarz: — Dają ci pięćdziesiąt groszy, żebyś sobie kupił sznurek i powiesił się — skoroś taki głupi. grrr — potworna historia, nieprawdaż? Jest w niej coś niepokojącego, ale co? Co właściwie z niej wynika? Jakiś relatywizm moralny, dotyczący problemu przechodzenia pieniędzy z rąk do rąk? Można by to różnie oświetlić, ale to już nie moja sprawa. „Zechciejcie zrozumieć, że ja nie pochwalam ani nie potępiam, lecz •opowiadam" — jak mawiał Talleyrand. A więc — opowiadajmy dalej. W czasie okupacji zdarzyło mi się raz, że zupełnie nie miałem pieniędzy i dwa dni nic nie jadłem. Wreszcie udałem się do mojego przyjaciela inżyniera, o którym wiedziałem, że zarabia masę i rzuca forsą na lewo i prawo, przegrywając grubo w karty. Zastałem go w domu, opisałem mu moją sytuację i poprosiłem o niewielką, krótkoterminową pożyczkę. Przyjaciel odmówił bez namysłu. Wzburzyło mnie to tak, że chciałem wyjść nie żegnając się, lecz przyjaciel zatrzymał mnie. — Czego się tak spieszysz? — powiedział — napijmy się wódki. — Istotnie wydobył z kredensu karafkę, kieliszki i tacę kanapek z łososiem. Cóż było robić? — zostałem. Wódka, pita na głodny brzuch, zrobiła swoje i po chwili byłem już w brylantowym humorze. Po godzinie wyszliśmy z domu i udaliśmy się do niedostępnej dla mnie eleganckiej knajpy, gdzie jedliśmy najdroższe dania z karty, popijając znakomitym winem. Pod wieczór przyjaciel zapłacił rachunek: wynosił on sumę, za którą mógłbym żyć trzy miesiące. — Ależ-ty jesteś świnia — powiedziałem — odmawiasz mi pożyczki, a w knajpie wydajesz pięć razy tyle. — Robię to świadomie — odpowiedział przyjaCiel: — mam takie zasady, takie są moje obyczaje, jak mówi Przełęcki w „Przepióreczce". Jestem przeciwnikiem pożyczek jeśli jesteś niedołęgą, to cierp sobie — nie mam wcale zamiaru za to płacić. Mam natomiast prawo zaprosić przyjaciela na wódkę: stać mnie na to — nofiO O IDEAŁY MAłe Jaki morał? Nie wiem — jej Bohu nie wiem. Ale coś w tym jest — tylko co? Niedawno, siedząc rano w pustej kawiarni, strąciłem rękawem popielniczkę, która rozbiła się w kawały. Ukradkiem rozejrzałem się, czy nikt tego nie widział, i stwierdziwszy, że jestem zupełnie sam przeniosłem zbitą popielniczkę na sąsiedni stolik, a całą popielniczkę z tego stolika postawiłem przy sobie. Po chwili jednak zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia. Chciałem już zamienić popielniczki, gdy oto zjawił się kelner i było już za późno: kelner zauważył zbitą popielniczkę, ale nie przyszło mu do głowy winić o to mnie. Poklął trochę pod nosem, zabrał skorupy i poszedł — teraz już nie mogę się przyznać: klamka zapadła, straciłem honor i uczciwość. Ale czy straciłem nieodwołalnie? I dlaczego to zrobiłem — wszak popielniczka kosztuje grosze? Nie wiem doprawdy jak to jest. Albo taka historia. Grałem niedawno w pokera w mało mi znanym towarzystwie i przegrałem wszystkie pieniądze, które miałem. Ponieważ nikt o tym na razie nie wiedział (nikt nie siedzi w niczyjej kieszeni), zdecydowałem się zagrać jeszcze raz — a nuż się odegram? Dostałem dwie asowskie pary, nic do nich nie dokupiłem, ale postanowiłem udawać wysoką kartę. — Kładę sto — mówię — nic oczywiście nie kładąc. — Sto i dwieście — deklaruje następny partner — inni pasują. — Gorzej — myślę sobie, ale trudno — trzeba brnąć dalej. — Dwieście i czterysta — wołam z wesołą pewnością siebie i robię ruch w kierunku kieszeni (nic w niej nie mam, ale nikt o tym nie wie). Lecz partner zatrzymuje mnie: — Niech się pan nie fatyguje — mówi — ja nie dopłacam. — W ten sposób wygrałem pulę i ocaliłem uczciwość: gdyby partner dopłacił i wygrał, wyszłoby na jaw, że grałem bez pieniędzy i że ruch w kierunku kieszeni był oszustwem. Zachowałem uczciwość w oczach partnerów, ale czy zachowałem ją w rzeczywistości? W dodatku nie odczuwałem wcale wyrzutów sumienia: czyżby wyrzuty sumienia były jedynie formą lęku przed wydaniem się przestępstwa? MORALNE Podobnych obrzydliwie dwuznacznych historyjek o sobie i nie o sobie mógłbym opowiedzieć krocie. — Dobrze — powie czynnik __ ale po co i dlaczego? — Otóż to — wydaje mi się, że historie te są potrzebne, bo są moralnie zawiłe. Trudno wyprowadzić z nich morał, a my przyzwyczailiśmy się do morałów łatwych. Tymczasem ja zawsze lubię historie komplikujące, nie upraszczające, wolę problemy moralnie specjalne -— niż typowe. Nie cieszy mnie wypadek, który potwierdza reguły, bardzo interesuje mnie natomiast wypadek, który w regule się; nie mieści, niweczy ją lub w ogóle ignoruje, znajdując się wobec niej w innym wymiarze, na innej płaszczyźnie. Reguła wydaje mi się najciekawsza tam, gdzie jest najsłabsza i gdzie stosować ją najtrudniej: w takich właśnie miejscach tkwi jakieś utajone „sedno sprawy", istotą łańcucha są nie ogniwa, lecz ich spojenia. Nie ułatwiać sobie, lecz właśnie utrudniać — oto zadanie dla badacza reguł moralnych. Nie tylko linie prostopadłe i równoległe są na świecie: istnieją również różnopłasz-czyznowe linie wichrowate. Nie tylko „tak" lub „nie" można odpowiedzieć na pytanie: można również odpowiedzieć „lampa". Interesują mnie wypadki nietypowe, wyjątkowe, skomplikowane: to nie perwersja, lecz świadomość wielości i zawiłości ludzkich dróg, skomplikowania ludzkiej natury, to chęć objęcia wszystkiego, a więc także (a może przede wszystkim) tego, co wyjątkowe i trudne, chęć pomieszana jednak ze świadomością, że, jak mówi Jan z Czarnolasu: „Dziwnie się wszystko plecie Na tym tu biednym świecie, A kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić". 62 O PIŁCE Oprawą, która intensywnie interesuje dzisiaj wielką ilość ludzi w Polsce, stanowiąc dla nich osłodę i urozmaicenie życia, jest piłka, a raczej cotygodniowe perypetie stu kilkudziesięciu młodych ludzi, usiłujących skłonić tę piłkę, aby skierowała się pomiędzy dwoma słupkami i poprzeczką — do siatki. Owych stu kilkudziesięciu młodzieńców tworzących dwanaście drużyn pierwszej Ligi Piłkarskiej, to niewątpliwie najpopularniejsi ludzie w Polsce: każdy zna ich nazwiska, ich karierę piłkarską, ich umiejętności i możliwości, ich obecną i dawną „formę" — są to po prostu „przyjaciele całego świata". Zwłaszcza Polska południowa szaleje za piłką, a już specjalnie Kraków: miasto to zamieszkują sami przysięgli znawcy piłkarstwa; problem czy Cracovia lub Wisła dogonią warszawski CWKS jest problemem dnia, omawianym wszędzie — w stołówce, u fryzjera, w biurze, na budowie, w kinie. Problem ten, to wspaniały, niezawodny, nowoczesny pomost pomiędzy ludźmi; spróbujcie wszcząć na krakowskiej ulicy rozmowę o rozgrywkach ligowych i szansach poszczególnych drużyn z pierwszym lepszym przechodniem: natychmiast rozmowa popłynie wartko i ciekawie, dogadacie się do wspólnych koncepcji i upodobań, rozstaniecie się zaś z trudem, jak przyjaciele przed długą rozłąką. A na meczach? Na meczach spotyka się całe miasto, bez różnicy wieku, płci i zawodu; wszyscy biorą udział w owym napełniającym Błonia chóralnym,' spontanicznym okrzyku, a szczerzej mówiąc ryku, jaki rozbrzmiewa na stadionie, gdy Gracz, Jaskowski lub Rajtar zdobędą wymarzoną bramkę. Bardzo piękne rzeczy dzieją się również w Radlinie. Jest to małe, górnicze miasteczko na Śląsku, posiadające drużynę piłkarską, która częstokroć, z ogromną ambicją, leje po skórze, wszystkich ligowych super-asów z Wisłą i Cracovią na czele. Według relacji sprawozdawcy z transmisji radiowej (Górnik Pisane w czasach, gdy nie było jeszcze totalizatora sportowego. O PIŁCE Radlin __ Cracovia 3:1) na meczu w Radlinie było około 8.000 ludzi Cyfra ta jest fantastyczna, dowodzi ona, że z każdego mieszkania w Radlinie i okolicy co najmniej jeden przedstawiciel wybrał się oglądać, jak jego ulubieńcy, napastnicy radliń-scy: Frankę, Węglorz, Wiśniewski i Dybała (ten ostatni zresztą akurat w tym meczu nie grał) zaciekle bombardują bramkę Krakowiaków. A jakaż radość panuje, gdy wreszcie któryś z radlińskich chłopaków umieści piłkę tam gdzie trzeba, to znaczy w krakowskiej siatce! Ryk podobny do gromu wstrząsa powietrzem, czapki, kapelusze, laski lecą w górę. Jest potem o czym gadać i wspominać przez cały tydzień; jednocześnie omawia się perspektywy następnego meczu — naprawdę piłka dla mieszkańców Radlina, a także wielu innych Radlinów w Polsce, to po prostu prezent losu. Interesując się piłką z tych samych powodów co wszyscy, mam również i swoje powody personalne i zawodowe — przy sprawie tej bowiem upiec można własną pieczeń. Chodzi o to, że spontaniczna popularność rozgrywek ligowych jest swego rodzaju społeczną retortą, w której przeprowadzić można ważne doświadczenia i potwierdzić wydedukowane przy biurku' diagnozy. Retorta, a raczej dokonywające się w niej reakcje, wybitnie sprzyjają puszczeniu w ruch kilku „koników" niżej podpisanego, które z tych łamów od lat zajadle sobie parskały zalotnie grzebiąc nóżką w stronę czytelnika. Zaprezentujemy je po kolei; a więc: Za jedną z niezwykle istotnych potrzeb społecznych uważałem zawsze potrzebę przygody, za jedną z najdotkliwszych klęsk społecznych — klęskę nudy, czyli psychicznej śmierci. Emocje meczów ligowych i najeżonych niespodziankami ligowych tabeli to właśnie surogat przygody, to przygoda dostarczana masowo, po prostu przygoda w tubkach czy w proszku. Każdy człowiek w każdej epoce tęskni za przygodą, za emocją, za odmianą tła i kolorytu — potrzeba pozy i maskarady, potrzeba inności i obcości nawet, to potrzeby organiczne i powszechne. Niezdrowego sposobu zaspokajania tych potrzeb dostarcza alkoholizm, zdrowego — mecze piłkarskie. Gdy widzę "4 wytwornego starszego pana tłoczącego się na stadionie Wisły pospołu z obszarpanym młokosem, doznaję wzruszającej sympatii, sympatii i uczucia solidarności wobec nich obu i wobec nieprzeliczonych tłumów falujących naokoło; wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy, jako ludzie, pozostaniemy niepoprawnymi nałogowcami przygody — tęsknota za nią nie ustępuje nawet przed siwymi włosami i zgarbionymi plecami. A teraz dalej — drugi konik, niemniej dziarski — indywidualizm. Tłum miłośników pilkarstwa emocjonuje się tymi właśnie określonymi jedenastoma młodymi ludźmi, których zna doskonale: animują go ich wzloty i załamania, ich „mobilizacja psychiczna" i ich osłabnięcia, ich -wysiłki, ich powadzenia i błędy. Bohater indywidualny znajdzie sobie drogę do serca każdego poszczególnego widza pośród zalegającego stadion olbrzymiego tłumu, tłumu nie będącego w istocie niczym innym jak zbiorowiskiem jednostek. Dialektyka jednostki i sumy jednostek to coś jak stosunek olbrzymiej masy do atomu — a wiemy przecież jakie siły zawierają się w atomie. Ostatni mój konik, to społeczna potrzeba czynnego nonsensu, za gloryfikowanie której tak mnie listownie zmieszano z błotem. Żeby nie budzić licha i nie drażnić wrażliwych nazwijmy to sobie jakoś inaczej: potrzeba bezinteresowności, oderwania, nawet potrzeba dziwności. Nie da się zaprzeczyć, że to co dwudziestu dwóch młodzieńców wyrabia na zielonej murawie pomiędzy dwoma konstrukcjami z drzewa i sznura zwanymi bramkami, to jest historia dziwna, oderwana od dnia codziennego, do niczego ze spraw „normalnych" nieprzydatna. Toć to czysta konstrukcja ludzkiego umysłu: dla ludzi obecnych na meczu na półtorej godziny przerywa się normalne życie, a zaczyna się życie w abstrakcji, w oderwaniu, bezinteresowne, toczone pośród pojęć tak umownych, sztucznych i nie mających zastosowania nigdzie indziej poza hermetyczną sferą boiska, jak „aut", „wolny", „spalony", „karny", „gol" itd. A starszy jegomość, robotnik czy inżynier, fryzjer czy lekarz dostający ataku szału, gdy młodemu człowiekowi na boisku uda się wepchnąć nogą odziany skórą balon pomiędzy dwa pa- O PIŁCE 65 tyki, to przecież na pozór, darujcie, ale najczystszy w świecie nonsens. Nonsens — zgoda — ale ten nonsens jest właśnie siłą twórczą, jest wyrazem arcyludzkiego dążenia do przezwyciężenia deterministycznej ' „normalności", do tworzenia konstrukcji nowych, w świecie pozaludzkim nie istniejących, dążenia, Którego wyrazem jest przecież również tworzenie dzieł sztuki {słowo' „sztuka" pochodzi od „sztuczny", „art" — „artificiel"). Pisałem już o tym sto razy, m. in. w felietonach „Pochwała roweru", „Dorośli się bawią", „Etyka w kwartecie smyczkowym", „Klub Czynnego Nonsensu", „Szczury i nonsens" i innych, to jest mój stały konik, znacie go, nie warto więc powtarzać, zwłaszcza, że mimo wszystko, niejeden już zrozumiał o co chodzi (bądź co bądź ładujemy tu przecież do głów łopatą). Sprawa piłki na pozór nie służy niczemu poza samą sobą — mówimy tu rzecz prosta o piłce jako masowym zjawisku psychologicznym, nie o kulturze fizycznej, bierzemy pod uwagę przede wszystkim nie gracza na murawie lecz milionowego widza i czytelnika ligowych tabel na trybunie czy miejscach stojących — otóż, nie służąc na pozór niczemu w życiu, piłka służy w istocie bezpośrednio ludzkiemu duchowi, ludzkiej pasji twórczej. Człowiek na meczu bawi się, a ten kto się bawi, jest jak najbardziej, jak najistotniej — sobą. Być rzeczywiście sobą, to właściwie już znaczy tworzyć; piłka upowszechnia twórczość zarazem indywidualną i zbiorową. Na pozór tylko podbija się piłkę głową — w istocie gracze i publiczność (tak!) podbijają piłkę duchem. A więc niech żyje piłka! Wszystkim filozofom, myślicielom, działaczom i ideologom, jeśli jeszcze tego nie zrobili, usilnie radzę zanurzenie się w tej usianej papierkami lakmusowymi retorcie duchowych zjawisk społecznych, której na imię: mecz piłkarski. — Rzeczy małe 66 KODEKSY DROBNE Pisałem kiedyś o kodeksach niepisanych, teraz przejdźmy do kodeksów drobnych. Oczywiście są one również nie pisane., można by to ująć tak: nie każdy kodeks niepisany jest ¦drobny, ale każdy kodeks drobny jest nie pisany. Tylko przed tym należałoby podać definicję kodeksu drobnego, bo już czytelnik się niecierpliwi. Spieszę więc uzupełnić zaniedbanie: kodeks drobny to nigdzie nie pisany a nawet nie wypowiedziany lecz z mocą prawną obowiązujący zwyczaj: człowiek, który by mu uchybił, narazi się na natychmiastowe i bezapelacyjne potępienie, przy tym, co najważniejsze, potępienie absolutne i spontaniczne. Kodeksy drobne bowiem są w świecie ludzkim zakorzenione tysiące razy głębiej niż kodeksy wielkie; każdy człowiek jest tutaj zarazem osobnikiem podlegającym kodeksowi jak ¦ i stróżem prawa czuwającym nad jego wykonywaniem. Nie ma tu subtelnych rozróżnień prawniczych, nie ma uciążliwej procedury, nie ma wątpliwości ani wahań, kodeks drobny, czyli kodeks najmniejszej komórki życia społecznego, jest prosty, jasny i bezapelacyjny. Gdy chcesz dowiedzieć się czegoś o danym społeczeństwie, musisz przede wszystkim poznać jego kodeksy drobne, tak jak chcąc dowiedzieć się czegoś o organizmie trzeba przede wszystkim zbadać pod mikroskopem jego komórkę. Mikroskop społeczny — oto aparat nader cenny; pięknie posługuje się nim niezrównany znawca kodeksów drobnych — Wiech. Przykłady kodeksów drobnych? — proszę bardzo. Masę przykładów dostarcza tutaj dziedzina społeczno-tytoniowa, po ¦ prostu mówiąc — palenie papierosów. Czy zdarza się, żeby ktokolwiek, stary czy młody, grzeczny czy niegrzeczny, mając w ustach papierosa odmówił prośbie nieznajomej osoby o „przypalenie" i to bez względu na stan i wygląd tej osoby? Oczywiście, że to się nie zdarza, a gdyby się zdarzyło, osobnik taki napiętnowany by został powszechną pogardą. Osobiście jednak nie spotkałem się nigdy z wykroczeniem przeciwko te- KODEKSY DROBNE 67 mu paragrafowi kodeksu drobnego, a nawet o wykroczeniu takim nie słyszałem. Któryż z wielkich kodeksów pochwalić się może tym, że nigdy nie był przekraczany? Dziedzina papierosowa ma zresztą i inne, mniej może rygorystycznie stosowane, ale jednak ważne paragrafy. Nie odmawia się prośbie, kogoś nawet mało znajomego, o papierosa czy zapałkę, choć ma się pełne prawo odmówić takiejże prośbie o dwa złote, sznurowadło czy znaczek pocztowy. Rozdaje się ludziom dopiero co poznanym, a czasem nawet nieznajomym (w pociągu, na meczu) zawartość swej papierośnicy, choć nie zrobiłoby się tego nigdy z mniejszą nawet zawartością swej portmonetki. I tak dalej. Kodeks drobny dotyczy również pytania: — Przepraszam pana, która godzina? Można je zadać w każdej sytuacji, każdemu mężczyźnie bez względu na wiek, stan humoru czy stopień służbowy i nigdy nie zdarzy się, aby mężczyzna ten odpowiedział: — A co panu do tego? — albo: —i Nie mam czasu! — albo: Nie zawracaj pan głowy! Przeciwnie, bez względu na to, czy pytanie zaskoczyło go w momencie gdy Szedł za pogrzebem, czy w chwili gdy wskakiwał do tramwaju, bez względu też na miejsce, w którym ma zawieszony lub schowany zegarek, poniecha wszystkiego' i odda się zaspokajaniu waszej prośby. A jakżeż mu przykro, gdy przypadkiem musi odpowiedzieć: — Przepraszam, niestety-nie mam zegarka. Czuje się wtedy, choć bez własnej winy, w niezupełnej zgodzie z kodeksem drobnym. Terenem, gdzie kodeksy drobne rządzą w sposób bezapelacYJny, jest teren spraw alkoholowych. Nie będę tutaj jednak, ze względu na niewątpliwą powagę miejsca, omawiał tej dziedziny i przejdę od razu na teren, gdzie kodeksy drobne zahaczają bezpośrednio o wydarzenia historyczne. Mam tu na myśli dziedzinę żartów. Kodeks nakazujący żartowanie ze spraw najdonioślejszych i najtragiczniejszych w samym momencie ich dziania się jest jednym z najważniejszych obowiązujących w Polsce kodeksów drobnych. Kodeks ten posługuje się specjalnym umniejszającym słownictwem: o postaciach historycznych każe nam mówić per „gość" lub „facet", a o wydarze- 68 O IDEAŁY MAŁe niach historycznych 'per „draka", „rozróbka", „granda". Wielką zasługę w ustaleniu zasad tego słownictwa ma oczywiście Wiech, który tak opisywał niegdyś młodość Napoleona (cytuję z pamięci): „Już w szkole, kiedy inni w klipę grali, on stał i kompinował, jakby komu mordę skuć albo czyjeś śniadanie wrąbać". Kodeksy drobne zdały swój egzamin znakomicie w czasie wojny i okupacji. W pierwszym rzędzie święcił tu triumfy kodeks żartowania, dowodem tego wesołe słowa, które przyjęły się jako nazwy dla rzeczy bardzo niewesołych, np. „rozpylacz", „łapanka", „rozwałka", „wykończyć", „szaber" oraz najprzeróżniejsze kursujące po Polsce „kawały". Te ostatnie warto by zebrać w jakąś zbiorową antologię. Istnieją już wprawdzie dwie tego rodzaju próby: „Humor okupacyjny" Mariana Ruth-Bucz-kowskiego i „Niemiec wyszydzony" Stanisława Dzikowskiego, ale ze względu na obyczajność publiczną autorzy ich pominęli wszystkie „kawały" tłuste, pieprzne i świńskie. Popełnili tu błąd, choć wyjście rzeczywiście nie jest łatwe; rzecz w tym, że w bardzo nawet sprośnych kawałach okupacyjnych celem była nie sprośność, lecz „głębsza myśl" i dlatego chociaż niektóre z nich należałoby ułaskawić. Z wielkim przeproszeniem Czytelników pozwolę sobie przytoczyć jeden z najcelniejszych tego typu „kawałów" (już sama nazwa „kawał" jest kawałem), który niewątpliwie zasługuje na uwiecznienie. Oto Mussolini przed swą ucieczką z Rzymu posłał do Berlina szklany nocnik. Po co? Żeby Hitler zobaczył, co narobił. Gwoli ścisłości zaznaczyć tu trzeba, że Polacy nie są narodem wesołym ani pogodnym. Kodeks drobny pozwala na żartowanie z miną ponurą, nieżyczliwą, z twarzą kamienną, na opowiadanie kawałów głosem grobowym — tak też zwykle się dzieje. Niedawno byłem świadkiem, jak tłum przepędził bez litości mizernego inwalidę bez ręki, który chciał się gdzieś dostać poza kolejką, ale wpuszczono natychmiast zdrowego jak wiolonczela jegomościa, który wylegitymował się „kawałem" i kilkoma kalamburami. Notuję ten stan rzeczy ze smutkiem, ale jako fakt i jako dowód, że kodeksy drobne, jak wszelkie ELITA I REPREZENTACJA 69 kodeksy, mają swoje luki i jednostronności, bywają też surowe i bezwzględne. Tyle więc o kodeksach drobnych i o socjologii mikroskopowej. Nauka ta co prawda nie jest u nas jeszcze dostatecznie rozbudowana: poza wielkim jej twórcą, mistrzem i klasykiem — Wiechem, nieliczni tylko próbowali swych sił na tym terenie: zanotować należy kilka udatnych w tym kierunku prób Leopolda Tyrmanda. Sprawę socjologii mikroskopowej i kodeksów drobnych usilnie polecam uwadze naszej pisarskiej młodzieży. ELITA I REPREZENTACJA Jedenastu gości pojechało do Kopenhagi i przegrało 0:8; mówimy wtedy: oho, Polska znów przegrała — i wszyscy się na to zgadzają, że to nie jedenastka młodych ludzi, lecz właśnie Polska bawiła w Kopenhadze i dostała wnyki; nawet ja się na to zgadzam, że to niby ja przegrałem, choć o futbolu mam takie pojęcie, jak pies o rozbijaniu atomowych jąder i gdyby mnie i mnie podobnych wysłali do Kopenhagi, wynik byłby prawdopodobnie pięciokrotnie wyższy (jakby to wspaniale wyglądało: Dania — Polska 40:0; rogów 187:2). Kiedy w roku 1939 okazało się, że armia polska jest do wojny źle przygotowana, że brak czołgów, lotnictwa, broni przeciwpancernej, że plany „mob" są do chrzanu i że musimy bezapelacyjnie a szybko przegrać — również wszyscy zgadzaliśmy się, że to Polska jest nie przygotowana i Polska przegrywa. Każdy z nas musiał przyjąć do wiadomości fakt, że przegrała Polska, czyli my wszyscy. Gdy mówimy, że filarami kultury polskiej i w ogóle polskości są Mickiewicz i Chopin, najpełniejsi i najdoskonalsi tej polskości wyraziciele i jej, wobec świata, reprezentanci, nic nam nie przeszkadza to, że jeden i drugi większą część życia spędzili za granicą, że za życia wiedział o nich w kraju zaledwie wąski 70 O IDEAŁY MAŁE krąg szlacheckiej inteligencji, który, gdybyśmy chcieli zmierzyć go ilościowo, wyraziłby się zapewne maksymalnie liczbą 10% wszystkich Polaków; że Mickiewicz nie był nigdy w Warszawie, ani w Krakowie, zaś Chopin opuścił Polskę mając lat dwadzieścia i tworzył w Paryżu, w oderwaniu od aktualnej polskiej rzeczywistości, czerpiąc swe, mimo to. arcypolskie i z duchem polskiej muzyki ludowej zrośnięte, natchnienia jedynie ze swego wnętrza. Gdy uważamy, że pomimo wszystko, co by się dzisiaj mówiło, Stanisław Brzozowski był największym, najbardziej twórczym krytykiem literackim w Polsce, to poglądu naszego nie zmienia fakt, że 99,99% ludzi w Polsce nigdy Brzozowskiego nie czytało i prawdopodobnie nie przeczyta. Jeśli mówimy, że Homer, Dante, Szekspir, Molier itd. stanowią szczyty literackiego dorobku ludzkości, to nie mąci nam tego przekonania bezsporny fakt, że — optymistycznie licząc — 90% mieszkańców kuli ziemskiej (przypomnijmy sobie choćby Chińczyków, Hindusów, Murzynów i Amerykanów) nie tylko dzieł tych autorów nie zna, lecz nawet nigdy o nich nie słyszało. Mimo to, są one niewątpliwie dorobkiem całej ludzkości. Jakiż z tego chaotycznego doboru rozmaitych spostrzeżeń wniosek? Czy tylko ten, że autor niniejszego felietonu cierpi na malignę przewlekłą, dementia precox i delirium tremens? Nie — nie tylko ten. Jest jeszcze wniosek drugi, równie doniosły: oto kulturę społeczeństw i w ogóle całej ludzkości tworzą jednostki, jednostki wybitne, wyjątkowe, „reprezentacyjne". Jednostki te, choć wyrastają z ducha masy, choć są wyrazicielami psychicznych czy fizycznych właściwości tej masy, choć wewnętrzny ich związek ze społeczeństwem jest najistotniejszy, najbardziej organiczny — zazwyczaj, zewnętrznie rzecz biorąc, są od tej masy na pozór izolowane, oderwane od niej zarówno swymi indywidualnymi formami życia, jak i twórczą, a więc wybiegającą naprzód, w przyszłość, strukturą" swego intelektu czy talentu. I Mickiewicz-i Chopin, i Brzozowski, i Wyspiański byli indywidualnymi prekursorami, ła- 71 miącymi i rozsadzającymi powszechne, intelektualne czy artystyczne tradycje i nawyczki społeczeństwa swoich czasów — -żyli przeciw społeczeństwu, a jednocześnie byli wyrazicielami i przywódcami ewolucji tegoż społeczeństwa. Reprezentanci masy często bywają masie nieznani, tak jak nie znamy owych jedenastu chłopców, którzy jako „Polska" zawitali do Kopenhagi. Nie znamy ich — niemniej uznajemy ich prawo do reprezentowania nas wszystkich, do rozgrywania meczów pod szyldem Polski, ponieważ ci chłopcy wyrażają naszą kulturę fizyczną, jej ogólny poziom. Lecz nie tylko ją wyrażają czy reprezentują: oni stanowią najsilniejszy zespół futbolowy, jaki" w tej chwili możemy wystawić. I tu leży istota sprawy: najwyższy, a nie najniższy poziom, osiągnięty w danej dziedzinie kultury, stanowi w tej dziedzinie reprezentację narodu. Wniosek z tego: masa, społeczeństwo, naród najpełniej się wyrażają, najistotniej są reprezentowane, personifikowane i symbolizowane — przez swoją elitę. Widzę już przerażenie, malujące się na różnych twarzach, gdy posiadacze tych twarzy usłyszeli groźne słowo: elita. Lecz niesłusznie — słowo to nie ma dzisiaj absolutnie posmaku reakcyjnego, antydemokratycznego — przeciwnie, wynika właśnie z dzisiejszej, solidarystyczno-demokratycznej postawy społecznej. Skoro buduje się dzisiaj w Polsce nowe, bezklasowe, a więc solidarne, uwolnione od elementu walki i materialnej przewagi człowieka nad człowiekiem społeczeństwo, tym samym, znosząc mechaniczną i niesprawiedliwą nierówność socjalną, otwiera się pole dla sprawiedliwego hierarchizowania obywateli na zasadzie nierówności innej, organicznej: nierówności talentów, zdolności, pracowitości, zasług. Ta organiczna hierarchiczność odgrywa decydującą rolę zwłaszcza w dziedzinie kultury i sztuki — jest to właściwie nie tyle hierarchiczność, co naturalne, funkcjonalne zróżnicowanie. Organizm posiada głowę i nogi; niewątpliwie głowa jest wobec nóg organem •elitarnym, niemniej jednak nogi absolutnie nie mają zamiaru buntować się przeciwko temu faktowi, bowiem jako części tego samego ciała i głowa, i nogi działają solidarnie, zdając sobie 72 O IDEAŁY MAłe sprawę, że i jedno,, i drugie jest dla zdrowego człowieka nie zbędne. Jednostki, wyrażając masę, wyrastając z niej wew nętrznie, tworzą kulturę, wytyczają jej ewolucyjną linię; mas wydaje, karmi, uskrzydla te jednostki oraz — konsumuje kulturę. Kulturę tworzy więc elita, góra, wyprzedzająca masę, czasem nawet na pozór od niej oderwaną — elita wyłoniona w sposób sprawiedliwy, bo wszak wybitnie uzdolniony robotnik czy chłop osiągnąwszy w solidarystycznym społeczeństwie wykształcenie automatycznie staje się jej (elity) członkiem -tak jest wszędzie, gdzie decyduje rywalizacja. Masa nie może bezpośrednio tworzyć najwyższych osiągnięć kultury — to robią wyrosłe z niej, lecz częstokroć poza nią, w zamkniętym laboratorium pracujące jednostki. Ważnej i cennej akcji „upowszechniania kultury" nie należy mieszać z tworzeniem kultury. Nazbyt gorliwi a nieskorzy do pomyślenia terminatorzy i neofici demokracji mieszają u nas często te rzeczy, uważając, że skoro masa jest najważniejsza, to należy „równać w dół", tj. przystosować twórczość jednostek do aktualnego poziomu większości społeczeństwa. Wyobraźmy to sobie w sporcie: oto kapitan sportowy PZPN, mając wysłać reprezentację piłkarską za granicę postanawia zestawić ją tak, aby rzeczywiście odzwierciedlała stan społeczny futbolu w Polsce; daje więc czterech ludzi nie umiejących grać wcale, trzech grających słabo, dwóch grających średnio i dwóch grających dobrze. Co byśmy powiedzieli o takim kapitanie związkowym? Nie próbuję nawet w myśli odpowiedzieć na to pytanie — zgoła profanacją byłoby bowiem • wyobrażenie sobie tego rodzaju wyrazów, wydrukowanych na niniejszych szacownych łamach. To samo jest z kulturą — reprezentację kulturalną mas stanowi elita; elita ta, choć wyrosła na podłożu społeczeństwa,, często to społeczeństwo wyprzedza, wybiega w przyszłość, jest awangardowa, bowiem kultura nie może stać w miejscu, musi być dynamiczna. Tak więc politykę kulturalną państwa cechować winna dwutorowość: z jednej strony podnoszenie, rozwijanie, kształcenie smaku mas, z drugiej — umożliwienie elicie tworzenia i rozwijania kultury oraz ułatwienie dopływu do tej WINO KRAJOWE (S elity świeżych sił — z ludu. Tak jest i w sporcie: z jednej strony podnosić wyrobienie fizyczne ogółu, tworzyć kluby sportowe w każdej gminie; z drugiej strony — trenować i finansować elitarną reprezentację złożoną z super-asów. Te dwa tory biegną równolegle, ale się nie spotykają inaczej, jak tylko drogą awansu jednostek: prawy pomocnik klubu sportowego „Pszenica" w Psiej Wólce gra tak dobrze, że biorą go do reprezentacji państwowej. Ale musi naprawdę grać dobrze — innej drogi nie ma! WINO KRAJOWE Motto- I: „Pij chłopie, pij chłopie Śmierć idzie, dół kopie. Śmierć idzie w pokoje, Coś wypił to Twoje". („O krasnoludkach i o sierotce Marysi"). Motto II: „Pić albo nie pić Oto jest pytanie". („Hamlet"* Motto III: „Alkohol jest zgubą ludzkości" (Ursłowiańska piosenka pt. „Trink, trink, Bruderlein trink"> Różnica między Francuzem a Polakiem — zauważył ktoś — jest taka, jak między winogronem a kartoflem. „Powiedz mi, co pijesz, a powiem ci, kim jesteś". Istotnie Polak pijący wino kartoflane jest tzw. „frajerem dętym" wobec Francuza, którego codzienny trunek stanowi szlachetny, przez tradycję i historię zaaprobowany napój winogronowy. Od Noego, który jak 74 O IDEAŁY MAŁE wiadomo „wino pijał dzbanem", poprzez całe dzieje ludzkości, tak pogańskie jak i chrześcijańskie, płynie kult wina. In vino veritas. Wino, w miarę użyte, uskrzydla myśl i wyobraźnię, dodaje sił, budzi radość życia — jest trunkiem naturalnym, wyrażającym przyrodzone ludzkie dążenia do wesela i szczęścia. A wino kartoflane vulgo wóda, vulgo sznaps (patrz słownik wyrazów prasłowiańskich) vulgo woda ognista?! Cóż to za ponura historia, cóż za profanacja radosnego aktu picia! Pijąc wino przechodzisz powolutku, stopniowo wszystkie fazy pobudzenia i rozweselenia, napawasz się nimi nie tracąc świadomości, wzbogacasz się psychicznie, nie przestając być sobą. A pijąc wódę?! Odurzasz się gwałtownie i głupio, jakby cię kto pałą rąbnął w łeb, zaczynasz bełkotać i śmiać się idiotycznie, rwiesz się do bójki albo do czegoś jeszcze gorszego, obrywasz od kogoś kilka sierpowych w szczękę, zapadasz we wstrętne, głuche zamroczenie i w rezultacie budzisz się rano bez płaszcza, kapelusza i marynarki, nie mówiąc już o portfelu, z bólem głowy, mdłościami, niezdolny do pracy na parę dni. I po cóż ci to było, bezmyślny człecze?! A ta bezprzykładna ohydność smaku wódki! Spójrzcie na męki pijących, na konwulsje skręcające ich twarze, na kurczowe ruchy grdyk w momencie, gdy gwałcą swą gardziel, zmuszając ją do przyjęcia czegoś, przed czym organizm broni się rozpaczliwie. A oto potępieńcze wołanie o zagrychę: — Śledzia, prędko! — aby tylko zabić ów niewiarogodnie obrzydły smak i odór. Te oczy wyłażące z orbit, ta czkawka, te śliniące pocałunki, owe kretyńskie „bruderszafty": — Toż to naprawdę dom wariatów. Kaftan bezpieczeństwa — prędko!!! I po cóż się tak męczycie? Toć w Paryżu i pies by tego nie pił. — Francuzi, średnio konsumujący więcej alkoholu niż Polacy, pojąć nie mogą naszego upodobania do drogich, obrzydliwych, a ordynarnie i krótko działających kartoflanych ekstraktów. Głośna była przed wojną sprawa owego korespondenta Paris Soir, który bawił na międzynarodowych zawodach FIS-u w Zakopanem. Dziennikarzyna ów napisał po prostu w swoim piśmie, iż bawił w kraju nałogowych alkoholików, WINO KRAJOWE 75 pijanych od rana do rana, że narciarze polscy zataczali się nawet w powietrzu podczas skoków, że nie widział ani jednego dostojnika państwowego w stanie trzeźwym. Podniósł się wielki skweres, grożono nawet interwencją dyplomatyczną. Niewątpliwie Francuzina ów przesolił nieco, idąc w tym w ślady owego kronikarza z czasów Henryka Walezego. — Przesadził trochę — ale trudno się dziwić, że człowiek zdrowy rzucony nagle w ogromny dom wariatów stracił po trochu równowagę i rozeznanie. Ale tylko po trochu. Przechodzę ido części pozytywnej. Zamyka się ona w słowach: Ludzie, pijcie wina krajowe! — Oho — powie ktoś. Gość dorabia sobie płatnymi reklamami. Odpieram ten zarzut z oburzeniem. Jestem tu agentem bezinteresownym — jak zawsze zresztą (nie bez tego zresztą, żebym nie liczył po cichu na te marne 50 buteleczek, jakie przyślą mi odnośne wytwórnie po niniejszym felietonie). Od pół roku piję tylko wina krajowe i... jestem zachwycony, a nierzadko — wstawiony. I to nie tylko, jakby to ktoś mógł sądzić, konsumuję wino gronowe. Gronowe Zielonogórskie są wprawdzie znakomite, lecz dość drogie i mało dostępne. Ale świetne są też (tak, tak, nie uśmiechajcie się ironicznie — pamiętajcie, że każde wielkie odkrycie było początkowo przyjmowane z niedowierzaniem i ironią) — wina owocowe. Kupuję np. białe, wytrawne po 12 zł butelka (!) Jest doskonałe a do głowy leci, jak kula karabinowa. A wermut! A półsłodkie! A czerwone! Mocne, dobre, tanie i nie zamienia tata w wariata. Jeśli ktoś nie wierzy, że tym się można upić, podam przykład namacalny. Zaczerpnąłem go z łamów dziennika „Słowo Powszechne". Jak wiadomo mi prywatnie, redaktorzy tego pisma oprócz Czarnej Kawy (napisane dużymi literami ze względu na szacunek) piją wyłącznie wina owocowe. Zaś jak one idą do głowy, orzec można obiektywnie, przeczytawszy •artykulik pt. „W sprawie germanizmów", gdzie podane są słowa polskie, zastępujące przyjęte u nas germanizmy. A więc ¦zamiast szpica — ma być ostry czubek, zamiast szpicruta — 76 biczyk, zamiast szturm — wicher, zawierucha, zamiast szlafrok — porannik, wygodnik, zamiast kant — krawędź. Spróbowałem ułożyć odpowiednie zdania; na przykład: Dywizja maszerowała ubezpieczona przez konny ostry czubek. Gestapowiec katował ludzi biczykiem. Piechota ruszyła do wichru (do zawieruchy). Hrabina od rana -siedziała w wygodniku (w poranniku). Ale nam krawędź zrobili! Gwałtu — coś tu nie klapuje, nie sztymuje, nie pasuje-(nie stosuje się) — krzyknąłem odczytawszy te zdania. Lecz nagle zrozumiałem: wino owocowe! Jaka fantazja, jaki polot, jaki humor! Wobec tego proponuję braciom po winie owocowym znalezienie polskich synonimów dla obcych słów: generał, dach, lampa, papier, prezydent, minister, major, szef, krokodyl, prasa, fryzjer, ambasada, automat, hotel, kino, armia, park, dama, demon, fortepian, ryzyko, druk, restauracja, kryzys, gabinet, muzyka, oficer, hełm, kancelaria, plac i wiele innych. — Czynność arcypożyteczna — ale nie po winie, panowie i panie, nie po winie! Tak więc — chwalę wino głosem trąb jerychońskich i tłumię w sobie jedną, straszliwą za to, wątpliwość. Zasiał mi ją w duszy pewien zawodowy sceptyk i malkontent. Raz, gdy nie piłem wódki dwa miesiące, znacząc sobie kartki w kalendarzu, spotkał mnie i powiedział: — Czemuż ty żłopiesz jak wariat wino owocowe? — Żeby nie pić wódki — odparłem z dumą. —' Baranie! — rzekł mi na to. — Czyż nie wiesz, że wino owocowe zaprawiają u nas wódką? — Jak to?! — wrzasnąłem, czując, że ziemia usuwa mi się spod nóg. — Zwyczajnie — syczał dalej szatan — dla przyspieszenia fermentacji dolewają wódy — i koniec. A różne „wiśniaozki" i „ukropki", „winiaki" „wina", które mają 25 procent alkoholu, czyż to, myślisz, bez wódy, bez1 kartofli (pardon — ziemniaków) robione?! O naiwny? Załamał mnie i przeraził. Tą drogą zwracam się do Państwowych Wytwórni Win Owocowych z pytaniem czy to prawda?! Jeśli nie — do końca życia pić będę tylko wino owocowe, czego i Wam życzę. GŁOS ZAINTERESOWANEGO 77 GŁOS ZAINTERESOWANEGO dyskusję na temat alkoholizmu („Tygodnik Powszechny" nr 397), „śmiech pusty mnie chwytał, a potem litość i trwoga". (Już po napisaniu tego inauguracyjnego zdania zauważyłem, że ma ono taką budowę jak słynne: „jadąc tramwajem został parasol", tj. możnaby przypuścić, że to nie ja, lecz śmiech pusty czytał ową dyskusję, a potem, czy w czasie tego, mnie chwytał). Rzecz w tym, że wszyscy uczestnicy dyskusji, zarówno ci broniący po trochu sprawy picia (Maria Spiss — przypomina się warszawska ulica Hipoteczna, oraz Stanisław Stomma), jak i całkowitą abstynencję głoszący groźni potępiacze (Artur Seelieb i Dr W. W.) wydają się mówić o sprawach mało sobie z praktyki znajomych. O Stanisławie Stommie wiem to zresztą na pewno, zasłużony ten bowiem skądinąd uczony osobnik (patrz góralskie powiedzenie; „ale-ście uczeni — jaże głupi") wypija raz na rok kieliszek wódki, po czym natychmiast zaczyna chichotać cienkim głosem jak łechtany w piętę, rzuca się na ziemię, wierzga nóżkami i wreszcie na dwa dni zapada w sen, z którego budzi się z okropnym „katzem". O podobne obyczaje podejrzewam i innych uczestników dyskusji. Oczywiście, debata toczona przez ociemniałych na temat ostatniej wystawy obrazów może być oryginalna i pouczająca, niemniej jednak obawiać się należy, że nie dotrze ona do sedna problemów kolorystycznych tej wystawy. Toteż właśnie toczona w „Tygodniku" dyskusja o piciu z nieomylną precyzją ominęła to, co w całej sprawie jest najważniejsze. Czas więc najwyższy, aby głos zabrał ktoś, kto w tej materii jest „oblatany", kto wypił w życiu cysternę alkoholu i nie1 zapiera się, że w miarę sił ma zamiar zrobić jeszcze raz to samo — słowem autor niniejszego felietonu. Nie chodzi tu o nałogowych alkoholików, którzy upijają się do nieprzytomności, przepijają w jeden wieczór całą pensję, tłuką żonę i dzieci, po czym płaczą i wieszają się na gwoździu. Tacy są, ale sprawa ich wkracza już w dziedzinę patologii — 78 O IDEAŁY MAłe trzeba ich leczyć przymusowo, nie dawać okazji do picia. (Sam, gdy kilka razy w życiu przebrałem miarkę, zawsze zaszkodziło; sobie niemało rozmaitymi „rozróbkami"). Ale, powtarzam nie o te skrajne i w znacznej mniejszości pozostające wypadki mi chodzi. W felietonie niniejszym mam zaszczyt reprezentować kogo innego: wielomilionową, a może i miliardową masę ludzi normalnych (proszę się niemądrze nie śmiać!), nie żadnych nałogowców, lecz spokojnych i poważnych pracowników • którzy jednak czasem odczuwają potrzebę wypicia pewnej, niezbyt wielkiej, ilości alkoholu. Po co im to potrzebne? Dla lepszego samopoczucia, dla większej energii do pracy, dla zwiększenia intensywności życia, jako konieczne urozmaicenie czy namiastka przygody, czasem dla unieszkodliwienia rozkładowych uczuć nudy, pustki czy nostalgii. Powiecie, że sprawy te rozwiązywać należy środkami psychicznymi, nie narkotykiem. O wy obłudnicy!! — wszak piszecie to, żłopiąc czarną kawę i kurząc papierosa. Czyż kawa i papieros, biorąc rzecz ze strony moralnej, to nie to samo, co wódka? — po prostu i tu i tam mamy zmienianie swego stanu psychicznego przez stosowanie sztucznych podniet lub środków uśmierzających — zaś o szkodliwości tytoniu dla zdrowia dużo może powiedzieć każdy lekarz. Jednak nikt się nie oburza na spalanie miliardów papierosów i wypijanie oceanów czarnej kawy („wśród oceanów czarnej kawy płynę do wyspy ukojenia"), a na byle kieliszek walą się gromy potępienia. Że niby jeden kieliszek prowadzi do wielu? Nie musi — o czym dalej... Pan Seelieb opowiada o okropnych skutkach wina we Francji czy piwa w Niemczech. Na przełomie lat 1938—1939 mieszkałem szereg miesięcy we Francji: był to dla mnie okres miłego, pozytywnego podniecenia i wzmożonej energii oraz chęci do pracy. Wypijałem regularnie: aperitif po śniadaniu, pół litra czerwonego wina do wczesnego obiadu (12—14) i tyleż czerwonego lub białego wina do kolacji (16—18). Czułem się świetnie z całodziennym lekkim „rauszem" —¦ stwierdzam zaś. że bynajmniej nie byłem odosobniony: przeciętny Francuz pije dziennie akurat tyle, ile podałem, żyje długo i pracuje wy- GŁOS ZAINTERESOWANEGO 79 dajnie coś nie coś jednak Francja w świecie zrobiła. Niemcy i Czesi piją regularnie piwo, Anglicy piwo (Chesterton) i whisky ręczę Wam, że przeciętnie konsumują oni alkoholu znacznie więcej niż my tu w Polsce, a jednak nie szkodzi on im tak jak nam. Dlaczego? Bo lubią i piją dobre trunki, bo mają kulturę picia. (Na marginesie małe dygresje: 1) było dwóch braci: jeden pijał alkohol i żył lat osiemdziesiąt, drugi pił tylko mleko i przeżył zaledwie pięć miesięcy; 2) jeśli przyjaciel mój Antoni Szałowski czytając moją relację o ilości wypijanego przeze mnie w Paryżu wina ryknie śmiechem, nie będzie miał racji: tyle wina pijałem zwykle, a nadprogramowe orgie, do których mnie podżegał, to były nasze prywatne, indywidualne i pożałowania godne ekscesy.) Kultura picia i dobre trunki — otóż to właśnie jest wyjście. Potrzeba lekkiej podniety psycho-fizycznej wywoływanej przez alkohol jest potrzebą odwieczną: była i będzie, póki jest na ziemi człowiek — może to jest dowodem jego skażenia i niedoskonałości, zgoda — ale jest faktem i jako z faktem należy się z tym liczyć. Człowiekowi normalnemu, pragnącemu napić się nieco alkoholu, trzeba dostarczyć dobrego trunku, to znaczy takiego, który by: 1) nie był za mocny i nie stanowił zbyt silnego wstrząsu dla organizmu; 2) nie czynił człowieka nieszkodliwym na parę godzin, nie otumaniał, lecz podniecał; 3) nie był tak wstrętny, że wypicie jednego kieliszka przyprawia o dreszcz i dopiero po dziesiątym przychodzi przyzwyczajenie. Tych warunków nie spełnia wódka zwykła, czysta, nie spełnia ich również „wyborowa", zaś „eksportowa" jest piekielnie droga. Wino gronowe też jest drogie. Nie podzielam zapału pani Marii Spiss co do win owocowych: zwracam zresztą uwagę, że już w roku 1947 napisałem entuzjastyczny felieton pt. „Wino owocowe" — od tego czasu jednak zmieniłem zdanie. Sądzę, że Szanowna Autorka' nie wypiła nigdy butelki „Amarantu górskiego" lub „Kruszwicy": zaręczam, że zamroczenie i ból głowy biją tu wszelkie rekordy — może zresztą dlatego, że są to wina alkoholizowane. Piwa wy-sokoprocentowe (porter, marcowe, „krzepkie") nie są jeszcze- 30 O IDEAŁY MAŁE zbyt dobre, przy tym nie wszędzie można je dostać. Wódki gatunkowe i likiery drogie są jak diabli. Brak zupełny trunków pośrednich, lekkich aperitifów, różnych mieszanek, z mocniejszych calvadosa (koniak jabłkowy), przeróżnych „winiaków", porto, wreszcie szerszego wachlarza win. Rozbudować kulturę picia i wachlarz trunków----oto jedyna realna i rozsądna droga. Przy tym zerwać należy ze słuszną handlowo lecz niesłuszną społecznie zasadą, że im lepszy trunek tym droższy. Kieliszek czystej ciągnie za sobą drugi, trzeci i czwarty (bo co dalej robić?), natomiast aperitif podany w porę starczy na pół dnia nie przerywając pracy. A więc, wbrew purytanom i wbrew alkoholikom głosuję za „złotym środkiem": niech fachowcy i lekarze ustalą co można i trzeba pić, niech żyją trunki dobre i kultura picia, precz z abstynentami i z natrętnym kartoflem w płynie! PIECZĄTKI NA POCZCIE Jeden z czytelników „Tygodnika" nadesłał mi list pełen goryczy. Chodzi o zwrot, jaki znalazł się w artykule Jana Józefa Szczepańskiego dotyczącym cyrku. Zwrot ów brzmi: „Może lepiej, żeby ci ludzie (cyrkowcy) wyrabiali guziki lub przybijali pieczątki na poczcie". Autor listu, stary pocztowiec, pracujący w tej, jak pisze „pogardzanej instytucji" od lat czterdziestu, opisuje mi różne tajniki pracy na poczcie, komplikacje i subtelności, trudności i niespodzianki, jakie spotykają nawet szarego „przybijacza pieczątek". Korespondent mój radzi też Szczepańskiemu, aby przejechał się wagonem-ambulansem pocztowym Kraków-Warszawa i zobaczył, ile to setek miejscowości i połączeń znać musi na pamięć pracownik pocztowy, aby kierować listy i przesyłki pieniężne na właściwe trasy, aby nie wędrowały one tygodniami, aby wszystko funkcjonowało sprawnie jak w zegarku. A do tego jeszcze zna- PIECZĄTKI NA POCZCIE 81 jomość najróżniejszych manipulacji PKO, wpłaty bezgotówkowe, czeki rozrachunkowe, opłaty gazetowe i przelew kwot, inkaso prawo wekslowe i najrozmaitsze rozliczenia! Słowem — konkluduje mój listowy rozmówca — ów niepozorny piecząt-karz na poczcie znać musi rzeczy, o których się nie tylko filozofom ale i Janowi Józefowi Szczepańskiemu zgoła nie śniło. Oczywiście — zwrot o przybijaniu pieczątek znalazł się w artykule Szczepańskiego przypadkiem — ot po prostu często używana, obiegowa „figura retoryczna". Ale w obiegowości tego zwrotu jest niewątpliwie coś krzywdzącego. Przede wszystkim — nie ma zajęć nieważnych; wszystkie gałęzie ludzkiej pracy organicznie przynależą do naszego systemu cywilizacji, im mniej zaś są widoczne, im mniej przynoszą rozgłosu i splendoru, tym bardziej zasługują na naszą wdzięczność, tym bardziej powinny być szanowane. A choćby ów pogardzany guzik: cóż to za dowcipny, oryginalny i niezbędny wynalazek! Ktoś może powiedzieć, że istnieją jednak zawody mniej lub bardziej twórcze, że istnieją prace nie wymagające żadnego niemal wkładu inteligencji, prace mechaniczne czy zgoła automatyczne. Wydaje mi się jednak, że coraz intensywniejszy rozwój techniki wymaga od pracownika coraz to więcej pracy myśli, że prymitywny pracownik fizyczny ustępuje miejsca wykwalifikowanemu, myślącemu funkcjonariuszowi. Coraz mniej wysiłku fizycznego, coraz więcej wysiłku duchowego, oto zasada przyświecająca wszelkim usiłowaniom naszych czasów. Zasada ta przyświeca i skromnemu urzędnikowi co pieczętuje listy na poczcie, i rzemieślnikowi co wyrabia guziki. Jeśli zaś, jak twierdzą niektórzy, przyszłość należy do maszyn małych, coraz mniejszych, jeśli gigantyczne fabryki i rozległe kopalnie zastąpione zostaną obsługiwanymi przez niewielu wykształconych funkcjonariuszy wytwórniami energii atomowej — wtedy triumf inteligencji nad wysiłkiem Ocznym stanie się zupełny. Póki jednak to nie nastąpiło, w naszej przejściowej epoce starajmy się o nobilitację wszel-'"h najskromniejszych choćby pracowników, próbujmy dojrzeć w ich nieefektownej pracy zarodki przyszłego triumfu 82 ducha. A już przynajmniej nie odmawiajmy obywatelstwa krainy ducha przedstawicielom tak niewątpliwie na wskroś uduchowionej instytucji, jaką jest poczta. — Uduchowionej — powie ktoś — czy to nie przesada? Nie, nie ma w tym najmniejszej przesady. Sama koncepcja! poczty, nie mająca nic wspólnego z otaczającą człowieka przy.l rodą jest znakomitym przykładem triumfu ludzkiej i gencji i świadomej woli nad naturą, jest dowodem odrębności niepowtarzalności ludzkiego obozowiska na ziemi, które kszta tuje świat i swoje życie nie na zasadzie tego, co jest mu dane z zewnątrz, lecz na zasadzie koncepcji, jakie człowiek znaj duje we własnym wnętrzu, we własnym umyśle. Jakąż odkrywczą, arcyludzką koncepcją jest poczta: materialna instytucja, mająca za zadanie rozsyłanie niematerialnych myśli wiążąca ludzkość ponad przestrzenią i czasem niewidzialnymi lecz konkretnymi nićmi — wszak myśl jest najważniejszą właściwością człowieka, myśl kształtuje świat. Ilekroć wrzucam list do skrzynki, mam pełną świadomość doniosłości i mi-sterności tego aktu, na który złożyło się przecież tyle pomysłów technicznych i organizacyjnych, tyle pracy i wynalazczości. Materialny aparat na usługach niematerialnej myśli — to rzecz przepiękna i tak bardzo w swej dwoistości ludzka. Przy tym w działaniu poczty jest jeszcze coś niezwykle ważnego, coś co zawsze odróżnia działania ludzkie od działań, które znajdujemy w życiu pozaludzkim, w życiu roślin i zwierząt. Tym czymś jest bezinteresowność: poczta nie pyta, czy w liście są rzeczy ważne i poważne, czy też jakieś błahe impresje lub dowcipy; jeśli wysyłający dopełni przepisanego minimum obowiązków materialnych w postaci zakupionego i nalepionego znaczka, poczta zawsze dostarczy jego pismo z równą pieczołowitością i skrupulatnością, bez względu na to, czy list zawiera kwestie doniosłe czy błahe, czy traktuje o sprawach zawodowych lub życiowych, czy o czyichś uro.jeniach lub przelotnych nastrojach. Poczta służy nie tylko do ułatwiania międzyludzkich interesów, lecz również dla ludzkiego widziemisie, ułatwia nie tylko sprawy praktyczno-orga- dorOŚLI SIĘ BAWIĄ nizacyjne lecz również sprawy bezcelowe i chimeryczne. Ten element bezinteresowności bardzo pogłębia charakter poczty; przypominają się nam takie dziedziny ludzkiej działalności jak zabawa, sport, sztuka, kolekcjonerstwo, które człowiek uprawia na pozór bez celu, dla nich samych, bez żadnych korzyści utylitarnych. Człowiek spełniając czynności nie służące utrzymaniu czy usprawnieniu życia, jest przecież wtedy najbardziej, najtypowiej człowiekiem — w innych wypadkach robi to samo, na czym w zasadzie spędzają życie i zwierzęta. Poczta służy celom utylitarnym, lecz służy i celom pozauty-litarnym — ma ciało i duszę, jest dwoista jak sam człowiek, jest arcyludzka. Chwaląc zaś ideę poczty, niesposób pominąć zasług tych, którzy tę ideę realizują: legionu pracowników, pieczętujących, segregujących, roznoszących i rozwożących listy, ludzi nieznajomych, którym z pełnym zaufaniem powierzamy nasze myśli, zamknięte w kopertach, oznaczonych a także ozdobionych znaczkiem, i pieczęcią. List i skrzynka pocztowa to nie są sprawy błahe: to dokument ludzkiego geniuszu i ludzkiej woli, zaś pracownicy poczty to depozytariusze osiągnięć wielowiekowego rozwoju cywilizacji, a także jej tradycji i stylu. A więc — wypowiadając owo stereotypowe życzenie: bodajeś przybijał na poczcie pieczątki! — ugryźmy się w język. Nie ma, a w każdym razie nie powinno być, i nie będzie zawodów małych. O wielkości danej pracy decyduje wykonujący ją człowiek, praca zależy od człowieka, nie człowiek od pracy. DOROŚLI SIĘ BAWIĄ (felieton utopijny, trochę niedorzeczny) Wchodzę parę dni temu do kawiarni i widzę Jerzego Zagórskiego, poetę, krytyka, teatrologa, intelektualistę i dyplomatę, pochylonego nad jakimś pismem i tak zaczytanego, że z wielkim trudem, mocno stukając go w kark, zdołałem zwró- 84 cić na siebie jego uwagę. Myślicie może, że czytał „Twórczość", „Odrodzenie", „Kuźnicę" czy „Tygodnik Powszechny"? Ale gdzie tam! Czytał po prostu „Przegląd Sportowy" i z punktu zaczął mi sypać wynikami, metrami i sekundami, nazwiskami zawodników, datami zawodów; tak mnie olśnił swoją niespodziewaną wiedzą o lekkoatletyce, że wprost zapomniałem języka w gębie. Chciałem w końcu zakpić sobie z tych jego, dość specyficznych zainteresowań, aliści w porę przypomniałemso-bie, że przecież sam mam w kieszeni za ciężką gotówkę kupiony bilet na niedzielny mecz Cracovia — ŁKS i że nie myślę o niczym innym, tylko o tym, czy „pasiaki" dostaną nareszcie w kość czy nie... Mam znajomego, który we wszystkich wolnych chwilach zajmuje się wyłącznie grą w szachy — siedzi w niej po uszy, gambit damy czy partia hiszpańska przysłaniają mu wszystko, z wielkoświatową polityką włącznie. Inny znowu żyje przez cały tydzień nadzieją soboty kiedy to nurzać się będzie w przepastnych arkanach licytacji brydżowej. Trzeci łowi ryby, czwarty kompletuje znaczki pocztowe, piąty fotografuje, szósty hoduje kwiaty. A co w istocie robią oni wszyscy, ze mną i z Zagórskim włącznie? Po prostu bawią się, bawimy się, bawicie się. To nie tylko dzieci, to przede wszystkim dorośli się bawią. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że dzieci, nie wprawione, nie umieją się tak bawić jak dorośli, że im człowiek starszy, tym lepiej, spontanicznie] umie się bawić. Co jest istotą zabawy? Moim zdaniem — jej bezinteresowność, pozautylitarność, to, że nie służy ona niczemu poza sobą samą. Co prawda pewien młody lekarz tłumaczył mi niedawno, że nie ma rzeczy bezinteresownych, że zabawa najbardziej na pozór bezcelowa i oderwana, w istocie stanowi nieodzowny zabieg higieniczny, konieczne odprężenie dla mózgu i systemu. nerwowego. Zgoda, możliwe; z tego wniosek, że potrzeba oder wania się od życia, jego spraw i hierarchii jest potrzeby która ma swoje uzasadnienie nie tylko duchowe, psychologiczne, ale również i fizyczne. Pisałem o masowej potrzebie przygody — teraz piszę o potrzebie zabawy oderwanej od życia DOROŚLI SIĘ BAWIĄ 85 praktycznego, zabawy niejako „formalistycznej". Formalizm istnieje bowiem nie tylko w sztuce, ale również i w życiu, człowiek obok spraw życiowo-utylitarnych potrzebuje także pewnej dozy formalizmu, tj. wypoczynku w autonomicznym świecie abstrakcji, świecie tak wysoko, na swój sposób, zorganizowanym, żeby problemy jego mogły zaabsorbować mózg ludzki równie intensywnie, jak problemy życiowe, rodzinne czy zawodowe, tylko wtedy bowiem mózg naprawdę wypoczywa: jak wiadomo bezczynność i nuda nie są dla umysłu odpoczynkiem, umysł i system nerwowy najlepiej odpoczywają zająwszy się intensywnie czymś zupełnie odmiennym niż normalnie. Stąd konieczność wypoczynku w postaci formalistycznej, oderwanej zabawy; bez takiego wypoczynku człowiek nie mógłby żyć, tak jak nie mógłby żyć karmiony tylko schabem i kiełbasą, a pozbawiony jarzyn i owoców, tak jak nie mógłby żyć bez snu. Typową formalistyczną rozrywką są właśnie szachy. Stanowią one dziedzinę skomplikowaną, zamkniętą i abstrakcyjną, do niczego poza samą sobą nieprzydatną. Szachista dokonywa wielkich wysiłków, z których merytorycznego sensu nigdy nikomu nic nie przyjdzie — poza szachistami oczywiście. Do legend zaliczyć należy opinie, jakoby gra w szachy rozwijała jakiekolwiek pozaszachowe zdolności: ogólnie wiadomo, że mistrzowie szachowi to często ludzie „nie z tej ziemi", poza szachami do żadnej pracy umysłowej niezdatni. Szachy wyrabiają rzekomo zdolności strategiczne, ale pytam, na jakie licho potrzebne zdolności strategiczne mojemu znajomemu szachiście, który pracuje na poczcie i do końca życia będzie pracował na poczcie? Niepotrzebne mu to do niczego, tylko do szachów, to jest energia mająca wartość tylko w formalistycz-nym świecie czarnych i białych figur poruszających się na czarnych i białych kwadratach. Rozrywek formalistycznych mamy bez liku, całe nasze życie jest nimi nasycone; są to te wszystkie czynności, które człowiek spełnia dobrowolnie i bezinteresownie, dla przyjemności ale dla przyjemności oderwanej od życia, pozazawodowej, pozauty- 86 litarnej. Nie będzie formalizmem palenie papierosów, będzie nim natomiast sport zawodniczy czynny (przecież to nie dla zdrowia!) lub bierny („kibicowanie"), będzie nim wspinaczka wysokogórska, rozwiązywanie problemów ściany skalnej dokonywane nie po to, aby się dostać na szczyt, na który można wejść inną, łatwą drogą; formalizmem będzie przepływanie kanału La Manche czy wdrapywanie się na iglicę wrocławską, formalizmem są wszelkie szarady czy rebusy, szachy, brydż, warcaby, kręgle, bilard, krokiet; formalizmem jest filatelistyka, hodowanie kaktusów, kolekcjonowanie lasek; elementy forma-listyczne tkwią w namiętnym rybołóstwie, zbieraniu grzybów czy polowaniu. Każdy człowiek ma swój ulubiony gatunek formalizmu, formalizm przetyka nasze normalne życie, przeplata się z nim jak sen z jawą (a przecież nie mówimy; tu o całej jeszcze olbrzymiej połaci formalizmu — o sztuce), formalizm stanowi konieczną domieszkę naszego pokarmu duchowego, jak witaminy, którymi osobno wziętymi, najeść się nie można, lecz bez których żyć również nie można. Dorośli zawsze bawią się formalistycznie, w przeciwieństwie do dzieci: dzieci bawią się realistycznie, bawią się zazwyczaj w życie dorosłych, którego jeszcze nie zaznały, które jest dla nich dziedziną tajemniczą i egzotyczną. Dorośli natomiast, którzy tkwią w życiu po dziurki od nosa, muszą co pewien czas oderwać się od niego i spędzić parę godzin w świecie czystego formalizmu; muszą —dla higieny, dla wypoczynku, dla nabrania sił do pracy. Ale nie tylko dlatego. Formalizm jest nie tylko wypoczynkiem, formalizm ma również znaczenie symboliczne: daje on człowiekowi przedsmak absolutnej władzy nad przyrodą, tak jak absolutnym panem i władcą czuje się człowiek w świecie szachów, świecie przez niego wymyślonym i od niego zależnym. Normalnie życie ludzkie da się w jakiś sposób sprowadzić do walki z przyrodą: walczymy z głodem, z pragnieniem, z zimnem, z brudem, z chorobami, walczymy o mieszkanie, o ubranie, o sen, o dobrobyt, walczymy ciągle, za wyjątkiem tych chwil, gdy zaniechawszy walki oddajemy się w skupieniu formali-stycznym, oderwanym rozrywkom. Te chwile dają nam prze- 87 czucie, wyobrażenie czasów, • gdy człowiek przez całkowite zawładnięcie przyrodą, stanie się materialnie wolny i będzie mógł się poświęcić — innym światom. Gdy energia atomowa zastąpi elektryczność, węgiel czy naftę, gdy pod jej działaniem rośliny jadalne rozwiną się do niebywałych rozmiarów, gdy pokonane zostaną czas i przestrzeń, gdy nie będzie nędzy ani walki o byt, tylko powszechny, jednakowy dla wszystkich komfort, gdy praca dla utrzymania się stanie się zbędna, a wszyscy uzyskają dostęp do skarbów kultury — wtedy człowiek bez reszty poświęci się — działaniom „formalistycznym" pozauty-litarnym, oderwanym, bezinteresownym i twórczym, bo niezależnym od przyrody. Toteż, gdy widzę dziś kilkadziesiąt tysięcy absolutnie zaabsorbowanych, rozentuzjazmowanych i żarliwie przejętych ludzi, wpatrzonych z napięciem w bezcelowe na pozór a tak misterne igraszki dwudziestu dwóch graczy na boisku, rozumiem, co oznacza ten obraz: to szkolą się, bawią się i cieszą się abstrakcyjną swobodą przyszli władcy świata, władcy natury. SZACHY SĄ SPORTEM Czachy zaliczane są u nas — i nie tylko u nas — do sportów. Istnieją kluby szachowe zrzeszone w ligach, kluby te należą do organizacji ogólnosportowych na równi z klubami piłkarskimi czy bokserskimi. Z początku, gdy się o tym 'dowiedziałem, byłem nieco zdziwiony: przywykło się przecież wiązać sport z wysiłkami fizycznymi, nie duchowymi, do jakich należą wysiłki szachowe. Po namyśle jednak zrozumiałem, że klasyfikacja szachów jako sportu jest słuszna; aby tę słuszność ocenić, trzeba jednak spojrzeć na sport nieco głębiej, zdefiniować sobie jego najistotniejsze, najbardziej wewnętrzne właściwości. A z tego wynikną znów dalsze ważne konsekwencje. Już po złożeniu książki stwierdziłem podobieństwo tego felietonu do poprzedniego. Nie szkodzi: powtarzanie jest sposobem utrwalania. 88 O IDEAŁY Co jest zatem najistotniejszą właściwością sportu, ^ wspólnym mianownikiem, do którego sprowadzić można za równo szachy, jak hokeja na lodzie, zarówno bilard, jak wspinaczkę górską? Wydaje mi się, że tą najważniejszą cechą sportu jest — jego bezinteresowność. Rozwiązujemy zawiłe problemy szachowe, zastanawiamy się nad zagadnieniami taktyki i techniki w piłce nożnej, pisma fachowe pełne są szczegółów o takich czy innych specjalnych kwestiach dotyczących tej czy innej dziedziny sportu — a wszystko to nie służy żadnemu innemu celowi, poza sobą samym. Sport w tym ujęciu jest całkowicie pozautylitarny, jest swoim własnym celem i rezultatem, w dodatku jest czymś umownym, całkowicie stworzonym przez człowieka. Przyjemność, jakiej doznajemy poruszając się w tym świecie elementów umownych, obmyślając kunsztowne posunięcia, aby dać przeciwnikowi mata albo strzelić drużynie przeciwnej bramkę, to przyjemność zamykająca się sama w sobie, nie mająca żadnych dalszych konsekwencji, nie służąca żadnym korzyściom życiowym: mat czy strzelona bramka są sukcesami i przeżyciami jedynie w umownej, z umownych elementów skonstruowanej krainie sportu — poza nią nie istnieją. Częste współżycie sportu z wychowaniem fizycznym naprowadza niektórych na mylny, bo nie obejmujący wszystkich wypadków, perspektyw i „aspektów" tego zagadnienia wniosek, że sport jest po to, aby wyrobić w ludziach sprawność fizyczną, że jest niejako przynętą, za pomocą której zachęca się ludzi do wyrobienia tej sprawności. W wypadku włączenia do sportu szachów rozciągałoby się to pojęcie sprawności i na sprawność umysłową. Wszystko to jednak nie wydaje się słuszne: sport i sprawność (w sensie życiowym) spotykają się oczywiście ze sobą, idą pewien czas razem, po czym zdecydowanie się rozchodzą: istota obu tych pojęć jest różna — pojęcie sportu i po • jecie sprawności należą do dwóch odmiennych światów, sport do świata zjawisk duchowych, sprawność do świata zjawisk fizycznych czy psychofizycznych. Jedno często towarzyszy drugiemu, tak jak śmiech jest towarzyszem humoru, lecz zarówno ich istota, jak ich „konteksty" humanistyczne i ich cele są najzu- 89 pełniei różne. Geniusz szachowy może być poza szachami bardzo pod względem umysłowym niesprawny, zgoła nieinteligentny, znakomity futbolista może nie nadawać się do pracy fizycznej czy służby wojskowej, długi szereg udanych karamboli w bilardzie czy trafionych w „dziesiątkę" strzałów nie gwarantuje sprawności i sukcesów w żadnej innej dziedzinie. Sportowcem z ducha może być przykuty do fotela inwalida, może zaś nim nie być mistrz Polski w biegu na 10 kilometrów. Istotą sportu jest bowiem nie sprawność fizyczna Czy duchowa (sprawność jest tu tylko czynnikiem techniczno-pomocniczym), lecz zamiłowanie do bezinteresownego rozwiązywania problemów umownych, wymyślonych sobie i zadanych przez człowieka. Ktoś zapytać może, dlaczego to właśnie z takim naciskiem podkreślamy tutaj bezinteresowność i oderwaną autonomicz-ność sportu. Jeśli rzeczywiście — powie ten ktoś — sport jest dyscypliną pozażyciową, „samą w sobie", to nie ma się wcale z czego cieszyć. — Jest się z czego cieszyć — odpowiadamy. Takie autonomiczne, same dla siebie istniejące dyscypliny stanowią „sól życia" ludzkiego, nadają one życiu jakieś właściwości absolutne pozaczasowe. Normalnie życie ludzkie zapełnione jest czynnościami, mającymi na celu podtrzymanie tego życia: pracujemy aby żyć, żyjemy aby dalej pracować. Jest to taka nieustannie kręcąca się karuzela; rzadko następują króciutkie przerwy, momenty zatrzymania, w których rzucamy wzrokiem naprzód za siebie, czy do góry. Przychodzą one rzadko, lecz są to właśnie chwile najważniejsze, chwile, w których żyjemy dla samego życia, nie dla podtrzymywania życia. Takich chwil dostarcza nam — między innymi — sport. Zatrzymujemy wtedy nasz codzienny ruch, owo nieustanne spalanie, zatrzymujemy również nieustanne dokładanie paliwa, zatrzymujemy, aby przez chwilę kontemplować pozaczasową, „absolutną" doskonałość: doskonałość układu elementów w miniaturowym świecie hokeja czy futbolu ma w sobie niewątpliwie coś z owych wartości absolutnych i niezmiennych, do których człowiek tęskni, których pragnie całą siłą swego instynktu, nakazującego mu w powszechnej zmienności ocalić coś stałego. 90 O IDEAŁY MAŁE Niezmienny od wielu' wieków świat szachów, gdzie w czarno-białą szachownicę, w konie, laufry i wieże zaklęte są na stałe prawa ludzkiej myśli, to jeden z najważniejszych dorobków ludzkości. Gra w szachy to niewątpliwie jedna z najwspanialszych kreacji ludzkiej kultury, a przecież nie służy ona niczemu poza sobą samą. I w tym właśnie jej ważność i wartość: stanowi ona bezcenny dokument odwiecznego ludzkiego dążenia do „uabsolutnienia" człowieczeństwa, do zatrzymania i utrwalenia czegoś ludzkiego w ogólnej zmienności, zmienności, która na pozór nie dopuszcza w świecie nic, poza sobą samą. Gra ta składa się z elementów sztucznych, wymyślonych — to właśnie gwarantuje jej skuteczne oparcie się naturalnej, przyrodniczej zmienności. Spalać i palić pod kotłem, spalać i palić pod kotłem, oto, wydawałoby się wyłączna treść ludzkiego życia. Tymczasem nie, geniusz ludzki powstrzymał to perpetuum mobile natury: okazało się, że można jeszcze grać w szachy, można uprawiać sport. W tym właśnie oderwaniu sportu od potrzeb i praw życiowych, w jego pozornej bezcelowości zawiera się jego wartość, jako wyrazu pewnej arcyważnej ludzkiej potrzeby duchowej, dążności do wzniesienia się ponad mechanizm życia, do zatrzymywania i utrwalania, do „uabsolutniania". A teraz dalej. Z faktu, że szachy są sportem, płyną też inne ważne konsekwencje. Żyjemy w epoce eliminacji — wciąż jesteśmy świadkami prób eliminowania wszystkiego tego, co nie służy bezpośrednio życiu. — Niepotrzebna nam taka poezja, taka proza, takie malarstwo, taka muzyka, bo one nie służą celom ludzkiego życia, bo są nie humanistyczne — mówią eli-minatorzy ci i tamci. Proponuję więc niniejszym wszystkie te „niepotrzebne" dziedziny sztuki i kultury podciągnąć pod kategorię sportu — może w ten sposób się ocalą. Sport jest potrzebny, szachy są potrzebne — temu nie zaprzeczają przecież i eliminatorzy. A więc — atakowana dziś za oderwanie od życia poezja czy muzyka — to też sport. A sport zaspokaja ważną potrzebę zatrzymywania życia, potrzebę chwil nieruchomości, kiedy to możliwe są owe bezinteresowne spojrzenia — wstecz, 91 naprzód, do góry, chwil, kiedy żyje się po to aby żyć, nie po to aby podtrzymywać i przygotowywać życie. Epoka eliminacji jest też epoką selekcji. — To jest ważne, typowe, charakterystyczne, leżące w nurcie historii, tamto jest nieważne, nietypowe, wsteczne, marginesowe, mylące — mówią selekcjoniści. Nie da się zaprzeczyć, że w ujęciu takim jest spora doza apodyktycznego aprioryzmu i pozaempiryczny, nazbyt spekulatywny, a nieco idealistyczny brak pokory wobec faktów. Na epokę składają się wszystkie fakty, bez względu na to, czy oceniamy je jako typowe, czy nie, atmosferę epoki tworzą zarówno ci, co budują nowe, jak i ci, co kochają stare: bez wstecznictwa nie ma postępu, bez marginesów nie ma środka stronicy. Jeśli już jednak ludzka aktywność nie może się wyrzec selekcji i eliminacji w dziedzinie faktów życiowych, niechże wyrzeknie się jej w dziedzinie sztuki, traktowanej jako sport. Niech różne walki i różne postawy, różne marginesy i różne błędy, rozmaite linie „wichrowate", nie przecinające się ze sobą, i rozmaicie nachylone płaszczyzny, niech najprzeróżniejsze zjawiska na pozór niepotrzebne i konflikty na pozór nieaktualne trwają i dają świadectwo ludzkim rożnorodnościom i ludzkim niezmiennościom, niech trwają utrwalone w świecie sztuki, jak trwa czarno-biała szachownica czy prostokątne hokejowe lodowisko, jak trwają kolorowe kule na zielonym polu bilardowego stołu, czy tarcza strzelnicza zamykająca sobą gładki tor poligonu. Niech trwają ¦— dla człowieka, który tego pragnie, który za tym trwaniem tęskni. A więc, inkwizytorzy, wstrzymajcie swe podniesione topory: o powszechną sportową amnestię dla dzieł sztuki wnoszę! TĘSKNOTA DO ZWIERZĄT (felieton pesymistyczny) Pisać o smutku i tęsknocie — po co? Smutek — wiadomo — jest i będzie — to choroba, której nikt nie uniknie, Smutek 92 spotyka zawsze człowieka wśród ludzi. Bowiem szczep ludzki jest wyjątkowo niemiłym zbiorowiskiem. Weźmy zwierzęta: lwy — Są wspaniałe, tygrysy — znakomite, wilki — piękne, psy — miłe, małpy — zabawne, nawet świnie w swej grotes-kowości mają wartość estetyczną i choćby nawet... moralną; wszak są dobre, naiwne, nikomu nie szkodzą, w dodatku nie wiedzą nawet, co je czeka: gdyby im ktoś powiedział o kiełbasie, sądzę, że nie uwierzyłyby; są na to zbyt łagodne, lojalne, prostolinijne i uczciwe — nie zdają sobie sprawy z całej perfidii i ohydy świata. A człowiek? Człowiek opchał się owoców z drzewa Wiadomości Złego i Dobrego i stał się istotą odrażającą: przebiegły, perfidny, cyniczny, bezwzględny, jest jedynym tworem pod słońcem, mającym przywilej wywoływania oburzenia. Nikt się nie oburza na tygrysa, chociaż nawet w obronie własnej musi go zastrzelić — oburzać się można tylko na człowieka. Wiemy, że byli ludzie, którzy nie mogli znosić atmosfery ludzkiej: Tymon Ateńczyk zamieszkał w lesie, Diogenes w biały dzień z latarnią szukał człowieka, Robinson Crusoe przeraził się zobaczywszy ślad ludzkiej stopy na piasku. Toteż bardzo niesprawiedliwe jest nazywanie człowieka brutalnego zwierzęciem. Niesprawiedliwe — dla zwierząt, które mogłyby się obrazić. Zwłaszcza pretensje zgłaszać może tak roztropne i wytrawne stworzenie jak osioł, tak łagodny i nieszkodliwy stwór jak świnia, tak prostolinijny i odważny zwierz — jak wilk. Nie wiemy wcale, czy świnie nie wymyślają sobie: ty człowieku! czy wśród wilków nie ma przysłowia: wilk wilkowi człowiekiem. Bowiem zwierzęta drapieżne mordują wprawdzie, ale dla nasycenia głodu, ewentualnie dla obrony, natomiast ludzie mordują się z dziesiątków jeszcze innych powodów, nazywając to w dodatku różnymi bardzo mądrymi nazwami. Przy tym ludzie nie poprzestają na mordowaniu się: wymyślili sobie bardzo wiele innych, skomplikowanych tortur i szykan, które stosują wobec siebie nader perfidnie, a z upodobaniem. Czymże jest polityka, jeśli nie podstępną, perfidną, sadystyczną metodą, mającą na celu zapędzenie przeciwnika w kozi róg, gdzie udusi się sam we własnym sosie. Czy to nie okropne? W do- 93 datku — przyzwyczailiśmy się do tej paskudnej w istocie sprawy, nawet — polubiliśmy ją. Sam z upodobaniem babrzę się w polityce jak świnia w błocie (najmocniej przepraszam świnię za to porównanie) — czasem tylko, bardzo rzadko, uświadamiam sobie co robię i ogarnia mnie wtedy gwałtowna odraza do świata ludzkiego oraz tęsknota za — zwierzęcością. Ach — żebyż móc zostać tak szczerym i prostolinijnym stworzeniem jak wilk, byk czy świnia, tak uczciwym i -moralnym. Niestety — mowy o tym nie ma — muszę być człowiekiem i nic co ludzkie nie powinno mi być obce. Ludzie bywają wprawdzie podobni do zwierząt —• ale niestety — tylko z twarzy. Jerzy Turowicz przypomina lisa, Żółkiewski — hipopotama, Natan-son — konia, Gałezyński — goryla, Przyboś — łasicę, niżej podpisany — sądząc z lustra — szczura itd., lecz w istocie — jakżeż im daleko do tych zwierząt pod względem moralnym: gdzież lisi rozum u Turowicza, gdzie spokój i hipopotamia konsekwencja u Żółkiewskiego, gdzie końska dobroć i cierpliwość u Natansona, a siła i odwaga goryla u Gałczyńskiego?! Kudy tam nam do zwierząt! Czasami się buntuję. Pamiętacie, jak św. Franciszek nazwał wilka bratem? Nie pretenduję do zaszczytu, aby być tak pięknym zwierzęciem jak wilk — lecz zgodziłbym się na cokolwiek — na osła, hienę, krowę, czy świnię. Aby tylko porzucić ludzką skórę, skórę bezwłosej, białej małpy, obdarzonej mózgiem, a pozbawionej moralności i rozsądku (przepraszam małpę, mojego prapradziadka — cóż zrobiliśmy z tak wspaniałym dziedzictwem!) Jakież cudne byłoby życie w republice zwierząt: skubać liście jako zwierzę, tarzać się po trawie i wieszać po drzewach! Niestety — próżne marzenia — nie na darmo wygnano nas z Raju! CZY NALEŻY MÓWIĆ PRAWDĘ? Widzę już zdumienie bogobojnych czytelników na widok tego tytułu. Jak to czy należy mówić prawdę? A moralność, a uczciwość, a przykazania?! Pospieszam więc zwrócić uwagę na istotny sens postawionego w tytule pytania. Nie pytam, czy należy »4 kłamać, lecz — czy należy mówić prawdę. A raczej: czy zawsze należy mówić prawdę? Pewien ksiądz sformułował odpowiedź na to pytanie w sposób bardzo jasny i przekonujący: „Nie należy kłamać, lecz nie zawsze należy mówić całą prawdę". Istotnie. Jeśli na przykład zaprosił was na brydża bardzo porządny facet, który miał takiego pecha, że jeden z jego braci został ,,Volksdeutschem", a drugi siedzi w ciupie za -mord rabunkowy, to, mimo że wszystko to jest prawda, nie widać powodu, aby brydżowi goście o tym (głośno mówili. To jest prawda absolutnie nie nadająca się do głośnego mówienia, wypowiadanie jej nie ma celu, działałoby ono wyłącznie destrukcyjnie. A takich przemilczanych prawd mamy dużo — życie codzienne jest nimi usiane. Jakby wyglądał nasz dzień roboczy, gdybyśmy od rana mówili ludziom: pan jest pijak i degenerat, a pan leń i idiota, pani jest stara i pomarszczona jak suszona śliwka, a pani jest w ogóle — itd. Głoszenie takich prawd uczyniłoby życie nieznośnym, toteż przemyślnie zachowujemy je dla siebie i czasem tylko jakiś skry ba-literat da upust swej żółci, utrwaliwszy na papierze wszystko, co wie o bliźnich. Były takie wypadki i w literaturze polskiej: wystarczy przypomnieć (nie mówiąc już o „Weselu") „Generała Barcza" i „Czarne skrzydła" Kadena-Bandrowskiego, gdzie autor nawet nazwiska nie bardzo zmieniał, „Wspólny pokój" Uniłowskiego, a także specjalnie na terenie Krakowa głośną powieść Wiesława Wohnouta „Miłość i sprawa", w której nieboszczyka redaktora » Naprzodu* Haec-kera opisano włącznie z najdrobniejszymi detalami. Po wojnie też mieliśmy takie kawałki: imć pan Breza poswawolił sobie wcale-wcale w „Murach Jerycha" i w „Niebie i ziemi", wielki Adolf Rudnicki bywał nie od tego, nawet i piszący te słowa coś podobnego majstrował. Ale z pisarzem to oczywiście inna sprawa: on to robi dla „przyszłych pokoleń". Co innego w życiu codziennym: nie ma sensu obrzydzać go sobie wzajemnie jałową prawdą. Była taka komedia „Dzień bez kłamstwa", gdzie pokazano katastrofalne skutki szaleńczego zamysłu dwóch młodych ludzi, którzy postanowili • przez jeden dzień mówić 05 absolutnie całą prawdę. Powstał straszliwy „mętlik" i nie ma się czemu dziwić: wystarczyłoby przecież wypowiedzieć głośno niektóre myśli, jakie przepływają nam przez głowę w ciągu jednego dnia, aby wszystkich naszych najbliższych szybko, z polska mówiąc „szlag" trafił. Nie robimy więc tego, nie wykorzystujemy wszystkiego co wiemy, wiele prawd spoczywa ukrytych głęboko na dnie naszej mózgownicy. "Są to więc prawdy bierne, nie aktywne, nie dynamiczne. Istnieją jednak również prawdy, których taić nie wolno, których istota nakazuje objawianie ich ludziom, propagowanie ich, „aktywizowanie" ich. Wydaje mi się, że o ile do prawd pierwszej kategorii, do prawd „nie aktywnych" zaliczyć należy to wszystko, co wiemy o innych ludziach (boć jeden człowiek nie może uzurpować sobie prawa sądzenia drugiego), o tyle do kategorii drugiej, do prawd „aktywnych", wyrywających się z ust, zaliczyć trzeba to wszystko, co wiemy o świecie, jego naturze i budowie. Jeżeli wiemy o tych rzeczach coś, czego inni nie wiedzą, obowiązkiem naszym, tak z punktu widzenia moralności indywidualnej jak i zbiorowej, jest podzielić się naszą wiedzą ze wszystkimi. Dlatego niezwykle wysoko stawiam moralność specjalistów: jest to jeden z najbardziej nieugiętych typów moralności. Moralność ta obok elementów indywidualnych ma podbudowę w ludzkiej solidarności wobec świata, który poznajemy, który opanowujemy, jest więc, jak się to dzisiaj mówi, bardzo humanistyczna. Uczony nie może ukryć lub zafałszować swojego odkrycia czy wynalazku, artysta nie może sprzeniewierzyć się prawom i prawdom swej sztuki, nie może chować ich „pod korcem". Funkcją uczonego i artysty jest poznawanie, ich prawda jest prawdą świata, to prawda „kosmiczna", uskrzydlona doskonałością pozaludzkiej natury — sprzeniewierzyć się tej prawdzie to znaczy popełnić dezercję, „zdradę klerka", utracić swoje rzemiosło — szczytne w założeniu rzemiosło, utracić swoją misję, którą jest rozpowszechnianie tego rzemiosła. Stąd moralność rzemieślników wydaje mi się moralnością najpewniejszą i najbardziej obiektywną. Stolarz może się mylić co do ludzi, ich charakterów, O IDEAŁY MAŁE spraw, stosunków, lecz na pewno nie myli się co do tego, czy stół jest źle, czy dobrze zrobiony. To jest jego prawda obiektywna, prawda wcale nie błaha, bo wynikająca z ogólnych, materialnych i intelektualnych praw konstrukcji równowagi, ładu i harmonii, odzwierciadlających, na swój sposób, wielką prawdę świata. Ta stolarska prawda powinna być heroiczna: stolarz może zaprzeć się ludzi i ich spraw, nie może jednak nigdy zaprzeć się swego stołu. Jeśli Giordano Bruno zginął na stosie za swe poglądy naukowe (co tyle razy wytykano katolikom), to tak samo muzyk powinien być gotów na śmierć za fugę Bacha, a matematyk — za rachunek różniczkowy. Gdyby mnie zapytano, jakiej walki w życiu jestem najbardziej pewien, jaka walka wydaje mi się najniewątpliwiej jednoznaczna, nie-relatywna, słuszna, odpowiem: walka o prawdy fachowe. Prawdy Specjalistów to są wielkie prawdy, muszą też być głoszone urbi et orbi: nie nadają się do zatajania, trzeba o nich mówić zawsze i głośno — w przeciwieństwie do dyskrecjonalnych często i wstydliwych prawd o ludziach. Specjalista rzemieślnik musi być „klerkiem wojującym". Heroiczny stolarz, bojownik swego stolarstwa — cóż to za postać wspaniała! SZACHOWNICA I DIABEŁ Czy zauważyliście, że w każdym poglądzie jest trochę racji? Każdy pogląd ma swoje argumenty, niektóre słuszne, inne nie, wszystko jest w kratkę, nie ma spraw całkiem białych ani całkiem czarnych. Z każdym człowiekiem można się jakoś dogadać, każdy ma swoje powody i względy, swoje rozumowanie, swoje dobre chęci. W dodatku w każdym takim rozumowaniu „coś jest", każde utrafia w jakieś sedno, choć jednocześnie w każdym są błędy. Nie wierzcie w to, aby istniały poglądy całkiem czarne lub całkiem białe: na świecie panoszy się szachownica. Dlatego też śmieszą nas powieści lub filmy, gdzie występują jedynie charaktery białe lub czarne, gdzie cnota zawsze jest nagrodzona, a niecnota ukarana. Te powieści nie 97 przedstawiają prawdy o życiu, a więc nie są realistyczne. Wybierając z szachownicy życia osobno kolor czarny i osobno kolor biały, a następnie łącząc je dowolnie w dwie przeciwstawne plamy, pisarze tacy konstruują sobie własną, indywidualną koncepcję życia, ideę życia, odbiegając od danego nam empirycznie autentyku. Twierdzenie, że sens życia pokazać można tylko odrzucając obiektywny obraz tego życia, a tworząc obraz tendencyjny, uwypuklający pewne sprawy, a cofający w cień inne, jest twierdzeniem neurastenicznym, jest rezultatem niewiary w możliwość spostrzeżenia prawdy w życiu takim, jakim ono jest, spostrzeżenia jej niejako „gołym okiem". Niewiara w „gołe oko", chęć uzbrojenia tego oka w jakiś koncepcyjny teleskop doprowadza do przerostów tendencji i dydaktyki, do powieści „czarnobiałych", gdzie życie zaopatrywane jest w karykaturalne morały, które zresztą nigdy nikogo jeszcze nie umoralniły. Bluźni życiu ten, kto twierdzi, że gołym okiem nikt w nim nie dostrzeże prawdy, że aby tę prawdę pokazać, trzeba przez wybór i eliminację faktów oraz przez tendencyjne ich oświetlenie sporządzić jakiś preparat życia, nadający się dopiero do badań „mikroskopowych". W rzeczywistości prawda życia dana jest każdemu, kto zechce jej poszukać, odnaleźć ją można w każdym okruchu życia nawet, tak jak badając mały wycinek materii odcyfrować zeń można budowę wszechświata. Najmniejszy odcinek życia też jest szachownicą, ba — wnętrze każdego człowieka jest czarno-białą szachownicą dobrych chęci i złych skłonności, osiągnięć i potknięć, wysiłków i słabości. Złe i dobre w jednym stały domku, mieszkają obok siebie, są nierozłącznymi towarzyszami aż do skończenia świata: białość bieli się na tle czerni, czarność uwypukla się wśród białości. Przemieszały się z sobą w ułomnej ludzkiej naturze i w ułomnym ludzkim świecie jak ziarnka złota z ziarnkami piasku i tak już tu na ziemi pozostanie. Kto chce je segregować, a chce to robić wielu filozofów czy pisarzy, ten musi pamiętać, że dadzą się one posegregować w świadomości i- myśli segregującego, lecz nie dadzą się oddzielić w obrazie życia. Obraz usiłujący pokazać życie posegregowane nie jest obrazem prawdziwym, 98 jest tylko sztucznie 'skonstruowaną ideą prawdy. Idee żyją może własnym życiem gdzieś w zaświatach, tu na ziemi natomiast jest splątana realność dobra i zła, jest owa wszechobecna szachownica. Próby wartościowania i segregowania, tak właściwe ludzkiemu umysłowi, muszą więc odbywać się na podstawie obrazu życia przedstawionego prawdziwie, jako misterna, czarno-biała plątanina. Negować istnienie tej plątaniny, z góry już oddzielać czarność od białości, to koncepcja sztuczna, nierealistyczna, wynikła z niewiary w życie i w prawdę, prawdę, która wyłania się z ciągłego ocierania o siebie dobra i zła, światła i cienia, skazanych na nieustanne współżycie w tym samym świecie, ba — w tej samej duszy ludzkiej. Z powyższej oceny spraw tego świata jako pokratkowanych w czarno-białą szachownicę, nie należy wyprowadzać wniosku, jakoby przeciwstawienie czerni i bieli traciło w tym ujęciu na ostrości, jakoby konflikt między nimi stawał się czymś względnym. Nic podobnego: konflikt staje się jeszcze ważniejszy przez to, że jest wszędzie, że toczy się na każdej płaszczyźnie, w każdej sprawie, w każdym człowieku. Diabeł nie siedzi w jakiejś czarnej, piekielnej fortecy, z której od czasu do czasu robi wypady na ludzi, jak to "sobie niektórzy idyllicznie wyobrażają. Diabeł jest wszędzie, jest w każdym z nas: gnieździ się on na owych czarnych polach szachownicy, przeskakuje z jednego na drugie, to jest jego kraina. Cała rzecz w tym właśnie, że kraina ta nie leży gdzieś osobno: ona leży w tym samym miejscu, gdzie kraina anielska — obie istnieją razem, obie przeplatają się wzajemnie w szachownicy życia, stąd właśnie pochodzi wszechobecność, nieustanność i zajadłość ich walki. Anioł i diabeł po społu mieszkają w duszy ludzkiej i w świecie ludzkim: chcąc realistycznie odmalować ten świat i tę walkę, nie można ich rozdzielić. Prawda nie występuje ,,w bloku"; rozsypana jest wśród nieprawdy. Wiedząc o tej jej konsystencji, nie można liczyć na to, że napotkamy w życiu sprawy białe lub sprawy czarne. Wszystkie sprawy życiowe są jednolite: w czarno-białą kratę. W tej kracie szukać trzeba pól białych, bo innej formy białości tu na ziemi kontemplować nam nie dano. BUFET KULTURALNY O DZIWNOŚCI I NAŚLADOWNICTWIE /zastanawiam się czasem, co by powiedział o naszym świecie człowiek pierwotny, jaskiniowy, gdyby zjawił się wśród nas nagle, a był obdarzony zdrowym rozsądkiem. Wielkie jest prawdopodobieństwo, że oszalałby z punktu, bardzo też możliwe, że biedak padłby od razu na pierwszym z brzegu chodniku, trafiony śmiertelnym atakiem serca, a przechodnie, z właściwą im w takich wypadkach obiektywną ciekawością, przyglądaliby się brodatemu, w skóry odzianemu trupowi. Nas;z pra^pra-pra — itd. — szczur nie wytrzymałby, sądzę, naporu przemożnej, wszechobecnej dziwności dzisiejszego cywilizowanego życia. Tramwaj, samochód, samolot, elektryczność, telefon, wielopiętrowe domy, twarze ludzkie za szybą (czy jest na świecie coś bardziej niesamowitego niż szyba?) — to byłoby stanowczo za dużo, jak na wytrzymałość człowieka z jaskini czy z lasu dziewiczego. A nawet gdyby (co zresztą wątpliwe) wytrzymał pewien czas, gdyby zgodził się sypiać w pokoju na trzecim piętrze, nauczył się chodzić po schodach, wiązać krawat i sznurowadła, nie bać się lustra ani bezcielesnego Głosu zwanego radiem, ani brzytwy i fryzjera, wtedy nadal byłby na każdym kroku narażony na ataki bezgranicznego zdziwienia i w końcu orzekłby z całą pewnością, że jego pra-pra-pra-pra-itd. — wnuki gremialnie i solidarnie oszalały. Wyobraźmy go sobie choćby na koncercie symfonicznym. Widok zbiorowiska najdziwaczniejszych w świecie a skomplikowanych przyrządów, stanowiących kombinację kiszek zwierzęcych, politurowanego drzewa, rur metalowych i przenajrozmaitszego innego żelastwa, z któ- 102 rych to przyrządów gromada ludzi — nie ludzi, bo raczej do wron z opuszczonymi skrzydłami podobnych stworzeń (fraki!) — wydobywa najdziwaczniejsze, nieznane w przyrodzie dźwięki, czyniąc to pod kierunkiem oszalałego, potarganego monstrum stojącego nad ich głowami z pałką w ręku, otóż, zapewniam Was, że widok ten byłby dla naszego pra-pra-pra — itd. — szczura czymś tak upiornym, tak w porównaniu do znanych mu form życia dziwacznym i bezsensownym, że o ile by nie zwariował (co najpewniejsze), to w każdym razie gorąco dziękowałby Bogu za to, że nie jest swoim własnym pra-pra-pra —> itd. — wnukiem (w zdaniu tym użyte było dwa razy że: jest to tzw. casus dobraczyńskus, w tym wypadku jednak nie do uniknięcia). A teraz wyobraźmy sobie sytuację odwrotną: oto my znajdujemy się w dziewiczym lesie twarzą w twarz (a raczej twarzą w pysk) z mamutem, niedźwiedziem, pytonem, lwem i krokodylem. W nogę (gołą) kąsa nas skorpion i kobra, w buzię mos-kity i dzikie osy, w korpus pchły piaskowe, z oczu płynie ropa, bo od ciągłego przebywania na słońcu mamy chroniczne zapalenie spojówek, w dzień nam gorąco, w nocy zimno, śpimy przy akompaniamencie wycia przeróżnych zwierzaków, w ciągłej obawie ich wizyty — i tak dalej i dalej. Pewien jestem, że nikt z nas długo by w takich warunkach nie pociągnął, że po całonocnym słuchaniu koncertu hien i szakali dostalibyśmy ataku nerwowego (a tu waleriany ani śladu), że na widok oblizującej się o trzy kroki od nas paszczy tygrysa dostalibyśmy ataku serca (a tu ani koraminy, ani strychniny, ani strzykawki nie widać), że w leśnej ciemności byle durny nietoperz napędziłby nam diabelskiego straszka, że słowem, ani mowy o tym, żebyśmy dali sobie radę. Wniosek z tego? Bardzo prosty: przez wieki budowana cywilizacja i technika nieskończenie oddaliła nas od pierwotnego życia na niezbyt wygodnym i gościnnym łonie natury. Nasze życie i życie naszego pra-pra- itd. — szczura są tak od siebie w swej treści i formie różne, że ani on nas, ani my jego zrozumieć i naśladować nie bylibyśmy w stanie. . — Wielka mi rewelacja — powie ten i ów. — Amerykę pan odkrywasz, królowa Bona umarła. — Chwileczkę. Słuchajcie dalej. Człowiek zbudował swą cywilizację przez długie wieki ciężkiej walki z naturą. W walce tej broń jego stanowiły różne materialne narzędzia, rozmaite wynalazki. Narzędzi tych nie było w przyrodzie, człowiek sam je sobie, na przekór tejże przyrodzie zmyślił, wysnuł je z własnej głowy. Wymyślił ubranie, maczugę, nóż, łódkę, wędkę itd. Rzeczy tych nie tylko, że nie było w przyrodzie, lecz zazdrosna natura uparcie dążyła do ich zniszczenia: łódź butwiała, nóż rdzewiał, ubranie się darło. Człowiek musiał ciągle powtarzać swą stworzycielską czynność: o ile bowiem twory natury stale organicznie się odradzają i rozmnażają, o tyle ani wędki i noże nie rosną w lesie, ani łódki i szałasy nie, żenią się i nie rodzą. Człowiek musi swoje przyrządy budować wciąż na nowo, w mozolnym trudzie, w ciężkiej walce z zawistną naturą. Więc powtarzam, cywilizację naszą zbudowaliśmy nie naśladując obiektów istniejących w przyrodzie, lecz tworząc przedmioty nowe, sztuczne, wymyślone przez nasz umysł. Przedmioty te dawnemu człowiekowi wydałyby się dziwaczne lub straszne, dla nas stanowią one normalne tło codziennego życia. A teraz przenieśmy się na teren sztuki. Nasuwa się tu pytanie: jeżeli motorem postępu cywilizacyjnego było nie naśladowanie przyrody, lecz przeciwstawianie się jej, konflikt z nią, to czy człowiek w dziełach sztuki ma się ograniczać tylko do naśladowania, tj. przedstawiania obiektów istniejących, czy też zmuszać również wyobraźnię do tworzenia obiektów nowych, nie istniejących? Wydaje mi się, że tutaj nie może być wątpliwości. O ile sztuka odtwarzająca to, co było lub to, co jest, sztuka naśladowcza, ma oczywiście swoje ogromne zadanie, mianowicie kronikarskie utrwalanie dziejów ludzkich, o tyle sztuka pozanaśla-dowcza, konstruująca obiekty nowe dotąd nie istniejące, jest naszym spojrzeniem w przyszłość, jest twórczym zastrzykiem konfliktu z naturą i z dotychczasowym stanem rzeczy. Wyobraź- 104 nia jest matką wynalazków. Jeśli ktoś maluje zielone krowy, ktoś drugi opisuje niemożliwe, fantastyczne wypadki, a ktoś trzeci drażni uszy słuchaczy kakofonią, to wszyscy trzej, jeśli robią to z potrzeby, z koncepcją i metodą, są braćmi dzikusa, który pierwszy wpadł na pomysł, aby krajobraz dziewiczej dżungli zaludnić tak dziwacznymi przedmiotami jak szałasy, łodzie, maczugi, noże i wędki. Przeczytałem w jakiejś gazecie anegdotkę o artyście genialnie imitującym śpiew słowika, któremu (artyście nie słowikowi) odmówiono w starożytnej Sparcie pozwolenia na występy, motywując to faktem, że... w ogrodach Sparty pełno jest prawdziwych słowików. Anegdotka to nie bez głębszego sensu; skłoniła mnie ona do rozważań, które i Wam polecam: rozważań nad stosunkiem sztuki imitującej do sztuki „inwestującej", tj. próbującej tworzyć konstrukcje nowe, nie posiadające wzorów w teraźniejszości czy przeszłości. SPECJALIŚCI PROSZĄ O WZGLĘDY Mam znajomego, bardzo wybitnego, a jak twierdzą niektórzy, wręcz genialnego kompozytora, który, poza muzyką, głupi jest jak przysłowiowy but. Nie interesuje się niczym, nie czyta nic, nie umie nic, wszystko, czego się kiedykolwiek uczył, zapomniał skrupulatnie. Odpoczynku po pracy twórczej szuka w alkoholu, podniety do tej pracy — w czarnej kawie. Przeżyć, poza twórczymi, nie posiada żadnych i absolutnie ich nie pragnie, jego kontakt z życiem, ze światem zewnętrznym jest w istocie równy zeru. A jednak, przy tym wszystkim, pisze muzykę świetną i to bynajmniej nie jakieś laboratoryjne, eksperymentalne wypociny, lecz utwory z krwi i kości, pulsujące życiem, znajdujące spontaniczny oddźwięk u publiczności (gdybym podał nazwisko, uwierzylibyście mi natychmiast — oczywiście jednak nie mogę tego zrobić). 105 Często zastanawiam się nad tym przedziwnym owadem ludzkim; wspominam sobie przy tym zapamiętany mimochodem urywek angielskiego wiersza, użyty przez Conrada jako motto do „Ocalenia": „Biada mi — rzekła — biada, jakżeż to być może? Toż to nad rozum ludzki i nad zmysł wszelaki, By istniał taki potwór, czyli też cud taki". A jednak takie potwory, czyli też cuda istnieją we wszystkich krajach i ustrojach, nazywają się zaś: twórcy-specjaliści. Są wszędzie tam, gdzie istnieje twórczość, artystyczna czy naukowa. — Kto by to przypuścił, że autor tak mądrych powieści jest tak absolutnie niemądry! — wykrzykiwał mój przyjaciel, czytując felietony i przemówienia pewnego wybitnego pisarza. Znany też jest typ poety pozbawionego konkretnej wiedzy o czymkolwiek, który jednak jakimś tam dziewiątym zmysłem wiedziony, w wierszach swych genialnie wprost chwyta problematykę i rytm epoki. Koncentrując się jedynie i wyłącznie na jednej rzeczy można w swym dziele, jeśli koncentracja będzie absolutna a wynik twórczy odpowiadający jej napięciu, zawrzeć, nie wiedząc nawet o tym, odbicie wielu rzeczy i praw, ich powiązaniem rządzących. Nie wiedząc nawet o tym: wszak zdarza się, że idea zawarta w dziele przeczy „oficjalnym", uświadomionym sobie poglądom twórcy: przykładem Balzac, rojalista i konserwatysta, którego dzieło w perspektywie dziesięcioleci nabrało charakteru przenikliwej krytyki właśnie tych czasów, jakie jego twórca osobiście apoteozował. Persona twórcy częstokroć nie dorasta wcale do rozmiarów i perspektyw jego dzieła: ów „potwór" czyli też „cud" jest jedynie narzędziem czy pośrednikiem, jak przewodnik elektryczny; jest, według pięknego porównania Krasińskiego, naczyniem, przez które przepływa strumień piękności, lecz ono samo pięknością nie jest. Schubert był prostodusznym biboszem o wąziutkich horyzontach? Kant, zasuszony dziwak, przez całe życie nie wyjeżdżał z Królewca: Proust tkwił latami w swoim własnym, zakorkowanym pokoju, koncentrując wszystkie władze psy- 106 chiczne na odtworzeniu sobie zapachu herbaty, pijanej w dzieciństwie; na pół ociemniały Toscanini żyje tylko i wyłącznie w niematerialnym świecie, zapełnionym tysiącami stron partytur, które zmuszony dyrygować z pamięci maestro, był sobie niegdyś przyswoił. Wszystko to są członkowie tego samego klanu czy zakonu — specjaliści. Dzisiaj pasjonuje nas i wywołuje liczne dyskusje sprawa, czy grupkę owych izolowanych maniaków pozostawić należy w ich świeckich celach klasztornych, czy też wyciągnąć ich za uszy na gwarny rynek spraw politycznych, społecznych, światopoglądowych. Łączy się to ze sprawą drugą: oto często kwestionuje się autonomiczność poszczególnych dziedzin sztuki czy nauki, twierdząc, że dziedziny te wyizolowane z całokształtu zjawisk ludzkich degenerują się i przestają być ludziom użyteczne — degenerację tę określa się sumarycznym mianem „formalizmu". Kwestionowanie autonomiczności praw poszczególnych dyscyplin artystycznych leży właśnie u podstaw toczonej niegdyś na łamach prasy kampanii w sprawach plastyki —najdobitniej wyraził to Juliusz\ Starzyński („W stronę wielkiej sztuki") określając koncepcję czystości poszczególnych gatunków sztuk jako stary, nieaktualny, estetyczny przesąd. Skoro wszystkie sprawy" łączą się w jednej, ludzkiej sprawie, sprowadzają się do jednego — wywodzą przeciwnicy autonomii — nie może jedna sprawa rządzić się własnymi prawami, nie może tworzyć państwa w państwie. Przekonanie o jedności świata, o tym, że wszystkie sprawy sprowadzają się do jednej, że ludzkie poznanie i przeżywanie nie jest tylko bezładnym a kolosalnym nagromadzeniem klisz poznawczych, lecz że zbiór ten da się posegregować według jednej zasady, to przekonanie jest najbardziej zasadniczą właściwością ludzkiego umysłu, tak starą, jak stara jest nauka uogólniająca i porządkująca świat — filozofia. Przekonanie o jedności zasady podzielali zarówno materialiści, jak idealiści, zarówno zwolennicy dialektycznego ruchu, jak zwolennicy statyczności świata, dziś podzielają je zarówno filozofowie katoliccy, jak i filozofowie marksistowscy. Ja osobiście również, SPECJALIŚCI PROSZĄ O WZCLĘDY 107 jak inni, uważam, że wszystko sprowadza się do jedności, że wszystkie sprawy się łączą. Ale łączą się w swym celu, nie w prowadzących doń drogach. „Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu", lecz każda z tych dróg jest inna. Na szczyt góry wspiąć się można rozmaitymi ścieżkami, lecz spotkać się one mogą jedynie na -wierzchołku: z góry dopiero widać, że wszystkie one prowadziły do jednego celu — przechodzenie z jednej na drugą po drodze nie jest wskazane, słuszne ani bezpieczne. Ktoś trafnie powiedział (czy nie Przyboś?), że poezja jest to światopogląd, którego* nie można wyrazić inaczej. I nie tylko poezja: muzyka, malarstwo, rzeźba, architektura, wszystkie one wyrażają światopogląd, którego nie dałoby się wyrazić inaczej. Co więcej: ich autorzy nie potrafiliby inaczej mówić — poucza nas o tym szereg przykładów, szereg tych właśnie znanych z historii sztuki indywidualności, tych potwornych czy cudownych maszynek do tworzenia, słowem — „ciasnych" specjalistów. Domagać się od specjalisty, aby swój światopogląd wyraził nie poezją, muzyką czy architekturą, lecz właśnie inaczej, to to samo, co domagać się od niego, aby przestał być sobą, co domagać się od niemego, aby przemówił. Niesposób mieć pretensje do ryby, że umie żyć tylko w wodzie: można ją wprawdzie z wody wyciągnąć, aby się nią pożywić, ale wtedy ryba zdechnie. Tak też robią badacze sztuki, ale właśnie po śmierci twórcy, po zamknięciu jego dzieła: wyciągają wtedy ową „rybę" na ląd i badają, umiejscowiają ją w rzeczywistości społecznej, politycznej, filozoficznej, ustalają jej zawartość ideową, słowem — preparują ją do spożywania. Ale rybę żywą preparować niesposób: trzeba ją zostawić w wodzie. Specjaliści, to właśnie takie ryby: dla dobra społeczeństwa trzeba ich zostawić w wodzie, czy też pozwolić im pracować w „wieżach z kości słoniowej". Ąle to tylko pozornie są elitarne wieże z kości słoniowej: w istocie są to najpotrzebniejsze społecznie laboratoria twórcze, laboratoria, w których decyduje się sprawa rozwoju twórczości i pracy społeczeństwa, laboratoria, w których ogniskuje się energetyczne napięcie twórczych 108 BUFET KULTURALNY możliwości narodu. „To, jak świat jutrzejszy wyglądać będzie, rozstrzyga się dziś przy kilku nielicznych biurkach pisarskich świata. Zawsze tak bywało, iż przyszłą fizjonomię społeczeń--stwa kształtowali w zaciszu swych pracowni poszczególni myśliciele — często nawet nie przeczuwając, jak brzemienne przeznaczeniem jest to, co czynią, często też bez tego, aby dożyć mieli urzeczywistnienia swych wizji" pisał w roku 1038 Wilhelm Ropke. To nie jest „rozwichrzony indywidualizm" — to po prostu zrozumienie „roli jednostki w historii". Jednostka jest narzędziem historii — ale nie przestaje być przez to jednostką: podkreślali to często Marks, Plechanow i Lenin, a wszak to właśnie ich jednostkowa praca „przy biurku" obudziła siły, które trzęsą światem. Wróćmy na teren sztuki. Takich twórców-specjalistów, takich osobliwych maszynek, posuwających naprzód twórczość, nie jest wiele. Związek Kompozytorów Polskich liczy stu pięćdziesięciu członków, lecz wśród nich jest zaledwie dziesięciu od których naprawdę zależą losy polskiej muzyki. To rzadka zwierzyna — i musi być chroniona. Wszyscy inni muszą, to jasne, wypełniać zamówienie społeczne, pisać rzeczy potrzebne dla upowszechnienia muzyki, dla różnych konkretnych celów. Tych dziesięciu natomiast powinno mieć na swoje arcyważne doświadczenia czas, należy im się kredyt i co więcej — zaufanie. Zaufanie, że to, co robią, jest potrzebne, choćby nawet się nie udało (eksperyment nie udany także poucza), choćby nawet było na razie, pozornie — niezrozumiałe. Otóż to: nawet niezrozumiałe. Dygresją na temat niezrozu-miałości chcę zakończyć niniejszy ekstrakt wcale nie nowych i nie moich myśli (powołać się tu mogę jedynie znów na Rop-kego, twierdzącego, iż często „łatwiej mówić rzeczy nowe niż uzgodnić rzeczy już powiedziane"). Mianowicie inżynier Jan Knothe, jeden z twórców trasy W—Z, napisał w „Odrodzeniu": ,,... jednym z naczelnych postulatów sztuki socjalistycznego realizmu jest jej dydaktyczność. Wypływa stąd nieubłagana konsekwencja zrozumiałości sztuki dla odbiorcy", o AUTOMOBILIZMIE I ŻONGLERCe 109 W twierdzeniu tym widzę wewnętrzną sprzeczność, contra-dictio in adiacto. Sztuka łatwo zrozumiała nie jest wcale dydaktyczna, bo miast pobudzać odbiorcę do wysiłku, do współdziałania z twórcą, do rozwoju wewnętrznego, uspokaja go i głaszcze powierzchownym zadowoleniem, jakie daje łatwizna. Sztuka łatwa usypia, jest zaprzeczeniem dialektycznej zasady nieustannego rozwoju, jest antydydaktyczna, sztuka trudna rozwija i posuwa naprzód. Trudne myśli filozofów, trudne koncepcje artystów wstrząsały światem. Wszelkie wartości nowe wydają się początkowo — niezrozumiałe. O AUTOMOBILIZMIE I ŻONGLERCE Są ludzie, którzy na wypowiedzenie pełni poglądów własnych zdobyć się mogą jedynie w starciu z poglądami cudzymi — takim człowiekiem był m. in. nieodżałowany Karol Irzy-kowski. Niewątpliwie jednak zawodowi polemiści czasem., odczuwają tę swoją właściwość jako pewnego rodzaju mankament, jako upokarzającą w istocie zależność od przeciwników — nawiedza ich wtedy tęsknota za inną formą wypowiedzi, za formą twierdzącą, obdarzoną powagą i monumentalnością, których to właściwości nie posiada, bardziej za to żywa i efektowna, forma polemiczna. Komik marzy skrycie o tym, aby zagrać rolę poważną, naszczekujący psiak chciałby zary-czeć lwim głosem — tak to bywa na świecie. Cały powyższy wstęp przeznaczony był na to, aby usprawiedliwić fakt, że ten felieton będzie jednak — polemiczny. Nie pyskówka w stylu ,,hau, hau", broń Boże, ale właśnie polemika w intencjach arcypoważna. Chodzi mi mianowicie o odpowiedź, jaką na mój felieton' „Specjaliści proszą o względy" napisał w »Dziś i Jutro« (nr 199) p. Jacek Szarzyński. Wytoczył wielkie działa światopoglądowe i muszę mu odpowiedzieć — nie ma rady. 110 BUFET KULTURALNY Na marginesie dodam jeszcze, że na wymieniony mój felieton replikowała również »Kuźnica« (nr 209) piórem niejakiego p. „Prostaczka" (czyżby nomen-omen?!), lecz ponieważ replika ta prowokuje mnie do odpowiedzi w stylu „hau-hau", którego jak się powiedziało, wyrzekłem się stanowczo, więc uchylam się od dyskusji i poprzestaję na skierowaniu w stronę, p. Prostaczka przyjaznego machnięcia ręką oraz na przymrużeniu lewego oka. Interesuje mnie natomiast p. Jacek Szarzyński z »Dziś i Jutra« — interesuje i trochę martwi. P. Szarzyński zarzuca mi dążność do oderwania twórców artystycznych od życia, mętną mistykę i irracjonalne bała-muctwa, kult maniackiej jednostronności i „wieży z kości słoniowej", twierdzi dalej że „...jak największe rozszerzanie swoich zainteresowań, jak najrozleglejsze kontakty z różnymi dziedzinami — to kategoryczny nieodwołalny postulat prawdziwej twórczości", wreszcie kończy deklaracją, że "...my chcemy dobrej sztuki, sztuki kontaktującej nas z rzeczywistością, a nie steku patologicznych dziwolągów — i dlatego wobec wywodów Kisiela zgłaszamy uroczyste votum separatum". Hm — brzmi to pięknie i groźnie. Zanim spróbuję przejść in medias res, stwierdzić muszę jedno: p. Szarzyński ułatwił sobie zadanie w sposób nie całkiem, w moim pojęciu, zgodny z prawidłami gry. Publicysta ma prawo domagać się, aby jego poglądy referowane były jako pewna całość, nie zaś na zasadzie jednego tylko felietonu. Felieton jest formą specjalną, ma swoje wyjątkowe prawa, oświetla poglądy autora pod odrębnym kątem, za pomocą specyficznej techniki, w której żart, przenośnia i paradoks odgrywają rolę pełnoprawnych elementów, felieton wreszcie, służący często doraźnym celom taktyczno-polemicznym (np. w omawianym wypadku wypowiedź moja łączyła się z konferencją kompozytorów w Łago-wie, na którą mnie nie zaproszono), niejednokrotnie, dla wywarcia pożądanego wrażenia, posługuje się przesadą, wyjaskrawieniem, nawet absurdem — to są prawa jego konwencji literackiej. Do tej samej zwierzyny można przecież strzelać 111 i z dubeltówki i z karabinu, ale zły to strzelec, który nie odróżnia śrutu od kuli dum-dum. Felieton „Specjaliści proszą o względy" był felietonową transpozycją poglądów, wyłożonych przeze mnie obszernie i „poważnie" w artykule „O autonomiczności i powszechności sztuk", artykule, do którego przywiązywałem wielką wagę sądząc, że wywoła on dyskusję, a jak wiadomo z idialektyki, konflikt sprzecznych stanowisk jest nieodzownym warunkiem postępu. Tymczasem —o dziwo—artykuł podziałał na dyskusję o plastyce jak dębowe drzewo na ogień, tj. zgasił ją natychmiast i to dokumentnie. Pies kulawy na niego nie odpowiedział, podobnie jak na dwa inne, z maniackim uporem przeze mnie przypominane artykuły („Czy muzyka jest niehumanistyczna" w »Znaku« i „Czy w muzyce istnieje formalizm?" w »Ruchu Muzycznym*). Przemówił dziad do obrazu — i kwita. Co gorsze — nie przeczytał tego artykułu (ani tamtych) również p. Jacek Szarzyński — albo nie zapamiętał. A szkoda — bo i jego atak, i moja replika zyskałaby na pogłębieniu i rzetelności, co nam wszystkim (z biednym czytelnikiem na czele) wyszłoby na dobre. No, ale skoro p, S. woli wyskakiwać z armatą na dubeltówkę, to muszę mu w, tym ustąpić, przyjąć jego warunki w myśl zasady Irzykowskiego, że polemizować należy zawsze z pozycji jak najdogodniejszej dla przeciwnika. Twierdziłem, że znam wybitnego kompozytora, który jest głupi i nie ma kontaktu z życiem. Pan S. powiada, że w to nie wierzy. Fiideizm jest piękną rzeczą, ale fideistyczne argumenty w dyskusji niezbyt mi trafiają do przekonania; przypominają, mi one sławne powiedzenie Franciszka Fiszera: „Ja panu daję słowo honoru, że Pana Boga nie ma". Pan S. chyba nie chodził do konserwatorium, zapewniam więc go, że takich „ciasnych maniaków" jest tam więcej niż połowa. Zapewniam go również, że można świetnie grać na skrzypcach nie mając przy tym pojęcia o sprawach społecznych, że można całe życie głowić się nad problemami logiki wielowymiarowej nie wiedząc nawet o tym, w jakim ustroju się żyje i mimo to osiągać świetne w swej specjalności wyniki, że można wspaniale ma- 112 lować nie znając nowoczesnej fizyki, że można pisać cudowne kwartety, będąc jednocześnie oszustem i łajdakiem, że znajomość filozofii Kanta przez szewca, choć ze wszech miar pożądana, nie pomoże mu uszyć lepszych butów, że świat sztuki, nauki, że architektura, muzyka, malarstwo, rzeźba zaludnione są gęsto „ciasnymi specjalistami", o czym poucza nas najbardziej elementarna obserwacja, i że „nie wierzę" pana S. nic tu, niestety nie zmieni. Ja tego nie wymyśliłem, tak jest na świecie i nie wolno nam w rozważaniach fałszować rzeczywistości — lepiej zastanówmy się nad tym, jak się do tego stanu rzeczy ustosunkować. Uważamy świat za rozumny, widzimy w porządku świata obraz myśli Bożej. Ta myśl objawia się i w budowie atomu, i w budowie wszechświata, tkwi ona głęboko w każdej „specjalnej i ciasnej" dyscyplinie — każdy nowoodkryty przyczynek do rozumności świata powiększa obraz ogólny i rozumność ogólną, w kropli wody dojrzeć już można prawa rządzące oceanem. Każda doskonałość jednostkowa: dobrze uszyty but, ładnie namalowany fresk, czy precyzyjnie sformułowane prawo fizyczna — wywodzi się z praw doskonałości ogólnej; respektując prawa poszczególnych dyscyplin na pozór nie łączących się ze sobą, w istocie respektujemy ład powiązanej w jedność całości — rozumna myśl, która ukształtowała świat, w najbardziej olśniewający sposób uwidacznia się właśnie w precyzyjnej konstrukcji dziedzin specjalnych i dlatego to „ciasny specjalista" potrafi często przez absolutne skupienie się na swym przedmiocie odsłonić nam więcej prawdy o świecie niż pełen „światopoglądów" i „humanizmów" rezonerski omnibus. Szycie buta na pewno w ogólnym obrazie wszechświata ma swój związek z filozofią Kanta, lecz twierdzenie, że jeden i ten sam człowiek ma być i szewcem, i filozofem, wynika z kultu totalnego dyletantyzmu i z chorobliwej niechęci do autonomii poszczególnych dziedzin, co w rezultacie prowadzi do negacji kultury ludzkiej jako całości, stanowiącej sumę wkładów dokonywanych przez indywidualnych specjalistów. 113 Niech wszyscy robią wszystko! — oto groźne hasło pana Sza-rzyńskiego. Przed paru laty w »Kuźnicy* ukazała się parodia tygodnika Powszechnego®: na pierwszym miejscu figurował „artykuł" ks. Jana Piwowarczyka pt. „Automobilizm katolicki". Pewien wybitny katolik zareplikował na to w ten sposób: — Widzę tu błąd: nie ma osobnego automobilizmu katolickiego, automobilizm, katolicki to jest po prostu dobry automobilizm! Myśl arcysłuszna: pan Szarzynski za to chciałby gwałtem konstruować właśnie automobilizm katolicki czy automobilizm personalistyczny, czy automobilizm humanistyczny. Pan S. nie chce zrozumieć, że odrębna doskonałość każdej „ciasnej" dziedziny jest w istocie odbiciem., odwzorowaniem doskonałości ogólnej: kolumna, fresk, ornament, jeśli są piękne, już przez to samo są humanistyczne, wyrażają twórczą postawę człowieka, na swój sposób wyrażają rozumną prawdę świata. Pan S. powiada, że „dziwolągi" mu niepotrzebne, że on (my?!) chce sztuki „kontaktującej nas z rzeczywistością". W istocie bez bliższych wyjaśnień jest to zdanie zgoła bezużyteczne. Z jaką rzeczywistością? — czy z tą, która jest, czy z tą, która minęła, czy z tą, której jeszcze nie ma, lecz będzie? Wiolonczelę wynaleziono kilkaset lat temu, przedtem jej nie było: zapewne według pana S. nie należało jej wynajdywać, bo ona nie kontaktowała nas z rzeczywistością, była dla ówczesnego, nie znającego jej społeczeństwa — „dziwolągiem"; w przedwiolon-czelowym świecie rzeczywistością przecież było właśnie nieistnienie wiolonczeli. Ciekaw też jestem, jak to pana Sza-rzyńskiego „kontaktuje z rzeczywistością" kapitel kolumny, chimery z Notre Damę, posągi centaurów lub partytura kwartetu smyczkowego. Nie kontaktuje? Więc co — wyrzucić, spalić? Cacy, cacy, młodzieńcze. Byli już tacy! Pan Szarzynski mieni się obrońcą personalizmu, a mój kult autonomii dziedzin specjalnych uważa za antyhumanistyczny. ja uważam przeciwnie: idea, że wszyscy szewcy będą czytali Kanta, jest utopią i szewcom korzyści nie przyniesie, idea natomiast, że w celowej precyzji pracy szewca nożna się do- 114 patrzyć elementów doskonałości, mających to samo źródło, co precyzja kantowskich rozważań, jest w moim pojęciu właśnie ideą personalistycznie wywyższającą człowieka. Chester-ton powiedział, że dla poparcia swej wiary nie potrzebuje cudów, największym cudem jest bowiem dla niego np. punktualne przyjście pociągu. Istnieje nowela Anatola France'a „Kuglarz Najświętszej Marii Panny"; w noweli tej pobożny żongler, chcąc dać Matce Boskiej wszystko co ma najlepszego, żongluje kulami przed Jej ołtarzem. Rzecznik katolickiego automobilizmu miałby zapewne wątpliwości, czy to żonglowanie jest katolickie, humanistyczne i personalistyczne, i żądałby od biedaka niechybnie „deklaracji światopoglądowej". Mnie się tu wydaje najważniejsze co innego: czy żongler dobrze żonglował? DLACZEGO DON KICHOT ŻYJE? Polemizując często z rozmaitymi ludźmi na temat marksistowskiej interpretacji dzieła literackiego, wysuwałem zawsze dwa generalne przykłady: „Opowieści groteskowe i arabeskowe" Edgara Allana Poe i „Don Kichota" Cervantesa. Mówiłem tak: niewątpliwie „Opowieści" Poego dadzą się wyprowadzić z pewnych określonych okoliczności społeczno-ekonomicznych, niewątpliwie dałoby się ustalić ich genezę klasową, nawet poniekąd ich rodowód „polityczny". Tylko, że to badanie genetyczne nie wyjaśni nam jednej sprawy: dlaczego opowieści Poego są do dziś żywe, aktualne, pasjonujące, pomimo że okoliczności społeczno-polityczne, jakie towarzyszyły ich narodzinom, dawno już leżą w grobie i przeszły do historii? Ja odpowiadam na to pytanie następująco. Opowieści Poego są żywe, ponieważ: primo długie życie zapewniła im doskonała forma artystyczna; secundo zawarty w nich jest pewien problem psychologiczny, absorbujący każdego człowieka zawsze, niezależnie od jego sytuacji społecznej i historycznej, problem strachu 115- i emocji wywołanej przez — zmyśloną czy rzeczywistą — „niesamowitość", okropność, niezwykłość. Podobnie rzecz się ma z „Don Kichotem". Problem Don Kichota, działa na wyobraźnię i na intelekt; w rozmaitych-epokach otrzymuje różne interpretacje, pomimo że jego tło-społeczno-obyczajowe od wieków już przeszło do historii. Mało-kogo to obchodzi, że książka w swych zamierzeniach była satyrą na średniowieczne pojęcia i na „błędnych rycerzy", każdego natomiast obchodzi jej piękno artystyczne oraz uniwer-salistyczna, ponadhistoryczna, ogólnoludzka problematyka. Toteż nawet kompletny ignorant w dziedzinie historii, nie-wiedzący nic o średniowieczu i o owych błędnych rycerzach, może pasjonować się moralno-intelektualnym i psychologicznym problemem książki oraz jej wartościami estetycznymi. Wniosek z tego, że chcąc dokładnie zbadać dzieło literackie trzeba zbadać trzy rzeczy: primo jego genezę historyczną (społeczną, polityczną, obyczajową, psychologiczną), secundo jego postać artystyczną (formę), tertio jego problematykę nie przemijającą, to, co w tej problematyce jest ogólnoludzkie, ponad swoim czasem. Wtedy tylko dowiemy się o utworze literackim jeśli nie całej prawdy, to przynajmniej tyle, ile się na tym niedoskonałym świecie dowiedzieć można. Wszelkie natomiast badania częściowe (ograniczające się do jednego z wymienionych punktów) dają w rezultacie obraz zniekształcony, fałszywy, mający się tak do prawdy, jak dwuwymiarowy rzut wypukłego przedmiotu na płaszczyznę do samego trójwymiarowego przedmiotu. Dla intelektualnej oceny utworu ważny jest zwłaszcza punkt trzeci: określenie ponadczasowej (w ludzkim oczywiście tego pojęcia zakresie) problematyki dzieła. Nie jest ważne, w jakiej epoce, na jakim, tle społeczno-historycznym i gospodarczym rozgrywa się akcja „Romea i Julii'', „Makbeta", „Króla Lira" czy „Otella" (były przecież nawet udatne próby grania. Szekspira w kostiumach współczesnych), ważne jest natomiast, że problem moralny nieszczęśliwej miłości, zbrodni, wyrzutów sumienia, miłości ojcowskiej czy zazdrości będzie aktual- 116 ny w każdej epoce, w każdych warunkach, na każdym szczeblu społecznym. Cóż z tego, że starofrancuskie menuety i gawoty były wyrazem zniewieściałości i dosytu żyjącej z ciemiężenia ludu arystokracji francuskiej? Stwierdzenie takie, w zasadzie słuszne, nie wytłumaczy nam faktu, że dziś, gdy ówczesną arystokrację francuską i całą tę epokę dawno już diabli wzięli, słuchamy owych menuetów i gawotów, doznając przy tym zgoła innych przeżyć niż te, których doznawali ówcześni francuscy panowie. Stwierdzenie genetyczne nie wyjaśni nam tej sprawy, jest ono bowiem stwierdzeniem cząstkowym — a część prawdy była równoznaczna z nieprawdą. O wszystkim tym pisałem już sto razy, o Don Kichocie — kilka razy. Nie czytał tego jednak młody krytyk p. Henryk , Markiewicz i oto wkroczył na moje podwórko, pisząc w »Przekroju* (nr 266) artykuł o „Don Kichocie". Artykuł wyposażony jest w piękną szatę graficzną, ozdobiony efektownymi obrazami, lecz cóż z tego, kiedy — smutno to stwierdzić —• wieje z niego jałowa genetyczna pedanteria i, mimo „przekrojowo" lekkiego stylu, profesorska martwota. Autor oczywiście z precyzją oddaje społeczno-ideologiczną, historyczną genezę dzieła, rozpisuje się na ten temat z niewątpliwym znawstwem i erudycją. Nie pisze jednak o tym, dlaczego właśnie „Don Kichota" należy dziś czytać. Ufny obywatel z Kościana lub Brzegu zapoznawszy się z artykułem p. Markie-wicza mógłby sobie powiedzieć: — Nie interesuję się historią, problemami ideologicznymi czy społecznymi średniowiecza, mało mnie wzrusza błędne rycerstwo i satyra na nie — nie będę więc czytał powieści o tych starych sprawach — cóż mnie one obchodzą, po co mi to? I oto wydawca książki mógłby mieć do pana Markiewicza grubą pretensję. P. Markiewicz czuje, że trzeba jednak jakoś kwestię dzisiejszej aktualności „Don Kichota" poruszyć, że sama, choćby wirtuozowska, precyzyjna genetyka, sprawy nie załatwi. Próbuje więc pod koniec powiązać problematykę utworu Cervan-tesa z problemami dzisiejszymi. Idzie to jednak kulawo i nie przekonywająco, p. Markiewicz bowiem pomija niemal ową 117 „ponadczasową", moralno-psychologiczną problematykę rycerza z Manchy, aktualną tak długo, jak długo ludzie żyją na ziemi. O wartościach zaś artystycznych książki nie mówi już — rzecz prosta — niemal ani słowa. Tak więc — po przeczytaniu felietonu p. Markiewicza ogół nie uprzedzonych czytelników mógłby śmiało uznać czytanie „Don Kichota" za bezcelowe — wszak p. Markiewicz wyczerpująco i własnymi słowami opowiedział wszystko, co się w dziele Cervantesa znajduje, ani jednym zaś słowem nie dał do zrozumienia, że jest tam jeszcze coś więcej. Na szczęście czytelnikowi zdrowy rozum i instynkt, a także sława książki wskażą, że musi tam być coś więcej, że nie tylko suchy szkielet, lecz również ciało, serce i nerwy składają się na człowieka. Jeśli ktoś nam prezentuje ogryzioną kość, wywnioskujemy z tego na pewno, że na kości było mięso — po cóż by ją inaczej ogryzał? Toteż pomimo felietonu p. Markiewicza wydawca nie będzie miał, sądzę, powodu do narzekania: „Don Kichot" był czytany i będzie czytany. P. Markiewicz pomyśli zapewne, że to nie pomimo jego felietonu, lecz z powodu tego felietonu. Z życzliwości wyprowadzam go z błędu. Z życzliwości również chciałbym, aby jak najprędzej zrozumiał, że wszechstronne, dokładne i różnopłaszczyznowe badanie dzieła literackiego da nam o nim prawdę pełną, mikroskopowa zaś praca genetyczna — płaską odbitkę prawdy. Jakże niewiele napisał nasz krytyk o rycerzu z Manchy, jak mało ma do powiedzenia o problemie, którego całe wieki wyczerpać nie zdołały! Don Kichot w szufladzie — niewesołe to zjawisko. Lecz nie Don Kichot powinien się tym martwić, tylko — właściciel szuflady. 118 ARTYŚCI Panowie, przestańcie udawać lwy (Tuwim) Będąc kiedyś bardzo młody, uważałem, że najpiękniejszą, najszczytniejszą rzeczą jest — zostać artystą. Miałem nawet całą swoją quasi filozoficzną teorię o prawdzie, niedostępnej myślicielom czy uczonym, prawdzie, którą wyzwala jedynie dzieło sztuki. Sądziłem, że artysta ma dar chwytania i utrwalania istoty rzeczy, że artysta ma jakieś odrębne, głębsze widzenie świata, że przenika rzeczy na wskroś, jakby promieniami Roentgena, że dostrzega to, co dla innych jest niewidzialne. Bardzo wysoko ceniłem wtedy artystów: pamiętam z jakim nabożeństwem patrzyłem na pisarzy, muzyków czy malarzy, jakim marzeniem było dla mnie pobyć trochę w ich towarzystwie, porozmawiać, zapytać o ich twórczość. Świat ludzi sztuki miał w sobie coś po prostu nadludzkiego, wspaniałego, podniecająco ciekawego, fascynującego. Minęły lata. Dużo od tego czasu naobracałem się w towarzystwie artystów, znam dobrze tego lub owego pisarza czy muzyka, nawet malarze mi nie obcy. I wiecie, jaki jest skutek? Że z przestrachem patrzę, gdy mój syn zbliża się do fortepianu: tak bardzo bym nie chciał, żeby został jakimś tam artystą, tak bardzo bym chciał, żeby był, po młodopol-sku mówiąc „mydlarzem", filistrem, ot po prostu inżynierem, doktorem a niechby technikiem budowlanym. Nie zachwycam się bowiem artystami, choćby nawet dzieła ich były wspaniałe. Dzieło podziwiam — autora za to nie zawsze. Rzadko który wielki artysta jest zarazem wielkim człowiekiem: czasem wydaje się, że zadanie, jakim tych ludzi obciążyła natura, zadanie pośrednictwa pomiędzy krainą piękna a czło- 119 wiekiem, jest ponad ludzkie siły, że za prawo uszczknięcia odrobiny „boskiego ognia" i dostarczenia jej spragnionej ludzkości, wybrany poseł traci wiele walorów, jakimi obdarzony jest normalny, przeciętny człowiek. Artysta swymi uzdolnieniami czy geniuszem wyrasta ponad tłum, lecz jednocześnie przez swoje odosobnienie degeneruje się, zaś wyjątkowa misja, jaką spełnia, każe mu nierzadko mniemać, że jest zwolniony z obowiązków moralno-intelektualnych, jakie przyświecają innym ludziom. Każdy człowiek jest artystą swojego życia, rzeźbi swój charakter i umysł, artysta zawodowy natomiast uważa się za zwolnionego z tej pracy, uważa, że temu, co pośredniczy w przekazywaniu tak cennych darów, przysługuje poza tym kompletny „laissefairyzm" w innych dziedzinach. Komu pozwolono zajrzeć za kurtynę, ten uważa się za zwolnionego' od obowiązków każdego innego widza w teatrze. Czy słusznie? Czy muzyk ma prawo nic nie czytać i o niczym nie mieć pojęcia? Czy pisarz może nie znać ekonomii, filozofii, historii? Czy malarza można zwolnić od logiki, matematyki lub psychologii? Wydaje mi się, że można by, ale tylko w wypadku, gdyby wpływ każdego z tych artystów ograniczał się do jego dziedziny, ściślej: gdyby swego autorytetu artystycznego nie używał jako atutu w najrozmaitszych innych, pozaartystycznych dziedzinach. Żyjemy bowiem w epoce • omnibusostwa artystów. Czytałem gdzieś słuszny zarzut, że pisarze, malarze, muzycy kładą swój autorytet nabyty w dziedzinie spraw sztuki na szalę w walce zupełnie tym sprawom obcej. To, że ktoś pięknie śpiewa, bynajmniej nie czyni go wyrocznią w sprawach ekonomicznych, chyba że naprawdę postudiuje ekonomię; jeśli tego nie robi, absolutnie nie ma prawa wypowiadać publicznie autorytatywnych twierdzeń z zakresu ekonomii, o ile zaś tak postępuje, należy go bez litości wyśmiać. Jeśli ktoś świetnie biega palcami po klawiszach, nie upoważnia go to wcale, aby przypisywał sobie większe niż każdy inny obywatel, mający mniej rozpędzone palce, prawo do wypowiadania apodyk- 120 tycznych twierdzeń politycznych. Zręczny sztukmistrz powieściowy, znawca stylu i malarz psychologii wcale przez to jeszcze nie nabywa kwalifikacji do ideologicznego „rządu dusz", tak jak świetny kucharz nie musi zostać świetnym ministrem. Nie musi, lecz może, o ile przedtem nauczy się mi-nistrowania — bo to jest inna dziedzina, w której kucharstwo nie pomoże. Bach był wielkim człowiekiem, gdyż będąc tylko genialnym muzykiem nie zapragnął przewodzić i w innych dziedzinach. Gdyby zapragnął — mógłby mocno zmaleć. W Polsce artyści zawsze zdobywali sobie „rząd dusz" niezwykle łatwo, tak łatwo, jak trudno przychodził do wpływu i znaczenia polityk, uczony, ideolog, filozof. Chcesz w Polsce oddziałać na opinię, nabrać znaczenia, zdobyć autorytet — pisz powieść albo pieśń, albo poemat: inne, intelektualne czy filozoficzne formy wypowiedzi spływają tu jak z gęsi woda — nikt się nimi nie zainteresuje. Nie ma u nas miejsca dla Kartezjusza, Pascala, Montaigne'a, Bendy, Bergsona czy Ma-ritaina, dla filozofów, eseistów, ekonomistów: jeśli chcą być słyszani, niech piszą powieści lub poematy. Jest w tym jakiś antyintelektualny infantylizm, który nie rzadko oddawał „rząd dusz" w ręce uzdolnionych szarlatanów i magików, miotaczy słów, takich, co to znakomicie władając rzemiosłem beletrystycznym czy wersyfikatorstwem, a zielonego pojęcia nie mając o polityce, ekonomii lub filozofii, uważali się za przeznaczonych na wodzów narodu, a po śmierci — na narodowe pomniki. Zapomniano Mochnackiego, Wrońskiego, Libelta czy Brzozowskiego, za to byle autor psychologicznych romansideł rozprawia o sprawach społeczno-politycznych, jakby coś o tym wiedział i podnieca się własnym gadulstwem na świeczniku. A sio! — a kysz! — pouczyć się megalomanie a potem pouczać innych. Talent masz, lecz to nie twoja zasługa — jak sobie napełnisz czymś łepetynę, wtedy przestaniesz gadać dla rozkoszy gadania i wtedy dopiero należeć ci się może będzie posłuch, który dziś masz — psim swędem. JAK UPOWSZECHNIĆ WIELKOŚĆ? 12K JAK UPOWSZECHNIĆ WIELKOŚĆ? Powiedział ktoś, że nie ten człowiek jest wielki, wobec którego inni czują się mali, lecz ten, wobec którego inni czują się wielcy. Istotnie: prawdziwa wielkość potrafi natchnąć i obdzielić sobą innych; najlepszym dowodem bogactwa jest hojność. Przez całą historię ludzkiej kultury ciągnie się korowód dawców wielkości w osobach myślicieli i artystów. Platon i Arystoteles, Homer i Fidiasz położyli podwaliny gmachu ludzkiej twórczości, gmachu wielkości duchowej, do którego następnie każdy wiek, każda epoka dobudowywały swoje piętra i krużganki, kolumny i ornamenty. Gmach stanął już olbrzymi, przepiękny i arcybogaty, jest w nim ogólna harmonijna linia; jest też oszałamiająca różnorodność, przepych rozmaitości, hojność szczegółów: w nieskończoność krążyć by można po jego salach, korytarzach i schodach, coraz to nowe odkrywając wspaniałości. Właściwie prawdę mówiąc, można by tam pozostać na całe życie. To jednak udaje się tylko nielicznym „wybranym". Dlaczego? Gmach ten bowiem posiada jeden mankament: trudno się-doń dostać, trudno go odnaleźć, dla większości mieszkańców kuli ziemskiej jest zgoła niewidzialny, a nawet ci, co się już znajdą u jego stóp, nie zawsze potrafią wspiąć się po stromych schodach czy oddychać niełatwym powietrzem jego sal. Toteż nieliczni tylko goście spacerują po pałacowych zakamarkach,, jest to gigantyczny Dom Towarowy z nieskończoną mnogością towarów, z których jednak niewielu tylko klientom udaje się skorzystać. Znikoma mniejszość mieszkańców wszystkich ziem, wszystkich kontynentów i wysp naszego globu słyszała o istnienia Bacha lub Kanta, ilość zaś ludzi, którzy ich twórczość poznali, zgłębili i zrozumieli jest jeszcze mniejsza. Paradoksalnym zrządzeniem losu to, co jest najwyższym osiągnięciem ludzkości, co nadaje jej istnieniu sens i najpiękniejszy urok, jest 122 BUFET KULTURALNY tejże ludzkości niemalże nieznane. Nieliczni tylko uczestniczą w wielkości, reszta skazana jest na życie w małości lub, w najlepszym wypadku, na trwanie w niedojrzałości duchowej, w stanie duchowego dziecięctwa. Gdy miałem lat dziesięć, zaprowadzono mnie na poranek do Filharmonii: w programie figurował Koncert fortepianowy Schumanna. Nigdy nie zapomnę tej męki: przez pół godziny znosiłem niewymowne katusze nudy, irytacji, buntu, oburzenia na absurdalny, pozbawiony wszelkiej melodii i wszelkiego w ogóle sensu hałas, jakim wydał mi się wtedy ów utwór. Dzisiaj wiem, że Koncert fortepianowy Schumanna jest muzyką łatwą, melodyjną, pełną bezpośredniego wdzięku i poetycznego uroku, której słucha się zawsze z przyjemnością, a bez najmniejszego trudu. Mój rozwój psychiczny zrobił od czasu dzieciństwa długą drogę; podobną drogę, oczywiście w innej, kolosalnej skali, mają do zrobienia masy ludzi, którzy chcą zbliżyć się do wielkości, którzy, jako widzowie choćby, chcieliby wziąć udział w gigantycznych przedsięwzięciach Dantów, Leonar-dów, Rembrandtów, Bachów, w niewidocznych na pozór a wstrząsających światem bojach Augustynów, Tomaszów, Leibnizów, Kantów, Heglów. Ludzie ci żyją małością, a mogliby uczestniczyć w wielkości, tworzonej przecież przez najwyższych spośród siebie, mogliby, jeśli już nie da się osiągnąć tej wielkości, przynajmniej zbliżyć się do niej, uskrzydlić nią swoje życie, „nabrać wiatru w żagle". Lecz przytłoczeni codzienną rutyną, trudem, troską, zwyczajnością, rzadko kiedy podnoszą głowę, aby spojrzeć w górę; uśpieni monotonią przepływających dni, upojeni złudnym narkotykiem życia, zapominają o drogach ducha, przestają ich pragnąć, a w większości w ogóle o ich istnieniu nie wiedzą. Tkwią w małości, chcą tkwić w małości, będą tkwić w małoś-ci aż do śmierci, nie wiedząc, jak wspaniale życie stracili. Nie jest to jedynie kwestia nierówności ani upośledzeń materialnych, niesprawiedliwych ustrojów społecznych czy niedoskonałości techniczno-organizacyjnych. Popularyzacja, upowszechnianie, udostępnianie i ułatwianie kultury, to tylko pół- 123 środek i to nie zawsze właściwy: nie da się i w ogóle nie ma sensu „popularyzować" w sensie ułatwiania czy streszczania, ani teorii monad* Leibniza, ani kantowskiej nauki o kategoriach, ani „Kunst der Fuge" Bacha. Trzeba tu być maksymalistą: dążyć do wywyższenia niższego, nie zaś do obniżenia wyższego, do wzbogacenia odbiorcy, nie do zubożenia twórcy. Każdy, choćby najbiedniejszy konsument ma prawo do towaru najwyższej jakości. Danie szerokiej rzeszy ludzkiej materialnej możliwości studiów, możliwości obcowania z dziełami sztuki, społeczne upowszechnianie wykształcenia i kultury, to etap konieczny, lecz on sam jeszcze sprawy nie załatwia: trzeba teraz ludzi popchnąć naprzód, nakłonić, natchnąć impulsem do wdrapywania się na pierwsze, strome schody gmachu kultury. W najlepiej zorganizowanych i najbogatszych społeczeństwach ludzie grzęzną w małości i bronią się przed wielkością: materialna możliwość otrzymywania świadczeń kulturalnych nie jest bowiem równoznaczna z wyrobieniem w sobie skłonności do nich. A przecież każdy człowiek, gdyby naprawdę, świadomie chciał, mógłby choć przez chwilę stać się w intensywności przeżywania równy największym geniuszom świata, tytanom piękna i mądrości — nawet samo dążenie do uskrzydlenia swego życia muzyką Bacha czy myślami Kanta już czyni to życie pięknym i niezwykłym. Ale żeby człowiekowi skołatanemu, udręczonemu swym mizernym człowieczeństwem z jego wszystkimi konsekwencjami, ukazać ratunek, ukazać piękno wielkości, zawsze przecież w istocie dostępne i gotowe na przyjęcie nowych adeptów, jak kościół otwarty przez cały dzień, na to trzeba wstrząsu psychicznego „szoku", rewolucji duchowej, trzeba jakiegoś nowego Savonaroli, który biczem pognałby ludzi do świątyni twórczości; podświadomie czekamy na jakiegoś „proroka kultury", który przemówiłby do wszystkich, wielkich i maluczkich, możnych i mizernych, i każdemu, najnędzniejszemu nawet, wskazałby stromą, lecz pewną drogę do indywidualnej, jego osobistej wielkości. Suma zaś wielkości indywidualnych *xa pewno da w rezultacie — wielkość masy. 124 BUFET KULTURALNY O DYLETANTACH (felieton na pozór antynaukowy O dyletantach — to znaczy o nas wszystkich. Rozwój współczesnej nauki poszedł naprzód olbrzymimi, siedmiomilowymi krokami, zostawiając nas daleko w tyle. Nauka dzisiejsza jest jak morze, a my jak bezradne dzieci nad jego brzegiem. Co-każdy z nas, nie będąc specjalistą, wie o teorii względności, czy o teorii kwantów, o wyższej matematyce, promieniotwórczości lub fizyce jądrowej? Życia by nie starczyło, aby zapoznać się z tymi dziedzinami, aby zagłębić się choć trochę w świat cyfr i wzorów, symbolizujących i wyrażających najrozmaitsze procesy fizyczne i chemiczne, rozgrywające się obok nas i w nas samych, procesy, których nie znamy nawet z nazwy, których istnienia częstokroć nie podejrzewamy. Chcąc poznać dokładnie jedną tylko dziedzinę wiedzy, myśli czy sztuki, trzeba by dziś poświęcić życie: nie pomogą tu żadne popularyzatorskie skróty, uproszczenia czy ułatwienia — kultura zastępcza, „ersatzowa" to w ogóle nie kultura. Skazani'jesteśmy na ogólny wieczny dyletantyzm, w najlepszym zaś wypadku na ciasną specjalizację. Musimy wciąż mówić o rzeczach, których nie znamy i nie rozumiemy, których nigdy nie poznamy i nie zrozumiemy, ba — skazani jesteśmy także na nieustanne posługiwanie się wynalazkami, o których istocie wiemy zazwyczaj bardzo niewiele albo zgoła nic. Otaczają nas i służą nam przyrządy o konstrukcji dla większości ludzi niezrozumiałe], zgoła dla ogółu tajemnicze: radio, telewizja, najprzeróżniejsze maszyny, motory, pojazdy, wszystko wywodzące się ze skomplikowanych, częstokroć bardzo abstrakcyjnych, teoretycznych obliczeń, których istnienia u podstaw tych wynalazków przeciętny, stale z nimi obcujący, człowiek w ogóle nie podejrzewa. Te dwa czynniki: supremacja nauki z jednej strony, jej komplikacja, niedostępność, trudność z drugiej, uniemożliwiają niemal jednostce ludzkiej samodzielne uformowanie sobie peł- 125 nego światopoglądu filozoficznego. Wiadomo przecież, że wyższa fizyka jest już dzisiaj po prostu filozofią, że bez wiadomości o budowie materii, o nieustannym jej ruchu, o przetwarzaniu się materii w energię itp. niesposób dziś filozofować, niesposób zbudować udokumentowanej i racjonalnej (a wszak racjonalność-jest koniecznym warunkiem ludzkiego poznania) koncepcji bytu. Tymczasem dostęp do tych dziedzin obwarowany jest ogromnymi ich trudnościami, skazani jesteśmy na czerpanie o nich wiadomości z trzeciej czy czwartej ręki, wiadomości z konieczności uproszczonych i przystosowanych do naszych niewielkich możliwości odbiorczych. Ludzie w olbrzymiej swej większości zdani są na takie uproszczone, dalekie odbicia oryginału wiedzy. Niesposób przecież wymagać od każdego, choćby nawet bardzo inteligentnego człowieka, aby posiadał głębszą znajomość wyższej matematyki, fizyki, chemii, astronomii, nie licząc dziesiątków innych dziedzin, aby miał w głowie wielką różnojęzyczną bibliotekę, aby był w stanie okiem obserwatora choćby nadążyć za błyskawicznym, „rakietowym" wyścigiem ludzkiej myśli w najprzeróżniejszych dziedzinach. Trzeba by chyba na to żyć kilkaset lat: przecież dla dokładnego poznania i opanowania jednej dyscypliny nie starczy często całego życia. A jakże utrudniona i niewdzięczna jest dziś indywidualna twórczość; wszak tyle już na świecie przemyślano, napisano, skomponowano, namalowano, że chcąc uniknąć nieświadomego powtarzania, trzeba by przed zabraniem się do tworzenia wiele, wie zaś, czy wtedy kandydatowi na twórcę nie odeszłaby wiele lat poświęcić na zapoznanie się z tym dorobkiem — kto w ogóle śmiałość i ochota. Jakżeż daleko pozostał świt naszej ery kulturalnej, gdy Archimedes, Pitagoras czy Euklides wpadali na olśniewające, wspaniałe, indywidualne, a fundament powszechności wiedzy stanowiące odkrycia, kiedy Arystoteles formułował prawdy wielkie, a zarazem prawdy — dla wszystkich. Dziś wiedza wyższa stała się hermetycznie niedostępna: 126 po iluż to schodach mozolnie wspinać by się trzeba, aby nazwiska Einsteina, De Broglie i innych tytanów nauki przestały być dla nas tylko nazwiskami, aby nabrały treści konkretnej i zrozumiałej. Któż z nas podejmie ten trud tylko dla wzbogacenia i udokumentowania swego światopoglądu? Kultura naszej epoki nagromadziła bogactwa, w których my, jej spadkobiercy, gubimy się jak w dżungli. Nielicznym tylko udaje się przemierzyć obszary ludzkiej wiedzy, przemierzyć je zaś, to jeszcze nie znaczy dokonać syntezy. Czasami wydaje się, że pomimo niesłychanej mnogości wiadomości człowiek współczesny dalszy jest od syntezy, niż nim był Grak z epoki Arystotelesa. Problem oddalania się wiedzy współczesnej od przeciętnego człowieka gnębi mnie uporczywie — dałem już temu wyraz w felietonie „Jak upowszechnić wielkość?" Gnębi mnie to specjalnie jako zażartego zwolennika indywidualizmu: wszak przy dzisiejszym gigantycznym rozwoju poszczególnych gałęzi wiedzy i przy konieczności monistycznego traktowania mnogości najrozmaitszych problemów (dialektyczna teza współzależności wszystkiego z coraz większą oczywistością narzuca się naszemu umysłowi), wszelkie udokumentowane i sprawdzalne dociekanie naukowe odbywać się musi zespołowo. Jednostkowy umysł nie jest w stanie ogarnąć mnóstwa dyscyplin, konieczna jest praca zbiorowa, w której każdy uczestnik odpowiedzialny jest tylko za pewien niesamodzielny odcinek całości, tak jak robotnik w nowoczesnej, zmechanizowanej fabryce wykonuje jeden tylko ruch, jedną odcinkową czynność. Tak więc ogarnianie całości staje się dla indywiduum ludzkiego coraz mniej możliwe, synteza poznawcza coraz się bardziej odeń oddala. A w dodatku wiedza ludzka o naturze komplikuje się nieustannie: z dnia na dzień uczeni odkryć mogą nowe rodzaje energii, nowe promieniowanie, nowe tajniki budowy materii. Perspektywy coraz bardziej zawrotne i coraz mniej dostępne dla przeciętnej jednostki ludzkiej. Jak tu ocalić drogi i miły indywidualizm? Jak otworzyć jednostce drogę do arcyzawiłych labiryntów nauki? Jak spra- 127 wić, aby każdy człowiek mógł żyć wielkością i oddychać potęgą, którą żyją i oddychają najwięksi? Jak poznać prawdę o świecie bez przyswojenia sobie gigantycznych zasobów nagromadzonej przez wieki erudycji, co przecież dla ogółu nie jest możliwe? Oto problem, który autorowi tych słów spać po nocach nie daje. Może ktoś z czytelników coś poradzi? GAMA CAŁOTONOWA Bardzo trudno żyć na świecie człowiekowi nieprzyzwyczajo-nemu. Trudno i — co gorsza — coraz trudniej. Patrzę, patrzę i nadziwić się nie mogę bezapelacyjnemu rygoryzmowi, z jakim życie współczesne wciąga wszystkich w orbitę jednej sprawy. Były ongiś czasy, gdy mieszkaniec zapadłej wioszczyny lub małego miasteczka żył sobie swoim autonomicznym życiem bez względu na to, co się działo w wielkim świecie, bez względu na to, kto rządził, kto wygrywał wojny, jaki ustrój panował. A dzisiaj? — dzisiaj wszyscy mieszkańcy świata powiązani są ze sobą jakąś „nicią fatalną" i doskonale o tym wiedzą, ba — czują to z dojmującą pewnością: podczas ostatniej wojny nawet najmniej politycznie uświadomiony obywatel Europy wiedział, że bitwa o dalekie Filipiny, Burmę czy El Alamein jest dla jego życia i losu najbardziej, najdotkliwiej ważna i bliska — rozumiał to świetnie zarówno chłop, nie wyściubiający nosa poza opłotki rodzinnej wsi, jak i „kawiarniany polityk" w milionowym mieście. Wojna minęła, ale owo powiązanie świata w jedną całość zostało — kolosalny rozrost ilościowy ludzkości, niesamowite środki techniczne, fantastyczne opanowanie przestrzeni i czasu, wszystko to razem wzięte niesłychanie zagęściło nasze życie, zbliżyło miliony mieszkańców globu do siebie tak, że ocierają się wzajemnie, tłoczą się, przepychają, potrącają jak na gigantycznym kiermaszu. Kiedyś walczyły ze sobą plemiona, później — narody, potem — koalicje narodów, dzisiaj ¦— kontynentom całym jest już na globie za ciasno. Spróbujcie 128 posłuchać przez parę godzin radia: jedno posunięcie wskaźnika na tabeli długości fal o parę milimetrów przenosi nas o setki tysiące mil ponad rzekami, morzami, górami do różnych krajów, do różnych miast, a zewsząd krzyczą do nas najrozmaitsze głosy, krzyczą wielu językami, krzyczą o najprzeróżniejszych na pozór sprawach — w istocie chodzi tu o jedną, jedyną sprawę. Ta współczesna wieża Babel zjednoczona jest jedną troską, jednym problemem, jednym konfliktem — piekielne zjednoczenie trzyma świat w szponach. W tej zadziwiającej sytuacji gigantycznie olbrzymieje każde słowo, które znajduje swój dostęp do uszu mas, czy ich wodzów — myśli snute przez pół szalonego filozofa-poetę Nietz-schego zadźwięczały po latach groźną potęgą, jak trąby piekielne wieszczące zagładę świata, zaś dociekliwym spekulacjom Marksa i Engelsa dane było przemienić losy kontynentów i wcielić się w kolosalne dzieło obejmujące swym zasięgiem jedną szóstą wszystkich lądów kuli ziemskiej. Zaiste — przysłowie „słówko wróblem wyleci, a powróci wołem" znacznie by dzisiaj trzeba sparafrazować: słówko nie powraca już wołem, lecz chyba jakimś ogromnym słoniem, smokiem, lwem lub wielorybem. Wielu myślicielom dzisiaj na świecie wydaje się jednak, że jeśli chodzi o owe światóburcze „słówka", to ludzkość wyczerpała już ich zasób. Rzeczywiście — od pewnego czasu przestano wytwarzać nowe „izmy'': jest liberalizm, kapitalizm, marksizm, faszyzm, komunizm, socjalizm, anarchizm, syndykalizm, korpo-racjonizm, fatalizm — lecz nic już nie przybywa — najwyżej rozpaczliwie w "swym pesymizmie jałowy egzystencjalistyczny katastrofizm. Czyżby wyczerpano cały wachlarz możliwości, czyżby, jak chcą niektórzy, po epoce mnożenia „izmów" przyszła epoka ich redukcji, do dwóch tylko obozów, ich ostatecznej krystalizacji i ich — walki? Stójcie, stójcie — nie walczcie jeszcze! Posłuchajcie. Był czas, gdy muzyka europejska w twórczości Wagnera, Straussa, Skriabina i innych osiągnęła szczyty bogactwa, komplikacji i — przesytu, gdy zdawało się, że wyczerpano już wszelkie 129 możliwości, że nie ma dokąd iść ani o co walczyć, że groźny kryzys jest nieunikniony, i oto nagle Claude Debussy wpadł na genialny w swej prostocie pomysł użycia gamy całotonowej, pomysł, który był otwarciem okna na nowe, nie przeczuwane dotąd, dalekie perspektywy rozwojowe. Pomysł leżał tuż, tuż — aby wywołać przewrót w pojęciach muzycznych i w sposobie słuchania, wystarczyło nacisnąć maleńki, pod ręką się znajdujący guziczek — tylko nikt do owego czasu na to nie wpadł. Otóż to samo musi być z ewolucją ludzkich koncepcji ideowych, społecznych, politycznych, gospodarczych. Na pewno jest jakaś gama całotonowa, która wskaże drogę: drogę nie w lewo ani nie w prawo, lecz — w górę. Na pewno leży blisko, na pewno setki razy ocieramy się o nią myślą i tylko nie przychodzi nam do głowy, że to właśnie ona. Szukajmy jej, szukajmy, póki jeszcze nie jest za późno. Gdy tylko któryś z czytelników na nią wpadnie, niech przysyła ją tutaj, a my skierujemy ją dalej. Chodzi tylko o owo jedno magiczne słówko: wypuścimy je wróbelkiem, a powróci ono — całą planetą, czyli Kosmicznym Wołem. O PRYWATNEJ A ULUBIONEJ ZGNILIŻNIE Tadeuszowi Chrzanowskiemu — towarzyszowi w zgniłości, Wojciechowi Kętrzyńskiemu — mentorowi i wychowawcy. Ostatnio szereg raźnych, rzeźkich, pełnych dobrego samopoczucia a skorych do osądu, młodych (i nie całkiem młodych) ludzi oskarża niżej podpisanego o najprzeróżniejsze bardzo paskudne rzeczy. Padają krągło brzmiące słowa w rodzaju: „wygodnictwo", „mieszczańska cyganeria", „demagogia elita-ryzmu", „artystowska frazeologia", „kokietowanie izolacją", „obrażony na historię", „dezintegracja pojęć", „inteligencka samotność", „pseudointelektualna rozkładowość", „schyłko-wość", „nihilizm" i wreszcie „zgniłość". Tak, tak — zgniłość, zgnilstwo, zgnilizna. Co więcej — zgni- 130 lizna zaraźliwa, bo udzielająca się młodym, krakowskim "jo-leroim intelektualnym", którym niżej podpisany rzekomo przewodzi, odciągając ich od wszelkich pożytecznych, pozytywnych zajęć. Miało być w zdrowym ciele zdrowe, radosne, pozbawione hamletyzmów i wątpliwości — cielę, a jest, w zdrowym (na razie ¦— będzie gorzej!) ciele — zgnilizna. Fu, br, fi donc — cóż to za obrzydli wstwo! Niestety moi młodzi (i nie całkiem młodzi) mentorzy, zamiast niżej podpisanego podnieść ku sobie, pouczyć, uszlachetnić, upozytywnić, wepchnęli go jeszcze głębiej w zgniliznę. Zgubmy nałóg myślenia, czytania, analizowania, wątpienia, krytykowania, szukania, niespieszenia się z osądem — nie daje się tak łatwo wykorzenić. Odrażający dla normalnych, pozytywnych i niewątpiących ludzi zaduch zgnilizny staje się dla takiego nałogowca zapachem normalnym, a nawet — miłym. Facet gnije, wie, że gnije, chce gnić i gnije dalej. Na tej drodze trudno go powstrzymać, zwłaszcza jeśli- ludzie zdrowi, normalni, nie zgnili, zamiast takiego uświadomić i łagodnie zachęcić, zniechęcają go i wpędzają w pesymizm, w niewiarę we własne siły ukazując całą przepaść, jaka dzieli jego beznadziejne zgnilstwood ich promiennej krzepy, jego zwątpienie od ich pewności, jego nieróbstwo od ich mrówczej a pogodnej krzątaniny. Jak wiadomo w życiu dokonali czegokolwiek jedynie ludzie bliźniaczo podobni do innych ludzi; ludzie są jak ławica śledzi, historia zaś o śledziu zielonym, co to wisi na drzewie i śpiewa, należy niewątpliwie do kategorii niesprawdzalnych i oburzających mitów. Tego wszystkiego nie rozumie jednak facet zgniły: spontanicznie gnije nadal, co gorsza, i innych do gnicia zachęca, innych, młodych i jeszcze nie wyrobionych. Z tym zachęcaniem co prawda nie wychodzi jeszcze tak, jakby się chciało. Na razie konsekwentnie i integralnie wraz z niżej podpisanym gnije jedynie młody poeta Tadeusz Chrzanowski. Inni zbliżają się dopiero do ideału zgnilstwa. Chcąc ich wciągnąć, straciwszy samemu wiarę w możliwość podniesienia się z bagiennej otchłani, w której żyje, niżej podpisany, ułożył oto następujący: 131 REGULAMIN DNIA ZGNILCÓW, ZGNIŁKOW, NADGNIŁYCH I PRZEGNIŁYCH Godzina 9 rano. Przebudzenie przy dźwiękach marsza żałobnego z sonaty b-moll Chopina lub z „Eroiki" Beethovena, ewentualnie serenada „Verklarte Nacht" Schbnberga lub „Polka cyrkowa" Strawińskiego. Godzina 9,15. Kwadrans gimnastyki w ogrodzie przy muzyce. Muzyka: scena śmierci głodowej z „Aidy", scena tortur z „Toski", scena ścinania głowy z „Salome" Straussa, scena morderstwa żony z „Wozzecka" Albana Berga. Godzina 9.30. Śniadanie: jaja na szynce, bekon, owsianka, lekki rostbef, wędliny, sery, kakao, czekolada, kawa, owoce, soki. Przy śniadaniu muzyka lekka, łagodnie rozkładowa: Ber-lioz — ,,Marsz na szafot" z Symfonii Fantastycznej, Moniuszką: „Widma", pieśń Brahmsa „Na cmentarzu", Wagnera „Śmierć Izoldy" itp. Godzina 10. Przed wyjściem z domu chwila poezji pesymisty czno-rozkładowo-zgniłej, aby odpowiednio nastawić się na cały dzień. Lektura polecona: Leopardi, Sęp-Szarzyński (smutek, jałowy pesymizm), Byron (rozkładowy tragizm), Schiller (zwłaszcza chorobliwi „Zbójcy" i „Intryga i miłość"), Słowacki („Lilia Weneda" — same trupy, wyłupione oczy, „Mazepa" — zamurowanie żywcem, „Poema Piasta Dantyszka" — ogólna makabra, nietwórczy pesymizm), Mickiewicz („Kor ¦ rad Wallenrod"), z późniejszych Tetmajer, Miciński, Leśmian, Kasprowicz, Woroszylski. Godzina 10,30. Udajemy się na pływalnię. W drodze rozmowa o rozkładowej filozofii: Berkeley, Hume, Kant, Schopen-hauer, z współczesnych — Sartre. Godzina 11. Pływamy przy dźwiękach muzyki; Karło-wicz: „Pieśń o miłości i śmierci" oraz „Pieśń o wiekuistej tęsknocie", Czajkowski: aria po śmierci Leńskiego, aria Mefista z „Fausta", Moniuszko: aria Halki („Dzieciątko moje umiera"). Godzina 12. Drugie śniadanie na pływalni: kurczęta na zimno z mizerią, porter. Muzyka lekka: „Taniec szkieletów" Saint-Saensa. 132 Godzina 12.30—14.30. Opalanie się na słońcu i lektura rozrywkowa lub poważna: Edgar Allan Poe „Zabójstwo przy Rue Morgue", „Maska Czerwonego Moru", „Czarny kot", Ewers: „Alraune", „Pająk", Conan Doyle: „Studium w szkarłacie", „Sygnały śmierci". Z lektury poważnej: Żeromski „Dzieje grzechu", „Zamieć", niektóre bardziej ponure sceny z „Popiołów" i „Ludzi bezdomnych", Dostojewski: „Wspomnienia z martwego domu", „Zapiski człowieka z lochu", „Zbrodnia i kara", „Biesy", Mauriac: „Kłębowisko żmij", „Czarne anioły". Godzina 15. Wracamy na karawanie z pływalni do domu. Godzina 15.15—15.30. Odpoczynek przed obiadem. Muzyka: Szymanowski „Pieśni muezzina szalonego", Ravel „Moja matka gęś („Ma merę 1'oye"), Prokofiew „Sugestia diabelska", Debussy „Syreny". 15.30—16.45. Obiad z pięciu dań. Wino, lody, wety. Dla ułatwienia trawienia „Walkiirentritt" Wagnera lub „Śmierć i wyzwolenie" Straussa. 16.45—17.00 Drzemka przy lekturze mieszczańsko-rozkłado-wej. Proust: „W poszukiwaniu straconego czasu", Kafka: „Proces", Joyce: „Ulisses" i „Portret artysty". Z polskich: Witkacy, Gombrowicz („Pamiętnik z okresu dojrzewania" — „Ferdy-durke"), Schulz. Przeglądamy reprodukcje obrazów malarzy mieszczańskiego lęku: Goya, Gauguin, Kantor. Muzyka odpoczynkowa: kwartet „Śmierć i dziewczyna" Schuberta. 17.05. Z egzemplarzem „Sztuki i życia" Oskara Wilde'a udajemy się do Kawiarni Snobistycznej na kawę. Recytacja poezji schyłkowej: Mallarme, Baudelaire, "yerlaine, Rimbaud, Apolli-naire, z polskich: Przyboś, Peiper, Brzękowski, wczesny Ważyk. 18.30—19.00. Zgniły spacerek po Plantach. Z głośników muzyka popularna: „W mogile ciemnej śpisz na wieki". 19.30. Teatr. Repertuar mieszczańskiego lęku, zgnilstwa, per-wersji, rozkładowego pesymizmu. Sofokles (ojcobójstwo, kazirodztwo), Ajschylos, Eurypides, Szekspir: „Otello" (psychopatyczna zazdrość), „Makbet" (kult zbrodni), „Romeo i Julia'1 133 (aspołeczny erotyzm), „Hamlet" (zgnilizna, rozkład psychiczny), „Król Lir" (grzebanie się w rodzinnych brudach). 20.00. Kolacja i perwersyjny dancing. Muzyka: Mussorgski: „Noc na Łysej Górze", Roussel „Balet pająków", Bartok „Allegro barbaro". 24.00. Zasłużony, rozkładowy wypoczynek. Muzyka przyciszona: Strawiński „Kołysanka kota". BUFET KULTURALNY (felieton marzycielski) Człowiek pracuje, potem odpoczywa, potem znów pracuje. Odpoczynek jest dla pracy konieczny, regenerują się wtedy tkanki i ośrodki mózgowe czy nerwowe, czy jeszcze tam coś — nie znam się zresztą na tym, ale to Warn powie każdy lekarz. Bez odpoczynku człowiek w ogóle by nie mógł pracować; w okresie zaś wakacji, urlopów, wczasów, człowiek odpoczywa dłużej. Nasuwa się pytanie: jak spędzić ten odpoczynek? Czytałem niedawno w „Sporcie", że człowiek podczas urlopu nie powinien nudzić się, leżeć czy ziewać nad książką, lecz uprawiać gimnastykę i sporty. Owszem: gimnastyka, rower, woda, góry to piękne rzeczy, ale niewątpliwie czytać też trzeba. I nie tylko czytać, lecz również przyjmować różne przeżycia artystyczne: muzyczne, malarskie, itd. A teraz znowu pytanie: jakie utwory i jakie książki należy wybierać? Mówi się, że powinny to być utwory „mobilizujące", a nie „demobilizujące", to znaczy takie, które budzą otuchę, chęć do życia i pracy, a nie takie, które wywołują depresję, niechęć do życia i rozleniwienie. Ale które utwory są mobilizujące, a które demobilizujące? Wydaje się, że nie ma na to jednej recepty, że sprawa ta jest indywidualna i w każdym wypadku wygląda inaczej. A oto parę przykładów. 134 Podczas paryskiej premiery słynnego baletu Strawińskiego „Petruszka" wielki kompozytor francuski Maurycy Ravel płakał ze wzruszenia. Nie wiemy dobrze, jakiego to rodzaju były łzy, ale faktem jest, że „Petruszka" to utwór niemal żartobliwy, niezwykle żywy i barwny, osnuty na rosyjskich melodiach i rytmach tanecznych, utwór na większość słuchaczy oddziały-wający raczej rozweselająco, optymistycznie. Na ogólnopolskim zjeździe literatów w r. 1947 we Wrocławiu pewien znany pisarz cytował nam wspomnienia wielkiego boksera, który opisywał, jak to przed co niebezpieczniejszym spotkaniem na ringu czytywał sobie fragmenty z dzieł... pesymistycznego filozofa niemieckiego Schopenhauera, bowiem pesymizm ten, przez kontrast pobudzał go do tym prężniejszej aktywności w walce. O starożytnych Grekach mówi się, że siły i energii zaczerpywali ze swej, straszliwie pesymistycznej i krwawej twórczości dramatycznej (tragedie Ajschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa), o dzisiejszych zaś Amerykanach, że programowy optymizm ich filmów z owymi banalnymi dobrymi zakończeniami (happy end) jesc dowodem słabości duchowej, obawy przed głębokim i tragicznym obrazem świata. Znam ludzi, którzy po wysłuchaniu Ballady f-moll lub Poloneza es-moli Chopina wpadają w głęboką melancholię i są kompletnie zdemobilizowani, znam też takich, których Chopin mobilizuje, a demobilizuje np. Bach. Niemców „mobilizowały" i podniecały marsze wojskowe, Francuzów zaś przygnębiały. Jeśli chodzi o lekturę, to mnie osobiście przygnębiają i „rozkładają" swym jednopłaszczyznowym, płytkim i przemądrzałym widzeniem świata książki Woltera i Diderota, a np. Jana Kotta te właśnie książki mobilizują, napełniają radością i ochotą do życia. Przygnębia mnie precyzyjnie a bezosobowo i chłodno przedstawiony tragizm losu pani Bovary, demobilizuje mnie okrutna w istocie i jałowa, będąca celem sama dla siebie ostrość widzenia życia w nowelach Maupassan-ta, natomiast szalenie podnosi mnie na duchu „Zwycięstwo" Conrada, choć książka ta kończy się ogólną porażką i śmiercią, a ochoty do życia zaczerpuję z Hamsunowskich „Misteriów", mimo iż bohater ich kończy samobójstwem. Jan Kott tymcza- .135 sem uzna te książki z całą pewnością za przygnębiające swym „mglistym mistycyzmem" i brakiem racjonalizmu. Jednych zachęca do życia i pracy lektura Ścibora-Rylskiego i Mariana Brandysa, innych — lektura Gołubiewa i Dobraczyńskiego. Znam ludzi, których mobilizuje „posępny „Hamlet", gdzie na końcu mamy istne jatki, a demobilizują pogodne na pozór komedie Moliera. Znam takich, których nie śmieszy Wiech, a bawi Fredro, znam też wypadki odwrotne. Znam wreszcie osobników, którzy twierdzą, że otuchy i ochoty do pracy dodają im niniejsze felietony, znam jednak również takich, którzy oświadczają, że ich te felietony nudzą lub demobilizują, powodując kompletny „samoubój" psychiczny. Jak widzimy, rozmaitość jest olbrzymia :— wydaje się, że tyle istnieje temperamentów, upodobań i sposobów reagowa-wania, ilu ludzi. Bardzo to pięknie, człowiek bowiem jest indywidualną, niepowtarzalną Osobą. A z drugiej strony człowiek jest stworzeniem towarzyskim: żyje w społeczeństwie i ma wobec tego społeczeństwa obowiązki, winien mu jest wkład swojej pracy. I teraz znów pytanie: jak go do tej pracy zmobilizować, zachęcić, jak dodać mu sił duchowych? Jakie książki ma czytać na wczasach, jakiej muzyki ma słuchać na urlopie, jakie obrazy oglądać powinien podczas wakacji? Odpowiadam: każdy inne, każdy takie, jakie odpowiadają jego temperamentowi, jakie go mobilizują. W tym celu należy stworzyć, BUFET KULTURALNY, gdzie "byłoby wszystko do wyboru, do koloru, czyli „dla każdego coś miłego". Przypominałoby to trochę tzw. „szwedzki stół" z rozmaitymi potrawami, albo podawane w Paryżu za globalną zapłatą półeczki z niezliczoną ilością talerzyków, zawierających najrozmaitsze zakąski. Każdy wybierze sobie coś według swego gustu, usposobienia i stanu zdrowia: ten weźmie śledzia w oliwie, tamten rollmopsa, ów szprotki, trzeci sałatkę, czwarty sardynkę, piąty grzybki, szósty wszystko razem i tak dalej. A każdy wybierze to, co go podnieca i „mobilizuje" i w ten sposób wszyscy będą zmobilizowani. Poprzez jednostkę do masy — oto świetna droga! Pomysł 136 arcyliberalny, a zarazem pozytywny — ułatwi odpoczynek, da każdemu zastrzyk sił i ochoty do pracy. Proponuję utworzenie takich bufetów kulturalnych wszędzie tam, gdzie ludzie odpoczywają, a nie bardzo wiedzą, jak spędzić czas. Chętnie zostałbym przewodnikiem bufetowym, mikserem lub kucharzem takiego zakładu. Ofiarowuję swoje usługi! SŁAWA Sława to pojęcie nader wieloznaczne, a właściwie jest to raczej słowo pokrywające sobą najrozmaitsze pojęcia. Weźmy choćby pierwszy z brzegu przykład, zestawiając takie dwa zdania: 1) Immanuel Kant jest sławny; 2) Maurice Chevalier jest sławny. Niewątpliwie oba zdania są słuszne, a przecież w obu wypadkach słowo „sławny" oznacza zupełnie co innego. Kant jest sławny, bo mniej więcej każdy jako tako wykształcony człowiek słyszał jego nazwisko i wie, czym się zajmował. Ale kto czytał jego dzieła, kto poznał je dokładnie? Kant pisał niemczyzną niezwykle trudną, mówiono o nim, że pisze nie po niemiecku, lecz po kantowsku. Pisał zawile, wprowadzał często własną terminologię, nawet zawodowi filozofowie, nie zawsze potrafią podążyć szlakiem jego rozumowania. Jedyny polski przekład „Krytyki czystego rozumu" dokonany przez Chmie-lowskiego jest dziś antykwarską rzadkością. Pytam więc: na czym polega sława Kanta w Polsce? Nie jest to przecież sława jego dzieła, którego de facto nie znamy. To jest po prostu sława samego nazwiska: nie Kant jest sławny, sławne jest jego nazwisko. A teraz Maurice Chevalier! Tu sprawa zgoła inna. Możemy przekręcić czy zapomnieć jego nazwisko, lecz któż zapomni tę gębę szeroką, uroczo roześmianą, humor, temperament, piosenki? Chevajiera znamy od A do Z, jego sławy nie kupiliśmy na 137 kredyt, zarobił sobie na nią każdym ruchem, gestem, intonacją głosu. Jego sława to jego postać i jego sztuka aktorska; nie ma tu nazwiska oderwanego od owej sylwetki ze srebrnego ekranu, znanej milionom ludzi. Gdy nazwisko Kanta będzie „jak dźwięk pusty trwać przez pokolenia", nazwisko Chevaliera natychmiast ulotni się nam z głowy, skoro zapomnimy jego postać, bo Che-' valier jest sławny całym sobą, konsumujemy go. Natomiast Kant jest sławny swoim dziełem, które mało kto może skonsumować, a więc jest sławny tylko wieścią o tym dziele, jego cieniem. Jest sławny na kredyt, „na wiarę". A jednak? A jednak nikt nie ma wątpliwości, że sława Kanta jest ważniejsza i bardziej zasłużona niż sława Chevaliera i że słuszne jest wiekowe trwanie tej, a nietrwałość tamtej. Większość ludzi, opierając się przecież tylko na relacjach z czwartej ręki, daje wyższość staremu myślicielowi, którego zawiłych myśli nie zna i nie rozumie, nad wiecznie młodym „fabrykantem dreszczy" — choć dreszcze te zna doskonale i z przyjemnością ich doznaje. Ta większość ma oczywiście rację, lecz jak do tego doszło, że wielkość nieznana zatriumfowała nad znaną, że symbolizujące niezrozumiałe treści nazwisko waży więcej, niż wszystkim znana i dla wszystkich zrozumiała, urocza sztuka? Oczywiście! — Kant był jednym z tych, którzy żmudnie, w ciężkim, samotnym trudzie ducha żłobili drogę ludzkiej myśli. Jest jednym z ogniw ewolucyjnych tej myśli, urobił ją, wywarł na nią wpływ pozytywny, jak chcą jedni, negatywny, jak chcą inni, w każdym razie zaważył na tym, że myśl ludzka wygląda dziś tak a nie inaczej. Nawet jeśli był od-skokiem, bocznym nurtem, nie leżącym, jak twierdzą niektórzy, na głównym trakcie ludzkiego poznania, był odskokiem potężnym, zawrotną wycieczką olbrzyma. To prawda. Ale kto prawdę zna inaczej, niż ze słyszenia, kto może wraz z Kantem wybrać się na tę wycieczkę? Znikoma garstka ludzi na świecie. Tymczasem krainę dreszczy i dreszczyków, którą otwiera przed sztuka Chevaliera, może zwiedzić każdy i to bez trudu. jednak nazwisko Kanta waży potężnie, znany nielicznym 138 Kant wisi nad ludzkością, ciąży nad nią i będzie nad nią ciążył, a o powszechnie znanym Chevalierze zapomni się w parę lat. Myśl niezrozumiała, nieznana i nie przeżyta odnosi tu triumf nad przeżyciem konkretnym, zrozumiałym i przyjemnym, aprioryczna informacja bierze górę nad świadectwem zmysłów; ludzkość więc nie tylko wierzy w to, co widzi — dynamikę społeczną w postaci trwałej sławy zaanektował z ogólną, milczącą aprobatą nieznany ogółowi i nie zrozumiany przez ogół myśliciel. Taka porażka konkretu, ustępującego nieraz przed „wyobrażeniami", spotykana jest często. Bardziej jesteśmy skłonni wierzyć uczonym twierdzącym, że materia to nieciągle zbiorowisko wirujących elektronów, protonów, neutronów, które w dodatku wcale nie są małymi kawałkami materii, lecz czymś w rodzaju niematerialnych fal, niż świadectwu własnych zmysłów, mówiących nam, że materia jest ciągła i nieruchoma; bardziej przekonani jesteśmy o rzeczywistym istnieniu Juliusza Cezara, któregośmy nigdy nie widzieli, niż o realności przechodnia, widzianego przez chwilę na ulicy. Nie wyprowadzam z tego żadnych wniosków „idealistycznych" — wszelki kwestionujący realność bytu idealizm obcy jest tym lamom, jak w ogolę światopoglądowi chrześcijańskiemu. Wniosek będzie inny: myśl, najdoskonalszy instrument ludzkiego poznania, jest wspólnym, udzielającym się dobrem solidarnej ludzkości. Tak jak teoria dialektyczna przyjmuje współzależność zjawisk świata materialnego: każdy akt materialny wpływa na wszystkie inne i nawzajem jest od nich zależny, tak bezcenny fluid zwany myślą, oddziaływa, w sposób niewidoczny choćby na inne fluidy, na ogólnoludzki zasób energii myślowej. Ten zasób jest wspólny, bo ludzkość stanowi jedność: myśli zrodzone z wieloletniego wysiłku w samotniczej pracowni Kanta w ogólnym rachunku liczyć się będą jako dorobek wspólny, dorobek ludzkiej myśli. Nie ma myśli samotnej: nawet w izolowanej celi myśli się za ludzi i dla ludzi. A dowód tego: wielka i ważka sława nieznanego myśliciela i ulotna, błaha sława popularnego artysty, „władcy" milionowej widowni. 139 O GOŁYCH FAKTACH Poprzestawanie na gołych faktach nie jest wśród naszych teoretyków literatury dobrze widziane. Pisarza, który cieszy się gołymi faktami nie dokonywując ich selekcji ani nie wyciągając z nich wniosków, traktuje się dość lekceważąco, nazywając go pogardliwie „naturalistą", czy — jak to wymyślił Jan Kott — „drobnym realistą". Pisarz musi mieć najpierw koncepcję światopoglądową, później zaś w imię tej koncepcji dokonać selekcji faktów, wybrać fakty, z punktu widzenia własnego światopoglądu ważne i wreszcie ustawić je w odpowiedni sposób tak, aby problemy światopoglądowe ukazywały się plastycznie, jasno i sugestywnie. Co do konieczności takiej selekcji oraz świadomej organizacji faktów zgodni są ze sobą Putrament i Gołubiew, Dobraczyński i Newerly. Co do mnie, to owszem, owszem, też się na to zgadzam, ale czasem bywa mi z tego powodu smutno: jeśli człowiek musi dopiero fakty organizować, jeśli „goły" fakt samym swoim istnieniem, swoją barwą czy smakiem nie potrafi ukazać mu prawdy świata, kiepsko świadczy to o ludzkich zdolnościach poznawczych, a raczej o literackich zdolnościach poznawczych. W o ileż lepszej sytuacji jest malarz, jakiś Van Gogh, który bez żadnego „organizacyjnego komentarza podaje nam namalowany słonecznik czy łąkę i starczy to za światopogląd, za prawdę, za postawę. Malarz widzi tutaj prawdę świata bezpośrednio, prawdę zaś o sobie ukazuje nam przez swój rodzaj widzenia i przedstawiania. Pisarz pozornie robi to samo, ale w jego pracy twórczej brak prostoty i bezpośredniości, brak jednorodnej rzetelności: pisarz musi dużo kombinować, zeszywać, przyklepywać — malarz widzi istotę rzeczy czy „sedno sprawy" w samym gołym fakcie. Piszę ten felieton trochę przeciw sobie, bo przecież zawsze domagam się od pisarzy intelektualizmu. Ale po pierwsze — felietonista to nie polityk i nie obowiązuje go „żelazna" konsekwencja — raczej do rzemiosła jego należeć powinna giętkość 140 i migotliwość, a zresztą występowanie przeciw własnemu stanowisku pogłębia przecież to stanowisko. Po drugie zaś — żal mi czasem prawdy zawartej w gołych, jednostkowych faktach: jeśli świat zbudowany jest na jakiejś zasadzie, to zasada ta musi zawierać się i w każdym, choćby osobnym i gołym fakcie — wszak wszechświat zbudowany jest analogicznie do atomu. W klimacie poszczególnego faktu zawierać się musi coś z klimatu całości: prawda świata jest nie tylko prawdą słów,'lecz również prawdą barw, klimatu, nastroju. Widzi to malarz, który w namalowanym jabłku zawrzeć potrafi swój światopogląd, powinien to jednak widzieć i pisarz. Przemyśliwam czasem nad rehabilitacją „pisarstwa gołych faktów" i pomimo niedosytu intelektualnego jaki pozostawiają, tęsknię do pisarzy— wirtuozów gołych faktów, do autorów takich jak Pierre Loti czy Maupassant, do niektórych nawel Bunina (,,Pan z San Francis-ko") lub Londona („Opowieści mórz południowych"), albo do opowiadań Hamsuna z życia sezonowych robotników rolnych w Ameryce, opowiadań, gdzie idealnego toku narracji nie mąci żaden zamysł intelektualny, a do kolekcji gołych faktów nie wciska się żaden zewnętrzny czy wewnętrzny komentarz. Trochę przeciw sobie — ale tęsknię. Ciekawe — że wymieniłem tu same nowele: Istotnie forma noweli bardziej się nadaje do kontemplacji gołych faktów niż forma powieści, gdzie już koniecznie trzeba fakty selekcjonować i budować z nich konstrukcje wynikłe z zamysłu. Nowelę można napisać „od ręki", jednorodnie, nowela może grać samym rzemiosłem, mistrzostwem obserwacji, uchwyceniem barwy czy nastroju — w tym też tkwi prawda świata. A więc, może praktykę literacką rozpoczynać należy od pisania nowel? Przechodzimy tu, porzucając rozważania ogólne, do spraw tak zwanych „warsztatowych". Pamiętam jeden z głośnych w Polsce przed wojną „warsztatów literackich", gdzie kształciła się w pisaniu młodzież: był to dodatek literacki do „Gazety Polskiej", w którym Juliusz Kaden-Bandrowski oceniał nadsyłane prace młodych adeptów pisarstwa oraz doradzał im, co powinni dalej robić. Rady jego były proste:, opisywać codzien- 141 ny, zmysłowy konkret, opisywać jak najwierniej i jak najsu-gestywniej to, co się widzi — jak ognia unikać wszelkiej „filozofii", wszelkiego mędrkowania, wszelkiej z góry założonej koncepcji, wszelkiego aprioryzmu. Piszę co widzę — oto była rzeczywiście naturalistyczna zasada Kadena; uczył obrazowości sprawozdawczej, uczył ostrego widzenia i precyzji rzemiosła, oduczał od wszelkiej planowanej tendencyjności, od wszelkiej pozaempirycznej koncepcyjności, w istocie oduczał od wszelkiego intelektualizmu. Wyśmiewał się z tego Irzykowski, mózgowiec, potępiający kult zmysłów dla zmysłów. Akurat odwrotnie jest dzisiaj. Bywam czasem na młodzieżowych dyskusjach literackich, czy to katolickich, czy marksistowskich, i stwierdzam, że jestem w absolutnie nowym świecie. Zaczyna się od ideologii, od koncepcji, od selekcji faktów, od syntezy — i na tym się w gruncie rzeczy kończy, utożsamiając często walory ideologiczne z walorami estetycznymi, z walorami rzemiosła. Formalizm straszy jak strzyga, w lęku przed nim zarzuca się seminaryjną metodę wprawek na dowolne, obiektywne tematy, którą zalecał Kaden. Nikomu by nie przyszło na myśl ćwiczyć się opisując wydarzenia błahe, merytorycznie obojętne, każdy młody wie, że o wartości jego pisarstwa decydują przede wszystkim czynniki ogólne, ideologiczno-koncep-cyjne, a rzemiosło ma być ich kornym sługą. Hm. Niewiele stosunkowo lat upłynęło, a postawy literackie zmieniły się diametralnie. Osobiście rozumiem jedną i drugą. W dodatku tęsknię zazwyczaj za tym, czego nie ma,, lubię szerokie wachlarze rodzajów, boję się, że coś zaniknie, że coś zagubimy. W Dwudziestoleciu drażnił mnie programowo antyinte-lektualny i czysto- zmysłowy empiryzm wielu pisarzy, dziś obawiam się, że zaabsorbowani ideologią autorzy zapomną o ,,opisywackim" rzemiośle, o zmysłowym, bezinteresownym uroku konkretu, o szlachetnej wstrzemięźliwości komentarza. Jaka na to rada? Doradzałbym „krakowski targ": ponieważ żyjemy w epoce renesansu filozofii, a więc zrehabilitujmy „gołe fakty" właśnie z punktu widzenia ich wartości dla poznania zasady świata. Wszak — powtarzam — konkret nawet ustatycz- 142 niony, wyłamany z dialektycznego łańcucha, też nie może być bez znaczenia — gdyby był bez znaczenia, można by poważnie zwątpić o istnieniu samej zasady. Nic nie jest obojętne — rozumieją to malarze, którzy w trzech jabłkach dojrzeć potrafią sens i smak świata. Może warsztatowy zwrot do malarskości literackiej, bez naruszenia zdobyczy, jaką jest literacka filozo-ficzność, byłby krokiem w stronę rehabilitacji „gołych faktów" i wmontowania ich w literacką syntezę? O BOHATERACH NIETYPOWYCH Spróbujmy zastanowić się nad sprawą typowości i wyjątkowości w literaturze. Niektórzy twierdzą, że pisarz realista, pragnący przedstawić życie, posługiwać się musi postaciami typowymi — osobiście sądzę, że przez pryzmat postaci nietypowej można zobaczyć życie bardziej ostro — tak jak regułę poznać można przez wyjątek, nie przez zamykanie oczu na wyjątki. Przy okazji mała uwaga: mówimy o pisarzach, pragnących przedstawić życie. A czy są inni? Oczywiście, że są: uważają oni, że życie i tak widzimy na codzień i że zadaniem sztuki jest właśnie pokazywać coś zgoła innego. Niedawno przeczytałem następujące zdanie Pawła Hertza: „W literaturze świata nie przetrwało ani jedno dzieło, które głosi nieprawdę o życiu, i nie przetrwał ani jeden pochwalny sąd krytyczny o takim dziele". Twierdzenie to wydaje mi się mocno wątpliwe, a przykłady takich, rzekomo nie istniejących dzieł przychodzą mi do głowy tuzinami. Choćby „Iliada" i „Odyseja", opisując stosunki ludzi z olimpijskimi bogami na pewno nie mówią prawdy o życiu — chyba, że Hertz wierzy w greckich bogów. Tragedii Sofo-klesa przedstawiającej człowieka jako ofiarę demonicznego fatum, też chyba nie uzna Hertz za dzieło głoszące prawdę o życiu, a już losów Edypa żadną miarą nie sposób uważać za typowe. Mam też niejakie wątpliwości co do Mickiewiczowskich „Dzia- 143 dów". A jednak nie da się zaprzeczyć, że te i inne dzieła przetrwały, a z nimi fury „pochwalnych sądów krytycznych". Więc jak właściwie rzecz wygląda? Ale przejdźmy do naszej sprawy, tj. do literatury realistycznej. Literatura taka nie jest życiem, lecz jest opowiadaniem ciekawych historii o życiu. Historie te są ciekawe przez kondensację: to co w życiu jest rozpuszczone, „rozwodnione" w czasie i przestrzeni, w powieści lub noweli zostaje skondensowane, zsyntetyzowane i ujęte w zwartą formę fabuły. A więc sama już kondensacja decyduje o nietypowości utworu literackiego; życie bywa nudne, natomiast książka o tym nudnym życiu nie ma prawa być nudna — przezwycięża nudę przez jej kondensację, bo konsumowanie nudy po literacku skondensowanej nie jest nudne, jest już artystyczną przygodą, jakiej się przecież od literatury domagamy. Podobnie ma się rzecz z postaciami bohaterów; muszą być ciekawe, a że ciekawość ludzka pobudzona jest zazwyczaj przez to, co wyjątkowe, więc też bohaterowie największych realistycznych powieści świata są postaciami nietypowymi, losy ich mają częstokroć formę awanturniczej przygody, co nie przeszkadza (a raczej pomaga) tym książkom w pokazaniu czytelnikom typowych właściwości życia danej epoki. Przykłady?* Don Kichot, Valjean z „Les Miserables" Wiktora Hugo, Stendhalowski Julian Sorel, Balzakowski Vautrin, Krzysztof Kraft z „Jana Krzysztofa", Raskolnikow ze „Zbrodni i kary" oraz wielu innych. Losy bohaterów tych książek są wyjątkowe, nierzadko (Valjean, "Vautrin) zatrącają o powieść awan-turniczo-sensacyjną, a jednocześnie poprzez tę jednostkową wyjątkowość widzimy masową normalność, poprzez wyjątek widzimy regułę. Raskolnikow to człowiek wyjątkowy, który decydując się na zbrodnię i rabunek obnażył przed oczyma czytelnika sytuację setek tysięcy Raskolnikowych normalnych i typowych, którzy na jego czyn by się nie zdobyli. Zasadę zobaczyć * Czytelnicy poznali już zapewne rozmaite obsesje autora, powracającego wielokrotnie do tych samych przykładów, dowcipów czy anegdot. 144 można zarówno przez twierdzenie jak i przez przeczenie, zarówno przez jej postawienie jak i przez jej odwrócenie, zarówno przez typowość jak i przez wyjątkowość, przy czym prawa gatunku wypowiedzi zwanego literaturą piękną, domagają się raczej pokazywania przez przeczenie, pokazywania reguły przez wyjątek, a normy przez nienormalność — poznawszy nienormalne, jako nienormalne, eo ipso, dowiemy się przecież, jak wygląda normalne. Skoro literatura to ciekawe historie o życiu, skoro przy tym nudno czytać o ludziach zwykłych, czy dobrze nam znanych, pisarz musi się jąć ,,tricku" i wziąć czytelnika na przynętę postaci niezwykłych; czytając o ludziach niezwykłych, dowiadujemy się, chcąc nie chcąc, choćby przez kontrast i o sobie. Ten „trick", owo działanie nie wprost, to właśnie istota literackości i literackiej techniki kondensacyjnej: a rebours widzi się najostrzej, prawda się najbardziej zagęszcza przez jej zaprzeczenie. Stąd łatwiej przedstawiać „czarne charaktery" niż postacie dodatnie, stąd też powieść o rozkładających się burżujach może być bardziej rewolucyjna niż powieść o robotnikach. Biel wystąpi pięknie dopiero na tle czarności. Da się to również zastosować do powieści katolickiej. Wiele osób krytykowało książki Greene'a, Bernanosa czy Mauriaca zarzucając im zbytnie zagęszczenie barw czarnych, skupienie uwagi na problemach wyjątkowych, patologicznych czy nawet perwersyjnych; osoby te wyrażały zdumienie, że książki, w których idzie o dobro, zajmują się przeważnie złem. Istotnie, monstrualne zagęszczenie czarności wokół np. bohatera powieści Greene'a .,Broń na sprzedaż" jest tak uderzające, że daje wiele do myślenia. Autor robi to rozmyślnie: odgrywa tu właśnie rolę owa konieczność literackiego „widzenia odwróconego", owa zasada, że „noc najczarniejsza jest przed świtem", że „przeciwieństwa się stykają" i że regułę najlepiej poznać po wyjątkach. Przy tym autor chce przeprowadzić swą tezę na wypadku jak najbardziej od niej oddalonym, czuje się zobowiązany do prowadzenia dyskusji w sytuacji maksymalnie dla siebie niewygodnej, uważając, że jeśli potrafi wygrać ją tam, to wygra ją i gdzie 145 indziej. Ten zdrowy „instynkt odwrotności" jest tu instynktem zarazem literackim jak i dialektyczno-światopoglądowym. Tak więc, nie wierzę, aby warunkiem realizmu powieści był bohater typowy, a raczej wierzę, że lepiej zobaczymy typowość przez pryzmat bohatera nietypowego. Pojęcie „realizm literacki" składa się z dwóch członów: realizm nakazuje przedstawić czytelnikowi typowe formy życia, literackość nakazuje zrobić to jako „ciekawą historię" posługując się „trickiem" kondensacji i przynętą bohatera wyjątkowego. Znam sporo książek, których autorzy, sądząc, że dla przedstawienia typowości środowiska trzeba się wyrzec wyjątkowego bohatera i wyjątkowej fabuły, wzięli rozbrat z literaturą. Znam co prawda i przykłady przeciwne: książki o zbiorowości, o wypadkach ogólnych i ludziach zwyczajnych, które się udały i są literaturą. Zaliczyłbym tu „Bolesława Chrobrego" Gołubiewa i „Dżumę" Camusa. Ale to są wyjątki, a wyjątek jak wiadomo potwierdza regułę. BOHATER NASZYCH CZASÓW Kiedyś przed wojną rozgorzała w polskich kołach katolickich namiętna polemika na temat Mauriaka. Autorowi „Kłębowiska żmij" zarzucano wyłączne lubowanie się w sprawach ciemnych, zgniłych, dekadenckich, skupienie całej swojej energii pisarskiej na problemie odmalowania grzechu i zła, specjalizowanie się w subtelnym cieniowaniu postaci ujemnych z wyraźną szkodą postaci dodatnich, pozytywnych, bądź pomijanych, bądź też | zarysowanych ramowo, ze szkicową dyskrecją. W tym wyolbrzymianiu zła widzieli nawet niektórzy ówcześni krytycy Mauriaka wpływ herezji manichejskiej, a w każdym razie przypisywali je jakiemuś zdecydowanemu brakowi w Mauriakowskim sensus catholicus. Podobne zarzuty stawiano również Bernanosowi, Van der Meerschowi, Julianowi Greenowi i innym prozaikom katolickim. Brak jasnych farb w palecie uważano nie tylko za 146 mankament rzemiosła, ale również, a raczej przede wszystkim, za mankament katolicyzmu wymienionych pisarzy. Pogląd ten miał wielu zwolenników, chociaż znaleźli się również obrońcy pisarstwa Mauriaka, a raczej jego zgodności z duchem doktryny katolickiej. Minęły lata i oto po wojnie, wybuchła analogiczna dyskusja, tym razem wśród młodych pisarzy marksistowskich. Chodziło znowu o „bohatera pozytywnego". Okazało się, że w książkach autorów marksistowskich brakuje go również. Póki przedstawiana jest walka, póki opisuje się faszystów, kontrrewolucjonistów, sabotażystów, szpiegów, zbrodnie, konflikty, błędy, poty powieść czy utwór dramatyczny pulsuje życiem, krwią, rytmem. Gorzej z „bohaterem pozytywnym": gdy tylko on się zjawia, kolory pisarskie bledną, język niedołężnieje, akcja się rozkleja. Pozytywny bohater zalatuje dziś kiczem — toteż pisarze z instynktem artystycznym starają się go jakoś obejść, omówić, wstydliwie przesłonić. A rezultat? Krytycy katoliccy i marksistowscy jednym głosem wołają o „bohatera pozytywnego", karcąc swą trzódkę pisarską bądź za to, że go brak, bądź też za to, że jest papierowy, sztuczny, martwy, że zamiast postacią, jest jedynie rurą, przez którą autor sypie slogany i truizmy. Pisarze katoliccy i marksistowscy natomiast słuchają tych pouczeń w pokorze, zapominają języka w gębie, nie znajdują żadnej odpowiedzi, uznają niby swój błąd, lecz w głębi duszy kombinują skrycie, jakby się tu wykpić sianem, jakby dyskretnie swego „pozytywnego" zawoalować, żeby morałami nie zepsuł zabawy. Albo też bez żenady i na całego kropią „czarno-biały" kicz, gdzie niecnota jest ohydna, głupia, słaba, cnota piękna, mądra, silna. Od pierwszej strony widać, kto wygra, od pierwszej strony czarny charakter służy jako tarcza strzelnicza dla szlachetnych (patrz „Połów serc" Meissnera). Lecz kicz również nie zadowala krytyków marksistowskich ani krytyków katolickich. Z początku cicho, potem coraz głośniej mówić zaczynają o „upraszczaniu", „wulgaryzowaniu", nawołują do „podniesienia poziomu", do „walki o jakość". Masz babo placek — i tak źle, i tak niedobrze. 147 Bohaterze pozytywny! Skąd jesteś rodem, skąd przybywasz do nas, aby potem znów odlecieć? Bo przecież gościłeś w literaturze długo, nie brakowało Cię w „Iliadzie" i „Odysei", w tragedii greckiej i pseudoklasycznej, u Walter Scotta i w poezji romantycznej, a także w XIX-wiecznej prozie. Nie brakło Cię u nas, świadkami Prus, Sienkiewicz, Żeromski, Reymont, Strug, Daniłowski, świadkami Skrzetuski i Wołodyjowski, Judym i Przełęcki. Gdzież się podziałeś, bohaterze, dlaczego na próżno Cię dziś szukamy? Mam na to pytanie swoją odpowiedź: przyczyny szukać należy w tym, że upłynęło przeszło pół wieku — a był to wiek wielkich odkryć naukowych. Nauka tego stulecia dotyczyła nie fal elektromagnetycznych czy energii atomowej: nauka dotyczyła również człowieka. Bataliony badaczy, biologów, fizjologów, antropologów, a także psychologów odkryły człowieka dla nauki. Freud i Pawłow „jak dwa na słońcach swych przeciwnych bogi" obnażyli tego człowieka, obrali go z nimbu, pokazali mechanizm jego odruchów, pragnień, decyzji, załamań, urazów, entuzjazmów, sił i słabości, dobrali mu się do mózgu, do rdzenia, do nerwów, ba — do podświadomości nawet. Odkrywając człowieka nauka pomniejszyła go, pokazała, że nie ma tu na ziemi diabłów czy aniołów, nieskazitelnych bohaterów i obmierzłych nikczemników, ludzi tajemniczych i ludzi prostych, wszyscy są w miarę skomplikowani i w miarę tajemniczy; demaskując człowieka jako istotę psycho-fizyczną pokazano, że każde drgnienie psychiczne ma swój odpowiednik w procesie fizycznym i odwrotnie. Udowodniono, że nie ma ludzi całkiem złych ani całkiem dobrych, całkiem wolnych ani całkiem bezsilnych, całkiem świadomych ani całkiem pozbawionych świadomości, ludzi czystych jak śnieg ani ludzi demonicznie brudnych. Udowodniono, że każda rzecz ma swoją przyczynę, lecz na każdą przyczynę można oddziaływać. Pokazało się, że nie bez kozery Napoleon chorował na wątrobę, a Słowacki miał zahamowania erotyczne. Stulecie nauki „odbrązowiło" człowieka, odsyłając bezpowrotnie szlachetnego herosa i nikczemnego szwarccharaktera" do ich ojczyzny — fikcyjnej krainy marzeń 148 — Utopii. Odjechał tam szybkim jak myśl świetlnym samolotem — żegnaj nam na zawsze, „bohaterze pozytywny"! A cóż na to wszystko katolicy? Nie sądzę, aby mieli powody do zmartwień. Nowe prawdy nauki, choć przez niedowiarków częstokroć odkrywane, dokładne potwierdzenie i odpowiednik swój znajdują w starych prawdach chrześcijańskich, powiedziałbym — w odwiecznych zasadach dialektyki chrześcijańskiej. Że człowiek to istota ułomna, skażona i przez to częściowo zdeterminowana, a zarazem przecież mogąca dostąpić oczyszczenia i obdarzona wolną wolą; że treścią życia jest konflikt, który toczy się w nas i na zewnątrz nas; że człowiek to synteza przeciwieństw, istota z duszy i ciała, które tu na ziemi nierozerwalnie złączone, wzajemnie na siebie oddziaływują; że nie ma tutaj uspokojenia i wyzwolenia się z owych ciągłych wewnętrznych i zewnętrznych antynomii i dualizmów, antynomii ducha i materii, wolności i zdeterminowania, dobra i zła, świadomości i ślepych instynktów, szczęścia i cierpienia, słowem z nieustającego konfliktu i przemiany — to wszystko ludność chrześcijańska wie od dwóch tysięcy lat. W naszej epoce nauka, przede wszystkim laicka psychologia i psychopatologia wyraziła i wytłumaczyła to swoim językiem metodycznie, ukazując współzależność zjawisk psychicznych i fizycznych, niewidzialnych i widzialnych. Bardzo to pouczające spotkanie! Przy okazji oberwało się „bohaterowi pozytywnemu", temu bez skazy i zmazy. Nie żałujemy go zbytnio — on przecież naprawdę nie żył nigdy inaczej, jak tylko w ludzkiej fantazji. Dzisiaj to już rekwizyt historii literatury. Bohater naszych czasów, realistyczny bohater literacki w stuleciu nauki, to nie żaden monolit, to człowiek typowy, człowiek jak inni: szarpany przeciwieństwami i konfliktami wewnętrznymi, czasem skłócony psychicznie i zagubiony, czasem olśniony przebłyskiem prawdy, czasem silny, czasem słaby, czasem spokojny, czasem nerwowy, człowiek, który może upaść, lecz nie musi, który może odnaleźć prawdę, lecz — również nie musi, człowiek w miarę skomplikowany i tajemniczy (bo częściowo zakryty i nieobliczalny), w miarę zaś uporządkowany naszą obecną 149 o nim wiedzą i możliwy do odcyfrowania, słowem — człowiek realny. Oto dzisiejszy bohater powieści ,,z tąd — jakże różny od naiwnych herosów umoralniających powieści dla dorastających panienek sprzed lat kilkudziesięciu. „Pozytywny bohater" to jak stary psychologiczny welocyped wobec dzisiejszego, o tyle bardziej skomplikowanego, lecz i o tyle szybszego psychologicznego samochodu. Jest przecież postęp techniczny i w literaturze: w arcykatolickiej powieści Gołubiewa nie znalazłem pośród kilkudziesięciu postaci ani jednego szlachetnego bez skazy i ani jednego kompletnego nikczemnika bez „okoliczności łagodzących". W każdym jest jakaś podwójność, nawet w świętym, każdy ma coś na swoje usprawiedliwienie — nawet morderca. Bohater i łotr są tam jednakowo ludźmi, podlegają ludzkiemu „konfliktowi przeciwieństw", choć wolni, powiązani są ze światem nićmi przeróżnych determinizmów. Nowoczesna „powieść z tezą" widzi świat i ludzi w całym ich bogactwie i komplikacji, w całej ich mnogości konfliktów i antynomii, co nie przeszkadza wcale prostocie samej tezy, a znów prostota nie przeszkadza jej głębi i wszechstronności. Literatura dzisiejsza patrzy na człowieka przez wielowymiarowy obiektyw; tak przystało postępować w epoce, która odkryła rad, telewizję i energię atomową. Nie sądźcie tylko, że to człowiek się zmienił. Nie zmienił się tak, jak nie zmieniła się materia przez to, że dostrzeżono w niej ruch elektronów i wiele innych rzeczy, o których nie śniło się naszym pradziadkom. Zmieniły się tylko przyrządy do badania człowieka. Jedziemy z postępem naprzód — do postępu należy też udoskonalony, skomplikowany, nowoczesny obiektyw literacki. Żegnaj więc, ubożuchny i staro- świecki, choć tak czasem miły, bohaterze pozytywny! „MEMENTO MORI" KULTURY PAPIEROWEJ Żyjemy w epoce kultury papierowej. Światoburcze niebo i ziemię poruszające koncepcje filozofów, groźne lub liryczne wizje pisarzy, różnobarwne, wielowymiarowe światy poetyckie, 150 grzmiące symfonie i idylliczne sonaty fletowe, wszystko to utrwalone jest na papierze, na jednej z najbardziej kruchych i nietrwałych substancji, jaką wymyślił człowiek. Strach pomyśleć o jakimś żywiołowym kataklizmie, o nowym potopie, trzęsieniu ziemi czy wybuchach lawy: z całej wielowiekowej kultury pozostałoby mniej niż z działalności owego naszego w skóry odzianego praszczura, który na ścianach kamiennych jaskiń rył podobizny zwierząt i ludzi. Trzeba mu przyznać, że do realizacji swoich twórczych zamysłów zabrał się on znacznie przezorniej niż my, wybierając sobie materiał o wiele trwalszy. Kataklizm na razie nie nadchodzi, według obliczeń uczonych mamy jeszcze przed sobą ileś tam dziesiątków epok, ale ludzie, jakby nie mogąc się doczekać, urządzają sobie systematycznie co pewien czas kataklizmy zastępcze, słabiutkie wprawdzie w porównaniu z tym, co mogłaby zaprodukować przyroda, ale zupełnie wystarczające, aby unicestwić wiele, bardzo wiele — papieru, a z nim nader rozległe przestrzenie ducha, przemierzone i podbite przez twórczy umysł ludzki. Co pewien czas, od najbardziej zamierzchłej starożytności do wieku XX zastępy takich czy owakich, po zęby uzbrojonych „nadludzi", Asyryj-czyków, Persów, Macedończyków, Rzymian, Germanów, Hun-nów, Turków, Europejczyków, Japończyków i zgoła SS-manów wyruszają na podbój świata. Zazwyczaj po mniejszej lub większej ilości lat potęga zdobywców idzie w drzazgi — ale zawsze zdąży się przy okazji spalić sporo papirusu, pergaminu lub papieru, popiół zaś ma to do siebie, że trudno zeń coś odczytać, poza jedynie niezmienną melancholią przemijania. Memento mori. W czasie ostatniej wojny na ziemiach polskich widzieliśmy sporo papierowego popiołu. Po ulicach warszawskiego „małego ghetta", ewakuowanego i spalonego na samym początku, wiatr unosił kłęby papierów, kart książkowych i rękopisów. Biblio-• tekę warszawskiego PEN Clubu przy ulicy Pierackiego wywieźli Niemcy na „złom papierowy", wynosząc w skrzyniach od węgla kolekcję przekładów dzieł polskich na języki obce, wśród nich egzemplarz „Quo vadis" po japońsku; to samo stało 151 się z nakładem książek „szkodliwych" w składnicy „Roju" przy ulicy Kredytowej oraz w wielu innych warszawskich firmach wydawniczych; pewien lokator owego domu przy Kredytowej opowiadał mi, że udało mu się w ostat-niej chwili przed transportem „złomu" na Dworzec Zachodni, gdzie go przeważnie palono, wynieść ukradkiem parę wiader „Czarodziejskiej góry" i „Buddenbrooków" Tomasza Manna. Po jednym egzemplarzu podarował mi nawet, ale oczywiście spłonęły one w Powstaniu wraz, z pożyczonym mi na kilka dni przedtem przez Romana Kołonieckiego francuskim przekładem „Ulissesa" Joyce'a oraz parę tysięcy tomów liczącą biblioteką po moim ojcu, gdzie między innymi znajdował się wielotomowy słownik Lindego, „Złota przędza", oraz komplet Miriamowskiej „Chimery", nie licząc oczywiście takich drobiazgów jak pełne wydania Prusa, Orzeszkowej i Sienkiewicza. W czasie Powstania również obserwowałem na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko uniwersytetu działalność pewnego oficera Wehrmachtu, wysokiego, uprzejmego, o pięknej, inteligentnej twarzy. Pod jego kierownictwem żołnierze oblewali benzyną zawalone książkami mieszkanie nieżyjącego już profesora uniwersytetu, prawnika; jak słyszałem, była to jedna z najlepiej w Polsce zaopatrzonych bibliotek prawniczych, pełna białych kruków. Wobec takiego ewenementu niewiele już myślałem o fakcie, że jednocześnie na Lesznie palą się moje kompozycje i wszelkie w ogóle prace, [jakie wykonałem na przestrzeni lat piętnastu. Ha, widocznie- wszystko to marność! Memento mori. Tak, ostatnia wojna namacalnie zademonstrowała nam nietrwałość dzieł pochodzących z epoki kultury papierowej Idrżyj, Jerzy Turowiczu, krakauerze wygodnicki, którego biblio-[tekę podziwiam z zawiścią ślinę łykając). Ale jednak — epoka papierowa trwa nadal, do kamienia skrobanego, łupanego i gryzionego nie powracamy jeszcze, a więc —- starać się przecież winniśmy o jakie takie utrwalenie, zabezpieczenie, rozpowszechnienie papierów naszą kulturę zawierających. Tymczasem jakiż jest nasz stan posiadania w dziedzinie, choćby dla przykładu, literatury polskiej ostatnich lat stu, stan posiadania po dwóch 152 wojnach i rozlicznych narodowych pechach? Moim zdaniem siedemdziesiąt procent tej literatury, praktycznie rzecz biorąc, nie istnieje. Oczywiście, istnieje po parę. może egzemplarzy w rzadko odwiedzanych bibliotekach publicznych, znajdzie się coś, tu i ówdzie, prywatnie, ale przecież wystarczy jeden i drugi przypadkowy pożarek, aby mnóstwo książek w ogóle przestało istnieć, sądzę zresztą, że nie brak i takich, których już nie ma, z których pozostały tylko bezcielesne tytuły — wspomnienia lub coraz mniej nam mówiące nazwiska autorów, autorów dzieł, których nikt z nas nie przeczytał i już nie przeczyta. W roku 1945 w jednej z ewakuowanych bibliotek lwowskich odnalazł ktoś walający się, zniszczony rękopis jakiejś partytury, Po bliższym obejrzeniu okazało się, że jest to jedyny egzemplarz opery „Goplana" Władysława Żeleńskiego. Przypadek — i „Goplana" przestałaby istnieć. A przecież w naszym całym dorobku narodowym nie mamy tak znów wiele „przyzwoitych" oper. Przykłady z dziedziny literatury można by mnożyć —¦ w nieskończoność. Czy i gdzie istnieje wielotomowa twórczość powieściowa Zygmunta Kaczkowskiego, autora „Olbrachtowych rycerzy"? A kto zna poezje Felicjana (Faleńskiego), w tym nie tylko z punktu widzenia studiów polonistycznych, lecz normalnie, literacko cenne Sonety? Gdzie może „szary człowiek" poczytać sobie świetne „Nowele" Lucjana Siemieńskiego, zawierające arcybogaty materiał obyczajowo-historyczny? Czy istnieją wszystkie powieści Zapolskiej? A Rodziewiczówny? A Dygasińskiego? Kto zna rewelacyjne, przenikliwe, inteligentne pisma Antoniego Sygietyńskiego, prekursora polskiego naturalizmu, rzeźbiarza, muzyka, krytyka i pisarza? A gdzie są „Skotopaski sowizdrzalskie", „Nowe Ateny", „Małpie zwierciadło" i dramaty Nówaczyńskiego? Ile mamy egzemplarzy Berentowskiej „Oziminy" i „Próchna"? Przybyszewski wydaje się nam dzisiaj mało wart, ale przecież kiedyś zelektryzował Polskę — gdzież jego książki, choćby te najlepsze? A dramaty Rydla? Ile pełnych uroku powieści i nowel Tadeusza Rittnera przepadło w zapomnieniu? Gdzie się podział Zygmunt Bartkie- 153 wicz, pisarz żarliwy i bystry, choć gorzki i neurasteniczny? A kto dziś słyszał o dwóch eksperymentalnych, tak wysoko przez Irzykowskiego cenionych powieściach Romana Jawor-skiego „Historie maniaków" i „Wesele hrabiego Orgaza"? A przepojone społecznym gniewem i buntem „Dziecko salonu" Korczaka? A powieści Gustawa Daniłowskiego i Andrzeja Struga? A nowele Reymonta? A poezje? Gdzie Kasprowicz z prześlicznym zbiorem góralskim „Mój świat"? Gdzie Tadeusz Miciński? Kto dziś pamięta o „Sonetach tatrzańskich" No-wickiego? A co z Tetmajerem, Leśmiana — brak, Antoni Lange — zapomniany. I tak dalej i dalej. To byłaby tylko literatura piękna. A gdzie filozofia? W jaki sposób zapoznać się z dziełami Gołuchowskiego, Libelta, Tren-towskiego, Cieszkowskiego? A w większej swej części zapomniana, uporczywa i namiętna praca krytyczno-filozoficzna Brzozowskiego? A przecież jeszcze jest publicystyka, na której rozwijały się i wychowywały pokolenia. Co stało się z dorobkiem publicystycznym Świętochowskiego, Krzywickiego, Koź-miana, Szczepanowskiego, Popławskiego i wielu innych ? Minęła i zgasła? Więc tyle tylko, tylko puste nazwiska pozostać mają z wieloletnich wysiłków najwybitniejszych umysłów narodu? A jakżeż tragicznie jest z dorobkiem krytycznym! Artykuły, eseje, polemiki, rozprawki Kołaczkowskiego, Irzykowskiego, Ortwina, Witkacego, Troczyńskiego, Frydego i innych rozproszone po różnych przepadłych i zapomnianych pismach nigdy już chyba nie dadzą się odnaleźć, zebrać, skomentować i wydać. Autorzy nie żyją, a któż chciałby się tym zająć — trudności wydają się nazbyt wielkie. I znów tyle koncepcji, wysiłków. erudycji, pasji polemicznej ma zamienić się w popiół, który wiatr szybko rozwieje? I znowu dewiza memento mori? Jest źle — ale tak być nie musi. Żyjemy w epoce papierowej, a więc, wyrzuciwszy z pamięci uporczywe obrazy płonących bibliotek, ratujmy co ocalało z naszego papierowego dorobku. Niewątpliwie zrobiło się już sporo: wydaje się Jeża, Kraszewskiego, Orzeszkową, Orkana i Perzyńskiego, klasyków i współczesnych, zapycha się co najboleśniejsze dziury. Ale pamiętaj- 154 my, że z paszczy molocha zniszczenia, molocha czasu i niepamięci wyrwać trzeba — wszystko. Obraz przeszłości jest bezcenny, cała przeszłość składa się na nasze dziś — psychiczne i społeczne; wyrośliśmy przecież z historycznej ciągłości, nie ma kultury fikcyjnej. Podałem na chybił trafił garść książek i nazwisk, które bądź już nie istnieją, bądź zagrożone są nieistnieniem — w rzeczywistości jest ich o wiele, wiele więcej. Ratujmy je — przywróćmy tym duchom życie cielesne, tak jak przywraca się życie zionącym pustką zniszczenia wypalonym budowlom historycznym w Warszawie. Przynajmniej zaś ustalmy ich imiona, ilość, możliwość powrotu. Pamiętajmy, że papier jest kruchy, że każdy dzień przybliża jego unicestwienie, jego rozpad w pył, że aby żyć, musi się on odradzać we wciąż nowych i nowych egzemplarzach, że duch, że myśl nie może długo trzymać się samych popiołów i w końcu — uleci z nich i z naszej pamięci — na zawsze. Chwytajmy ją, chwy-' tajmy życie. Memento mori! KSIĄŻKI ZAPOMNIANE (felieton bibliograficzny) Pisałem kiedyś w felietonie „Memento mori kultury papierowej" o książkach zapomnianych, książkach-duchach, z których pozostały jedynie tytuły. A i to dobrze, często bowiem tytuł również ulega zapomnieniu, nierzadko zaś i — nazwisko autora. Zjawisko to nader smutne. Warunkiem autentyczności i zdrowia kultury jest przecież jej ciągłość, jej organiczny związek z przeszłością, nieustanna świadomość tej przeszłości. Nie oznacza to wcale, że przeszłość należy koniecznie gloryfikować: można krytykować, zwalczać, potępiać nawet, ale trzeba — znać. Przeszłość jest faktem, chcąc się doń ustosunkować, trzeba.się przezeń „przegryźć", trzeba odtworzyć sobie jej nastrój, atmosferę, smak i specyfikę jej problemów. Każda epoka, 155 każdy okres dziejów ma swój wachlarz zjawisk artystyczno-kulturalnych: epoka mija, wachlarz zostaje jako najprawdziwsze i najpełniejsze świadectwo dawnych form życia, dawnych problemów, dążeń, walk, upodobań i obyczajów. W miarę, posuwania się naprzód w czasie przeszłość spiętrza się za nami, zaplecze takie daje kulturze dnia dzisiejszego ważkość, daje jej odpowiedni ciężar gatunkowy. Kultura narodu nie jest zjawiskiem oderwanym, jest ogniwem pewnej historycznej ciągłości —¦ nieustanna świadomość przeszłości użyźnia glebę, na której wyrasta kultura dnia dzisiejszego: bez tego użyźnienia kultura ta byłaby sztuczna i jałowa. Tragiczna historia Polski ostatnich kilkuset lat nie sprzyjała, rzecz prosta, ciągłości kulturalnej, a kataklizmy materialnej wręcz natury, zwłaszcza wojny zubożały nasz skarbiec obiektów kulturalnych konsekwentnie i nieustannie. Dziś w naszym dorobku, w wachlarzu pamiątek naszej przeszłości kulturalnej widnieją dotkliwe luki i szczerby, wiele konkretnych świadectw i dowodów przepadło, w wielu sprawach powoływać się możemy jedynie na rzecz tak kruchą i zawodną jak — pamięć. Dlatego też to wszystko, co da się jeszcze obecnie przypomnieć, odtworzyć, ukazać na nowo, winno być dziś przedmiotem specjalnie troskliwych i pieczołowitych starań, takich co najmniej, jakimi otoczone są ruiny warszawskiego Starego Miasta i Katedry. Mam w tej chwili na myślii literaturę. Nie da się zaprzeczyć, że po wojnie mogliśmy i możemy w Polsce zaobserwować zdrowy pęd do restytucji literackiej przeszłości, że w szeregu wypadków przywrócono życiu autorów, nad których książkami zamykała się już fala niepamięci, których nazwiska przytłaczała już, zdawało się na zawsze, pieczęć powszechnego milczenia. Charakterystycznym przykładem takiego niespodziewanego „drugiego życia" jest dzisiejszy renesans (choć może to słowo zbyt szumne) twórczości powieściowej Teodora Tomasza Jeża; równie interesujące i godne pochwały są próby wskrzeszenia naszej XIX-wiecznej satyry, przypominanie Rodocia, Klemensa Junoszy, Augusta Wilkońskiego. Przykłady 156 s takie można by mnożyć, lecz, oczywiście, traktować to należy tylko jako początek: wiele, wiele jeszcze najprzeróżniejszych książek zagrożonych zapomnieniem czeka na przywrócenie ich do życia. Chodzi mi tutaj o jeden okres, choć tak na pozór niedawny, to jednak bardziej dziś dla nas tajemniczy, bardziej oddalony niż inne: okres dwudziestolecia międzywojennego. Okres ten, wydaje się, leży po drugiej stronie przepaści, przepaści wojennej i okupacyjnej: tak bliski w czasie, a tak daleki w przeżyciach, specjalnie jest dziś dla nas ważny — wszak poprzedzał on bezpośrednio kataklizm drugiej wojny światowej, trwał i żył w jej zbliżającym się cieniu, zawierały się w nim korzenie klęski i nasiona, zarodkowe sugestie przyszłości. Okres ten, a zwłaszcza jego literatura, z wielu względów przyciąga dziś naszą głębszą uwagę. Tymczasem? Tymczasem mnóstwo książek „dwudziestolecia" przepadło w niepamięci wraz z tytułami, co gorsza — przepadły one również czysto materialnie, po prostu niesposób ich nigdzie znaleźć. Starsi pamiętają niejedną z nich, młodzieży natomiast są one zupełnie nieznane. Cała ta, niedawna przecież epoka naszej historii staje się w ten sposób dla nas jedynie formalistycznym zestawieniem ważniejszych wydarzeń politycznych. Treści tych czasów, treści społecznej, psychologicznej, obyczajowej, zawartej i zachowanej w ówczesnych książkach, nie będziemy może już niedługo (młodzież) potrafili odcyfrować. Studia nad okresem dwudziestolecia prowadzi pono Instytut Badań Literackich w Warszawie. Bardzo to pięknie, ale czyż studia mają być zarezerwowane tylko dla tego Instytutu? Chcielibyśmy studiować wszyscy, a zwłaszcza studiować sprawy tak niedawne i żywe, jak literatura lat przedwojennych. Tylko: aby studiować, trzeba mieć książki, aby je mieć — trzeba je wydać. Innej drogi zapoznawania się z książkami jeszcze nie wynaleziono. Nie chodzi mi tutaj o arcydzieła i rzeczy „reprezentacyjne" — chodzi o miąższ ówczesnego życia literackiego, o szereg zapomnianych debiutów, o przebrzmiałe może, lecz historycznie ważne książki prekursorskie i eksperymentalne, o ciekawostki 157 obyczajowe, o charakterystyczne potknięcia i porażki literackie nawet, wreszcie o młodzieńcze utwory autorów pisujących dzisiaj, utwory, których znajomość dałaby nam pogląd na całokształt linii ewolucyjnej danego pisarza. Wojciech Żukrowski przypomniał niedawno świetny zbiór nowel Anny i Jerzego Kowalskich „Złota kula". A któż z powojennej młodzieży pamięta, że Andrzejewski debiutował zbiorem nowel „Drogi nieuniknione", Adolf Rudnicki „Szczurami", a Breza powieścią „Adam Gry-wałd"? Że Otwinowski wydał przed wojną dwie ciekawe powieści „Życie trwa cztery dni" i „Marionetki"? Że Flukowski jest autorem tomu niezwykle interesującej prozy eksperymentalnej „Pada deszcz"? Że „ojciec awangardy" Peiper napisał powieść „Ma lat 22"? Że mieliśmy też powieść opartą na koncepcjach freudowskich —jedyny chyba przykład świadomego i konsekwentnego zastosowania tej teorii w literaturze polskiej: był to „Namiętny pielgrzym" Anatola Sterna? A skąd dziś wydostać fantastyczno-humorystyczne powieści Antoniego Słonimskiego „Torpeda czasu" i „Dwa końce świata"? A kto czytał Zambrzyckiego „Nasza pani radosna" lub Szaniawskiego „Łgarze pod Złotą Kotwicą"? A kto pamięta o tak głośnych niegdyś debiutach jak „Kamienie ugorne" Jana Żyznowskiego, jak „Rękopis Ulrycha Branda" Mieczysława Weinerta, jak później „Wspólny pokój" Zbigniewa Uniłowskiego, „Zazdrość i medycyna" Michała Choromańskiego, „Nagan" i „W polu" Stanisława Rembeka lub „Kopernik" Jeremiego Wasiutyń-skiego? A powieści historyczne Szpotańskiego? A dokumenty plotkarsko-obyczajowe jak „Uczta dozorców" Ulanow-skiego? Powiecie, że wyciągam jakieś specyfiki. Nie — zaręczam, że to wszystko, choć przemieszane tu jak groch z kapustą, były książki naprawdę ciekawe, z których mnóstwo dowiedzielibyśmy się o życiu i psychice naszych bezpośrednich antenatów oraz o niedawnej historii literatury polskiej. Powiecie, że musi być zachowana hierarchia ważności, że pierwszeństwo ma Mickiewicz, Słowacki, Orzeszkowa. Zgoda, oczywiście — toteż ja tylko przypominam. Zaniedbanie tego, co 158 w tej chwili jeszcze bardzo łatwo odtworzyć i zapamiętać, może przysporzyć kiedyś wiele kłopotu przyszłym badaczom. Przynajmniej tytuły warto by przypomnieć i zarejestrować. Niedawno pewien młodzieniec napisał do mnie, że natrafił gdzieś na „Nienasycenie" Witkacego i zdumiał się: na wiele lat przed Sartrem i Camusem mieliśmy w Polsce taką książkę! Istotnie: „Nienasycenie" i „Pożegnanie jesieni" Stanisława Ignacego Witkiewicza to książki prekursorskie, odkrywcze, fascynujące do dziś dnia potęgą wizji i zawartą w dziwacznej na pozór formie mnogością problemów społecznych, politycznych, intelektualnych. W pokrewnym nieco kafkowsko — surrealistycznym gatunku mamy także Brunona Schulza z jego „Sklepami cynamonowymi" i „Sanatorium pod klepsydrą", Kazimierza Truchanowskiego z „Apteką pod słońcem". Dziadkiem literackim tego gatunku jest u nas „polski Edgar Allan Poe" — Stefan Grabiński, autor zbiorów: „Niesamowita opowieść", „Demon ruchu", „Księga ognia", i innych. Dalekim kuzynem wyżej wymienionych, znacznie jednak bliższym realizmu, był jeden z najciekawszych i najbardziej odrębnych młodych pisarzy dwudziestolecia Czesław Straszewicz, autor „Wystawy bogów", „Gromów z jasnego nieba", „Przeklętej Wenecji", i „Litości". Jeśli kogoś mierzi nieco taka „zgniła" literatura, to spróbujmy z innej beczki, przypominając piękną, na problematyce społecznej osnutą powieść Edwina Jędrkiewicza „Droga z Mar-tynowic" (autor debiutował zbiorem nowel „Świątki i centaury"), dwie górnicze powieści Jana Waśniewskiego „Na podszybiu" i „Po dniówce", powieści „socjologiczne" w rodzaju „Zaklętych rewirów" Henryka Worcella (o kelnerach) i „Strachów" Marii Ukniewskiej (o baletniczkach). Zapomniano też o powieściach katolickich Józefa Kisielewskiego i Izabelli Lutosławskiej, wreszcie o jednej z najśmielszych książek polskich swego czasu — o „Rozdrożu" Marii Dąbrowskiej. Jeśli zaś już wymieniając tę książkę porzucamy teren beletrystyki, to spomiędzy kilkudziesięciu przynajmniej wybitnych pozycji nie-beletrystycznych warto by odkurzyć co prędzej „Dziesiątą 159 muzę", „Beniaminka", „Walkę o treść" Karola Irzykowskiego oraz studia literackie Ortwina, Kołaozkowskiego, Piwińskiego, Troczyńskiego, Frydego itd. Jako rzadki gatunek esejów przypominają się „Podróże do piekieł" i „Dyliżans filozoficzny" Bolesława Micińskiego; jest piękna książka Józefa Ujejskiego o Conradzie, jest też... No — dosyć tego... Jako zawodowy dyletant nie podejmuję się wyczerpać tak rozległego tematu — sądzę, że zrobi to Instytut Badań Literackich. Tylko niech owych badań nie chowa pod korcem i niech rozpocznie chociaż od opublikowania bibliografii, od skompletowania, póki żyją wydawcy i częściowo autorzy, pełnego katalogu książek dwudziestolecia. Zatroszczmy się raz o to, aby historyk literatury polskiej za lat dwieście nie wyrywał sobie włosów z głowy, szukając po starych strychach szpargałów... O POSTĘPIE JEDNOSTRONNYM Pewien znajomek zwrócił mi uwagę na płytę gramofonową, gdzie „Lot trzmiela" Rimskiego-Korsakowa grany jest przez... trąbkę. Istotnie mamy tu swego rodzaju cud techniki: zawrotne chromatyczne arabeski tego wirtuozowskiego utworu wygrywane w szalonym tempie przez tak mało do podobnego typu figur podatny instrument jak trąbka, to po prostu osiągnięcie niemożliwości,, niemal przełamanie praw natury. A jednak udało się. Człowiekowi naszej epoki udało się jeszcze wiele rzeczy na pozór niemożliwych, a stokroć bardziej zadziwiających niż owa „latająca" trąbka. Człowiek naszej epoki postanowił bowiem w swej wynalazczej pomysłowości pójść na przekór tym kanonom myślenia fizykalnego, jakie ludzkość uważała za niewzruszone od kilkudziesięciu wieków. Co powiedzieliby pierwsi, wzlatujący ponad ziemię balonami pogromcy powietrza na fakt, że ludzie latać będą w ciężkich jak odłamki 160 skalne, wielotonowych maszynach, co powiedzieliby filozofowie i fizycy od Archimedesa do Newtona na podważenie przez dzisiejszą fizykę tak „nieugiętych" praw, jak zasada przyczy-nowości („teoria kwantów"), na zrewolucjonizowanie takich odwiecznych pojęć jak materia, ruch, czas. Co powiedzieliby strategowie różnych epok, od wynalazcy miotających wielkie kamienie maszyn oblężniczych „boskiego Leonarda", aż do „boga artylerii" — Napoleona na fakt, że najstraszliwszej artylerii miotającej niewyobrażalnie potężne pociski szukać należy w... atomie. Uznaliby za absurd czy paradoks to, co dla nas jest zupełnie oczywiste, za marzenia zaś te przedmioty, którymi posługujemy się codziennie, jak telefon, radio lub żarówka, nie mówiąc już o dalekopisie, aparacie rentgenowskim czy telewizji. Niemożliwe stało się dziś konkretem, niewyobrażalne — codzienną rzeczywistością, życie o wiele' długości prześcignęło ludzką wyobraźnię i fantazję. Bawi nas dzisiaj „fantastyczna" powieść Juliusza Verne „W 82 dni naokoło świata", cóż to bowiem za żółwich środków lokomocji potrzeba, aby wlec się naokoło świata aż tyle dni! Co więcej, równie nieaktualna stała się polska „poprawka" książki Vernego, wydana w okresie dwudziestolecia, powieść Stefana Barszczew-skiego „W 8 dni naokoło świata" — wszak dziś rekordowy lot naokoło świata w samolocie odrzutowym liczy się niemal na godziny. Tak to marzycielska myśl artysty nie może nadążyć za pokonującym czas i przestrzeń geniuszem ludzkim, który z powodzeniem ściga się nie tylko z szybkością fali głosowej czy promienia świetlnego, lecz nawet... z szybkością ludzkiej myśli. Tak — niewątpliwie człowiek jest genialny. Lecz nie znaczy to wcale, aby był wszechmocny. Osiągnął nadzwyczajne rezultaty w dziedzinie wiedzy o świecie i panowania nad przyrodą, lecz choć za pomocą swej techniki zmienił tak radykalnie obraz ziemi, na której mieszka, nie udało mu się zmienić jednej rzeczy: własnej natury. Czy w dzisiejszym świecie można stwierdzić oznaki decydującego postępu moralnego, który choć w przybliżeniu odpo- 161 wiadałby niesłychanemu postępowi technicznemu naszej epoki? Sądzę, że w obliczu straszliwych okrucieństw obu wojen światowych, największych rzezi, jakie ludzkość urządziła sobie kiedykolwiek, w obliczu potężnych międzyludzkich nienawiści społecznych i narodowych, w obliczu obozów śmierci i masowych środków zagłady nikt przytomny nie będzie mówił o jakimś ogólnoludzkim postępie moralnym. Owszem — nie brak na ziemi ludzi dobrej woli, nie brak idei uratowania i odrodzenia świata, lecz ogólny obraz duchowy ludzkości pozostał taki, jak przed wiekami: jest skomplikowany i tajemniczy, jak każdy obraz składa się z cienia i światła, których walka jest nadal istotą życia. Owo skażenie natury ludzkiej, o którym naucza chrześcijaństwo, trwa ponad wiekami, ponad wiedzą, sztuką, techniką, cywilizacją. Człowiek z epoki telewizji i samolotu odrzutowego niewiele w swych namiętnościach, pragnieniach, ambicjach i nienawiściach oddalił się od swego starszego brata z epoki miotających kamienie maszyn oblężniczych, człowiek z epoki teorii Einsteina niewiele więcej wie o swoim życiu duchowym, niż człowiek z epoki Archimedesa. Gdy ktoś pyta, kogo czasy nasze przeciwstawić mogą takim przeczystym, ogromnym postaciom dawnych epok jak Sokrates, Joanna d'Arc czy św. Franciszek z Assyżu, jesteśmy w prawdziwym kłopocie, z którego wybawić nas może dopiero przypomniana w porę postać Gandhiego. Lecz Gandhi, największy chyba i najczystszy autorytet moralno-duchowy naszych czasów, bynajmniej, rzecz ciekawa, nie jest reprezentantem kultury techniczno-cy-wilizacyjnej, lecz właśnie głębokiej, odwiecznej kultury duchowej zacofanych, nędzarskich Inddi. Nie wynika z tego oczywiście, że gloryfikować należy nędzę i zacofanie, a potępiać cywilizację i technikę, nie śniło się wszak o tym i Gandhiemu, wynika jednak, że rozwój duchowy a rozwój techniczno-nauko-wy to dwie różne rzeczy, że opanowanie potęg przyrody bynajmniej nie daje człowiekowi władzy nad samym sobą. Najpotężniejsze, najgenialniej skonstruowane reflektory wiedzy nie zdołały wygnać ze świata tajemnicy — tkwi ona bowiem we wnętrzu człowieka. I stąd nic nie ma w istocie dziwnego w pa- 162 radoksalnym dla niektórych fakcie, że w epoce tak wspaniałych wynalazków, udogodnień i usprawnień, w epoce tak nieprawdopodobnego rozkwitu ludzkiej wiedzy o świecie wewnętrznym, w sercu, w ojczyźnie kultury dzisiejszego świata, w Europie, jak ponure memento, jak złowieszczy odblask dawnych, rzekomo przezwyciężonych epok dzikości pojawił się — Oświęcim. W istocie nic się przecież nowego nie stało: w czasach,, gdy na ziemię wyroiły się niebywałe dotąd masy ludzkie, w czasach wspaniałego opanowania przez człowieka sił przyrody, w czasach genialnych broni technicznych i przebogatej wiedzy stosowanej, w czasach, gdy niemożliwe stało się codziennym, zastąpiono po prostu zbrodnię jednostkową zbrodnią masową, mord indywidualny, dziki i przerażający w swym prymitywizmie — mordem zbiorowym, „technicznym", niemniej dzikim i przerażającym w swej uplanowanej, zimnej precyzji. Zmieniła się forma, zwielokrotniła się tysiącznie czy milio nowo liczba ofiar, lecz moralna istota sprawy nie zmieniła się od spalenia przez Nabuchodonozora Jerozolimy, czy zburzenia przez Rzymian Kartaginy. Nie zmienił się bowiem człowiek i nie zrobiła postępów wiedza o nim, wiedza moralna, a jak się okazało, tylko ona, uśmierzać może zbrodnie. Impulsy zbrodnie skomplikowanej nieraz i utajone, czają się w ludzkiej duszy i tam przede wszystkim trzeba je atakować. Rozumiał to Gandhi i dlatego cały świat bez sprzeciwów uznał w nim największy autorytet moralny naszej epoki. Podziwiam ludzki geniusz, podziwiam osiągnięcia ludzkiej wiedzy i techniki, lecz muszę oddzielać je od wiedzy o człowieku: to są dwie różne sprawy. Nie wydaje mi się zaś, aby wiedza o odwiecznym ludzkim dramacie, o namiętnościach i pokusach, o zrywach i upadkach, o straszliwym lęku przed śmiercią i namiętnej miłości do życia, o walkach zła z dobrem, toczących się codziennie w ludzkiej piersi, aby ta wiedza zrobiła od czasu dawnych, pogardzanych nieraz za swój „prymitywizm" epok, wielkie postępy. A bez wiedzy moralnej, bez wiedzy o\ duchowości człowieka, wielkie osiągnięcia nauk technicznych, przyrodniczych, mają tylko znaczenie ilościowe, nie jakościowe: ja- 163 ' kość moralną, jak się okazało, nadać im może pierwszy lepszy zbrodniarz, Hitler-Attyla z czołgami i samolotami. Toteż człowieka współczesnego, który pojął tajemnice atomu i prześcignął promień słońca, przestrzec trzeba przed zarozumiałą wiarą we własne siły, bo w dziedzinie ducha siły te są znikome, a wiedza — w powijakach. Postęp współczesny to częstokroć postęp jednostronny, postęp jedynie wiedzy o świecie materialnym. Tymczasem miarą postępu jest człowiek, miarą zaś człowieka jest jego rozwój wewnętrzno-moralny. To jest postęp najprawdziwszy i najważniejszy i on a nie co innego decyduje o naszej sprawie: nie sprzężone, nie, współdziałające z nim najgenialniejsze choćby prace i wynalazki ludzkiego umysłu, służyć mogą siłom ciemnym i wstecznym. Nie pozna bowiem i nie opanuje świata, kto nie poznał i nie opanował siebie, a tajemnice przyrody są niczym wobec tajemnic zawartych w ludzkiej duszy. ETYKA W KWARTECIE SMYCZKOWYM (felieton niemal teologiczny) Z księdzem Piwowarczykiem i innymi polemistami będę jeszcze toczył boje o liberalizm w wielkich, „kobylastych" artykułach, w których zreformujemy świat, wyjaśnimy wszelkie ciemne problemy i radykalnie zwalczymy trapiące ludzkość choroby społeczne. Tutaj natomiast, w drobnym felietonie chciałbym dotknąć pewnej sprawy szczegółowej, lecz ważnej, która się przy okazji „liberalistycznej" dyskusji wyłoniła. Proszę się nie gorszyć, że zrobię to w felietonie; felieton tak się ma do artykułów „kobylastych" jak akcja partyzancka i sabotażowa na tyłach wroga do ofensywy na froncie. Jedno i drugie jest potrzebne — w tej samej walce. Jeśli zaś któryś z walczących nie potrafi sobie dać rady z nieprzyjacielskim sabotażem i partyzantką — trudno mu będzie liczyć na sukces swej ofensywy generalnej. Felieton to rakieta oświetlająca pozycje 164 wroga tak, aby z kolei ostrzelać je mogła artykułowa artyleria. A więc — do rzeczy. Przy okazji dyskusji o liberalizmie jeden z dyskutantów napisał, że w każdej dziedzinie, a więc i w dziedzinie sztuki, w dziedzinie praw artystycznych, obowiązuje prymat etyki. Zacząłem się więc zastanawiać, jakby to wyglądało w poszczególnych wypadkach praktycznych. Weźmy na przykład jeden z wielu klasycznych kwartetów smyczkowych, Haydna, Mozarta lub Beethovena. Część pierwsza: dwutema-towe Allegro, część druga powolna, w formie wariacji, jakieś tam Adagio con Variazioni, część trzecia znów żywa — Rondo. Nie ma tytułu, tekstu czy programu — „goła", czysta muzyka, toteż każdy słucha jej inaczej: jeden napawa się gamą, abstrakcyjną niejako doskonałością formalną, drugi kojarzy dźwięki z obrazami, trzeci z programem „fabularnym", czwarty ze swoimi uczuciami. Oczywiście każdy robi to na własną rękę, każdy inaczej, wszystkie te wersje odbioru sztuki są wyrazem indywidualnych dyspozycji poszczególnego słuchacza, wynikiem jego indywidualnej pracy kojarzeniowej. Sam utwór natomiast, gdy spróbujemy sądu obiektywizującego, tj. sądu, który zawarł w sobie tylko to, co dla wszystkich indywidualnych sądów może być wspólne, okaże się jedynie zbiorem zorganizowanych dźwięków. Pytam więc: gdzież tu miejsce na prymat etyki? To samo pytanie postawić można w wielu wypadkach, odnośnie rozmaitych tworów ludzkiej sztuki czy myśli. Trudno będzie wykryć prymat etyki w obrazie beztematycznym lub mało tematycznym (martwa natura), w architekturze, chemii, fizyce, lub matematyce. Wynalazek techniczny czy odkrycie matematyczne mogą być dokonane zarówno przez ludzi złych, jak i przez ludzi dobrych, mogą być użyte do celów zbrodniczych, jak i do celów szlachetnych, mimo to nie przestają być słuszne, doskonałe, piękne. Gdzież tu prymat etyki? Wydaje mi się, że wiem, na czym polega to nieporozumienie. Oto po prostu etyka jest dyscypliną tyczącą się człowieka i jego czynów, tymczasem dzieła sztuki i nauki odzwierciedlają częstokroć doskonałość świata pozaludzkiego, istniejącego nieza- 165 leżnie od człowieka; dzieła te można ustawić wobec etyki dopiero używając ich tak lub owak, a i wtedy ustawienie to będzie dosyć zewnętrzne, a ich wewnętrzny wzór budowy pozostanie w istocie etycznie obojętny. Etyka to rzecz wyłącznie ludzka — jest ona wyrazem stosunku człowieka do praw Bożych, objawionych temuż człowiekowi, nie tyczy się natomiast świata pozaludzkiego, który może nabierać zabarwienia etycznego jedynie poprzez działania i myśli stykającego się z nim człowieka, sam przez się natomiast nie jest ani etyczny ani nieetyczny, jest za to mądry, piękny, doskonały. Człowiek reaguje na piękno i doskonałość świata pozaludzkiego, będąc zaś w dziedzinie teoriopoznawczej realistami, musimy przyjąć, że to, co człowiek dostrzega w świecie, jest rzeczywistą, obiektywną właściwością tego świata, a więc, że mądrość i doskonałość istnieją w świecie pozaludzkim niezależnie od człowieka. Jeśli zaś tak jest, to. istnieją one również niezależnie od etyki, etyka bowiem jest tylko i wyłącznie nauką o ludzkim działaniu i o wartości tego działania wobec Boga. Tak więc twierdzenie o prymacie etyki w dziedzinie sztuki nie wydaje mi się wcale zgodne z estetyką chrześcijańską zwłaszcza tomistyczną. Może jestem w błędzie, ale w takim razie w błędzie tym tkwię już bardzo dawno, wielokrotnie przy tym dawałem wyraz podobnym poglądom, a nikt z teologów nie powiedział mi na to „złamanego słowa". Ostatni raz kruszyłem kopie o prawo do pozaetycznej oceny dzieła estetycznego w felietonie ,,O przesławnych łaniach i dziesięciu książkach"'. Za Tadeuszem Kordyaszem przytoczyłem wówczas stare, schola-styczne jeszcze rozróżnienie dwojakiego rodzaju czynności ludzkich: agere i jacere. Agere to czynność tworząca, mająca na uwadze ustosunkowanie stworzonego dzieła do człowieka, a więc licząca się przede wszystkim z etyką i użytecznością, jacere — czynność produktywna, mająca na uwadze wyłącznie samo dzieło. Wielka część ludzkich dzieł sztuki i nauki w swej genezie i istocie jest rezultatem czynności jacere, legitymującej się dążnością do zbadania i przedstawienia świata poza człowiekiem. 166 Ktoś nastawiony wyłącznie na problematykę etyczną mógłby na to wszystko powiedzieć tak: jeśli kwartet smyczkowy jest jedynie kombinacją zjawisk akustycznych, obraz kombinacją kolorów, a twierdzenie matematyczne kombinacją cyfr, jeśli wszystkie trzy wzięte „jako takie", niezależnie od wtórnego w istocie, indywidualnie różnorakiego użytkowania, jakie robi z nich człowiek, są etycznie obojętne, to w takim razie są one chrześcijaninowi w jego chrześcijaństwie — zgoła niepotrzebne. Twierdzenie takie jest niewątpliwie paradoksalne i nie do utrzymania. Wprawdzie skoro, jak to ktoś zauważył, z Ewangelii wcale nie wynika, że człowiek powinien tworzyć dobra kulturalno-artystyczne, kultura ludzka jest jedynie wynikiem wolnej woli. Nie może ona jednak, jak nie może żadna sprawa na świecie, być obojętna wobec sprawy Bożej, choćby nawet w niektórych swych przejawach była obojętna wobec etyki. Boć przecie etyka nie jest jedynym prawem boskim: etyka jest prawem boskim stosującym się do człowieka, inne zaś są prawa stosujące się do świata pozbawionego duszy czy zgoła nie ożywionego. Doskonała mądrość systemu zależności istniejących pomiędzy pierwiastkami chemicznymi czy doskonała odpowiedniość pomiędzy światem zjawisk fizycznych i światem symboli matematycznych jest tak samo przejawem woli Bożej jak system praw etycznych zastosowany do człowieka. A przecież prawa chemii czy matematyki zawarte są w świecie niezależnie od] tego, czy je człowiek pozna czy nie, nie poznane zaś pozostaną absolutnie pozaetyczne, zabarwienia etycznego nabierają bowiem jedynie w umyśle człowieka, zastosowane do człowieka. Można je jednak badać i niezależnie od człowieka: umysł ludzki porywa się na to i nie widać powodu, aby zabraniać człowiekowi stąpania po tych górnych, stromych ścieżkach w poszukiwaniu rozmaitych przejawów myśli Bożej i żądać, aby człowiek zawsze i wyłącznie miał wszystko sprowadzać do — siebie. Poza zamieszkałą przez człowieka ziemią są i inne planety, poza tyczącą się człowieka etyką są i inne miary czy normy, wyznaczone wolą Bożą, a tyczące się świata pozaludz-kiego. Człowiek próbuje je poznać i ma do tego zarówno kwa- 167 lifikacje umysłowe jak i prawo moralne: wszak zarówno etyczne jak i pozaetyczne (bo pozaludzkie) prawdy są różnymi stronami tej samej prawdy najwyższej. To są różne ścieżki wiodące na tę samą górę, wszystkie spotykają się na tym samym wierzchołku. A skoro spotykają się i jednoczą w górze, mają prawo być różne —¦ na dole. Ta różność jest ważna i celowa — nie należy jej zacierać. O TWÓRCZOŚCI I FASONACH Był taki wiersz Tuwima: „Do generałów". W wierszu tym tzw. „szary" człowiek przemawiał do napuszonych generałów: „Panowie, przestańcie udawać lwy!" i twierdził, że to nie oni a właśnie „szarzy" przechodnie są w rzeczywistości generałami. Krzywiono się wówczas na ten wiersz — a mnie się on podobał, nie tyle z przekory, ile z głęboko zakorzenionej skłonności do opukiwania wszystkiego co się wywyższa: czy aby wywyższa się słusznie. „Kto się wywyższa, będzie poniżony" — należy o tym zawsze pamiętać i dbać o to, aby tę swoją pamięć zaznaczyć nawet zewnętrznym sposobem bycia, choćby się to miało nie podobać tym lub owym „fasoniarzom". Być bez fasonu — oto moim zdaniem pierwsze przykazanie prawdziwego savoir vivre'u — co nie znaczy oczywiście, że należy się zachowywać bezceremonialnie i grubo: po prostu być sobą, być bez pozy, nie myśleć o tym, jakie wywiera się na ludziach wrażenie. Takie zachowanie, taki sposób bycia wydają się probierzem prawdziwej kultury, podobnie jak prawdziwa elegancja polega nie na tym, że się rzuca w oczy, lecz na tym, że się jej nie dostrzega, że jest dyskretna. Wypychanie się naprzód z fasonami czy z jaskrawą elegancją obnaża u faceta utajone kompleksy (jednak świetne słowo wymyślił ten stary Freud — co byśmy bez niego poczęli?), świadczy o tym, że facet zaprząta sobie myśl wrażeniem, I jakie wywiera na innych ludziach, ergo, że nie jest tego wrażenia pewien, że ma wątpliwości, że go to gnębi i gryzie, że, słowem, nosi w sobie niezgorszy rozkładzik psychiczny, którego fetorek wydostaje się na zewnątrz i uderza w nasze nosy w sposób wręcz ostentacyjny. Jest w tym coś nieprzyzwoitego: rozumiem, że ludzie niektórych zawodów, jak np. aktor czy baletnica, muszą zaprzątać sobie głowy wrażeniem, jakie-wywierają na publice — to należy po prostu do ich metier. Czasem w podobny sposób zachowywać się musi mówca, czasem piękna kobieta. Ale jeśli normalny człowiek zaczyna się „nosić", jak aktor czy baletnica, to źle' to nieprzyjemnie, to żenująco, to głupio. Potępiam więc fasoniarzy wszelkiego autoramentu, specjalnie zaś chciałbym pograć na nosie w stronę fasoniarzy-twórców. Będąc po trochu skrybą a po trochu muzykantem mam, nieustannie, chcąc nie chcąc, do czynienia z tą kategorią fasoniarzy i obserwując ich zadaję sobie często zasadnicze pytanie, czy w ogóle na świecie nie za wysoko premiuje się twórczość artystyczną. Czy nie za dużo zasługi i autorytetu przyznajemy poetom lub pisarzom, kompozytorom lub malarzom, za to tylko, że posiadają dar, którego nie posiadają inni? Z grubsza mówiąc tworzą ci, którzy mają talent, talentu zaś nauczyć się niespo-sób: talent się ma albo nie, tak jak piękne oczy — można go oczywiście rozwijać pracą, ale ostatecznie pracują przecież wszyscy, a artyście lepiej jest niż innym, bo pracuje w dziedzinie ładnej i ciekawej oraz wie, że go za tę pracę czeka nagroda nie tylko w niebie, ale i na ziemi. A w istocie, jest tu jakaś niesprawiedliwość: wszak premiować należy zasługę, a któż wie, czy większą zasługę ma człowiek z talentem, który nad tym talentem pracuje, czy też człowiek bez talentu, który również całe życie pracuje —¦ według swoich możliwości. Łatwiej i przyjemniej jest przecież pracować mając talent niż nie mając go, a prawdziwą miarą wysiłku jest ostatecznie nie cyfra osiągnięć, lecz ułamek, będący stosunkiem tych osiągnięć do możliwości, do sił. Relatywnie rzecz biorąc, mrówka dźwiga o wiele większe ciężary niż człowiek, bo są one większe 169 w stosunku do rozmiarów i siły jej ciała. Decyduje więc stosunek sił do wykonywanego zadania i wcale nie wiemy, kto tu wśród nas jest najsilniejszy i dokonywa największej pracy, największego dzieła: życie ludzkie to egzamin, każdy dostaje swoje zadanie osobno, w zalakowanej kopercie, zadanie dostosowane do swoich sił i zdolności. Każdy rozwiązuje swój. własny problem, swój własny wzór życia, wzór1 ten jest dla każdego inny, tak jak w „mah-jongu": jeden zbiera „wiatry", drugi „charaktery", trzeci „kolory" i nigdy nie wiemy, kto pierwszy zbierze „pong" i wygra — może właśnie ten najcichszy, niepozorny, najmniej spodziewany. Jeśli na dolinie Jozafata wszyscy będziemy świecić (a tak sobie to zawsze wyobrażałem), zaś siła blasku zależeć będzie od wielkości ziemskich zasług, to znaczy od owego ułamka wyrażającego istotnie dokonany trud życiowy, to kto wie, czy nie okaże się nagle,' że najsilniej, jak potężny reflektor, świeci właśnie ten szary, którego tutaj nikt nie dostrzegał, a ten, co po ziemi chodził w glorii i słońcu sławy, tam w ogóle przepadnie w ciemności. Najwyższym kryterium moralnym winien być człowiek — nie jego twórczość; powieść, wiersz, obraz czy symfonia to piękne rzeczy, ale ten, co je tworzy, jest tylko pośrednikiem, depozytariuszem, przewodnikiem, poprzez który piękno płynie jak ' elektryczność po drucie, choć on sam wcale piękny być nie musi (słynne powiedzenie Krasińskiego o „strumieniu piękności"). A więc — sprowadźmy twórców do ich właściwej miary: bywają wśród nich ludzie wielcy, ale bywają i mali — jeszcze jak — żadne fasony tej małości nie pokryją. Sprawa ta nie tylko mnie jednemu (zazdrośnikowi) spędza sen z powiek. Nasz wielki mistrz protektor, sędzia, wychowawca i nauczyciel Aleksander Bocheński twierdzi, że ów wzmiankowany kult pisarstwa, to właściwość specyficznie polska, wynikła z opłakanej XIX-wiecznej martyrologii narodowej, kiedy to poeta, „wieszcz" robił wszystko, był za dyplomatę, za polityka, za parlament, za akademię nauk, za historyka, oprócz oczywiście przyrodzonych funkcji „arki przymierza", ,. oświaty kagańca", nosiciela „znicza" itd. Gdzie indziej — twierdzi Bo- 170 cheński — czczono polityków, uczonych, wynalazców, ba — kupców nawet — u nas natomiast obok tradycyjnej szabelki była tylko lira, lutnia, harfa czy inne utrapienia narzędzie. Trochę w tym charakterystycznej dla autora „Dziejów głupoty w Polsce" przesady, ale coś na rzeczy niewątpliwie jest. Osobiście mam na wątrobie artystyczne fasony i fumy, nie myślę padać przed gościem na mordę dlatego tylko, że umie on składać do rymu czy machać mokrym pędzlem, a dzieci swoje chciałbym wychować na przyzwoitych, solidnych inżynierów, buchalterów, techników i lekarzy (choć lekarze też już za bardzo się puszą). A w ogóle do braci artystycznej, do skrybów wszelakich, pacykarzy i dlawidudów wołam na całe gardło: — Panowie, przestańcie udawać lwy!!! PS. Co prawda ktoś mógłby mi zarzucić, że sam udaję lwa, bo dla napisania niniejszego felietonu wyprosiłem wszystkich z pokoju, robiąc ważne miny. Ale zaręczam, że lew ze mnie nie groźny — prędzej baran w lwiej skórze. Na zarzut zaś, że brak fasonu jest również fasonem — odpowiem, że jest to w takim razie jedyny fason wartościowy, jedyny fason w dodatnim tego słowa sensie. GDZIE KIEROWAĆ REFLEKTORY? Przeczytawszy w »Tygodniku« piękny i ciekawy artykuł Marii Morstin-Górskiej o literatu rze europejskiej ostatnich lat pięćdziesięciu stwierdziłem, że gggnie wspomniano tam ani słowem o jednym z największych pisarzy tego okresu — Knucie Hamsunie. Dlaczego? — domyślić się nie trudno. Knut Hansun był zwolennikiem idei hitlerowskich, podczas wojny stał się znienawidzonym przez swój naród kolaboracjonistą, blisko współpracował z rządem osławionego Quislinga; synów swoich wychował w duchu ideologii „pangermańskiej", jeden z nich wstąpił podczas wojny do SS, gdzie dosłużył się stopnia kapitana. Po wojnie wytoczono Hansunowi proces; podczas tego 171 procesu stary pisarz zachowywał się hardo i nie okazywał specjalnej skruchy. Ze względu na podeszły wiek oskarżonego (osiemdziesiąt parę lat) sprawę umorzono, a jego samego osadzono w zakładzie bodajże psychiatrycznym. Niedawno ogłosił książkę — nieznaną u nas, w której, również bez specjalnej skruchy, próbuje się rehabilitować, tłumacząc między innymi swoją sympatię do hitleryzmu niewiedzą o jego zbrodniach. Taka jest historia Hamsuna. Historia ciemna, przykra, niemiła —¦ to prawda. Lecz właśnie dlatego historia, o której, moim zdaniem, powinno się mówić jak najwięcej — nie jak najmniej. Wstydliwość jest tutaj nie na miejscu: jeśli będziemy sami przed sobą ukrywać fakt, że coś gnije, gnić ono bynajmniej nie przestanie, a tylko my, tracąc świadomość tego, co się dzieje, staniemy się na owo gnicie mniej odporni. Autorka wspomnianego artykułu poszła tu, może nieświadomie, po linii owej znanej strusiej konwencji, nakazującej nie dostrzegać rzeczy brzydkich. Tymczasem wydaje mi się, że pisarz czy krytyk winien kierować swe poznawczo-moralne reflektory tam właśnie, gdzie jest ciemno, nie tam, gdzie jasno — to przecież jego funkcja. Bo zważmy: jeden z największych powieściopisarzy świata, laureat nagrody Nobla, wychowawca całych pokoleń, którego książki takie jak „Głód", „Misteria", „Pan", „Wiktoria", „Ostatni rozdział", „Błogosławieństwo ziemi" i inne, niezwykle poczytne, tłumaczone na wszystkie języki świata, osiągnęły nakłady idące w setki tysięcy, jeśli nie w miliony egzemplarzy, ten człowiek, którego w swoim czasie opinia i krytyka pasowały na jednego z duchowych przywódców Europy, przyłącza się całym sercem do ruchu barbarzyńskiego, nihilistycznego i zbrodniczego, ruchu, który w rezultacie ściągnął na stary Kontynent niebywałe klęski i zniszczenia, ruchu, który dosłownie poderżnął Europie gardło. I ów pisarz, wobec klęski tego ruchu wśród ogólnego dreszczu oburzenia i wstrętu, jaki wstrząsnął światem po ujawnieniu zbrodni hitleryzmu, nie okazuje wielkiej skruchy, tłumaczy się półgębkiem, nie wygląda na całkiem przekonanego. Sprawa niepojęta, oburzająca — prawda. Ale zarazem sprawa najważniejsza, najistotniejsza, najciekawsza. 172 Na tej sprawie zobaczyć można istotę rzeczy, istotę kryzysu Europy, istotę owego procesu gnilnego, który w przedwojennych dziesięcioleciach skrycie toczył serce zachodniego Kontynentu, aby wybuchnąć wreszcie jawnie w ruchu hitlerowskim. Na przykładzie Hamsuna więcej się nauczymy o Europie i jej literaturze niż na przykładzie jakiegokolwiek innego pisarza, toteż na jego dzieła i na jego życie skierować należy jak najsilniejsze reflektory. Dzieła jego są i zostaną, na cóż więc zda się ich przemilczanie? Przeciwnie: trzeba zbadać każdą, jego książkę z osobna i wszystkie razem, trzeba wykryć, gdzie zawiera się w nich zalążek trucizny, gdzie jego gorzki a bezkompromisowy bunt przetwarza się w negację samą dla siebie, trzeba oddzielić elementy zdrowe od chorych, trzeba ukazać, jak rozpoczął się w duszy pisarza ów dziwny okres i w jaki sposób się rozwijał, trzeba szukać pełnej diagnozy, trzeba wytoczyć Hamsunowi proces, nie karny tym razem, lecz literacki, trzeba ocalić z jego dzieła to, co silne i piękne, a wskazać, gdzie tkwi pierwszy błąd i zaczątek jego moralnej klęski. Gdybym pisał rozprawę o literaturze naszego wieku, Hamsunowi poświęciłbym miejsca najwięcej. „Grzesznik tkwi w samym sercu chrześcijaństwa", jak powiedział Charles Peguy. Hamsun tkwi w samym „sednie sprawy", w istocie duchowego kryzysu starej Europy. A przecież właśnie o istocie sprawy chcemy się dowiedzieć: chodzi o całą prawdę,, nie o stawianie harmonijnych pomników i malowanie sztucznej sielanki. Droga do prawdy bywa często niemiła, drastyczna,. przykra i brzydka — tak już jest na tym świecie. Najgrubsza ciemność panuje przed świtem — mówi przysłowie. Chcąc dotrzeć do światła, przedrzeć się trzeba przez ciemność; najwięcej uczymy się na błędach; chcąc osiągnąć dobro trzeba poznać mechanizm zła; piękno osiągniemy jedynie przez świadomość brzydoty. Jeśli pisarz, jak powiedział Conrad, „wymierza sprawiedliwość widzialnemu światu", to w swym przewodzie sądowym nie może on pominąć żadnej okoliczności, żadnego świadka, a im ciemniejsze są zakamarki sprawy, tym pilniej badać je należy. Przed laty w pewnych kołach atakowa- 173 no Żeromskiego za to, że jest „piewcą ciemności", że lubuje się w sprawach szarpiących, brzydkich, drastycznych, że z perwersyjną satysfakcją rozdrapuje rany. Nic błędniejszego niż te zarzuty wobec pisarza: pisarz ma właśnie obowiązek być chirurgiem życia i kierować swój lancet w miejsce najbardziej zapalne. Jeśliby obraz rzeczywistości składał się ze stu fragmentów jasnych i jednego ciemnego, to pisarz czy krytyk ma obowiązek zająć się tym ciemnym, a już w żadnym wypadku nie wolno mu go pominąć: nie ma innej drogi do światła, jak przez poznanie i dzięki temu wewnętrzne przezwyciężenie ciemności, a pełną prawdę człowiek poznaje tylko przez konflikt. Niektórzy twierdzą, że pełna prawda, cała prawda bez retuszów i pominięć jest demoralizująca, działa antywychowawczo. Niewątpliwie, nie wszyscy dojrzeli do zobaczenia całej prawdy, nie wszyscy są w stanie objąć ją wzrokiem; gdy takim ludziom pisarz próbuje ukazać całą prawdę, oni widzą tylko jej część i ten cząstkowy obraz, właśnie przez swą cząstkowość, oddziałać może demoralizująco. Kto dorósł do objęcia całokształtu obrazu, temu cała prawda na pewno nie zaszkodzi. Prawda nie może być złą wychowawczynią — nigdy w to nie uwierzę. A więc — nie pomijajmy, w najlepszych choćby intencjach, sprawy Hamsuna i tysiąca innych spraw podobnych. Byłaby to błędna ostrożność i fałszywa pruderia; chcąc wyleczyć ranę; trzeba ją otworzyć. Mówię tu jako zainteresowany: wychowałem się na książkach Hamsuna, a jego „Misteria" były największym literackim wstrząsem mojej młodości. Jest to więc dla mnie i dla wielu innych sprawa największej wagi: bolesna, doniosła i arcyciekawa. Chcę o niej wiedzieć wszystko, chcę dokonać świadomych przewartościowań i ocenić rozmiary swej porażki na tym odcinku. Każdy człowiek na świecie ma prawo świadomie przeżyć swój konflikt i swoją porażkę —..od tego uświadomienia przecież zacząć się musi szukanie drogi wyjścia. Stąd apel do pisarzy i krytyków: kierujcie swe reflektory przede wszystkim tam, gdzie ciemno. Nie uda się uciec od •spraw ciemnych, brzydkich, dwuznacznych, zawiłych i wstydliwych — przez nie trzeba przejść. 174 KRYTYCY, WRAŻLIWOŚĆ I NUDA Książki są dzisiaj na ogół ciekawe a recenzje z nich na ogół — nudne jak flaki z olejem. Inaczej było przed wojną: pamiętam arcyinteresujące recenzje Irzykowskiego, Kołaczkowskiego czy Ortwina, recenzje, które czytało się z emocją, które otwierały przed naszymi oczami różnorakie bogactwa nowych perspektyw intelektualnych i artystycznych. A dzisiaj? Poczytajcie sobie studia Kotta o „Lalce", albo studium Lucacsa o Tomaszu Mannie, przeczytajcie recenzję Kotta o książce Andrzejewskie-go, recenzję Żółkiewskiego o „Pożegnaniach" Dygata oraz jego wstęp do „Romansu Teresy Hennert", recenzję Krystyny Ku-liczkowskiej o „W Grzmiącej" Kowalskiego. Jest w tych elaboratach wszystko: wiedza o sprawach społecznych, ideologicznych, politycznych, znajomość historii, ekonomii, socjologii, wszystko — prócz jednej skromnej rzeczy: prócz stosunku do utworu jako do dzieła literackiego. A przecież utwór literacki jest chyba tworem specjalnego rodzaju, istnieje jakaś różnica między powieścią a publicystycznym artykułem? Czytając wymienione recenzje odnosi się wrażenie, że dla ich autorów forma literacka jest tylko przynętą potrzebną po to, aby zaciekawić czytelnika, ich samych natomiast interesuje jedynie rzeczywistość, którą ta forma odbija (por. recenzję K. Kulicz-kowskiej „O »W Grzmiącej« po raz drugi" — na sześć bitych stron rozważań społeczno-historycznych nie wiem, czy wykroiłoby się pół stroniczki o literackich właściwościach książki). Rozumiem, że kogoś życie interesować może bardziej niż jego literacka transpozycja — sam goręcej emocjonuję się dzisiaj sprawami polityczno-społecznymi niż literaturą — ale niechże taki ktoś nie wmawia nam, że jest krytykiem literackim i — na miłość Boską — niechże nie nudzi tak śmiertelnie! Mimo wszystko podstawową kwalifikacją krytyka jest posiadanie minimum choćby wrażliwości estetycznej, minimum stosunku do utworu. 175 „Krytyk opowiada o przygodach swojej duszy wśród arcydzieł" — powiedział Anatol France. Ale żeby opowiadać o przygodach, trzeba przedtem te przygody przeżyć. Jakich przygód doznaje dusza Żółkiewskiego przy czytaniu „Trylogii?" Ośmielam się podejrzewać, że — żadnych. Żółkiewski zmiażdży Sienkiewicza jako przedstawiciela „ginącej klasy" (co nb. znacznie lepiej i znacznie dawniej zrobił już Brzozowski) i — nic więcej nie będzie miał o wartościach jego dzieła do powiedzenia. Krytycy tzw. socjologiczni u nas piszą bez przerwy traktaty „Słoń a sprawa polska", „Tygrys a sprawa polska", „Świnka morska a sprawa polska", „Szczur a sprawa polska" — nie przychodzi im na myśl, że na słonia, tygrysa, świnkę morską i szczura można spojrzeć także pod innym kątem widzenia niż stosunek do jednej sprawy i że spojrzenie takie znacznie byłoby ciekawsze dla nieszczęsnego, bez przerwy socjologicznie kształconego, pouczanego i strofowanego czytelnika. Przy okazji zarzuciłbym wymienionym powyżej krytykom, że w działalności swej sprzeniewierzają się pewnemu własnemu założeniu, pewnej bardzo efektownej tezie marksistowskiej. Teza ta mówi, że poprzez formę literacką również wyraża się ideologia autora, że wybór takiej a nie innej formy jest aktem na wskroś ideologicznym, jest wyrazem określonej postawy światopoglądowej, a więc eo ipso — społecznej. Jeśli uznamy, że teza ta jest słuszna, to jasne jest, że w konsekwencji wymaga ona od krytyka, aby zdawał sobie sprawę z układu elementów formalnych dzieła: jeśli ma on ukazywać, jak ideologia przekształca się w formę, to musi tę formę widzieć, nie może reagować na nią jak kret na słońce — zaś chcąc widzieć formę, trzeba umieć ją emocjonalnie przeżyć („przygoda duszy"). Tymczasem krytycy wymienieni przeważnie (są wyjątki) — ograniczają się w swej działalności krytycznej do pierwszej fazy — do definiowania ideologii autora, zaś na teren przekształcania się ideologii w formę w ogóle nie przechodzą, pozostając w istocie poza omawianym przez siebie utworem literackim. I jakżeż tu się dziwić, że recenzje nic nam o utworze nie mówią, że i „rozpracowując" w kółko ten sam plan ideologiczny, są nudne. 176 jednostronne (tę mechaniczną jałowość krytyki, ograniczającej się do analizowania ideologicznej materii utworu przewidywał już wiele lat temu Irzykowski — patrz „Słoń wśród porcelany"). Krytycy w rodzaju hetmana Żółkiewskiego to nie są krytycy marksistowscy: to są po prostu nieudolni, niedoskonali, niewrażliwi krytycy, którzy swoje personalne braki usiłują złożyć na karb metody marksistowskiej. Niedowład wrażliwości w dziedzinie badań literackich zawsze jednak pozostanie tylko niedowładem — niczym więcej. Pozostawiwszy niewrażliwców na niższym piętrze przejdźmy wyżej. Jeśli nawet utwór literacki jest zespołem elementów formalnych, wyrażających pewną ideologię, to jednak nie dlatego utwór jest utworem literackim, że wyraża ideologię, lecz dlatego, że wyraża ją właśnie za pomocą środków formalnych — z tego też powodu utwór budzi zainteresowanie specjalnego, estetyczno-emocjonalnego typu. Czytelnika nie dlatego interesuje i emocjonuje forma literacka, że wyraża światopogląd, lecz dlatego, że jest formą literacką — inaczej czytywałby zamiast powieści artykuły i rozprawy światopoglądowe. A z tego wniosek, że efektowna teza o przekształcaniu się ideologii w formę artystyczną, pomimo swej słuszności (której nie neguję), jest bardzo mało użyteczna i poza genezą zjawiska nic nie tłumaczy (metoda genetyczna wyjaśnia zawsze w tył — nie naprzód, służy tylko post factum). Przecież rozmaite wielkie dzieła artystyczne minionych wieków, choć nawet forma ich była wyrazem jakichś ówczesnych tendencji spo-łeczno-ideowych, żyją dzisiaj tylko jako forma, a z tendencji ideowych, z okoliczności społecznych, które tę formę wywołały, często śladu i popiołu już nie pozostało. Ktoś mi zwrócił uwagę, że wielkie dzieł gga sztuki w różnych epokach rozmaicie są rozumiane, że przybierają sobie zależnie od czasu nowe treści — np. „Don Kichot" Cervantesa.* Z tego wniosek prosty, że forma artystyczna, bez względu na to z czego w swo- * Przykładu tego użyłem w swej publicystyce ze sto razy, stąd obsesyjnie powraca on i w niniejszej książce. 177 im czasie powstała, żyje własnym życiem i może nawet wyrażać własne, nowe, autonomiczne treści. W związku z tym wzywam pp. krytyków socjologicznych, aby odpowiedzieli mi na następujące pytania: 1) Z jakich okoliczności czy tendencji społeczno-ideologicz-nych wywodzą się „Arabeski i groteski" Edgara Allana Poe. Po otrzymaniu odpowiedzi na tę część pytania, zapytuję dalej: co w naszym stosunku do tego utworu dzisiaj jest ważne — czy znajomość tych okoliczności, czy też świadomość i zdolność odczucia autonomicznych obecnie, bez względu na swą ówczesną genezę, czysto literackich (estetycznych, formalnych) walorów utworu? 2) To samo pytanie w stosunku do „Martwej natury" Ce-zanne'a. 3) To samo pytanie w stosunku do Symfonii g-moll Mozarta, Jak widać trudność pytań stopniuje się: pierwsze jest najłatwiejsze, trzecie — najtrudniejsze. Jeśli nie dostanę jasnej i dostępnej dla mnie (odznaczam się bowiem wrodzoną tępotą) odpowiedzi od pp. Żółkiewskiego, Kotta, Borejszy, Ważyka, Kuliczkowskiej, Króla, Markiewicza, ewentualnie Wyki (ostatni znalazł się w tym gronie chyba przez własną pomyłkę, ale „kiedy wleziesz między wrony..."), będę uważał, że między mną a krytykami „socjologicznymi" jest 3:0. Oczywiście na moją korzyść. TRZY PO TRZY O WIECHU Siedzę kiedyś w krakowskiej kawiarni Europejskiej z książką w ręku i dygocę ze strachu, żeby się do mnie ktoś nie przysiadł, mam bowiem akurat ochotę na samotne skupienie, a nie na ględzenie z nudziarzami. Wtem trach! — podnoszę głowę i widzę, że prosto w moją stronę zmierza rączym krokiem jakaś znajoma mi skądeś krakowska morda w okularach. Ładny kwiat — i co tu teraz robić? Postanowiłem pohamować bestię wzro- 178 kiem: wpatrywałem się w niego zimno i obojętnie, a gdy uśmiechając się zbliżył się na parę metrów, skłoniłem mu się sztywno, po czym demonstracyjnie spuściłem oczy i wsadziłem nos w książkę. Osobnik w okularach okazał zmieszanie (widziałem to kątem oka), chwilę powiercił się w miejscu, wreszcie obszedł mnie kołem i poszedł w stronę wyjścia. Doznałem uczucia ulgi, ale tylko na sekundę, po chwili bowiem zaczęło mnie gryźć sumienie: a to, że jednak zachowałem się nieładnie i niehumanitarnie, a to znowu, że nie mogę sobie przypomnieć, kta> to był ten facet. I nagle doznałem olśnienia, aż skoczyłem z miejsca: przecież to był Wiech!!! Obraziłem Wiecha w Krakowie, w dodatku wziąłem go za krakowską mordę. O cholera!!! Gdy tylko, za najbliższą bytnością w Warszawie, zobaczyłem Wiecha, przeprosiłem go solennie. Wybaczył mi wszystko, najgorzej oczywiście było z „krakowską mordą". Wydarzenie to przypomniało mi się obecnie, gdy oto obsiadły Wiecha różne krytyki jak robaki trupa i próbują się w niego wgryzać. Ale Wiech nie trup jeszcze, chwała Bogu: strząsa ich z siebie energicznie i powołuje się na swego pana Piecyka, który widząc polonistyczno-socjologiczne zabiegi obywateli Błońskiego i Lich-nilaka, „kręcąc z podziwem głową zaznacza: — Uczone mło-dziaki, tylko że z prowincji i znakiem tego nie rozumieją i nie lubieją warszawskiego rodaka". Lichniak wprawdzie tłumaczy się szeroko, że on właśnie z Warszawy i właśnie z Targówka, ale arcyśmiertelna powaga, z jaką to robi, dowodzi, że finezji żartu nie zrozumiał. Obaj młodzi ludzie są zresztą pełni jak najlepszych chęci: Błoński dobiera się do Wiecha wytrychem socjologicznym, Lichniak prawi kazania moralne, ale jednemu i drugiemu istota „wiechizmu" umyka gdzieś między palcami. Bo... „uczone młodziaki, tylko że z prowincji..." oczywiście z prowincji przenośnej, symbolicznej, jak i ów „w hiperbole szarpany Targówek". Obaj wyglądają trochę jak ktoś, kto do wybierania pcheł zabiera się w bokserskich rękawicach, a na zająca polować zamierza przy pomocy armaty. „Uczone" to, owszem, i wygadane, ale są rzeczy, które rozumieć trzeba poza 179 słowami — słowa bywają wtedy tylko okazją, punktem wyjęcia, iskierką, podpalającą prochy temperamentu wspólnego czytelnikom i autorowi. Ta wspólność temperamentu wytwarza owo głębokie zrozumienie i porozumienie między Wiechem a jego czytelnikami, porozumienie mające w sobie coś wręcz żywiołowego —¦ i dlatego to ktoś, kto nie umie „myśleć temperamentem", ale jedynie spekulować, analizować i poprawiać, | zabłąka się w Wiechu jak właśnie „młodziak z prowincji" w labiryntach stolicy. Wiech, irytując się na te przedwczesne próby ! opukiwania i szufladkowania czy też (casus Lichniak) reformowania swej, jak zawsze skromnie pisze w cudzysłowie, „twórczości", wykazuje dobry instynkt, który znakomicie przeprowadził go niegdyś przez tak dla jego gatunku literackiego niebezpieczną, arcypatetyczną rafę, jaką było Powstanie Warszawskie. Wiech rozumie, że wiechizm jest jak morze albo jak nos: jest i kwita, nie ma co nad nim rozumować. A miarą „mor-skości" Wiecha jest jego powszechność: czytają go ludzie prości i ludzie krzywi, buchalterzy i profesorowie, intelektualiści i współpracownicy „Dziś i Jutro", czytywał go przed swą śmiercią w Lozannie Karol Szymanowski, czytywali go rekruci i pijacy. Wiech dostąpił zaszczytu nie byle jakiego: dane mu było mianowicie inspirować powszechność. Tak jak wiersz Tetma-jera „Hej idę w las, piórko mi się migoce" przyjął się wśród górali i jest dziś wszędzie śpiewany na nutę zbójnickiego, tak samo niejedno z „syntetycznych", przy biurku Wiecha powstałych wyrażeń weszło w użycie na Kercelaku, Szmulowiźnie czy bazarze Różyckiego, na Woli, Ochocie, Grochowie i Tar-gówku. Czyż może być dla pisarza większy sukces za życia, a zarazem bardziej przekonujący dowód jego bezpośredniego związku ze społeczeństwem? Proszę powyższego nie rozumieć jako bezwzględnej apologii jakiejś żywiołowej, zmysłowej a pozaintelektualnej koncepcji literatury i badań literackich. Koncepcja ta rządziła u nas przed wojną ze szkodliwą monopolistyczną wyłącznością, lansowały ją wszechwładnie w dziedzinie literackiej mody »Wiadomości Literackie*, które niewątpliwie przyczyniły się do upadku in- 180 telektualizmu w naszym pisarstwie. Ale solidaryzując się z walką, jaką z Wiadomościowym „talentyzmem" prowadził Irzy-kowski, trzeba było stwierdzić, że „mistrz z bródką" popadał czasem w przesadę w innym kierunku: przesadzał, gdy negował wszelkie w ogóle wartości żywiołowo-intuicyjne, gdy zawsze chciał rozumieć tylko słowa, a nie to, co jest pomiędzy słowami, gdy wreszcie — nie doceniał roli humoru. Tymczasem w kulturze musi być i to, i tamto; gnieździć się w niej winno razem wiele sprzecznych ze sobą racji, przesada zaś w jakimkolwiek kierunku doprowadza zawsze do jakiejś straty: mięso surowe —¦ złe, mięso spalone — też złe. Przy tym żadna kultura nie obejdzie się bez- wartości autonomicznych, jedną z takich wartości jest humor. A Wiech to kapłan humoru. Jakiego? Czy „chłoszczącego", „palącego", „wyszydzającego", „wojującego" itp.? Nie. W tym miejscu pozwolę sobie zacytować parę zdań najrozsądniejszego z „wiechowskich" polemistów, na pewno już nie z kulturalnej prowincji, lecz z wielkiego miasta przybywającego — Artura Sandauera. „Wielcy humoryści przeszłości nie traktowali swych postaci komicznych ani z entuzjazmem, ani z „rzetelnym potępieniem moralnym", nie czynili z nich ani wzorów do naśladowania, ani też nie stawiali ich pod pręgierz: odnosili się do nich po prostu z humorem". I dalej: „Tam, gdzie zaczyna się ostry konflikt, tam kończy się dziedzina humoru. Krytycy zatem, którzy zarzucają Wiechowi drugorzędność i nieistotność opisywanych przezeń konfliktów, nie spostrzegli się nawet, iż właściwie zarzucają mu to, że jest humorystą". I dalej: „Czy w okresie zaostrzania się sprzeczności pozostało jeszcze miejsce dla nieanta-gonistycznych, drugorzędnych konfliktów, a więc dla pobłażliwości i uśmiechu? Sądzę, że tak". Święte słowa! Wiech to nie satyryk ani bojownik, Wiech to kapłan humoru dobrotliwego, wyrozumiałego, nikogo nie oszczędza, nikogo nie potępia; Wiech to epik spraw małych i codziennych; Wiech to miłośnik ludzi niedoskonałych; Wiech to koneser kolorów mniej ważnych. Taki jest, inny nie będzie, a że przyprawa z wiechizmu jest konsumentowi do literackiego 181 jadła potrzebna, o tym świadczy wiechowska popularność. Błoński stawia zarzut, że bohaterowie Wiecha są dziś społecznie, socjologicznie nieaktualni. Cóż z tego? Czy tylko o ludziach aktualnych czytujemy książki? Społeczeństwo balzakowskie też jest nieaktualne, a przecież Balzaka czytamy i czytać będziemy jeszcze z dobre parę wieków. Wiech, poza wszystkim innym, ma swe miejsce w historii jako malarz obyczajów: kto chce np. poznać obyczajowość dwudziestolecia, ten się bez felietonów Wiecha nie obejdzie. A poza tym ma jeszcze dziesięć innych zasług — choćby tę, że jego humor stał się literacką „arką przymierza", która przepłynęła cało ponad wojną i okupacją. Wiech ma zasługi, którymi zarobił sobie na to, aby nie umiejący czytać poza słowami ani śmiać się bezinteresownie popra-wiacze, postulanci i reformatorzy: Błoński, Lichniak et consor-tes dali mu święty spokój. Oprymowany przez nich niby dzik | przez pieski, Wiech niecierpliwie potrząsa łbem i ma rację, rozumie on dobrze, że: „Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść". FILM POLSKI Spotkałem w Warszawie znajomego, który jeździł niedawno do Londynu; powiedział mi on, że powieści kryminalne nigdy nie osiągną w Polsce znikomej nawet części tego powodzenia, jakim cieszą się w Anglii. — Dlaczego? — Bardzo proste: życie (przeciętnego obywatela naszego kraju" w latach 1939—45 obfitowało w wypadki bardziej emocjonujące, dziwaczne i makabryczne, niżby mogła to sobie wymarzyć wyobraźnia jakiegoś super — hyper Edgara Wallace'a podniesionego do dziesiątej potęgi. Życie stało się „kryminałem" — i to jakim — trudno Wymagać od obywatela, który przez pięć lat żył ze zbrodnią i śmiercią za pan brat, aby emocjonował się zbrodniami wymyślonymi — za słaba dawka, z czym do gościa, panie szanowny! — Natomiast w Anglii — twierdzi mój rozmówca — życie 182 było i jest spokojne, uregulowane, senne. Stąd potrzeba emocji sztucznych — stąd kolosalna popularność powieści kryminalnych. Opinia ta przydała mi się bardzo przy wyjaśnieniu innej sprawy: dlaczego mianowicie polskie filmy powojenne cieszą się u szerokich rzesz „szarych" ludzi opinią taką... jaką się cieszą. Czy dlatego po prostu, że są złe? Na pewno nie tylko dlatego. Przecież przed wojną niejeden polski film był wyraźnie zły, a jednak miał powodzenie — przemawiająca z ekranu rodzima, zrozumiała mowa jest przecież mimo wszystko nie byle jaką atrakcją i magnesem. A więc? Sprawa jest prosta: przeczytajcie sobie w nr 1 czasopisma »Film« wywiad z dyrektorem Filmu Polskiego Stanisławem Albrechtem. P. Albrecht po „Zakazanych piosenkach" i „Jasnych łanach" zapowiada nam „Stalowe serca", „Oświęcim", „Ulicę Graniczną" i „Polskę odrodzoną". „Stalowe serca" na pewno — głowę daję — o partyzantach i wojnie, „Oświęcim", „Ulica Graniczna" o martyrologii polskiej podczas okupacji, zaś „Polska odrodzona" o wszystkim tym do kwadratu. Znacie historię o jegomościu, co jeździł do Tuły z własnym samowarem? Albo o tym, co Francuzowi pokazywał wieżę Eiffla w fotoplastikonie. Albo o tym, co importował słonie do Afryki? Albo o tym, co częstował Włocha sztucznym makaronem? Nie znacie? Według moich informacji wszyscy oni zaniechali swoich interesujących zajęć i kierują obecnie Filmem Polskim. Bo powiedzcie mi, czy faceta, który przeżył w kraju okupację, któremu każdego dnia groziły śmiertelne niebezpieczeństwa, na którego polowano na ulicach jak na zwierzynę, który żył w ciągłej świadomości, że w jego kraju dymią gigantyczne piece krematoryjne, którego byle Niemiec mógł w każdej chwili obić po gębie i nie tylko po gębie, który obracał się bez przerwy w atmosferze zbrodni i gwałtu, któremu za kupno chleba poza kartkami groziła w myśl litery „prawa"... kara śmierci, który przeszedł przez ekstrakt piekła ziemskiego jakim było Powstanie Warszawskie, czy, powtarzam, faceta takiego nie może, popularnie mówiąc, brać cholera, że te same rzeczy, które on przeżył 183 i przecierpiał przez pięć długich lat, każą mu oto oglądać jako mdły, bezbarwny kicz filmowy, nasycony słodkawym patriotyzmem i podrabianym patosem? Panowie — zastanówcież się — :z czym do gościa?! Kto wam podszepnął te szatańskie pomysły! I na co to komu potrzebne? Film jako imitacja życia jest nudnym nonsensem — aby przemówił i „brał" musi być dziełem sztuki, musi mieć problem czy „chwyt" artystyczny — wtedy na pewno będzie i dydaktyczny, i propagandowy, i państwowotwórczy — kicz zaś zawsze będzie aktem anarchii, potrafi bowiem obrzydzić rzeczy najukochańsze i wywołać sprzeciw wobec prawd najbardziej bezspornych. Zrozumieli to Czesi, zrozumieli Francuzi, zrozumieli Szwajcarzy — stąd tak świetne i reprezentacyjne filmy wojenne jak „Ludzie bez skrzydeł" czy „Ostatnia szansa" (nawiasem mówiąc cudzoziemiec, który porównałby „Ludzi bez skrzydeł" i „Zakazane piosenki" musiałby dojść do wniosku, że w Czechach podczas okupacji była ponura mordownia a u nas — żyć nie umierać — Hitler —¦ dancing — bridge). Ujęcie niedawnych wydarzeń za pomocą chwytu artystycznego gwarantuje dopiero perspektywiczną prawdę i uniknięcie cukierkowego biadolenia, brzmiącego jak fałszywy zgrzyt na tle tragedii dziejowej. Takie ujęcie miał pierwszy zakupiony przez Film Polski scenariusz — „Robinson warszawski" Miłosza i Andrzejewskiego, scenariusz osnuty na tle przygód samotnego człowieka, który żyje w piwnicach i lochach opuszczonej przez ludność po Powstaniu Warszawy stwarzając sobie nowe formy egzystencji, jak Robinson na swej wyspie. Pomysł świetny i na wskroś filmowy — „dziewicze" wtedy jeszcze ruiny Warszawy dostarczyłyby fantastycznego wprost tła. Scenariusz ten jednak uznano za zbyt mało propagandowy, nie dość „pozytywny" i wraz z setką innych odłożono ad acta. Mania nieustannej dydaktyki i propagandy wykładających swoje prawdy łopatą do głowy, traktowanie widzów jak tłumu niedorozwiniętych uczniaków — oto grzechy samego założenia; vox populi jest tu tak silny, że dotarł nawet do satyryków. 184 Publiczność tego kraju nie'lubi bowiem być pouczana w sposób zbyt natrętny, lubi, jak się coś zostawia dla jej domyślności, nie uznaje naiwnego podziału na czarne i białe, choć ceni naukę, lubi także zabawę, a wreszcie — i to najważniejsze — wrażliwa jest bardzo na wszelki fałsz i — po wojnie — nie trawi patosu sztucznie spreparowanego. Jest w „Zakazanych piosenkach" scena, kiedy z głośnika ulicznego, przez który Niemcy podawali komunikaty wojenne, padają dźwięki „Jeszcze Polska nie zginęła" — to radiostacja Polski Podziemnej wdarła się na tę samą falę i nadaje krzepiącą serca rodaków audycję. Publiczność — ta z ekranu — ze wzruszeniem i zachwytem gromadzi się pod głośnikiem, łowiąc uchem ukochane dźwięki. A jak zachowała się publiczność prawdziwa? Wiem coś o tym, gdyż pewnego okupacyjnego przedpołudnia znalazłem się na Placu Trzech Krzyży właśnie w owym momencie, gdy z głośnika przemówiła Polska Podziemna. Plac w ciągu pół minuty opustoszał, jakby nań ktoś dmuchnął, wszyscy (a ja w ich liczbie) wiali, tak że o mało nóg nie połamali, bowiem wytrenowana okupacyjna wyobraźnia ukazała nam idylliczny obrazek tego, co się będzie działo na placu za chwilę, gdy Niemcy się połapią. Tak wygląda prawda widziana przez wielu ludzi, a- tak bujda filmowa, którą z przedziwną bezmyślnością tym samym ludziom się podaje. I po cóż ta fałszywa, prymitywna idealizacja? Czyż mało było patosu prawdziwego? Po raz trzeci zapytuję: z czym do gościa? I do jakiego gościa?! Najlepszą propagandą jest brak propagandy. Widziałem śliczny film sowiecki „Dziewczęta z baletu" w którym nie było cienia propagandy — był to najbardziej przekonywający do Rosji obraz, jaki zdarzyło mi się oglądać. Życząc mimo wszystko Filmowi Polskiemu dobrze (bo cóż mam robić, skoro innego przedsiębiorstwa filmowego w Polsce nie mamy) proponuję po „Stalowych sercach" i „Polsce odrodzonej" wyprodukowanie następujących filmów: „Miłość skrzypka", „Klub samobójców", „Przygody Koszałka Opałka", „Historia złamanego serca", „W pustyni i w puszczy", ,,W palarni opium", „Pokusa", „Małżeństwo Stasia" itp. Efekt propagandowy będzie 185 na pewno, efekt narodowy też. Inaczej zaś — „nie chyci". „Szary" widz filmowy ma nosa i nie weźmie sacharyny za cukier — nie robił tego nawet w czasie okupacji — dlaczegóż miałby robić teraz?* Nie da rady PISZĘ DZIEŁO NAUKOWE Od dłuższego już czasu pracuję nad większą pracą naukową z dziedziny historii. Będzie to książka dużych rozmiarów (ca 700 stron formatu 70—279ł/2) pt. „Dzieje cenzury prasowej od epoki kamienia skrobanego do wstąpienia na tron Rydza I Śmigłego włącznie". Cenzura jest zjawiskiem w dziejach ludzkości stałym i nieuniknionym. Stąd więc konieczność istnienia cenzury już w epoce kamienia skrobanego, gładzonego, łykanego, czego dowodami są odnalezione przez słynnego archeologa Van der Bzicka na dnie Wisły (które w swoim czasie było środkowym punktem naddunajskiego płaskowzgórza) gładzone kamienie z wyrytymi na nich pismem runicznym ówczesnymi artykułami, gdzie niektóre zdania zostały przez cenzurę wyskrobane. Przez wiele stuleci cenzura przechodziła różne ewolucje: niesposób mi tutaj streszczać całego dzieła — zatrzymam się tylko nieco na okresie od r. 1926 do wstąpienia na tron Rydza I. Cenzura była wtedy sprytna, lecz dziennikarze również brali się wówczas na sposoby. Pamiętam jak prasa sanacyjna zapowiedziała, że w kampanii wyborczej weźmie udział marszałek Piłsudski, który udzieli dziennikarzom dziewięciu wywiadów — między każdymi trzema nastąpi dwutygodniowa przerwa. »Robotnik« podał tę wiadomość bez komentarzy, zaopatrując ją tytułem „Trzy po trzy"... „Niedługo nastąpi pobór do sejmu" — oświadczył na to Krukowski w „Qui pro quo". Gdy * W czasie okupacji słynna była w Warszawie afera... odwrotna. Oto pomysłowy oszust sprzedawał jako sacharynę — kryształki cukru. 186 Marszałek powołał komitet ekonomiczny Rady Ministrów, złożony z trzech ministrów, w jednym z pism opozycyjnych ukazała się ballada, rozpoczynająca się od słów: „Stary Litwin trzech synów, zdrowych, tęgich kretynów raz do siebie zawezwał i rzecze"... W Krakowie skonfiskowana została broszura pt. „Jakie są zasługi piłsudczyków dla Polski" Broszura ta oprócz tytułu zawierała jedynie 16 białych stron... Osobną dziedzinę stanowiło porozumiewanie się ponad czy poza-prasowe np. za pomocą szyfrów, umownych znaków itp. Już w epoce pisma klinowego mamy tajemnicze napisy wyryte na drzewach lub na przydrożnych kamieniach i to w pewien określony sposób, np. czytać trzeba tylko na co drugim kamieniu, na co trzecim drzewie, ruchem konika szachowego itp. Z tych systemów urodziły się potem alfabety stukane (stosowane np. w więzieniach) oraz tajemnicze napisy, widniejące przeważnie na ścianach ustępów publicznych — stanowią one do dziś ważki i cenny dokument dla badań dziejów politycznych świata — wraz ze zburzeniem Warszawy wiele z tych bezcennych świadectw przeszłości uległo niestety całkowitemu zniszczeniu. Stosunek prasy do cenzury bywał czasami, wbrew pozorom, bardzo kurtuazyjny. Przykładem tego może być wierszyk, który ukazał się niegdyś w miłym memu sercu tygodniku »Polityka«. Brzmiał on jak następuje: „Żołnierz ma karabin, Sanacja — Prystora. Cenzor ma cenzurę, A ja — mam cenzora". Osobnym działem badań jest sprawa sprostowań urzędowych, które w tej epoce umieszczać należało obowiązkowo. Przypominały one słynny wypadek, jaki zdarzył się w pewnym powiatowym mieście. Jakiś anonimowy dziennikarz napisał w miejscowym organie artykuł, w którym stwierdził, że połowa radnych miejskich to idioci. Zarząd miejski nadesłał do redakcji 187 sprostowanie, stwierdzające, że połowa radnych miejskich to nie są idioci. Jak widzimy, badanie dziejów cenzury jest naprawdę pasjonującą dziedziną nauki. Dzieło moje wyjdzie w druku już niezadługo, nakładem „Czytelnika", zaopatrzone w przedmowę Jerzego Borejszy i posłowie Edmunda Osmańczyka. Jednocześnie w przygotowaniu są jego (dzieła) przekłady na język angielski i amerykański (M. Wionczek i C:z. Miłosz), szwajcarski (J. Przyboś), jugosłowiański (J. Kott) i abisyński (tłumacz anonimowy — ze względu na drażliwość spraw cenzury w tym kraju). Dzieło zawierać będzie dodatek, w którym wyjaśnione zostaną różne szyfry dziennikarskie — m. in. sposób, w jaki czytać należy niniejszą książkę (111311 + X2 — ABCD =0). Wszystkim, którzy swoją pomocą i cenną erudycją przyczynili się do powstania tej pracy, a zwłaszcza pp. prof. Herbertowi E. Cundel-Bury, dr. Janowi Kapujsięszybko i mec. Romanowi Igłowskiemu serdeczne podziękowania na tym miejscu składam. GŁOWA W PUSZCZY, ŻABA I PIRAMIDA I Ktoś gdzieś wyczytał, że w jakiejś tam puszczy południowoamerykańskiej znaleziono niedawno olbrzymią głowę z kamienia; wielkość jej równała się rozmiarom dwupokojowego mieszkania z wygodami. Głowa była cała zarośnięta — oczywiście nie z powodu dawnego nie golenia, lecz z powodu dawnego spoczywania w dżungli — zarośnięta drzewami, poowijana jak sznurami korzeniami krzewów, lianami, omszała. Z trudem oczyszczono głowę z tego wszystkiego, po czym uczeni archeologowie jęli się nad nią głowić (nomen omen!). Po długich debatach, zakropionych sporymi dawkami „kaszasy" (mocna wódka południowo-amerykańska) doszli do wniosku, że głowa jest jedyną pozostałością po wielkiej cywilizacji, istniejącej tam ze dwa tysiące lat temu, przed epoką Mayów. 188 Wiadomość ta po prostu mnie przeraziła. Pomyślcie tylko: z wielkiej cywilizacji, z mnóstwa pracy, wysiłków, walk, problemów, miłości, zazdrości, nienawiści, wierzeń, powątpiewań, myśli i odkryć, cierpień i radości, cóż pozostało?! Ot po prostu — durna obrośnięta głowa w lesie, przypadkiem w dodatku przez jakichś, wstawionych może facetów, odnaleziona. A co będzie, jeśli za tysiąc lat z całego kochanego Krakowa także tylko jedna głowa zostanie i głowę tę odnajdzie ktoś pomiędzy paprociami, zarastającymi miejsce, gdzie dziś rozciąga się Rynek Główny z Linią A-B? („Co się stało na A-B — moja pani, moja pani...")- I w dodatku — cóż to będzie za głowa? Dobrze jeszcze, jeśli to będzie głowa pomnika Dietla — w ten sposób stary burmistrz dostąpiłby zaszczytu reprezentowania krakowskiej cywilizacji wobec naszych pra-pra-pra-potomków. Ale równie dobrze może się zdarzyć, że będzie to głowa owej żaby, służącej do fotografowania się z nią, a stojącej obecnie na Plantach, koło Uniwersytetu. Pomyślcie tylko: z całego kramu tylko jeden łeb żabi — o, nieszczególnie się sprezentujemy. Dobrze by jednak było, żeby pozostały jakieś książki czy papiery. Pomyślcie tylko, ile by się ludzie za tysiąc lat dowiedzieli o- naszym codziennym życiu z jednego, jedynego zachowanego numeru „Tygodnika Powszechnego": jak przez lupę, po sto razy każde słowo, czytaliby artykuł J. M. Święcickiego o „Damach i huzarach" Fredry, felieton piszącego te słowa o pająkach i „Sokratesa" Zawieyskiego. Ten ostatni utwór spełniłby w dodatku jeszcze jedną doniosłą rolę, pouczając naukowców młodszej o tysiąc lat ludzkości, że przed naszą cywilizacją istniała jeszcze jakaś inna, tak jak przed Mayami (o których osobiście wiem tylko tyle, ile przeczytałem u Fie-dlera) istniała owa cywilizacja z głową. Przecież o Sokratesie, Platonie i Arystotelesie zapomną do tego czasu zupełnie, dzieje Europy liczyć się będą od mglistego, legendarnego okresu, gdy po tym półwyspie (Europa jest przecież półwyspem!) grasowali półdzicy wodzowie o dziwacznych nazwiskach: Napoleon, Hitler, Krupa i inni, mniej znani. Tylko że zacząłem wątpić, czy szary, miękki papier rotacyjny, na którym drukuje się „Tygodnik" GŁOWA W PUSZCZY, ŻABA I PIRAMIDA 189 wytrzyma tysiąc lat: prędzej się to uda „Nowej Kulturze" z jej papierem kredowym i błyszczącym. Niechże więc zamiast „Tygodnika" będzie egzemplarz „Nowej Kultury" — wszak za tysiąc lat różnica światopoglądowa między tymi dwoma pismami nie będzie miała najmniejszego znaczenia, w myśl dziecinnej zagadki: jaki koń widzi jednakowo z przodu i z tyłu? — zdechły. Nawet lepiej, żeby to była „Nowa Kultura" — tam przynajmniej piszą jasno, „kawę na ławę", nie tajemniczo a misternie, jak w „Tygodniku", którego za tysiąc lat nikt nie zrozumie (,,...ta formacja co go znała, stanie się już niezrozumiała i jaka była w nim trucizna, najlepszy spec się już nie wyzna"). Dla pewności zwróciłem się do eksperta Antoniego Gołubiewa, który z racji dożywotniego pisania „Bolesława Chrobrego" zna się expedite na starych papirusach (przy okazji mała reklama: kupujcie tylko mydło „Orangutang", tj. pardon —¦ ukazały się w druku dalsze dwa tomy „Bolesława Chrobrego" — kupujcie, tanio jak barszcz). Gołubiew po dokonaniu ekspertyzy stwierdził, że „Tygodnik" może przetrwać kilkaset lat, pod warunkiem, że będzie trzymany w suchym miejscu; istnieje jednak obawa, że przy czytaniu za pięćset lat może się rozsypać. Wobec powyższego umieściłem roczniki „Tygodnika" w suchym, miejscu pod piecem, napaliwszy w nim uprzednio „Nową Kulturą". Inna jednak wątpliwość mną owładnęła: czy ludzie za tysiąc lat będą umieli czytać drukowane, czy to wszystko w ogóle nie pójdzie w zapomnienie. To byłoby okropne. A na przykład pismo nutowe: pomyślcie sobie — cała twórczość wielkiego Jana Sebastiana Bacha zaklęta w system dziwnych znaczków przestaje być „przekazywalna". Ktoś za tysiąc lat wykopuje w dżungli brazylijskiej (a raczej europejskiej) Inwencje dwugłosowe w wydaniu Petersa i — nic z tego nie wie. Mniej niż my o obrośniętej głowie. Carramba! Wszystko to bardzo mnie przygnębiło. Smętny chodziłem po Plantach, gdy nagle olśniła mnie zbawcza myśl: piramidy. Co reprezentuje dziś zamierzchłą kulturę egipską? — oczywiście piramidy. Pomysł faraonów był świetny, iście upowszechnieniowy: na dole cztery boki, w górze szpic — to każdy bez różnicy. !190 analfabeta czy alfabeta, kształcony czy nie, w każdej epoce bez trudu zrozumie. Trzeba wybudować w Krakowie piramidę — niechże coś po nas zostanie. Pomysł wprowadziłem w czyn tegoż jeszcze wieczora. Wziąwszy kilku tęgich katolickich byczków z Lichniakiem, Gawlikiem, Chrzanowskim, Woźniakowskim i Stommą na czele poszedłem wieczorem na Planty. Pracowaliśmy całą noc; co leniwszych kolegów zachęcałem okrzykami: pracujcie — czterdzieści wieków na was patrzy! Wreszcie piramida stanęła, że ha! Zwolniwszy drużynę wróciłem do domu o świcie. Na drugi dzień pobiegłem podziwiać nasze dzieło — i o mało nie zemdlałem. Ktoś rozmiótł piramidę na cztery wiatry — może dlatego, że postawiliśmy ją w środkowej alei, przy drodze do przystanku tramwajowego. Wobec tego postanowiłem zbudować ją sam, w trochę innym miejscu. Ale teraz robiłem już przemyślnie: nie siłą, lecz sposobem. Posklejałem kamienie syndetikonem i wapnem, które przyniosłem z domu (synek zażywa trzy razy dziennie). Wreszcie dzieło było gotowe: piramida jak nóż, cztery rogi, szpic, wszystko przepisowo. Z dumą oglądałem ją w październikowym porannym słoneczku i nagle Planty zniknęły mi z oczu: ujrzałem bezbrzeżny, żółty piasek pustyni, poczułem palące słońce Egiptu, na horyzoncie zarysowały się palmy i zielony sfinks. Ten sfinks przykuł moją uwagę. Wpatrywałem się weń mrużąc oczy w słońcu, gdy wtem uczułem na ramieniu czyjąś silną dłoń i usłyszałem głos: — Co tu robicie?! — Spojrzałem — przy mnie stał człowiek w dziwnym stroju. — Azaliż jesteś wysłańcem Faraona? — zapytałem go dumnie. — Nie strugajcie no ;ze mnie głupka — odpowiedział — nie róbcie draki, zalaliście się od rana, starszy gość — aż wstyd. — Nagle zrozumiałem: był to milicjant. Stałem na Plantach przy Uniwersytecie, a zielony sfinks to była owa przeklęta żaba fotograficzna. Zapłakałem. Więc taki to jest krakowski sfinks? I co z nas zostanie — żaba w paprociach?! O smętku przemijania! Załącznik. Jak słychać, pewnej nocy jacyś nieznani sprawcy przewlekli fotograficzną żabę i wciągnęli na postument po pomniku Dietla 191 (pomnik bawił wtedy na wystawie). Doceniając w pełni znaczenie tego aktu stwierdzamy jednak, że odbył się on najzupełniej niezależnie od akcji, mającej na celu uwiecznienie Królewskiego Miasta Krakowa przez zbudowanie w nim piramidy. Przodownik grupy katolickich byczków. (—) STOMMA SKAZANI NA RELACJĘ Zechciejcie zrozumieć, że ja nie pochwalam ani potępiam — tylko opowiadam. (Talleyrand) Niedostatecznie uświadamiamy sobie fakt, że zasób naszych włas'nych, własną obserwacją i przeżyciem zdobytych wiadomości o świecie jest niezwykle szczupły. Żyjemy krótko, czasu jest niewiele, podróżujemy mało, przeżywamy tylko swoje przeżycia. Wszystkiego razem — drobniutka garstka. Wydawałoby się, że właściwie nic o świecie, poza wąskim kręgiem owych własnych przeżyć, wiedzieć nie możemy. Tymczasem okazuje się, że — wiemy mnóstwo. Życie nasze uskrzydlone jest życiem innych ludzi, tych, co przeminęli i tych, co żyją daleko od nas: za pan brat obcujemy z cezarem i z Napoleonem, z Grekami i z Rzymianami, ze wszystkimi epokami i narodami, korzystamy z ich doświadczeń, przeżyć, dzieł, myśli. Żyjemy nie tylko własnym życiem, lecz konfrontujemy je nieustannie z życiem innych, patrzymy, jak w naszym życiu odbijają się życia cudze żyjemy wielokrotnie, w perspektywie czasu i przestrzeni, wie ków i kontynentów, tak jakbyśmy nie uczestniczyli jedynie w ograniczonej latami naszego czasu i przestrzenią naszego kra- 192 ju jednoaktówce prywatnego curriculum vitae, lecz jakbyśmy brali bezpośredni udział w potężnej epopei wieków. Człowiek już tu na ziemi zdołał przezwyciężyć czas i przestrzeń. W jaki sposób? Po prostu za pomocą cudzych relacji. Istotą naszej kultury jest rozwój relacji, rozbudowanie aparatu doprowadzającego relację najróżniejszymi kanałami do naszych uszu, upowszechnienie relacji. Ponieważ sami żyjemy krótko, w pewnym tylko, ograniczonym okresie Czasu, ponieważ nie możemy być jednocześnie w kilku miejscach, ponieważ zmysły nasze mają ograniczony zasięg, a umysł nasz — ograniczoną pojemność, więc, chcąc się rozwijać — skazani jesteśmy na cudze relacje. Historia, literatura, malarstwo, geografia, antropologia, socjologia, statystyka — to są formy relacjonowania. Życie człowieka cywilizowanego jest bogate i wszechstronne, życie dzikusa — ubogie i partykularne, bo dzikus nie korzysta z relacji, a człowiek cywilizowany ma cały aparat relacjonujący na swoje usługi: książka, gazeta, radio, teatr, wystawa, mapa, tablice statystyczne, fotografia, telewizja — wszystko to znosi mu nieustannie relacje z całego świata — żeby mógł żyć całym światem. Ciągle jest informowany; dostarcza mu się materiału, a dla niego rezerwuje się trud' najczystszy i najszczytniejszy: wyprowadzanie wniosków. Mimo to nie należy sądzić, żeby wobec wagi' tej ostatniej czynności relacjonowanie schodziło na plan drugi. Istniały wielkie kultury; z których nie pozostało absolutnie nic — poza relacją, a relacja ta po upływie wielu' wieków stała się równoznaczna z osądem. Relacja bowiem z czasem obrasta w znaczenie — jak kula śnieżna tocząca się po śnieżnym torze, torze ludzkich reakcji na nią. Relacja potężnieje w zetknięciu się z ludzkimi, z niej wyciągniętymi wnioskami i z czasem z nimi się utożsamia. Na to jednak potrzeba czasu — wielu wieków. Czasu tego nie da się przeskoczyć; ten co relacjonuje, jednocześnie podając wnioski ze swej relacji, mija się z celem: przedwczesnych wniosków nikt nie przyjmie, a fakt ich istnienia podważy wartość samej relacji. Ten, co chciał zrobić dwie roboty, nie zrobi dobrze żadnej. To jest błąd. 193 Wydaje mi się, że w błąd ten chce popaść nasza literatura piękna, zamiast relacjonować, zamierza wnioskować, ponad empiryzm ma zamiar przełożyć profetyczny i aprioryczny idealizm. Słowem, chce wyjść poza swoje przyrodzone granice, chce wyręczyć czas i historię w ich czynności przetwarzania relacji w osąd. Dlatego coraz sceptyczniej odnoszę się do powieści jako do narzędzia relacjonującego fakty. Dawniej sądziłem, że właśnie powieściopisarz posiada zaszczytny tytuł „magazyniera prawdy", że widzi przenikliwie, wszechstronnie, że skrótami chwyta to, czego nie uchwyci kronikarz ani fotograf. Dziś przestałem w to wierzyć i wolę suche chronologiczne diariusze niż wnikliwe i plastyczne. powieści. Dlaczego? Bo powieść sprzeniewierza się swojej funkcji relacjonowania. Nie chodzi tu o sprawę tzw. realizmu powieściowego. Całą naszą dyskusję o realizmie uważam za bałamutną i zbędną, gdyż relacjonować można za pomocą każdego gatunku literackiego. Wspaniałą, wyczerpującą, pełną wiedzy o świecie, o człowieku, jego odruchach i wyobrażeniach relacją są fantastyczne opowieści Edgara Allana Poe; jedną z fundamentalnych relacji o życiu naszej epoki są „psychologistyczne" dzieła Prousta i Joyce'a lub „surrealistyczne" — Kafki; „Ferdydurke" — upiorna groteska Witolda Gombrowicza — to jedna z najcel-niejszych relacji z polskiego życia epoki II Rzeczypospolitej. Nie o metody czy gatunki więc tu chodzi — spór o gatunki był nieporozumieniem. Chodzi o to, że nasza dzisiejsza bele-trystyka chce zmienić założenie: zamiast relacjonować, chce wybierać, wytyczać i od razu wnioskować. Sformułowanie tego zamiaru znalazłem — najniespodziewaniej w świecie — w powieści (a raczej opowieści) Adolfa Rudnickiego „Pałeczka". Posłuchajmy: „Z tysiąca przeżyć należy dzisiaj w sztuce wydobyć te, które pozwolą człowiekowi okrzepnąć, a nie te, które go mogą rozbić; te, które mogą mu pomóc, a nie tylko zanotują. Żyjemy w czasach wielkich zrębów, nie mikroskopu, nie zabawnych czy tragicznych szczegółów. Tylko książki-czyny mają rację bytu. Tylko książki-czyny wesprze epoka. Inne urodzą się 194 martwe. Nasze czasy nie dadzą książek, które będą tylko książkami. Nasz obolały, wspaniały wiek nie ma prawa do książek we wczorajszym znaczeniu. Cały nasz wiek znajduje się w marszu; człowiek stracił miejsce, człowiekowi bez miejsca nie potrzeba książek, które są tylko książkami". Na razie są to jedynie słowa: Adolf Rudnicki jak dotąd nie realizował tego programu, pisał „tylko" świetne książki, często gęsto posługując się mikroskopem, którym tak samo dobrze (albo lepiej) wykryć można korzenie życia jak i teleskopem. Ale fakt, że poczuwał się do moralnego obowiązku wypowiedzenia powyższych słów, dowodzi, że nosi już w sobie idealistycznego bakcyla. Nie wystarcza mu więc relacjonowanie, a przecież to tak niesłychanie ważna i trudna czynność: człowiek w niedoskonałości swego postrzegania skazany jest na relacje, literatura piękna zaś jest właśnie dyscypliną relacjonującą, relacjonującą oczywiście w specyficzny, sobie tylko właściwy sposób. Jest nią i niczym innym być nie może ani nie powinna: od tego są inne dyscypliny (choćby filozofia), nie należy ich ze sobą mieszać. Szewc, który nie chce szyć butów, uważając, że potrzebniejsze jest budowanie fabryki, fabryki nie zbuduje, natomiast przestanie być szewcem i narazi społeczeństwo na brak butów. Literatura chce za mnie wyprowadzać wnioski, lecz ja się na to nie zgadzam: domagam się, aby dostarczyła mi materiału relacyjnego, a wnioski wyprowadzę sam. Tego chce każdy odbiorca. Powieść w społeczeństwie nie istnieje po to, aby autor się wyżył. Wyżycie się autora może być wprawdzie warunkiem sine qua non wyżycia się czytelnika, ale nigdy nie może być celem — jedynie środkiem, okazją, dlatego też to, co jest w powieści artystyczną postacią relacji, musi być wyraźnie odgraniczone od tego, co relacją nie jest. Dynamizacja czytelnika — nie autora — oto społeczne zadanie literatury. 195 CHORE KOTY I JESIEŃ PRZEZWYCIĘŻONA „Las obumiera, więdnie liści szata Mgła wypłakuje swe brzemię podglebiom Człowiek łan orze i pod nim go grzebią I nawet łabędź mrze po wielu latach". (Tennyson) „Wzbijmy uliczny pył w tuman .tęgi Po noś wam chorzy i niedołęgi. Przegnać, przepędzić chuchraków miot. Precz z drogi! Chore koty za płot!" (Nietzsche: „Wiedza radosna") Znamienny jest kontrast między tymi dwoma urywkami wierszy. W pierwszym — zaduma nad przemijaniem i nietrwa-łością życia, smutek, powaga, nastrój jesienny, w drugim — brutalny tryumfujący witalizm, kult bezwzględnej zdobywczej siły, pogarda dla słabości i cierpienia. Wczytajmy się w oba fragmenty: co jest nam bliższe, którą atmosferę wybierzemy, jeśli by już trzeba byłe wybierać, jeśli wybór byłby tylko taki. Chrześcijaństwo jest religią słabych i nieszczęśliwych, choć jest zarazem religią silnych, zbrojnych w wiarę, nadzieję i miłość. Chrześcijaństwo udziela swej siły słabym, lecz udziela jej nie przez odwracanie się od cierpienia, tragizmu, dwoistości, cechujących ludzką egzystencję doczesną, wiernie towarzyszących ludzkiej wędrówce na ziemi; nie zasłania ono oczu i nie poi nikogo tanim optymizmem życiowym, lecz nakazuje odnaleźć drogę duszy właśnie poprzez wewnętrzny tragizm, cierpienie, tęsknotę i walkę. Z najgłębszej zadumy nad życiem i śmiercią, nad przemijalnością i nietrwałością „rzeczy świata tego", nad nieustannym wewnętrznym konfliktem duchowym (...„i nie miłować ciężko i miłować...'"), nad nieuniknionym zmierzchem wszystkiego, co ludzkie, rodzi się u chrześcijanina nadzieja. Stąd, obok życia czynnego, pracy, działania, trwa w nim atmosfera stałych rozmyślań nad kruchością doczesnego bytu, stąd rozpamiętywania wielkopostne i Dzień Zaduszny, stąd klasztorne memento mori i ludowe „gorzkie żale". Tylko z zadumy, z zagłębienia się myślą i uczuciem w otchłanie smutku, nędzy, tragizmu i poniżenia urodzić się może prawdziwa siła duchowa i trwała nadzieja, tylko z rozpamiętywań nad śmiercią rodzi się rzeczywiste zrozumienie życia. Rozpamiętywania takie, wgłębianie się w tę wielką, najważniejszą sprawę, jaką jest przybliżający się z każdą godziną nieunikniony zmierzch wszelkiego ziemskiego bytowania, oto od wielu wieków trud poetów tworzących w orbicie chrześcijańskiego klimatu duchowego. o tej to właśnie sprawie rozmyślał w niejednym wierszu Sęp-Szarzyński i Słowacki, Kochanowski i Mickiewicz, Norwid, Wyspiański, Asnyk, Tetmajer, Kasprowicz, Staff, Leśmian i wielu, wielu innych. A jednym z poetyckich symbolów takiej zadumy była — jesień. Jesień, pora obumierania przyrody, pora zmierzchu, przejście od dnia do nocy, od życia do śmierci, jesień, której ukoronowaniem jest listopadowe Święto Umarłych, gdy pod naszymi nogami szeleszczą na cmentarzach zeschłe, różnobarwne liście, owa piękna w swym smutku i martwocie forma tak niedawno jeszcze bujnego i dumnego, szumiącego zielenią życia. Jesień to dla chrześcijanina głęboki symbol a przy tym rekwizyt poetycki o niewyczerpanym bogactwie, o niesłabnącej artystycznej sile zapładniającej, o nieziszczalnej aktualności. Czerpano też z niego we wszelkich epokach literackich: od Szarzyńskiego do Staffa, od Leopardiego do Elliota, zawsze powstawały wiersze o jesieni. Napisano ich wiele, ale... Okazuje się, że napisano je zupełnie niepotrzebnie. Dla przekonania się o tym wystarczy sięgnąć po »Słowo Powszechne* i odnaleźć w rubryce „Sygnały" artykuł pt. „Przezwyciężone nastroje jesieni". Przeczytamy tam, że ,,... nasz stosunek do jesieni uległ radykalnej zmianie.. Nie ma już dzisiaj u nas smętnych, skłóconych ze światem i ludźmi poetów, kochających ponad wszystko nastroje śmierci i jesiennego Weltschmerzu. A gdyby znalazł się nawet taki pięknoduch, to utwory jego długo a bezskutecznie czekałyby na odbiorcę. Poezja katastroficznych, płaczliwych nastrojów, przesubtelniona liryka samot- 19? ności zginęła razem z epoką, którą wyrażała". „Jesień i nadchodząca za nią zima, to dziś nie symbole marazmu i atmosfery zamierania, lecz jedynie pewne konkretne trudności techniczne, które we wszystkich dziedzinach się przezwycięża". „...Śmiesznym wydaje się, że kiedyś jesień mogła odgrywać w ogóle jakąś rolę w psychice człowieka, który zbyt wielkie ma przed sobą zadania, by gnane wiatrem liście mogły mieć wpływ na jego życie". Młodzieńcowi, który pisał te słowa (napisać je mógł tylko człowiek młody —- daleko mu do jesieni), świat przedstawia się prosto. Co sądzi młodzieniec o owym długim, przez wieki się ciągnącym szeregu „jesiennych" poetów? Mógłby powtórzyć o nich, że to „mar rozpustnych jest szereg, którym trujecie młodzież od powicia". Zapewne też uzna ich za owe „chore koty", które usunąć należy z drogi; zresztą nie są już groźni, bo „długo a bezskutecznie" czekać musieliby na odbiorców. Chore koty! Tak dużo jest na świecie ludzi chorych. Nie należy do nich jednak J. A. G. (kryptonim młodzieńca, co przezwyciężył jesień). Nie zapyta on za Sępem-Szarzyńskim: Cóż. będę czynił w tak straszliwym boju Wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie? Nie zapyta, bo doskonale wie, co ma czynić, nie zna rozdwojeń w sobie, wątpliwości i załamań; jest baczny, silny — szczęśliwy. Winszuję!* * Młody człowiek, który napisał atakowany tu przeze mnie artykulik zmarł niedługo potem — był, jak się okazało, chronicznie chory. Rzuca to nowe, nie przewidywane przeze mnie światło na całą sprawę. 193 OKRUCHY O walce z sobą Nieustanna intelektualna walka z sobą samym wydaje mi się absolutnie nieodzownym warunkiem życia umysłowego. Umysł ludzki przede wszystkim porać się winien z przeciwnikiem najbliższym— to jest jego pierwszy „egzamin kwalifikacyjny". Przeciwnikiem tym jest własne skostnienie duchowe, złudny błogostan samozadowolenia, czy po prostu samookłamywania, lenistwo duchowe i instynktowna stronniczość, polegająca na sprzyjaniu samemu sobie i na znacznie łatwiejszym rozgrzeszaniu siebie niż przeciwnika. Przyłączają się do tego po prostu fizjologiczne cechy mózgu: przyzwyczajenie się do ulubionych ujęć i sformułowań, stężenie poglądów nawarstwiających się w nas od młodości w jakąś geologiczną skamienielinę, słowem bardzo rozpowszechniona skleroza duchowa. W tej niedoskonałości umysłu wielką rolę odgrywa również wąskość naszych doświadczeń, nieumiejętność absolutnego rozeznania się wśród dostarczanych nam z zewnątrz relacji i oddzielania prawdy od fałszu czy subiektywnego błędu, wreszcie pierwszeństwo, jakie każdy człowiek skłonny jest oddać przeżyciom i doświadczeniom, które wyniósł z własnej młodości. Wszystkie te sprawy składają się na niedoskonałość naszego umysłu, którą kontrolować i korygować winien — tenże sam umysł. Należy być w sobie i poza sobą jednocześnie, należy mieć w sobie samym drwiącego i nie przekupnego przeciwnika, zmuszającego nas do nieustannych rewizji i przewartościowań własnego stanowiska, budzącego nas z duchowej drzemki, demaskującego lenistwo umysłu i jego nałogi, rozrywającego zrosty, zdzierającego skostniałe nawarstwienia, popędzającego nasz krytycyzm do ciągłego ruchu. Ten, kto nie nauczył się walczyć z sobą, nie nauczył się jeszcze w ogóle życia umysłowego, 199 ARTYŚCI WIELCY I MALI Artysta bywa egoistą i bezwzględnym egocentrykiem; przekonanie, że posiada dar wyjątkowy, pewną zdolność, którą za wszelką cenę trzeba wyzyskać, pewne zadanie czy posłannictwo do spełnienia, bywa przekonaniem nieodpartym, które go opancerza nieraz na wszelkie inne sprawy czy względy, czyniąc zeń coś w rodzaju lunatyka nie zwracającego uwagi na „rzeczy postronne" i idącego ślepo za swym popędem czy głosem wewnętrznym. Artysta taki uważa, że ma prawo rzemiosło swoje postawić ponad wszelkimi innymi względami i że doskonałość tego rzemiosła usprawiedliwi w oczach potomności wszelką małość jego życiowych postępków. Artysta taki nie jest skłonny walczyć o jakąkolwiek ideę pozaartystyczną, gotów jest nawet do krańcowej niesolidarności z dążeniami ideowymi swego otoczenia, aby tylko uzyskać spokój dla kultywowania i doskonalenia swej sztuki. Ale artysta taki nie jest artystą wielkim — to artysta mały lub w najlepszym wypadku średni. Artysta prawdziwie wielki nigdy nie grzęźnie bez reszty w problemach środków, w sprawach języka swej sztuki, nigdy nie przeciwstawia tych spraw sprawom życiowym. Artysta wielki ma z jednej strony większą, instynktowną łatwość we władaniu swym rzemiosłem, więc mniej jest nim zaabsorbowany, z drugiej strony zaś żywi on stale potrzebę zaczerpnięcia w płuca szerokich wiatrów ideowych, uskrzydlenia swej osobowości najbardziej ważkimi problemami ludzkości, rozszerzenia swych własnych horyzontów perspektywami duchowymi różnych ludzi i rozmaitych dążeń. Wielki artysta, choć przewyższa małego we władaniu fachem artystycznym, nigdy nie będzie ciasnym fachowcem. Walkę o swą sztukę wygrać może tylko artysta wielki, bo wygrać ją może tylko na rozległym terenie idei ogólnych, nie na ciasnym i wątpliwym korytarzyku „prawd fachowych". 200 O ZAINTERESOWANIU Interesowanie się sprawami innych ludzi, rozmaitymi problemami i zagadnieniami świata jest gwarancją żywotności ducha i ciągle trwającego, aktualnego rozwoju umysłowego. Człowiek, który przestaje interesować się sprawami innych ludzi, choćby w imię zaabsorbowania własną pracą i twórczością, staje się po trochu martwy; być może — realizuje on nadal dawniej powzięte koncepcje i zamysły twórcze, ale nie tworzy już nowych; z twórcy staje się wyrobnikiem, twórczość bowiem wymaga młodości ducha, a cechą młodości jest właśnie zainteresowanie światem i ludźmi, jest umiejętność życia życiem innych i przyswajania sobie ich spojrzenia, ich spraw, ich przeżyć. Zainteresowanie jest gwarancją umiejętności przyswajania: przestaje się interesować ten, kto czuje, że nie potrafi już z różnorodności i bogactwa spraw ludzkich skorzystać. A tymczasem ludzie są ze sobą połączeni — prawdziwą wielkość zaczerpnąć można tylko uskrzydlając swoje wnętrze problemami innych. Ciasny fachowiec, oderwany od ludzi, nigdy nie będzie posiadał znamion wielkości, choćby był w swej dziedzinie genialny, zaś jego dzieło nabierze owej ludzkiej wielkości dopiero pojęte i zinterpretowane przez innych. Naprawdę wielcy artyści do końca życia pełni byli ciekawości dla spraw ludzkich — przykładem Mickiewicz czy Goethe. Wielkość ludzka, geniusz ludzki ma pewne ogólne cechy charakteru, właściwe wszystkim wybitnym twórcom z najróżniejszych dziedzin sztuk, nauk czy nawet polityki. P. S. Przeczytawszy ostatnie fragmenty niniejszego felietonu stwierdziłem, że są one sprzeczne ze zwykle przeze mnie wypowiadanymi myślami o randze moralnej autonomicznych „prawd fachowych" (może zresztą niepamiętliwy czytelnik sprzeczności tej nie dojrzy, ale ja widzę ją wyraźnie). Co ciekawsze, jestem zdania, że i wtedy wyrażałem swoje poglądy i teraz je wyrażam, że w obu wypadkach miałem rację, że słowem, istnieją tutaj dwie racje. Jak to wyjaśnić? Może po prostu nie 201 dojrzałem jeszcze do świadomej syntezy dwóch różnych fragmentów tego samego obrazu: wszak wraz ze zmianą punktu patrzenia zmienił się wygląd przedmiotu, co nie dowodzi, że zmienił się sam przedmiot. Uświadomienie sobie, że dwa różne poglądy są niejednokrotnie dwiema stronami tej samej koncepcji, jest właśnie pracą dla umysłu, tak jak pracą dla wyobraźni jest uzmysłowienie sobie, jak dany przedmiot wygląda z różnych stron, choć widzieć go możemy tylko z jednej strony na raz. REFLEKSJE POMNIEJSZAJĄCE V złowiek ulega różnym determinizmom: uwarunkowany jest pochodzeniem socjalnym i narodowym, wpływem otoczenia, studiami, swoimi dyspozycjami psychofizycznymi, stanem zdrowia, wreszcie szeregiem okoliczności i wydarzeń przypadkowych. O tym, jak człowiek zależy od determinizmó.w, można dużo mówić i pisać, pieczołowicie i precyzyjnie gromadząc w każdym wypadku fakty i dowody. Pytanie tylko, czy warto ten trud podejmować, jeśli pozytywny rezultat jest już z góry wiadomy i pewny. Toteż badania humanistyczne mające na celu jedynie wykazanie uległości człowieka wobec wszechwładzy determinizmów są nieciekawe: nie ma w nich wyboru możliwości, nie ma też dynamizującego elementu twórczej, odkrywczej niespodzianki. Znacznie ciekawsze są sprawy, w których człowiek swoim świadomym wysiłkiem potrafi przeciwstawić się terrorowi determinizmów i na jakimś odcinku uniezależnić się od nich; determinizmy istnieją wszak po to, żeby z nimi walczyć. Są książki opisujące takie usiłowania, np. „Don Kichot" Cervan-tesa, „Misteria" Hamsuna lub „Cudzoziemiec" Camusa. Niestety we wszystkich tych trzech wypadkach uniezależniający się od wszechwładzy determinizmów bohater jest właściwie człowiekiem anormalnym, czasem wprost wariatem. Czyżby więc jedyną dostępną dla człowieka formą ucieczki przed wszechwładzą determinizmów była ucieczka w obłęd, a jedy- 202 BUFET KULTURALNY nych przykładów konsekwentnej niezależności ludzkiego ducha dostarczyć mogli wariaci lub zbrodniarze?! Byłaby to bardzo smutna dla ludzkiego gatunku prognoza. Religia daje z tego dylematu wyjście, traktując człowieka dualistycznie, jako istotę częściowo zdeterminowaną, lecz mogącą się z tego determi-nizmu uwolnić na pewnym odcinku przeżyć duchowych za pomocą wolnej woli. Natomiast literatura pozareligijna, nie zamierzająca popaść w fantastykę czy kult obłędu lub niemo-ralności, kręci się jak dotąd w nudnym kieracie udowadniania i przedstawiania po raz setny tezy dawno udowodnionej: że człowiek jest dziełem determinizmów. Dlaczego Mickiewicz jest wielki? Czy dlatego, że miał wielkie przeżycia duchowe, że głęboko kochał i nienawidził, że był wielkim patriotą? Nie dlatego — gdyby bowiem posiadał te wszystkie walory, a nie był genialnym poetą — na pewno byśmy go za wielkiego nie uznali, w ogóle świadomość jego duchowej wielkości nie dotarłaby do nas. A więc Mickiewicz jest wielki, bo jest wielkim poetą. Cóż to znaczy być wielkim poetą? Znaczy to znakomicie władać rymem i rytmem, umieć posługiwać się obrazem i metaforą, krótko mówiąc operować aparatem słowa tak,-aby w specjalnie sugestywny sposób móc nim wyrazić swoje uczucia i myśli. Tak więc istota wielkości poetyckiej jest natury technicznej: oto zresztą kulisy każdej ludzkiej wielkości. Przypuszczenie, że to nie walory aparatu poetyckiego, lecz walory umysłu czy uczucia decydują o wielkości poety, doprowadziłoby do absurdalnego wniosku, że głęboko czujący i szlachetny grafoman jest równy • wielkiemu poecie. Przyjęcie natomiast kryterium „technicznego" prowadzi do umniejszenia zasługi twórcy: sztuki składania rymów, rytmów i obrazów niesposób się nauczyć, jeśli nie ma się wrodzonego talentu. Wrodzony talent zaś, to nie zasługa czy osiągnięcie, lecz dar, taki jak słuch absolutny lub piękny głos — można go rozwinąć, niesposób go nabyć. Wyraził to Mickiewicz w improwizacji do przyjaciół: 203 „Ja rymów nie dobieram, ja zgłosek nie składam, Tak wszystko napisałem, jak tu do was gadam. W piersi tylko uderzę, wnet zdrój słów wytryśnie, A jeśli na tym prądzie iskra Boża błyśnie, Nie wynik to rozumu, ani płód marzenia: Od Boga ją przyjąłem na skrzydłach natchnienia..." Każdy twórca zależy od materiału, w którym tworzy — musi nad tym materiałem panować. Jeśli nie panuje nad nim, nie jest twórcą, choćby miał jak najpiękniejsze intencje — na tym właśnie polega odwieczna tragedia grafomanów: podobnie wódz armii walczącej o słuszną sprawę nie wygra, jeśli nie ma dostatecznych sił za sobą. Nie wygrywa się samą racją: duch ludzki tu na ziemi obciążony jest technicznymi wymaganiami materiału — narzędziem do ich opanowania i przezwyciężenia jest talent. Twórca może i powinien udoskonalić swoje panowanie nad materiałem, ale może rozpocząć tę pracę dopiero jeśli posiada punkt wyjścia, jakim jest talent. Talentu zaś nie-sposób się nauczyć, dlatego posiadanie go nie jest zasługą, lecz darem z łaski. Czy twórcy, a zwłaszcza pisarze, zasługują na szacunek? Wydaje mi się, że na szacunek i uznanie zasłużyć może przede wszystkim ich dzieło, oni zaś sami — niekoniecznie. Dlaczego? Po pierwsze dlatego właśnie, że na szacunek i adorację zasługuje przede wszystkim to, co jest rezultatem własnej zasługi i wysiłku, pisarze więc, u których istotą twórczości jest talent (są i inni — mózgowcy), to po prostu depozytariusze cudzego daru, wykonawcy cudzych planów. Mogą oni być, jak to określił Krasiński, naczyniem, przez które płynie strumień piękności, lecz które samo pięknością nie jest — w tym wypadku szacunek dla nich samych nie byłby specjalnie na miejscu. Po drugie motywy skłaniające ludzi do pracy twórczej, owe pierwsze iskry zapalające prochy, bywają często natury niewysokiej, po pro- 204 stu ambicjonalnej. Częstokroć u podstaw impulsów twórczych stoi kompleks niższości twórcy: osobnik ów chce w twórczości powetować sobie porażki poniesione w życiu; chce nabrać znaczenia poprzez twórczość. Człowiek idealnie wyzbyty kompleksu niższości nie potrzebuje tworzyć: sam fakt, że żyje, jest dlań dostatecznie ważny, doniosły i dający satysfakcję; człowiek skompleksowany często ima się twórczości skłoniony do tego impulsami natury ambicjonalnej. Nie ma wtedy powodu, aby specjalnie go szanować, choćby się bardzo szanowało jego dzieło. Jak można szanować i adorować dzieło, nie szanując i nie adorując jednocześnie jego autora? Bardzo po prostu: w dziele szanujemy i podziwiamy odbite w nim piękno Stworzenia, nie mamy natomiast obowiązku szanować i podziwać tego, kto jest jedynie tego piękna przekazywaczem. Oczywiście — może on (ale nie musi) zasłużyć sobie na nasz szacunek walorami swego charakteru, ujawniającymi się czy to w życiu, czy to również w kornym i żarliwym rozwijaniu swego talentu — ale nigdy samym talentem. Sceptycy twierdzą, że idea wiecznej szczęśliwości w niebie jest absurdem, bo byłoby tam bardzo nudno. Twierdząc tak, przykładają do nieba kategorie ziemskie, w istnienie bowiem innych kategorii nie wierzą. Jeśli ze swojego punktu widzenia mają rację, wniosek z tego, że tu na ziemi wieczna szczęśliwość byłaby nudna, że niebo na ziemi jest niemożliwe; istotę ziem-skości stanowiłby więc właśnie fakt, że nie ma tu nic wiecznego ani doskonałego. Wydaje się, że nie umiejąc określić nieba (ujmowali je bowiem w kategorie ziemskie), sceptycy ci dobrze określili ziemię. Istotą wszelkiej ziemskiej twórczości jest właśnie jej niedoskonałość, jej podszewka materialno-techniczna; twórca musi wypełnić autonomiczne wymagania materii, przezwyciężyć jej opór stawiany każdemu ludzkiemu działaniu. 205 Prowadzi to często do pozornego rozdwojenia pomiędzy kryteriami materialnymi i moralnymi: wielkim wodzem jest nie ten wódz, który walczy o słuszną sprawę, lecz ten, który znakomicie dowodzi wojskiem; wielki artysta to nie ten, który ma wielką duszę, lecz ten, który świetnie składa tony lub miesza farby. Dyscyplina techniczna, wyrażająca opór materii, jest tu wszechwładna, a zakres jej określają słowa „wódz" czy „artysta". Ta nieunikniona materialno-techniczna podszewka wszelkiego ludzkiego działania w żadnym wypadku nie da się zignorować czy pominąć i tak jest dobrze; ona bowiem właśnie stanowi istotę ziemskości — a żyjemy przecież na ziemi. Opór materii, konieczność poznania i opanowania w każdej sytuacji twórczej praw dyscypliny technicznej, owe „kulisy techniczne" każdej ludzkiej wielkości przypominają nam, że człowiek na ziemi jest nierozdzielną osobowością psychofizyczną i inną być nie może, że nie ma tu intencji bez środków i myśli bez ciała; po drugie zaś w sposób zdrowy pomniejszają one każdą ludzką wielkość przypominając, że człowiek w swych dziełach nie jest Stwórcą, lecz świadkiem piękności Stworzenia, jej naśladowcą i przekazywaczem. Dlatego też, mówiąc tu na ziemi o poezji, malarstwie i muzyce, zamiast o ideach wolę mówić o rymach, farbach czy dźwiękach; ukazując techniczne kulisy dzieła nie popadamy bynajmniej w bezideowość, lecz sprawiedliwie pomniejszając sprawę ludzkiej twórczości dajemy wyraz przepaja-jącej tę twórczość ziemskości: na ziemi można tęsknić do nieba, ale nie w nim być, ziemia jest bowiem zaledwie przedsionkiem nieba, a twórca ziemski w żadnym wypadku nie jest równy Stwórcy; jeśli zacznie sobie roić, że to on jest Stworzycielem, szybko na jego właściwe i przyrodzone miejsce ściągnie go niezłomny, wszędobylski a błogosławiony, materialny „opór techniczny'". Z oporem tym, z oporem determinizmu materii twórca musi nieustannie walczyć: to jego istotna a pasjonująca walka. Jest to po trochu walka Don Kichota, lecz pamiętajcie, że walka Don Kichota nie była śmieszna: była ważna i wzniosła. Właściwością jej jest to, że nigdy nie ustaje i nigdy się jej na ziemi nie 206 wygra! I to jest właśnie wielka jej zaleta: walczyć z przeciwnikiem, którego się nie pokona, to gwarancja ciągłości tej walki, gwarancja ciągłego konfliktu, z którego właśnie rodzi się — ludzka twórczość. TROCHĘ HISTORII O czym tu pisać na krakowskim bruku? A no — skoro się jest w Krakowie, warto by pisać o tym, czym się Kraków specjalnie chwali, o jego specialite de la maison. Jedną z tych speciali-tes jest krakowska szkoła historyczna. Niedawno przeczytałem sobie: sławną w zasadzie, choć sławną na kredyt, bo mało kto ją dziś czyta, książkę Michała Bobrzyńskiego „Zarys dziejów Polski". Książka jest świetna; nie czytającym jej chce się powiedzieć: cudze chwalicie, swego nie znacie... Przede wszystkim żywość stosunku do historii: pasja, oburzenie, gniew lub też miłość i podziw są na kartach tej książki tak żywe, jakby autor nie pisał o czasach dawnych, lecz o wydarzeniach, które przeżył, o ludziach, na których patrzył własnymi oczami. Wielki, żarliwy patriotyzm musi na codzień obcować z historią: bez głębokiego przejęcia się prawdą, że narodowe „dziś" jest rezultatem wielowiekowego „wczoraj", wypadkową sił działających na przestrzeni wielu stuleci.— nie ma żywego stosunku do teraźniejszości, nie może być jej zrozumienia. Książkę Bobrzyńskiego czyta się nie jak zmumifikowany podręcznik, lecz jak namiętny pamflet polityczny — tak też czytano ją dawniej, tak czytywali ją poczciwi obywatele c. k. Krakowa, oszołomieni rewelacyjną tezą, że tragizm dziejów Polski ostatnich kilku wieków był wynikiem nie „nieżyczliwości złych sąsiadów", lecz błędów politycznych, bierności i wąskości horyzontów samych Polaków. Ta teza, specialite Szkoły Krakowskiej, budziła kiedyś, przed osiemdziesięciu laty, namiętne i gwałtowne sprzeciwy. Dziś niestety ludzie jakoś zobojętnieli na te sprawy — to bardzo smutny objaw, dowodzący zatracenia poczucia związku pomiędzy teraz- 207 niejszością, a jej historycznymi korzeniami, Bardzo bym się cieszył, gdyby dziś młodzież i starsi roznamiętniali się tak jak Bo-brzyński polityką Oleśnickiego, czy rokoszem Zebrzydowskiego. Niestety mało kogo to dziś wzrusza: czyżbyśmy lekkomyślnie zapominali własną historię? Ukazała się po wojnie książka rozpatrująca fragment naszych dziejów (okres bezpośrednio poprzedzający rozbiory) w sposób żywy, rewizjonistyczny, prowokujący do myślenia, rozpatrująca sprawy minione nie z postawy beznamiętnego historyka, lecz z punktu widzenia głęboko odczuwającego związek teraźniejszości z historią polityka — patrioty. Były to „Dzieje głupoty w Polsce" Aleksandra Bocheńskiego. Niestety, książkę zakrakali formalistyczni (tym razem rzeczywiście!) historycy — pedanci i pokryła ją obojętność lub niechęć podrażnionej prowokacyjnym tytułem publiczności. Wielka szkoda — czas byłby w tej dziedzinie na nowy kij w mrowisku, taki, jaki wsadziła kiedyś Szkoła Krakowska. Co prawda — nie kij w tym wypadku winien, lecz zapatyczniała, zobojętniałe na swą historię mrowisko. Wracając do lektury Bobrzynskiego stwierdzić trzeba, że uczymy się na niej przede wszystkim — błędów. Ktoś powiedział, że politycy to jest w każdej- epoce zawsze ten sam gatunek ludzi, postępujących zawsze w t-en sam sposób. Powiedzenie można by rozwinąć twierdząc, że politycy zawsze popełniali błędy — za które później pokutowały masy. Jest to widocznie jeden z wielu mechanizmów historii: politycy są omylni, omyłki układają się w pewien ciąg, utrzymujący historię w ograniczonych ramach. Co w dodatku ciekawe, to fakt, że rzadko się przy tym korzysta ze wskazań przeszłości: historia uczy wstecz, nie naprzód. Działacze polityczni myślą zawsze, że znaleźli się ¦ w zupełnie nowej sytuacji, nie widzą analogii z przeszłością — dopiero historia post factum wykrywa te analogie, co nie przeszkadza nowemu pokoleniu polityków znów z zapałem popełniać te same błędy. Bobrzyński chce ze swojego katalogu błędów narodowych zrobić podręcznik dla przyszłych polityków polskich. Wątpię, żeby się to mogło udać komukolwiek — jemu nie udało się na pewno (patrz Powstanie Warszawskie). Mimo po- 208 wątpiewania co do jej wychowawczej skuteczności, książka jako przenikliwy rejestr błędów jest świetnym osiągnięciem historycznym. Oczywiście historia nie jest tylko spisem politycznych gier i posunięć — to byłby istny formalizm: historia pisze dzieje narodów, nie jednostek, lecz dzieje te stałyby się niekompletne, gdyby zignorowano posunięcia reprezentujących te narody polityków. Zaś na posunięcia polityków składają się najróżniejsze, często zgoła psychologiczno-indywidualne czynniki, które, nieraz pociągały za sobą brzemienne dla narodów następstwa. Nie należy tu popadać w skrajności: niewątpliwie historia nie może być tylko nauką o cwaniactwie czy niedołęstwie jednostek, nie może jednak również być tylko nauką o opiniach masy. Trzeba trafić w złoty środek: udało się to Bobrzyńskiemu. Rejestruje on nie tylko błędy kierujących jednostek, lecz również — błędy mas. Od błędów w ogóle, widać to dzisiaj, aż się u nas roiło. Niewielu mieliśmy Kazimierzów Wielkich, czy Batorych, którzy się ich niemal ustrzegli. Błędy popełniali także i politycy katoliccy, choć działający w najlepszych intencjach. Rola Kościoła w Polsce była olbrzymia, katolicyzm ufundował polską kulturę Średniowiecza i Odrodzenia, lecz sądzę, że mi ks. Piwowarczyk nie weźmie za złe przypomnienia rejestrowanych przez tak do Kościoła przywiązanego myśliciela jak Bobrzyński — historycznych błędów katolików polskich. Katolicy w sprawach politycznych bywają omylni, zresztą wszystko tu nadaje się do dyskusji: i polityka Oleśnickiego, i sprawa Unii, i stosunek do Ukrainy (bezmiar błędów), i wreszcie wojny tureckie, gdzie roznamięt-niony ideą „przedmurza" szlachcic nadstawiał podgolonego łba za Habsburgów, zapominając o sprawach nierównie nieraz ważniejszych. Że odsiecz wiedeńska nic Polsce nie dała, a nawet zaszkodziła, to cyniczna może — ale prawda. Oczywiście, nie popadnijmy tu w maniackie tezy „stachniukowców" (Jan Stachniuk twierdził, że wszystko, co się w historii Polski zdarzyło złego, zawinił katolicyzm. Giertych przypisywał to Żydom i masonom). Tak czy owak, warto by trochę się „narodowo pobałamucić", nabrać w płuca wiatru historii, przypomnieć sta- 209 re a młodzieńcze książki Szkoły Krakowskiej (Kalinka, Szujski, Bobrzyński, a także Koźmian), przejąć się nimi i — podyskutować. Kto pamięta, ten żyje: intensywny stosunek do własnej historii jest sprawdzianem żywotności. Dyskusji takiej nie mógłby, rzecz prosta, zainicjować autor niniejszych słów, jako zdecydowany w tej dziedzinie dyletant. Chciałby jednak ją sprowokować, aby wiele rzeczy zrozumieć i wielu się nauczyć. Bona-partyści i rojaliści we Francji zwalczają się namiętnie pono po dziś dzień; nieraz dochodzi do awantur i bójek na temat ...interpretacji historii sprzed lat stu pięćdziesięciu. Oto wspaniały objaw żywotności! Chciałbym dożyć chwili, gdy na Plantach przed Uniwersytetem Jagiellońskim wybuchnie wśród młodzieży walka na pięści o... habsburską politykę Zygmunta Starego. Recenzja recenzji Mam coś niecoś do powiedzenia na temat recenzji Ludwika Flaszena z „Bolesława Chrobrego" Gołubiewa, zamieszczonej w »Nowej Kulturze« („W stronę Piastów"). Recenzja to symptomatyczna i pouczająca; moim zdaniem w swej metodzie arcy — tym razem — błędna, ale przez to właśnie tak bardzo pouczająca: wszak najdobitniej uczymy się na błędach. O cóż chodzi? Recenzja Flaszena to w istocie mały traktacik o stosunku powieści Gołubiewa do poglądu na mechanizm i sens rozwoju historii, reprezentowanego przez młodego recenzenta poglądu, ogólnie mówiąc, marksistowskiego. Flaszen przymierza Gołubiewa do tego swego poglądu historiozoficznego; jeśli pasuje, mówi: dobrze, jeśli nie pasuje: źle. Jest to więc krytyka przeprowadzana z określonych pozycji światopoglądowych, krytyka „postulująca", krytyka „twórcza." czy jak się to jeszcze nazywa. Ale tu nasuwa się zasadnicza wątpliwość. Krytyka tego typu znajduje wielkie pole do popisu, gdy napotyka utwór nie oparty na żadnej świadomej filozofii, hołdujący bezideowemu empiryzmowi czy intuicyjnemu estetyzmowi. Można wtedy wskazywać 210 na brak porządkującego klucza światopoglądowego w doborze, ugrupowaniu czy ocenie faktów, można proponować autorowi wyjaśnienie świata za pomocą swego klucza. Inna jest jednak sprawa z książką świadomie skonstruowaną w myśl pewnej filozofii, bazującą na określonym systemie wartości i pojęć, na określonej dialektyce. Można zaproponować komuś otwarcie swoim kluczem jego zamka, ale niesposób tego proponować, gdy w owym zamku tkwi już klucz — inny. Można, wtedy i trzeba porównać oba klucze. Mówiąc mniej obrazowo, Flaszen winien był, zamiast porównywać swój światopogląd z książką Gołubie-wa, porównać najpierw swój światopogląd ze światopoglądem, na którym bazuje książka Gołubiewa. Przedtem zaś trzeba — rzecz prosta — światopogląd ten poznać. Dobierając się niewłaściwym kluczem do niewłaściwego zamka niesposób osiągnąć właściwego rezultatu, toteż krytyk błądzi na oślep w rzekomych sprzecznościach książki, nie rozumiejąc, że sprzeczności te przestałyby być sprzecznościami, gdyby zastosować właściwy a przez autora założony system wyjaśnienia. I teraz dopiero dla krytyka oceniającego z podstaw światopoglądowych otworzyłoby się zadanie najwłaściwsze: zaatakować ów system. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie chodzi mi o to, aby Flaszen respektował katolicki klucz do wyjaśniania świata i katolicki system wartości, chodzi mi tylko o to, aby go znał i aby stosowanie go przez Gołubiewa uwzględnił w swojej recenzji, przez co uniknęłoby się ciuciubabki takiej, jak na nieporozumieniu oparte obwinianie Gołubiewa o „biologizm" czy amoralny „witalizm". Uwzględniać czyjąś teorię, to wcale nie znaczy ją podzielać a wyrzec się swojej. Osobiście nie ośmieliłbym się napisać recenzji o książce opartej na metodzie realizmu socjalistycznego, nie zapoznawszy się przedtem dokładnie z zasadami marksizmu — nie po to,, aby być dla książki pobłażliwszym, lecz po to, aby ją naprawdę zrozumieć i dzięki temu skuteczniej zaatakować. Dam tu przykład z muzyki. Zmarły niedawno słynny kompozytor wiedeński Arnold Schónberg tym się (wraz ze swymi uczniami) odróżniał od plejady współczesnych mniej lub więcej 211 atonalnych kompozytorów, że wyznawał atonalizm świadomy, ujęty w system: w swoich dziełach teoretycznych uzasadnił konieczność zastąpienia tonacji tzw. skalą dwunastotonową, podał drobiazgowe zasady budowania w tej skali melodii, stosowania kontrapunktu, wreszcie ustalił własne, również ściśle określone kryteria estetyczne. A teraz wyobraźmy sobie, jak na utwory Schonberga i schónbergistów reagować będą różni krytycy. Krytyk zakładający konieczność ortodoksyjnej tonalności odrzuci te utwory z punktu, co oczywiście będzie nieporozumieniem. Natomiast inny krytyk, bez uprzedzeń, ale i bez znajomości systemu Schonberga, powie: — Nic mnie nie obchodzą teorie, znam się na muzyce (czytaj: mam smak i intuicję), posłucham i ocenię: czy to utwory złe, czy dobre (byłaby to więc „próba ucha", analogiczna do „próby oka", o której z okazji problemów malarskich pisał kiedyś Przyboś). Wreszcie trzeci krytyk powie: zapoznam się najpierw z teorią Schonberga, w ten sposób ocenię nie tylko wrażenie, jakie ta muzyka wywiera, ale również zawarty w niej wysiłek konstruktywistyczno-intelek-tualny. Otóż wydaje mi się, że doskonały krytyk powinien być bądź syntezą wszystkich trzech wymienionych typów (mam pogląd, mam ucho, ale zapoznam się też z teorią autora), albo drugiego i trzeciego (mam ucho, poznam jeszcze i teorię), ale w żadnym wypadku nie powinien należeć 'do pierwszego typu (mam swój pogląd i nic mnie więcej nie obchodzi) ani być tylko syntezą pierwszego i drugiego (mam swój pogląd i „ucho", a cudze teorie nic mnie nie obchodzą). (Na marginesie zauważę, że Ludwik Flaszen stara się usilnie o przynależność do pierwszej grupy i o oczyszczenie swej metody z jakichkolwiek naleciałości grupy drugiej, intuicyjnej, które zatrącałyby „formalizmem" czy „estetyzmem". W tej swojej dążności popada krytyk w grubą krańcowość: recenzja jego zupełnie niemal pomija ocenę estetyczną dzieła, bo nawet sprawy stylistyczne rozpatrywane są pod kątem światopoglądowym. Odnosi się wrażenie, że gdyby książka Gołubiewa była jednym wielkim grafomańskim kiczem, to recenzja, śmiało mogłaby być taka, jaka jest. Jest to krańcowa konsekwencja wyciąg- 212 nięta z poglądu, że wartości estetyczne wywodzą się w prostej linii z wartości ideologicznych. Dalszą konsekwencją tego byłby pogląd, że książka „niesłuszna" nie może być piękna, co już, wydaje mi się, absolutnie nie da się pogodzić z niektórymi rozważaniami estetycznymi Marksa i Plechanowa.) Ale wróćmy do spraw zasadniczych. Gołubiew jako konsekwentny i świadomy swej filozofii katolik powiada: człowiek jest istotą psychofizyczną, skażony przez grzech pierworodny skazany jest na niedoskonałość, na ciągłe dążenie i ciągły, tragiczny nieraz konflikt, istotą życia ludzkiego są składające się na jego całokształt antynomie: antynomia duszy i ciała, dobra i zła, łaski i działań szatana, nieba i ziemi, poznawalnego i niepoznawalnego, racjonalnego i objawionego, dążenia do doskonałości i siły oraz upadków w słabość i klęskę. Dusza i ciało stanowią w człowieku jedność, ale nierzadko są ze sobą w konflikcie — oto kwintesencja katolickiej „jedności przeciwieństw", oto zarzewie wiecznego konfliktu. Skażenie człowieka może wywierać wpływ na każde jego, nawet ku dobru skierowane działanie, stąd to u Gołubiewa nieunikniony historyczny rozwój społeczny, doskonalenie się form życia, środków cywilizacyjnych i ustrojów, państwowych dokonywa się przy akompaniamencie nieprawości, gwałtu, nierzadko zbrodni. Gołubiew nie zamyka na to oczu, przeciwnie, trzyma je szeroko otwarte —ta dwoistość wszelkiego ' ludzkiego działania, bliskie sąsiedztwo zła z dobrem, to właśnie jego świadomy sposób widzenia ludzkiego świata, sposób wywodzący się z samego sedna katolicyzmu. Fla-szen pisze z przekąsem: „Szpetne kawały płata ten Chrobry — funduje kościoły i oślepia podstępem swych przeciwników politycznych; ofiarowuje wolność staremu Pępikowi — i tysiące niewolnych gnoi w kopalniach. Albo taki biskup Gaudenty. Mówi, że wojna jest grzechem i autorytet swój kładzie na szalę polityki Bolesława". Krytyk wyprowadza z "tego wniosek, że „wieczna etyka" wzięła w łeb, a Gołubiew musi uciekać w dziedzinę wszystko wybaczającego witalistycznego biologizmu. Nic błędniejszego! Gołubiew nie potrzebuje uciekać przed tragizmem i dwoistością ludzkiej doczesności, bo ten tragizm i ta 213 dwoistość są jego założeniem. A ów rzekomy biologizm? To po prostu ostre widzenie jednej ze stron antynomii, strony krańcowej, a przecież organicznie zrośniętej ze stroną drugą — świętością. Ostre widzenie przeciwieństw i ich spojenia w jedność, której na imię człowieczeństwo, ostre widzenie praw rządzących różnymi dziedzinami, ostre widzenie kilku nawet na raz ludzkich racji, ostre widzenie piękna obu stron — bywa i ułudne piękno szatańskie — Oto jest owa równowaga w pozornej chwiejności i jedność w pozornych sprzecznościach, oto kwintesencja obrazu ziemskiego świata, wykładanego nam w Bolesławie Chrobrym". „Jak taka koncepcja mieści się w ramach systemu katolickiego?" — zapytuje Flaszen, po czym jednak stwierdza, że się „w jakiś sposób mieści", choć to „wygląda na pozór paradoksalnie". Zapewniam go, o ile liznąłem trochę „systemu katolickiego", że nie tylko „się mieści", ale i z niego wynika. A że „wygląda na pozór paradoksalnie"? To i nowoczesna fizyka „wygląda na pozór paradoksalnie". To i każda dialektyka, i każda jedność przeciwieństw „wygląda na pozór paradoksalnie", choć nie o paradoksy w niej chodzi. Co więcej: sam świat „wygląda na pozór paradoksalnie". Ten paradoks, o który krytyk pomawia autora, to nie przypadek, lecz zamierzona antynomia. Przypadkiem wpada na nią właśnie Flaszen, gdy z lekką ironią formułuje następującą myśl o literaturze katolickiej: „Literatura walcząca o wyzwolenie człowieka z pęt zmysłów, jest zarazem literaturą najbardziej zmysłową". Nieświadomie trafił w sedno, po omacku nacisnął właściwy guzik: zdanie to bliźniaczo przecież przypomina zdanie Karola Peguy, że grzesznik jest najbliżej istoty chrześcijaństwa i że nikt nie jest tak kompetentny w sprawach chrześcijaństwa jak on — chyba święty. Na tym wypada skończyć, choć masę byłoby jeszcze do powiedzenia. Felieton jest jak kanapka czy inna przekąska: nie ma on nasycać, lecz pobudzać do jedzenia, czy jak w tym wypadku, do myślenia. Nie kończy się na nim: dalszy ciąg nastąpić powinien w głowach Czytelników. Recenzenta naszego nie wzywam bynajmniej do porzucenia swych koncepcji i opartej na 214 nich metody krytycznej, lecz proponuję mu udoskonalenie tej metody przez jej ufilozoficznienie. Ufilozoficznienie to szłoby w kierunku poznania nie tylko filozofii własnej, ale i filozofii cudzych. Wtedy dogadałby się z Gołubiewem do konfliktu zasadniczego i mając szyfr, klucz czy przewodnik po jego książce, mógłby zaatakować go rzeczywiście, nie tylko w swoim pojęciu. Bo tak, zarzucając mu „błąkanie się w sprzecznościach epoki" sam, jak się zdaje, zabłąkał się w rozmyślnych sprzecznościach i w bogactwie tej książki. DIALOG O GOŁUBIEWIE W czasie wojny kursowała po Europie węgierska anegdotka, którą przytacza również w pamiętniku swoim hr. Ciano. Oto na Węgry przyjeżdża cudzoziemiec, który chcąc się czegoś o nie znanym sobie kraju dowiedzieć, wdaje się w rozmowę z „tubylcem". Wywiązuje się następujący dialog. Cudzoziemiec: — Jaki u was jest ustrój, republikański? Węgier: — Nie. Jesteśmy monarchią. Cudzoziemiec: — A kto jest waszym królem? Węgier: — Nie mamy króla. Cudzoziemiec: — Jak to? Przecież jesteście monarchią? Węgier: — Tak, ale mamy regenta, admirała Horthy'ego. Cudzoziemiec. — Admirała. Aha, więc macie flotę! Węgier: — Nie mamy floty. Cudzoziemiec: — Dlaczego?! Węgier: — Bo nie mamy morza. Cudzoziemiec: — Hm. Ale macie sąsiadów lądowych? Węgier: — Tak. Rumunię, Czechosłowację, Jugosławię. Cudzoziemiec: — Macie pewno z nimi spory graniczne? Węgier: — Tak. Cudzoziemiec: (pełen zrozumienia: — Acha, to z nimi prowadzicie wojnę? Węgier: — Nie. Cudzoziemiec: — A z kim?! Węgier: — Z Rosją, z Anglią i z Ameryką... itd. Ta anegdotka dostarczyła pomysłu do „Dialogu o Gołubie-wie", napisanego z okazji ukazania się na rynku trzeciej dwu- 215 tomowej części cyklu „Bolesław Chrobry" pt. „Złe dni". Prosimy o chwilkę uwagi. A. — Wiesz, przeczytałem Gołubiewa. B. — Gołubiew, Gołubiew... Aha — to ten katolik. A. — Właśnie. B. — To pewno będzie coś świętego, ta jego książka. Jakieś mistycyzmy. A. — Nie, przeciwnie. B. — Jakto przeciwnie? A. —- Książka bardzo konkretna. B. — Jakto konkretna? Przecież to ma być jakieś historyczne czy przedhistoryczne. A. — No właśnie historyczne, więc konkretne. Nie znasz, widzę, marksizmu i dialektyki. B. — Jakto nie znam?! A Gołubiew zna? A. — Oczywiście. B. — Przecież to katolik? A. — Właśnie dlatego musi znać. B. — Niby jak to? A. — Zwyczajnie. Nie wiesz, że księża gryzą dialektykę jak łacinę lub grekę? Przypomnij sobie artykuły ks. Kłósaka. B. — Hm. Co prawda to ich nie czytałem i nic o takim autorze nie słyszałem. A. — Nie słyszałeś? Przecież ks. Kłósak dostał nagrodę naukową tygodnika „Dziś i Jutro". B. — Aha — widziałem to pismo kiedyś w kiosku, ale nie kupiłem. To w „Dziś i Jutrze" ten ksiądz Kłósak pisał swoje artykuły? A. — Nie. B. — A gdzie? A. — W „Znaku", w „Tygodniku Powszechnym", w „Przeglądzie Powszechnym" i innych. B. — Ale w „Dziś i Jutro" także? A. — Nie. . • : B. — No to dlaczego dali mu nagrodę? 216 A. — Właśnie dlatego. B. — Nic nie rozumiem. Ale wróćmy do Gołubiewa. Więc to jest powieść dialektyczna? A mnie mówili, że to o Bolesławie Chrobrym. A. — Bo to jest także i o Bolesławie Chrobrym. B. — Także? A o czym przede wszystkim? A. — O społeczeństwie. B. — O ówczesnym, sprzed tysiąca lat? A. — No, niekoniecznie. B. — Jak to niekoniecznie? Więc o jakim? A. — Właściwie o każdym. B. — Więc to nie jest powieść historyczna? A. — Jest. To jest powieść o historii społeczeństwa. B. — Jakiego? A. — Każdego. B. — Nic nie rozumiem. Więc to nie jest powieść o określonym społeczeństwie? A. — Jest i nie jest. B. — Jak to?! A. — No widzisz, to jest powieść o określonym społeczeństwie, ale na jego tle pokazane są prawa rozwojowe każdego społeczeństwa — na tym polega „dialektyczność" tej książki. A w ogóle to jest powieść o polityce. B. — O polityce?! Czyż wtedy była jaka polityka? A. — Oczywiście. Gołubiew twierdzi, że tam, gdzie jest dwóch ludzi, tam już jest polityka. B. — Więc w tej książce występuje dwóch ludzi? A. — Nie. Ja naliczyłem siedemdziesiąt postaci. B. — Co?! Ale najważniejszy jest Bolesław Chrobry? A. — Niekoniecznie. Chodzi o społeczeństwo. B. — Więc Gołubiew lekceważy jednostkę? A. — Nie, przeciwnie — stawia ją bardzo wysoko. B. — To dlaczego chodzi mu o społeczeństwo? A. — Właśnie dlatego. B. — Jak to? A. — Ano tak. To się nazywa personalizm. 217 B. — Nie słyszałem. Ale słuchaj, to podobno strasznie nudna książka. A. — Przeciwnie — pasjonująca. Oderwać się nie można. B. — Ale tam jest jakiś stary dialekt, jakaś gwara. Ważyk napisał, że to okropnie trudne i że po paru stronach musiał odłożyć. A. — Zaręczam ci, że czyta się doskonale. Ważyk jest piszący, a Gołubiew pisze nie dla piszących, tylko dla czytających. B. — Ale przyznasz, że bez gwary mogłoby się obyć? A. — A czy „Trylogia" mogłaby się obyć bez gwary? B. — Hm. Ale słuchaj, co ten Gołubiew może powiedzieć o społeczeństwie? Przecież to mistyk, mętniak, idealista. A. — Przeciwnie. Gołubiew jest typowym realistą i obraz społeczeństwa jest u niego na wskroś realistyczny. B. — Realista?! Przecież to katolik. A. — No właśnie. B. — Jak to? A. — Katolicyzm jest realistyczny. Czyż nie słyszałeś o realizmie choćby w filozofii św. Tomasza? B. — A może powiesz jeszcze, że Gołubiew jest materialistą? A. — To nie. Ale jest dualistą. B. — Cóż to za nowy wymysł? A. — Przeciwnie, bardzo stary. Dualizm chrześcijański zakłada realność zarówno bytu duchowego, jak bytu materialnego oraz ich wzajemny wpływ. W tych więc granicach socjologia i dialektyka Gołubiewa może się nieraz spotykać z socjologią i dialektyką materialistów. B. — Więc może powiesz jeszcze, że to materialiści wydali jego książkę. A. — Oczywiście, że tak: wydał ją „Czytelnik". B. — Ale ty to musiałeś od tego Gołubiewa dostać prowizję za reklamę! A. — Przeciwnie. Nie postawił mi nawet piwa. B. — Więc dlaczego tak go wychwalasz? A. — Właśnie dlatego. B. — Wciąż popadasz w sprzeczności. 218 A. — Bo znam prawo jedności przeciwieństw. B. — Nie słyszałem. A. — Szkoda! B. — Hm. PLOTKI ZZA GROBU Zamierzam pochwalić w tym felietonie książkę nie całkiem budującą, w dodatku książkę, która na krakowskie nobliwe mrowisko podziałała jak niezły kijaszek, skłaniając wszystkie znajome mi starsze panie (oprócz jednej) do, ciężkie zgorszenie wyrażającego, przewracania oczami. Ale cóż zrobię, kiedy mnie się ta książka podobała nadzwyczajnie:, po prostu pochłonąłem ją jednym tchem, odkładając na bok wszelkie zajęcia. Jaka to książka? Ano — "trzeba wykrztusić: wydane niedawno przez wrocławskie „Ossolineum" Pamiętniki Kazimierza Chłędowskiego. O cóż chodzi? Oto starszy, bystry i złośliwy pan, trochę pie-czeniarz i sybaryta, na pewno egoista i wygodnicki koneser, zaopatrzony jednak w sporą dozę zdrowego rozsądku i jeszcze większą dozę przekory, postanowił spisać wszystkie plotki o ludziach znanych i szanowanych, jakie do jego uszu doszły (a w swej długiej karierze, która doprowadziła go „we Widniu" do fotela ministra, tytułu ekscelencji i tajnego radcy, usłyszeć ich musiał niemało), po czym zaopatrzył ową antologię niedyskrecji i plotki w potwierdzoną przez notariusza adnotację, że otwarcie „Pamiętników" nastąpić może dopiero w trzydzieści lat po śmierci autora. Chłędowski umarł w roku 1920 i oto — proszę: trzydzieści lat minęło i mamy pamiętniki na tzw. „półkach księgarskich" — a właściwie już nie mamy, bo spragniona, jak się okazuje, plotki publiczność rozchwytała dość drogą książkę w mgnieniu oka, wydzierając ją sobie z łap. Historia podana poprzez plotkę ma już swoją tradycję — plotka to także dokument. A przy tym jest tu plotka bezpardonowo szczera, bo staruszek nasz nie oszczędza nikogo, nic sobie nie robi z wszystkich wielkości i niepewnych świętości, każdego 219 ośmieszy, każdemu przypnie jakąś łatę, choćby taką, że nie lubił się myć, że czuć mu było z ust, lub że podgłaskiwał ukradkiem służące. A już większokalibrowe wady czy przewinienia to dla' Chłędowskiego istna gratka: wykłada kawę na ławę wszystko od a do z — kto z kim i gdzie co robił, kto od kogo brał forsę, kto kogo i dlaczego popierał itd. Powstało prawdziwe kompendium wad ludzkich, pisane gładkim, potoczystym językiem, bez oburzania się i rozdzierania szat, z jakąś trzeźwą, lecz nie pesymistyczną mądrością życiową, mądrością nie za głęboką może, ot — po prostu sui generis cwaniactwem, ale z wdziękiem i z ogromną precyzją obserwacji. Na jednej stronie obrywa się „mimochodem" kilkunastu osobom: ten taki, ten owaki, tamta to, owamta tamto — i tak dalej, aż do skutku. Właściwie znalazłem w całej książce jedynie trzy osoby, które autor ocenił w pełni dodatnio (choć nie poskąpił nam szczegółów o niechlujstwie w ubraniu jednego i brzydkiej żonie drugiego) — szczęśliwcy ci to Stanisław Koźmian i Ignacy Daszyński, ewentualnie jeszcze nie najgorzej wypadł Stanisław Tarnowski no i... cesarz Franciszek Józef. Reszta, niemal bez wyjątku, zrobiona jest „na szaro", przenicowana tam i z powrotem, wyśmiana i objechana. Powie ktoś, że dużo w tej książce sądów niesprawiedliwych, płytkich i krzywdzących, dużo plotek wyssanych z łapy, zasłyszanych w maglu i powtórzonych niedokładnie. Ależ tak — oczywiście, że tak! Spójrzmy jednak na tę książkę z perspektywy szerszej, ?. perspektywy ogólnokulturalnej, z punktu widzenia owego osławionego wachlarza różnych kolorów kulturalnych czy też Bufetu Kulturalnego (proszę wstać!), na które tylekroć się powoływałem. Jeśli nawet pluskwa ma swoje miejsce w wielkiej Symfonii Natury, to jakżeż Bufet Kulturalny (proszę wstać!) miałby się obejść bez przyprawy z pieprzu złośliwości, obmowy i plotki, choćby często niesprawiedliwej, lecz przecież niesprawiedliwość taka ma już dziś ostrze stępione przez czas — niesprawiedliwość taka, to dziś już tylko dokument psychologiczno obyczajowy — jakżeż ciekawy. Nikt się dziś nie przejmuje tym, że Mickiewicz był niesprawiedliwy dla Słowackiego, 220 a Chopin dla Mendelssohna, Schumanna i Liszta (sporo złośliwości napisał o nich w listach) — dlaczegóż więc wywracać zgorszone oczy nad niesprawiedliwościami i zlośliwostkami starego plotkarza, który poprzez swe plotki ukazał nam jednak — obraz epoki. Ileż w tej książce materiału obyczajowego, ileż dowiadujemy się o owych czasach rzeczy konkretnych: jak jedli, jak pili, jak mieszkali, jak jeździli, a także jak się rządzili, jak się mylili, jak się kłócili. To książka-margines, ale o iluż rzeczach świadczy taki margines i jakimże jest nieocenionym, choć oczywiście specyficznym i jednostronnym dokumentem. Kto kocha kulturę i historię, kto ma sympatię dla Bufetu Kulturalnego (proszę wstać!) ten odczuje wartość książki Chłędowskiego i nie potępi złośliwego staruszka, choćby mu ten nawet dokumentnie rodzinę po kątach porozstawiał. Osobiście bliska mi jest w „Pamiętnikach" rzecz, która jak szczytny ideał przyświecała mi całe życie: wolność szczekania. Ach — móc się nareszcie wyszczekać na wszystkich i tuzinem kijów powiercić w mrowisku: wszak psu wolno nawet na Pana Boga szczekać. Od dzieciństwa kochałem się w złośliwcach, szczekaczach i literackich napastnikach-pamflecistach: pasjonowałem się Nowaczyńskim, Słonimskim, Marią Jehanne Wie-lopolską, podobało mi się, gdy Boy gorszył i oburzał tych lub owych, jeszcze bardziej podobało mi się, gdy Irzykowski swoim „Beniaminkiem" zgorszył i oburzył... samego Boya. Niech szczekają, niech się kłócą i handryczą, niech się mieszają z błotemi, niech się kłębi, wali i pali, to dowód, że się coś dzieje, że kultura żyje i musuje jak młode Wino. Z punktu widzenia tego szczytnego ideału szczekania książka Chłędowskiego specjalnie mi pod smak przypadła. Co prawda staruszek nasz, jako typowy ostrożny centuś, postąpił sobie nie całkiem odważnie: zadowolił się oto szczekaniem zza grobu i to po trzydziestu latach, gdy już dość daleko w śmierć się zaawansował. Ja postąpię inaczej: oplotkuję ludzi (a wiem o nich niemało) jeszcze za życia i wydam rzecz na parę dni przed śmiercią, tak, aby gdy obrażeni przyjdą mnie bić, znaleźli już tylko moją chłodną zesztywniałą doczesną powłokę. To będzie dobry kawał — no nie? „KLUB PICKWICKA" BEZ FIOLETOWYCH OKULARÓW 221 „KLUB PICKWICKA" BEZ FIOLETOWYCH OKULARÓW Wbrew przysłowiu o złym ptaku, co własne gniazdo kala, chciałbym dziś zaatakować felietonistę literackiego i teatralnego „Tygodnika", ob. Goę. Choćby mnie nawet miano ogłosić owym „złym ptakiem", nie mogę ścierpieć krzywdy, jaką ob. Goa wyrządził mojej, i nie tylko mojej ulubionej książce: „Klubowi Pickwicka" (patrz felieton „książka dla mężczyzn"). Na pozór krzywdy nie widać. Goa przecież w ciepłych, ba, gorących słowach wychwalił książkę, ile wlezie. Wychwalił — ale istotę jej oddziaływania, jej gatunek artystyczny, jej sens literacki przedstawił, moim zdaniem, błędnie, opacznie, dowolnie. Jedną z form oddawania sprawiedliwości dziełu literackiemu jest odcyfrowanie z niego założeń i zamiarów autora oraz zbadanie, o ile te założenia zostały wypełnione, o ile zamiar się zrealizował. Nie jedyna to forma osądu wobec utrwalonego na papierze misternego zespołu słów, jakim jest książka, nie jedyna — ale i nie ostatnia. Tymczasem Goa, widzę to w jego felietonach od dawna, odkrywa w utworze przede wszystkim tę problematykę, te zagadnienia, które jego samego najbardziej interesują, pasjonują, którymi żyje jego intelekt. Odkrywa, uwypukla, wyciąga na plan pierwszy, bez względu na to, czy to leżało w intencjach autora, czy takie, przy interpretacji dzieła popełnione przestawienie jego (dzieła) proporcji nie jest grzechem przeciw podstawowej zasadzie realistycznego patrzenia na świat, a więc i na dzieło sztuki, jako na przedmiot obiektywnie nam dany, którego prawdę musimy wykryć, nie zaś — narzucać mu z góry uplanowaną prawdę własną. Narzucanie badanemu przedmiotowi własnej treści badającego, to apriory-styczny idealizm — nie wydaje mi się on dobrą drogą dotarcia do ziemskiej prawdy. Kto nosi fioletowe okulary, ten widzi wszystkie przedmioty na fioletowo, ale czyż w ten sposób osądza je właściwie i sprawiedliwie? Jeśli nawet, widząc przed- * Ów Goa to po prostu Antoni Gołubiew. 222 miot zielony na fioletowo, chwali go gorąco za jego fiolet, to mimo pochwał, nie oddaje mu sprawiedliwości, lecz przeciwnie: subiektywnym osądem, narzucaniem mu swojej problematyki narusza jego samoistny byt — krzywdzi go. Goa interesuje się problematyką moralną, Goa ma koncentryczny, na moralnej problematyce osnuty światopogląd, Goa uważa, że cała pozorna mnogość zjawisk da się sprowadzić do problematyki jednego typu. Zgoda. Przekonanie o jedności świata, o tym, że wszystkie sprawy sprowadzają się do jednej, że ludzkie poznanie i przeżywanie nie jest tylko bezładnym, przypadkowym a kolosalnym nagromadzeniem klisz poznawczych, lecz, że zbiór ten da się posegregować według jednej zasady, to przekonanie jest najbardziej zakorzenioną właściwością ludzkiego umysłu, tak starą, jak stara jest nauka uogólniająca i porządkująca świat — filozofia. Lecz posiadanie przekonania o jedności zasady (sam takowe posiadam) absolutnie nie wyklucza przyjęcia warunków obiektywnego, empirycznego badania rzeczy. Warunki te zaś eliminują wszelki aprioryzm: posiadaną zasadę należy przy badaniu utaić i z satysfakcją czekać, aż badany przedmiot (w tym wypadku utwór literacki) przemówi sam. A przemówi na pewno prawdą tą samą, naszą prawdą — i nie może przecież być inaczej, jeśli ona rzeczywiście jest prawdą. I jeśli nią jest, nie potrzeba jej w rozpatrywany utwór sztucznie wsączać, nie potrzeba „ciągnąć jej za uszy". A Goa, niech zginę, jeśli to oszczerstwo, ciągnie problematykę moralną „Klubu Pickwicka" za uszy, imputuje tej książce rzeczy, których w niej nie ma lub są przypadkowo, czy ubocznie, nie widzi cech najistotniejszych, przemienia proporcje. Niech go! Bo proszę państwa (apeluję tu do starych, wytrawnych miłośników i znawców przygód pp. Pickwicka, Tupmana, Winklego i Snodgrassa), czy naprawdę powierzchowne, fabularne podobieństwo tej książki z Don Kichotem jest podobieństwem, aż tak istotnym, podobieństwem koncepcji moralnej, jak to twierdzi Goa? Czyż rzeczywiście i Don Kichot, i Pan Pickwick „...dziwią się. i oburzają: — Jak to? czyż ludzie nie pragną walki ze 223 złem, nie chcą służyć jedynie prawdzie i dobru? Temu, co szlachetne i wzniosłe? I obaj nie mogą się pogodzić z obrazem świata, usiłują wciąż go zmienić..."? Czyż rzeczywiście pan Pickwick „...przede wszystkim pragnie demaskować zło oraz fałsz i czynić dobrze swym bliźnim — każdemu kogo spotka..."? Wszystko to być może, lecz traktowanie tego jako rdzenia koncepcji utworu, to dla mnie czysta fantazja, nie znajdująca wcale uzasadnienia w tekście — a wczytuję się w tę książkę od lat. Owszem — Goa ma rację jeśli chodzi o tom IV, kiedy to pan Pickwick bawi w więzieniu za długi. Ten tom moralizator-ski i ponuro satyryczny odbiega jednak swym charakterem diametralnie od pierwszych trzech — jego odmienność podkreślali krytycy, przypominając, że książka pisana była z odcinka na odcinek. Lecz o stylu, rodzaju, charakterze całości decydują pierwsze trzy tomy, a w nich, choć elementy moralne zauważone przez Goę istnieją, wprzągnięte są do zgoła odrębnej, samoistnej, własnowymiarowej koncepcji — w innym kontekście grają inaczej. Wydaje mi się, że te pierwsze trzy tomy, to najoryginalniejsza w świecie, czystej wody powieść fantastyczna. Elementem fantastyki jest tu — oto rdzeń oryginalności — psychologia bohaterów. Na realistycznym, osadzonym w konkrecie tle hasają postacie fantastyczne: nie jakieś dla dydaktycznych celów wykoszlawione karykatury, lecz stwory samorodne, absolutnie imaginacyjne, wymyślone przez autora dla najczystszej radości tworzenia. „Beztroska wędrówka bogów przez Anglię" — oto jak określił książkę Chesterton. Słusznie — przecież to nie są ludzie: powszechne, cytowane przez Goę zdanie czytelniczek, że to są „jacyś tacy sztuczni ludzie" wydaje mi się bardzo trafne — to przecież bezinteresowny, abstrakcyjny, puszczony przez autora w ruch autonomiczny światek, a kobiety nie lubią abstrakcji — dlatego nie ma kobiet filozofów. Naiwność pana Pickwicka nie jest karykaturalna — jest po prostu nierealna. Wszystko to czysty absurd, fantastyczna burleska, dzi waczny, kolorowy świat o własnych prawach, własnej logice, własnych proporcjach: jeśli wywiera jakieś sugestie moralne, to na pewno nie to było jego głównym celem i nie to decyduje 224 o jego cudowności — decyduje właśnie jego twórcza odrębność, jakaś nadludzka bezinteresowność, odmienność, „inność". Co ma zrobić moralista, jeśli sens moralny dzieła w stosunku do jego tez nie da się określić ani słowem n i e ani słowem tak, lecz choćby słowem lampa? Co ma zrobić poszukiwacz prawdy, jeśli szukając, linii równoległych lub prostopadłych do swojej linii, napotka niespodzianie linię wichrowatą, leżącą w innej płaszczyźnie? Wydaje mi się, że jeśli głęboko wierzy w swoją prawdę, zjawisko to nie powinno go zaniepokoić ani zmartwić, ani, co najważniejsze, skłonić do naruszania autonomii tego niesfornego przedmiotu. Pokora wobec mnogości i bogactwa form jednej i tej samej prawdy powie mu, że i ten dziwaczny, imaginacyjny światek wyraża tę prawdę na swój sposób, że i ten światek żyje pod okiem Stwórcy i za Jego przyzwoleniem. A tak pomyślawszy nie będzie go chciał gwałtem przeinaczać i przez to — krzywdzić. PALĘ KUBIAKA! „Słuchają krawcy, nauczyciele Co to za bujda brzęczy w niedzielę..." (Gałczyński: „Buty szewca Szymona") Bardzo cenię artykuły Zygmunta Kubiaka,* ba, zachwycam się nimi (zwykle, gdy chce się kogo ukłuć, zaczyna się od komplementów). Uważam, że młody ten człowiek ma wręcz wyjątkową intuicję wobec problemów kultury, co w połączeniu z dużym już wykształceniem filozoficznym i głęboko ideowym, żarliwym podejściem do wszelkich spraw świata czyni z niejednej jego pracy (są one niestety zbyt rzadkie) pozycję ważką * Ten niezwykle utalentowany młody krytyk i publicysta zamilkł dziś niestety zupełnie. Czy stać nas na marnotrawstwo ludzi? 225 i trwałą. Osobiście rzucam się z upragnieniem na każdy nowy artykuł Kubiaka i czytam go po parę razy. Jednak... Jednak, za każdym niemal razem znajduję w tych artykułach coś, co budzi mój sprzeciw i pod znakiem zapytania stawia dla mnie pełną, obiektywną słuszność wywodów autora. To „coś", to podejrzenie, że Kubiak wyciąga z faktów kulturalnych i społecznych takie wnioski, jakie sobie był z góry zamierzył, że nadmiernie przepaja fakty a raczej ich interpretację, swoim aktywnym subiektywizmem światopoglądowym i uczuciowym, że w rezultacie jego gmachy indywidualnych dedukcji częstokroć stoją na bardzo słabych fundamentach w dziedzinie właśnie wymowy „gołych faktów". Rozumiem, rzecz prosta, konieczność selekcji faktów, ale gdy jest ona zbyt subiektywna, jednostronna, a zarazem daleko idąca, doprowadza do kompletnego oderwania się od konkretu, do dowolności, w wypadku zaś krańcowym — do zafałszowania obrazu rzeczywistości. Takiego nieświadomego zapewne rozminięcia się z prawdą gołych faktów dopatruję się w świetnym zresztą miejscami artykule Kubiaka o Rimbaudzie, zamieszczonym w »Tygodniku Powszechnym* („O człowieku, który nie chciał umrzeć"). Na poezji znam się mało: wiersze czytuję nie częściej niż raz na trzy miesiące, poetów, których utwory wywarły na mnie trwały wpływ, policzyć mogę na palcach jednej ręki (dosłownie!). Wśród tych kilku'jednak znajduje się właśnie Jan Artur Rim-baud. Jego szczupłą rozmiarami twórczość przeczytałem kilkakrotnie, znam również jego życiorys i parę studiów krytycznych o nim, więc też z niejakimi podstawami twierdzę, że czytelnik, który o Rimbaudzie nic nie wie, wyniesie z artykułu Kubiaka obraz jego życia i twórczości spaczony, niepełny, miejscami wręcz fałszywy. Kubiak, jak się zdaje, wyszedł z założenia, że twórczość i życie Rimbauda są w Polsce powszechnie znane, wobec czego bez niczyjej szkody można „oczyszczając" życiorys, pozwolić sobie na jeszcze jeden jednostronny wariant interpretacyjny. Założenie to nieco „pięknoduchowskie", a raczej zgoła księżycowe; 226 nie wiem czy jest obecnie w Polsce kilkuset ludzi, znających dokładnie życie i twórczość Rimbauda, wiem natomiast na pewno, że z dziewięćdziesiąt procent czytelników „Tygodnika" ani jednej linijki Rimbaudowskiej poezji nie przeczytało, a może i o samym poecie nic nie słyszało. Pisze się bądź co bądź dla określonego odbiorcy, w tej więc sytuacji dowolne ukrywanie w cieniu jednych faktów czy cytatów a wysuwanie na pierwszy plan innych nabiera cech złego informowania, czyli po prostu wprowadzania w błąd. A tak właśnie robi Kubiak, gdy podkreślając „anielstwo" Rimbauda, jego tęsknotę do pięknego, intensywnego i barwnego życia, jego bunt, jego litość dla ubogich, jego apostołowanie utopijnego socjalizmu i kult dla Komuny Paryskiej, pomija milczeniem długą galerię innych faktów. Jakich? A no takich choćby, że Rimbaud po ucieczce z domu wziął udział w dekadencko-nihilistycznym życiu paryskiej bohemy, że ulegał homoseksualistycznym praktykom Verlaine'a, że między dwoma poetami doszło do konfliktu, zakończonego zamachem rewolwerowym Verlaine'a na Rimbauda (w Brukseli), że Rimbaud zniszczył cały nakład swych „Iluminacji" i przeklął poezję, że przez ostatnie kilkanaście lat życia oddawał się w Afryce niezbyt legalnemu handlowi kością słoniową, a jak przebąkują jego biografowie, także handlowi niewolnikami, że jest autorem krańcowo bluźnierczego, szyderczego wiersza „Modlitwa wieczorna", że był skrajnym indywidualistą i egocentrykiem, że bywał cyniczny i anarchiczny. O tym wszystkim, o faktach zarówno w pewnym sensie pozytywnych (manifestacyjne zerwanie z fałszem „bohemy" czy mamiącym narkotykiem poezji), jak i negatywnych, mało co u Kubiaka znajdziemy. Niejasno wspomina on wprawdzie, że „nie powinno się ukrywać dziwnych załamań, z których składała się ta wędrówka" (po Afryce) — sam jednak je ukrywa. I to jest właśnie niedobre — to jest łatwizna. Nie sądzę, aby, śladem Boya, należało w każdym życiorysie twórcy wyjaskrawiać momenty skandaliczne czy drastyczne — Boy miał w tej materii niewątpliwie obsesję. Niemniej jednak Boy otworzył nam oczy na niebezpieczeństwo zakłamania, cza- 227 jące się w „brązownictwie", Boy przekonał nas, że przed interpretacją faktów trzeba je poznać i przedstawić takimi, jakimi były. Fakt jest faktem, na to nie ma rady. A właśnie dla zrozumienia skomplikowanej, pełnej przeciwieństw, namiętnej osobowości Rimbauda konieczne jest pokazanie jego dwoistości psychicznej, owego paradoksalnego sąsiedztwa mroku ze światłem, jego krańcowych konfliktów wewnętrznych, jego demonizmu — inaczej powstanie Rimbaud nieprawdziwy, Rimbaud jednowymiarowy. Kubiak przytarł sprawie kanty, wystylizował ją na moralną idyllę, zobaczył to, co chciał zobaczyć, wystrzygł Rimbauda na litościwego aniołka (częściowo, częściowo oczywiście — ale wystarczająco, aby ogólny obraz zmienił zabarwienie). Postąpił tak zapewne po trochu dlatego, że zawsze mamy skłonność podkreślić w czyjejś twórczości to, co odpowiada naszym poglądom, co jest nam bliskie i miłe, po drugie zaś z dyskrecji i pruderii. Pruderia ta.jednak wydaje mi się fałszywa i nie na miejscu właśnie w piśmie katolickim. Przecież w istocie światopoglądu katolickiego zawiera się owa świadomość skażenia, owo objęcie jednym spojrzeniem dialektycznej antynomii zła i dobra, konfliktu światła z mrokiem, którego terenem jest jedna i ta sama dusza ludzka. To wcale nie przypadek, że współcześni pisarze katoliccy, jak Bernanos, Mauriak czy Greene są tak wytrawnymi znawcami ciemności i że w drastyczności jej opisów przekraczają nieraz granice nobliwej, konwencjonalnej pruderii. Gwoli sprawiedliwości stwierdzić trzeba, że w »Tygodniku« ślady takiej niby pruderii, a w istocie obłudy czy fałszywej nieśmiałości pojawiają się rzadko; nieświadomym może echem tej postawy był w swoim czasie passus artykułu o Wiktorze Hugo — autorka artykułu twierdziła, że Hugo był wiernym mężem i przykładnym ojcem rodziny, gdy w rzeczywistości rzecz się miała akurat przeciwnie (patrz „Tragiczny żywot Wiktora Hugo" Daudeta). Ale to już tylko echa — echa postawy mylnej i przezwyciężonej. Dlaczegóż jednak echa te brzmią tak silnie właśnie u młodego przecież i wiekiem i duchem Kubiaka? Skoro już szukamy plam na słońcu, muszę stwierdzić, że sporo jest również w artykule Kubiaka drugoplanowych szczegó- 228 łów, które budzą moją przekorę i moje wątpliwości. Gdy pisze „...wiemy, że zanim (Rimbaud) stał się alchemikiem słowa, siadywał całymi godzinami w bibliotece miejskiej w Charleville..." zadziwia mnie ów pluralis majestaticus „wiemy" kto wie? — bo ja na przykład nic o tym nie wiem. Gdy pisze: „Przypomnijmy, że Mickiewicz, będący największym z polskich poetów, jest zarazem jednym z najmniej rozśpiewanych, jednym z tych co pisali z największym trudem", przychodzi mi na myśl improwizacja Wieszcza „Ja rymów nie dobieram, ja zgłosek nie składam, tak wszystko napisałem, jak tu do Was gadam". Gdy pisze „Specyficzny charakter mistyki Rimbauda jest wyznaczony tym, że jest to mistyka zmysłów, czyli sztuka" — absolutnie nie rozumiem, o co chodzi. Ale dość tego: nie idzie mi przecież o drobne przyczepki, lecz o sprawę grzechu pierworodnego artykułu Kubiaka, jakim jest ciągnięcie „za uszy" wyimaginowanego po trochu i oderwanego od faktów i tekstów (jednostronność cytatów) „anielstwa" Rimbauda. Pora przerwać ten atak, nieco przesadzony i jednostronny, jak każdy atak, zwłaszcza zaś jak każdy atak felietonowy. Artykuł Kubiaka zawiera wiele myśli celnych, pięknych i głębokich, nierzadko odkrywczych. Szkoda by ich było, jeśliby z całości rozważań wyłaniał się jednak Rimbaud nieprawdziwy czy niecałkowity. Ale może nie mam racji, może źle odczytałem tekst, może nie zrozumiałem intencji autora, może niesłuszne jest szukanie w artykule tego, czego w nim być nie miało? Proszę mi więc sprawę wyjaśnić, miły Kubiaku. Skorzystałem z niniejszej wolnej trybuny, aby wyrazić swe wątpliwości, sądzę zaś, że bez względu na to, który z nas dwóch udowodni swą rację, spotkanie nasze na ubitej ziemi będzie z korzyścią tak dla Czytelnika, jak i dla Rimbauda. PRZEZ KOLOROWE SZKIEŁKO PRZEZ KOLOROWE SZKIEŁKO 229 Nie ma podobno wątpliwości, że literatura jest po to, aby wykrywać i pokazywać prawdę o świecie i o człowieku. Wątpliwości, w dodatku większa ich ilość, zjawiają się dopiero, gdy chodzi o rozstrzygnięcie, jak ma to zrobić, jaką metodę wybrać. Mówi się dziś często, że metoda powinna być realistyczna, że najlepszą metodą ukazania prawdy jest realizm. Powiedzenie to wydaje mi się tautologią, czyli twierdzeniem w rodzaju: masło jest maślane. Sztuka powinna być realistyczna, to znaczy powinna pokazywać prawdę o świecie i o człowieku. Środki natomiast, którymi artysta ma się posłużyć, aby poprzez sztukę pokazać prawdę, nie mogą być same przez się ani realistyczne ani nierealistyczne, bo są zjawiskami innej kategorii. Służą one realizmowi, pojętemu jako cel (pokazanie prawdy), wzięte zaś z osobna nie mogą być rozpatrywane z punktu widzenia realizmu, bo są po prostu — sztuczne, wymyślone, stanowią o formie, ujmującej zjawiska w kształt dzieła sztuki, na jego sposób. Nie darmo słowa „sztuka" i „sztuczny" są pokrewne fart — artijiciel). , Weźmy na przykład kino. Pobieżna choćby analiza tej sztuki powie nam, że najbardziej nawet realistyczny, tj. „prawdomówny" film jest w istocie zbiorem na wskroś umownych konwencji, przeróżnych technicznych sztuczek i chwytów, które wzięte z osobna zasłużyłyby sobie niechybnie na miano czystego „formalizmu". Na filmie widzimy ludzi i zjawiska tak, jak nigdy nie widzimy ich w rzeczywistości: ułamkowo, w powiększeniu lub zmniejszeniu, w zbliżeniu lub oddaleniu, z różnych, wciąż się zmieniających kątów patrzenia, w rozmaitych oświetleniach, w spoczynku patrzącego wzroku i w jego ruchu, słowem — nie naszym okiem, lecz okiem kierowanego przez operatora obiektywu filmowego. I tak jest w każdej sztuce tematycznej — nie wliczam tu oczywiście muzyki absolutnej lub malarstwa abstrakcyjnego. Czy to będzie obraz, powieść, czy przedstawienie teatralne, zawsze jest ono rezultatem stopienia się dwóch ele- 230 mentów: prawdy o świecie, będącej celem, i indywidualnego, od autora pochodzącego systemu chwytów, „tricków", skrótów i deformacji, będących środkiem w dążeniu do celu. Twierdzenie, że środki artystycznej wypowiedzi powinny być realistyczne, zawiera wewnętrzną sprzeczność. Jeśli są środkami wypowiedzi artystycznej, to nie mogą być realistyczne, bo są sztuczne. Posuwając się do sformułowań skrajnych, można by zaryzykować twierdzenie, że w sztuce w ogóle nie ma środków realistycznych. Chyba, że za probierz ich realizmu uznamy nie ich istotę, lecz już sam fakt, że są one użyteczne dla pokazania poprzez sztukę prawdy o świecie. Ale wtedy zawędrowalibyśmy za daleko i słowo „realizm" używane w odniesieniu do niektórych zjawisk literackich straciłoby w ogóle wszelkie znaczenie. Weźmy dla przykładu powieść niewątpliwie znakomitego realisty Balzaka pt. „Jaszczur" („Peau de chagrin"). Wątkiem jej jest historia dość osobliwa. Oto pewien ubogi a żądny życia i użycia młodzieniec kupuje od tajemniczego antykwariusza starą, lecz za to czarodziejską skórę jaszczurczą, która posiadaczowi swemu przynosi bogactwo, powodzenie, słowem szczęście życiowe. Skóra ta ma jednak również pewną właściwość niezbyt przyjemną: oto z dniem każdym staje się coraz mniejsza, a gdy zniknie całkiem — właściciel jej umrze. W ten sposób wybraniec fortuny poddany jest nieustającej torturze obserwowania, jak mu życie ucieka. Trudno powiedzieć, aby wątek ten (podobnym nieco posłużył się Oskar Wilde w „Portrecie Doriana Gray'a") uznać można było za realistyczny, a jednak przy jego pomocy Balzak przedstawił prawdę o ludzkich pragnieniach, namiętnościach, o bezwzględnej chciwości i lęku przed śmiercią. Podobnie fantastycznym wątkiem dla realistycznego odmalowania prawdy posłużył się Swift w swoim „Guliwerze". W istocie bowiem te dziwaczne deformacje dotyczą jedynie patrzącego obiektywu — nie zjawisk, na które przezeń patrzymy. Najdziwaczniejsza i najbardziej sztuczna pozycja patrzącego sprzyja prawdzie, jeśli ułatwia patrzenie. Pewien malarz twierdził, że gdy uklęknąć tyłem do pejzażu, schylić głowę do ziemi i w tej pozycji patrzeć między kolanami, to w widzianym w ten sposób 231 „do góry nogami" krajobrazie można dopiero ocenić soczystość i kontrasty kolorów. Pewien taternik zaś opowiadał mi, że odpadłszy od ściany, spadając, po raz pierwszy zdał sobie sprawę z malowniczej grozy i odrębności gór, której nigdy przedtem w taki sposób nie odczuł. A przecież ani pejzaż, ani krajobraz górski nie uległy zmianie: zmieniło się położenie obiektywu, na trafiono na chwyt, ułatwiający widzenie, ujęte w formę syntetycznego, artystycznego w pewnym sensie wrażenia. Jest także inny wypadek, wypadek skrajny, którym jednak, jak to często bywa, pochopni krytycy posługują się uogólnia-jąco, rozciągając jego symptomy na całe okresy artystyczne. Wypadek, gdy owe chwyty, dziwne pozycje, deformacje i skróty przestają być w utworze (na pozór przynajmniej) narzędziem artystycznego widzenia świata, lecz autonomizują się, stają się celem same dla siebie: nie służą prawdzie, lecz kuszą się o stworzenie świata własnego. Wtedy to pada u nas oskarżenie o formalizm, kierowane zazwyczaj przeciwko tak zwanym pogardliwie „izmom", jak futuryzm, surrealizm itp. W tej sprawie najpierw jedna uwaga: oskarżenie o „formalizm", tj. o pożarcie obrazu świata przez zautonomizowane chwyty artystyczne, jak skrót i deformacja, może być kierowane tylko przeciw tym sztukom, które prawdę o życiu i o człowieku przedstawiają za pomocą zjawisk dających się uchwycić myślą czy słowem, a więc za pomocą treści pojęciowych. Reprezentacyjną dla tego rodzaju sztuką będzie literatura. Na drugim biegunie znajdują się sztuki bezpojęciowe, jak muzyka czysta czy malarstwo ornamentalno-abstrakcyjne: tutaj zarzut deformacji i formalizmu postawiony być nie może, bo ani nie ma tu pojęć czy obrazów do deformowania, ani określonej treści do przeciwstawienia formie. Istnieją też sztuki pośrednie, złożone z kilku elementów, jak poezja, muzyka z tekstem, malarstwo ,,z fabułą". Problem przerostu i autonomizacji środków deformacyjnych, naruszających prawdę świata, w całej swej czystości występuje tylko w literaturze. Rozróżniłbym tu dwa wypadki. Pierwszy, gdy, jak w poezji niektórych futurystów, zespół skrótów, metafor, symboli, 232 brzmień staje się rzeczywiście celem sam dla siebie nie troszcząc się o pojęcia i ich zgodność z obrazem świata. Wtedy utwór, choć złożony ze słów, przestaje być dziełem literackim, a przechodzi w sferę sztuk abstrakcyjnych. To rzeczywiście można by nazwać literackim „formalizmem" czy „formizmem". Jest jednak również wypadek drugi: gdy utwór literacki, rozmyślnie deformując rzeczywistość i tworząc jakiś własny, fikcyjny i dziwaczny świat, mimo to służy jednak prawdzie. Jakiej prawdzie? Prawdzie psychologicznej — wszak myśli istnieją tak samo realnie jak czyny. Dzieło literackie nie tylko mówi nam prawdę o świecie — mówi ją również o swoim autorze, który demaskuje się poprzez dobór takich a nie innych środków artystycznych, a więc i takich a nie innych deformacji. Fakt, że ktoś, po odjęciu od oka kolorowego szkiełka twierdzi nadal, że świat jest kolorowy, mówi nam dużo o tym człowieku i o jego wzroku. Najbardziej na pozór nierealistyczny twórca, chce czy nie chce, mówi nam prawdę o sobie, a i ta prawda, jako ułamek wielkiej prawdy o świecie, jest nie do pogardzenia. W powieści „Uetranger" Camus przedstawia „bohatera" amo-ralnego, który zabiwszy człowieka bez powodu, nie doznaje ani wzruszeń, ani wyrzutów sumienia. Przypadek nietypowy, dziwny, rzadki, może zgoła nierealny — lecz przedstawienie czy wymyślenie go odsłania przed nami skryte, niebezpieczne możliwości, tkwiące w psychice ludzkiej — choćby w psychice autora książki. To także cząstka prawdy o świecie i o człowieku. Nie należy jej wyolbrzymiać czy uogólniać — nie należy też pomijać. Tak więc każda metoda, każda forma i gatunek literacki mogą stać się środkami dla wyrażenia prawdy o świecie i o człowieku, tak ogólnej, jak i cząstkowej, fragmentarycznej. Oczywiście muszą to być metody naprawdę literackie, spełniające w dziedzinie środków postulaty artystyczno-literackie, tak jak film musi spełniać postulaty artystyczno-filmowe. W przeciwnym razie zarzucimy im nie to, że nie mówią prawdy o świecie, lecz, że usiłując być dziełem literackim a nie będąc nim — nie mówią w ogóle nic! 233 PIEKŁO POLONISTÓW Tytuł skradziony z Boya, ale to nieważne. Ostatecznie bez kradzieży literackiej trudno by było dzisiaj pisać: tyle już przecież napisano, że co 'chwila, mimo woli nawet, człowiek się na coś cudzego natyka — pocieszmy się, że jeszcze gorzej jest w muzyce, gdzie mamy do dyspozycji tylko siedem tonów (niech się nikt nie sugeruje ogromną ilością klawiszy na fortepianie — to tylko dla dekoracji i dla odpoczynku wzroku). W muzyce więc wszyscy kradną od siebie nawzajem, niepomni przysłowia, że człowiek jest jak ta pszczoła: zbiera, zbiera, a potem idzie do ula... Ale stop! Bredzę nie na temat. Wybaczcie mi czytelnicy — jestem po prostu chory; chciałem pisać, jak sam tytuł wskazuje, zgoła o czym innym, mianowicie o — katarze. Katar! Mam wściekły katar, kicham jak z procy, głowa moja przypomina ul pełen pszczół. O niczym nie mogę myśleć, nic nie mogę robić — tylko katar i katar. Wobec tego chcę i muszę napisać o — katarze. Ale nie o katarze w związku z czymkolwiek, nie „katar a sprawa polska", nie „katar a reforma rolna", nie „katar a teoria ewolucji". Nie! Po prostu sam katar, czysty, goły katar, katar kosmiczny, słowem: katar jako taki. I cóż powiecie, cóż się okazało? Że-to się nie da zrobić! Bowiem mój katar, bez względu na to, czy ja chcę, czy nie chcę, czy wiem o tym, czy nie wiem, jest zjawiskiem socjologicznym i w ogóle klasowym. I nic już na to nie poradzę — jest i koniec. Geneza mojego kataru zawiera się w wielu procesach społeczno-ekonomicznych, mowy nie ma o tym, żebym pogrążył się w czystym, abstrakcyjnym katarze: kolejność i siła kichnięć, nosowa barwa głosu, szum w głowie — to wszystko są elementy konstrukcji ideologicznej, społeczno-socjologicznej. Mój katar jest katarem drobnomieszczańskim; to paroksyzm ginącej klasy wobec rozkładu kapitalizmu. Co więcej: ja sam jestem również postacią klasową, choć mogę o tym nie wiedzieć, tak jak pan Jour-dain nie wiedział, że mówi prozą. Chcę, nie chcę — to rzecz bez znaczenia — jestem zjawiskiem klasowym — ja i mój katar — nie 234 BUFET KULTURALNY mogę być sobą, tylko sobą — moja osobowość to fikcja, istnieję tylko w moim kontekście społecznym! Litości — ja chcę być sobą! Ja chcę pisać tylko i jedynie o najczystszym, absolutnym katarze! Lecz nie — to niemożliwe. Mój katar, to katar ginącej klasy!!! Nie myślcie, że znowu bredzę. Mam co prawda 39,4°, ale jednak cytuję dokładnie. Cytuję bezlitosne prawdy, których dowiedziałem się na Zjeździe Kół Polonistycznych Polskiej Młodzieży Akademickiej. Na tym zjeździe właśnie nabawiłem się kataru — był straszny przeciąg, a ludzi — jak śledzi w puszce. Do owych ludzi przemawiał złotouście mój prezes Koła Polonistów z Warszawy sprzed szesnastu lat, Stefan Żółkiewski. Kazał o socjologii i metodzie socjologicznej — teraz to tak się nazywa. Zawsze miał takie jakieś swoje koniki — ale wtedy nie brano tego nazbyt serio: socjologia? — możliwe — o cóż tyle szumu?! Znam zbieracza marek pocztowych, który dostał ataku szału z powodu znaczków stemplowych z Guatemali — znam kompozytora, który nie spał trzy noce z powodu dwóch akordów z Kołysanki Ravela. Rozumiem ich — lecz oni przynajmniej tym się odznaczali, że trawili szaleństwo w sobie — nie zwoływali zaraz tłumów. Szaleństwo ich było twórcze, owocne, zapładnia-jące — oczywiście w swojej skali (ostatecznie znaczki stemplowe mogą wstrząsnąć światem). Prawda, zwłaszcza natury intelektualnej (znaczki) musi przecież sama wydobyć się na wierzch: „Nie pchaj rzeki, sama płynie" — jako rzekł kiedyś Kazimierz Brandys. Ale pomówmy chwilę poważnie: mogę to zrobić, bo zażyłem aspirynę. Daleki jestem od lekceważenia metody genetycznej, wyprowadzającej dzieło literackie z pewnych zjawisk socjalnych — metoda ta może oddać wielkie usługi w badaniach nad historią literatury. Tylko zaklinam: niech to nie będzie nowy „słoń a sprawa polska", absurdalny fetysz rzy „konik", który zastąpi osławioną „wpływologię" formalizmu lub sentymentalne naiwności psychologizmu. Materialistyczne ujmowanie wielu problemów, socjologiczna podbudowa różnych zjawisk — to wszystko może i powinno być zużytkowane, ale pod jednym wa- 235 runkiem — że z sensem i z umiarem, bez „nerw". Pisałem o materialno-socjologicznym nastawieniu w „Bolesławie Chrobrym" Gołubiewa — tej znajomości konkretu nam potrzeba, tego nam brak — lecz stwierdzeniie relacji społecznych w dziele sztuki, to jeszcze nie wszystko. Analiza socjologiczna sporo nam może dać, jeśli chodzi o utwór literacki, malarski lub — niech będzie — muzyczny, lecz absolutnie nie wyjaśni jednego: dlaczego jeden utwór jest dobry, a drugi zły. Jeśli mamy dwa obrazy: jeden przedstawia talerz z jabłkami, drugi — dziewczynę z mandoliną, metoda genetyczna może nam przypuszczalnie wyjaśnić dlaczego ten malarz namalował to, a ów tamto, lecz nie powie nam nigdy dlaczego jeden z tych obrazów jest lepszy od drugiego. A przecież wartość artystyczna dzieła sztuki jest niewątpliwym, i to ważnym faktem, faktem możliwym do stwierdzenia i — na pewno — do wyjaśnienia. Jak? — tego jeszcze nie wiem, oto problem trudny, w sam raz dla badań uniwersyteckich. Lecz „genetycy" wybrali drogę łatwiejszą: metoda już jest, a więc produkować ją przed publiką setki razy, ciesząc się za każdym razem, jak z udanego karambolu w bilardzie. Zaiste — nie pojmuję tej drugorzędnej, z punktu widzenia kultu sztuki, łatwej przyjemności. Tak jakby ktoś w teatrze chichotał z radości, widząc za kulisami aktorów rozebranych, a nie interesował się, w jakiej sztuce oni grają ani, co ta sztuka wyraża. To jest, jak mawiał Irzykowski, drugi obok freudyzmu „system podejrzeń". Potrzebny — celowy — nawet czasem interesujący — zgoda. ALe niech nie staje się maniakalną obsesją, w imię której wywraca się uniwersytet do góry nogami, wytwarzając na zjeździe naukowym atmosferę wiecu, gdzie padają demagogiczne łatwizny w rodzaju frazesu o „en-deckości" Prusa. Winne są zresztą obie strony, przyznaję: jedni mają obsesję łatwego rewizjonizmu, drudzy w każdej sprawie widzą nietykalną świętość narodową. Jednym i drugim brak rozsądku i spokoju — ten element mogliby wprowadzić profesorowie, gdyby i ich nie wystraszono pryncypialnym, demago- 236 gicznie namiętnym tonem odgórnym, w jakim utrzymuje się propozycję naukową. W innych warunkach spróbowaliby, zastanowiliby się, nie taka to zresztą straszna nowość, a tak wobec gróźb i wyzwisk — stają okoniem. Z kwestii naukowej robi się — „słoń a sprawa polska". Cui bono? I skąd wziąć nowych profesorów? Ale dość! Nie mogę już dłużej mówić poważnie: katar, aspiryna, gorączka, konwulsje zdeklasowanego drobnomieszczanina —. robią swoje. Mam nawet halucynacje: widzę piekło polonistów. Zbity tłum niewinnych duszyczek, a naprzeciwko nich jeden, okazałej tuszy, w potężnych okularach — diabeł. Diabeł przemawia — posłuchajmy, co on mówi. Mówi spokojnie, inteligentnie, brzmi to zgoła po europejsku — może to wcale nie piekło, lecz audytorium polonistyczne, a ten diabeł — to przecież nasz dobry znajomy, polonista z solidnego, starego Uniwersytetu Warszawskiego od profesora Ujejskiego. Lecz co to? Polonista zaperza się, oczy jego, rzucają błyski. Na sali podniecenie. Nie — to jednak diabeł! Rozumiem święty zapał naukowy czy artystyczny, który doprowadzał czasem nawet do czynów gwałtownych. Piękne to były wydarzenia, gdy studenci Akademii w Paryżu wnieśli Cezanne'a do salonu, w którym nie chciano wystawić jego obrazów; porywające były manifestacje z powodu wynalazku szczepionki dokonanego przez Pasteur'a. Lecz tutaj inne zgoła, niezdrowe panuje napiętie. Zda się, że jedni zaintonują zaraz „Czerwony Sztandar" (choć nikt już nie przelewa robotniczej krwi), a drudzy „Z dymem pożarów" (chociaż chodzi tylko o jedną z wielu metod, mogących być lub nie być użytecznymi przy badaniu utworu literackiego). Czyż to audytorium naukowe? — Nie, to zaiste — Piekło Polonistów. Nagle wszystko znika mi z oczu. Pozostaje tylko katar. Katar — jedyna społecznie sprawdzalna rzeczywistość. Nie idea kataru ani duch kataru, lecz katar genetycznie wyprowadzony z ginącej gospodarki mieszczańskiej. W kolejności kichnięć widoczna jest jego nieświadoma ideologia społeczna — to katar dialektyczny, nie zaś katar jako taki. Wobec tego kicham socjologicznie trzy razy — na wszystko. 231 CIEKAWOSTKI HISTORYCZNE NIe gwoli swawoli lecz gwoli edukacji narodowej przypominamy że: Wielka Rewolucja Francuska utorowała drogę do decydującej w kraju pozycji tzw. Stanowi trzeciemu czyli mieszczaństwu, które po okresie napoleońskim i ostatecznym upadku Burbonów zbudowało we Francji ustrój liberalno-kapitalistyczny. Można więc powiedzieć, że kapitalizm wyrósł z Wielkiej Rewolucji. Konstytucja 3 Maja uchwalona została w sposób zgoła nieformalny, mianowicie posłów opozycyjnych nie zawiadomiono na czas o terminie sesji. Wniosek premiera angielskiego Disraelego, zwanego przez Bismarcka „der alte Jude" o nadanie królowej Wiktorii tytułu „cesarzowej Indii", przyjęty został przez parlament brytyjski bardzo ironicznie — uznano to za pomysł teatralny i niepoważny, a przy tym w intencjach nazbyt imperialistyczny. Tylko autorytetowi i osobistemu naciskowi premiera zawdzięczyć można, że wniosek, pomimo sprzeciwu wielu posłów, został uchwalony. . Bismarck oświadczył w Berlinie na radzie ministrów, iż o ile armia angielska pojawi się na kontynencie, każe ją aresztować. Zabór austriacki był najłagodniejszym z zaborów. Przykłady: Polak osiągnął stanowisko premiera Monarchii Austro-Węgier-skiej (Badeni), Polacy, Czesi, Słowacy wielokrotnie ministro-wali w Wiedniu, młodziutki Adolf Nowaczyński za wznoszenie w dniu śmierci Cesarzowej po kawiarniach krakowskich okrzyków „Vive VAnarchie!", skazany został na... parę dni aresztu; do dziś dnia widoczny jest w Krakowie kojący i koncyliacyjny wpływ regime'u Franza Josepha, zaś starzy ludzie, roniący łzy, gdy słyszą dźwięki sentymentalnego walca „Wiedeń, miasto moich marzeń", nie należą do rzadkości. Często prasa utożsamia u nas endecję z faszyzmem. Niewątpliwie faszystowskie były przedwojenne kierunki młodzieżowe 238 zwane ONR-em, w niemałym stopniu z endecją spowinowacone. Z drugiej jednak strony przypomnieć warto, że twórcą polskiej koncepcji politycznej i panslawistycznej i antygermań-skiej był właśnie Roman Dmowski (patrz wydana po pierwszej wojnie światowej książka „Polityka polska i odbudowa Państwa"), że po zajęciu Warszawy przez Niemców w r. 1915 wybitni endecy na polecenie Dmowskiego wyjechali do Rosji, że natomiast część lewicy polskiej aż do objęcia władzy w Niemczech przez Hitlera wyznawała orientację zdecydowanie proniemiecką. Przewrót majowy udał się w znacznym stopniu dzięki pomocy PPS, która proklamując strajk kolejarzy udaremniła przybycie na pomoc Rządowi dywizji poznańskich. Przewrót majowy zalegalizowany został w Sejmie głosami socjalistów, ludowców i mniejszości narodowych, wybierających Piłsudskiego, a po jego zrzeczeniu się Mościckiego na prezydenta RP. Pierwsze po przewrocie wybory do Sejmu, przeprowadzone jeszcze w sposób na ogół uczciwy, największą ilość mandatów przyniosły rządowemu BBWR. Konstytucja 1935 r., w której uprawnienia Prezydenta wzorowane były na Konstytucji Amerykańskiej uchwalona została w sposób równie nieformalny jak Konstytucja 3 Maja, bo w momencie gdy opozycja...wyszła do bufetu, dzięki czemu uzyskano wymagane 2/3 głosów. Minister Beck, który był * realizatorem Paktu Nieagresji z Niemcami, podczas wizyty Ribbentropa i Ciano w Warszawie odrzucił propozycję przystąpienia Polski do Osi i jest pierwszym europejskim ministrem spraw zagranicznych, który bezkompromisowo odrzucił ultimatum Hitlera. Ostatni przed wojną minister Rolnictwa i Reform Rolnych Juliusz Poniatowski uchodził za najbardziej „czerwonego" ministra tego resortu po maju 1926 r. i był ostro zwalczany przez sfery ziemiańskie za uporczywie przeprowadzaną parcelację. Obecnie bawi w Paryżu. 239 Mussolini napisał dramat, Hitler był malarzem, Churchill był literatem* i malarzem (obecne jego obrazy są podobno przez znawców wysoko cenione). Futuryzm, będący nadwornym kierunkiem literackim faszyzmu włoskiego został przez Goebbelsa zaliczony do „sztuki zwyrodniałej" („entartete Kunst"). Utwory futurystów umieszczono na słynnej wystawie sztuki zwyrodniałej w Monachium, skąd usunięto je dopiero na osobistą interwencję Mussoliniego. Generał Franco odmówił był w swoim czasie przystąpienia do wojny po stronie Osi i zaatakowania Gibraltaru, czego domagał się Hitler, a co mogło być dla Aliantów potężnym ciosem. Jest to jedna z przyczyn, dla których Anglosasi odnoszą się do dzisiejszej Hiszpanii pojednawczo. Gandhi uważany był przez skrajnie nacjonalistyczne i skrajnie lewicowe organizacje hinduskie za oportunistę i przyjaciela Anglików. Napoleon był Włochem (z Korsyki), Batory — Siedmiogro-dzianinem (zatem miał w żyłach krew mongolską), Katarzyna — Niemką, Nietzsche był pono pochodzenia polskiego. Arabowie uważali Hitlera za swego wybawcę. Najkrwawszymi — obok Niemców z SS — katami byli w tej wojnie Litwini, Łotysze i Ukraińcy — a więc przedstawiciele narodów małych. Stalin (Józef Dżugaszwili) kształcił się początkowo w seminarium duchownym; Mołotow nazywa się w istocie Skriabin i jest bratankiem słynnego kompozytora; Wyszyński — Polakiem, podobnie jak marszałek Rokossowski oraz Dzierżyński i Jagoda. Igor Strawiński, największy kompozytor współczesny, jest pochodzenia polskiego, narodowości rosyjskiej, obywatelstwo ma amerykańskie, przedtem francuskie, przedtem rosyjskie, w swoim czasie starał się o obywatelstwo polskie. Mimo to wszystko niektóre jego utwory każą uznać go za narodowego kompozytora rosyjskiego (np. „Petruszka"). Garstka dalszych ciekawostek — przy okazji. *Otrzymał nawet nagrodę Nobla. 240 O DWÓCH TYPACH, REGULE I WYJĄTKU Postawiłbym tezę, że są wśród ludzi dwa typy umysłowe, a zarazem dwa rodzaje temperamentów: ci, którym imponuje jedność i ci, którym imponuje wielość. Pierwsi czerpią satysfakcję z odnajdywania jednego klucza do najrozmaitszych zjawisk, ze sprowadzania mnogości do jedności, z wykrywania wszędzie tych samych problemów i zależności, z wyszukiwania dla najrozmaitszych zjawisk podobnej przyczyny, z interpretowania wszystkiego metodą jednolitą, z demaskowania, odbrązawia-nia, obnażania i w ogóle precyzyjnego upraszczania. Drudzy — przeciwnie: nie odczuwają potrzeby jedności czy jednolitej interpretacji, bardziej interesuje ich to, co rzeczy od siebie odróżnia, niż to, co czyni je podobnymi, ich wyobraźnię i umysł bardziej podnieca i zapładnia rozmaitość form a nawet pozorów, niż fakt, że rozmaitość tę można by sprowadzić do jedności treści, ich temperament bardziej pobudza niespodzianka, nieprawidłowość, tajemnica, niż przejrzyste widzenie rzeczy potwierdzających wciąż tę samą zasadę. Pierwsi wierzą w myśl jasną, precyzyjną i prostą, drudzy w myśl wieloznacznie głęboką, aluzyjną i złożoną, pierwsi przechodzą do porządku nad wyjątkami, drudzy całą właśnie uwagę skupiają na tych wyjątkach, pierwszych cieszy to, co już wiedzą, a martwi to, czego jeszcze nie wiedzą, drugim obojętnieje to, co już wiedzą, a raduje ich to, czego jeszcze nie wiedzą. Pierwsi chcą najpierw poznać zasadę, aby z jej pomocą dać sobie radę z wielością świata, drudzy chcą poznawać coraz to nowe elementy wielości, sformułowanie zasady odkładając sobie, jako najmniej pasjonujące, na sam koniec. Pierwszych, bardziej interesuje reguła, drugich bardziej zajmuje wyjątek od reguły; pierwszych pobudza wiedza, drugich pobudza niewiedza; pierwsi podejrzewają, że rzeczy złożone są w istocie proste, drudzy — że rzeczy proste są w istocie złożone; pierwsi sądzą, że tajemnice istnieją tylko wtedy, gdy nie posiada się wiedzy, drudzy uważają, że im więcej wiedzy, tym więcej tajemnic; pierwsi są przekonani, że im jest jaśniej 241 tym prościej wygląda świat, drudzy mniemają, że im więcej światła, tym bardziej tajemniczy i skomplikowany widok mamy przed oczami. I tak dalej. Te dwa typy spotykają się i przeplatają, kontrastują ze sobą, czasem tworzą „jedność przeciwieństw" występując w ramach tego samego światopoglądu. Są to przecież nie tylko dwa poglądy, ale przede wszystkim dwa temperamenty, wcielające się w rozmaite postawy: w klasyków i romantyków, w racjonalistów i intuicjonistów, w syntetyków i analityków, w tomistów i augustynistów etc. Te dwa typy psychiczne wydają się płynąć poprzez dzieje 'ludzkości; ich antynomia jest niezniszczalna. Który z nich ma rację? — zapyta ktoś. Nie wiem, czy można w ten sposób stawiać sprawę, czy między tymi dwoma postawami zachodzi związek umożliwiający wykluczenie jednej przez drugą, czy można przypuszczać, że leżą one na wspólnej płaszczyźnie, na której są porównywalne, nie zaś, że tworzą nigdy się nie przecinające linie wichrowate? Sądzę, że zamiast wykluczenia jednej,postawy przez drugą można tutaj, pomimo zasadniczej odmienności, częstokroć jedną przez drugą uzupełnić: jeśli jakiś przedmiot z jednej strony wygląda zupełnie inaczej niż z drugiej, to wcale nie dowód, że mamy do czynienia z dwoma przedmiotami. Zwłaszcza, że poś*tawy te nierzadko kontrastują ze sobą w jednym i tym samym człowieku. Osobiście np. odkrywam w sobie zarówno skłonność do jedności, jak i skłonność do wielości. Walka o jedność ma dla mnie sens tylko wówczas, gdy istnieje pełna tajemnic wielość, nurzać się w wielości bezpiecznie jest wówczas tylko, gdy przeczuwalna jest możliwość jedności. Zwalczam i skrajnych monistów, i skrajnych pluralistów, jedność i wielość to dwa różnopłaszczyznowe wektory mojego życia umysłowego, dwa odmienne kierunki stale aktualnych i dynamicznych dążeń, nie zaś nazwy statycznych osiągnięć. Że się uzupełniają, łatwo to dowieść na przykładzie problemu wyjątku. Nie da się zaprzeczyć, że, jak zresztą większość ludzi, zaciekawiam się, pasjonuję i podniecam przede wszystkim wypadkami rzadkimi, osobliwymi, wyjątkami. Nie oznacza to jednak wcale, że kwestionuję istnienie reguły, któ- 242 rej te wyjątki zaprzeczają, lub że się nią nie interesuję. Przeciwnie, szukając wyjątków daję dowód, że jestem świadomy reguły — świadomość wyjątkowości czegoś musi być poprzedzona świadomością tego, co jest przeciwieństwem wyjątkowości, świadomością tego, co jest typowe. W ogóle zaś, jeśli wyjątek potwierdza regułę, to badając wyjątek — tym samym d rebours poznaję regułę: widzę regułę przez wyjątek. Jest to takie same dobre widzenie jak każde inne; zmienił się wprawdzie punkt patrzenia, ale nie przedmiot, na który patrzymy. Świadome odwrócenie prawdy jest dowodem jej rozumienia — prawdę poznać można i przez twierdzenie, i przez zaprzeczenie. I wprost, i na odwrót. Jeśli idę z miejscowości A do miejscowości B, pomiędzy którymi jest 30 kilometrów odległości i chcę się dowiedzieć, w jakim punkcie drogi znajduję się obecnie, to mogę zapytać zarówno o to, ile drogi zrobiłem już od A, jak -i o to, ile dzieli mnie jeszcze od B. W obu wypadkach określę swe położenie tak samo dokładnie. Tak więc wyjątek i reguła poruszają się równolegle do siebie synchronicznie, jak związane niewidzialną nitką. Są one widomym dowodem możliwości a nawet konieczności syntezy moniz-mu z pluralizmem, jedności z wielością, jednoznaczności z wieloznacznością, jasności z tajemnicą (wyjątek reprezentuje w tym wypadku wielość, a reguła — jedność) — syntezy, nie polegającej rzecz prosta na pomieszaniu (co jest, wobec ich różnopłaszczyznowości, niemożliwe), lecz na przyznaniu obu stronom antynomii praw co najmniej takich, jakie przyznajemy dwóm różnym stronom tego samego przedmiotu, których nie możemy przecież widzieć jednocześnie, lecz tylko po kolei, a które mimo to składają się nam na jedno pojęcie i na jeden, choć nie widziany nigdy w całości, ale w całości wyobrażany obraz. W przyszłości zamierzam przenieść sprawę reguły i wyjątku na teren rozważań literackich. Skłonili mnie do tego dwaj młodzi ludzie, uporczywie mi wmawiający, że ten, kto chce w utworze literackim pokazać życie, musi posługiwać się konfliktami i postaciami typowymi, niejako reprezentatywnymi, 243 przeważającymi ilościowo. Wydaje mi się, że młodzi ludzie nie uwzględnili owego antynomicznego widzenia prawdy przez jej zaprzeczenie, widzenia reguły przez wyjątek, a także wewnętrznego związku reguły z wyjątkiem. Co prawda może ktoś zapytać, dlaczego trzeba widzieć pozytyw poprzez negatyw, dlaczego patrzeć stojąc na głowie. Wydaje mi się, że wytłumaczenie jest proste: reguła widziana poprzez wyjątek rysuje się dobitniej, a zarazem prawdziwie po „literacku"; w punkcie, gdzie dokonywa się najintensywniejsze zaprzeczenie zasadzie, następuje najintensywniejsze zagęszczenie samej zasady, reguła dynamizuje się w konflikcie z wyjątkiem — lepiej ją widać, gdy poddana jest próbie wyjątku. Dlatego też najwięksi pisarze realiści świata najczęściej opisywali wypadki wyjątkowe i posługiwali się postaciami nietypowymi, bynajmniej nie pozostawiając przez to w cieniu reguły i typu. TRAGIZM, HUMOR I NUDA Tragizm posępny i nieunikniony, wyniosłe piękno konfliktów, noszących w sobie fatalistyczny zarodek nieuchronnego nieszczęścia, piękno greckiego dramatu czy „Mazepy" Słowackiego — nie są to rzeczy specjalnie dziś u nas adorowane. Mówi się, że podczas wojny przeżyliśmy zbyt wiele tragedii rzeczywistych, tragedii mających podłoże w zjawiskach masowych, społecznych i politycznych, aby móc sobie pozwalać na luksus przeżywania sztucznych dreszczyków, wywoływanych przez wymyślone, indywidualne dramaty. Tragizm wynikły z konfliktów społecznych, tragizm mający swe korzenie w procesach masowych, to i owszem, ale tragizm indywidualny, taki, że ktoś się otruł z miłości, ktoś drugi zwariował z nadmiaru narkotyków, a ktoś trzeci zabił kogoś czwartego z zazdrości, to — mówi się — jest tragizm fałszywy, zgniły, drobnomieszczański, takie indywidualistyczne motywy cechują literaturę epok przebrzmiałych, 244 BUFET ginących, słowem — są to tragedie dobre dla burżujskich kucharek. Dziś zajmowanie się tego rodzaju konfliktami działa rozkładowo, bo osłabia i odwraca uwagę od problematyki społecznej: postawę indywidualną człowieka dzisiejszego cechować winien konstruktywny optymizm. Z drugiej strony również krytykowana i pomniejszana bywa dzisiaj inna, pozornie krańcowo od tragizmu odległa postawa psychiczna — humor. Nie myślę o humorze, traktowanym jako narzędzie walki społecznej czy politycznej, tj. o satyrze; myślę o humorze bezinteresownym, nie służącym żadnemu celowi poza stałym widzeniem ludzkiej śmieszności, gdziekolwiek by ona była — widzeniem i pokazywaniem jej. Taki humor, humor działający „demaskatorsko", ale we wszystkich kierunkach, bez świadomie założonego planu taktycznego, humor ośmieszający i demaskujący wszystkich bez wyboru — jest jednak również rozkładowy, społecznie szkodliwy, sprzeczny z zasadą konstruktywnego optymizmu. Tak więc pomiędzy indywidualnym tragizmem i indywidualnym humorem wykryliśmy wewnętrzne pokrewieństwo: oba są rzekomo anarchiczne i rozkładowe, oba powodują słabość i zgniliznę. Napisałem „rzekomo", bo jak zapewne czytelnik się domyśla, nie zgadzam się z tym wcale. Termin „rozkładowość" zawsze budził moje poważne wątpliwości: pisałem jeszcze o tym przed wojną (!), polemizując z tymi, którzy twierdzili, że twórczość Mauriaka nie jest chrześcijańska, ponieważ jej posępny tragizm działa rozkładowo. Otóż w moim pojęciu, jeśli są postawy psy-chiczno-artystyczne, które grożą ludziom rozkładem, to właśnie nie należy znajomości z tymi postawami unikać, lecz przeciwnie: poddać ludzi ich działaniu i w ten sposób zbadać, czy posiadają oni broń psychiczną i światopoglądową dość skuteczną, aby z tej „kąpieli" wyjść zwycięsko, aby się nią wzmocnić, tak jak żelazo hartuje się przez zetknięcie z ogniem i wodą. Unikanie sztuk czy koncepcji grożących „rozkładem" nie jest wcale dowodem zdrowia, przeciwnie — jest dowodem słabości; unikanie tragizmu czy humoru jest po prostu hodowaniem słabości. Irzy-kowski pisał kiedyś o tym źródle siły psychicznej, jakim był dla 245 starożytnych Greków ich narodowy gatunek literacki — tragedia i zastanawiał się nad ożywczym działaniem pesymizmu. Watt opowiadał o bokserze, który przed walką czytywał.., Scho-penhauera. Znana jest anegdotka o królu, który jadąc karetą przez ulice swej stolicy, zobaczył tłum ludzi, tłoczących się przed jakąś proklamacją. Polecił zbadać sprawę: — To niecny paszkwil przeciwko Waszej Królewskiej Mości wisi na murze — zaraportował po chwili zmieszany dworzanin. — Zdjąć go i powiesić niżej — rozkazał król — trudno czytać, zadzierając głowę do góry! — Dlaczego król tak postąpił? Bo czuł się silny. Człowiek unikający literatury „rozkładowej", aby nie narazić na szwank swego optymizmu życiowego nie daje tym dowodu siły, lecz — słabości. Czyżby Sofokles rzeczywiście nadawał się dzisiaj tylko dla kucharek? Zastanawiałem się nad tym, obserwując reakcję publiczności na krakowskim przedstawieniu „Mazepy". Jedni widząc na scenie generalną trupiarnię z oburzeniem opuszczali salę, twierdząc, że po Oświęcimiu i Powstaniu Warszawskim uważają, iż swoją porcję makabry już w życiu odbyli i na więcej się nie zgadzają, inni byli wstrząśnięci lecz zdezorientowani jeszcze inni wychodzili po przedstawieniu ze łzami w oczach, z sercem skruszonym, ale podniesieni na duchu, moralnie wzmocnieni. Nasuwał się tu nieodparcie arcyważki problem społecznego znaczenia tragizmu w dniu dzisiejszym. Tragizm i humor to są, wydaje mi się, podstawowe elementy, określające warunki bytowania jednostki ludzkiej na ziemi. Każdy człowiek jest potencjalnie tragiczny, narażony każdej chwili na śmierć, kalectwo, cierpienie, słaby, uwięziony w niewoli swych popędów, nałogów, lęków, oddany na łup sprzecznych częstokroć prądów psychicznych i wewnętrznożyciowych, zawsze o krok od upadku i katastrofy. Każdy człowiek jest też potencjalnie humorystyczny, zależny od byle kataru, niewolnik groteskowej często fizjologii, używający najprześmieszniej-szych wybiegów, aby wydać się wzniosłym, poważnym, niezależnym, wydęty balon kłamstewek, bufonady, ambicyjek. Tragizm i humor literatury, na pozór niczemu nie służą, osłabiają 246 człowieka, odbierają mu konstruktywny optymizm. Ale to tylko na pozór: w istocie poprzez chwilowe, jak gorączka po zapobiegawczym zastrzyku, osłabienie wzmacniają go, dają mu świadomość samego siebie, dają horyzonty moralne i śmiałość do objęcia wzrokiem ogólnej perspektywy na zawiłe, zarazem straszne i śmieszne ludzkie problemy. Programowe unikanie tragizmu i komizmu w sztuce czyni nas bezradnym ich łupem w życiu. Człowiek żyje przede wszystkim jednostkowo, indywidualnie, toteż jednostkowy tragizm i jednostkowy humor są treścią, stanowią problematykę dzieł największych pisarzy świata, takich choćby jak Dostojewski i Gogol. Ich komedie i tragedie są jednostkowe, lecz wcale nie bezużyteczne społecznie: Raskolnikow, Stawrogin i Chlestakow to są istne mikro-kosmosy, zamykające w sobie makrokosmos ludzkiego piekła i ludzkiej burleski. Bez indywidualnego tragizmu i indywidualnego humoru nie ma dobrej literatury, bowiem wartości literackie pożera wtedy śmiertelny wróg życia, prawdy i twórczości — nuda. Ostatnie kręgi piekła to na pewno te, w których dusze poddawane są skoncentrowanej nudzie. Te książki nie są nudne, które opierają się na indywidualnym tragizmie i indywidualnym komizmie, bo tylko przez opisanie przeżyć jednostki można trafić do czytającej masy jednostek. Książki natomiast usiłujące indywidualnego, jednostkowego bohatera zastąpić przez anonimowy „wyczyn", przyrodzony zaś ludzki tragizm i komizm przez sztuczny, bo uplanowany z góry optymizm, są nudne i zawsze będą bite nawet przez powieści popularne czy sensacyjne, które bez większych ambicji artystycznych ukazują jednak w swojej skali to, co jest i będzie w świecie ludzkim najciekawsze: indywidualny tragizm i indywidualny humor. PORZĄDEK STARY JUŻ SIĘ WALI Pewien wybitny filozof zauważył słusznie, że człowiek jest jak wtorek: dziś jest — jutro go nie ma. Istotnie — żadna siła na świecie nie zdoła zatrzymać wtorku po. godzinie dwunastej w nocy, a choćby się zgromadziło wszystkie czołgi, armaty, samoloty i bomby atomowe z całego świata, nie uda się przestraszyć środy i zmusić ją, aby odłożyła swoje przyjście. Dlatego to właśnie jestem z konieczności zwolennikiem tzw. postępu — gospodarczego, społecznego, politycznego, artystycznego — jakiego tam sobie chcecie: wiem, że nie ma co sprzeciwiać się środzie, bo ona i tak przyjdzie; toteż najwygodniej jest we wtorek wieczór, kładąc się spać, zawołać do poduszki: niech żyje środa! aby w ten sposób przygotować się psychicznie do czekającego nas w nowej (środowej) atmosferze przebudzenia (znam co prawda takich, co jeszcze w środowe popołudnie wiwatowali na cześć wtorku, a ze środą pogodzili się dopiero, gdy już nasta-wał... czwartek; z drugiej strony znam takich, co we środę twierdzili, że... wtorku nigdy nie było). Z przyjęcia pewnika, że istnieje postęp w zmienności, że zawsze po wtorku następuje środa a po środzie czwartek, nie można jednak wysnuć wniosku, że wszystko idzie ku lepszemu, że ludzkość z każdym dniem ma życie coraz bardziej aksamitne. Muszę powiedzieć, że przeżywszy ostatnią wojnę i przeczytawszy amerykańską książkę o Hiroszimie, mam co do tego niejakie 250 zastrzeżenia. Wprawdzie w średniowieczu były tortury i stosy, ale za to w naszej epoce są komory gazowe i obozy. Co kto woli — postęp techniczny jest niewątpliwy — ale... Wprawdzie tłumaczą nam, że średniowiecze to był poniedziałek, dzisiaj jest środa, a już we czwartek, a jak nie we czwartek, to najdalej W piątek będzie całkiem dobrze i nikt nikogo nie będzie kropił w łeb, jednak jestem trochę sceptykiem co do przepowiedni, chociaż Wł. J. Grabski natchnął mnie był kiedyś entuzjazmem dla Nostradamusa. Znałem wróżbitę, który niezwykle trafnie mówił o przeszłości i przyszłości swoich klientów. Pewien jego gość, wysłuchawszy wszystkiego, zabierał się do wyjścia. — „Panie — a honorarium?!" — zawołał wróżbita. — „Jak to, czyż Mistrz nie przewidział, że Mu nie zapłacę?!" — gość na to. Zachwalanie przyszłości przypomina mi napis umieszczany w restauracjach: „Dziś za gotówkę, jutro na kredyt". Żądny kredytu gość zjawia się na drugi dzień, lecz gospodarz z zimną krwią wskazuje mu... tę samą tabliczkę. Toteż, balansując w środę pomiędzy wtorkiem a czwartkiem, nie popadajmy w przesadę taką lub owaką: nie twierdźmy, że tylko we wtorek było dobrze, środa jest do chrzanu, a w czwartek będzie z powrotem wtorek, ale nie twierdźmy również, że życie zaczęło się w" środę, we wtorek było piekło, a w czwartek będzie raj. Troszkę spokoju, rozsądku, filozofii i dużo rzeczywistej wiary w Opatrzność zalecamy wszystkim zainteresowanym. Warto pamiętać, że tak, jak minął wtorek, minie również środa, czwartek i piątek, ,że w następnym tygodniu również będzie i wtorek, i środa, i czwartek itd. (czytajcie Hegla!), że wtorek zawsze więcej ma wspólnego z czwartkiem niż ze środą i wreszcie, że słowa z „Czerwonego Sztandaru": „Porządek stary już się wali" można śpiewać w każdej epoce, zawsze przecież, do licha, coś starego się wali, waliło i będzie walić. Król umarł — niech żyje król! Ale mówiąc detalicznie — powie Czytelnik — o cóż panu, panie autorze, chodzi — wal pan jasno, do rzeczy i na temat! Chciałem co prawda jeszcze trochę pobełkotać, ale na takie 251 dictum zbieram władze umysłowe do kupy i mówię: chodzi mi o jednolity stosunek do dziejów narodu. Tak, tak — to nie fraszka! Jak wiadomo, istnieją na świecie trwające w czasie i w przestrzeni, a także w wielu innych wymiarach zbiorowe organizacje ludzkie, zwane narodami — są Francuzi, Anglicy, Niemcy, Polacy itd. — organizacje te zresztą z kolei są składnikami większych całości jak Europa, Azja i inne. Wprawdzie ateistyczny i dialektyczny materialista, gdyby był konsekwentny, mógłby powiedzieć, że nie ma Francji, Anglii czy Polski, są tylko coraz to nowi Francuzi, Anglicy czy Polacy, a ci, co umarli, już nie istnieją i kwita — ale wiemy wszyscy, że konsekwentnych materialistów nie stwierdzono i że zarówno ci, co wierzą w życie pozagrobowe, jak i ci co w nie nie wierzą, uznają jednolite pojęcie Francji, chociaż Francuzi wciąż się zmieniają, umierają, rodzą i tak w kółko (nb. zawsze się dziwię, że ludzie nie wierzący w życie pośmiertne każą nam pracować dla przyszłych pokoleń). A więc — dzieje narodów są jednością — nie wolno przekreślać dnia wczorajszego czy odrzucać dnia dzisiejszego — oba są składnikiem historii i do obu musimy mieć stosunek żywy i to aktualnie żywy: nieważne, że następują po sobie w czasie — środa jest po wtorku, czwartek jest po środzie, ale w przyszłym tygodniu wróci wtorek, wróci i środa. Dzień dzisiejszy nie wypadł sroce spod ogona — wyrósł z dnia wczorajszego i oba są jednakowo ważne. Oba nie przestaną być ważne — chociaż oba przeminą. Przeczytałem książkę Stanisława Mackiewicza „Historia Polski 1918—1939". Oto przykład żywego, krytycznego a twórczego i zarazem pełnego miłości stosunku do dziejów narodu. (Swoją drogą jakże ten pełną piersią tkwiący w polskości człowiek musi za Polską tęsknić w mglistym Londyniszczu!*). Mackiewicz pisze jak zawsze, namiętnie, z pasją, z gniewem — oskarża, obwinia, potępia, może błądzi, może ma rację ale ani na chwilę nie przestaje rozumieć i kochać: czuje 252 W żywą historię, z której i sam przecież wyrósł. Synowie muszą poczuwać się do współodpowiedzialności za życie ojców i dziadów: we Francji do dzisiaj toczą się spory bonapartystów z ro-jalistami, a my już zapominamy o namiętnych bojach historyków w związku z Powstaniem Styczniowym, o antynomii Piłsudski-Dmowski, o koncepcjach, ba — o nazwisku Studnic-kiego. Żywy stosunek do własnej historii wcale nie musi być stosunkiem bałwochwalczym: wszak „Dzieje głupoty w Polsce" Aleksandra Bocheńskiego, dokument właśnie niezwykle żywej i pełnej poczucia aktualności postawy wobec dziejów, jest zarazem — ostrym pamfletem. Nota bene ciekawą tę książkę naprzód zakrzyczano, potem zlekceważono; winien temu po trochu i sam autor: popełnił błąd taktyczny, wzbudził sprzeciw, nazywając książkę „Dziejami głupoty" — tytuł nie może sugerować konkluzji — to czytelnik sam musi dojść do wniosku, że mowa o dziejach głupoty (a nie mądrości). Analogiczny pono błąd zamierza autor popełnić w swojej nowej książce* — gorąco mu to odradzam — realista winien rezygnować z rzeczy pomniejszych, na rzecz — ważniejszych. Jestem już dzisiaj stara wym łysoniem, często jednak rozmawiam z młodzieżą. Na pozór — cóż nas może łączyć? Oni należą do OMTUR-u, do ZNMS-u, do ABCD-u i wielu innych, a ja o tych formach ich życia mam pojęcie słabe, moja pomoc i rada na ogół psu na budę się nie przyda. Ale za to opowiadam im o przeszłości: o tym jak wyglądał Marszałek ...ski, którego szereg razy widziałem, o tym, jak zrobiono rozłam w Legionie Młodych, do którego należałem, o tym, jaki był pan Tomasz ...ski, którego znałem, i wiele, wiele innych rzeczy. Nieważne, próchno, bankructwo, mary przeszłości — powiecie? Nieprawda! To był wtorek, taki sam dobry jak środa, jak czwartek, jak piątek (tylko niedziela jest odmienna — ale o tym innym razem). Porządek stary już się wali... lecz nie to ważne, co się wali, lecz to, co w ustawicznej katastrofie, jaką na pozór jest życie — trwa. Jej projektowany, jak słychać, tytuł: „Kraina wielkich błaznów". 253 ludzie i Śledzie „Świat śledzi połów śledzi" (Wł. Pocica) /Cóż mają ludzie za związek ze śledziami — zapytacie — poza znaną okolicznością, że je jedzą? Otóż wymieniłem w tytule powyższe dwa stwory nie dla ich podobieństwa, lecz właśnie dla przeciwstawienia, chodzi bowiem o to, że ludzie i śledzie różnią się od siebie bardzo zasadniczo — różnią się przede wszystkim tym, że śledzie są do siebie podobne, a ludzie — nie. Proszę tylko dobrze mnie zrozumieć: nie twierdzę, że śledź, tak jak człowiek, nie jest podobny sam do siebie, twierdzę natomiast, że jeden śledź jest absolutnie podobny do drugiego, trzeciego, dziesiątego — a człowiek — wcale nie. Wskażcie mi dwóch ludzi jednakowych, jednakowych zupełnie. Bardzo to będzie trudno, bo, jak to już dawno napisał Wyspiański: „Ptak ptakowi nie dorówna, człek człekowi nie jednaki". Ławica śledzi zupełnie nie przypomina tłumu ludzkiego, bowiem ten ostatni gatunek (tzw. homo homini lupus sapiens) odznacza się nieprzebranym, niewyczerpanym bogactwem odmian, wyrażających się w wyglądzie fizjognomii: miliardy ludzi, a nie ma dwóch twarzy jednakowych. I nie tylko twarzy. Nie ma dwóch jednakowych mózgów, systemów nerwowych, temperamentów, nie ma dwóch ludzi psychicznie identycznych, jednakowo reagujących i czujących. Ilu ludzi, tyle odmiennych psychicznych czy psychofizycznych światów. Ta ogromna rozmaitość, odróżniająca między innymi ludzi od śledzi, frapowała mnie już od dzieciństwa. Masa imponowała mi przede wszystkim nie jako arytmetyczna suma jednostek, lecz jako nieskończone zbiorowisko odmiennych indywidualności i zawsze bardziej ciekawiło mnie to, co te indywidualności od siebie odróżnia, niż to, co jest im wszystkim wspólne. Prawa masowe są ogólnikowe, szablonowo-schematyczne: 254 W owszem, ludzie mają ze sobą tyle wspólnego, że muszą jeść, spać, pracować, że podlegają pewnym powszechnym instynktom — ale czyż to jest wszystko?! Nieskończone bogactwa najprzeróżniejszych problemów, o których się „filozofom nie śniło" zawarte są w każdej poszczególnej psychice ludzkiej — niespodzianek jest tam całe morze. Kiedyś »Kuźnica« polemizując z Pawłem Jasienicą na temat roli jednostki w historii napisała: „Napoleonowie zjawiają się wtedy, kiedy to wynika z możliwości historycznego rozwoju". Hm. ,,Napoleonowie zjawiają się wtedy, gdy mają warunki"... etc. Zgoda. Ale czy to znaczy, że gdy są warunki po temu, Napoleon musi się zjawić? Oczywiście — nie. Napoleon jako jednostka natrafił szczęśliwie (dla siebie) na sprzyjające okoliczności, gdyby na nie nie trafił, nie zostałby Napoleonem. Ale stwierdzenia tego niesposób odwrócić, niesposób założyć, że okoliczności historyczne uwarunkowały narodzenie się i pojawienie takiego właśnie Napoleona, że gdyby nie było tego Napoleona zjawiłby się inny, również wybitny. Napoleon był jednostką niepowtarzalną; gdyby w młodości zatruł się grzybami i umarł, historia niewątpliwie potoczyłaby się w swoim kierunku, bo jest ona uwarunkowana okolicznościami natury dobrze nam wiadomej, lecz wiele jej epizodów uległoby zmianie. Mogłoby np. nie być wyprawy moskiewskiej. Historia traktowana wyłącznie jako wypadkowa praw zbiorowych stałaby się istną śledziologią — w dodatku nudna by była jak flaki z olejem. Tak samo zresztą literatura. Zauważcie, że większość najwybitniejszych powieści świata traktuje o wypadkach wyjątkowych, rzadko spotykanych, naruszających regułę (zbrodnia, nienormalność, rzadki splot okoliczności itd.) i o ludziach raczej nienormalnych, przestępcach, psychopatach pożeranych nadmiernymi ambicjami, pożądaniami i namiętnościami (VaJjean, Quasimodo, Sorel, Lucian de Rubempre, Sta-wrogin, Raskolnikow itd.). Dlaczego tak się dzieje? Bo wielki pisarz wie, że nie wolno czytelnika nudzić, że nuda jest zaprzeczeniem sztuki i ma w sobie coś ze śmierci. Powtarzanie w kółko truizmów jak „masło maślane" — nudzi, uporczywy schema- 255 tyzm praw ogólnych nudzi, bogactwo doznań psychicznych jednostki zaciekawia za to i porywa. A nie sądźcie, że każdy dramat jednostkowy da się zinterpretować prawami ogólnymi. Tragedii człowieka ułomnego np. nie da się rozwiązać czy wyjaśnić żadną ideologią ani systemem, żadnymi reformami obyczajowymi czy społecznymi. Tragedia ta pozostanie niezmienna bez względu na okoliczności historyczne. Tragedia jednostkowa, indywidualna — a ileż w niej perspektyw ogólnoludzkich! „DO MNIE DZIECI WDOWY!" Pamiętacie ten okrzyk z „Popiołów"? To hasło masońskie: wykrzykuje je książę Gintułt w momencie rozpaczy, chcąc przywołać na pomoc jakiegoś brata wolnomularza. Takowy, jak wiemy, znajduje się natychmiast — jest nim Rafał 01-bromski. Z tymi masonami to w ogóle dziwna historia. Mój ojciec, który wychował się na łonie PPS, wyśmiewał się z masońskiej legendy, twierdził, że masoni to nieszkodliwi dziwacy, którzy niewiele mogą, najwyżej pomagają sobie nawzajem w wyrabianiu posad („I snują tajne narady, jak poobsadzać posady..." — tak śpiewała w szopce „Cyrulika" kukiełka Andrzeja Struga, rzekomo Wielkiego Mistrza masońskiego). Natomiast moi znajomi endecy twierdzili z całą pewnością, że masoneria rządzi światem, że masoni znajdują się wśród wszystkich zwalczających się grup politycznych, społecznych czy narodowościowych i że wszystko tak się dzieje, jak oni się umówią. Kiedyś przed wojną dwutygodnik »Polityka« ogłosił artykuł anonimowego autora (autorem tym okazał się później prof. Leon Kozłowski, jeden z pomajowych premierów, który w czasie wojny zginął zbombardowany w Berlinie) na temat działalności masonerii w Polsce. Autor twierdził, że masoni znajdują się również wśród przedstawicieli prawicy i centrum, wymieniał m. in. 256 nazwiska prof. Strońskiego, gen. Sikorskiego a nawet... Pade-rewskiego. Zrobił się wielki skweres, złożono aż w tej sprawie interpelację w sejmie. Premier Sławoj-Składkowski odpowiadając na ową interpelację powiedział, że uważa to wszystko za absurd. — W końcu może powiedzą, że i ja jestem masonem — zauważył żartobliwie, na co z ław grupy „Jutra Pracy" padł ironiczny okrzyk: — Pana by nie wzięli! — Nie-zmieszany premier odparł na to: — Oczywiście, że nie, ja nie wyglądam na człowieka, który nawet pod przysięgą dochowałby tajemnicy. Jednak z tą wszechmocą masonerii coś jakoś zaczęło się psuć. Najpierw notoryczny mason Edward Benesz musiał uciekać z Pragi przed Hitlerem, a potem już przez szereg lat Niemcy tłukli wszystkich masonów jak w cymbał. Niesposób przecież posądzać Hitlera, żeby sam był w masonerii i umówił się z Be-neszem, niewątpliwie Hitler miał na to za mało... finezji. W dodatku przegrał wreszcie wojnę; jak twierdzą niektórzy, stało się tak dlatego, że der schone Adolf swoją polityką ukąszonego przez kobrę słonia w składzie porcelany dokonał sztuki nie byle jakiej, mianowicie skłonił do połączenia się we wspólnym wysiłku wszystkie zwalczające się przedtem ruchy i siły międzynarodowe: wszak bić Hitlera poszli tak kapitaliści, jak socjaliści, tak masoni, jak i katolicy.* Utłuczono go wreszcie, świat wrócił do normy, jeszcze niezupełnej wprawdzie, mimo to wieści o masonerii znów zaczynają krążyć. Przed paru dniami spotkałem kolegę, który mi powiedział, że cała polityka międzynarodowa dnia dzisiejszego jest wynikiem konfliktu dwóch konkurencyjnych lóż masońskich. Przypomina mi to anegdotkę z pewnego amerykańskiego filmu: Jedna dżdżownica spotyka drugą. — Zostań moją żoną — powiada. — Ha, ha, ha — odpowiada tamta — wcale nie wiesz, że jesteś tylko moim drugim końcem! * Zjednoczyło się przeciwko niemu siedem „międzynarodówek", a mianowicie: kapitalistyczna, socjalistyczna, komunistyczna, katolicka, masońska, żydowska i-.- homoseksualiści. 257 Postanowiłem więc zapisać się do masonerii. Nic mi nie wychodzi, ministrem nie zostałem, partii liberalnej nie założyłem, nikt sobie nic ze mnie nie robi, po prostu wbij zęby w ścianę. A jak się zapiszę, od razu będę miał sprężyny w ręku i nareszcie da się fcoś zdziałać. Niestety z tym zapisaniem się nie idzie łatwo: bestie masony tak się konspirują, że ani dudu. Dawałem ogłoszenie w pismach, latałem po ulicach z wapnem i z kielnią, wreszcie, zdenerwowany, jąłem napastować poszczególnych, jak głosi fama, masonów. Poważną „fiszą" masońską ma być pewien wybitny literat, który nie je, nie pije, a chodzi i wciąż jeździ za granicę. Kręciłem się koło niego, dawałem różne znaki, zaginałem przy powitaniu wskazujący palec, kładłem go (palec) do dziurki w klapie marynarki, rysowałem trójkąty na czole a on — nic nie rozumiał. Widocznie to nieprawda — nie jest! Niemal już zrezygnowałem, gdy oto zelektryzowała mnie wiadomość o wrocławskim Kongresie Intelektualistów. Bo zważcie: zjeżdża .się z całego świata fura ludzi nie byle jakich, nie obejdzie się więc bez tego, żeby nie przyjechał z tuzin albo nawet mendel masonów. Sam na Kongres nie jadę, pomimo usilnych zaproszeń dyr. Borejszy, który proponował mi gorąco objęcie przewodnictwa. (Nie jadę, bo rower mi się zepsuł, a przy tym jestem z natury anty-intelektualistą). Jedzie natomiast jako obserwator redaktor Jerzy Turowicz, zaproponowałem mu więc, żeby mi ułowił jakiegoś masona. Najprościej mógłby to zrealizować wchodząc na salę obrad w wiadrze murarskim na głowie i wydając okrzyk: ,,Do mnie, dzieci wdowy!" Niestety — Turowicz o#dmówił — nie podając powodów. Wobec tego zmuszony jestem tą drogą zwrócić się do uczestników Kongresu. Wydaję przy tym z siebie wszelkie znane mi okrzyki masońskie, w pierwszym rzędzie: „Boicie się czarnego luda?!" „Ele mele rabe, ęczek pęczek żabę!" „Do mnie, dzieci wdowy!" 258 LIST Z WARSZAWY* „Warszawo, ach, któryż to raz Od murów Twoich odbiegłem precz" (Liebert) „Piszę do Was ten list znad Limpopo rzeki." (Gałczyński) Fiszę do Was ten list — ale smutek i wątpliwości chwytają mnie za trzewia (o ile nie znacie tego słowa, to — jeśli łaska — za flaki). Przede wszystkim — wątpliwości. Bo, .przecież, zadaniem felietonu jest — bawić. Bawić, śmieszyć, łechtać w pięty, łaskotać pod pachą, skrobać pod nosem, wsadzać słomkę w ucho, drucik w usta, palec w oko... Zresztą dajmy spokój gromadzeniu przykładów: krótko mówiąc zadaniem felietonisty jest wprowadzać czytelników w nastrój jako tako znośny, umożliwiający przeżycie paru dni w formie psychicznej (słowo „forma" zaczerpnięte zostało ze słownika sportowego — „jestem w formie", to znaczy, że mogę wytrzymać kilka dni życia bez konwulsji, miauczenia, upicia się, pobicia żony kijem, pogryzienia redaktora itd.). Otóż mam Was bawić — tymczasem smutek mnie żre gwałtowny. Byłem w Warszawie. Czy rozumiecie, co to znaczy?! Byłem w Warszawie. Zobaczyłem znów, po trzymiesięcznej nieobecności „młodości mej stolicę". Tu na Orlej mieszkał Norwid, tutaj Chopin chodził do konserwatorium, tu błądził po łazienkowskich alejach krakauer-Wyspiański, tutaj na Ciepłej (jakżeż dziś wygląda ulica Ciepła!) mieszkała proletariacka rodzina dr. Judyma, tu biegała za lekcjami Joasia, a tam znowuż Wokulski miał sklep i Rzecki pisywał romantyczno--węgiersko-szabelkowate pamiętniki: — wybaczcie, że wyliczam * Felieton ten pochodzi z roku 1947^ 259 nie w porządku chronologicznym, ale to i tak wszystko jedno: Powstanie zmieszało ludzi, czasy, wypadki. Został gruz, kurz, cegły, ciemne sklepiki wśród rozwalonych murów, światełka pełgające niepewnie na czwartym piętrze nieistniejącej kamienicy (nikłe światełko wśród ruin — odwiedzam je czasem, lecz tam tylko wspominki i „długie nocne rodaków rozmowy"), opustoszała Wola, gdzie jedynie bar na rogu Karolkowej przypomina „Syrenę w sztywniaku" Wiecha — barda Warszawy, śmiesznie u progu klęski niezależnej, Śliska, Twarda (nie poznałem jej — nazywa się teraz „Krajowej Rady Narodowej"), Żelazna, na której wykryłem ciemny jak jaskinia węży zakład ślusarski, chorobliwie rozkrzyczany zakład krawiecki oraz bar z karnymi, równiutkimi szeregami flaszek od wina o różnobarwnych etykietach (flachy są puste, a bar sprzedaje tylko wodę); ulice ciemne i wąskie jak gęsie szyje, wielkie miasto in spe, ruch samochodów szatański — a wszystko wrosło w piach, w mazowiecki piach — to już nie miasto, lecz iluzja, stare polskie złudzenie, poparte opinią inżyniera Lessepsa, twórcy kanału Sueskiego, który powiedział' kiedyś, że Warszawa, miasto na skrzyżowaniu linii Wschód — Zachód — Północ — Południe ma przed sobą kolosalną przyszłość. Swoim zachodnim móżdżkiem nie przewidział biedak (choć inżynier), że kariera Warszawy tak będzie niezwykła: milion nor mieszkalnych w gruzy, miliardy kilogramów cegieł w pył czerwony, który wżera się w oczy, w nos, w usta, a smak ma gorzki, obrzydły. Została Wisła — chłodny rzeźwy wiatr wspomina młodość — szukałem tej młodości w wirażach Karowej, pod pomnikiem Syreny, w „rżniętym szkle kieliszka" w „Rzymie" na Krakowskim („Ta karczma Rzym się nazywa..."), na Solcu, na Tamce, na piaszczystym Wybrzeżu, na Saskiej Kępie i wszędzie — wszędzie. Miałem iluzje — może mam je jeszcze (to moja osobista sprawa zresztą, łączy się — jak zawsze — z Powiślem i Alejami Ujazdowskimi) — ale wszystko skończyło się smutno: Krakowem. Wybaczcie mi krakauery, którzyście mnie serdecznie 260 przyjęli — jak swego — ale nie mogę Was strawić. Nie mogę patrzeć wciąż na Wawel, na Adama Polewkę, na zaśmieconą Smoczą Jamę, na Noworolskiego i na Wykę, zatrutego wilgotnym oparem z rzeczki Rudawy (a szkoda!). Jeden tu jest tylko mąż z prawdziwego starego Krakowa Wyspiańskich, Tarnowskich, Daszyńskich, Nowaczyńskich: profesor Adam Krzyża-nowski, konserwatysta (to dziś synonim młodzieńczości), ekonomista, senator, opozycjonista, liberał, legalista, polityk, arcylojalny demokrata, poseł wielokrotny (ileż parlamentów widział!), mędrzec, cynik — sto lat, sto lat... (Czytaliście świetny „Wiek dwudziesty", a teraz profesor znów wydaje i to „Moralność chrześcijańską" — ciekawe...) Prawda — i pijaków tutaj paru stylowych z Jackiem Pugetem rzeźbiarzem znamienitym na czele. A reszta... I tu nawracam do początku felietonu: że miast bawić — smucę. Zmartwienie, smutek, rozpacz, bezsilność, chandra, katzenjammer, weltschmerz, glątwa (termin Witkacego), zgaga, zapaść, melancholia, niemożność („Zapanowała ogólna niemożność" — Gombrowicz), wodowstręt, odma, ospa, dialektyka, choroba Basedowa — wszystko to wynika z podejrzenia, że marksiści mają rację: warunki materialno-historyczne determinują widocznie los człowieka, skoro one to właśnie wyrzuciły mnie na bruki Krakowa. Uwielbiam Kraków — z daleka; kocham Wawel i Sukiennice, ale radykalnie zmieniłbym skład osobowy tego miasta, zachwycam się historią i zabytkami, ale najbardziej to lubię zawalony dom na Woli, zrujnowane podwórko na Powiślu, śmierdzący sklepik na Puławskiej — i bruk — bruk popękany, pokaleczony, nierówny i pola ciemne, zasypane gruzem gdzieś, na ostatnich krańcach Pragi i wiatr nadwiślański ostry, zimny, spod Grochowa. „To lubię, rzekłem, to lubię". Brudu, ruin, ciemności, bałaganu, warszawskiego humoru i zasłanych różnobarwnymi liśćmi jesiennych Łazienek pożądam. Kochani krakauerzy. Dajcie mieszkanie w Warszawie (musi być spore, bo z rodzinką — „grunt to rodzinka"), a rozstaniemy się bez żalu. Kocham Was bardzo — oczywiście z daleka. Bądźmy zawsze w zgodzie — lecz naprawdę musimy wziąć 261 rozwód. Wszak braliśmy tylko ślub cywilny. Jedno, co mnie tu trzyma, to — »Tygodnik Powszechny*. Ale — czy nie dałoby się go wraz z Wawelem i księdzem Piwowarczykiem przenieść do Warszawy? PRZYŁĄCZAM SIĘ Do czego się znów pan przyłącza?! — zapytacie. Do Klubu Przeciwników Łysiny.(bez zmiany trybu życia)?! Nie! Do Stowarzyszenia Przyjaciół Bilardu Konnego?! Nie! Do Związku Zawodowego Puzonistów, Grających Bez Użycia Rąk?! Nie! Do Towarzystwa Wzajemnej Adoracji?! Nie! A więc do czego, gadaj pan krótko i tak nie jesteś na wierszowym! Otóż powiem Wam: przyłączam się do kampanii antyalkoholowej, prowadzonej przez Wojciecha Natansona i Annę Swirszczyńską. Tym razem mówię poważnie — nie będzie to jeszcze jedna łatwa i tania kpina, jakiej tej parze publicystów nie poskąpili liczni nasi dowcipnisie od siedmiu boleści (mówię, bom smutny i sam pełen winy, ale cóż — czasy są ciężkie, o temat tak trudno, że tonący brzytwy się chwyta). — Ależ pan sam pije — zawołacie — wielokrotnie pan się tym chwalił. Na to odpowiem, że: 1) Pies, co dużo szczeka, mało daje mleka. 2) Piję coraz mniej. 3) Mnie wolno, bo umiem pić i nie wkładam w kieliszek całego mózgu. 4) Zacytuję pewną anegdotkę. Doktor powiedział pacjentowi, że wieprzowina, wódka, chrzan, ocet itd. są, zabójstwem dla zdrowia. W parę dni potem pacjent przechodząc ulicą ujrzał przez okno tegoż doktora w barze nad schabem obficie zakropionym „czystą". Wpada więc do baru domagając się wyjaśnień. Doktor na to: A skąd pan wie, że ja chcę być zdrowy?! Ale żart na stronę! Jeśli przyłączam się do wspomnianego powyżej dwugłosu wieszczów, to tylko do merytorycznej zawartości ich wypowiedzi, nie do formy i metody. Metoda bowiem była taka, że przy znanej przekorze i rozwinięciu poczu- 262 W cia humoru u Polaków,, artykuły Swirszczyńskiej i Natansona mogły zapędzić do knajpy największego abstynenta. Były one zbyt solenne, uroczyste, patetyczne — pijak bimba sobie z takich wielkich słów, niepotrzebnie apelowały do zdrowia i przyszłych pokoleń — pijak gra na nosie przyszłym pokoleniom i zdrowiu, nierozsądnie zalecały wino owocowe, bezalkoholowe piwo dla karmiących matek i gimnastykę na trapezach, bo z takich rad nie tylko koń, ale każdy rozsądny człowiek by się uśmiał. Sądzę, że przemówić trzeba do bractwa moczymordów nieco inaczej. Czym jest picie? Zabawą, ale zabawą demoniczną, sięgającą do bardzo głębokich podkładów ludzkiej psychiki, do źródła ludzkich impulsów i ambicji; jest — bez przesady — zabawą o życie. Daje wizję intensywności psychicznej, pozornie usto-krotnia nasze pragnienia, zainteresowania i uczucia, czyni wszystko ciekawym i kuszącym, uwalnia nas na chwilę od martwej nudy dnia codziennego i od lęku. Ale — na chwilę. Płacimy za tę chwilę nazajutrz jeszcze większym lękiem, jeszcze dotkliwszą nudą, płacimy bezsilnością i słabością. Nie mogąc znieść tego stanu — powracamy do kieliszka: znów na moment wszystko nabiera kolorów, znów wspaniałe plany, ciekawe rewelacyjne rozmowy, znaczące, tajemnicze aluzje (,,chłopcy — ja wam mówię, robi, robi się, szykuje się — jak cholera — nic się nie bójcie, wierzcie mi — już ja wiem, co w trawie piszczy"), kolorowa mgła, podniecenie, rozmach, a w gruncie rzeczy — bełkot, bełkot naiwny, nudny, jałowy, paraliżujący — niewolnicy alkoholowego bełkotu zaludniają coraz liczniej nasz kraj, marnują czas, marnują charaktery, marnują Polskę. Stare, maniakalne dzieci. Naród nałogowych alkoholików — tak nazwał Polaków przed wojną pewien Francuz, a — jeśli pamiętacie — pewien stary Marszałek w maciejówce wyraził się jeszcze dosadniej. Dać się otumanić i wciągnąć wulgarnemu i nudnemu w istocie demonowi alkoholu, gdy naokoło dyszy prawdziwe, tyle możliwości i szans zawierające życie, zamienić musujące, ożywcze, prawdziwe wino walki i pracy, na mdły czad otumanienia, na tandetny ersatz 263 — to jest małość, słabość, degrengolada, degeneracja. Marnując •czas, marnując siły ducha, Polacy, jeden z najzdolniejszych narodów Europy stają sią pośmiewiskiem świata. Nie wierzmy w bujanie o „natchnieniu narodów": mówią nam o tym, gdy jesteśmy potrzebni, gdy zaś już swoją krew wylejemy, patrzą pilnie i w milczeniu, co będziemy dalej robić. Piją? No tak — oczywiście — pijany jak Polak, slawische Faulheit, polnische ~Wirtschaft. Ich lekceważenie znajduje realną okazję, podstawę, punkt oparcia. Kraj starych dzieci — oto, co nas czeka, co nam grozi. Czy to nie wstyd? Ja się wstydzę: dawno już przestałem się interesować alkoholowym pseudointelektualizmem, spajać alkoholową pseudointensywnością, cieszyć alkoholowym pseudooptymizmem. To wszystko złudy, za którymi czają się wstrętne maszkary lęku, cynizmu i niewiary. Ostatnio w Krakowie rozeszła się wiadomość, że wódka zwana „Perłą" jest niedobra. Wobec tego ludzie zaczęli pić — spirytus. Wszyscy piją spirytus, końskie dawki, piją panie i panowie, młodzież i dorośli, biedni i bogaci. Piją — aby jak najszybciej pogrążyć się w noc i śnić sny, o ile nudniejsze od smaku prawdziwego życia. Niedługo wymyślą jakiś spirytus 150-procentowy, 200-procentowy, 300-procentowy i Polska zaśnie jak karp w chloroformie. Może tak lepiej od razu do grobu?! Wierzcie mi, znam alkohol: pijcie sobie czasem, ale nie upijajcie się, nie róbcie z tego misterium, nabożeństwa, adoracji. Bo zatoniemy w bełkocie, a świat wzruszy nad nami ramionami z pogardą, powie, żeśmy za słabi i za nędzni, aby wytrzymać wicher- życia. Okupacja okupacją, wojna wojną, lecz dziś umiejmy powiedzieć sobie: dosyć! DZIADY K AL W ARYJSKIE Kto? Oczywiście Polacy. Pewien młody człowiek zwrócił mi niedawno uwagę na fakt znany, ale za mało uświadamiany: oto mówi się u nas dużo o feudalizmie, mieszczaństwie, kapitalizmie, burżuazji, ale tak na dobrą sprawę, to od stu lat nie 264 było w Polsce ludzi naprawdę bogatych, bogatych w skali europejskiej czy światowej. Szlachta i magnaci jedli ongiś i pili po gardziel — to prawda — ale gdzież u nas w wieku XIX czy XX bogacze w stylu Rotschildów — nie mówiąc już o amerykańskich milionerach? „Bogaty" polski magnat za czasów rozbiorów miał najwyżej na to, aby pograć w Monte Carlo w ruletkę, poszaleć w Paryżu i zaimponować kosmopolitycznym snobom rozrzutnością — lecz potentatów finansowych trzęsących międzynarodowym rynkiem — ani śladu. Zaś poza magnaterią? Szlachta obżarta i opita, niegospodarna i plajtująca, chłop nędzarz, cieniutka warstewka pozbawionego praw i przywilejów mieszczaństwa, marzącego jedynie o uszlachce-niu, wyzyskiwany robotnik — do tego bezlitosny ucisk okupantów, periodycznie powtarzające się powstania z nieuniknionym na końcu skórobiciem, zacofanie gospodarcze, niż cywilizacyjny, pech polityczny, słowem, jak mówi Tuwim — „plajta, klapa, kryzys, krach"... Owszem — jeść było co, bo kraj jest żyzny i rolniczy — lecz poza jedną Wielkopolską nawet kultura rolna rozwijała się ślimaczo, zaś przemysł i handel daleko były w tyle za rozbudowującym cywilizację materialną i techniczną w państwach Zachodu zdobywczym, przedsiębiorczym kapitalizmem. Gdy ten liberalistyczny kapitalizm w Europie dochodził już do swego punktu kulminacyjnego, gdy zarysowywać się zaczęły wielkie kryzysy socjalne, które miały go podważyć —w niefrasobliwie wiejskiej Polsce rodzimy kapitalizm ząbkowal zaledwie mimo ideologicznych zastrzyków aplikowanych mu gorąco przez pozytywizm i przez działaczy Ligi Narodowej czy później ND z Dmowskim na czele. Kraj był dziadowski i aż do pierwszej wojny światowej dziadowski pozostał. Przyszła niepodległość. Ruch się zaczął, owszem — ale wszystko poszło trochę na opak. Jeszcze przed wojną wyrosło kilku potentatów przemysłu, chociaż z obcym związanych kapitałem: Scheinblery, Grohmany i inni; niektóre majątki uprzemysłowiły się, pozakładano w osławionej epoce połaniec- 265 czyzny browary, gorzelnie, sklepy — lecz to wszystko w stosunku do Zachodu było dalej dziadostwem i dziadowaniem. Zaczęto robić to i owo, nawet sporo, z dobrymi chęciami, ale z różnymi bardzo rezultatami. Kapitałów własnych brakło, wezwano je z zagranicy, jednak na warunkach niekorzystnych; popełniano ze względów politycznych błędy gospodarcze, jak odrzucenie oferty Forda na szybką motoryzację Polski a powierzenie koncesji włoskiemu Fiatowi, jak zaniechanie odwodnienia Polesia (tzw. „plan Moraczewskiego"), jak zrujnowanie chłopa niskimi cenami ziemiopłodów i podatkami, jak niedostateczny eksport zboża czy kartofli, a sadzenie się ze względów prestiżowych na produkcję towarów nie opłacających się, jak niewyzyskanie wszystkich rąk do pracy, czego rezultatem — szalejące bezrobocie itd. Lecz nie same tylko błędy popełniano. To i owo było też niezłe, zgoła dobre, ba — całkiem udane. Gdynia — osiągnięcie jak ta lala; kolejnictwo — jak złoto; Mościce — udane; COP — pomyślany świetnie — zresztą dużo innych rzeczy robiono — wystarczy poczytać „Sztafetę" Wańkowicza. Ale cóż. Wojna przyszła — i wszystko wzięło w łeb. Szkop ścisnął kraj za kark żelazną łapą i trzeba było robić' inaczej — aby żyć. Dziadostwo dziadostwem, ale Polacy w czasie okupacji pokazali, co potrafią. Miasta z początku podupadły — za to chłop poszedł w górę, zbogacił się na szmuglu i handlu, pomimo drakońskich represji i kontygentów. Oszukiwał Niemców, świń nie kolczykował, zboże zakopywał. Zbiedniały nagle, wysadzony z siodła urzędnik czy nauczyciel jął się handlu, spekulacji, drobnych warsztatów — tutaj spotkał się z robotnikiem, który, nędznie opłacany, również szukać sobie musiał nowych zarobków. Przez „Generalną Gubernię" popłynęła fala towaru „szabrowanego", kradzionego Niemcom, kupowanego nielegalnie od wojska, przydzielanego na „lewe" papiery. Dziady notoryczne w potrzebie okazały się wcale sprytne: kraj „kombinował" — aby żyć. Było to częstokroć niemoralne, anarchiczne, brutalne, niebezpieczne — ale bywało żywe, prężne, zdobywcze, junackie. I nie żaden „mieszczanin" — 266 W chłop i robotnik górował w tym kanciarskim i ryzykanckim wyścigu o życie — wyścigu na brzegu przepaści, zniszczenia, śmierci. Klasy społeczne zatarły się, zmieszały, złączyły we wspólnej walce — w walce narodu o biologiczne przetrwanie. Oczywiście — ta desperacka sytuacja wiecznie trwać nie mogła. Niemiec brał w skórę, patriotyzm szedł w górę — otóż i Powstanie Warszawskie. Bohaterstwo bohaterstwem, patriotyzm patriotyzmem — ale zrobili z nas na nowo dziadów co się zowie! Gładko wyzbyliśmy się stolicy, a z nią bogactw i zapasów, jak na nasze stosunki, olbrzymich. Dziady zdziadzia-ły jeszcze bardziej i poszły z torbami — witać Niepodległość. Niepodległość jest rzeczą piękną — lecz wolałbym ją spotkać w niezniszczonej Warszawie i z pełną kieszenią, a nie w dziurawych portkach na ulicach jakiejś mazowieckiej dziury. Ach, kiedyż Polacy przestaną być dziadami?! Dużo się dziś słyszy o walce klas, o nierównościach społecznych, o bogatych i biednych. Cacy, cacy — ale cóż nam po tym, kiedy spojrzawszy na ten nasz prześmieszny kraj oczyma z szerokiego świata, stwierdzimy z wszelką pewnością, że ci wszyscy, i uciskający, i uciskani, i spekulanci, i zbożnie pracujący, i ci na górze, i ci na dole — to wszystko dziś, po tuzinie powstań i kopie wojen, jednakowe dziady, dziady kalwaryjskie, dziady z torbami, dziad na dziadzie jedzie i dziadem pogania. Naród zdolny, inteligentny, zręczny, odważny, pracowity — cóż z tego, kiedy pechowe, notoryczne, uprzykrzone, kalwaryjskie — dziady. Miejmy nadzieję że się to w końcu zmieni, że pracując jako mrówki pilne wydźwigniemy się wreszcie z tego uprzykrzonego, pechowego, natrętnego dziadostwa. Oczywiście — jeśli nie zwalą się nam na łeb jakieś zwariowane atomy — bo wtedy — bądź zdrów holenderski śledziu! — zostanie pustynia, trup, grób, zimna mogiła i co najwyżej snujące się w kółko z torbami znów te same kalwaryjskie dziady, a raczej ich resztki. Dajcież spokój — oszaleć można. Polacy, dziady kalwaryjskie, trzymaj-myż się przecież: musi wreszcie znaleźć się pod słońcem jakaś rada na to uprzykrzone, natrętne, a mimo wszystko ulubione dziadostwo! 267 WIEŚ I MIASTO W miarę zwiększania się przyrostu naturalnego, a co za tym idzie w miarę zagęszczania się ludności, w miarę rozwoju techniki i mechanizacji, pociągających za sobą scalanie i uprzemysławianie środków produkcji, gospodarka ludzka przekształca się z wiejskiej na miejską. Różnice pomiędzy wsią a miastem, różnice w stylu życia, mieszkania, w stopie dobrobytu materialnego, w środkach technicznych usprawniających pracę, słowem, różnice cywilizacyjne — zanikają; jest to proces naturalny, który w tej czy w owej formie dokonywa się zasadniczo wszędzie. Wszak już przed wojną w krajach silnie uprzemysłowionych, jak Stany Zjednoczone czy niektóre regiony Niemiec lub Francji, wieś jako pojęcie przeciwstawne miastu w swym stylu życia materialnego i w swej kulturze duchowej —. niemal nie istniała. W Ameryce wsi nie ma — jest farma, to znaczy po prostu wszelkie miejskie urządzenia techniczno-mieszkaniowe przeniesione w „plener". Zresztą to samo zauważyć można w poniemieckich wsiach na naszych Ziemiach Zachodnich — nie przypominają one w niczym naszych wsi mazowieckich czy góralskich: to są po prostu miejskie osady, rozrzedzone miasta. Polska jest krajem cywilizacyjnie zacofanym, stąd wielkie u nas jeszcze kontrasty pomiędzy stylem życia wsi i miasta. Rozmawiając z kilku zagranicznymi kolarzami biorącymi udział w Tour de Pologne stwierdziłem, że rzecząj która ich u nas najbardziej uderzyła, jest „wiejskość" krajobrazu polskiego, wiejskość, w ich pojęciu nierozerwalnie złączona ze złym stanem szos i w ogóle środków komunikacyjnych. Istotnie — duże połacie Polski, zwłaszcza ziemie dawnej Kongresówki i Galicji, są dziś jeszcze rzadkim, z perspektywy Europy Zachodniej, rezerwatem wiejskości. Ale ten stan rzeczy zmienia się z dnia na dzień, w miarę coraz intensywniejszego uprzemysławiania kraju, rozwoju środków techniczno-komunikacyjnych i przyrostu ludności. Proces „od wsi do miasta" jest niewątpliwą 268 powszechną koniecznością historyczną. Proces ten dokonywa się na naszych oczach: pomyślmy, że Krak'ów Bobrzyńskich i Tarnowskich, Kraków z okresu „Zielonego Balonika" miał do stu tysięcy mieszkańców — dziś ma ich wraz z Nową Hutą ponad czterysta! Liczby wprost nie do wiary — a przecież rozwój uprzemysłowienia przebiegał u nas wówczas tak leniwie. Co będzie za lat pięćdziesiąt? Tak więc proces ustępowania wiejskiego stylu życia przed stylem miejskim, proces rozpływania się wiejskości w miej-skości, proces, nazwijmy go po imieniu, zanikania wsi, wydaje się być procesem nieuniknionym i logicznym. Lecz jednocześnie nasuwa się pytanie arcyważne: co się stanie z kulturą wsi, czym ją zastąpimy? Kultura wsi, sztuka wiejska jest w Polsce niesłychanie doniosłym czynnikiem życia narodowego. Kulturę tę cechuje organiczne połączenie indywidualizmu z powszechnością, elementarnej żywiołowości z rzemieślniczą, doskonałą precyzją: jest to synteza treści głęboko, żarliwie uczuciowej z harmonijną, nieraz niezwykle odkrywczą formą artystyczną. Gdy słuchamy specyficznych, niełatwych dla ucha, "formalistycznych" szorstkości góralskiej kapeli lub przesubtelnych melizmatycz-nych arabesek pieśni kurpiowskiej, gdy patrzymy na przemyślne a niepraktyczne w istocie odświętne stroje góralskie, krakowskie czy łowickie, na przeróżne obrzędy, zwyczaje i zabawy, na obrazy i rzeźby, na owych świątków, dziwacznych i surowych, tak uderzające częstokroć parantele wykazujących z wyklinanym przez „ludomanów" malarstwem kubistycznym, musi stanąć przed nami pytanie: co się stanie z tym wszystkim? Czyż twórczy, bo na podłożu spontanicznym i masowym wyrosły, indywidualizm kultury i sztuki wiejskiej ma być zastąpiony przez bezosobowy i standartowy schemat miejski, czyż niepraktyczny, prymitywny i nieruchawy bas góralski lub „elitarna" kobza mają ustąpić praktycznemu i ruchliwemu, lecz wulgarnemu i pozbawionemu ojczyzny akordeonowi; „drobny", „zbójnicki" czy „krzesany" — banalnej polce, uniwersalnemu walcowi czy zgoła tandetnym pseudo-fokstrotom; 269 dziwna, odrębna, indywidualna, improwizowana nieraz pieśń ludowa — schematycznym, masowo na zamówienie tworzonym pieśniom; malowniczy strój wiejski — szablonowi ubrania fabrycznego; a uroczy choć prymitywny domek góralski — miejskiej, murowanej kamienicy? Czyż wraz z nieuniknionym przekształcaniem się podłoża materialnego w przemysłowy standart zbudowana na podłożu wiejskiego stylu życia indywidualna chłopska kultura ma przejść jedynie do muzeum, a zniknąć z życia i ze sztuki? Wydaje się to niemożliwe; przecież to byłoby trwonieniem skarbów, lekkomyślnym niszczeniem bazy, na której opiera się, z której czerpie soki kultura duchowa narodu: bazą tą jest tradycja. A pamiętajmy, że nie tylko kultura i sztuka chłopska wyrosła u nas na cywilizacyjno-gospodarczym podłożu wiejskości; na wiejskim stylu życia opierała się przecież również i kultura szlachecka, w kręgu której rozwinęła się nasza wielka literatura. Zwróćmy choćby uwagę na charakterystyczny fakt, że akcja większości powieści Orzeszkowej, Sienkiewicza, Żerom-skiego rozgrywa się w „plenerze", na wsi lub we dworze, na polu bitwy czy w małym miasteczku; nieliczne są wycieczki tych pisarzy do miasta: „Rodzina Połanieckich" czy „Bez dogmatu", „Dzieje grzechu" czy miejskie partie „Ludzi bezdomnych" to wyjątki: pełną piersią oddychamy dopiero w Rozłogach czy Wodoktach, na ukraińskich stepach, na polach bitew i polowań „Popiołów", nad brzegiem „Wiernej rzeki', wreszcie w Nawłoci lub na bałtyckich piaskach „Wiatru od morza". Unikatem i nowatorem był miejski Prus z „Lalką" i „Emancy-pantkami", Prus — prekursor przyszłych przemysłowych czasów, bazujący swą twórczość na wąskiej warstewce polskiego mieszczaństwa. Miejskość w literaturze rozbudowało Dwudziestolecie z „burżujskim" Skamandrem na czele — lecz i wtedy powrócił uporczywy motyw wiejski w arcymądrych „Nocach i dniach" Dąbrowskiej. Czas nie da się zatrzymać w miejscu. Wiejski prymitywizm, bieda z nędzą, wiejski styl życia musi ustąpić miejsca uniwer-salistycznej, z natury cywilizacji techniczno-przemysłowej — 270 to jasne, tego musimy sobie wszyscy życzyć — nie wolno dla fałszywie i nieodpowiedzialnie pojętego kultu „ziemi", wsi i tradycji aprobować nędzy, ciemnoty, brudu i pracy ponad siły. Zresztą ten proces dokona się sam, bez względu na nasze takie lub owakie życzenia. Lecz za to staje przed nami niezwykle doniosły dylemat kulturalny: jak w nowych warunkach ocalić starą kulturę, a raczej to, co w niej jest żywe, świeże i dla indywidualności oraz wewnętrznej jedności narodu konieczne; jak zabezpieczyć sztukę ludową przed ofensywą bezosobowego miejskiego ersatzu, jak zachować dorobek kulturalny chłopski i szlachecki, oparty przecież na bazie wiejskości, gdy ta baza stopniowo, ale stale się przekształcając, de facto istnieć przestaje. Ten arcyważny, centralny problem polskiej kultury stanął przed nami w całej swej wyrazistości podczas ostatniego Festiwalu Muzyki Ludowej. Sądzę, że jak każdy dylemat kulturalny, dylemat ten rozwiązywany być musi na drodze powolnego, ewolucyjnego kompromisu. W swoim „Wstępie do teorii marksizmu" Adam Schaff pisze: „Nie ma twardych, ostrych granic pomiędzy poszczególnymi etapami rozwoju społecznego. Wzajemne przenikanie się, zachodzenie wzajem na siebie — oto ich cecha charakterystyczna. Konkretne drogi i czasokresy tych przejść zależą od konkretnych warunków historycznych, w których się odbywają". Wydaje się, że te słowa marksisty możemy i my przyjąć z czystym sumieniem. Współistnienie dwóch kultur: wiejskiej i miejskiej będzie jeszcze trwało długie lata. Z tego współistnienia, będącego wszak wzajemnym, obustronnym oddziaływaniem, powinna wyłonić się droga właściwa, która pozwoli nam wejść w nowe czasy, nie roniąc nic ze starych skarbów. 271 W JAKIEJ EPOCE? „Jak butelkę z tonącego okrętu Rzucę krzyk mój ostateczny: wolność! (Wł. Broniewski, 1933) W jakiej epoce żyjemy? Ktoś tłumaczył mi niedawno, że żyjemy w takich samych czasach jak każde inne, że nasze czasy nie są wcale wyjątkowe. — Ludziom się zdaje — wywodził — że żyją w jakimś okresie nadzwyczajnym, że takich wypadków jak ostatnia wojna jeszcze na świecie nie było, że straszność i dziwność wydarzeń, jakieśmy przeżyli, nie da się z niczym w dziejach porównać. Przesada, brak wyobraźni — twierdzi mój znajomy — były w historii rzeczy tak samo straszne i dziwne: wędrówki ludów, wyrzynanie całych narodów, burzenie miast, straszliwe pochody dżumy i cholery, Wojna Trzydziestoletnia, podczas której ludność Niemiec zmniejszyła się o dwie trzecie, napady Tatarów i Turków, okrucieństwa, tortury, niewolnictwo. Jeśli ginęło mniej ludzi, to tylko na pozór: w istocie ludzkość była wtedy znacznie mniej liczna, natomiast stosunek cyfrowy tych, co zginęli, do tych, co ocaleli, był bardziej przerażający w Wojnie Trzydziestoletniej niż w II Wojnie Światowej. Ludzie nie pamiętają swojej historii, nie mają wyobraźni i nie umieją myśleć perspektywicznie — ciągnął dalej mój rozmówca. — W dodatku rozpieścił ich okres względnego spokoju i stabilizacji, jaki przeżyła Europa w latach 1815 — 1914. W tym okresie też narodziło się wiele z;łudzeń: ludzie zaczęli wierzyć w najrozmaitsze Deklaracje Praw Człowieka, humanitaryzmy, tolerancje, liberalizmy i w inne podobne fikcje, nie widząc, zda się, jak krótki.był rodowód i żywot tych idei, jak sprzeczne one były z ogólnym charakterem dziejów ludzkich i jak niewielki miały zasięg — wszak tuż za progiem „humanitarnej" Europy obowiązywało kolonialne prawo prze- 272 ' mocy. — Nie, panie — kończył mój znajomy — to była oaza złudzeń wynikła stąd, że Europa Zachodnia złupiwszy narody kolorowe mogła przez kilkadziesiąt lat pieścić się takimi miłymi zabawkami jak tolerancja, prawa jednostki, indywidualizm, wolność przekonań. To właśnie były czasy nienormalne — normalne zaś zaczęły się z powrotem od roku 1914. Hitler i jego najrozmaitsze makabryczne pomysły to najnormalniejsze zjawisko w świecie: podobnych Hitlerów było w historii do licha i trochę. A Napoleon to nie swego rodzaju Hitler? Takie czasy były i będą — to jest normalne. Nienormalne są li-beralistyczne mrzonki — wierzyć w nie, to tak jakby chcieć, żeby przez całą dobę trwała pora obiadowa. Ludzie, którzy się skarżą, że czasy są nienormalne, sami są nienormalni, przy tym ciekawe, że na „nienormalność" czasów skarżą się tylko starzy — niech mi pan wskaże młodych, którzy by się czuli nienormalnie. Instynkt życia mówi im, że wszystko jest w porządku: trzeba żyć, pracować, kochać się, mieć dzieci, robić swoje — życie nie może być nienormalne, nie ma epok wyjątkowych — to tylko maniakalne fanaberie przerażonych o swój zatęchły spokój mieszczuchów. Tyle mój znajomy — jeśli nie liczyć kilku mocniejszych epitetów, jakie skierował jeszcze pod moim adresem na zakończenie. Mimo to nie przekonał mnie. Choć nie jestem tak bardzo stary, jednak należę do tych, którzy uważają, że czasy są jednak nienormalne. Nie dopatruję się tej nienormalności w straszliwych kataklizmach, jakie przyniosła ostatnia wojna: zgadzam się z moim rozmówcą, że kataklizmami takimi usiana jest historia ludzkości. Nienormalność widzę gdzie indziej: w liczbach. Przeczytałem gdzieś, że w roku 1980 ilość mieszkańców ziemi dojdzie do trzech miliardów —¦ trzech tysięcy milionów. Ta liczba jest czymś, co nie może pomieścić się w głowie. Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie chcę mieć nic wspólnego z żadnymi regulacjami urodzeń i teoriami a la Malthus. Po prostu stwierdzam, że ta cyfra jako codzienny przedmiot myśli i rozważań nie mieści się w głowie. Bo to jest trzy miliardy ludzi, a każdy 273 człowiek jest światem psycho-fizycznym, reprezentującym miliony wrażeń, myśli, doznań, drgnień uczuciowych. Uzmysłowienie sobie tej liczby jest trudem ponad siły — człowiek się w niej zatraca. Niesposób myśleć miliardami. To jednak na pewno — nie jest „normalne". Myślę o nieprzebranym mnóstwie napisanych książek, namalowanych obrazów, dokonanych wynalazków. Myślę o mi- * lionach wysiłków ludzkich, które złożyły się na takie cuda techniki, jak elektryczna maszyna do liczenia (a właściwie niemal do myślenia), jak telewizja, radar lub stos atomowy, a choćby na pismo nutowe i orkiestrę symfoniczną. A także: na całą różnobarwną gamę środków zniszczenia, od rusznicy do bomby atomowej, od wieży oblężniczej do czołgu. Dziś wszystkiego jest na świecie mnóstwo, wyjątkowo, nienormalnie mnóstwo: wszystko, co ludzkość ciułała sobie cegiełka po cegiełce przez tysiąclecia, spiętrzyło się naraz nad jej głową. I filozofii jest mnóstwo, i maszyn jest mnóstwo, i broni jest mnóstwo, i myśli jest mnóstwo, i słów jest mnóstwo, i —¦ wszędzie i stale — mnóstwo jest ludzi. Jeśli w wojnach napoleońskich ginęły setki tysięcy, a w wojnach hitlerowskich dziesiątki milionów, to choć proporcja do ogólnej ilości ludzi została być może zachowana, nie może nigdy być obojętne, czy giną tysiące, czy miliony. Wszak człowiek, jeden jedyny człowiek jest całym światem — a cóż dopiero milion ludzi. Pojęcie człowieka nie może zagubić się, rozpłynąć w liczbie z wieloma zerami! Myślenie w kategoriach miliardów to szkodliwa utopia. Niewątpliwie należę do ludzi ukształtowanych na owych XIX-wiecznych „fanaberiach", ludzi przesiąkniętych ideą tolerancji, praw człowieka, swobody. „Romantyczne wychowanie", jak nazywają je zgryźliwi, tchnęło w nas kult indywiduum ludzkiego, ów anachroniczny rzekomo w epoce wielkich liczb indywidualizm. Ale to było normalne — człowiek jest światem psychicznym, nie liczbą. Ojczyzna idei liberalnych, humanitarnych i indywidualistycznych, Francja, znajduje się dziś w politycznym rozkładzie: z narodu — drogowskazu i na- 274 tchnienia Europy stała się zdezorientowanym klientem, wlokącym się w ogonie wydarzeń. To też jest nienormalne. Nasza epoka weszła w fazę groźną — nie są to wcale zwyczajne czasy. Bywały przecież czasy groźne dla różnych kultur — wszak przepadła i Grecja, i Rzym. Widzę wyraźnie nienormalność psychiczną epoki: symptomat jej określiłbym za Wilhelmem Rópke jako kult kolosalności. Lekarstwa, środki zaradcze? Tylko jeden, ale za to skuteczny: myśleć na codzień nie o miliardach, lecz o każdym poszczególnym człowieku, o jednostce, o indywiduum. Celem jest uratowanie człowieka — przez jednostkę opanujemy liczbę. — Pan ma manię na punkcie indywidualizmu — zarzucił mi pewien czytelnik. — To nie mania, to instynkt samozachowawczy, to wiara w ocalenie człowieka. Dlatego uważam, że idea liberalna łączy się dziś z chrześcijaństwem: jedno i drugie chce ocalić osobowość ludzką, jedno i drugie ma na oku przede wszystkim poszczególnego człowieka, jednostkę ludzką, traktowaną jako przedmiot dziejów. Zacznijmy z powrotem myśleć jednostkowo, powstrzymajmy zawrotny pęd wirujących liczb, wśród których ginie nam z oczu osoba ludzka — nosząca przecież w sobie całkowity świat duchowy. Zacznijmy myśleć normalnie, poza czarną magią wielkich cyfr — wtedy dopiero potrafimy odpowiedzieć na trudne pytanie: w jakiej epoce żyjemy? O REWIZJĘ PEWNEGO SŁOWA W dzisiejszych naszych dyskusjach literackich i ideologicznych, które czytuje się na łamach prasy, w recenzjach z książek i przedstawień teatralnych! w najrozmaitszych artykułach i felietonach często pojawia się deprecjonująco, negatywnie używany termin: mieszczanin. Mieszczanin, drobnomieszcza-nin, rozkład kultury mieszczańskiej, moralność drobnomiesz-czańska — oto nieustannie powracające epitety, epitety tak 275 dzisiaj modne, jak za czasów Młodej Polski „filister" czy „mydlarz". Wierni swojej pasji krytycznego opukiwania słów modnych, spróbujmy z głupia frant pogryźć trochę i to słowo. Kto zacz jest ów mieszczanin i jakie zbrodnie popełnił? Samo słowo jest mylące: wydawałoby się, że chodzi tutaj o ludzi zamieszkujących miasta, tworzących cywilizację miejską. Oczywista — nie w tym rzecz. Nikt z atakujących „mieszczanina" nie zamierza przeciwdziałać urbanizacji i uprzemysłowieniu ani propagować powrotu do jakiejś wiejskiej Arkadii. Krytykom „kultury mieszczańskiej" chodzi tu nie tyle o obywatela mieszkającego w mieście, ile o burżuazję, a raczej o drobnego burżuja, tj. o tę warstwę mieszczuchów, którzy skupili w swych rękach drobne i średnie środki produkcji i pośrednictwa, fabryki, warsztaty, sklepy, kamienice i kurczowo się ich trzymając, wytworzyli własną, zamkniętą i egoistyczną moralność i obyczajowość. Teraz już wiemy. Ale powiedzmy sobie szczerze, że ta warstwa mieszczaństwa była zawsze w zacofanej i mało uprzemysłowionej Polsce nader cienka; nieliczna i stosunkowo słaba, nigdy nie dorosła do potęgi i znaczenia, jakie osiągnęła burżu-azja w typowo kapitalistycznych, wcześnie uprzemysłowionych krajach Zachodu. Polska długo, właściwie niemal do 1939 roku pozostała krajem ziemian i chłopów: wielki kapitał był w rękach zagranicznych, drobny prywatny kapitał zaś był wątły, anemiczny, bez tradycji i zaplecza. Przyczyn tego szukać należy jeszcze w dawnej feudalnej Rzplitej szlacheckiej, gdzie stan trzeci, mieszczaństwo, z którego na Zachodzie wyrosła po Rewolucji Francuskiej burżuazja, był słaby, zdeprecjonowany, w dużej części pochodzenia niemieckiego, nie mający wpływu na rządy. Stąd też paradoksalny fakt, że gdy we Francji rewolucja kładła podwaliny pod państwo mieszczańskie, w Polsce rewolucję na korzyść stanu trzeciego a przeciw magnatom i szlachcie przeprowadzać musiał ...król (Konstytucja 3 Maja). Spójrzcie na obrazy Canaletta przedstawiające Warszawę z epoki stanisławowskiej: obok magnackich pałaców chłopskie lepianki, kamienic mieszczańskich niewiele. Nie było 276 też tradycji i godności stanu mieszczańskiego tak silnej, jak gdzie indziej: mieszczanin marzył o tym, żeby się uszlachcić i przestać być mieszczaninem. Uprzemysłowienie Polski pod zaborami również (poza jednym Poznańskiem) nie szło sprawnie ani normalnie. Nowocześni nasi podówczas ideolodzy coraz jaśniej rozumieli, że bez przekształcenia Polski w normalne państwo mieszczańskie, bez stworzenia polskiego mieszczanina nie przestaniemy być pa-riasem narodów. Rozumiał to pozytywizm, gdy rzucał hasło pracy organicznej, rozumieli najrozmaitsi politycy i publicyści od Krzywickiego do Brzozowskiego, rozumiał nawet szlachcic i ziemianin z temperamentu — Sienkiewicz gloryfikując (tylokrotnie a moim zdaniem nie całkiem słusznie ośmieszaną) "po-łaniecczyznę". Jednak to, forsowne podówczas „umieszczanianie" Polski nie dało w b. Królestwie i Galicji pożądanych zdrowych rezultatów. Mieszczaństwo, a raczej drobna przemysłowa bur-żuazja polska tylko w Poznańskiem nabrała rumieńców życia i zdrowia. Gdzie indziej była wciąż anemiczna, niepewna, na granicy bankructwa, a co za tym idzie — skłonna do spekulacji, egoizmu, ciasnoty i krótkowzroczności. Szlachecki spekulant Połaniecki nie był w istocie godnym polecenia ideałem dla polskiego mieszczaństwa; a wiadomo, że jakie ideały, taka praktyka... Tak więc ani nie mieliśmy w dawnych wiekach silnego mieszczańskiego patrycjatu, ani też w epoce kapitalizmu — drobnej, liberalnej burżuazji. A skoro nie było mieszczańskiego podłoża gospodarczo-społecznego, nie było również i Własnej kultury mieszczańskiej. Mieszczańską kulturę, filozofię, malarstwo, literaturę zapożyczyliśmy, w braku własnej — z Zachodu (pisał o tym Brzozowski, potem Irzykowski, narzekając na „plagiatowy charakter" literatury Dwudziestolecia). Tak więc prowadzona na naszym terenie walka z „rozkładową kulturą mieszczańską", to trochę walka z wiatrakami, z fikcją, z czymś sztucznie tak zaszczepionym, to obciążenie nas rozkładem, dokonanym w istocie gdzie indziej. W walce tej jest niewątpliwie doza słuszności; gorzej jednak bywa, gdy ten i ów 277 gorliwy gryzipiór w ferworze, zamiast w drobną burżuazję uderza w pomyłkowo utożsamianą z nią — mieszczańską inteligencję urzędniczą. Inteligencja urzędnicza nie ma zasadniczo nic wspólnego z burżuazją, przy tym jest warstwą w pewnym sensie niezniszczalną: urzędnicy byli, są i będą. Czy inteligent pracujący koniecznie musi być przesiąknięty drobnoburżuazyjnymi narowami? Nie wydaje mi się — widzę tu dowolne uproszczenie. Inteligent, to człowiek żyjący z pracy dla państwa, z pensji, człowiek zazwyczaj wykształcony, mający (in spe przynajmniej) potrzeby kulturalne, ambicje, kształcący dzieci. Jest to w istocie warstwa przyszłości: wszak dążymy do tego, aby robotnicy w swych potrzebach i osiągnięciach kulturalnych stali się nową inteligencją, zaś urbanizacja i postęp mechanizacji przemysłu przekształcą w przyszłości pracownika fizycznego —- w urzędnika. Niektóre szybkopisy wśród nich taki znany tytan intelektu jak Konstanty* zrobili sobie sport z atakowania inteligencji, przypisując jej wszystkie wady resztek drobnej burżuazji. Widzę w tym błąd i niesumienność, a nawet szkodnictwo społeczne. Drobnomieszczanin typu burżuazyj-nego jest u nas w stadium likwidacji — nigdy zresztą, nawet w "swojej" epoce historycznej, zbyt silny nie był — inteligencja pracująca natomiast, to, w idealnej przyszłości, warstwa uniwersalna, powszechna, jedyna. Refleksje powyższe w dużej mierze wywołane zostały lekturą różnych recenzji z „Moralności pani Dulskiej" Zapolskiej. Znów posypała się spora wiązka gromów na „mieszczaństwo" i „drobnomieszczaństwo", tylko że miotacze tych gromów nie bardzo wiedzieli, kogo gromią i zazwyczaj razem z wodą po kąpieli wylewali dziecko. Bo społeczny i kulturalny rodowód pani Dulskiej nie jest bynajmniej tak prosty i jednorodny, jakby się to komuś mogło wydawać: pani Dulska ma wprawdzie kamienicę, lecz jej mąż i syn są urzędnikami. Również i styl życia tego domu jest dualistyczny: w kodeksie moralnym Gałczyński - pisane za jego życia 278 pani Dulskiej figuruje egoizm, obłuda, zakłamanie i chciwość, jest tam jednak również, nominalne przynajmniej, przywiązanie do pewnych wartości kulturalnych (dzieci grające na fortepianie — może to snobizm, ale nie bez stron pozytywnych) oraz kult życia systematycznego, zdyscyplinowanego i pracowitego. Wydaje mi się, że różnych obrzydliwych właściwości, zwanych potocznie „dulszczyzną", nie można wyłącznie kłaść na karb pewnej postawy klasowej, że trzeba również wziąć pod uwagę, ogólną ułomność ludzkiej natury. Jeśli sądzicie, że wśród innych klas społecznych tego czasu nie było swego rodzaju dul-szczyzny, to się grubo mylicie. Tamte gatunki dulszczyzny nie znalazły jedynie swoich bardów i satyryków, gdyż pisarze rekrutowali się wtedy z mieszczaństwa (co, jak się okazało, nie jest wcale regułą) i opisywali lub wyśmiewali to, co najlepiej znali. Nowa epoka przez usta nowych pisarzy odkryje swoją dulszczyznę — o to jestem spokojny. A więc — w konkluzji: nie upraszczajmy, nie utożsamiajmy inteligencji pracującej z burżuazją dlatego tylko, że one kiedyś ze sobą sąsiadowały, nie utożsamiajmy profesora uniwersytetu z Bęc-Walskim. Unikajmy niedostatecznie wyjaśnionych i pogłębionych sloganów i formułek literackich (tak, Janie Kotcie!), rewidujmy słowa modne. Życie jest jednak dość skomplikowane i nie tak łatwo odkryć wzór i zasadę wszystkich deseni, w jakie się ono układa. A nade wszystko — oprócz książek używać też trzeba oczu. Do ciągłej rewizji słów, terminów, formułek, zdań obiegowych zapraszam kolegów piszących. BÓJCIE SIĘ (felieton kaznodziejski) Pisał gdzieś Iwaszkiewicz o „codziennym lęku przedwieczornym". Napisano mu na to, że „lęk metafizyczny" czy w ogóle bezprzedmiotowy lęk, „kosmiczny strach" lub smutek, to są BÓJCIE SIĘ 279 „młodopolskie przeżytki", że to postawa już dawno przewalczona, dekadencka, inteligencka, jednym słowem — źle widziana i pozbawiona sensu. Kontrowersja ta dała mi dużo do myślenia — otworzyła mi ona oczy na fakt, że rozmaite konflikty ideologiczne, polityczne i narodowościowe można by również sprowadzić do nieporozumienia między dwoma typami psychicznymi: między ludźmi, którzy doznają lęku nawet wtedy, a właściwie zwłaszcza wtedy, gdy do tego nie ma najmniejszego materialnego powodu, a ludźmi, którzy takiego strachu nie znają i lekceważą go — boją się zaś tylko rzeczy konkretnych: — kuli rewolwerowej, stryczka, noża czy armaty. Ludzie z pierwszej kategorii — powie wam lekarz — to ludzie chorzy na serce: tylko niedomagania serca, wady ciśnienia itp. powodują niepokój, niepewność siebie, bezprzedmiotowy lęk i poczucie dotkliwej samotności. Osobiście nie interesuję się nigdy materialnymi „przyczynami" zjawisk duchowych, tak jak w teatrze mało mnie obchodzi fakt, że dekoracje powstały z mazania farbami po płótnie i drzewie, a aktorzy to ludzie tacy jak i ja, którzy musieli obkuwać rolę, bardzo natomiast interesuje mnie zjawisko, że ta mazanina i udawanie wywierają w sumie określone wrażenie artystyczne. Duch najczęściej działa poprzez materię, nie wprost przez swoich bezpośrednich wysłańców — co bynajmniej nie pomniejsza psychicznych tego działania konsekwencji. Niezależnie od tego, że bezprzedmiotowy lęk może być rezultatem po prostu „nawalania" serca, daje on człowiekowi poczucie właściwych proporcji i warunków, w jakich obraca się ludzka egzystencja: ukazuje mu empirycznie niejako kruchość fizycznego spokoju, wąskość przegródki, jaka oddziela życie od śmierci, bezpodstawność materialnej pewności siebie, konieczność znalezienia jakiejś poza-materialnej bazy. Ci z drugiej kategorii natomiast, nie znający „przedwieczornego lęku", nie posiadają treningu wyobraźni w tych sprawach, toteż przez całe życie, jeśli nie ma zewnętrznych przyczyn do strachu, czują się dobrze, są pewni siebie, nieustępliwi i — oczywiście — są materialistami, potem zaś, przy pierwszym przedśmiertnym lęku od razu 280 nawracają się, potępiając całą swoją dotychczasową postawę. Po prostu bowiem, aby przejść przez śmierć z godnością, trzeba się zawczasu oswoić z umieraniem — oswaja z nim właśnie irracjonalny lęk, owa „bojaźń Boża", z której kpią materialiści, nie będący w stanie sobie wyobrazić, że „jak trwoga to do Boga" i że za pierwszym podmuchem śmiertelnego strachu, strachu konania, oni sami sprzeniewierzą się sobie z pośpiechem. Ano cóż — ludzie bez wyobraźni. Kto nie boi się w ciszy bezpiecznego pokoju, gdy powodów materialnych do strachu nie ma, tego chwyta lęk tym gwałtowniejszy na nagły widok konkretnego niebezpieczeństwa. Lecz, póki go ten lęk nie chwyci, czuje się" świetnie i robi na świecie dużo szumu — po prostu „w zdrowym ciele zdrowe cielę". Tak więc — obok kretschmerowskiego podziału ludzi na typy psychofizyczne, na pykników, ,,schyziów" itp. proponowałbym mój podział (autorstwo zastrzegam) na tych, którzy nigdy nie doznali „przedwieczornego lęku" i tych, którzy go doznają, zapoznali się z nim, nauczyli się rozumieć jego znaczenie i — korzystać z niego. Być może zresztą, że jest to po prostu podział na ludzi ze zdrowym sercem i chorym sercem — niech i tak będzie. Podobno Napoleon dlatego przegrał bitwę pod Waterloo, że go bolała wątroba — niejeden wyprowadzi z tego wniosek, że Wątroba jest ważniejsza niż Historia — ja osobiście sądzę, że to po prostu Historia działała za pośrednictwem Wątroby. W każdym razie konflikt między lękliwym a pewnym siebie ma swoje odpowiedniki ideologiczne. Rosenberg, pyszny i triumfujący, potępiał chrześcijaństwo, nazywając je „ideologią tchórzów i niewolników" — ciekawe by było spytać o opinię w tej sprawie Rosenberga-niewolnika, siedzącego na ławie oskarżonych w Norymberdze. Zmienił zapewne zdanie — po prostu i tutaj fatalny okazał się brak wyobraźni. Niestety — ów nagminny ludzki brak wyobraźni potrafi wstrząsnąć światem — a potem już jest za późno: zamiast indywidualnego, duchowego „lęku przedwieczornego" w czterech ścianach własnego pokoju — wyzwala się lęk materialny — lęk czołgów, 281 bomb, samolotów, więzień i obozów. Kto co woli — to jego sprawa; tylko niech przynajmniej nie zmienia się tak szybko i małodusznie — „po szkodzie". PATOS ZDEWALUOWANY Staram się uważnie nasłuchiwać głosu naszego zbiorowiska. Nasłuchuję w tramwaju, w pociągu, w szpitalu, w biurze, w fabryce, w sklepie, na meczu, w kinie, na ulicy. Jak ludzie reagują, jak czują, jaki mają temperament, czego chcą? I doszedłem do zdecydowanego „socjologicznego" wniosku: zbiorowisko nasze, tłum polski doby dzisiejszej, pragnie i łaknie — śmiechu. Obserwować to możecie najłatwiej na różnego rodzaju przedstawieniach, w kinie, w teatrze. Ludzie cierpliwie znoszą momenty tragiczne, poważne, patetyczne, lecz niech tylko pojawi się jakaś postać rubaszna, groteskowa, niezgrabna, od razu wybucha śmiech, śmiech chętny, pełen zrozumienia, zaraźliwy. Wystarczy najdrobniejszej podniety, aby śmiech ten rozlał się po sali, objął ją i zjednoczył. Czasem przybiera to nawet formy zgoła irytujące. Byłem kiedyś w Nowym Targu na dramatycznym filmie angielskim: „Niepotrzebni mogą odejść". W najtragiczniejszych momentach filmu sala wybuchała śmiechem, nieraz z powodu jakiegoś drugorzędnego szczegółu montażowego. Lecz nie był to śmiech ani bezmyślny, ani sadystyczny: ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że film jest tragedią, lecz po prostu — nie chcieli się tym przejmować, nie dopuszczali tego do świadomości, nie pozwalali, aby tragiczność filmu zatargała ich ośrodkami wrażeniowymi, nie zamierzali się poddać. Przyszli na film, bo akurat innego nie było, lecz wybierali sobie z niego tylko to, co im było potrzebne. Potrzebny im był śmiech — więc się śmiali; Powiecie, że tłum zawsze lubił tylko wesołość. Nie jestem 282 W pewien, czy zawsze. W starożytnej Grecji najpopularniejszą formą masowego widowiska była tragedia, w przedwojennym Paryżu olbrzymim powodzeniem cieszył się teatr okropności „Grand Guignol", w Anglii ludzie zaczytywali się i zaczytują powieściami kryminalnymi i tłoczą się na makabrycznych filmach. W Polsce natomiast najbardziej poszukiwanym towarem jest dzisiaj śmiech. Już nie historie nieszczęśliwej miłości czy cudownej kariery, lecz humor, prosty humor sytuacyjny lub językowy, specyficzna twarda rubaszność Wiecha — oto gatunek masowego artyzmu, który trafia dziś do wszystkich, który ożywia obojętnych i rozjaśnia twarze zasępionych. Prosty kalambur, lapidarne ujęcie, bystry „kawał" czy jurnie realistyczna anegdotka — to język, którym u nas porozumieć się umieją wszyscy, to dreszcz, którego poszukują w widowisku, filmie czy książce. Oglądać śmieszne perypetie ludzkie — oto, co lubi i czego pragnie dziś nasze zbiorowisko. Z czego to wynikło i czy to źle, czy dobrze? Dawniej sądziłem, że to skutek przemęczenia wojną, przedenerwowania, wyczerpania wrażliwości. Dziś sądzę, że jest to zjawisko głębsze, bardziej świadome niż się wydaje. To jest nie tylko odruch, lecz i pewien określony akt, zdecydowane „posunięcie" psychologiczne. Jest to votum nieufności, postawione przez społeczeństwo polskie — patosowi. Naród polski ma z patosem zadawnione a bolesne porachunki, tak wewnętrzne, jak i zewnętrzne — ostatnio z okresu minionej wojny. Zbyt często Europa miast realiami częstowała nas patosem, zbyt często ten pusty w istocie patos braliśmy na serio, czyniąc zeń sztandar i hasło naszego działania, zbyt często kończyło się to dla nas tragicznie, gdy patetyczne przemowy zagranicznych mężów stanu okazywały się czekami bez pokrycia. Długo jechaliśmy na patosie, lecz wreszcie rzeczywistość obaliła ten środek lokomocji i oto zsiedliśmy z niego gremialnie — tą drezyną jeździć dalej nie ma celu. Antypatetycz-ny, trzeźwy, pomniejszający, „krytyczny humor", za pomocą którego najlepiej porozumiewają się dziś wszyscy ludzie w Polsce, to postawa pełna w istocie niezwykłej godności. Ludzie, 283 karmieni przez wiele tragicznych wojennych lat na codzień fałszywą monetą patosu bez pokrycia, po wojnie w milczącym, odruchowym porozumieniu, niby dumny biedak, wyrzekli się w ogóle owej monety. Wystarczy im śmiech, śmiech bez wielu słów i komentarzy, ten śmiech stanowi o ich godności, męstwie, opanowaniu, zdrowiu psychicznym, nieugiętym instynkcie życia. Jasne jest teraz dla mnie, że żadnej innej postawy, po tym, cośmy przeszli, przyjąć nie było można. Jedynie ta była możliwa — instynkt społeczny okazał się tu niezawodny. Po Powstaniu Warszawskim zastanawiałem się kiedyś, co zrobi po wojnie Wiech, rubaszny a rzeczowy bard Syreniego Grodu, jak ten ,,antypatetyk" da sobie radę z mogiłami, zniszczeniem, z tragedią Warszawy. Pierwszy powojenny felieton Wiecha przyniósł odpowiedź. Nie było w nim ani słowa o wojnie i Powstaniu, a o tym, że coś się przez te pięć lat w Warszawie zmieniło, można było wnioskować jedynie ze zwrotu „trzecia ruina na lewo" zamiast „trzeci dom na lewo". Czy Wiech mógł postąpić inaczej? Oczywiście, że nie. Czy społeczeństwo polskie, doświadczone tak ciężko fałszywym patosem i rzeczywistą tragedią, mogło przyjąć inną postawę? Oczywiście, że nie. Nieufny, krytyczny humor, rzeczowa, realistyczna rubaszność, pilne przestrzeganie owej powszechnej, niepisanej umowy, zabraniającej wspominania i komentowania — to była jedyna postawa „przyzwoita", umożliwiająca zachowanie godności: kto przeżył tragedię, ten nie będzie o niej gadał i w niej się lubował, kto wziął na serio fałszywy patos słów, a potem poznał swoją pomyłkę, ten nie będzie już ubierał wydarzeń w błazeński kostium emfazy. W tej zaś nieczułej na pozór, wstrzemięźliwej i tylko na śmieszność reagującej postawie widzę zaczątek nowego, na wskroś męskiego, prawdziwego patosu: tym razem patosu faktów, przeżyć, walki, samoopano-wania — nie patosu słów. Ludzie w tym kraju przeżyli więcej niezwykłych, dramatycznych, a także, tragicznych przygód niż ktokolwiek w Europie — dlatego nie potrzeba im już patosu — mają go w sobie. 284 WOLNOŚĆ, RÓWNOŚĆ, BRATERSTWO „... jacyś Francuzi wymowni i zrobili wynalazek, że ludzie są równi" Pan Tadeusz W związku z rocznicą zdobycia Bastylii myślałem sobie ostatnio sporo na temat trzech haseł Wielkiej Rewolucji: wolność, równość, braterstwo. Wolność — rzecz wspaniała, tylko bardzo trudna do zrealizowania: sądzę, że prawdziwą wolnością tu na ziemi może być tylko wolność psychiczna jednostki, zaś jeśli chodzi o zbiorowisko ludzkie, to zawsze będzie ono w jakiejś tam niewoli — społecznej, gospodarczej, politycznej, biurokratycznej czy kulturalnej — najwyżej zmieniać się mogą dysponenci, lecz fakt zależności wydaje się nierozłącznie związany z wszelką organizacją zbiorową w ogóle. Całkowitej, absolutnej społecznej wolności osiągnąć niesposób — byłaby nią jakaś idealna anarchia, a ta znów dałaby się zrealizować tylko wtedy, gdyby świat zalegała dziewicza puszcza, a poszczególni ludzie byli samowystarczalni i mieszkali od siebie bardzo daleko. Jakiekolwiek wzajemne potrzeby i stosunki wytwarzają wzajemne zależności, te znowu powodują cementowanie się organizacji ludzkich, z tego zaś faktu wynika nieuchronnie — ograniczenie wolności jednych na korzyść drugich. Toteż dla mnie dążenie do możliwej na ziemi wolności kojarzy się. nierozłącznie (pisałem już o tym) z dążeniem do rozluźnienia organizacji państwowej, do decentralizacji i do autonomii ośrodków administracyjnych jak najmniejszych. Tylko — czy w dzisiejszych skomplikowanych warunkach politycznych i społeczno-gospo-darczych da się taką decentralizację przeprowadzić? Na razie widzimy dokonywanie się procesu wręcz przeciwnego: państwa centralizują się jak szalone, wolności w nich coraz mniej. Jedynie maleńkiej izolowanej Szwajcarii udaje się zachować swój federacyjny ustrój — spokojny ten kraik najbliższy się 285 wydaje ideałom Wielkiej Rewolucji. Poza tym na świecie — z wolnością nie jest nadzwyczajnie. Jedyną uchwytną jej formą jest wolność psychiczna — tej zaś dorobić się można niezależnie od otoczenia — choćby w więzieniu. Braterstwo — to jest, myślę, najbardziej jednoznaczne, żywe i konkretne z trzech haseł. Nie ma ono zakresu zwężonego do spraw społecznych czy politycznych, sugestie jego są ponad-klasowe i ponadczasowe. To hasło moralne, wyprowadzone z etyki chrześcijańskiej, hasło, o ile wzięte będzie na serio i dosłownie, najbardziej w istocie płodne w konsekwencje i najbardziej rewolucyjne. O ile wzięte będzie na serio... Dosyć specjalnie interpretowali to hasło Jakobini, ścinając w jego imieniu tysiące głów... Lecz ostatecznie tłumaczyli się, że to właśnie dla realizacji braterstwa ścinali głowy przeciwnikom braterstwa. Co prawda ten, co wyznaje ideę braterstwa, powinien ją rozciągać i na przeciwników braterstwa. Miłujcie nie-przyjacioły wasze... A teraz równość. To hasło, przyznaję się, mam na wątrobie, jest ono najbardziej ogólnikowe, niejasne, dopuszcza różne, sprzeczne w istocie z jego duchem interpretacje. Wiele już w historii popełniono zbrodni i głupstw w imię tego hasła, pojętego prymitywnie a realizowanego brutalnie. Zrównać ludzi — ale jak? Zrównanie pojęte jako równe szansę startu życiowego dla wszystkich — na to zgoda. Ale nie zrównanie w sensie dania wszystkim, bez względu na ich zdolności, energię, pracowitość — równej płacy. Taka równość byłaby w istocie nierównością godzącą dotkliwie w nasz zmysł sprawiedliwości. Ludzie wcale nie są równi: jedni są bardziej zdolni, inni mniej, jedni są silniejsi, drudzy słabsi itd. Sprawiedliwy zaś ustrój musi właśnie dać każdemu możność uzyskania korzyści materialnych, proporcjonalnych do jego uzdolnień i możliwości. Jeden może zostać tylko robotnikiem, drugi majstrem, trzeci inżynierem, czwarty kupcem, piąty — dyrektorem fabryki. Czy z tego wniosek, że wszyscy zarabiać mają jednakowo? Oczywisty nonsens! Należy pozostawić hierarchię dochodów, a tylko umożliwić jednostce swobodne wspinanie się — w mia- 286 " rę uzdolnień i energii — po szczeblach tej hierarchii. Ambicja jednostek jest najsilniejszą dźwignią pracy społeczeństwa — jednostka jest najbardziej aktywna i społecznie cenna, gdy żyje nadzieją awansu. Robotnik nie marzy wcale o tym, by skasowano stan kupiecki: on marzy o tym, aby samemu zostać kupcem. Gdy ludzie przestaną marzyć, bo... nie będzie o czym, wówczas aktywność społeczeństwa spadnie do minimum. A rzeczywiście dzisiejsza sytuacja uczciwego (podkreślam to — nie mówię o kanciarzach) kupiectwa u nas* zdaje się niweczyć marzenia maluczkich o handlu. Uczciwy kupiec obywatel, zakupujący legalnie towary w centrali po ustalonej przez Państwo cenie i sprzedający je również po ustalonej cenie u siebie w sklepie, płacący przy tym podatki, skazany jest na ustalony i kontrolowany przez Państwo zysk; zysk ten jest bardzo niewielki, a przez odliczenie odeń nie uwzględnianych przez Państwo a bardzo nieraz wysokich kosztów dodatkowych (transport, podróże itp.) staje się jeszcze mniejszy. Kupiec przestaje być kupcem — staje się po prostu urzędnikiem pośredniczącym między Państwem a konsumentem, dochody jego zrównują się z dochodami urzędnika. O czymże więc będzie marzył urzędnik i robotnik, który dawniej śnił, że po latach pracy uciuła pieniądze i kupi sobie sklepik? Tak to idea równości nie wychodzi na zdrowie ludzkim — marzeniom. Na najbliższą rewolucję proponowałbym zatem następujące hasła: wolność — wobec Państwa (w miarę możności), braterstwo — bez zastrzeżeń i nierówność — sprawiedliwą. W OBRONIE TCHÓRZOSTWA Wychowywano nas w kulcie odwagi — w ogóle odwaga w Polsce ceniona była przede wszystkim: tchórz to był epitet najbardziej hańbiący, ten, kto się bał, chował to w sobie głęboko, * Pisane w roku 1947. , 287 aby nie narazić się na wstyd. W gruncie rzeczy tego typu kult odwagi był zarazem kultem pychy i obłudy: uważano, że strach jest czymś uwłaczającym, przyznanie się do strachu czymś śmiesznym i dyskwalifikującym. Cnoty chrześcijańskie, jak pokora i cichość serca, znane były ze słyszenia, lecz w istocie rzeczy nie bardzo cenione; odwagę za to ceniono nadzwyczajnie i premiowano nieproporcjonalnie. Duży wpływ na ten stan rzeczy miała może i postawa młodych kobiet, które w Polsce, jak wiadomo, „przepadają" tylko za odważnymi. Podjąłbym chętnie próbę obrony tchórzostwa, a raczej tego, co się potocznie za tchórzostwo uważa, aby w rezultacie dojść do nowej koncepcji odwagi — bo stara nadaje się już zdecydowanie do lamusa. Więc przede wszystkim nie cenię wrodzonej odwagi fizycznej, nie cenię tego, że ktoś się wcale nie boi — przeciwnie, uważam to za rodzaj kalectwa. Kto się nie boi, ten nie ma w tym żadnej zasługi — zasługę ma tylko ten, kto pokonywa swój strach dlatego, ponieważ uważa to za słuszne lub potrzebne. Ale pokonywać strach należy bez junackiej pozy, należy to robić jawnie, strach bowiem nie jest czymś, czego należałoby się wstydzić — przeciwnie: strach jest dla mnie formą zwątpienia o sobie, a więc formą podwójności czy w ogóle złożoności psychicznej, cenię zaś jedynie ludzi złożonych — nie prostych. Oczywiście w tym miejscu wybuchnąć by mogła szeroka dyskusja na temat tego, co jest więcej warte: komplikacja czy prostota. Dyskusję tę, korzystając z prawa felietonisty, na razie uchylam: nie piszę tutaj wszak traktatu filozoficznego, lecz szkicuję sugestie — może z nich ktoś skorzysta, może je ktoś rozwinie, uwzględniając wszelkie zastrzeżenia! Przy tym obawiam się, że dyskusja o komplikacji i prostocie mogłaby łatwo, jak to często bywa, stać się dyskusją o słowach, a zagubiono by w niej — człowieka. Tymczasem człowiek przez duże C, to — moim zdaniem — zawsze konglomerat i komplikacja: po badaniach wielkich psychologów, fizjologów i psycho-fizjologów, a także po takich odkrywczych książkach jak ,,W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta czy „Ulisses" Joyce'a, wydaje mi się, że nikt już nie wierzy w monolity. 288 Dzisiejszy bohater to człowiek złożony, nie zaś junak bez trwogi: trafia się wprawdzie i w życiu junak bez trwogi, lecz ten właśnie bohaterem nie jest, bo zasadniczym składnikiem ludzkiego bohaterstwa jest trwoga — strach rodzi bohaterów. Znana jest anegdotka o Napoleonie, który siedział podczas bitwy na koniu nieruchomy jak posąg, podczas gdy młody adiutant „kłaniał się" nieustannie kulom. Kiedy adiutant wyraził cesarzowi swój podziw, Napoleon miał odpowiedzieć: — Gdyby się pan tak bał, jak ja, już by pan dawno uciekł. Oto zwięzła formuła, w której zawarty jest wzór odwagi znacznie cenniejszej niż owa zawarta w słowach: nie bać się! Tu hasło brzmi inaczej: bać się, nie ukrywać tego przed sobą i — nie uciekać. Jednak i to nie jest według mnie odwaga najwyższa: widzimy tu wypadek, gdy wysiłek psychiczny pokonywa strach fizyczny — a więc przykład triumfu ducha nad materią. Ale w triumfie tym nie ma pełnej jasności i precyzji: tego typu konflikt między duchem a ciałem nie jest konfliktem czystym i bezkompromisowo zasadniczym: nie jest, bo człowiek to istota psycho-fizyczna, duch jest w nim „zainfekowany" ciałem, a ciało duchem. Istnieje inny konflikt, który ma w sobie ważkość i czystość konturów tragedii antycznej.- To konflikt, w którym wszystkie elementy są jednorodne, jednopłaszczy-znowe: konflikt duchowego z duchowym, konflikt wysiłku czysto psychicznego z oporem czysto psychicznym, gdy przy tym oba pochodzą z jednej i tej samej psychiki, konflikt, który wymaga najcenniejszej dla mnie postaci odwagi — odwagi intelektualnej. Cóż to jest odwaga intelektualna? To odwaga niecofania się przed własną myślą, przed wysnuciem z niej najostatniejszych konsekwencji, choćby konsekwencje te groziły nam okrutną i permanentną utratą spokoju wewnętrznego i zadowolenia z siebie. Nieraz największy junak cofa się przed nadaniem ostatecznego kształtu własnej myśli, jeśli myśl ta w swej konsekwentnie skrystalizowanej postaci pozbawić go może komfortu psychicznego, jaki daje mu odwaga, poczucie spełnionego obowiązku i... mgła duchowa. Człowiek kocha złudzenia, bo 289 dają mu one spokój: zdecydować się, w imię prawdy i rzetelności wobec samego siebie na pozbawienie się spokoju, na rozterkę dotyczącą siebie, która to rozterka dostarcza cierpień srogich jak tortury, najtrudniej bowiem znieść zwątpienie o sobie — oto odwaga intelektualna. Odwaga to w dodatku trudna, bo rozterkę taką nie zawsze łatwo obnażyć, potrzeba do tego wytrawnej znajomości skomplikowanego mechanizmu zegarowego własnej duszy, trzeba pracy i woli, wynikłych z przekonania o wartości, ba, o konieczności dotarcia do najistotniejszego, najwewnętrzni-ejszego jądra prawdy, choćby obrzydłej czy bolesnej. Zaciekły pęd do prawdy miał jeden z najodważniejszych ludzi intelektu w Polsce — Karol Irzy-kowski. Nie tylko w swej twórczości, ale i w nieskończenie licznych, niestrudzonych rozmowach uporczywie „gmerał" w swoim i cudzym aparacie psychicznym, odkręcał śrubki, zdejmował tarcze, wyciągał sprężynki, powodowany właśnie szczytną pasją dotarcia do rozterki najistotniejszej, rozwiązania konfliktu najczyściej zasadniczego. Gdy mu ktoś zwrócił uwagę, że to nikomu nie przynosi szczęścia, odpowiadał: — A któż to powiedział, że człowiek ma być szczęśliwy? Oto odwaga heroiczna: poświęcić swój spokój wewnętrzny, skazać się na tak wymyślną torturę, jaką jest złe lub dwuznaczne mniemanie o sobie — w imię miłości prawdy. Taki ideał odwagi stawiam, a wobec niego wszelka odwaga fizyczna czy psychofizyczna schodzi na plan drugi. Jeśli zachowam się tchórzliwie w zajściu ulicznym, to rozterka, w jaką z tego powodu popadnę później może być więcej warta dla mojego rozwoju duchowego, niż gdybym był zachował się odważnie. Chwilowy paraliż odwagi i orientacji u „Lorda Jima" jest niczym wobec gmachów moralnych, jakie zbudował on następnie na tym przeżyciu. Tchórzostwo przed myślą jest tchórzostwem, tchórzostwo przed śmiercią, przypadkiem czy gwałtem jest problemem arcyludzkim, bo złożonym jak sam człowiek. A więc o rewizję naszych pojęć, tyczących się tchórzostwa i odwagi wnoszę. 290 KTO TO SĄ POLITYCY? Dostałem niedawno opasły tom wydawnictwa „Czy wiesz kto to jest?" Pod tym filuternym tytułem wydano w roku 1938 coś w rodzaju leksykonu biograficznego, dotyczącego osób żyjących (wtedy), a wzorowanego na angielskim wydawnictwie „Who is who" („Kto jest kim?" albo „Kto jest kto?"). O wydawnictwie „Czy wiesz kto to jest?" plotka warszawska twierdziła, że było ono finansowane przez... Gestapo, które w ten zapobiegliwy sposób już z góry przygotowywało sobie kartoteki osobowe, przy czym pikantną przyprawę stanowiłby tu fakt, że zainteresowani sami dostarczali szczegółowych wiadomości o sobie. Był to zapewne żart (choć właściwie w naszej epoce wszystko wydaje się możliwe) — fakt faktem jednak, że książka jest niezwykle ciekawa i to nie tylko dla oficera policji, lecz dla każdego spragnionego spraw tego świata a w oczy, uszy i pamięć zaopatrzonego czytelnika. Z gustem i przyjemnością tedy ryjąc w owym wydawnictwie, stwierdziłem, że przy niejednym nazwisku widnieje tam skrót „polit." — „polityk". Zacząłem badać, czy przydomek ten łączy się z jakimś określonym zawodem, wykształceniem lub pochodzeniem. Okazuje się, że nic podobnego. Politykami byli prawnicy, agronomowie, pisarze, malarze, oficerowie, ludzie bez wykształcenia i zawodu, księża, rabini, profesorowie, robotnicy, chłopi. Zawód polityka nie kojarzy się więc z niczym określonym, nie wymaga specjalnych studiów, nie wiąże się z żadną pracą fachową — a jednocześnie to przecież zawód bardzo pochłaniający i utrudzający, ważny i doniosły. Polityka to paradoksalne i pełne pozornych sprzeczności zatrudnienie: nie wymaga żadnych specjalnych kwalifikacji, a jednocześnie wymaga ogromnych i bardzo specjalnych kwalifikacji, nie wymaga określonej pracy zawodowej, a zarazem wymaga ogromnej pracy i wyłączności, polityk może nic nie umieć, a jednocześnie musi wszystko rozumieć — i tak dalej i dalej. Jeśliby ktoś nie znający słów „polityka" i „polityk" zapytał nas, co one 291 właściwie znaczą, bylibyśmy w prawdziwym kłopocie: bardzo tu trudno o definicję zwięzłą a wyczerpującą. Sądzę, że po przenicowaniu wielu określeń zgodzilibyśmy się na następujące, najogólniejsze: politycy to ludzie, którzy kierują formami organizacyjnymi życia narodów i społeczeństw. Ale i z tą definicją nastręczy się od razu mnóstwo kłopotów. Niejeden deterministycznie nastrojony myśliciel czy historyk stwierdzi, że politycy niczym nie kierują, lecz są tylko pionkami w rękach Przeznaczenia. Taką właśnie książkę o Przeznaczeniu polityków przeczytałem niedawno, jest nią „Teka Stańczyka" Kazimierza Wyki, wydana przez Instytut Badań Literackich. Ta rzecz o polityce galicyjskiej z lat 1849—1869, napisana bystro, inteligentnie, z ogromnym wkładem pracy i erudycji, to W istocie nic innego, tylko studium o Przeznaczeniu. Przeznaczenie u Wyki jest oczywiście natury gospo-darczo-społecznej, niemniej jednak w nieodpartym determiniz-mie, z jakim rządzi ono sprawami politycznymi, czuję coś mistycznego. Wyka pokazuje, jak to żadnego samodzielnego ruchu palcem od nogi nawet wykonać nie można było w Galicji, bo każdy ruch, każde słowo i każde kichnięcie polityka służyło w istocie jakimś wielkim ekonomicznym sprawom i interesom, liniom kolejowym, bankom czy kopalniom. Polityk więc galicyjski, czy o tym wie, czy nie wie, każdym niebacznym nawet słowem zdradza swoją absolutną zależność od wszechwładnych ewolucyjno-gospodarczych determinizmów — nie może powiedzieć (zdaje mu się tylko, że mówi) nic, co by, choć na pozór nawet różnym takim sprawom dalekie czy obce lub obojętne, w istocie cudownym sposobem z nich nie wynikało i pośrednio im nie służyło. Przeznaczenie gospodarcze unosi się w tej książce w powietrzu jak teozoficzna ,,car-ma" czy złowroga „mojra", plącze ze sobą sprawy ludzkie, poglądy, wierzenia, upodobania, łączy je w jedno i rządzi nimi; człowiek, działacz, polityk to — w myśl tej koncepcji — jedynie ślepy i bezwolny wykonawca nieugiętych praw owego Przeznaczenia. W koncepcji Wyki widzę idealistyczny stosunek do historii 292 — toć już Hegel uważał człowieka jedynie za wykonawcę owego regularnego „trójkowego" schematu dziejowego, rzutując w ten sposób na historię faktów ową właściwą ludzkiemu umysłowi potrzebę prawidłowości. Dobrze to jest tłumaczyć sobie wszystko w ten sposób post factum, wynajdując w przeszłości misterne a „wszystko wyjaśniające" powiązania, ale jeśli ewolucyjne prawa Przeznaczenia są tak murowane, dlaczego w takim razie nie daje się za ich pomocą przewidywać przyszłych wydarzeń politycznych, a udaje się tylko tłumaczyć przeszłe? Niech mi Wyka powie, co będzie, a uwierzę mu, że wszystko w Galicji było tak, jak to sobie, konsekwentnie stosując „system podejrzeń", misternie w swojej „Tece Stańczyka" wyimaginował. Przeczytałem też inną książkę, zgoła kontrastową, a mianowicie „Dzieje Francji" prawicowego historyka francuskiego Jacąues Bainville'a. Ten znów uważa, że historią kieruje wyłącznie inicjatywa jednostek, umiejętnie lub mniej umiejętnie wyzwalających tkwiące w ludzkich zbiorowiskach siły i możliwości. Masa, zdaniem Bainville'a, z reguły nie wie, o co chodzi i nic nie rozumie, kierując się jedynie odruchami, nie zawsze słusznymi. Właściwy bieg dziejów zależy więc od tego, czy u steru znajdą się ludzie zdolni i umiejący myśleć historycznie oraz czy potrafią oni poprowadzić masę we właściwym kierunku, nierzadko zresztą wbrew jej woli. Tak więc opatrzność u Bainville'a lubi działać kameralnie, poprzez małe grono osób, stąd też duża uwaga, jaką skupia on w swej książce na sprawach dynastycznych i personalnych. Wydaje mi się, że obaj panowie (Wyka i Bainville), choć bardzo wobec siebie rozbieżni i dalecy, popełniają wspólny błąd: obaj mianowicie chcą zajrzeć Panu Bogu w karty, usiłując sformułować jedną, niezmienną i zawsze „stosowalną" zasadę stawania się historii. Tymczasem Pan Bóg bardzo nie lubi, aby Mu zaglądano w karty, dlatego też ustawicznie te karty miesza i tasuje. Prawa każdej epoki są inne: Opatrzność raz działa poprzez motywy społeczno-gospodarcze, raz poprzez ideologiczne lub uczuciowe, raz poprzez masy, raz poprzez 293 jednostki, to poprzez idee, to znów poprzez personalne intrygi. Przewidzieć tego niesposób, bo w każdej epoce jest inaczej, klucz się zmienia, talia tasowana jest wciąż na nowo. W tej sytuacji badacze i myśliciele, choćby nie wiem jak mądrze zanalizowali przeszłość, bezsilni są wobec przyszłości — ta pozostaje domeną polityków, owych intuicyjnych ptaków, co to na pozór nie sieją i nie orzą, a w myśl powiedzenia Clemenceau „nic nie umiejąc wszystko rozumieją". Toteż, choć filozofowie, uczeni i moraliści wielokroć już przeklinali polityków, oskarżając ich o spowodowanie wszystkiego złego, w istocie świat ludzki zdany jest nie na filozofów i uczonych, lecz właśnie na polityków. Ci fachowcy bez fachu to owe przewodniki elektryczne, przez które płynie prąd historii — jeśli oczywiście pojmiemy ją jako ewolucję form organizacyjnych ludzkości, bo jest jeszcze i historia inna, historia religii, filozofii, sztuki — historia w istocie ważniejsza. Ewolucją form organizacyjnych kierują politycy, a są to ludzie, którzy doraźnie, skromnie, za każdym razem na nowo (nie jak pp. Wyka i Bainville „ponadczasowo" i na stałe) próbują zajrzeć Opatrzności w karty. KODEKSY NIE PISANE (felieton moralizatorek!) Znana to rzecz, że konstytucja angielska w zasadniczej swej części jest konstytucją nie pisaną — mimo to nikomu w Anglii nie przychodzi do głowy wykorzystać tę okoliczność dla przekręcenia czy odmiennego niż dotychczas zinterpretowania jej przepisów czy jej ducha. Na straży czystości stoi tam bowiem wszechwładna tradycja obyczajowa, która jest skuteczniejsza i ściślej przestrzegana niż najbardziej rygorystycznie sformułowane punkty i paragrafy. Imponowało mi to zawsze niepomiernie, bowiem podzielam w pełni pogląd pewnego polskiego myśliciela, że o moralności społeczeństwa decydują nie surowe 294 prawa, lecz surowe obyczaje. — Prawa powinny być łagodne i liberalne, natomiast element dyscypliny reprezentowany być winien przez spontaniczny nacisk' opinii — mawiał ów myśliciel. Istotnie — tylko wtedy bowiem prawo jest wynikiem przekonań, upodobań, przyzwyczajeń i w ogóle stylu życia społeczeństwa — w przeciwnym zaś razie jest ono zewnętrzną, sztywną formułką, martwą ramką. Oczywiście — obyczajowość i styl życia społeczeństw mogą i powinny się zmieniać, rozwijać, doskonalić — lecz to musi iść od dołu, od wewnątrz, a dopiero potem podążyć za tym może litera prawa — nie odwrotnie! Moralność społeczna bowiem opiera się na powszechnym przekonaniu — nie na przymusie — stąd kodeksy nie pisane są dla powszechnej moralności ważniejsze niż pisane. Łączy się to ze sprawą wolnej woli. Ludzie przyjmujący naukę o wolnej woli zawsze przeciwstawiać się będą wszelkim koncepcjom deterministycznym, tj. zakładającym, że pewne okoliczności materialne, biologiczne lub nawet pozamaterialne z góry, całkowicie i bez reszty warunkują, określają, ograniczają życie duchowe człowieka. Różne są rodzaje koncepcji deterministycznych; jedne uzależniają człowieka od jego pochodzenia socjalnego, klasowego, inne od pochodzenia rasowego lub narodowego, jeszcze inne — od okoliczności antropologicznych czy biologicznych. Wyznawcy Kalwina przyjmują nawet determinizm nadprzyrodzony, wierząc, że każda dusza ludzka z góry już przeznaczona! jest na potępienie lub zbawienie. Koncepcjom tym przeciwstawia się katolicyzm, przypisujący, jeśli chodzi o kierunek życia wewnętrznego i moralnego jednostki, decydujące znaczenie wolnej woli. Dlatego to właśnie miałem zawsze skłonność do wiązania katolicyzmu z liberalizmem — za co już wielokrotnie bywałem zgromiony, zwłaszcza przez księży. Wydaje mi się jednak, że oponenci moi mylili się w jednym: utożsamiali oni liberalizm, ideę niewątpliwie elementarną i pozaczasową z pewną historyczną i, jak się później okazało, błędną formą jego działania, jaką był krańcowy nieinterwencjonizm gospodarczy. Nieinterwencjonizm ten w skutkach okazał się przecież zgoła antyliberalny, odda- 295 jąc bowiem pewne warstwy społeczne w niewolę innym, zniweczył możliwość realizacji wolności, stanowiącej przecież cel dążeń liberalizmu. Skrajny nieinterwencjonizm zbankrutował, okazał się środkiem błędnym, nie prowadzącym do celu — co nie dowodzi wcale, żeby zbankrutowała filozoficzno-społeczna ideologia liberalizmu. Musi ona po prostu sięgnąć do innych środków gospodarczego działania — a środki te na pewno spotkać się muszą z chrześcijańską koncepcją upowszechnienia własności i solidaryzmu społecznego. Ale wróćmy do kodeksów pisanych i niepisanych. Problem ten narzucił mi się ostatnio przy obserwacji pełnej ognia działalności publicystycznej Walentego Majdańskiego. Monistyczny ten publicysta (monistyczny, bo zajmuje się tylko jedną sprawą) rzucając na szalę budzący szacunek, gwałtowny bezinteresowny wysiłek pisarski, walczy przeciwko zabijaniu nienarodzonych dzieci. Akcja jego ma niewątpliwie dwa motywy. Pierwszy z nich jest natury nacjonalistycznej: Majdański chce zwiększenia ludności Polski o wiele milionów obywateli, chce, żeby Polska była wielka i potężna. Motyw ten nie jest, wydaje mi się, związany z religią czy moralnością — ma raczej posmak maltuzjańskiego „zaglądania Panu Bogu w karty", czy huxley-owskiej -wizji omnipotenckiej planowości narysowanej w „Nowym, wspaniałym świecie". Motyw drugi, dotyczący indywidualnego, moralnego znaczenia świadomego czynu, jakim jest zabicie nienarodzonego dziecka, to znowu niewątpliwie motyw etyczny — i tutaj Majdański ma zupełną rację. Popełnia tylko jeden błąd, błąd na pozór taktyczny, w istocie zaś zazębiający się o rozumienie lub nierozumienie zasady wolnej woli. Majdański chce pisać kodeks: kodeks surowy, groźny, bezlitosny, jakby go tworzył jakiś nowy Savonarola. Tymczasem kodeks pisany nie posunie sprawy naprzód: zrobić to mógłby tylko kodeks nie sformułowany, lecz odczuwany, kodeks powszechny, wynikły z ogólnego przekonania. Nie przepis czy rozkaz, lecz z wolnej woli wynikły wybór decyduje o moralności; żeby do tego wyboru doprowadzić, należy ludzi przekonać, oddziałać na nich, oddziałać swoją osobowością, swoim przykładem: jeśli 296 nawołuje się ich do działania w imię miłości, trzeba samemu mieć w sobie miłość — miłość do grzeszników, wrogów i oprawców nawet. Tej miłości w publicystyce Majdańskiego nie widać: zieje on nienawiścią, wzburzeniem, furią, namiętnie pragnie karać i chłostać, najchętniej załatwiłby sprawę totalistycz-nym, drakońskim, bezlitosnym rozporządzeniem; zapomina o tym, że każde prawe można obejść i oszukać oprócz jednego — tego, które wynika z naszego sumienia, z naszego przekonania, z naszego wyboru. W moim mniemaniu należy zastrzy-knąć Majdańskiemu (aby mógł skuteczniej walczyć o sprawę niewątpliwie słuszną) dawkę miłości, dawkę wiary w wolną wolę i dawkę — liberalizmu. Rzeczy te, sądzę, łączą się ze sobą nierozerwalnie. Na zakończenie parę słów pro domo sua. Przypuszczam, że jako zawodowy laik i dyletant (to także może być zawodem — nawet popłatnym) niezbyt trafnie czy nazbyt dowolnie definiuję to lub owo. Być może nawet, że popadam w jakowąś herezję. W tym ostatnim wypadku niewątpliwie Ksiądz Redaktor nie omieszka skorzystać z nie pisanego kodeksu redakcyjnego i z rozmachem ciśnie felieton do kosza, zgrzytnąwszy przy tym: — Niech się wesołek nie bierze do spraw poważnych! Jeśli jednak ujrzycie ten felieton w druku, będzie to dowodem, że miałem widocznie trochę racji, że jednak katolicyzm ma coś wspólnego z liberalizmem, jeśli ten ostatni zawędrował nawet do... redakcji »Tygodnika Powszechnego*.* PORADNIK DLA POLITYKÓW (felieton pochwalny) Epoka nasza jest epoką normalną — tak jak i każda inna. Nie ma czasów niezwykłych, wyjątkowych: świat widzialny jest zawsze normalny, bo normą dlań jest właśnie to, co się * Felieton, jak pamiętacie, był1 drukowany. 297 dzieje. Wszystko, co się dzieje, jest normalne — złudzenie „nienormalności" tej lub innej epoki jest wynikiem faktu, że człowiek rozpatruje te epoki tylko na ograniczonym odcinku czasu, podczas gdy rzeczywisty obraz historii zarysowuje się dopiero rozpięty na przestrzeni wieków i tysiącleci. Złudzenie nienormalności jest więc po prostu zwykłym błędem perspektywy — błąd ten ustępuje przy minimalnym choćby odsunięciu się w czasie. Na przykład Hitlera, który przed dziesięciu laty wydawał się nam czymś wysoce nienormalnym, dziś skłonni jesteśmy uznać za „normalny" składnik minionych czasów, tak jak Attylę czy Napoleona — jedynie dlatego, że wraz z wymienionymi należy on już do przeszłości. Niezwykłe czy wyjątkowe wydają się nam z reguły te czasy, które akurat przeżywamy. W istocie są one wyjątkowe tylko dlatego, że przeżywamy je w danym momencie doświadczalnie, podczas gdy inne przeżywamy słysząc o nich lub wspominając je. Jest to jednak, rzecz prosta, wyjątkowość czysto subiektywna, podmiotowa, w dodatku trwa bardzo krótko. Świat obiektywny, zewnętrzny, jest zawsze jednakowo normalny (lub, jeśli kto woli, zawsze jednakowo nienormalny), ponieważ jedynym kryterium normalności tego, co się dzieje, jest zawsze to, co się dzieje. Gdyby coś nie było normalne, to by się nie zdarzyło: na świecie nie ma rzeczy nienormalnych — nawet odstępstwa od normy są związane z istnieniem tej normy, a więc są normalne. Zdarzenia zaskakujące nas chwilowo swoją niezwykłością, to po prostu wynik rozszerzenia się perspektywy czasowej, która pozwala nam spojrzeć szerzej na to samo zjawisko. Jeśli dzięki zapaleniu światła (niech zapalenie światła zastępuje tutaj rozwój perspektywy czasowej) zobaczymy w znanym już przedmiocie nowe właściwości, nie znaczy to wcale, że przedmiot stał się niezwykły: w istocie był taki przez cały czas. Świat widzialny w naszym postrzeganiu ujęty jest w wąskie, ludzkie ramki czasu i one to nie pozwalają nam zdać sobie sprawy z zakresu jego rozmiarów i możliwości — stąd ciągłe zaskoczenia pozorną „niezwykłością" wydarzeń. W istocie w miarę upływu czasu od- 298 W słaniają nam się nowe szczegóły tego samego świata widzialnego, który jest sam dla siebie sprawdzianem „normalności". Na kartach podręcznika historii wszystkie wydarzenia, które były, wyglądać będą jednakowo normalnie. Polityk i mąż stanu musi jednak ujrzeć jako normalne i te wydarzenia, które są, a także te, co będą. Politykowi nie wolno się niczemu dziwić, polityk nie może być niczym zaskoczony. Stąd też prawdziwy polityk uchodzi często za człowieka niewrażliwego, suchego, ,,bez serca". Historia ulega falowaniom, to nie dowodzi bynajmniej, żeby falowaniu uległa normalność tego, co się dzieje. Są ludzie, którzy nie mogą psychicznie pogodzić się z nieubłaganą zmiennością, z pędem wydarzeń; ludzkość żyje w istocie jak na uciekających pod nogami elektrycznych schodach i jedynie krótkość naszego życia ratuje nas nieco przed dojmującą świadomością tego faktu — dziś co prawda wobec przedłużenia się życia i znakomitego tempa wydarzeń ratunek ten staje się dość słaby. Ludzie ci, poszukując własnej równowagi wewnętrznej, próbują odnaleźć kryterium normalności naszej epoki w epoce poprzedniej. Zazwyczaj przy tym jako normę dla punktu niskiego naszej fali historycznej proponują wziąć wskaźnik z najwyższego momentu fali poprzedniej, tak jakby ubranie z dorosłego mężczyzny mogło nadawać się dla dziecka. Są np. tacy, co za normę dla wieku XX chcieliby przyjąć wiek XIX — często obserwujemy ich głupstwa i niepowodzenia. Błąd tu jest oczywisty: normę dla dzisiejszego świata odnaleźć trzeba tylko i jedynie — w dzisiejszym świecie. Oto zadanie dla prawdziwego polityka. Jak to zrobić? Rzecz nie jest łatwa, bo trzecią, obok normalności i zmienności, właściwością życia jest to, że jest ono niezwykle skomplikowane. Aby się o tym przekonać, spróbujmy wyobrazić sobie, jak inaczej przedstawia się jedna i ta sama sprawa w oczach rozmaitych ludzi, zależnie od wieku, położenia geograficznego, narodowości, sytuacji społecznej, wykształcenia itd. Nie dowodzi to, rzecz prosta, że ten sam przedmiot rzeczywiście ma wiele obrazów, dowodzi natomiast 299 ogromnej ilości poglądów ludzkich na ten sam przedmiot. A ile poglądów — tyle wpływów. Wśród tej niesamowitej, kolosalnej ilości krzyżujących się poglądów i wpływów żeglować musi polityk realizując jeden z wielu — swój pogląd i wpływ. Aby w ogólnej zmienności i złożoności świata dokonać tej sztuki, musi on mieć cele wytyczone, niezmienne, jasne i proste, oraz elastyczność, pozwalającą mu rozumieć wszelkie cudze poglądy. „On nic nie wie, a wszystko rozumie" — powiedział Clemenceau o Briandzie i to zdaje się być jedną z formuł dla urodzonego polityka, z tym, że wiedza też mu się przydaje (choć nie za dużo — rządy profesorów to utopia). Niezmienność i prostota celu, w ogólnej zmienności i zawiłości, oddziałują wręcz zbawiennie. Wokół celów niezmiennych i jasnych układają się każdorazowo pędzące naprzód fale wydarzeń: nie mogąc owego niewygodnego przedmiotu ominąć, muszą go opłynąć, a więc eo ipso, zrobić mu miejsce. Przedmiot zabarwia się każdorazowo na kolor pędzących fal, nie przestając w istocie być sobą; tak więc stałość poglądów zapewnia aktualność w każdej epoce — na dezaktualizację narażeni są głównie zmieniacze poglądów- Można więc zaryzykować paradoks, że w ogólnej zmienności i skomplikowaniu najpewniejszą gwarancją elastyczności jest sztywność zasad, a rękojmią zwalczenia komplikacji — prostota. Człowiek prosty a ideowy łacniej nagnie ku sobie wydarzenia niż człowiek skomplikowany a zmieniający poglądy: zarówno Tal-leyrand jak Briand, uważani przez współczesnych za cynicz-no-demonicznych kameleonów, w istocie służyli przez całe życie jednej i tej samej prostej koncepcji politycznej. Pozory, które kazały pasować ich na obłudników, wynikały jedynie z ich kolosalnej znajomości ludzi i ze zdolności rozumienia wszystkich poglądów. No i z tego jeszcze, że prostoty swych celów nie wyrażali w słowach, hołdując zasadzie: „mowa służy do ukrycia myśli". Nieugięte dążenie do jasno wytyczonych, niezmiennych a prostych celów jest na tym padole rzeczą niezwykle trud- 300 ną, trudno zwłaszcza mając uszy i zrozumienie otwarte na wszystkie poglądy, wytrwać przy swoim. Dlatego też polityk musi często zamykać uszy swego intelektu na przeróżne arcy-ciekawe, a dla niego „syrenie" opinie i światopoglądy. Stąd także wynikają pozory cynizmu; tu również leży geneza faktu, że artyści i intelektualiści często zarzucają politykom tępotę, egocentryzm i fanatyczny upór. Wielki polityk, jak wielki kompozytor, musi nieraz zatykać uszy od „hałasów świata", aby usłyszeć swoją melodię wewnętrzną, która go poprowadzi — do dzieła. Trudna jest więc droga prawdziwego polityka. A jest przecież jeszcze trudność najważniejsza: nawet wypełniwszy regułę stałego i prostego celu, nawet wykreśliwszy sobie ten cel z maksymalną wiedzą i intuicją oraz dążąc doń z nieugiętą odwagą i konsekwencją, polityk może natknąć się na zaporę nie do przebycia dla człowieka — na Opatrzność. Opatrzność rozdaje karty: nawet największy mistrz brydża przegra przy złym rozkładzie. Pociechą może mu być to, że będąc mistrzem potrafi dokładnie przewidzieć porażkę i jej rozmiary — to jest także sukces. Ale mimo to wielki polityk, który natrafił na niekorzystne rozdanie — to widok tragiczny. Mieliśmy takich kilku w naszej historii. Politycy nie mieli w Polsce na ogół nigdy zasłużonej popularności — dlatego też ich chwalę. O artystach się u nas pamięta — o politykach nie. W pewnej powieści Balzaka przeczytałem, że na ważnych bankietach dyplomatycznych w Paryżu bywali wybitni politycy, wielcy artyści i piękne kobiety. Sądzę, że tylko ci pierwsi znajdowali się tam w pełni dzięki własnej zasłudze. Uroda jest darem natury, talent, choć rozwijanie go wymaga siły charakteru — również. Wielki polityk natomiast, który musi łączyć w sobie zalety wielkiego artysty i pięknej kobiety, a także wiele jeszcze innych — do wszystkiego 'tego dojść musi własnym wysiłkiem i mózgiem. Mózg — oto rzecz wspaniała, a zapominana! 301 Ukazała się w Polsce książka, która „łopatą do głowy" pakuje nam wiedzę o wstrząsającym, tragicznym i straszliwym w skutkach epizodzie naszych dziejów, epizodzie, w którym niejeden z nas wziął udział osobiście, krótko mówiąc — o Powstaniu Warszawskim. Autorem książki jest Stanisław Podlewski, tytuł jej „Przemarsz przez piekło"; opisuje ona obronę i zagładę warszawskiego Starego Miasta, niezapomnianej, tak drogiej każdemu z nas Starówki, która w wyniku walk uległa całkowitemu zniszczeniu. Na Starym Mieście uległy zniszczeniu skarby kultury, nie mówiąc już o skarbach materialnych — o te drugie nigdy w Polsce zbytnio się nie troszczono, zapewne w myśl zasady: „Idź złoto do złota". Książka Podlewskiego nie zachwyca swą formą językową i literacką: pomimo widocznego tu i ówdzie talentu narra-torskiego autora, w całości roi się od błędów i nieudolności stylistycznych; książka jest chaotyczna i źle skomponowana, miejscami dla czytelnika nie z Warszawy zgoła niezrozumiała. Pomimo to książka jest wstrząsająca i powinna być w setkach tysięcy egzemplarzy rozprowadzona po kraju jako „łopatologiczna" lekcja historii, ukazująca z jednej strony bezgraniczne, niewiarogodne wprost bohaterstwo i poświęcenie, z drugiej — straszliwą, przerażającą i absurdalną wizję zniszczenia tego wszystkiego, na czym lud warszawski opierał swoją tradycję, historię, kulturę. Wizja straszliwa, której nawet my, cośmy widzieli Powstanie na własne oczy, objąć wyobraźnią nie byliśmy wtedy w stanie. Podlewski ukazuje proporcje i perspektywy całości — wystarczy tego, aby nie spać szereg nocy. Nie spać — i myśleć. Jest tu nad czym pomyśleć, są rzeczy, do których trzeba się dopiero przyzwyczaić, jak ów wybuch czołgu na ulicy Kilińskiego, kiedy to zginęło około pięćset osób, kiedy głowy, ręce i nogi ludzkie znajdowano po rozmaitych mieszkaniach, wyrzucone tam siłą wybuchu; jak wielodniowe walki wewnątrz Katedry Królew- 302 skiej gdzie nawa główna, boczne ołtarze, zakrystia odgrywały rolę stanowisk dwóch wrogich armii, skąd obrzucano się granatami, skąd prażyli Niemcy z miotaczy płomieni; jak sceny operacji, gdy do otwartej jamy brzusznej operowanego bez narkozy pacjenta sypał się gruz z walącego się sufitu i wiele, wiele innych coraz to bardziej absurdalnie potwornych historii. A cóż powiedzieć o elementach strategii takich choćby, jak ten oto: „Tej ostatniej koncepcji (obronnej — przyp. mój) sprzyjało wiele warunków. Obok, na Jezuickiej, paliło się Archiwum Akt Dawnych. Płomienie trawiły odwieczne foliały, bezcenne dokumenty naszej przeszłości i na trwałe zamykały dostęp nieprzyjacielowi" (str. 106, t. II). Paweł Jasienica podał kiedyś lapidarną definicję polityki: polityka jest sztuką realizowania możliwości.* W swej książce „Mitologia i realizm" Jan Kott cytuje dwa zdania Malraux: „Myśleć o tym, co być powinno, zamiast o tym, co by się dało zrobić, to wstrętne, to trucizna" i — „Nie ma myśli politycznej poza porównywaniem jednej sprawy konkretnej z inną sprawą konkretną, jednej możliwości z drugą możliwością". Istotą myśli politycznej, jaka stała u założeń Powstania Warszawskiego, była próba zrealizowania — niemożliwości. Nie myślano o tym, „co by się dało zrobić", „jedną sprawę konkretną" porównywano z drugą sprawą, zgoła niekonkretną, ba — utopijną, fantastyczną, fikcyjną. Tę „sprawę niekonkretną" ukonkretniono, rzucając na jej szalę los milionowego miasta, los jego mieszkańców, los zawartych w nim skarbów kultury duchowej i materialnej. W odpowiedzi na tę jedyną konkretność, przyszła konkretność inna — konkretność zniszczenia. Jeśli polityka jest realizowaniem możliwości, to w założeniach Powstania Warszawskiego polityki nie było: był to czyn — antypolityczny, antykonstruktywny, jałowy, niszczycielski gest; to na pewno nie jest polityka. Z tej łopatologicznej lekcji historii za mało się jeszcze u nas korzysta; * Okazało się potem, że Jasienica cytował wtedy Bismarcka. 303 dlatego polecam jak najgoręcej wstrząsającą książkę Stanisława Podlewskiego: winna być masowo czytana i omawiana zarówno w kraju jak na emigracji, a zwłaszcza wśród tego odłamu emigracji politycznej, dla którego teza, że polityka jest po prostu sztuką realizowania możliwości, to do dziś dnia teza trudna do pojęcia i do przyjęcia. Natomiast przekład tej książki na języki obce wydaje mi się rzeczą raczej nie wskazaną: mogłoby się zdarzyć, że miast poprawić przed światem swoją opinię, najedlibyśmy się wstydu. Cudzoziemcy bowiem, czytając o narodzie, który dla kilkudziesięciodniowej, pozbawionej szerszego strategicznego i politycznego znaczenia walki poświęcił swą stolicę, a w niej kawał historii i kultury, mogliby utwierdzić się w przekonaniu, że jest to rzeczywiście jakaś minderwertige Nation. Nie ma bowiem narodu, jego kultury, jego cywilizacji, bez ugruntowania się w swoich przez wieki rozbudowywanych gniazdach, w miastach ukształtowanych przez tradycję i historię, gdzie jeden stary kamień znaczy niemal tyle co batalion żołnierzy. „Gubernator" Frank powiedział kiedyś, że z Polaków należy zrobić Nomadenvolk, naród wędrowny, nie przywiązany do żadnych miejsc, a więc niezdolny do tworzenia kultury, bo nie ma przecież kultury wędrownej. Rzeczywiście nie ma. Dlatego zagłada Starego Miasta była ciosem w jeden z najbardziej ważnych i czułych punktów organizmu narodowego. Cios ten nie może być zapomniany — tak okrutnej lekcji nie przeżywa się bowiem dwa razy. WARSZAWA „O Ty, młodości mej stolico..." Wielokrotnie już wspominałem o tym, że jestem warszawianinem, wielokrotnie też urągałem na krakowian. Dziś postąpię sobie odwrotnie: pourągam na Warszawę. Co się należy, to się należy... 304 Ciągle mnie ktoś pyta: — Kiedy pan się przenosi do Warszawy? Ciągle słyszę, że ten wyjechał, tamten wyjechał... Aby tylko dostać mieszkanie, reszta to „fiume" — w Warszawie się nie zginie. — Ruch, panie kolego, forsa leży na ulicy — co będziecie tu kiśli w C. K. Krakowie: nie ma sensu, nonsens, trupiarnia — tam dopiero życie, humor, praca. Nie przenoszę się do Warszawy i nie podzielam entuzjazmu moich znajomych. Właśnie ja — warszawianin z zamiłowania, usposobienia i urodzenia. Dlaczego? Ano dlatego, że nie jestem sklerotykiem (skleroza — zwapnienie mózgu). Nie mam zwyczaju przywiązywać się do liter (nawet do ośmiu, składających się na dziwne słowo: Warszawa), ani do kamieni, nawet do tych naładowanych wspomnieniami, po których stąpało się jeszcze „plątonogim" krokiem dziecka. Przywiązuję się do ludzi — bo miasto, to przede wszystkim zespół ludzi — do treści ludzkiej. A pod tym względem Warszawa zmieniła się absolutnie: to jest nowe, nieznane mi miasto. I chociaż po jednym i drugim (trzecim) piwie spaceruję po warszawskich ulicach, ogrodach, starych kątach z sercem rozkołysanym marzeniami, obcując z duchami, majakami i fantomami czy zgoła upiorami, to jednak wyżej stawiając warszawskie upiory z drugiej strony bliższy się czuję ludziom żywym — z Krakowa. — Zdrada!! — zakrzyknie ten lub ów koleżka z Warszawy. Możliwe — nie zależy mi na konserwatywnej, zasklepionej, formalistycznej wierności. Choć „ostrogi literackie" zdobyłem w »Tygodniku Powszechnym« to jednak, gdyby pismo to zmieniło radykalnie swoje oblicze, porzuciłbym je bez chwili wahania,* powtarzam bowiem: lekceważę przywiązanie do szyldów, to jest fałszywe przywiązanie słabych ludzi — jedyne przywiązanie prawdziwie ważkie, to przywiązanie do treści ideowej, do treści ludzkiej. Lubię szaleńczy ruch samochodowy na Marszałkowskiej czy w Alejach Jerozolimskich, kocham Krakowskie Przedmieście, Pisałem te słowa w 1948 roku. Czyż nie jestem prorokiem? 305 Łazienki, Aleje Ujazdowskie. Ale zawartością ludzką dzisiejszej Warszawy nie mogę się nakarmić, bo samymi wspomnieniami i asocjacjami człowiek nie żyje: żyje się aktualną treścią ideową, walką, wspólnością dążeń. A tej wspólności z dzisiejszym Syrenim Grodem nie znajduję: smutne to, bolesne — ale prawdziwe. Nigdy nie należy uciekać przed prawdą, choćby najmniej przyjemną. Warszawa dzisiejsza, to jedno wielkie biuro, zarządzające resztą Polski. Biuro, to niewątpliwie rzecz potrzebna i konieczna — ale ważniejsi są ci, dla których to biuro istnieje — miliony „prowincjuszy". Jednak mimo wszystko nie nos jest dla tabakiery. Tragedia Powstania sprawiła, iż w Warszawie, przy coraz intensywniejszym życiu społeczno-gospodarczym reszty Polski, pozostać mogło jedynie — biuro, jako najko-nieczniejsza funkcja stolicy. Reszta ulotniła się — żyje tylko w sercach starych warszawiaków rozsypanych od Szczecina do Zakopanego. Warszawa przed wojną, Warszawa półtora-milionowa, była sumą wielu miast i regionów, z których każdy miał w niej swą cząstkę: dzięki temu była syntezą życia kraju, jego reprezentacją, swego rodzaju mikrokosmosem. Dziś regiony usamodzielniły się, a Warszawa jest jedynie ich „dyrekcją techniczną". Ma swój styl, styl biura i zapchanej samochodami ulicy, ale niestety (dla niej) tylko to; przestała duchowo reprezentować wszystkie regiony — jest formą życia kraju, nie jego treścią. Dla niej to gorzej, dla kraju (mówię to, choć wiem, jaką tragedią Warszawy zostało to okupione) — lepiej: wraz z decentralizacją bowiem przychodzi również — demokratyzacja. Decentralizacja życia kulturalnego jest gwarancją jego autentyczności i „oddolności". Lecz nowa Warszawa nie zawsze rozumie nową sytuację: po starej Warszawie odziedziczyła zachłanny apetyt, choć nie ma żołądka do trawienia (co pół miliona mieszkańców, to nie półtora). Stąd niewczesne szkodliwe usiłowania ściągania wszystkiego co dobre do Warszawy i wyjałowienia prowincji z indywidualnego życia kulturalnego. Czyż to jest zgodne 306 z zasadą upowszechniania kultury? Śmiem wątpić! Łódź już ogołocono ze szczętem, teraz przychodzi kolej na Kraków. Nie należy bez potrzeby centralizować kultury, bo to przeciwdziała jej demokratyzacji i „glajchszaltuje" ją, pociągając jednolitym pokostem biurowym i biurokratycznym. Kultura spontaniczna i demokratyczna wyrasta z indywidualnej gleby regionalnej. Powstrzymajmy dezercję do Warszawy, wyperswadujmy syreniemu żarłokowi, że tego, co chce pożreć, nie potrafi strawić. Wiwat Łódź, Poznań, Szczecin, Wrocław, Lublin, Przemyśl, Gdańsk, Zakopane i kochany C. K. Kraków! DIALOG O WIECHU W "Nowej Kulturze" ukazał się artykuł dyskusyjny Bolesława Michałka „Sprawa Wiecha". Autor nawołuje do dyskusji, więc pospieszam na jego apel, choć nie takiego zapewne dyskutanta oczekiwał. Dla uplastycznienia sprawy podaję dyskusję w formie dialogu — „kwestie" p. Michałka wybrane są i ułożone przeze mnie ze zdań Jego artykułu. Pan Michałek: Ogromna popularność Wiecha zmusza do zastanowienia, zwłaszcza że nasza krytyka literacka milczy — jak dotąd — o jego twórczości. Ja: Nie zaczynajmy dyskusji od stwierdzeń niesłusznych. Dłuższe studium o twórczości Wiecha napisał był parę lat temu Zygmunt Lichniak. Studium to, nagrodzone na konkursie Kół Polonistów, drukowane było w »Twórczości«. Tenże sam krytyk napisał też o Wiechu w »Dziś i Jutro*. O języku Wiecha pisał prof. Witold Doroszewski w wydanych przez Biblioteczkę Radiową „Rozmowach o języku". Wreszcie ja sam pisałem o Wiechu w moich felietonach ze trzy razy — to ostatnie zresztą niewątpliwie nie miało charakteru krytycznego ani w ogóle poważnego. 307 Pan M.: Zastanówmy się, w jakiej grupie społecznej rozgrywają się arcykomiczne sytuacje Wiecha? Mamy tu do czynienia z warstwą, którą łączy specyficzna „okoliczność" ich pracy: raz rzemieślnik, chodzący z roboty na robotę, kiedy indziej pieczeniarz, szukający łatwego zarobku. Ta grupa społeczna istnieje a w każdym razie istniała do niedawna i obraz jej ukazany przez Wiecha jest w zasadzie trafny. Ale ta warstwa, wskutek przemian historyczno-społecznych, przestaje istnieć. Ja: Jeśli przestaje istnieć, to tym bardziej ważne jest dla kultury, aby ktoś utrwalił jej obraz w literaturze — wszak do kultury narodowej należy również „dawanie świadectwa" wszystkiemu, co było, i rejestrowanie wszystkiego, co przemija. Jeśli Wiech jest malarzem obyczajów ginącej warstwy, to niewątpliwie spełnia ważną funkcję literacką, utwory jego będą miały kiedyś ogromne znaczenie dla historyków obyczajowości społecznej w Polsce. A zresztą wydaje mi się, że łatwo tu popaść w przesadę: Wiech nie jest jednak tak znowu całkiem ślepy na przemiany społeczno-obyczajowe, jakie dokonały się wśród ludności warszawskiej po wojnie. Pan M.: Owszem, z punktu widzenia zawodów swych bohaterów bierze to w pewnej mierze pod uwagę. Coraz częściej w nowszych felietonach zapędza swych bohaterów do twórczej solidnej pracy. Nie wynika z tego jednak, by sposób życia i myślenia tej grupy doznał w twórczości Wiecha jakiejś istotnej ewolucji. Istnieje w niej coś ogromnie konserwatywnego: specyficzny obyczaj, typowy sposób reagowania na wydarzenia, fachowa znajomość pewnych dziedzin życia, połączona z całkowitą ignorancją innych — oto cechy bohaterów Wiecha, które pozostały prawie nie zmienione. Ja: Trzeba więc, sądzę, postawić tu pytanie, czy te cechy bohaterów Wiecha, które, jak Pan stwierdza, Wiech przedstawia jako nie zmienione, są nimi rzeczywiście. Nie sądzę natomiast, aby właściwe tu było zastanawianie się nad faktem, czy należy lub czy Wiechowi wolno tak je przedstawiać. Wiech bowiem jest typowym pisarzem, który nie umie pisać o tym co 308 będzie, czy o tym, co powinno być, lecz tylko o tym, co jest lub było. Jest on kronikarzem faktów, które widzi, można by do niego zastosować powiedzenie Talleyranda: „Ja nie pochwalam ani nie potępiam, lecz opowiadam". Fakt, że Wiech przedstawia nie to, co będzie, lecz to, co jest i nie tylko to, co się zmienia, lecz i to, co trwa, nie dowodzi wcale, że myśli on antydialek-tycznie. Po prostu jako realista stwierdza, że zmiany w psychice pewnych warstw przebiegają inaczej i mają inne tempo niż zmiany ich sytuacji społecznej. Najważniejszą rzeczą byłoby więc, powtarzam, stwierdzić, czy ta diagnoza odpowiada rzeczywistości, czy nie. Ale sądzę, że Wiech jest zbyt wytrawnym obserwatorem, aby posądzać go o pomyłkę. Pan M.: Nie zaprzeczy Pan jednak, że Wiech dla stworzenia swych arcykomicznych sytuacji odnajduje konflikty drobne, prawdziwe lub nieprawdziwe, ale rzadko konflikty dominujące. Ja: Nie zaprzeczam, ale nie ganię tego tak jak Pan. Gdyby wszyscy opisywali konflikty dominujące, to któż rejestrowałby konflikty drobne, uboczne — poszłyby one w zapomnienie. A przecież dla całokształtu obrazu historii, kultury i obyczajowości odmalowanie szczegółów jest równie ważne, jak zaznaczenie zarysu całości. W literaturze, w ogóle w humanistyce, musi być specjalizacja i podział pracy, każdy robi swoje: Wiech pracuje na dole, przy ziemi, w drobnej i specyficznej, ale tak samo jak inne realnej komórce życia społecznego. Nie żądajmy od pięknego, tłustego kreta, aby był orłem czy bocianem! Pan M.: Ale istotną wartość socjalistycznej literatury musimy mierzyć bezwzględnie miarą oddania istotnego obrazu społeczeństwa, jego konfliktów, dążeń, dialektyki rozwojowej, miarą umiejętności przedstawienia typowych zjawisk i charakterów. Satyra w tej samej mierze co i literatura niekomicz-na musi uchwycić konflikty istotne i typowe. J a: Dotknął Pan tutaj dwóch spraw najważniejszych. Po pierwsze: czy twórczość Wiecha jest twórczością satyryczną i czy właściwe jest wymaganie od niej tego, czego wymaga się od satyry. Satyryk to pisarz, który w określonym celu ośmie- 309 sza jakieś grupy ludzkie, społeczne czy polityczne, względnie poszczególnych ludzi, traktując to jako walkę o pewne konkretne sprawy. Satyryk musi dobrze wiedzieć, o co mu chodzi, walczy on zawsze w imię jakiejś koncepcji społecznej, politycznej czy obyczajowej. Tymczasem ja nie sądzę, aby Wiech miał jakieś koncepcje społeczno-polityczne, jego humor zaś nie jest humorem satyrycznym: to humor dobroduszny, afirmujący, jak najdalszy od mobilizowania kogoś przeciwko komuś. To nie jest satyra, to specjalny, w wachlarzu innych gatunków również potrzebny gatunek literacki i kulturalny. Dalej wspomniał Pan o literaturze socjalistycznej — nie sądzę, aby Wiecha można było do niej zaliczyć, co zresztą bynajmniej nie dyskwalifikuje obywatelskiego znaczenia jego twórczości. Jest przecież w Polsce literatura niesocjalistyczna, nie stojąca na stanowisku walki klas, która ma określone możliwości działania i która, choć politycznie nieaktywna, poczuwa się jednak do ogólnonarodowych, obywatelskich obowiązków. Powtarzam tu zresztą myśli, których wyuczyłem się z artykułu Stommy i Turowicza „Apolityczność katolików" w numerze 325 »Tygod-nika«. Nie widzę więc powodów ani konieczności, aby przykładać do Wiecha miarę literatury socjalistycznej. Pan M.: A jednak pomija Pan niezbity fakt, że w licznych wypadkach komizm Wiecha przybiera cechy społecznie wartościującej satyry, raz gdy uderza swym ostrzem w ograniczenie umysłowe bohaterów, kiedy indziej, gdy mierzy w szkodliwe społecznie zjawiska także i spoza grupy Piecyka. Ostrze satyry jest wtedy szczególnie wyraźne: szerokie rzesze czytelników po przeczytaniu takich felietonów widzą np. obskuranctwo plotki, widzą śmieszność postawy zaskorupiałych i śmiesznych Piecyków. Widzą śmieszność, to znaczy, w dużej mierze widzą wrogość. Nie ulega wątpliwości, że satyra Wiecha w tej dziedzinie jest satyrą określoną zjawiskami codziennego życia, walczącą i spełniającą określoną funkcję społeczną. Tę część twórczości humorystycznej Wiecha, część satyryczną, ocenić muszę pozytywnie. 310 Ja: A ja negatywnie. Powiadam Panu, że Wiech z istoty swego talentu i uzdolnień nie jest satyrykiem, lecz „solida-rystą" i dobrodusznym, pobłażliwym obiektywizującym humorystą. Ten rodzaj humoru też ma swoją funkcję społeczną, to także jest, między innymi, strawa potrzebna ludziom. A w tych swoich utworach satyrycznych, którymi Pan się zachwyca, Wiech, moim zdaniem wykroczył przeciw zasadom i regułom czystego „wiechizmu". Pan M.: Widzę, że Pan chce być bardziej wiechowski niż sam Wiech. Ja zaś Panu powiadam, że nie udana jest ta część twórczości Wiecha, którą cechuje śmiech abstrakcyjny, nie poznawczy, w której sytuacja komiczna traci cechy społeczne, zatraca powiązanie ze społeczeństwem i przestaje tym samym być satyrą. Ja: Nie może przestać być satyrą to, co nią wcale nie jest i nie było. Jeśli zaś chodzi o „utratę cech społecznych", to bardzo przepraszam: jeżeli zacznie się w Polsce szerzyć wielotysięczny ruch, którego program streszczać się będzie w postulacie wiązania krawata na plecach, to czy to będzie miało cechy społeczne, czy nie? Ja uważam, że tak, Pan zapewne — że nie. Pan ma postawę antytwórczą, konwencjonalistyczną, nie przypuszcza Pan, aby mogły się pojawiać zjawiska społeczne nowe, innego typu niż te, które Pan sobie określił. Dla mnie zaś zjawiskiem społecznym jest wszystko, co się w społeczeństwie spontanicznie dzieje — a więc i masowe czytanie Wiecha, cokolwiek by napisał. Pan M.: Nie, proszę Pana. Satyra Wiecha nie trafia na ogół w sedno konfliktów i zmagań opisywanej przez niego warstwy społecznej. Przemiany, których ona doznaje, a które są istotną jej treścią, nie znajdują w twórczości Wiecha właściwego odbicia. Ale skończmy już tę dyskusję, w której ja chciałem Wie-chowi pomóc, a Pan — przeszkodzić. Ja; To dziwne — bo ja odniosłem wrażenie zgoła odwrotne! 311 ŁYSIEJĄCE REFLEKSJE (felieton optymistyczny) „Proszę na ziemię! — A ty w ziemię!" (Potop) Stwierdziłem niedawno, że łysina mi rośnie: przedtem była okrągła, teraz robi się owalna — jajowata. (Mówię oczywiście o łysinie na czubku głowy, nie poruszając sprawy wyniosłego filozoficznego czoła). Stwierdzić tę rzecz nie było łatwo, oczy bowiem, jak wiadomo, znajdują się w miejscu bardzo nie sprzyjającym oglądaniu czubka głowy: zupełnie co innego, gdyby leżały one choćby na czubkach palców. Mimo wszystko jakoś sobie poradziłem: posłużyłem się kombinacją luster, umieszczoną w jednej z bram przy ulicy Sławkowskiej. Przy odrobinie dobrej woli i zręczności można tam zobaczyć swoje plecy, a także tył głowy. Skręciłem sobie wprawdzie trochę szyję i zdenerwowałem pewnego psa, który powziął podejrzenie, jakobym naśladował psi obyczaj szybkiego obracania się za własnym ogonem, w rezultacie jednak cel swój osiągnąłem i stwierdziłem, że na szczycie głowy znajduje się różowawa przestrzeń wielkości indyczego jaja, rzuconego na płaszczyznę poziomą. Tak więc — lata płyną i oto człowiek niepostrzeżenie zamienił się w łysonia. Wprawdzie starożytni filozofowie mieli wątpliwości co do kwestii, w którym momencie zaczyna się łysina, ale tutaj, wydaje się, rzecz jest pewna: już się zaczęła, ale jeszcze nie skończyła. Tak! Naoczne stwierdzenie tego faktu przy ulicy Sławkowskiej (bardzo polecam ową bramę, znajduje się ona po stronie parzystej, niedaleko niej pasie się żółty pies średniej wielkości — uwaga, agresywnie gryzie w nogawki) wzbudziło we mnie wiązkę pełnych goryczy refleksji. Rzecz w tym, że należę do pechowego, przez historię „wykiwanego" pokolenia. W dniu 1 września 1939 roku miało się opinią młodego, obiecującego 312 człowieka, który wprawdzie nic jeszcze nie zrobił, ale na pewno zrobi — na razie musiał się przecież przygotować, przetrzeć sobie skrzydełka. W dniu 8 maja 1945 roku natomiast okazało się, że jest się starszawym, łysiejącym facetem, który ma życie poza sobą i karmi się już wyłącznie wspomnieniami. Pięknie, cacy, ale gdzież samo życie? Jest początek i koniec, ale zdecydowanie brak środka — tak jakby głowa biegała bezpośrednio na nogach. Głowa to rzecz przyjemna, nogi również, ale środek, środek do licha! Panowie, zdrada — wykiwali nas — historia zagrała nam na nosie! Sytuacja ta powoduje rozmaite trudności z młodzieżą. Młodzi mówią: — o, wyście to dużo w życiu widzieli i przeżyli, swoje już macie, pora na emeryturę. — W rzeczywistości myśmy nic jeszcze nie zdążyli zobaczyć ani przeżyć: facet przegryzł śledzia przed obiadem, a tu już wmuszają weń kompot, kawkę i cy-garko. Facet broni się, wierzga, a oni z wielkim szacunkiem do niego: jużeś się bratku najadł, już tyleś się nauczył, tyle umiesz — dosyć z tobą. — Ja nic nie umiem!! — ryczy gość. — Ale my jeszcze mniej umiemy — oni na to — nastąp się bra-chu. — I pakują żywotnego łysonia do szacownego archiwum, do muzeum starożytności jako mumię. Za oknem cudna pogoda, słońce, życie — a ty kiśniesz w wilgotnym mroku tego szacownego miejsca, a w pysku ci gorzko — jak po oleju. W Polsce zawsze między pokoleniami szczerzyły się wyrwy i przegrody, ale takiej dziury jak obecnie to chyba jeszcze nie było. Stwierdzam to empirycznie, czytając w »Nowej Kulturze* Małe Kroniki Tadeusza Borowskiego. Borowski to młode pokolenie: studiując jego kroniki zaczynam wierzyć, że naprawdę jestem starym mędrcem. Dotąd sądziłem, że nic nie umiem i nic nie widziałem — teraz widzę, że „nic" to pojęcie szerokie i bardzo rozciągliwe. Tamten dopiero nic nie wie — że, aż ha! W jednej ze swych Kronik ogłasza nasz Kronikarz światu rewelacyjny pomysł: wprowadza oto rubrykę „Notatki gaffologa", notującą i komentującą błędy stylistyczne i logiczne różnych gryzipiórków? Rewelacja — co? — aż się nieboszczki »Wiadomości Literackie* i Kadenowski dodatek lite- 313 racki do »Gazety Polskiej* wraz ze swymi powojennymi potomkami w rodzaju „Camery obscury" z »Odrodzenia« czy ostatniej strony »Przekroju« w grobie przewracają. Stara to, konwencjonalna, „mieszczańska" rąbanka literacka, ale nasz Mały Kronikarz jest zachwycony, bo odkrył oto Amerykę: on stwarza nową „instytucję", jak pisze. Mole ją już, tę „instytucję", panie Kronikarzu, objadły ze szczętem. Samym rozpędem nie pojedziesz, musisz naprawdę coś wymyślić, połamać trochę mózg, przypominam Ci, że Świat nie jest piłką futbalową, Świat się podbija głową, głową, głową! Tylko że — cóż robić z głową — na nogach. Niegdyś entuzjazmowałem się malarstwem Cezanne'a i muzyką Strawiń-skiego — dziś z naszym Małym Kronikarzem moglibyśmy na ten temat pogwizdać, kiwając często gęsto — palcem w bucie. Hej, łzy się kręcą... Polały się łzy me czyste, rzęsiste... Na moją młodość górną i durną... powtarzam za wieszczem. Oj, durnaż ona była, ta młodość'— to prawda. A po niej przyszła od razu łysina i emerytura. Młodzi publicyści bardzo nas, jak wiadomo... szanują, my odpłacamy im pięknym za nadobne, również ich bardzo... szanując. Ale rzecz w tym, że szacunek to mało, i w ogóle całkiem nie to. Kocha, lubi, szanuje — wyraźnie schodzimy w dół — wątpić należy, czy ktoś pożywił się ludzkim... szacunkiem. Zresztą — łysina nie zawsze musi budzić szacunek —• różne są łysiny, a obleśnych, do strusiego, puchem porośniętego jaja zbliżonych starców nie brakuje. Nie miejmy więc do nikogo pretensji, niczego nie wymagajmy i cieszmy się życiem. A że nas historia w swoim czasie wykiwała? Toż ona od tego jest! 314 • OD LĘKU PRZEDWIECZORNEGO DO PROBLEMÓW ARCYWAŻNYCH Przed wieczorem ogarnia mnie lęk. Znana, to zresztą historia, doświadczają jej posiadacze tzw. „nerwicy serca". Zaczyna się od lekkiego smutku; smutek stopniowo wzrasta, dołącza się do niego dziwny, bezprzedmiotowy niepokój. Potęguje się on z chwili na chwilę, staje się ostry, rozpaczliwy, nie pozwala usiedzieć na miejscu. Zrywam się z krzesła, chodzę, rozpinam kołnierzyk, bezradnie oglądam się na ściany, sufit, okna. Przez chwilę wydaje mi się, że nie wytrzymam, wejdę na ścianę czy wyskoczę oknem. Chwila ta mija; powoli, ale stale następuje uspokojenie: za pół godziny śmieję się z całej historii — do następnego dnia. — Kogo to wszystko obchodzi? — zapyta czytelnik. I słusznie — bo rzeczywiście nikogo to nie obchodzi oprócz mnie i —• ewentualnie, choć nie za bardzo — doktora. Ale — co ważne — i mnie w momencie takiego napadu nic a nic na świecie nie obchodzi poza własnymi przeżyciami. Facet, któremu „nawala" serce, może rozmawiać z ludźmi, wyjść na ulicę, wmieszać się w tłum — lecz nic mu to nie pomoże. Pozostanie ze swoim „nawalaniem" samotny: nikt go nie zrozumie i on nie będzie w stanie zainteresować się niczym poza tym, co dzieje się w jego wnętrzu. Chodząc wśród ludzi będzie w istocie całkowicie izolowany, nie rozumiany i nie rozumiejący, jedynym jego fatalnym, niewidzialnym towarzyszem będzie ,,to". Opisane tu przeżycia są przykładem stanu idealnej samotności („sam wśród ludzi"), kiedy ma się dotkliwe i absolutnie dokładne poczucie odrębności, inności własnego indywiduum, kiedy wnętrze nasze żyje wyłącznie własnymi prawami i wydarzeniami, kiedy człowiek w najmniejszym stopniu nie ulega wpływowi innych najbliższych choćby ludzi. Oczywiście takich nieprzekazy walnych stanów jest całe mnóstwo — nie tylko wtedy, gdy serce „nawala". Umyślnie jednak wybrałem ów prymitywny, bo czysto fizycznymi przyczynami wywołany 315 stan, mniemając, że przykład jego przekonywający będzie nawet dla tych niedowiarków, którzy wierzą tylko w to, co ugryzą lub co mogą dotknąć palcem. Życzę im nerwicy serca, w ten bowiem empiryczny sposób przekonają się, że człowiek bywa samotny, niewrażliwy na wpływy, niepodobny do innych, nie rozumiany, że słowem — wnętrze ludzkie jest autonomiczne. Zresztą, poza owymi niedowiarkami, jest to dla wszystkich jasne i bez nerwicy serca. A z tego założenia ważne płyną konsekwencje. Człowiek ma w sobie całe światy psychiczne, ale jednocześnie jest jednostką. Człowiek jest podobny do innych ludzi, a jednocześnie jest sobą — jest niepowtarzalny. Człowiek żyje wśród gromady, poprzez tę gromadę jednocześnie jednak żyje sobą, własnymi myślami i sprawami. Człowiek doskonali się przez stosunki z innymi ludźmi, ale doskonali siebie — to jest jego celem. Tak więc, pomiędzy człowiekiem a zbiorowiskiem zachodzi stosunek skomplikowany, najeżony antynomiami i pozornymi sprzecznościami — pozornymi, bo są to sprzeczności niejako organiczne, składające się w sumie na całość harmonijną, jednolitą, a bogatą. Wielka jednak trudność w tym, aby tę harmonijność utrzymać, pomiędzy bowiem jednostką a społeczeństwem panuje równowaga niestała, jest to ustawiczne stąpanie po linie — jedno nieostrożne przechylenia ciah w tę lub tamtą stronę, może doprowadzić do dotkliwego zakłócenia harmonii. Równowaga niestała to zresztą w ogóle cecha życia ludzkiego na ziemi: wystarczy wziąć do ręki pierwszy lepszy podręcznik historii, aby stwierdzić ową stałą niestałość, ów ciągły balans, czyli dziejowy walczyk figurowy: raz na lewo, raz na prawo, trochę naprzód, trochę w tył. Wszystko się zmienia oprócz samego prawa zmienności, wszystko balansuje oprócz samej zasady balansu. Nie ma na ziemi równowagi stałej; taka już (he, he) dola człowieka. Jak z tego widać, ustalenie właściwego stosunku jednostki do społeczeństwa i odwrotnie nie jest rzeczą łatwą. Zajmuje się na przykład tym problemem mounierowski personalizm. Trochę się go jednak boję: wydaje mi się, że — stanowiąc 316 reakcję na przerosty indywidualistycznego mistycyzmu — -personalizm ten przeholował trochę w kierunku społeczeństwa, kosztem jednostki. Obawiając się więc naruszenia równowagi, o które, przy ustawicznym balansie, nader łatwo, staram się jak mogę przesunąć z powrotem punkt ciężkości w.stronę indywidualizmu i liberalizmu (niech mi tylko koledzy z »Dziś i Jutro« nie gadają o historycznym liberalizmie burżuazyjnym — sto razy wyjaśniałem, że chodzi nam o zupełnie nowy liberalizm chrześcijański). Oczywiście, przesuwając ten punkt ciężkości we wzmiankowanym kierunku, również trochę przesadzam: zawsze byłem zdania, że jeśli coś idzie zbytnio na prawo, a chcemy, żeby szło środkiem, trzeba ciągnąć całą siłą na.lewo — i odwrotnie. Jest to, co prawda, punkt widzenia raczej taktyczny niż merytoryczny — ale taktyka to również element nader istotny: nie można lekceważyć żadnego z wektorów, oddziaływaj ących na środek ciężkości człowieka balansującego na linie — czasem katastrofę spowodować może lekkie popchnięcie paluszkiem. Problemem stosunku jednostki do społeczeństwa zajmowałem się, ,w miarę sił i możności, sporo i z wielką przyjemnością stwierdzić muszę, że wszelkie dyskusje na temat stosunku jednostki do społeczeństwa, indywidualizmu do kolektywizmu, liberalizmu do koniecznego dziś w wielu dziedzinach planowania itd. — budzą żywy oddźwięk wśród czytelników, czego dowodem jest szereg listów, jakie otrzymałem w związku z owymi dyskusjami. Przepraszając P.T. Autorów bardzo nieraz interesujących listów za to, że nie odpowiadam im indywidualnie, zapewniam ich, że każdy list jest przeze mnie po przeczytaniu skrupulatnie przekazywany do Biura Badań Światopoglądowych istniejącego przy Sekcji Spraw Zasadniczych Zarządu Głównego Partii Wariatów Liberałów. Listy są tam segregowane, badane, ważone i mierzone (ilość zdań, ilość słów, ilość liter), poddawane najprzeróżniejszym analizom, wreszcie wyciągnięty z nich ekstrakt intelektualny przekazany zostaje do Centralnego Wydziału Potężnych Mózgów Liberalnych, gdzie opracowuje się nowe tezy, dotyczące wzajemnego stosunku 317 jednostki i zbiorowiska oraz dokładne sformułowania zasad i przepisów, w które stosunek ten ująć należy. Tak więc i Wy, o Autorzy Listów, bierzecie udział w opracowywaniu tych rewelacyjnie zbawiennych tez światopoglądowo-społecznych o czym, sądzę, przekonacie się niezadługo. NOWE CZASY Goebbels bredził dużo o „Nowej Europie" nie wiedząc oczywiście o czym gada — lecz tak, jak w majaczeniach wariata odnaleźć można czasem szczyptę mądrości, choćby postawionej na głowie, tak w emfatycznych bujdach brunatnego kuternogi--demona zawarło się coś, w innym wprawdzie sensie, niż to myślał Reichsminister, ale jednak ¦— proroczego. Zaledwie bowiem bohaterskie armie Stanów Zjednoczonych, Rosji, Wielkiej Brytanii, Polski, Francji, Belgii, Holandii, Norwegii, i pięćdziesięciu innych krajów (tylu ich było potrzeba na jednego szkopa) złamały żelazne jarzmo „panów" z Hackenkreu-tzem, zaledwie wyzwolone z niemieckich szponów narody zdołały złapać odrobinę oddechu, nagle okazało się, że jednak to co się stało, już się nie odstanie, że świat przeszedł przez nieodwracalne wstrząsy i przeobrażenia, że zmieniło się wszystko, że chociaż złowrogi Goebbels dawno już ziemię gryzie, my — chcąc czy nie chcąc, wiedząc o tym czy nie wiedząc — znaleźliśmy się w zupełnie nowej Europie. Zrozumieliśmy wtedy wszyscy (mam na myśli ludzi posiadających oczy w głowie), że „dawne dobre czasy" już nie powrócą, że wpadliśmy w gigantyczny „korkociąg" historii, że słowem po koszmarnym śnie wojennym zbudziliśmy się zgoła gdzie indziej, niż zasnęliśmy niegdyś w owym pięknym słonecznym wrześniu 1939 roku. Ha — trudno, cóż robić. Nikt się nas tu w Europie o zdanie nie pytał i dalej nikt się nie pyta. Jednostka dzisiaj niewiele 318 znaczy — istne to Czasy Bezsilności. Charakterystyczną cechą tych czasów jest, że najdrobniejsza, najmniej znacząca, najskromniejsza ludzka istota ciągle, we dnie i w nocy, znajduje się w świetle reflektorów, stale żyje „na półmisku", widoczna doskonale jak przezroczysta ameba w akwarium. Nie ma się dzisiaj gdzie schować: jakżeż daleko odpłynęły idylliczne czasy; gdy mogłeś się zaszyć w maleńkim miasteczku i żyć spokojnie bez względu na to, kto rządzi światem, kto wygrał wojnę, jaki system polityczny panuje. Dziś tysiączne nici wiążą cię z państwem: jesteś zapisany, obliczony, wymierzony, należysz do Związków Zawodowych, do Rad Zakładowych, do Płatników Skarbowych, tu bulisz pieniądze, tam kontrolują ci mieszkanie, ówdzie Komisja Specjalna łapie cię za kark, czytasz gazety, słuchasz radia, chodzisz na polskie filmy — masz obowiązki, musisz być uspołeczniony, nie wolno ci być samotnym, obijasz się wciąż o ludzi, ludzie obijają się o ciebie, ciasno im, ciasno tobie, oczy macie zbaraniałe i — bezsilne. Bezsilne wobec piekielnego mechanizmu współczesnego życia, które nielitośnie wciąga wszystkich w swe tryby, które nie znosi wyjątków, brzydzi się jednostkami, co lubią płynąć pod prąd, które niweluje wszystko, które prędzej czy później wtłoczy każdego w jego unormowane, pożyteczne łożysko. Masz być użyteczny — oto sens twego istnienia. Miły Boże! Pamiętam jak mój ojciec, który kończył gimnazjum pod Krakowem, w Podgórzu, rozwodził się czasem na temat niewoli, panującej wówczas na ziemiach C. i K. Monarchii. W gimnazjum uczono się wprawdzie Mickiewicza i' Słowackiego, w Wiedniu promieniowali i ministrowali Dzieduszycki i Biliński, młodziutki Adolf Nowaczynski za wznoszenie po kawiarniach radosnych okrzyków z powodu śmierci cesarzowej ukarany został... tygodniem aresztu, ale za to wyobraźcie sobie — cóż za zgroza — na ścianach sal szkolnych wisiały portrety — starego Franza Josepha. Ojciec, wspominając to marszczył brwi i zaciskał pięści. Tempom mutantur — jakże zmieniają się perspektywy! Dzisiaj po Himmlerze, Hitlerze, Goebbelsie, w epoce atomów i propagandy, stary cesarz wydaje 319 się poczciwym dziadkiem, pod którego berłem wcale sobie nieźle „jego ludy" żyły. A kto wisi na ścianie? — czyż to takie ważne? — straciliśmy -już wrażliwość na tego rodzaju drobnostki — grunt, żeby samemu nie wisieć. Tak, tak, moi państwo — czasy się zmieniają —.Europa jest już nowa — ale jednak poświęćmy sentymentalne westchnienie starym czasom. Bądźmy chociaż sprawiedliwi — jeśli już nic innego zrobić nie potrafimy. TAK I OWAK (felieton niezrozumiały) Na początek przytoczę pewną starą anegdotkę. — Powiedz mi, jak się mówi: bez czy przez? — Można i tak, i tak. — Jak to?! — Ano tak. Można przecież powiedzieć: „Pan Antoni umiera przez kobiety", można również powiedzieć: „Pan Antoni umiera bez kobiety". No nie? Istnieje podobna anegdotka bardziej współczesnego pochodzenia (więc już właściwie nie anegdotka, lecz kawał) na temat nosa i teorii względności, lecz ze względu na powagę (śmiertelną) miejsca opowiedzieć ją należy w wersji złagodzonej. A: — Panie, co to takiego ta teoria względności? B: — To taka teoria, że każda rzecz może być jednocześnie i taka i nie taka, czyli owaka. A: — Jak to? B: — Zwyczajnie. Jeżeli na przykład pan mi wsadzi nos do ucha, to jest i tak, i owak, bo ja mam nos w uchu i pan ma nos w uchu (w oryginale nie chodziło o ucho — ale to nie ważne). W jakim celu przytoczyłem dwie powyższe anegdotki, a raczej anegdotkę i kawał? W tym celu, aby uzmysłowić czytelnikom psychikę piszącego te słowa, a także jego sposób widzenia spraw i rzeczy. Widzę wszystko podwójnie, a czasem potrójnie, poczwórnie, itd. Słowem — wielokrotnie. I znów przypomina mi się kawał. Do baru, gdzie mocno zaprószony jegomość drzemie nad kieliszkiem, wchodzi dwóch ogromnie do siebie po- 320 W dobnych braci-bliźniaków. Obudzony pijak wytrzeszcza na nich zdumione oczy. — Niech się pan nie peszy — powiada doń jeden z braci — my jesteśmy bliźniętami. — Jak to? sepleni osłupiały pijak — panów czterech?! Ale przestańmy ze starymi kawałami. Gałczyński twierdzi, że „słowa jesień mają, tak jak ludzka dusza" („mówi Horacjusz. Ojciec lubił Horacjusza"). Kawały też mają swoją jesień — nie budząc więc już staruszków z siwymi brodami — przejdźmy do rzeczy. Rzecz polega na tym, że jest jej dwie i jeszcze trochę, a więc kilka (naście). Nie wierzę w jedną rzecz, lecz patrzę na każdą rzecz antynomicznie, dualistycznie, trualistycznie i czteroli-stycznie (czy wierzycie w czterolistną koniczynę?), oraz anta-gonistycznie (nie znaczy to w tym wypadku: niechętnie, lecz dopatrując się, w myśl wyłuszczonej powyżej teorii względności, wewnętrznego rozdwojenia, roztrojenia, rozczworzenia, roz-szczurzenia, itd). Kiedy ktoś na pytanie: — Ilu was jest?, odpowiada: — Raz! — nie wierzę mu ani w ząb. Wraz z Chwistkiem wierzę w wielość rzeczywistości a także w wielość jedności, czyli jedność wielości; przecież znane powiedzenie: „chcesz w zęby?" skierować można i do człowieka, który ma jeden ząb, a więc ząb i zęby to jedno, tak jak „drzwi" oznaczają zarówno połowę drzwi jak i jedne drzwi, dwoje drzwi, czworo drzwi, ośmioro drzwi i tak dalej. Otóż do rzeczy! Gdy mnie ktoś zapyta, jaki mam pogląd na jakąś kwestię, odpowiadam: taki i zarazem owaki, ewentualnie jeszcze jaki i w ogóle wieloraki. Widzę rzecz kilkakrotnie, choć jednocześnie, niczym w paru lustrach. Gdy widzimy lustrzane odbicie czterech panów, przeglądających się w lustrze, z których każdy trzyma w każdym ręku po dwa lustra, to ile odbić luster widzicie? (nb. jak wygląda odbicie lustra w lustrze?). Nie wiecie? Ja też nie wiem, ale za to uzmysłowiłem Wam Waszą i moją, czyli naszą niewiedzę, rozczworzyłem, rozpiętnastniłem czy zgoła rozsiedemdziesiątniłemszóstniłem Waszą uwagę na te wszystkie lustra. A o to właśnie mi chodzi! Powiecie, że to absurd, bzdura, a co najwyżej „trick" zdege- 321 nerowanego i nadgniłego (od głowy) quasi sztukmistrza. Nie, kochani! Każda rzeczywistość ma w sobie zadatki na wielokrotną sprzeczność: patrzymy przecież na nią oczami, a oczy są jak lustro, w którym wszystko odbija sią odwrotną stroną. Zaraz dam Wam przykład dwoistej sprzeczności, jaką popełniliście już w czasie czytania niniejszego felietonu. Gładko przełknęliście zdanie o dwóch bliźniakach podobnych do siebie, nie widząc w nim żadnego nonsensu. A co, najmilsi, powiecie na takie analogiczne przecież w założeniu, zdanie: — Patrz, jakie te kelnerki do siebie podobne; a zwłaszcza ta, co nam podaje! Taką zwielokrotnioną metodą pisany był również mój felieton jubileuszowy pod tytułem: „222"'. Już w samym tytule za-szyfrowana wskazówka, iż w felietonie zawierają się co najmniej dwa sensy, dwa znaczenia. Tytuł ten bowiem czytać należało nie jako 222, lecz jako 2! 2?! 2!!!, czyli nie jako dwieście dwadzieścia dwa, lecz jako: dwa! dwa?! dwa!!! Niestety wyraźną tą wskazówką zlekceważyli dwaj (!! — no-men omen) felietoniści »Dziś i Jutra«, którzy replikowali na ten felieton (felietoniści — felieton). A raczej — pardon ma-damę! (mordą padam; była też taka piosenka Panufnika: „Ach pardon, och pardon, żegnam Panią, poszła won!"), a raczej powtarzam, dwaj replikowali, lecz jeden z nich nie zrozumiał. Pierwszy bowiem, sygnowany jako Przyjaciel, postąpił sobie z chwalebną dwoistością: zrozumiał sens podwójny, lecz udał, że nie rozumie i polemizował z pojedynczym. Drugi natomiast — Bogumił Kolec, zrozumiał tylko pojedynczy — polemizował więc podobnie jak poprzedni, z pojedynczym, lecz z jednością w duszy, gdy pierwszy rozdwoił się jak język węża. Dlaczego, panie Kolec?! Mieni się Pan uczniem Irzykowskie-go, a ten nakazywał pisać o jednym i tym samym utworze dwie recenzje: chwalącą i ganiącą. A przecież sama nazwa »Dziś i Jutro« nasuwa skojarzenia zwielokrotnione jak w lustrze. Jutro, dzisiejsze jutro, jest jutrzejszym dziś, a dzisiejsze dziś to jutrzejsze wczoraj, pojutrze popojutrze jest jutrem, a jutrzejsze jutro jest pojutrzejszym dziś popojutrze... Albo ów cytowany 322 przez Irzykowskiego w „Walce o treść" („Zdobnictwo w poezji. Rzecz o metaforze") napis w szynku: „Dziś za gotówkę, jutro na kredyt", napis aktualny na codzień, bo co dzień jutro jest jutrem, a jutrzejsze dziś to jutro właśnie dziś. Jaka szkoda, panie Kolec, że pan nie myśli antynomicznie! I to mnie boli, i to mnie gniewa, to mnie nęka — jak mówi stara rumba. PS. Polemizuję z panem dwa razy: pierwszy i ostatni. OVOMALTINA, PENICYLINA, WITAMINA, TOKSYNA I ANTYTOKSYNA — CZYLI ŚMIEJMY SIĘ, BO HUMOR KRZEPI Łączyć wiarę ze zdrowym rozsądkiem, a świadomość tragiczności ludzkiego życia z poczuciem humoru — oto postawa człowieka nowoczesnego. Egzystencja ludzka tragiczna jest w samym założeniu — jest to tragedia jednostkowa, dramatyczny los samotnego okrętu wśród kosmicznej burzy moralnej, ody-seja stateczku miotanego na wszystkie strony olbrzymimi falami zwątpień, sprzecznych pożądań, załamań, lęków i wzlotów. Tragiczność własną nosimy w sobie i niie wyzwolimy się z niej tu na ziemi, tak jak ślimak nie wyzwoli się ze swej skorupy — chyba żeby przestał być ślimakiem. Lecz jednocześnie nasz wewnętrzny dramat duchowy niezależny bywa częstokroć od otaczających nas zbiorowych kataklizmów i dramatów zewnętrznych. Można być nieszczęśliwym w „ziemskim raju" — na Hawajach czy idyllicznej Nowej Zelandii, a uzyskać szczęście w centrum gnębionej nędzą i niepokojem Europy, można było nie sypiać z lęku w spokojnej Australii, a zachować spokój w Polsce wśród terroru i prześladowań ostatniej wojny. Bowiem przeżycia duchowe są ze swej natury jednostkowe, indywidualne — jednostka, a nie masa jest bohaterem, podmiotem i przedmiotem duchowego dramatu, stanowiącego istotną treść 323 ludzkiej egzystencji na ziemi. Masa jako odrębne pojęcie duchowe nie istnieje, jest ona po prostu zbiorowiskiem jednostek, toteż prawa rządzące duchowością masy nie mogą być inne niż prawa rządzące duchowością jednostki. Złudzenie, że dwa te pojęcia są przeciwstawne, wynika jedynie z powierzchownych okoliczności materialnych, zewnętrznych: zbiorowe kataklizmy zewnętrzne jak wojny, kryzysy, przewroty, usiłują zapanować nad jednostką, narzucić się jej jako treść jej życia. Lecz daremne usiłowania: treścią życia jednostki pozostanie w każdych okolicznościach jej wewnętrzny, duchowy dramat. Zaś przed inwazją natrętnej zewnętrzności broni się ona różnymi sposobami, tak jak ślimak broni się przed obcym ciałem —¦ śliną. Jednym z najskuteczniejszych sposobów obrony jest humor, humor stosowany zwłaszcza wobec wydarzeń tzw. historycznych, mających nadmierną a beznadziejną ambicję determinowania życia wewnętrznego jednostki. Humor pomniejszający, sprowadzający do wymiarów istotnych i „odbrązawiający" zewnętrzne, zbiorowe kataklizmy, jest tu niejako narzędziem metafizycznym: obnaża nicość, bezradność materialnych inwazji wobec nienaruszalności jednostkowego świata psychicznego. Tego rodzaju humor stosowaliśmy wszyscy na wielką skalę podczas ostatniej wojny i wobec tej jednej broni śmiertelnie poważny i śmiertelnie w swe siły zadufany satrapa hitlerowski okazywał się bezsilny. Opowiadano mi, że przeciwnicy nazizmu w Austrii po zajęciu Wiednia przez Hitlera mówili: „Sytuacja jest niezwykle groźna, ale nie poważna". Istotnie: można było się bać hitlerowców, bać się strachem fizycznym, wzbudzanym przez przemoc, można było z nimi walczyć, można było przed nimi uciekać, ale jedno było niemożliwe: traktować ich poważnie, brać na serio ich umysłowość, ich ideologię, ich zasady, ich politykę. Toteż nikt prawie w Polsce poważnie ich nie traktował - wyrazem tego były krążące po kraju w najtragiczniejszych, zewnętrznie rzecz biorąc, momentach niezliczone żarty i kawały na temat Niemców: wprawiały one hitlerowskiego tę-paka w osłupienie a potem w humorystyczną wściekłość, pokazywały mu bowiem, że psychika tego narodu stawia mu opór 324 nie do pokonania, dlatego przede wszystkim, że nie jest w stanie jej zrozumieć. Głównym rozsadnikiem kawałów była Warszawa. Gdy Niemcy ustawili na Krakowskim Przedmieściu tablicę z olbrzymim portretem Churchilla i z podpisem: „Podpalacz świata Nr 1", anonimowy żartowniś narysował z boku maleńkiego Hitlerka z podpisem: „A tio ktio?". Gdy na murach ukazał się plakat zawiadamiający o rozstrzelaniu zakładników, w parę już godzin wszędzie nazwisko szefa SS podpisanego pod obwieszczeniem: płk. Moder zmienione zostało na Morder. Gdy Niemcy zaczęli konfiskować rowery, natychmiast rozeszła się wiadomość, że konfiskowane będą również wanny i balie, potrzebne do dokonania inwazji na Anglię. I tak dalej, i tak dalej (warszawski humor okupacyjny doczekał się nawet własnej antologii, dokonanej przez Mariana Ruth-Buczkowskiego). Lecz były również dowcipy w skali światowej. Gdy imperium brytyjskie trzeszczało w posadach, gdy Japończycy zatopili u wybrzeży Australii dwa wielkie angielskie pancerniki, premier Churchill, odpowiadając w parlamencie na interpelację pewnego posła, który zapytywał, dlaczego okręty te nie miały należytej osłony z kontr-torpedowców i samolotów, powiedział: „Na pytanie posła X mogę odpowiedzieć tak, jak odpowiedziałbym na pytanie, dlaczego Żydzi nie witali wkraczającego do Jerozolimy króla Salomona biciem z armat: — bo ich nie mieli!" Brak poczucia humoru, przejawiający się w nazbyt poważnym stosunku do zewnętrznych, materialnych przewag (z czego w konsekwencji wynikła szatańska pycha i bezrozumna duf-ność w swoje siły) sprawił, że der schóne Adolf miast rządzić światem zamienił się w garstkę popiołu rozsypaną w ogrodzie berlińskiej Reichskanzlei. Setki milionów jednostek na świecie, między innymi dzięki humorowi właśnie, obroniły niezależność swego życia duchowego przed zewnętrznym naciskiem masowych hitlerowskich szaleństw. Stara Anglia, choć nie ma dziś zgoła powodów do śmiechu, choć przygnębiona materialnie i politycznie, pozostała jednak ostoją humoru. Kiedyś w parlamencie brytyjskim zdarzył się 325 następujący incydent. W trakcie odczytywania przez premiera Attlee jakiegoś nowego projektu rządowego podniósł się pełniący funkcję szefa opozycji Eden i przerywając mówcy zażądał natychmiastowego odrzucenia projektu. Na uwagę premiera, że przecież projekt nie został jeszcze nawet odczytany, Eden odpowiedział: „To nic nie szkodzi — skoro od 22 lat rząd nie powiedział jeszcze nic mądrego, nie widzę powodu, żeby miało się to stać akurat teraz!" Sala powitała tę odpowiedź jednomyślnym wybuchem śmiechu. Na zakończenie konkluzja... Wojciech Żukrowski zapoznał mnie kiedyś z następującym dwuwierszem: Jeślić wódka w pracy szkodzi Porzuć pracę! O cóż chodzi? Cytuję ten umoralniający dwuwiersz, nie żebym polecał wódkę, której dawno się wyrzekłem,* ani, tym mniej, nie po to, żeby odwodzić kogokolwiek od pracy. Chodzi mi o co innego: może by tak sparafrazować ten wierszyk zastępując słowo wódka słowem humor? Wszak humor to jest niby psychiczna wódka, różniąca się jednak od wódki zwykłej tym, że miast szybko przemijających narkotycznych miraży daje istotne głębokie pokrzepienie psychiczne, daje nam prawdziwą wewnętrzną niezależność od trosk, kłopotów, złych myśli, pesymizmu. Lepsze to od ovomaltiny, penicyliny, witaminy i antytoksyny, stanowi bowiem najlepszą anty toksynę na wszelką toksynę, gwarantuje wewnętrzną swobodę i prężność. Kończę więc ten przydługi elaborat gromkim wezwaniem: — śmiejmy się! HUMOR Wyrobiłem sobie wcale nie zasłużoną opinię humorysty i teraz za to cierpię — kiedy mówię poważnie, nikt nie chce słuchać i śmieją się, bo nie wierzą, że to naprawdę poważne. Ratuję Od tego czasu zmieniłem decyzję. 326 się opowiadaniem bardzo starych kawałów, ponieważ doszło do głosu nowe pokolenie, które ich nie zna. Wyskrobuję z głowy ostatnie resztki tego, co z chichotem opowiadaliśmy sobie w czwartej klasie, i rzucam to na żer żałobnych słuchaczy — aby tylko zachować opinię człowieka dowcipnego vulgo błazna —Ł jest to bowiem opinia bardzo wygodna i korzystna, toteż pomimo ambicji działacza poważnego nie chcę się z nią rozstawać. Błaznowi więcej uchodzi, błazen może więcej zrobić, staram się więc, jak mogę, aby zatrzymać błazeńską maseczkę, niestety wobec wysychania moich zapasów humoru staje się to coraz trudniejsze, a skutek mych usiłowań bywa zgoła nie zamierzony: gdy chcę mówić poważnie, biorą mnie za błazna, gdy zaś usiłuję żartować, uważają mnie za śmiertelnie nudną piłę. (,,Lepiej że dostała Iłła, niźli Irzykowski piłła" napisał ongiś Minkiewicz, gdy nagrodę literacką Łodzi dostała Iłłakowiczówna, bijąc o jedną długość Irzykowskiego. Irzykowski —• nudna piła, to był popularny w pewnych kołach sylogizm, dziś, jak się okazuje, zgoła zaszczytny — może i ze mną tak będzie?!) Najgorzej ma się sprawa, gdy usiłuję sprezentować mój dowcip młodzieży. Bo z dawnymi moimi znajomymi sprzed wojny to jeszcze pół biedy: takiemu Otwinowskiemu mogę opowiadać brodate, stare kawały przez trzy godziny i za każdym razem zaśmiewamy się do pęknięcia przepony i zalewamy łzami — wiadomo, wspomnienia młodości. Również ze starym Minkie-wiczem dogadamy się zawsze — smak odwiecznych kawałów jest nam obu bliski jak smak ostryg, Chablis i sera Camsmbert. Ale z młodzieżą, powtarzam, rzecz ma się znacznie gorzej, zgoła beznadziejnie: gdy zacząć im opowiadać, słuchają niby grzecznie, ale bez uśmiechu, potem coś do siebie cicho mówią i wzruszając ramionami odchodzą. Tragedia! „Bóg mi powierzył humor Polaków" powiedział kiedyś o sobie Minkiewicz, ale sądzę, że powiedzenie to mnie się raczej należy: wątpię, żeby Pan Bóg powierzał humor w ręce niepowołane. Ostatnio jednak i ja nie bardzo się jakoś z zadania wywiązuję. A przecież zapotrzebowanie na humor w narodzie jest — dlaczegoż uporczywie nie mogę utrafić w ton? ' 327 Stroskany wybrałem się w podróż po Polsce, aby zbadać na miejscu, jak mają się sprawy z humorem Polaków. Próbkę tego humoru miałem już w kinie pewnego prowincjonalnego miasteczka. Wyświetlano tam film „Niepotrzebni mogą odejść". Treścią tego filmu jest historia pewnego irlandzkiego rewolucjonisty, który ciężko raniony przez angielską policję tuła się całą dobę po mieście brocząc krwią i na próżno prosi rozmaitych ludzi o schronienie, wszyscy bowiem, choć bardzo z nim sympatyzują, jeszcze bardziej boją się policji: film kończy się jego śmiercią z upływu krwi. Wszystkie te perypetie kwitowane były przez mocno natłoczoną salę salwami serdecznego śmiechu, a gdy bohater z osłabienia upadł i stoczył się po schodach, rozległy się huczne oklaski; również gdy kochająca bohatera dziewczyna odnajduje go dogorywającego i pokrywa jego bladą twarz pocałunkami, z sali rozlega się ilustracja dźwiękowa tego aktu w postaci cmokania wydawanego przez grupę młodych ludzi. Wyszedłem z kina mocno podniesiony na duchu i z otuchą w sercu: wiem już, jakiego humoru potrzeba. Dalsze doświadczenia poczyniłem w pociągu. Ponieważ był to okres dożynek, więc tłok był nieprzeciętny: stan rzeczy na korytarzu przypominał szkolną zabawę w „sera". Na jednej z małych stacyjek wydarzył się bardzo zabawny incydent. Ktoś nagle otworzył z zewnątrz drzwi i stojąca przy tych drzwiach a naciskana przez tłum starsza obywatelka wyskoczyła na zewnątrz jak korek z butelki. Babina fajtnęła w dół nogami do góry, w ostatniej chwili złapał ją jakiś kolejarz — skończyło się gładko, bo na lekkim zwichnięciu kręgosłupa. Wagon zanosił się od jowialnego, szczerego śmiechu, a ogólną wesołość zwiększył jeszcze dodatkowo fakt, że zamykając z powrotem owe drzwi przycięto jakiemuś młodzieńcowi pięć palców. W tym momencie byłem już dostatecznie poinstruowany i wprowadzony w kwestię humoru Polaków, mogłem więc przystąpić do pełnienia mojej funkcji humorysty. Gdy pociąg ruszył, jąłem częstować zasłuchanych a wdzięcznych współpasażerów najzabawniejszymi historiami z mojego życia: opowiadałem o tym, jak walizka z melonami i dynią spadła w pociągu z półki pewnemu panu na 328 W głowę, nabijając mu guza i groteskowo wykrzywiając nos, o tym, jak pewien mój znajomy jechał na dachu pociągu i gdy akurat pod mostem podniósł się, urwało mu głowę, o tym, jak pewna bliska mi starsza osoba spadała przez pięć minut na wznak z oblodzonych schodów i dostała wstrząsu mózgu, o tym, jak pośliznąwszy się u znajomych o skorupę od orzecha zrzuciłem ze stolika cenny radioaparat, który rozbił się w kawały, a sobie wybiłem przednie zęby, o tym, jak omyłkowo wyrzuciłem przez okno kałamarz, który spadł komuś z trzeciego piętra na głowę (krew z atramentem — ha, ha, ha) i inne podobne. Wagon wył i płakał ze śmiechu. Największe powodzenie miała historia o moim koledze kapelmistrzu. Stał on przed koncertem przy drzwiach prowadzących na estradę i trzymał palce między zawiasami. W tej chwili jeden z muzyków wchodzących na estradę zamknął mocno drzwi, a poczuwszy opór jął je przyciskać kilkakrotnie; wreszcie trzasnął nimi z rozmachem — nie słyszał on ryków mego kolegi, ponieważ na sali był gwar, a na estradzie strojono instrumenty. W rezultacie kolega zmuszony był dyrygować okrwawioną ręką i pryskał krwią w oczy co bliżej siedzących skrzypków, którzy znowu musieli przerywać grę i wycierać twarze chusteczkami. Entuzjastyczne powodzenie moich historii sprawiło, że chciałem już sięgnąć do serii przezabawnych kawałów i incydentów z okresu wojny, okupacji i Powstania, gdy oto pociąg wtoczył się na krakowski dworzec. Gorąco żegnany przez publiczność, wysiadłem z wagonu dumny jak paw, czując, że odzyskałem berło nadwornego błazna i króla humoru. Utrafiłem w ton, wiem już, jaki dowcip ma wzięcie. Symbolem zaś tego dowcipu' może być przemiła, staroświecka anegdotka Tuwima o jąkającym się chłopczyku. Jak wiadomo, jąkała, nie mogąc mówić, może jednak zupełnie płynnie śpiewać. Otóż ojciec chłopczyka, wracając do domu, spotyka go na ulicy (chłopczyka oczywiście) biegnącego z miną mocno zalterowaną. Na pytanie ojca, 329 co się stało, chłopczyk zatrzymuje się i ze łzami w oczach śpiewa na nutę „Titiny" (ach, któż z młodych pamięta tę melodię!): W piwnicy był dziś pożar I mama się spaliła! Hi, hi, hi, dobre, co? DIALOG ROZDWOJONY Panu Andrzejowi Kijowskiemu Tłumaczyłem pewnemu młodemu człowiekowi, jaka jest różnica między wrogiem a przeciwnikiem. Tłumaczyłem długo, aż zachrypłem i zakichałem się (przy okazji wyszło na jaw, że zapomniałem chustki do nosa). Nie dogadaliśmy się jednak. Widocznie pokolenia nie mogą się już ze sobą dogadać — za co zresztą nie zawsze winie starych. A oto przebieg rozmowy. — Wróg — tłumaczę mu — chce pana zniszczyć wszelkimi dostępnymi mu środkami. Popchnie pana do dziury, podstawi nogę, podsypie do zupy trucizny na szczury, jeśli zaś jest inteligentniejszy, to napisze anonim, zamota intrygę -— sposobów ma zresztą dużo. Przeciwnik natomiast chce z panem walczyć w pewnych szrankach, na zasadzie pewnych reguł, chce nad panem odnieść zwycięstwo w tej właśnie walce czy grze: chodzi mu nie o zniszczenie pana, lecz właśnie o to, żeby pan istniał i mógł z nim walczyć i żeby on w tej walce mógł zwyciężyć. Przeciwnicy są ze sobą związani, są sobie nawzajem potrzebni, łączy ich wspólne przestrzeganie reguł walki. Jeśli chcę kogoś pokonać mózgiem, to nie będę podstawiał mu nogi, bo jak upadnie i łeb sobie rozbije, nie będzie mógł robić z mózgu użytku — a tylko zwycięstwo w walce na mózgi cieszy mnie i jest w tym wypadku coś warte. Czy nie mam racji? 3*30 — Niekoniecznie —odpowiedział młodzieniec. — Przeciwnik mój jest zarazem wrogiem, jeśli bowiem ma inne stanowisko niż ja, a z dwóch stanowisk jedno tylko może być prawdziwe, to znaczy, że on zagraża stanowisku słusznemu, jakie w moim przekonaniu posiadam ja. Zagraża mu, to znaczy chce je zniszczyć, zlikwidować i zastąpić swoim — niesłusznym. W obronie słuszności muszę wystąpić stanowczo i skutecznie: najskuteczniejszym zaś sposobem będzie zmusić przeciwnika do milczenia przez zniszczenie go — w ten sposób przestanie szkodzić prawdzie. Gdybym nie był o swojej prawdzie absolutnie przekonany, gdybym był zgniłym relatywistą, wtedy mógłbym wdawać się ze swoim przeciwnikiem w intelektualną szermierkę. Ponieważ jednak zgniłym relatywistą nie jestem, a chodzi tu o rzeczy ważne nie tylko dla mnie, więc nie uznaję przeciwników — tylko wrogów. — Hm — mówię na to. — Irzykowski napisał kiedyś o jednym ze swych antagonistów: „Ja mu proponuję partię szachów, a on zgarnia figury i majchrem we mnie." Przyzna pan, że jeśli umawiamy się na szachy, to nie należy pruć się nożami: przy tym rozprucie faceta nożem tak, że nie może utrzymać w ręku króla, nie jest bynajmniej równoznaczne z wygraniem partii. Zresztą w szachach, zwłaszcza gdy grają dobrzy gracze, chodzi nie tyle o wygranie partii, co o prawidłowe i piękne jej przeprowadzenie. Czy nie sądzi pan, że istnieje moralność intelektualna, która ponad zwycięstwo stawia sobie jako cel dotarcie do prawdy bezwzględnej? Czy nie sądzi pan dalej, że dla osiągnięcia tej prawdy pożyteczne być mogą stanowiska obu przeciwników, które, choć sprzeczne, mogą się wzajemnie uzupełniać, boć prawda bywa złożona, a czasem siedzi okrakiem? Czy nie sądzi pan wreszcie, że nie ma syntezy bez uprzedniej analizy, a uspokojenia bez uprzedniej walki? Czy traktując przeciwnika jak wroga i niszcząc go nie zubaża pan siebie? — Absolutnie się z panem nie zgadzam — odparł młodzieniec. — W tym, co pan mówi, są tylko pozory racji, i to per- 331 fidne pozory. Przede wszystkim perfidne jest porównanie z szachami: tu nie chodzi o niewinne szachy, lecz o zasadnicze starcie idei, o walkę ważną i bezpardonową. Pan chce oddzielić walkę intelektualną od walki zasadniczej i zrobić z niej „bezinteresowną" szermierkę — to jest zwykły trick dla uśpienia czujności przeciwnika, bo przecież nie zechce mi pan wmówić, że naprawdę walka .idei i koncepcji to dla pana gra w szachy. Opowiadanie o prawdzie złożonej i siedzącej okrakiem to albo również relatywistyczne zgnilstwo, albo taktyczne rzucanie piaskiem w oczy. Ponieważ nie uważam pana za zgniłego rela-tywistę (to tylko sprytna poza), lecz za człowieka o określonych poglądach i dążeniach, muszę przyjąć tę drugą ewentualność: że rzuca pan piaskiem w oczy celem zmylenia mnie. Wobec tego postępuje pan, według pańskiej własnej nomenklatury, nie jak przeciwnik, lecz jak wróg (od razu mówiłem, że nie ma tutaj żadnej różnicy) i tak też mam prawo pana traktować. W tym momencie dyskusję naszą przerwały pewne wydarzenia. — Przedstawię je w dwóch wariantach, takich jak warianty końcówki szachowej. Wariant I Ja: — Wybaczy pan, świetnie mi się z panem dyskutuje, ale nagle okropnie zabolał mnie ząb: jest od dawna nie leczony i dziura w nim chyba aż do mózgu. Czy nie skoczyłby pan do pobliskiej apteki po veramon, a potem nie odprowadziłby mnie pan do dentysty? Mam jeszcze sporo argumentów i chciałbym kontynuować tę dyskusję: nie tracę nadziei, że pana przekonam. On: — Ależ drogi panie, naturalnie, już pędzę po veramon. Bardzo mi zależy na tym, aby ustał pański ból zęba, i ja bowiem nie tracę nadziei przekonania pana-. 332 Wariant II Ja: — Wybaczy pan, świetnie mi się z panem dyskutuje, ale nagle okropnie zabolał mnie ząb, jest od dawna nie leczony i dziura w nim chyba aż do mózgu. Czy nie skoczyłby pan do pobliskiej apteki po veramon, a potem nie odprowadziłby mnie pan do dentysty? Mam jeszcze sporo argumentów i chciałbym kontynuować tę dyskusję: nie tracę nadziei, że pana przeka-nam. On: — Nie będzie pan w ogóle miał okazji więcej mnie przekonywać, bo nie może pan mówić z powodu bólu zęba, a mnie ani się śni chodzić po veramon. Czyż pan nie rozumie, że tu chodzi o ważniejsze rzeczy niż o próżną dyskusję? Chodzi mi o to, żeby pan nie szkodził mojej prawdzie, którą uważam za prawdę obiektywną. Jeśli nie może pan jej szkodzić, bo ból zęba uniemożliwia panu mówienie, to bardzo dobrze: nie zależy mi na/dyskusji dla dyskusji, a ból zęba, unieszkodliwiając pana, wyręczył mnie, uważam go więc za zjawisko bardzo pozytywne i nie mam zamiaru pomagać panu w zwalczaniu go. Wobec tego żegnam. ŁOPATĄ DO GŁOWY Wierzę w dyskusję, która jest najpiękniejszą formą kolektywnego dochodzenia do prawdy, w dyskusję wychowawczą, która otwiera mózgi i serca. Wierzę w dialektyczny postęp przez konflikt przeciwieństw, wierzę w konieczność ciągłego przewartościowywania, nie wierzę w życie intelektualne bez stałej antynomiczności poglądów i bez szczerego, bezkompromisowego definiowania i podkreślania tej antynomiczności. Kult dyskusji odziedziczyłem po Karolu Irzykowskim. Irzy-kowski miał do dyskusji stosunek wprost religijny. Brał wszystko na serio i wymagał tego od innych: gdy nie chcieli z nim dyskutować, był po prostu chory — całe życie tak cho- rował. Twierdził, że niezrozumienie roli dyskusji i brak kultury dyskusyjnej są jednym z symptomatów niżu cywilizacyjnego. Formułował zasady, przykazania dyskusji. Oto niektóre z nich" 1) Dyskutuj zawsze w sytuacji korzystnej dla przeciwnika, na płaszczyźnie przez niego proponowanej. 2) Uderzaj w mocne strony przeciwnika — nie w słabe. 3) Jeśli widzisz, że przeciwnik popełnia ze swojego punktu widzenia błąd, nie wyzyskuj tego, wskaż mu ten błąd, dopomóż mu go skorygować, a potem kontynuuj dyskusję. 4) Jeśli przeciwnik niezręcznie formułuje swoje stanowisko — dopomóż mu. 5) Jeśli w swoim stanowisku zauważysz błąd — nie ukrywaj tego, lecz podziel się tą wiadomością z przeciwnikiem. 6) Jeśli zostaniesz przekonany, nie ociągaj się z powiadomieniem świata o tym i zmień poglądy. Chciałbym się zbliżyć do nieosiągalnego ideału, zawartego w tych zasadach, ale — nie mam okazji do treningu. Nikt nie dyskutuje, a jeżeli już, to inwektywami. Jeśli żyję, to tylko dzięki dyskusjom z kolegami z »Tygodnika«, czasem z »Dziś i Jutrem«. Ale to diablo mało — cóż za frajda smażyć się we własnym sosie? Niedługo już będę dyskutował sam ze sobą. »Dziś i Jutro« napisało, że mam obsesję na punkcie Lichniaka i żebym z nim poszedł na wódkę. Owszem. Mogę pójść na wódkę z każdym człowiekiem, z którym się nie zgadzam, którego neguję, którego zwalczam, którego uważam za szkodnika, mogę pójść na wódkę z samym tygrysem nawet, jeśli on zechce, ale ani na włos nie zmienię poglądu na niego — chyba, że mnie przekona. A dlaczego mogę z nim pójść? Bo tak mi nakazuje liberalizm, pobłażliwość, szacunek dla każdego bez wyjątku człowieka.* Człowiek jest ustrojem arcyskomplikowa-nym, mechanika jego działania jest bardzo złożona, czyn jego jest wypadkową wielu wektorów, z których jednym, tylko są poglądy. Człowiek przypomina owe wielowarstwowe jajka wielkanocne: różnokolorowe jajka jedno w drugim. Nie ma na 334 W świecie dwóch ludzi, którzy nie mieliby choć jednej warstwy wspólnej — stąd możność dogadania się, w pewnych okolicznościach, każdego z każdym, stąd obowiązek pobłażliwości i szacunku, ba — miłości dla każdego. Jeśli nie możesz kochać bliźnich dla nich samych, kochaj ich dla siebie: liberalizm, pobłażliwość, życzliwość dla wszystkich są konieczne dla higieny twojej własnej duszy — winieneś kochać nawet tych, których musisz zwalczać. Nie wolno ludzi sądzić, lecz wolno sądzić i zwalczać ich poglądy, z punktu widzenia twoich poglądów. Najbardziej się kochają i najbardziej są sobie potrzebni lojalni przeciwnicy; nic tak nie zbliża i nie wychowuje ludzi, jak dyskusja. Błędem jest zacieranie różnic światopoglądowych, błędem też jest podrzynanie sobie gardeł, a do obu tych skrajnych błędów ludzie mają dużą skłonność. Człowiek kulturalny, liberalny, pobłażliwy tęsknić będzie zawsze do harmonijnego współistnienia przeciwieństw: bez respektowania praw stanowiska przeciwnego nie może być podstawowej higieny ducha, której na imię — tolerancja dla wrogów, surowość dla siebie. To wcale nie znaczy, że wrogów trzeba pieścić, a siebie poniżać; sprzeczność jest tu pozorna (synteza przeciwieństw) — a jak wewnętrznie tę sprzeczność godzić, tego nauczyłaby nas wszystkich — prawdziwa dyskusja. ŻLE WIDZIANY (z materiałów autobiograficznych) Jak daleko sięgnę myślą w przeszłość — zawsze byłem źle widziany. W gimnazjum uważano mnie za głównego podżegacza, za cichego sprawcę wszystkich błazeństw i psot. W wojsku awansowałem na... komunistę — tak określił mnie dowódca dywizyjnego kursu podchorążych, ponieważ dosyć natrętnie dopytywałem się, jak wyglądają plany mob. (podejrzewałem że... wcale nie wyglądają), wciąż indagowałem wykładowców, 335 dlaczego nie mamy granatników i działek przeciwpancernych oraz wyrażałem wątpliwości, czy celowe jest zachowywanie tajemnicy wojskowej odnośnie rozmieszczenia latryn pułkowych. Gdy byłem na ćwiczeniach rezerwy, wezwano mnie pewnego dnia do kancelarii batalionu. Siedział tam oficer wywiadowczy pułku, minę miał groźną, w ręku trzymał nadesłany do mnie numer »Buntu Młodych«, w którym wtedy pisywałem. — Jakieś komunistyczne pisemka do podchorążego przychodzą! — zazgrzytał. Wiele czasu i atłasu stracić musiałem, aby mu wytłumaczyć, że jest to pismo konserwatywno-katolickie, redagowane przez nobliwych hrabiów; zdaje się, że w rezultacie niezbyt go jednak przekonałem (nb. »Bunt Młodych« zmienił później nazwę na »Polityka«; w jednym z pism warszawskich ukazał się wtedy następujący wierszyk: „Młodzi już się zestarzeli, Hier begraben ist der Hund. Wolą więc politykować, niż uprawiać dalej bunt"). Źle widziany byłem również w wojsku podczas kampanii 1939 roku. Gdy w kasynie oficerskim w Zamościu wyraziłem pogląd, że „korytarz" pomorski zaatakowany przez Niemców z dwóch stron może szybko upaść, oraz że podana nam przez pułkownika wiadomość o rewolucji w Berlinie i zabiciu Hitlera nie jest może całkiem pewna, wśród oficerów zawrzało. Przestano się ze mną witać, a jak się później dowiedziałem, rozważano projekt odebrania mi dowództwa plutonu i oddania mnie pod sąd wojenny za defetyzm. Chwalebne te zamysły nie zdążyły się jednak zrealizować wobec wkroczenia vis maior(a) (oczywiście niemieckiego). Po kampanii wróciłem do Warszawy i tu —- znów byłem źle widziany. Źle widziany przez Niemców — to zrozumiałe, gorzej, iż źle patrzyły na mnie i koła konspiracyjne. Zaczęło się od tego, że kwestionowałem celowość prac takich, jak szczegółowe ustalanie, kto gdzie zostanie po wojnie starostą. Naraziłem się również sceptycznym stanowiskiem wobec mianowania już wtedy powojennych dyrektorów departamentów i referentów, z czym radziłem poczekać do końca wojny, kiedy będzie przynajmniej wiadomo, kto przeżył, a kto nie. Najgorzej 336 ' było jednak ze mną, gdy w lipcu 1944 roku wyraziłem obawę, czy aby przygotowywane właśnie Powstanie nie zakończy się porażką militarną. Wywołałem powszechne oburzenie; bodajże znów padło słówko „komunista". Wojna się skończyła. Myślicie, że nareszcie jestem dobrze widziany? Ale gdzie tam! Jedni przypinają mi łatkę „reakcjonisty", bardzo źle na mnie patrzy niejaka pani Zofia Lissa, zaś we własnym gnieździe czyli »Tygodniku* od rana do nocy mi wymyślają od liberałów, katechumenów i kapitalistów (żebym chociaż miał ten kapitał!) Ha cóż! Nareszcie się taki urodził, który wszystkim nie dogodził. Widać już tak będzie do końca mojej doczesnej wędrówki, widać pisane mi być na tym padole źle widzianym. Hej, łzy się kręcą! JEDNO ZDANIE O PRZEBOJACH (felieton rekordowy) Nikt, rzecz zrozumiała, nie ma zamiaru chwalić ani bronić czasów, kiedy to ulicami miast polskich spacerował w meloniku Blady Niko, kiedy dziewczyna wiejska doiła krowy w rytm tanga „Pod modrym niebem Argentyny", gdy zza każdego węzła wpatrywały się w ciebie „Oczy Czarne, rozwarte i ogromne", a grube słowa padały ausgerechnet „niby płatki róż", gdy każdy gramofon zaciekle chrypiał i chrząkał ,,Ba-jaderę" i „Titinę", gdy zza krzaka w Ogrodzie Botanicznym (oczywiście kiedy zakwitły bzy) wyskakiwała »Złota Pantera*, co w złotej klatce lśni, zaś aleją szedł „On, hiszpański don", gdy naczelnik Urzędu Skarbowego śpiewał ci: „Ja o tobie myśleć nie przestanę", a grabarz nad twą trumną nucił: „I od tej chwili, będziemy żyli, życiem szczęśliwych ptaków i motyli", gdy na każdym dancingu wykręcano sobie kostki w charlestonie, black-bottomie i jawie, którą to ostatnią tańczy zwykle „murzynka i salonowy lew", gdy zastanawiano się, o czym 337 marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna, i czemu panna Małgorzata z ostrzyżoną czaszką lata, gdy policjant śpiewał ci „Pamiętam twoje oczy", a ty jemu: „Ja mam czas, ja poczekam", gdy księżyc nad Tahiti złotą lampą lśnił i często zapytywano się: „Pamiętasz Capri to nasze spotkanie"? a ty, ani rusz nie mogąc sobie przypomnieć, odpowiadałeś groźnie: „Idź, nie wracaj!", gdy przy pierwszym kieliszku radio ci grało perfidnie: „Bo to się zwykle tak zaczyna", gdy — „Zapomnisz o mnie" — "zapewniał cię dłużnik, dodając przy tym, że szkoda twoich łez i nie zwracając uwagi na twe smutne oczy, oraz rzewną prośbę: „Wspomnij mnie, gdy w myśli ci był Andriusza, co wąsami rusza" oraz Tamara, śpiewająca „ostatnią piosenkę pożegnania", gdy przyjemnie było kołysać się wśród fal, bo na plaży chrypliwy i zakatarzony głośnik wył, wtórując szumowi morza: „Gdy wrócisz, zastaniesz pokój w kwiatach", ale wróciwszy zastawałeś zgoła co innego, zaś radio na pociechę rąbało ci „Lambeth walka", „Narty, narty, tempo, bieg"! i „Tomasz, skąd ty to masz" oraz „Najpierw wódeczka", względnie „Tango Milonga", ewentualnie „Wtem przychodzi jakaś sztuka i na sali pluskwy szuka", lub „Rzuć bracie blagę i jedź na Pragę", gdy pamiętałeś sto tuzinów „przebojów" od shimmy ,,Salome", fokstrota „Pelikana", walca „Pod mostem Warszawy" i pojechania w Aleje „dorożką na gumach en deux" (an de), aż do śpiewanej przez Chór Dana rumby „Panama" („Mały kraj nad wielką wodą, wszystkie drogi tędy wiodą, stary majtek z siwą brodą, śpiewa z werwą i pogodą: Panamaaaa!!"), oraz „Fiesty" i „Palonych orzeszków", od „Liliowego negra" Wertyńskiego aż do „Sunny Boy'a" Al Jolsona i tanga „Vio~ lettera" stanowiącego motyw przewodni chaplinowskich „Świateł wielkiego miasta", od „Ach pójdź na Waraszbin" (?!) do portowych świateł, które drżą i przypominają o rozstaniu, oraz chryzantem(ów) złocistych, co stoją na fortepianie, walców z filmu „Gdy zakwitną bzy", które znów przypominały, że zawsze będzie czegoś ci brak, od „Sipetite" i „Niech pan pobuja mojego wuja" lub „Co nam zostało z tych lat" do „Himalajów" i „Golfstromu", gdy po głowie chodziła ci Carmen- 338 cita, płomiennooka Hiszpanka oraz Mister Brown, Małpy, Baby, Katiusza, Masza siedząca pod samowarem i Artystki, Artystki, Artystki z Variete, co nie biorą miłości zbyt tragicznie, nikt, powtarzam, nie ma zamiaru bronić tych czasów naszej młodości, chodzi nam jedynie o co innego, o to mianowicie, dlaczego dziś, w dobie aktywnej akcji mającej na celu upowszechnienie muzyki, pieśni i piosenki, nikt na większą skalę nie zainteresował się stworzeniem „demokratycznego" odpowiednika dawnych przebojów, odpowiednika, który dawałby .ładną, lekkostrawną muzyczkę w połączeniu z wartościowym, miłym, rozrywkowym ale sensownym tekstem, bo jak dotąd poza czeskim „Starym młynem" i kilku pięknymi melodiami z filmów „Giilda" i „Serenady w Dolinie Słońca" na dancingach i zabawach wyje się przeważnie upiorną „Noc w Zakopanem", „Pozdrowienie od gór", „Morze" i niewiele co więcej nowego, a przecież jest okazja do upowszechnienia piosenki wartościowej a wdzięcznej, choćby w rodzaju paryskim czy jakimś innym, można by zresztą rozpisać konkurs na nowy typ „przeboju" czyli spontanicznie śpiewanej, granej i tańczonej piosenki rozrywkowej, która nadaje życiu urok i styl, nie mówiąc już o innych rzeczach; tego więc rodzaju wniosek stawiamy.* Komunikat. W numerze 25 (118) »Tygodnika Powszech-nego« z dnia 22 czerwca 1947 roku napisałem felieton z cyklu „Pod włos" pt. „Satyra i 7 boleści", w którym znajdowało się najdłuższe w powojennej prasie polskiej zdanie, liczące około 200 słów. Tymczasem felieton niniejszy stanowi jedno zdanie, liczące dokładnie 640 (sześćset czterdzieści) słów wraz z przyimkami i spójnikami. W ten sposób autor pobił swój własny rekord przeszło trzykrotnie, osiągając wynik nie notowany na całym świecie (nawet stary Proust pozostał daleko w tyle). * Oczywiście od tego czasu wiele się zmieniło: sąsiedzi dostarczyli nam „Wio koniku" i „Marynikę", my źaś stworzyliśmy „Pierwszy siwy włos" i „Piosenkę o Nowej Chuci" oraz popularny a bardzo żywo redagowany dwutygodnik nutowy »Śpiewamy i tańczymy*. 339 LEKKA MUZA WE FRYGIJSKIEJ CZAPCE (felieton historyczny) .Lekka muza w »Tygodniku Powszechnym*? — powiecie — nie, to już przesada! Wcale nie przesada: »Tygodnik« jest dla ludzi, a ludzie przecież bardzo się lekką muzą interesują. Bogactwo i rozmaitość form ludzkiej aktywności kulturalnej są wielkie, odnajdywanie zaś w tej różnolitości i różnorodności wspólnego mianownika to zadanie nader pasjonujące i zgoła katolickie. Nic co ludzkie nie powinno nam być obce. Zresztą, czy myślicie, że nie widziałem redaktora naczelnego »Tygod-nika« w nocnym lokalu, wytrząsającego się w boogie-woogie jak nóżki wieprzowe w galarecie? Jeszcze jak! Aż mu się uszy trzęsły. Impresje na temat lekkiej muzy przyszły mi do głowy w związku z małą rewią objazdową pt. "W samo sedno", jaką zaprodukował w Krakowie "Artos". A więc do rzeczy. Otóż owa rewietka „W samo sedno" była wcale przyjemna. Oczywiście — z samym sednem nic wspólnego nie miała, co zresztą stwierdził lojalnie zapowiadacz (po burżuazyjnemu „konferansjer") Henryk Ładosz, ten sam znany mam dobrze świetny recytator z przedwojennego radia, przezwany po wojnie „upiorem Warszawy". Poza nim wystąpili: Stefcia Górska, słynna gwiazda dawnego „Qui Pro Quo", Tadeusz Olsza, tancerka Ziuta Buczyńska, laureatka międzynarodowych konkursów choreograficznych i pianista Kazimierz Różewicz. Były numery mocniejsze i słabsze, ale całość wydała mi się zgoła strawna. Ujmujące było wprowadzenie do programu muzyki „poważnej" (Mazurek Maciejewskiego, „Ogród pod deszczem" Debussy'ego), oraz poezji i prozy również „poważnej" a świetnie przez Ładosza i Olszę recytowanej (Gałczyński, Broniewski, Czechow). Przyjemne, że nie ma sprośności i szmoncesów. Co mnie jednak uderzyło, to fakt, że ta „lekka muzyka we frygijskiej czapce" żyje z resztek przedwojennej magnackiej fortuny. Zdaje mi się, że coś tu „nie tego": czyż w naszej epo- 340 ce III Rzeczypospolitej (mocno mnie już za używanie tej, przez Adama Mauersbergera wymyślonej nazwy objechano, ale mnie się ona podoba — a jak ma być inaczej?), czyż, powtarzam, w naszej epoce, nie narodzi się nowa a urocza, złośliwa i prawdomówna lekka muza? Gdy czytam szpilkowych „satyryków" z obłudnymi kazaniami Szeląga na czele, czarny kir smutku i nudy zasnuwa moją duszę. Rewietka Artosu przetarła trochę ten kir, ale powiedzmy sobie szczerze: nowego, w sensie nowych form satyry, w sensie odbicia aktualności „w krzywym zwierciadle" — nie było w niej wcale. To były — „Cienie przeszłości" („widma minionych lat"). I tu sentymentalny „blick" w przeszłość. Najpierw nieco zamierzchłej historii. Historia Lekkiej Muzy czeka jeszcze na swojego Tacyta. Tymczasem — zmuszeni jesteśmy czerpać z głowy, a więc przepraszamy Czytelników za ewentualne niedokładności. Otóż (!) forma rewii powstała we Francji w epoce II Cesarstwa. Dziewczęta w czarnych pończochach wytańco-wujące szampańskiego kankana z „Orfeusza w Piekle" — oto symbol tej rozwiązłej epoki. Po wojnie francusko-pruskiej 1870 r. rewia paryska podbiła całą Europę, następnie przeniosła się do Ameryki, gdzie rozpoczęła się jej symbioza z rodzącym się właśnie wśród Murzynów nad Missisipi jazzem i gdzie przybrała ona odrębną nieco, bardziej finezyjną formę („Uprasza się o nie strzelanie do pianisty — gra jak umie"). Tymczasem w Europie rodziła się już nowa odmiana lekkiej muzy: zalani w trupa absyntem długowłosi poeci — dekadenci z głowami opartymi na łokciach, godzinami wysłuchiwali tęsknych, subtelnych, melancholijnych piosenek w paryskim Lapin Agile i innych uroczych, nastrojowych norach. I ten „dreszcz" również rozszedł się po Europie a także, w przeciwieństwie do rewii, dotarł do Polski. Dalekim prototypem późniejszej rewii w Polsce (tak jak "La ssrva padrona" Pergolesiego uznana być może za prototyp współczesnej operetki) był krakowski „Zielony balonik", potem, w okresie pierwszej wojny światowej warszawski „Mo-mus" i „Czarny kot". Były to imprezy cygańsko-intelektu- 341 alne o specyficznym, bardzo oryginalnym (Made in Poland) charakterze. Niezależnie od nich, w okresie bezpośrednio przed pierwszą wojną kwitnąć zaczęło piosenkarstwo kawiarniane, które swój rozkwit osiągnąć miało bezpośrednio po wojnie. Bohaterowie — weterani tej epoki to m. in. piosenkarze Stanisław Ratold i Iza Kremer oraz autorzy tekstów Anda Kitsch-man i Jerzy Eoczkowski. Z tej wielkiej epoki pochodzą- „Szumiały mu echa kawiarni", „Śnieg" („Puchowy śniegu tren..."), „Czarna Mańka", („Na Czerniakowskiej, Górnej, na WoJi..."), „Pojechać dorożką w Aleje...", „Jak dymek z papierosa". „Pod mostem Warszawy", „Madame Loulou", „Jamszczyk", „Liliowy negr" (z teatrzyku Wertyńskiego „Niebieski Ptak"), „Pamiętam walca ton przeczysty" i wiele innych. Koło historii toczy się naprzód jak w wielkim Lunaparku i oto wraz z nowomodnymi melodiami „Salome", „Titina", „Missouri" („Bal Murzynów, słońca synów...") rozpoczyna się szał filmu, na razie niemego. W niektórych kinach warszawskich, zwłaszcza na przedmieściach (kino „Kometa" na Woli, kino „Znicz") modne były małe, kilkunumerowe rewie (piosenka, taniec, monologi) pomiędzy seansami. Z tych występów urodziła się potem warszawska całowieczorowa rewia. Wielki okres tej rewii rozpoczął się, o ile pamiętam, w roku 1928. Skrystalizowały się wtedy w Warszawie dwa typy teatru poświęconego lekkiej muzie. Pierwszy z nich to rewia na wzór Casino de Paris czy Folies Bergeres, z mnóstwem mało ubranych tancerek, wspaniałą (jak na nasze stosunki) wystawą, oszołamiająca widzów błyskotliwością i tempem, lecz w istocie dosyć pusta i błaha. Ten rodzaj reprezentowały teatrzyki: „Perskie Oko", później „Morskie Oko". Drugim typem, stworzonym i reprezentowanym przez słynne „Qui Pro Quo" (w Galerii Luksemburga) była rewia kameralna (monologi, piosenki, skecze) oparta na wybitnych indywidualnościach wykonawczych (Ordonówna, Pogorzelska, Zimińska, Górska. Dymsza, Olsza, Krukowski, Jarossy, Lawiński) i na tekstach, iskrzących się od dowcipu, kalamburu, inteligentnej i śmiałej satyry politycznej. Teksty te pisywał nie byle kto, bo Tuwim, 342 Słonimski, Hemar i inni potentaci dowcipu. Specjalną atrakcją tego teatrzyku był chór Dana, rodzic wszelkich polskich zespołów „rewellersów". O ile wadą rewii typu „Morskie Oko" była wulgarna „pieprzność" i błahość, o tyle „Qui Pro Quo" grzeszyło zbytnią ekskluzywnością: jego humor, jego „finty" i aluzje polityczne czy personalne przeznaczone były dla wąskiego kręgu ówczesnego warszawskiego high Uje, był to teatrzyk „hermetyczny". Na tym kończę swoją pobieżną historyczną kronikę prowadzenia się Lekkiej Muzy w Polsce. Po wojnie zanotować należy ambitną próbę wznowienia i odświeżenia tradycji warszawskiego „Qui Pro Quo", próbę tę podjął krakowski teatrzyk „Siedem Kotów". Było tam dużo rzeczy interesujących i udanych, ale nad całością, jak w ogóle nad tego rodzaju powojennymi imprezami ciążyła „pogrobowość" — nadmierna zależność od przedwojennych wzorów. Nie widziałem teatrzyku „Syrena"; warszawska rewia „Duby smalone" z inteligentnie zaktualizowaną konferansjerką Stefana Sojeckiego miała kilka świetnych numerów, niestety też „przeszłościowych" (Zimiń-ska, znakomity „Chaplin" Sempolińskiego). Wreszcie — ,,W samo sedno", jak mówiłem,.. Dosyć tego bajania — powiada redaktor. Tu nie miejsce — itd. — Przepraszam — odpowiadam — jeśli sam profesor Czekano wski może umieszczać w »Tygodniku« słone dowcipy: „Tatusiu, co to jest koniunktura?" („Rozwody w USA") to dlaczego niby felietonista nie ma prawa pisać o Lekkiej Muzie, która bądź co bądź też należy do kultury. Kończąc więc nagle — wyrażam nadzieję, że felieton ten wywoła furę sprostowań („poprawki historyczne") i że jednak nowa satyra w Polsce — będzie. 343 DZIAŁAĆ CZY GADAĆ? Są ludzie, którzy ponad wszystko kochają się w działaniu, w realizowaniu, w wywieraniu wpływu na wypadki, w decydowaniu o ich kierunku. Są też inni ludzie, dla których najważniejszą rzeczą jest wypowiedzieć się, zapoznać otoczenie ze swoimi poglądami, dać publiczny wyraz swojej wewnętrznej prawdzie. Ktoś mógłby powiedzieć, że dwa te upodobania schodzą się często w jednym człowieku, w jednym działaniu, że zapoznawanie ogółu ze swoją wewnętrzną prawdą bywa jednocześnie wpływaniem na kierunek wydarzeń; myślenie, mówienie czy pisanie jest wtedy zarazem działaniem i realizowaniem —• przekonywa nas o tym zresztą długi szereg myślicieli, pisarzy, filozofów i uczonych, którzy zatrzęśli historią i wytyczyli jej kierunek. Oczywiście, że tak bywa, ale nie zawsze, czasem te rzeczy się wykluczają, czasem, aby działać, trzeba zaprzeć się myśli, lub, aby szczerze i do końca myśleć — zrezygnować z działania. Te właśnie wypadki rozdwojenia interesują mnie specjalnie — jak zawsze przecież przyświeca mi idea badania przede wszystkim konfliktów, rozważania wątpliwości, szukania pęknięć, dziur i skaz: nie wynika to z perfidii ani z dziwactwa, lecz z przekonania, że najistotniejszy sekret gładkości pozna się badając powierzchnię chropawą i popękaną, że chcąc coś oczyścić trzeba się dobrze zabrudzić, że tam, gdzie są różne zdania, tam w powietrzu unosi się prawda, a wszelka "święta zgoda" podszyta jest kłamstwem, że słowem: prawda rodzi się z konfliktu, ruchu i z fermentu, a nie ze spokoju i zaskorupiałego zadowolenia. Opukamy więc sprawę konfliktu, konfliktu, między działaniem a myśleniem, który — jak się rzekło — nie zawsze jest konieczny i nie zawsze istnieje, ale gdy już istnieje, staje się ważny i trudny. Bywa tak, że chcąc działać, trzeba w całości lub częściowo ukrywać swoje myśli, trzeba jednemu mówić tę część swych myśli, a drugiemu tamtą, czasem zaś mówić nie to co w pełni prawdziwe, lecz to, co potrzebne czy 344 celowe. Mamy wtedy, w skrajnym a niemoralnym wypadku, politykę a la Macchiavelli czy Talleyrand: „słowa są po to, aby ukryć myśli", myśli nie służą wówczas do tego, aby je wyjawiać, lecz aby za ich pomocą odnajdywać właściwą i skuteczną drogę działania. Ludziom o tego typu temperamencie politycznym nie zależy często na rozgłosie czy popularności, tym bardziej zaś na dzieleniu się z kimkolwiek swymi głębszymi przemyśleniami (umysł ludzki jest przecież jak owo jajko wielkanocne, złożone z szeregu jajek tkwiących jedno w drugim), największą dla nich nagrodą jest bowiem świadomość, że sprawy idą tak, jak to oni sobie wykalkulowali, że ich myśl, choć nie objawiona światu, wpłynęła na bieg wydarzeń, że są oni, anonimowo czy z ukrycia ojcami dziejących się wypadków, że wypadki, całkowicie lub częściowo, są ich dziełem. Ciche ojcostwo — oto ich satysfakcja. Ludzie tacy niezbyt sympatycznie odnoszą się zazwyczaj do tych drugich, do owych, co to chcą zawsze i demonstracyjnie być sobą, myśleć głośno i dzielić się swymi myślami ze wszystkimi. Ci pierwsi — działacze, zarzucają tym drugim (gada-czom), że są niezręczni, że brak im uzdolnień i w ogóle zainteresowań taktycznych, że przez naiwną a w swej naiwności szkodliwą prostolinijność działania niszczą różne misterne a dla ich własnej sprawy korzystne plany strategiczne, że upierając się przy czystym myśleniu i wynikających z niego — jeśli idzie o styl życia i postępowania — konsekwencjach, wytrącają sobie sami z ręki możliwość wszelkiego konkretnego oddziaływania, że abstrakcję, jaką jest „prawda czysta" postawili ponad aktualną realność i wszystko dobre, co się w niej da dokonać. Biedni są „gadacze" (zostańmy już przy tym deprecjonującym nieco kryptonimie) w takich okresach rozdwojenia; wciąż staje im przed oczami dylemat: działać czy gadać, a jeśli już wezmą się do działania, robią to opacznie i w rezultacie prędzej czy później znajdą się w orszaku tych pierwszych. A więc — co właściwie mają robić? Jeśli roztrzygać będziemy tę sprawę na płaszczyźnie „klerkizmu" tak, jak go pojmował Irzykowski, to gadacze winni, gdy zaistnieje konflikt mię- 345 dzy myślą a czynem czy też między niektórymi przymiotami myśli a czynem (prawo do czynu w zamian za rezygnację z pewnych atrybutów precyzyjnego, „czystego" myślenia) — wybrać myśl. Decyzja ta nabiera u Irzykowskiego posmaku heroicznego, jeśli się zważy, że „klerkizm" był w jego koncepcji pojęciem, w dużym stopniu, kategorii moralnej, był moralnością intelektualisty, okupującego swą postawą ciężkimi wyrzeczeniami, wyrzeczeniami, z których wyrzeczenie się czynu bywa czasem najcięższe. Irzykowski bynajmniej nie uważał tej sprawy za sielankową, lecz właśnie w niej dopatrywał się najdotkliwszego moralnego i życiowego konfliktu klerka. Osobiście sądzę, że potrzebni są zarówno działacze jak ga-dacze, a tylko strzec się należy przed pomieszaniem obu tych ,.branży". Pierwsi w działaniu narażają się czasem na szwank atrybuty i impoderabilia myślenia czystego, drudzy strzegąc fanatycznie czystości myśli zaniedbują nierzadko aktualne dobra, jakie dałoby się w życiu przez kompromis i taktykę zwojować. Zarówno pierwsi bez drugich, jak i drudzy bez pierwszych, łatwo mogą poderżnąć gałąź, na której siedzą, potrzeba im więc wzajemnej współpracy, ale współpraca ta nie może polegać na mieszaniu kompetencji i stylów działania, na zacieraniu dwóch odmiennych linii, lecz na łączeniu ich jedną płaszczyzną. Tam gdzie musi być dwóch, nie powinien być jeden, skupienie ludzi we wspólnej sprawie nie dowodzi, że należy mieszać ich kompetencje: na zająca chodzisz ze śrutem, na lwa ze sztucerem i na pewno nie odwrotnie, papugi nie nauczysz łapać żab a bociana mówić po ludzku i nie ma wcale potrzeby, by to robić, bo każde z nich spełnia swą funkcję dobrze, ku zadowoleniu wszystkich. Niechże więc działacz pełni swoje rzemiosło a gadacz swoje — osobiście wybrałem gadanie, bo to właśnie potrafię, ktoś, kto miałby o to pretensję, mógłby z równym powodzeniem ganić kreta, że nie śpiewa, lub zająca, że nie ma tygrysich pazurów. Rozmaitość form życia uwarunkowana jest jego jednością, nie ma jedności bez rozmaitości, ani rozmaitości bez jedności. Myśl czysta jest — na innej płaszczyźnie — taką samą 346 realizacją jak działanie w konkrecie. „Działacz" i „gadacz" są w istocie współpracownikami jak murarz i kreślarz — dlatego antyklerkowskie wypady rozmaitych beztroskich spłyciarzy to czysta destrukcja. Zaiste, wiele nieodpowiedzialnego tupetu potrzeba, aby namawiać wszystkich, by robili to samo, aby namawiać kreślarzy do murarki. Co by się stało do dzisiaj z pięknym gmachem ludzkiej kultury, gdyby tak wszyscy kreślarze posłuchali?! Brrr — pomyśleć hadko. LIBERALIZM PO RAZ SETNY Rozpoczął się nowy rok szkolny, a że rubryka niniejsza to też coś w rodzaju szkoły (co prawda dla dorosłych i to dosyć osobliwie dorosłych), więc godzi się przypomnieć choćby najważniejszy przedmiot, jaki tu wykładanov Przedmiot ten to — liberalizm. Powiecie, że to już sto razy było, że umiecie na pamięć, że macie dosyć itd. Ale nie zgodzę się z Wami: owszem, że sto razy było, to prawda, ale że macie dosyć — to nieprawda. Skuteczna propaganda to propaganda, która nie ustaje nigdy, to kropla spadająca na skałę tak długo, aż ją wydrąży. Ponieważ zaś autor felietonu jest nie tyle pisarzem, co właśnie pro-pagandystą, więc dla formalnego postulatu urozmaicania tematów nie ma on zamiaru rezygnować ze swojej podstawowej, zasadniczej funkcji, jaką jest łowienie dusz... liberalnych. Przy tym mam błogą nadzieję, że skład socjalny czytelników »Tygodnika« jednak się po trochu zmienia, że czytują nas nie tylko wciąż te same stare a szacowane drypcie, że słowem trzeba pewne rzeczy powtarzać dla tych choćby, co jeszcze nie zdążyli ich usłyszeć. A więc powtarzajmy, zaś Wy z rezygnacją rozwieście uszy i słuchajcie („Znów, znamy"! — „No, to posłuchajcie"!) Liberalizm pojmuję jako pojęcie oderwane od podłoża histo-ryczno-społecznego, uwolnione od całego tradycyjnego balastu 347 zjawisk gospodarczych i politycznych, które się za tym słowem wloką. Czy można odrywać pojęcia od ich genezy historycznej? Sądzę., że często nie tylko można, ale nawet trzeba. Niejedno zjawisko, niezależnie od tego, na jakim tle historyczno-spo-łecznym powstało, potrafi przetrwać swoją epokę, swoją „bazę", i żyje w epoce następnej, przybierając częstokroć nowe znaczenie, nową ważność. Tak żyje fuga Bacha, czy symfonia Mozarta, tak żyje „Don Kichot", tak żyje katedra gotycka, tak żyje Rabelais czy Monna Liza. Żyją niezależnie od swej genezy, mocą obiektywnych swych walorów i wartości. Tak samo pragnąłbym, aby mocą swych obiektywnych moralnych wartości żył liberalizm, nie jako określony ustrój społeczny czy wynikłe z niego normy obyczajowe, lecz jako ponadczasowy kodeks postępowania i styl reagowania, jako swego rodzaju „regulamin życia" człowieka cywilizowanego, bez względu na ustrój, miejsce i czas, w których ten człowiek żyje. Zbiór świeckich norm obiektywnych i pozaczasowych, to sprawa ambitna, ale nie niemożliwa — jestem o tym przekonany. Skoro ma to być kodeks pozaczasowy — powie ktoś — dla-czegóż więc przyjmować ową obciążoną historycznie nazwę „liberalizm", związaną, bądź co bądź, z jedną określoną epoką i z jedną określoną strukturą społeczno-polityczną? Być może, że to słabostka^ ale przywiązałem się do tej nazwy — niechże ona będzie jedyną (przynajmniej świadomą) niedoskonałością naszego kodeksu. A przy tym — nazwa musi być obrośnięta jakąś tradycją i jakimś kolorytem ideowym — niechże nasz kodeks nie będzie odciętym od przeszłości parweniuszem, jak esperanto czy telewizja. Niezależnie od tego zaś, cokolwiek złego można by powiedzieć o historycznej epoce liberalizmu polityczno-gospodarczego, to jednak niewątpliwie epoka ta była ukoronowaniem pewnej wielowiekowej, od Renesansu się rozpoczynającej linii ewolucyjnej, linii, którą śmiało określić można jako dążenie do wolności — bez względu na pewną nieuniknioną na tym miejscu ogólnikowość sformułowania. Po drugie, sztandarowe hasła i osiągnięcia tej epoki, takie jak parlamentaryzm, wolność słowa i przekonań, podział władz itd.. 348 niezależnie od wypaczeń, jakich doznały one w okresie następnym, poczęte były ze szczerego ducha wolnościowego i pozostaną symbolem usiłowań zaszczytnych i pięknych. A więc — zostańmy przy tym starym słowie, mającym swe obciążenia, lecz zawierającym i sugestie krzepiące — ani na chwilę nie zapominajmy jednak, że chodzi tu o kodeks ponadczasowy, czyli nie związany z treścią społeczno-polityczną żadnej określonej epoki. Na czym polega ów kodeks? Najogólniej mówiąc na miłości do człowieka i szacunku doń. Szacunek zaś do każdego człowieka, bez względu na to czy się z nim zgadzamy, bez względu nawet na to, czy z nim walczymy, powoduje specyficzne konsekwencje psychiczne: wyklucza on z psychiki naszej takie zatruwające uczucia jak nienawiść, absolutne potępienie wroga, wściekłość, chęć zemsty i zniszczenia, gruntuje natomiast w nas spokój, obiektywizm, lojalność, pobłażliwość, dążność do zrozumienia przeciwnika i do oddania mu sprawiedliwości. Uczucia te nie kolidują bynajmniej z faktem, że posiadamy określone poglądy i ideały, o które zdecydowani jesteśmy walczyć nieugięcie, ani trochę przeciwnikowi nie folgując. Nasz liberalizm nie ma bowiem nic wspólnego z indyferentyzmem, sceptycyzmem czy cynizmem: jest on po prostu postawą psychiczną, umożliwiającą nam zachowanie czystości psychicznej, zachowanie godności i sprawiedliwego obiektywizmu nawet pośród najsroższej walki — a wszak walka to jedna z najbardziej, najtypowiej ludzkich sytuacji na świecie. Walczyć przestrzegając reguł, walczyć zachowując szacunek dla przeciwnika i jego poglądów, wyrzec się wściekłości i koguciego zacietrzewienia — oto droga, aby się stać liberałem. Zajęcie takiej postawy możliwe jest jednak tylko przy przyjęciu założenia, że w każdym człowieku tkwią zarówno elementy dobra jak i zła, że każdy człowiek ma prawo walczyć o prawdę, tak jak ją pojmuje, że nie ma ludzi doskonałych ani wszechmocnych, że wszyscy widzą nieco prawdy, a nieco błądzą, że nad każdym zapanować może tak łuna światła jak i gęsty mrok ciemności. A w tym założeniu zawiera się, sądzę 349 — postawa religijna: ujęcie każdego człowieka jako istoty niedoskonałej, w dużym stopniu uwarunkowanej swym wewnętrznym rozdarciem i skażeniem, istoty, która tu na ziemi poznać może tylko część prawdy. Dlatego też, wbrew znanej opinii moich oponentów, twierdzę, że prawdziwy liberalizm, polegający na szacunku i uznaniu dla przeciwnika oraz na docenianiu ułamka racji tkwiącego w różnych stanowiskach, łączy się organicznie z postawą religijną, przede wszystkim z chrześcijańską koncepcją niedoskonałości człowieka i równości ludzi wobec wszechmocy Bożej. Świadomość ułamka racji, tkwiącej w każdym stanowisku, świadomość podziału racji — oto jeden z najważniejszych elementów postawy liberalnej, który podkreślić chcę na zakończenie. Płynie stąd uznanie różnych dróg, uznanie różnorodności form, kształtów i postaw, ich niejako równouprawnienie. W tym punkcie mógłby się ktoś znów dopatrzeć śladów indy-ferentyzmu czy sceptycyzmu, ale na to przypomnimy mu, że chodzi tu o rację ludzką, rację ziemską. Żaden człowiek nie ma monopolu na pełną rację — pełna racja nie jest na nasze ludzkie, ziemskie oczy. Stąd płynie specyficzna liberalna ostrożność wobec gloryfikowania siebie, a dyskwalifikowania przeciwnika, stąd przekonanie, że wiele dróg prowadzi do Rzymu, stąd zwalczając kogoś nie zapominajmy, że i jego racja mieści się w Bożych planach i że — obaj jesteśmy ludźmi, a człowiek zawsze zasługuje na szacunek człowieka. Tak więc kodeks liberała, będąc kodeksem świeckim, nie tylko że nie koliduje z kodeksami wiary, ale w nich się mieści i w istocie z nich wynika — w ten sposób tylko tłumaczę sobie swobodę, z jaką panoszy się on w tej chwili na niniejszych katolickich łamach. PRZYGODA I CHLEB Dziennik warszawski »Słowo Powszechne* drukuje powieść słynnego angielskiego pisarza katolickiego, Grahama Greene'a, pt. "Tajny agent". Fabuła powieści jest skonstruowana tak, 350 że zainteresowanie czytelnika wzrasta nieustannie, tworząc w stosunku do przybywających z dnia na dzień odcinków postęp geometryczny. Osobiście żyję w ustawicznej niecierpliwości, we wciąż potęgującym się oczekiwaniu. następnego odcinka powieści, a raz, gdy Szanowna Redakcja przestawiła przez omyłkę kolejność owych odcinków, o mało nie oszalałem. A, przecież nie jest to powieść o celach sensacyjno-kryminal-nych, przeciwnie, książka ta, jak z dotychczasowego jej przebiegu widać, oparta jest na problematyce moralnej. Mimo to rzecz nie ma w sobie nic „moralizatorskiego" w sensie ujemnym, w sensie nudnego kazania. Czyta się ją z napięciem, ponieważ autor potrafił ująć swoją dialektykę moralną w formę fabularnej przygody. Nie pierwszy to i nie ostatni na pewno w literaturze wypadek, że książka arcypoważna jest zarazem arcyciekawa. „Zbrodnia i kara" lub „Biesy" Dostojewskiego, to powieści, od których niesposób się oderwać, tak zaciekawiająco skonstruowana jest ich akcja. To samo z Balzakiem. A kto znajdzie równie podniecające utwory sensacyjne jak "Oliver Twist" lub „Powieść o dwóch miastach" Dickensa, jak „Człowiek, który był Czwartkiem" lub „Latająca Gospoda" Chestertona, nie mówiąc już o celowo kryminalnych „Przygodach księdza Browna" tegoż autora? A „Zbrodnia" Bernanosa lub liczne powieści Mauriaka? A nawet powieści radzieckie, jak „Płyną okręty" Lidina, którą dosłownie niesposób przeczytać inaczej jak jednym tchem, lub pasjonujący „Upadek Paryża" Eren-burga? Przykładów jest mnóstwo. Co pewien czas występuje się u nas przeciwko powieściom odcinkowym Jerzego Seweryna, drukowanym w »Ekspressie« warszawskim. Tymczasem powieści Seweryna nie są szkodliwą tandetą literacką — pierwsza jego i zresztą niewątpliwie najlepsza powieść tego typu, „Barbaro, kłamiesz" posiadała wyraźne walory literackie i moralne, następne mniej się udały, lecz niesposób jednak uznać je po prostu za pospolitą „odcinkową sensację". Wydaje mi się, że źródło tych ataków leżało w podświadomym urazie psychicznym atakujących, 351 którzy przeważnie sami są autorami książek nudnych i nie mogą pogodzić się z tym, że ludzie „szarzy" przekładają ponad ich, do pierwszej klasy literackiej należące, ale nudne utwory, drugoklasowe, ale ciekawe powieści Seweryna. Cóż zrobić, kiedy tak jest: ja sam, chcąc sobie poczytać dla przyjemności i mając do wyboru „Sedan" Pawła Hertza lub ,.Barbaro, kłamiesz" Seweryna, wybrałbym to drugie, nuda bowiem w żadnym wypadku nie jest dobrym przewodnikiem po krainie wzruszeń literackich. O cóż tu w istocie chodzi? O rzecz bardzo prostą: istotą be-letrystyki jako gatunku literackiego i w ogóle artystycznego jest to, że stanowi ona dla czytelnika przygodę psychiczną. Potrzeba przygody jest impulsem wewnętrznym bardzo głęboko zakorzenionym wśród mas, zwłaszcza w okresie gospodarki przemysłowej, gdy życie ludzkie uregulowane jest i zdeterminowane. Przygoda jest ekstraktem, zagęszczeniem życia, krótkim spięciem, kiedy jednostka czuje nagle intensywność istnienia, intensywność, której normalnie się nie dostrzega, jest ona bowiem ukryta, rozpuszczona w długim strumieniu podobnych do siebie dni. Przygoda daje jednostce poczucie własnej wartości i ważności, poczucie konieczne dla życia psychicznego — stąd masowy pęd do przygody, uzewnętrzniający się na najniższym swym szczeblu w takich najłatwiej dostępnych jej ersatzach, jak alkoholizm, karty czy inne nałogi. Oczywiście, dążeniem winno być udostępnienie masie przygód wyższego rzędu, przygód psychicznych — tę właśnie rolę spełnia beletrystyka, ale żeby ją spełniać dobrze, musi naprawdę być beletrystyką, to znaczy nie może być nudna. Nuda jest bowiem zaprzeczeniem przygody. Przygoda literacka nie polega zresztą wyłącznie na zainteresowaniu fabułą; znałem ludzi mało literacko wyrobionych, dla których bardzo intensywną przygodę stanowił Proust, dzieło przecie antyfabularne i trudne. Rzecz polega, wydaje mi się, na pewnym wewnętrznym dynamizmie książki, dynamizmie, który czyni czytelnika współuczestnikiem „stawania się" historii rozpoczynających i kończących swe życie na kartach 352 książki. Dynamizm, ruch, wieczna nowość, wieczna niespodzianka — oto co „porusza z posad" czytelnika, wciągając go w wir psychicznej przygody. Przeciwieństwem będzie książka statyczna, w której już pierwsze strony pozwalają przewidzieć rezultat stron ostatnich, w których wałkowana jest jedna myśl, nie podlegająca w przebiegu książki ruchowi, ewolucji, rozwojowi, nie dostarczająca czytelnikowi emocji wynikłych z oczekiwania niespodzianki. Taka książka choćby wyrażała myśli najpiękniejsze i najszlachetniejsze, spełnia rolę antydydak-tyczną, szkodliwą, bo nuda jest najbardziej anty wychowawczym stanem na świecie. Potrzeba przygody psychicznej jest w człowieku równie dojmująca jak potrzeba chleba, co więcej hierarchiczna lub nawet chronologiczna kolejność tych potrzeb nie jest wcale łatwa do ustalenia. Często się widzi, że niedożywiony biedak zamiast chleba kupuje sobie wódkę: poświęca względy utylitarno-życio-we, aby przez chwilę chociaż znaleźć się w jednym dostępnym sobie świecie przygody psychicznej, w tak nietrwałym przecież i lichwiarskie za swe przedstawienia procenty ściągającym teatrze ułudy alkoholowej. Zadaniem społecznym bele-trystyki w dzisiejszej epoce, w epoce sztuki dla mas, jest właśnie dostarczenie masom innej, wyższej, trwałej, nie oszukańczo złudnej przygody psychicznej. Erenburg nazwał kino „fabryką snów" — beletrystyka będzie fabryką przygód. Zapotrzebowanie społeczne na przygodę jest ogromne, powieścio-pisarz musi je wypełnić. Stąd wniosek prosty dla wszystkich beletrystów: nie wolno pisać statycznie, nie wolno pisać nudno! POCHWAŁA ROWERU Mała mysz a chce tyż (Flirt salonowy) Aha — powie czytelnik — pewno będzie mowa o znaczeniu roweru jako środka komunikacyjnego, usprawniającego życie i pracę. Albo jako środka turystycznego, ułatwiającego pozna- 353 nie kraju. Albo jako sprzętu sportowego, pozwalającego człowiekowi na zachowanie sprawności fizycznej i sił do pracy. Albo jako narzędzia propagandowego, umożliwiającego międzynarodowe imprezy w rodzaju wyścigu Warszawa — Berlin — Praga. Albo... Albo... Nie zgadliście. Z właściwym mi upodobaniem do spraw mało ważnych lub zgoła bezużytecznych, mam tu zamiar spojrzeć na rower z zupełnie odmiennego punktu widzenia, mianowicie jako na przyrząd umożliwiający człowiekowi... wyskakiwanie ze skóry. — Oho, wariat, Wisła się pali! — zawrzaśnie niechybnie ten i ów. — Kobierzyn i Tworki kłaniają się obywatelowi nisko i cieszą się na nowego lokatora. — Odpowiem na to: możliwe, że prędzej czy później w jednej z tych uroczych miejscowości żywot swój zakończę, ale nie przesądzajmy sprawy. Wysłuchajcież, proszę, mojej argumentacji. Każdy człowiek, a więc i ja również, ma momenty, gdy chciałby wyskoczyć ze skóry, gdy własna skóra go drażni, gdy mierzi go własny charakter, umysł, usposobienie, gdy do szaleństwa denerwuje go fakt, że jest sobą i tylko wyłącznie sobą, i niczym nigdy innym nie będzie, a tymczasem chciałby być właśnie czymś zgoła innym, łowcą wielorybów lub indyjskim maharadżą, tureckim świętym czy abisyńskim negusem, poławiaczem pereł albo handlarzem kości słoniowej, Casanową, Toscaninim, Chaplinem, Nurmim, Einsteinem, Don Juanem, Andre Gide'em, Bernardem Shawem albo każdym z nich po trochu. Tymczasem — cóż: patrzy w lustro i widzi tę samą swoją skórę, ułożoną w te same, od lat znane fałdy i wygięcia, te same baranie oczy, ten sam nosowy głos, te same wypchnięte na kolanach spodnie i wiele innych tych samych rzeczy. Ogarnia wtedy człowieka chandra i glątwa (termin Witkacego), jaskółczy niepokój (termin Słowackiego), ból istnienia (a la Przybyszewski), ogólna niemożność (termin Gombrowicza), dreszcz metafizyczny (termin znowu Witkacego) i w ogóle szał ciał oraz rozpacz w kratkę. Chciałby więc wyskoczyć ze skóry, 23 — Rzeczy małe 354 ale nie ma na to dość siły, a po drugie — fi donc! — cóż to za przykry widok, własna skóra zawieszona na poręczy krzesła — nie, to doprawdy byłoby niesmaczne. A więc cóż robić?! Cóż robić? Rower, rower miły bracie, tu emocja czeka na cię! Za granicą są jeszcze inne sposoby na „humory i wapory": w Helsinkach fińska łaźnia, w Wiedniu Prater z „diabelskim kołem", w Paryżu elektryczne samochodziki, w Szwajcarii kręgle i bilard, w Hiszpanii walki byków, w Egipcie piramidy, w Australii bumerangi, na biegunie południowym — pingwiny. A tymczasem u nas albo kwaśno nadęci, albo też głupkowato pijani rodacy ani rusz nie mogą zrozumieć, że fantastyczne, emocjonujące przeżycia są tuż, tuż; potrzeba tylko odrobiny wyobraźni i — roweru. Po dziesięciu minutach kręcenia możesz wprowadzić się w trans, a w transie tym maszyna, na której pędzisz, wyda ci się co.najmniej „Gwiazdą Florydy", tj. owym owalnym, za-temperowanym na końcu, wyścigowym autem, w którym pewien puknięty lekko facet pobijał rekordy świata, zanim wreszcie nie zamienił w pył owej „Gwiazdy" wraz ze swoją doczesną powłoką; jeśli zaś masz wyobraźnię nieco bogatszą, cóż prostszego, niż umieścić się jako pilot w samolocie z napędem rakietowym lub zgoła atomowym. A ileż problemów wyrasta przed tobą: musisz zręcznie lawirować pomiędzy spacerującymi po jezdni gołębiami, które na dzwonek roweru nie reagują, sądząc widocznie, że to nie do nich adresowane. (To mnie nie dotyczy — mówił inwalida, gdy pies mu kąsał drewnianą nogę), musisz dzwonić na przechodniów, omijać samochody, przeganiać wozy, straszyć psy, skakać po dziurach i wybojach, hamować, skręcać, zawracać, pompować, zalepiać dziury, unikać milicji (jeśli masz rower, nie rejestrowany) i Spełniać cały szereg innych ważnych czynności. Nie myślcie, że słowo „ważny" mówimy tu z ironią: wszak miarą ludzkiego wysiłku czy bohaterstwa jest ułamek, wyrażający stosunek dokonanego czynu do możliwości danej jednostki, do jego potencjału. U jednego potencjał jest tak wielki, że aby się nieco 355 rozruszać (nie mówiąc już o wyskakiwaniu ze skóry) musi rzucać się z wodospadu Niagara lub ze spadochronem z wysokości dziesięciu kilometrów, polować na głodne lwy lub spuszczać się po linie do krateru czynnego wulkanu — u innego to samo nasilenie odwagi i woli występuje przy raidzie rowerowym na Dębniki czy do Borku Fałęckiego. Człowiek nie zdziała więcej, niż mu pozwala jego potencjał („Wyżej głowy nie przeskoczysz"), zaś z powodu różnicy indywidualnych potencjałów także i czyny bohaterskie, równe sobie jeśli chodzi o ich wartość absolutną (stosunek do indywidualnych możliwości), bardzo są na pozór rozmaite: jeden nurkuje, aby nożem przebić brzuch rekina, drugi rzuca się na rowerze pod ruszający z przystanku tramwaj. Ty, co marzysz o laurach i przygodach Nelsona, Cambronne'a lub Gordona, pomnij, że świat przygód fantastycznych i czynów ryzykanckich leży tuż, tuż na sąsiedniej ulicy, a do świata tego zawiezie cię — rower, rower traktowany nie jako środek lokomocji i usprawnienia życia, lecz rower „sam w sobie" „rower jako taki" rower, za pomocą którego wyskakujesz ze skóry własnej, a wskakujesz w skórę prof. Picarda, płk. Lindberga, Stanleya, Amundsena, ba — Kolumba, Corteza i Pizarra, a w każdym razie Don Kichota. A więc licząc po cichu na premię z Państwowej Fabryki Rowerów, chwalę głosem miedzianej trąby rower, narzędzie upowszechnienia przygody i wielkości, przyrząd do wyskakiwania ze skóry, aparat do zmieniania jaźni, który zdolny jest przetwarzać zjadacza chleba, człeka szarego i anonimowego w postać opromienioną aureolą brawury, odwagi, przytomności umysłu i inicjatywy. Oczywiście — komu rower nie wystarcza, kto ma większy potencjał, ten niech sobie zjeżdża na nartach z Kasprowego czy, jeśli mu mało, z Giewontu do Straży skiej i dalej na dolinę Józefata. Kto jednak trapi się starością swej skóry i nudzi timbrem własnego głosu, a ratunku szuka w ćwiartce, czy, jeśli go na nią nie stać, w czterdziestce („życie zaczyna się po czterdziestce"), temu radzimy z głębi serca: Ruszaj bracie, ruszaj — pedałami! 356 O TŁOKU Czło wiek jest przede wszystkim stworzeniem społecznym — powiedział mi. .— Żyje on w zorganizowanym zbiorowisku i jego obowiązki wobec tego zbiorowiska są najistotniejsze, najszczytniejsze, decydujące o jego człowieczeństwie. Pański indywidualizm to teoria przestarzała, błędna i niemoralna. — Hm — mruknąłem zafrasowany, nie znajdując odpowiedzi. Niedługo potem pożegnaliśmy się. Po paru dniach zobaczyłem go znowu. Przeszedł koło mnie, stałem właśnie w długiej kolejce przed kinem. Chciałem na niego zawołać, gdy ze zdziwieniem spostrzegłem, że zajmuje miejsce w tejże kolejce o kilkanaście osób przede mną. Ktoś zwrócił mu uwagę, on jednak stwierdził stanowczo, że już tu stał, powołując się na świadectwo jakiejś pani. Pani owa nie mogła sobie nic przypomnieć, wybuchła awantura, którą mój znajomy znosił z taką zimną krwią i stanowczością, że wreszcie atakujący osłabli, zmiękli, „przyzwyczaili się" doń i w rezultacie zachował swoje prawem kaduka zdobyte miejsce w kolejce. Miał szczęście, bo był jednym z ostatnich, którzy otrzymali bilety. Dla mnie już zabrakło i odszedłem z niczym. Długo zastanawiałem się nad tym psychologicznym fenomenem. Jak wytłumaczyć fakt, że człowiek o tak ugruntowanych poglądach na moralność społeczną dopuszcza się bez mrugnięcia okiem drobnego, lecz wyraźnego przeciw tej moralności wykroczenia. W końcu zrozumiałem: zawiniła tu psychoza tłoku. Tłok jest wszędzie. W oblepionych ludźmi tramwajach i na-pchanych pociągach. W przepełnionych restauracjach i gospodach, gdzie zdenerwowani, spieszący się goście wydzierają sobie z rąk pływającego w pocie kelnera. W Ośrodkach Zdrowia, u dentysty i u lekarza. W sklepach i domach towarowych. W kinie i w teatrze. Na wycieczce i na meczu. Wszędobylski tłok towarzyszy nam w każdej okoliczności życiowej, jest 357 świadkiem każdej naszej czynności, jest naszym nieodłącznym towarzyszem. Oczywiście: tłok ten jest świadectwem upowszechnienia pewnych dóbr i wartości, stanowi dowód masowej konsumpcji tych dóbr. Jesteśmy demokratami i cieszymy się, że wszyscy tak powszechnie konsumują wszystko. Ale wydaje nam się, że należy dążyć do takiego stanu rzeczy, kiedy konsumowanie będzie się mogło odbywać bez tłoku. Tłok nie jest nieodłączną cechą powszechności, jest tylko jej przejściową, możliwą do usunięcia wadą. Celem społecznym winno być puszczenie takiej ilości pociągów i tramwajów, wybudowanie takiej liczby restauracji, sklepów i kin, aby konsumpcja dóbr mogła się odbywać bez tłoku, aby ludzie mogli zbierać się w gromady w specjalnych tylko, podniosłych czy przyjemnych okolicznościach, nie ciągle. Tłok bowiem źle działa na moralność społeczną (przykładem mój znajomy), tłok — rzecz paradoksalna — niweczy wewnętrzną spoistość zbiorowiska. W tłoku przed kinem czy sklepem każdy człowiek czuje się samotny. Wie, że nikt mu nie pomoże, że jest zdany na własne siły, że dla każdego jest rywalem, konkurentem, przeciwnikiem i że wszyscy są jego rywalami. Wie wreszcie, że mało kto na niego patrzy, bo każdy zajęty jest sobą. W tych warunkach pękają często wszelkie hamulce społecznej moralności i dyscypliny, a otwierają się możliwości dla najdzikszej, najbardziej bezwzględnej „wolnej konkurencji". Tłok staje się wówczas zatomizowanym zbiorowiskiem samotnych ludzkich wilków, z których każdy, pozbywszy się (z konieczności) swej normalnie w życiu przyjętej postawy „spokojnego obywatela", wyżywa się w myśl zasady „kto mocniejszy ten lepszy", ukrywając się za zbiorową nieodpowiedzialnością i anonimowością. Wytwarza się demoralizująca psychoza tłoku, tłok taki bowiem, choć jest zatomizowanym zbiorowiskiem wzajemnie niesolidarnych jednostek, nie jest, podobnie jak i państwo, ich sumą wyłącznie arytmetyczną; jest pewną całością, ma swoją psychologię i swoje prawa, a prawa te, jak się łatwo domyśleć, nie mają nic wspólnego z prawami moralności społecznej. W tłoku, w tym 358 anormalnym, mechanicznym zbliżeniu się ludzi do siebie, wytwarza się właśnie fałszywy indywidualizm, kiedy to ukryta w tłumie jednostka wierząc w możliwość i powodzenie swojego „sobiepaństwa", w siłę swoich słów i pazurów, staje się anar-chicznym wrogiem wszelkich więzów i praw społecznych. Chcąc ludzi związać i zorganizować rzeczywiście, od wewnątrz, należy ich rozsunąć, rozluźnić. Tłok jest wrogiem indywidualizmu prawdziwego, w którym jednostka rozumie i dobrowolnie respektuje prawa społeczne, tłok wytwarza natomiast indywidualizm ukryty, fałszywy i anarchiczny. Pisałem już kiedyś o niedocenianej i nie zauważanej często, a niezwykle groźnej, rozkładowej chorobie społecznej, jaką jest nuda. Drugą tego typu chorobą, podważającą moralność społeczną od wewnątrz będzie właśnie — tłok. Oba te schorzenia zresztą występują często razem. Proponuję więc następujące hasło: „Walczmy z tłokiem i nudą, które rodzą zdege-nerowany, fałszywy, aspołeczny indywidualizm, wypaczają zaś piękną humanistyczną ideę indywidualizmu prawdziwego." POCHWAŁA STAROŚCI W spaniała to rzecz przejść się w słoneczny dzień z Poronina do Zakopanego. Świeżość barw i precyzja konturów jest niezrównana, jakby cały górski świat ubrał się w galową szatę. A przy tym nieustanna zmienność (jako zwolennikowi dialek-tyki bardzo mi to odpowiada); góry co chwila wyglądają inaczej, to zasnuwają się poważnym cieniem, to znowu zalane są słonecznym, rozpylonym kurzem. Chmury wędrują, niebo wciąż się zmienia, człowiek idzie sobie szosą i czuje się jak król (jeśli król może się dziś dobrze czuć); myśli płyną lekko i rzeźko, niby owe pędzone wiatrem obłoki — po prostu ma się w sobie ,,smak świata", smak istnienia. To jeden z rzadkich momentów, gdy chłonie się ten smak, intensywnie, z pełną 359 świadomością, z absolutnym zrozumieniem. Nie często się takie momenty zdarzają. Nagle czuję, że coś mi w tym obcowaniu ze smakiem świata przeszkadza, coś wyrywa mnie ze skupienia. Chwila namysłu, i powrót do rzeczywistości; aha już wiem — to rytmiczny odgłos kroków z tyłu i głos liczący: raz, dwa, trzy, cztery, raz-dwa, raz-dwa, raz, dwa, trzy, cztery! Oglądam się: trzech har-cerzyków w wieku od lat dwunastu do piętnastu wali naprzód równym, marszowym krokiem, energicznie machając rękami. Najwyraźniej jako najbliższy cel postawili sobie dogonienie mojej bocianiej osoby. Jakoż za chwilę są już przy mnie i mijają mnie, rzucają mi triumfalne spojrzenie. Przy tym energicznie wymieniają ze sobą raźne pokrzykiwania, szczekliwy-mi, gardlanymi, zmienionymi przez mutację głosami. Są najwyraźniej bardzo dumni, że idą rytmicznie i dziarsko, że mnie przegonili, że wszystko „byczo" się układa. Czekam aż się oddalą, aby powrócić do poprzedniego nastroju. Ale nagle z przerażeniem widzę, że ich tempo marszu zbliżone jest do mojego, że minąwszy mnie zwolnili nieco i że w tej chwili utrzymuje się między nami odległość około dziesięciu metrów, która pozwala mi słyszeć ich urywaną rozmowę i rytmiczny tupot butów. Idą, jak słyszę, do Zakopanego, tak jak i ja. W ten sposób więc aż do samego Zakopanego skazany będę na ich towarzystwo. Byłem na szosie sam — z krajobrazem i smakiem świata — teraz nie będzie już nic, tylko mimowolne nasłuchiwanie cudzych głosów i kroków, tylko dokuczliwa świadomość, że idziemy razem. O powrocie poprzedniego nastroju nie ma mowy. Wpadam w rozpacz i gorączkowo szukam środków zaradczych. Wybieram najprostszy: zatrzymuję się na brzegu szosy niby to przyglądając się jak urzeczony, górom i czekam, aż chłopcy odejdą. Kątem oka widzę, że harcerzyki rzucają mi jedno i drugie pogardliwe spojrzenie. Podejrzewają, że tym nagłym zainteresowaniem górami maskuję zmęczenie — rzecz niedopuszczalną. Nie przejmuję się tym jednak i czekam, aż wreszcie znikną za zakrętem szosy. 360 Znowu jestem sam. Z szumem przelatuje auto i oto powraca słoneczna, wiele mówiąca, górska cisza. Czuję jak mnie opływa, pogrążam się w nią, wędruję samotnie, mając piękno krajobrazu naokoło i w sobie. Myśli zaczynają płynąć, uskrzydlone pędem obłoków i... Trrach! Tragedia! Mijając zakręt włażę znów na harcerzy: widocznie urzeczony tempem ebłoków zacząłem iść zbyt szybko i dogoniłem ich. Są tuż przede mną, machają rytmicznie rękami; zobaczywszy mnie dostosowują krok, zaczynają jeszcze, energiczniej machać rękami i gardlanym głosem liczą: raz dwa, trzy, cztery, raz-dwa, raz-dwa, raz, dwa, trzy, cztery! Irytacja chwyta mnie za włosy. Co tu robić?! Zatrzymać się znów nie ma sensu: znowu ich przecież dogonię i tak może trwać aż do samego Zakopanego. Zatrzymać się na dłużej nie mogę — muszę być przed południem w Zakopanem. Nagle błyska mi pomysł wyjścia z sytuacji: minąć ich. Mam przecież dłuższe nogi, przegonię ich, zostawię daleko w tyle i odzyskam samotność, a z nią smak istnienia. Od razu wcielam zamiar w życie. Przedłużam krok, „dochodzę" ich bez trudu, niczym Kusociński, mijam — przede mną nic, tylko szara taśma szosy. Czuję wśród chłopców konsternację — nie wiedzą, co to znaczy. Diabeł mnie kusi, aby obejrzeć się na nich; ulegam wreszcie i rzucam im spojrzenie przez ramię. Katastrofa! Zrozumieli to jak najopaczniej, jako wyzwanie do wyścigu. Teraz się dopiero zaczyna! Chłopcy przedłużają krok, prawie biegną, tupiąc przy tym jak szwadron kawalerii. Są tuż za mną, dochodzą mnie. Zwiększam tempo, czując ich ciężkie oddechy na plecach. Oni również przyspieszają, teraz już naprawdę biegną. Ja sadzę naprzód siedmiomilowymi krokami, lecz nie mogę się od nich oderwać. Tak pędzimy z pięć minut. Wreszcie daję za wygraną, zwalniam. Chłopcy mijają mnie z roześmianym triumfem i również zwalniają. Idą teraz tuż przede mną, słyszę dokładnie, jak zadyszanymi głosami wymieniają wrażenia z wyścigu. Są zachwyceni swym sukcesem, co chwila oglądają 361 się na mnie, a spojrzeniem mówią: Te, może chcesz jeszcze raz, co?! Trwa to z dziesięć minut; czuję już, jak wściekłość i rozpacz podnoszą mi włosy na głowie, gdy oto następuje niespodziewane wybawienie: w tym miejscu odgałęzia się wariant drogi — stara szosa. Skręcam w nią z ulgą, czując na sobie lekceważące spojrzenia; chłopcy uważają mnie za uchylającego się od walki dezertera. Niech im tam będzie! Wędruję starą szosą, lecz poprzedni nastrój prysł niepowrot-nie. Myślę o chłopcach. Trudno im się dziwić: przed dwudziestu pięciu laty ja sam również miałem w głowie tylko swoją sprawność fizyczną, tempo, próby sił, wyścigi, i zżymałem się na „dziwaczenia" ojca, który namawiał mnie, abym odpoczął i pozachwycał się krajobrazem. Każdy musi to przejść, nie ma rady — taka jest kolejność życia. Ale smak istnienia czuje w pełni dopiero człowiek stary, bo delektuje się nim już z perspektywy odlotu. „NIC"* (felieton krótki — ale za to bez sensu) Czas, aby pan zaczął pisywać o niczym — powiedział mi pewien znajomy. Bardzo mi pochlebił; wysnułem bowiem z tego wniosek, że dotąd pisywałem o czymś. Ale rada znajomego nie przestała mnie nurtować: pisać o niczym — cóż za wspaniała idea; nic — jakiż to pasjonujący temat. Aby utwierdzić się jeszcze w swym zamierzeniu postanowiłem oprzeć je na podstawach filozoficznych. W tym celu wziąłem do ręki Historię Filozofii prof. Wł. Tatarkiewicza i otworzyłem ją na stronie, gdzie wyłuszczone są poglądy Gorgiasza z Leontinoi (483—375 przed Chr.). Oto główne tezy jego filozofii: 1) Nie ma nic. 2) Gdyby nawet coś było, to nie byłoby poznawalne. 3) Gdyby nawet było poznawalne, to nie mogłoby być przedmiotem porozumienia między ludźmi. (Tom I. str. 39) Tezy antycznego mędrca wydają mi się wprost oślepiająco słuszne. Teza pierwsza jest już chyba dla każdego oczywista. Ja już dawno twierdziłem, że nie ma nic. Absolutnie nic nie ma — znane twierdzenie „coś w tym jest" uznać należy za zupełnie błędne, nienaukowe, ahistoryczne, niesprawdzalne empirycznie, wynikłe z rozpadu myśli drobnomieszczańskiej. Uporczywe * Pisanie o niczym było aluzją do bezlitośnie wówczas gnębiącej autora cenzury. 366 quasi sądy niektórych wsteczników, że cośkolwiek jest, uważam za zwykłą, nie przebierającą w środkach dywersję, mającą na celu cofnięcie nas w epokę feudalizmu i ciemnoty. Teza druga również nie może nastręczać poważniejszych wątpliwości. Gdyby nawet coś było — nikt by tego nie dostrzegł. Niezbity dowód na to twierdzenie zaczerpnięty został przez sceptyków należących do szkoły nadwiślańskiej z »Kuźnicy« oraz z odczytu red. Romana Werfla, pt. „Historia a dialektyka" wygłoszonego w Łodzi. Znakomity prelegent w konkluzji swoich wywodów postawił słuchaczom zasadnicze pytanie: „Czy widzieliście kiedy garbatego psa? Czy istnieje garbaty pies?" Na pytanie to wszyscy obecni odpowiedzieli przecząco. Tymczasem, gdyby cokolwiek istniało, istniałby również garbaty pies — przynajmniej okresowo. Jeśli mimo to jest niepoznawalny, znaczy to, że n i c jest niepoznawalne. Skoro nic jest wszędzie, z tego wniosek, że wszystko, co znajduje się wszędzie, jest niepoznawalne, czyli że w myśl staropersko-arabskiego aksjomatu „Aisarak eipud.w aisak alaim" wszystko = nic. A więc: non possumus!* Teza trzecia jest do udowodnienia najłatwiejsza. Gdyby nawet garbaty pies istniał i był poznawalny, nie mógłby być przedmiotem porozumienia między ludźmi — bo w jaki sposób? Przecież nawet kulawy pies nic by tu nie pomógł. Dalsze wnioski dopowiedzcie sobie sami — ja nie' mogę, gdyż redaktor sprzeciwia się dalszemu wyważaniu otwartych drzwi. W ostatniej chwili dowiaduję się, że ci i owi "(przeważnie jednak owi) usiłują nadal twierdzić, jakoby coś istniało, podając na to jakieś mgliste dowody. Odpowiem im słowami jednego z naszych najwybitniejszych mężów, dialektyków i krytyków kultury średnio mieszczańskiej. „Jeśli fakty przeczą mojej teorii — tym gorzej dla faktów". Przytoczony aksjomat należy czytać od końca. 367 O TWARZACH „Muszą to sobie zapisać, że można Nosić na ustach uśmiech i być łotrem" Hamlet Gdzieś ty był, jak twarze rozdawali? — oto pytanie, które mi często zadają przyjaciele. Istotnie — twarz dostała mi się nie-osobliwa: głowa mała jak makówka, tak że najmniejszy kapelusz opada mi na ramiona, broda cofnięta do tyłu, idiotowata, przy tym jakby ugryziona przez psa, wargi odęte, dolna zwisa jak krowie wymię, czoło niekształtne i łyse, włosy kołtuniasto-szczeciniaste a do tego rzadkie (połączenie szczeciny z łysiną to coś jak piekło źle' ogrzane). Przez długi czas byłem przekonany, że ta ogólny śmiech budząca ptasio-kozia fizjonomia uniemożliwi mi zmianę stanu cywilnego, okazało się jednak w końcu, że przysłowie „każda potwora..." ma swoją rację — oczywiście twarz mi się od tego wcale nie zmieniła. W dodatku twarz moja ma jeszcze tę złą stronę, że zwraca uwagę, wbija się w pamięć i nie łatwo o niej zapomnieć. Nie jest to w życiu wygodne — odczułem to na swej skórze jeszcze w czasach służby wojskowej, kiedy to porucznik namyślając się kogo by tu wysłać na patrol czy postawić na czujce, wiodąc wzrokiem po sztywnym rzędzie twarzy, zawsze w końcu zatrzymał się na mojej i wyłuskał mnie z szeregu. — Twarz do chrzanu — opiniowali moi koledzy, a nawet czasem wyrażali się jeszcze dosadniej:—Musiałeś się spóźnić, jak rozdawali twarze — zakonkludował wreszcie jeden — i dostała ci się wybrakowana. Ale nie martw się — i tak żyć można. Oczywiście twarzy sobie nie wybierałem i za jej jakość nie odpowiadam; również rodzice moi twierdzili zawsze, że z moją małpiością nic wspólnego nie mają. Co najważniejsze, ja sam czuję, że moje wnętrze, czyli moja osobowość duchowa także nic z tą twarzą wspólnego nie ma. Skądże się więc ona (twarz) 368 wzięła i czyj to podarunek? Ciekawe. Kiedyś, w myśl zasady przetwarzania ilości w jakość próbowałem przetworzyć swoją fizjonomię. Tysiące razy robiłem interesujące wyrazy twarzy, zaciskałem usta w znamionujące silną wolę szparki, wyciągałem w dół brodę, aby ją powiększyć, marszczyłem energicznie czoło i wytężałem się, aby nadać oczom miast baraniego — ostry męski wyraz. Nic jednak z tego nie wyszło, najwyżej to, że ludzie brali mnie za wariata i że do dziś pozostały mi przeróżne „tiki", które jeszcze bardziej pobudzają otoczenie do śmiechu. Tak więc, od własnej twarzy uciec niesposób: miliony ludzi chodzi po ziemi z twarzami, które nic nie mają wspólnego z ich wnętrzem: łotr ma często oblicze szlachetnego efeba, a dusza anielska wciela się niejednokrotnie w twarz pooraną i wykrzywioną cynicznym grymasem. Wydaje się, że Matka-Natura, rozdając twarze wydobywała -je po jednej z olbrzymiej skrzyni i w pośpiechu nakładała bez wyboru i przypasowania na pierwszą z brzegu z tłoczących się dusz — tak, jak buty w PeDeCie. Skutek: niedopasowanie twarzy do duszy, a stąd — niezliczone komplikacje. Obcujemy z maskami, po świecie krążą miliardy masek — cóż to za demoniczna prawda. W dodatku, żebyż te maski były nieruchome — pamiętałoby się wtedy, że to są maski, a tak — wydaje nam się, że są to rzeczywiste ludzkie oblicza i stąd mnóstwo złudzeń: dzięki twarzom życie nasze to istna komedia omyłek czy zabawa w ciuciubabkę. Jakżeż inaczej wyglądałaby ziemia, gdybyśmy zamiast z twarzami obcować mogli — z duszami, a w każdym razie, gdyby dusza odmalowana była na twarzy. Wyobraźmy sobie: człowiek szlachetny ma twarz szlachetną i piękną, człowiek-drań ma twarz odrażającą i przerażającą: łysina oznacza rozwiązłość, cofnięta broda — złe instynkty, ryża szczecina — dzikość. Słowem: każdemu twarz według jego zasług. Wtedy dopiero życie byłoby jasne, prostolinijne, szczere i uczciwe. A tak jest w nim coś z demonicznej maskarady: pomyśleć, że nigdy nie możesz być pewien, czy pod gładkimi twarzami ulicznych przechodniów nie kryją się najpotworniejsze dusze świata, albo czy moja uśmiechnięta żona 369 nie zarżnie mnie pewnego dnia brzytwą. To naprawdę marna historia. Ale trudno — tego nie zmienimy: nie mogę swojej twarzy odrzucić ani zamienić na inną, lecz muszę się z nią obnosić aż do końca moich dni. Są wprawdzie fizjonomiści, którzy wnioskują po twarzy o stanach duszy, są też tacy, co czytają z linii ręki, z pisma lub z oczu. W czasie ostatniej wojny opowiadano mi, że w partyzantce był facet, który po twarzy poznawał, kto następnego dnia zginie. W Ameryce zaś jest podobno maszynka do mierzenia prawdomówności: przewodniki jej zaciska się około ważnych naczyń krwionośnych i gdy tylko delikwent powie nieprawdę, natychmiast rejestrują one lekką, lecz wyraźną zmianę ciśnienia. Ale wszystkie te sposoby napełniają mnie obawą, wyłania się bowiem groźba, że grupka ludzi na świecie będzie mogła odczytywać co się dzieje poza czy pod twarzami, inni zaś nie. W ten sposób nastałaby straszliwa przewaga tej grupki nad resztą — a na to jako demokrata »zgodzić się nie mogę. Niechże więc wszyscy mają równe szansę: wszelkich wróżbitów i odczytywaczy wysiedlić należy na jakąś bezludną czyli beztwarzową wyspę — niech się tam wzajemnie badają. My natomiast męczmy się dalej na gigantycznej maskaradzie świata, w której udział biorą miliardy masek. Co najciekawsze, to ich rozmaitość: pomimo że są to tylko maski, zadbano o to, aby nie było dwóch jednakowych — jest w tym jakaś rozrzutność a do tego formalizm, bo po cóż taka rozmaitość masek; praktyczniej i realistyczniej by było, gdyby ludzie, jak konie, niczym się od siebie nie różnili, a najwyżej nosili numery. Co prawda niektórzy twierdzą, że konie też wcale nie są identyczne, tylko my ich nie rozróżniamy, a one rewanżują się nam za to, nie rozróżniając nas. Jeśliby tak rzeczywiście było, to dowodziłoby to wręcz już nieprawdopodobnej rozrzutności Natury: nie dość, że wysiliła się na rozmaitość twarzy ludzkich, w dodatku troszczy się jeszcze o twarze końskie! A może i koty mają rozmaite twarze? A może i muchy?! Aż się w głowie kręci! A przecież można by, jeśli już twarz nie ma odzwierciedlać duszy, znacznie tę sprawę uprościć — żeby nikt nie był po- 370 szkodowany. Albo też — pozwalać ludziom dorosłym wybierać sobie twarze. Osobiście wahałbym się pomiędzy twarzą o typie Chevaliera a twarzą o typie Edena. Jakżeż przyjemnie byłoby przypasować sobie taką twarz a potem przejrzeć się w lustrze — w myśl starej piosenki Dymszy: „Na ulicy Szustra Spojrzał gość do lustra, A sądząc po mordzie, Rzekł do siebie: lordzie!" Tak czy owak, zabawę w twarze do wynajęcia (nie pasujące do dusz) należałoby ukrócić i sprawę rozstrzygnąć inaczej, o co wnosi chwilowy (bo doczesny) posiadacz twarzy nieoso-bliwej. MUCHOMACHIA I MUCHOLOGIA (felieton obłędny, utopistyczno-anarchistyczny) „Na Litwie much dostatek..." Jest niedziela, gorąco, w nocy nie spałem, postanawiam przespać się godzinę. Rozbieram się i kładę. Już, już sen skleja mi oczy, gdy oto czuję na bosej nodze jakieś łechotliwe dotknięcie: mucha łazi. Wierzgam nogą, mucha z zawiedzionym bzykiem odlatuje. Sen odlatuje także. Na wszelki wypadek, dla postrachu wierzgam jeszcze kilka razy i znowu sen zaczyna mnie morzyć. Już, już mam odpłynąć w niebyt, gdy do świadomości przywraca mnie słodkawo złośliwy bzyk: mucha łazi. Tym razem po łokciu. Zaciskam zęby — niech sobie łazi. Jak zasnę, będzie mi wszystko jedno. Ale napięta uwaga odpędza sen. Mucha idzie, coraz wyżej, coraz wyżej, jest już na ramieniu, pod rękawem koszulki. Nie mogę 371 wytrzymać — macham ręką, mucha nie ma którędy wylecieć, rozpaczliwie szamoce się pod rękawem i bzyczy. Wreszcie ulatuje — z nią sen. Odwracam się na wznak. Liczę na inteligencję much: w końcu przecież zrozumieją, że nic tu dla nich nie ma, że nie jestem jeszcze padliną. Tylko że przylatują wciąż nowe i każda musi się przekonać sama. Ale przecież mogłyby się porozumieć. Skrzydło snu opada już na mnie. Odpływam, nie czuję swojego ciała. Wtem wracam, jakby ktoś moją świadomość wyciągnął z topieli snu za rękę: mucha łazi. Po wąsach, prosto do nosa. Macham głową jak szaleniec, w tej chwili dwie sczepione razem muchy z głośnym brzękiem uderzają mnie w czoło. Uciekły — sen z nimi. Wstaję, zamykam okno, ściągam ze stołu obrus i nakrywam się nim z głową. Jest gorąco, ale to nic. Aby zasnąć. Obrus przylega mi do twarzy. Nagle czuję jakiś nikły ciężar. Ciężar przesuwa się w stronę oka: mucha łazi. Próbuję nie zwracać na to uwagi, ale to rzecz niemożliwa. Z mimowolnym napięciem śledzę czynności muchy; teraz na obrusie siadło jeszcze kilka much. Jestem tym bardzo zaabsorbowany. W powietrzu trwa cichy brzęk. O spaniu nie ma mowy. Zrywam z siebie obrus — muchy odlatują na fortepian, gotowe każdej chwili do powrotu. Chwilę leżę zrozpaczony, wreszcie postanawiam złapać jedną i trupa jej położyć na widocznym miejscu dla odstraszenia innych. Ale złapanie muchy okazuje się rzeczą trudną. Po dziesięciu minutach jestem zlany potem. Wreszcie widzę muchę siedzącą na poręczy stojącego obok tapczanu krzesła. Postanawiam ją zabić uderzeniem dłoni. Czaję się dłuższy czas, wreszcie następuje cios. Niestety — mucha zbiegła, natomiast siła mojego uderzenia zrzuciła z krzesła na podłogę leżący tam zegarek. Przysuwam go do ucha: stoi. Daję za wygraną: muchy zwyciężyły. Wstaję, ubieram się idę do kuchni popić kwaśnego mleka. W mleku pływają dwie muchy. Wracam do pokoju; postanawiam pisać. Wyjmuję po- 372 pstrzony przez muchy arkusz papieru i maczam pióro w kałamarzu. Pióro przebija zwłoki utopionej w atramencie muchy. Odrzucam je ze wstrętem, robiąc przy tym parę kleksów. Nie mogę pisać. Jestem w niewoli much, muchy robią ze mną co chcą. Głęboko się zamyślam: przewaga much nad człowiekiem jest problemem niełatwym do zgryzienia. A w dodatku przecież muchy osiągają tę przewagę działając indywidualnie. Czegóż mogłyby dokonać, gdyby się zorganizowały, gdyby działały wspólnie, gdyby uzbroiły się w sposoby taktyczne i techniczne. Ale nie chcą tego. Są indywidualistkami, działają ot tak, od niechcenia, nie sieją, nie orzą, a żyją — i to jak żyją! Terroryzują człowieka, króla stworzenia, człowiek tańczy tak, jak one mu zagrają. Sądziłem, że tylko człowiek może wywoływać oburzenie, a tu — wzburzyły mnie muchy. Człowiek nie śpi, nie je, a one — fruwają sobie szczęśliwe. Człowiek buduje miasta, ¦robi wynalazki, drukuje książki — i co z tego ma?! Maleńka mucha drwi z niego, nonszalancko- bzykając mu przed nosem. A przecież, jak nas uczy teoria ewolucji, człowiek pochodzi od zwierząt. Zatem i od muchy. Weźmy takiego Antoniego Go-łubiewa — najbardziej, najtypowiej ludzki okaz człowieka, jaki znam. On też pochodzi od muchy. Jaka mogła być kolejność? Chyba taka: mucha, żuk, jaszczurka, ryba, świnia, małpa, Gołubiew. I pomyśleć, że z tych wszystkich zwierząt jeden człowiek tylko wpadł na te najrozmaitsze dziwaczne pomysły: robi coś, ubiera się, mieszka w domach, czyta, telefonuje, słucha radia! Człowiek sprzeniewierzył się swemu zwierzęctwu — i co z tego ma? Czy jest szczęśliwszy?! Ale gdzie tam! Byle mucha ma nad nim przewagę, byle mucha robi z nim co chce. Mucha, nie zorganizowana, nie ucywilizowana, naga, nie mająca mieszkania. Mucha — jego pra-pra-dziadek. Czuję, jak w mojej piersi budzi się bunt, który coraz bardziej się krystalizuje, konkretyzuje się w decyzję. Zrzucić z siebie wszelkie ludzkie więzy, pozbyć się ciężaru cywilizacji i kultury. Człowiek spaczył swą muszą naturę, ściągając sobie na głowę tyle obowiązków i obciążeń. Jest jedynym ze zwierząt, które 373 się zbuntowało, które — z pychy — zapragnęło przestać być zwierzęciem. I oto kara: ma telewizję, samolot, kino, a musi ulec w walce z pozbawioną tego wszystkiego — muchą. Tak — to był błąd. Trzeba zawrócić z tej drogi. Trzeba wrócić do muchy, do stanu muszego. I to zaraz — natychmiast! Jak mogłem choć chwilę przebywać w tym pokoju, wśród tak dziwacznych, sprzecznych z naturą przedmiotów jak fortepian i książki. Oczy moje padają na zegarek. Stoi. Biorę go w rękę i wyrzucam przez okno. Muchy nie mierzą czasu — cóż to za obłęd mierzyć czas. Wydzieram kartki z leżącej na stole książki. Wycinam nożyczkami kwadratową dziurę w marynarce. Czuję, jak wzbiera we mnie wolność — musza wolność. Jak to dobrze, że rodzina poszła na spacer — uniknie się zbędnych scen. Piszę, na kartce papieru list do żony: tylko parę najkonieczniejszych słów. Żeby mnie już nie uważali za męża i ojca, żeby o mnie na zawsze zapomnieli. Potem zdej-muję buty i skarpetki: pójdę boso — jak mucha. W drzwiach wjaham się przez chwilę, czy nie wziąć roweru, ale szybko się reflektuję,; rower to cząstka ludzkiego ciężaru, którego przecież nie chcę dłużej nosić. Nic — co by mi przypominało ludzkie życie. Nawet jednym spojrzeniem pożegnalnym nie zaszczycam mieszkania. Nic, nic. Jak mucha. Ulica wita mnie złocistym, wibrującym blaskiem słońca. Jak przyjemnie iść boso po gorącym asfalcie! A tam dalej -*- będzie trawa. Dostać się tam jak najprędzej. Chyba pójdę na Brono-wice. Wyjść z miasta, aby tylko wyjść z miasta! Przechodzę na drugą stronę ulicy, wtem — spotkanie. Żona wraca z dziećmi. Patrzy na mnie zdumiona. — Dlaczego idziesz boso?! Gdzie marynarka?! — Dzieci też się dziwią. Jak im to wszystko wytłumaczyć?! — Wracaj — mówi żona. — Nie mogę, tam są muchy. — Jakie muchy? — Muchy, muchy w moim" pokoju. — No to powiesimy lep — kupiłam wczoraj. 374 — Ależ ja nie chcę zabijać much; ja sam jestem muchą! Patrzą na mnie roześmiani, już zrozumieli: to są żarty. Jak im wytłumaczyć?! Nie ma sposobu. Żona bierze mnie za rękę. Z opuszczoną głową wracam do mieszkania. A więc nie będę muchą... HISTORIA TUBKI Z KLEJEM Kupiłem sobie klej: syndetikon w tubce. Poradzono mi, abym szyjkę tubki przekłuł szpilką, co też zrobiłem. W ten sposób z przodu powstała dziurka, przez którą za pociśnięciem wychodzić miał klej. Niestety dziurka była zbyt mała i klej wychodził ledwo, ledwo. Zirytowany pocisnąłem mocniej, ale wtedy tubka pękła i z boku zrobiła się duża dziura, przez którą wylazło sporo kleju plamiąc mi palce. W ten sposób były już dwie dziury, przy czym oczywiście więcej wychodziło przez duże pęknięcie niż przez maleńką dziurkę legalną. Wobec tego postanowiłem poczekać, aż zewnętrzna, na powietrzu się znajdująca warstwa kleju w dużej dziurze zastygnie, tworząc w ten sposób korek naturalny, a tymczasem powiększyć dziurkę z przodu, wiercąc w niej szpilką. Tak też zrobiłem, przy wierceniu jednak szpilką w twardym i gęstym kleju, zdarzyła się mała katastrofa: szpilka skrzywiła się i wykłuła w boku (drugim) tubki jeszcze jedną dziurkę. W ten sposób dziur było już obecnie trzy. Badałem je, przyciskając koniec tubki palcami, i stwierdziłem, że hierarchia wychodzenia kleju była teraz następująca: najwięcej wyłaziło przez owo duże pęknięcie, później przez dziurkę zrobioną ostatnio szpilką, najmniej przez legalny otwór w szyjce. W dodatku jakkolwiek się tubkę trzymało, musiało się mieć poplamione palce, a w ogóle połowa zawartości tubki wylazła mi już do ręki, sklejając kciuk ze środkiem dłoni, tak że postanowiłem wyskrobać to miejsce nożyczkami od „manikiu-ru", co mi, lewą ręką, poszło bardzo niesporo; w rezultacie skaleczyłem się dotkliwie i musiałem odłożyć tubkę na dziesięć mi- 375 nut, w czasie których na przemian jodynowałem rękę i obmywałem ją z kleju. Powróciwszy do tubki stwierdziłem, że wszystkie dziurki zastygły teraz na kamień, wobec czego nastąpiło zrównanie szans między nimi i można było rozpocząć całą akcję od początku. Postanowiłem jeszcze raz przebić szyjkę szpilką, lecz w porę przypomniałem sobie, że znowu może się to skończyć jej (szpilki) skrzywieniem i wybiciem przypadkowej, niepożądanej dziury. Wobec tego postanowiłem obciąć narosły u wylotu szyjki skamieniały klej scyzorykiem. Tak też zrobiłem, lecz mimo to za pociskaniem tubki nic nie wychodziło, widocznie wewnątrz szyjki utworzył się jakiś skrzep ze stwardniałego kleju, skrzep sięgający daleko w głąb. Wobec tego zdecydowałem się obciąć scyzorykiem całą szyjkę. Była ona metalowa, toteż długo i mozolnie ją piłowałem, gdy nagle znów nastąpiła katastrofa: najwidoczniej za mocno przyciskałem szyjkę scyzorykiem, wytworzyło się parcie i oto wszystkie blizny po poprzednich dziurach otworzyły się, a oprócz tego klej znalazł sobie jeszcze jedno, tym razem generalne ujście, bo cały tył tubki odwinął się, tworząc szeroki kanał, którym reszta zawartości wytoczyła mi się do ręki i na ubranie. W ten sposób wszystko się skończyło: niepotrzebną już tubkę a raczej to, co nią kiedyś było, wyrzuciłem do kubła ze śmieciami (śmieci zresztą natychmiast się posklejały), umyłem ręce, oczyściłem ubranie i, zmęczony nieco oraz zbaraniały, usiadłem przy oknie. Taka jest historia tubki z klejem. A teraz zważmy: czy historia ta nie przypomina kubek w kubek ludzkiego życia? Wszak z życiem jest tak samo: ciągle coś „nie wychodzi", panuje, jak mówił Gombrowicz, „ogólna niemożność", co jedną dziurą wejdzie to drugą wyjdzie. Jeśli jesteś zdolny, to jesteś brzydki, jeśli jesteś przystojny, to jesteś niezdolny, jeśli jesteś i przystojny i zdolny, to nie masz czasu, a jeśli masz czas, to znów nie masz pieniędzy. Jeśli zaś jesteś zdolny i przystojny, a także masz czas i pieniądze, to wtedy wybucha wojna i głupi Hitler zwala ci się na łeb na długie sześć lat, a gdy Hitlera diabli wreszcie biorą, okazuje się, że jesteś już stary i na nic nie masz 376 ochoty. Gdy chcesz flirtować, to akurat musisz pracować, gdy przestajesz pracować, okazuje się, że nie ma z kim flirtować, jeśli ona ci się podoba, to ty się jej nie podobasz, a ta, której ty się podobasz, nie podoba się tobie, jeśli zaś oboje podobacie się sobie, to ty wyjedziesz, a ona przez ten czas umrze. Jeśli masz coś do powiedzenia, to nie chcą cię słuchać, a gdy już chcą cię słuchać, okazuje się, żeś zapomniał, coś miał mówić. Gdy masz wstręt do wódki, okazja gratisowego a wesołego picia nadarza ci się dzień po dniu, a gdy pragniesz się napić, okazuje się, że nie ma za co, ani z kim. Gdy jesteś samotny, pies do ciebie nie przyjdzie, gdy czujesz się zmęczony i chcesz się przespać, nudziarze przyłażą jeden za drugim. Jeśli w ogóle chcesz coś w życiu zrobić, to stwierdzasz, że akurat nie ma po temu możliwości, a jeśli możliwości się otworzą, wtedy na pewno zachorujesz; po wyzdrowieniu widzisz że nie masz już ochoty na zrobienie tego co zamierzałeś, choć możliwości nadal są, a kiedy po pewnym czasie ochota ci powróci, okaże się, że tymczasem możliwości się ulotniły, gdy zaś z kolei możliwości wrócą — tobie wróci choroba, bo to był rak. Jeśli masz w pokerze cztery trefle z asem oraz asa kier i postanawiasz odrzucić asa kier i kupować do koloru, wtedy na pewno przyjdzie ci as pikowy, jeśli zaś przeciwnie, zdecydujesz się zrezygnować z koloru i kupować do pary asów, okaże się, że szedł piąty trefl. Życie to pasjans, który nigdy nie wychodzi. „Życie polega na tym, że nie można żyć" — powiedział Irzy-kowski. Polega ono jeszcze, na tym, że nie można przestać próbować żyć. Próbujemy więc i próbujemy, a tymczasem siły wypływają z nas jak klej z tubki. A w końcu: „Skoroś taki rozumny, właźże do trumny", jak z kolei powiedział Boy. Rozmyślnie przytoczyłem tych obu antagonistów: jeden miał wielki talent, drugi wielką inteligencję, jeden był optymistą, drugi pesymistą, ale obaj doszli do wspólnej konkluzji: że życie urządzone jest przekornie, ba — złośliwie, na przekór, „na pakość". Tak, panowie: życie jest jak klej w tubce, chciałoby się go użyć, ale nie ma jak; życie jest jak owo wino w wąskim dzbanie, podane w bajce La Fontaine'a lisowi. Życie jest jak lote- 377 ria bez wygranych, albo jak wielkie Monte Carlo, gdzie nikt nigdy nie rozbił banku, a jeśli wygrał trochę, to zawsze, tak czy owak, stanęło mu to kością w gardle, bo zapalił się do gry i przegrał pięć razy tyle. A mimo to każdy, nawet na łożu śmierci, pali się do życia — ja też. Niepoprawni gracze nie tracą nadziei, że dokupią do koloru, ba — do pokera. Przecież to nie jest niemożliwe — wołają, i nawet stygnąca półtrupia ręka wyciąga się jeszcze po kartę. Istotnie: niemożliwe nie jest, a więc — próbujcie — i ja z Wami. He, he, frajerzy, jak mawiał demon z bródką, Przybyszewiski plus Wiech. ROZKŁADOWOSC (felieton o działalności własnej) Zarzucają mi niejednokrotnie ci i owi, że działam na czytelników moich felietonów rozkładowo, że propaguję zgniliznę w postaci pesymizmu, cynizmu czy zgoła jakiegoś niby egzy-stencjalizmu, że z niniejszej rubryki wieje sceptycyzm i ironia wobec wszelkich pozytywnych rzeczy i spraw tego świata, że zajeżdża tu o milę „drobnomieszczańskim" czy „mieszczańskim" indyferentyzmem, że brak mi jakiejkolwiek ideowości, że cuchnę starym trupem (choć mógłbym powołać się tutaj na wiersz Leśmiana: "Ale ci w trupach taka moc bywa, że trup i w grobie wiele przeżywa"), że w ogóle brudzę swoją postawą świetlane łamy Tygodnika, a także deprawuję młodzież tudzież co bardziej do zgnilizny skłonnych dorosłych, że nie mam w istocie światopoglądu, lecz tylko migotliwość i giętkość intelektualną, za pomocą której wcielam się w rozmaite postawy i zabarwienia psychiczne, działając na nie, mimo pozorów, szkodliwie, rozkładowo, że, słowem, istna ze mnie bakteria, mikrob, robak trumienny i w ogóle glista (czy glizda?! — poważna wątpliwość językowa — warto by się zwrócić do uczonych lingwistów). Sporo takich zarzutów zebrałem zwłaszcza z okazji felietonu „Historia tubki z klejem", któremu zarzucano brak wiary 378 i nadziei, brak w ogóle wszelkiego pozytywnego katolickiego „wydźwięku", pesymistyczną beznadziejność i tak dalej. Otóż to nieprawda, lipa i bujda z chrzanem. Uważam się za osobnika pozytywnego i posiadającego światopogląd — tylko że posiadanie światopoglądu lub dążenie do niego nie dowodzi jeszcze, aby należało krzyczeć o nim wciąż po wszystkich rogach ulic: czasem trzeba zamilknąć i poczekać, aby światopogląd przemówił sam — niekoniecznie swymi tezami, lecz swą barwą, kolorem, nastrojem, stylem, a także rytmem swego rozwoju — bo światopogląd to rozwój, a nie zastój. Światopogląd sprowadzony do paru zdań to diablo mało — bywa wszak światopogląd, który bardzo trudno ująć w wyraźne i jednoznaczne myśli, a cóż dopiero w słowa. Nie zawsze wymowny kaznodziejski deklaracjonizm czy ostentacyjny dogmatyzm świadczą o światopoglądzie: tak zwane „trzaskanie dziobem" czyli mielenie ozorem, to tylko pokrywka, a co się pod nią kryje — któż wie? Człowiek jest skomplikowany i wielopłaszczyznowy, rozmigotany jak toń stawu tatrzańskiego w słońcu, życie zaś jest tajemnicze. Kto z wyznających światopogląd religijny nie widzi otaczającej nas tajemnicy, komu świat przedstawia się jak płytka i płaska arcymoralna miseczka cyrulika, ten żąda myśli „jednoznacznych" oraz jasnych a zaokrąglonych opowiedzeń się i wyznań wiary. Ale nic z tego, biedny typie: świat jest w ciągłym skomplikowanym ruchu, a my z nim; ująć w słowa niezmienne prawa zmienności i jedną jedyną zasadę mnogości, o ho ho — czy to przypadkiem nie za wysokie progi na lisie (w tym wypadku moje ludzkie) nogi?. Owszem — przyjemnie jest wypowiadać myśli precyzyjne i zaokrąglone, ale czy aby naprawdę w myślach tych zawarty jest świat? Nie jestem pewien — w ogóle nie sugerujmy się zanadto gładkimi i jednoznacznymi na pozór słowami: czasem rzecz prawdziwa i oczywista wyrażona słowami brzmi mętnie i nieprzekonywająco, a jakiś płytki, nieodpowiedzialny fałsz ubiera się w słowa jasne i ważkie. Nie jestem więc entuzjastą słów, chociaż z konieczności muszę się nimi posługiwać (człowiek to istota skazana na gadanie). Zawsze skłonny jestem bardziej ufać temu, kto będąc 379 przekonany nie potrafi tego uargumentować, niż takiemu, co ma na podorędziu arsenał precyzyjnych argumentów. Ten pierwszy dostaje dreszczy, wykręca gębę, czerwienieje, bełkocze, rzęzi (przykład — Antoni Gołubiew), zatem męczy się — a więc jest w ruchu; ten drugi natomiast zalatuje bezruchem, śmiercią, to nie człowiek, to preparat w formalinie, to duchowy umrzyk. To samo jest ze światopoglądami: przekonywa mnie światopogląd kotłujący się wewnątrz człowieka, zawikłany, rozmigotany, różnopłaszczyznowy, przeczący- sam sobie, czasem wstydliwy, nieskory do pokazania się światu w stroju z gołych, choćby bardzo jasnych (złudna to jasność!) słów: nie bardzo za to przekonywa mnie światopogląd Lichniakowski, (a więc znowu w kompanii z wielu innymi, mało mi zresztą sympatycznymi osobnikami, potyrpię młodego krytyka z »Dziś i Jutra«, ale niech ma za swoje: mnie też ludzie nie głaszczą po głowie i nigdy nie pijam ptasiego mleka); światopogląd, ów (Lichniakowski), jak frak akademicki, sztywny jest, poprawny, nienagannie skrojony, przybrany w równiutkie, niby szpalty artykułu, szeregi odpowiednich słów na odpowiednich miejscach. Tymczasem świat jest przepaścisty, zawiły, tajemniczy, rozwichrzony, rozmigotany — niechaj i taki będzie światopogląd, wtedy dopiero stanie się żywy i związany z życiem, inaczej zaś pozostanie abstrakcją, preparatem, trupem w formalinie. Walczmy z trupiością myśli, z zastojem, z bezruchem z samozadowoleniem i uspokojeniem. I tu właśnie dochodzimy do sprawy centralnej, do głównego tej walki narzędzia — do „rozkładowo-ści". „Rozkładowość" to termin nie nowy: pamiętam jak od rana do wieczora i od wieczora do rana szermował nim na łamach »Prosto z mostu« zmarły w czasie okupacji śmiercią bohaterską (rozstrzelany przez Niemców jako redaktor tajnego pisma) śp. Stanisław Piasecki. Już wtedy śmieszył mnie ten termin, czemu nieraz dawałem wyraz. Bo co to właściwie, w odniesieniu do spraw ducha, znaczy „rozkładać"? Coś, co daje się rozłożyć, było już potencjalnie w stanie rozkładu a trwało tylko siłą inercji; po prostu nie nadarzyła się jeszcze okazja do gni- 380 cia, zabrakło tylko zewnętrznego bodźca, mechanicznej przyczyny. Jasne jest, że właśnie zwalczając zgniliznę, właśnie w imieniu czystości moralnej należy tego bodźca dostarczać: od gnicia i rozpadu wartości gorszy jest stan, gdy istnieją wartości pozorne, gotowe każdej chwili do natychmiastowego rozsypania się, lecz trwające przypadkiem — bo nikt ich jakoś nie popchnął paluszkiem. Precz z zamaskowanymi ruinami udającymi nowe gmachy, precz z wystrojoną zgnilizną i żywymi trupami! W »Prosto z mostu« trzęśli się bezustannie nad „rozkładaniem"-, „zatruwaniem", „burzeniem", „podważaniem", „skażaniem" — ba, w moralizatorskiej pasji nie szczędzili i pisarzy katolickich (kampania przeciw Mauriakowi). Nie przychodziło im zaś do głowy, że „rozkładanie" i „burzenie", to w istocie sprawy bardzo pozytywne i moralne, to wręcz zabiegi oczyszczające, istna higiena ducha: po zabiegu takim pozostaną tylko wartości istotne, rzeczywiste, trwałe, które rozłożyć się nie dały, które nie nosiły w sobie zarodku gnicia. Cóż mi to za cnota, która jest cnotą tylko dlatego, że nigdy nie zaznała pokusy, cóż to za monolit, na który chuchać trzeba i dmuchać, żeby nie rozłożył się pod wpływem byle sceptycznego powiewu, byle dwuznacznej i nieskromnie „rozmigotanej" atmosferki. Nie, drodzy panowie, a moi srodzy krytycy, trzeba rozkładać ile sił, „rozkładowość" to czynność arcymoralna, bo oczyszcza teren dla prawdziwej wielkości. Pokusa dwuznacznej, sceptycznej myśli, utajona na dnie duszy, bardziej rozkładowo działa, niż dwuznaczna, sceptyczna myśl ostentacyjnie wypowiedziana, ba — wykrzyczana. W świetle dnia zobaczymy jej istotną wagę i rozmiary, a jeśli jest pusta, szybko skurczy się i przepadnie; natomiast w zakamarkach duszy, w ciemności, nabiera ona znaczenia nieproporcjonalnego, nabiera rozmiarów jakiejś wielkości nadnaturalnej i szkody też czyni — nadnaturalne. A więc: gnijmy jawnie i w słońcu — to najlepszy sposób, aby się nam gnić odechciało. Ciągle publicznie próbujemy, czy się nie rozkładamy: jeśli stać nas będzie na mówienie o tym głośno, to już jest dobrze. Gdy nie bolą mnie zęby, stukam w nie kluczem nie po to oczywiście, aby ból wywołać, ale po to, aby się prze- 381 konać, czy tkwi w nich ból utajony. Stukanie choć może zaboleć, jest tu w istocie działaniem przeciw bólowi. I tak samo ma się rzecz z „rozkładowością". — Cacy, cacy — powie ktoś — ale młodzież, ale moralność, ale wychowanie, ale dydaktyka... — Cacy, cacy — odpowiem ja — ale młodzi ludzie zupełnie dobrze zrozumieli „Historię tubki z klejem", po prostu śmiali się. Natomiast wszyscy, którzy się zgorszyli, którzy mieli pretensję o brak pozytywnego „wydźwięku" i nadziei, to byli ludzie starsi — oni właśnie poczuli się „rozłożeni". A dlaczego? Bo wierzą tylko w .słowa, a więc odczytali .słowa, zdania i myśli, nie zaś melodię felietonu. A mówi się, że właśnie melodią, kolorem, nastrojem, rytmem. Czyż to wszystko było zgniłe, czyż naprawdę felieton o tubce napisany był „po sartrowsku"? Jeśli, powiecie, że tak, to źle dla mnie: to by świadczyło, że gniję nieświadomie, sam o tym nie wiedząc, i że moja melodia mnie przed Wami zdradziła. Ale nie wierzę w to: gram tu przecież rozmaite melodie, raz taką, raz owaką, co nie dowodzi braku twarzy; aktor może grać różne role, przez co nie przestaje być jednym charakterem i mieć jednego celu — np. miłości do sztuki. Nie umiem mówić, nie umiem precyzować, każdemu mówię co innego, nieraz nie to co chcę, często sam nie wiem,, co myślę, ale to wszystko nieważne, bo ze splotu różnych takich i owakich melodyjek tworzy się na pewno jednolita choć polifoniczna fraza. „Plwaj na skorupę i patrzaj do wnętrza" — tego Wam przy odczytywaniu niniejszych felietonów życzę: sam to robię, bo człowiek w rzeczywistości też nie bardzo wie, co w nim samym siedzi. Wystrzegajcie się tanich syntez, jak „rozkładowość" czy „rozmigotanie"; można dążyć do celu prosto, można klucząc i kołując, a co lepsze — trudno orzec. Pamiętajcie, że „Historia tubki z klejem" to felieton jeden z dwustu kilkudziesięciu: to jeden krótki plusk, a dopiero z wielu takich plusków powstaje prawdziwy szum jeziora. Chodzi mi o to, żebyście zrozumieli, że człowiek i świat są zawikłani, zmienni, wielopła- 382 szczyznowi, pełni sprzeczności — co nie przeszkadza ani prawdzie świata, ani jego jednolitości. Wchłonąć wszystko, ale zostać sobą — oto mój „konik" czyli „idea natrętna". Uwzględniajcież ją przy czytaniu i wybaczcie nieprzystojne, ale tym razem konieczne, gadulstwo na temat własny. PTASZEK, DZIĄSŁO I CIEMNY LAS W dawnych, dobrych czasach, gdy chodziłem jeszcze na Uniwersytet Warszawski (którego oczywiście nie skończyłem) i gdy diabelnie interesowałem się polityką, zdarzył mi się niezbyt chlubny wypadek. A było to tak. Dyskutowałem zajadle z pewnym, szkolnym jeszcze kolegą, zagorzałym moim przeciwnikiem politycznym; dla ciekawych i dla historyków dodam, że on był endekiem, a ja — sanatorem (dziś czasy się zmieniły: ja terminuję w »Tygodniku«, a on jest — dyrektorem wysokiego departamentu: wiwat piękne i mądre stworzenia — kameleony!). Rzecz odbywała się na dziedzińcu Uniwersytetu po pewnym słynnym zebraniu Bratniej Pomocy, kiedy to od wybuchu potężnej petardy rzuconej przez Legion Młodych wyleciały w hallu wszystkie szyby, a młodzież wszech kierunków politycznych spłakała się jak stado bobrów z powodu hojnie a nieopatrznie rozpylonych wokół przez młodoendeków gazów łzawiących. Podniecony i rozwścieczony krzyczałem do owego kolegi z nader bliskiej odległości, trzymając go za guzik i plując często gęsto (niestety nie mogę oduczyć się od nieszczęsnego zwyczaju plucia, gdy jestem rozgniewany — cechę tę dzielę z kotem i muchą plujką). Naokoło zebrał się tłum kolegów^ przysłuchujących się dyskusji. Oponent ze stoickim spokojem wysłuchał wszystkich moich argumentów, po czym, gdy się wreszcie wywrzeszczałem i zamilkłem, wyjął chusteczkę, otarł twarz i spokojnym głosem powiedział trzy słowa: „śmierdzi ci z gęby. 383 Efekt tej niespodziewanej inwektywy był wręcz piorunujący. Ja zastygłem i skamieniałem w postawie żony Lota z idiotycznie otwartymi ustami, naokoło zagrzechotał istny grzmot śmiechu, zaś mój rozmówca oddalił się dumnie, jako triumfator. Wygrał! Wygrał dyskusję bez argumentowania, wygrał nieoczekiwaną woltą, opartą na twierdzeniu ani logicznie, ani empirycznie zgoła nie udowodnionym — sam nawet nie mogłem sprawdzić, czy rzeczywiście śmierdzi mi z gęby, bo trudno wszak wtłoczyć do takowej własny nos, a nikt z kolegów nie miał specjalnej ochoty na pożyczenie mi w tym celu prywatnego organu powonienia. Niesławny ten dla mnie wypadek wspominam bardzo często, otworzył on mi oczy na realną kruchość wszelkiej argumentacji, będącej w istocie jeszcze jednym śmiesznym przejawem ludzkiej pychy, na druzgocącą siłę satyry, na nietrwałość nastroju masy, przede wszystkim zaś — na iluzoryczną wartość niejednej dyskusji. Wierzę oczywiście w możliwość przeprowadzenia naprawdę wartościowej .i twórczej wymiany zdań, do tego jednak potrzeba sprzyjającej obiektywnej atmosfery oraz dokonania przedtem bardzo specjalnej i niełatwej pracy: ustalenia wspólnej terminologii, wspólnych pojęć, minimum wspólnych ideałów, wreszcie wspólnej metody logicznej — w przeciwnym wypadku dyskusja staje się absurdalnym sporem gęsi z prosięciem czy dziada z obrazem, bezcelową kłótnią dwóch maniaków, nie słyszących się wzajemnie i wrzeszczących każdy o czym innym. Lekceważenie swoje dla takiej dyskusji okazywali nieraz wybitni intelektualiści: relatywizm „niezbicie logicznych" dowodzeń obnażył Chesterton, publikując pod różnymi nazwiskami kilka broszurek, z których każda, z żelazną logiką udowadniała diametralnie inny pogląd na jedną i tę samą sprawę (chodziło o problem głosowania kobiet). Tymczasem celnie wymierzony cios zgoła pozalogiczny, jeden wybuch „pustego śmiechu" czy ironiczny grymas obalić może taką, często na pozór niemożliwą do zbicia, konstrukcję. Czasem staje się to wręcz konieczne: jeśli np. mój przyjaciel, znany mi od lat siedemdziesięciu dwóch twierdzi nagle, że jest abisyńskim Ne- 384 gusem, który ukrywa się w Polsce, logiczne udowodnienie mu, że nim nie jest, byłoby nie tylko trudne, lecz i niewłaściwe — gdyby się ktoś tego zadania podjął, sprezentowałby się jako osioł; natomiast krótkie powiedzenie: „nie jesteś Negusem — ale wariatem", choć czysto aprioryczne i wyłącznie na intuicji oparte, jest tu najzupełniej na miejscu, wskazane i polecone. Dla tych względów autor zdecydował się obrać w dzisiejszej skomplikowanej rzeczywistości taktykę... felietonową, narażając się częstokroć na oskarżenie o płyciznę, niekonsekwencję, ba — nawet o zwykłą ordynarność. Muszę powiedzieć, że bardzo cenię naszych wybitnych publicystów^ politycznych, lecz czasem, na widok ich patetycznej i śmiertelnej powagi ciarki zaczynają mi latać po krzyżu i strach mnie zbiera, że ktoś tam nagle kichnie, prychnie lub zagra na nosie i... wszystko weźmie w łeb. Kto ma rację, lecz nie może się uśmiechnąć choćby na chwilę ¦— bodaj by lepiej jej nie miał. Dlatego też ze wszystkich opozycyjnych przemówień w Sejmie najbardziej podobały mi się •mowy Żuławskiego* — bo były dowcipne i pełne wigoru. Otrzymuję wiele listów od czytelników, które dowodzą, że intencje moje dobrze są rozumiane (nb. przeprosić muszę moich korespondentów, że na listy nie odpowiadam — ale to niemożliwe, sumarycznie tylko dziękuję za nadesłane mi życzenia, zaproszenia na wieś, podsuwane tematy, propozycje objęcia redakcji różnych pism jak »Głos Ludu«, »Kocynder«, »Trybuna Robotnicza«, »Głos B. Obszarnika« itp. Osobno dziękuję ob. Rzeźnikom i Masarzom za nadesłaną mi w dniu imienin po felietonie „Od koziczka do rzemyczka" paczkę z ozorem, szynką i kiełbasą; nareszcie uwierzyłem, że jestem na usługach wielkiego kapitału — szykuję się teraz do cyklu felietonów o krawcach, szewcach, węglarzach i jubilerach). Są jednak wśród czytelników i tacy, którzy tępią mnie zajadle. Ostatnio przyszedł do »Tygodnika« list, którego autorzy proszą Redakcję o oszczędzenie czytelnikom konieczności odczytywania felietonów, napisanych stylem „warszawskiej łobuzerii". Zygmunta Żuławskiego — wygłaszał je w 1946 r. 385 Chodziło o wyrażenie: „ty przez małego ptaszka o północy w ciemnym lesie w dziąsło dziobany". Otóż muszę tego wyrażenia bronić, nie sądzę, aby było ordynarne: wszak zawiera ono uroczą metaforę, w rzeczywistości bowiem żadnemu małemu ptaszkowi nie przyszłoby na myśl dziobać kogokolwiek w dziąsło, w dodatku w ciemnym lesie o północy, zwłaszcza gdy dziobanym jest uczony dialektyk. To żarty, moi panowie — to nie na serio! Uwierzcie, że dyskutowanie z teorią, bez szerokiego, empirycznego uwzględnienia praktycznych tej teorii „aspektów" (ohydne słowo!) nie jest żadną dyskusją i nie ma żadnego celu, wciąga nas jedynie w krąg fikcji i złudzeń, zaś biedny ptaszek nikomu jeszcze nie zaszkodził — zresztą lepsze to niż gruboskórne „śmierdzi ci z gęby". A więc o zrozumienie i tolerancję dla sowizdrzalstwa proszę, zwłaszcza, gdy uprawia je człowiek niezdarnie dopiero się go uczący, nie tak dawno jeszcze również śmiertelnie, po profesorsku poważny. UCZMY SIĘ PO JAPOŃSKU Przypomniał mi się bardzo stary kawał. Sędzia zapytuje skazanego: — Jakie jest pańskie ostatnie życzenie przed śmiercią? — Chciałbym się nauczyć po japońsku — brzmi odpowiedź. Kawał jest stary, ale jary i można zeń wyciągnąć pożyteczny morał. Przecież skazaniec ów chciał się nauczyć po japońsku z przyczyn całkowicie bezinteresownych — z miłości do wiedzy — język japoński do niczego konkretnego potrzebny mu nie był. Bardzo pochwalam taką bezinteresowność. Ludzie spełniają zresztą więcej takich, do niczego nie przydatnych czynności. Weźmy choćby jazdę na nartach. W jakim celu człowiek dorosły i poważny przyczepia sobie do nóg zatemperowane na końcach deski i włóczy się po górach, wyczyniając na śniegu przedziwne esy floresy. Dla zdrowia? Ależ nic podobnego! Dla zdrowia wystarczyłoby trochę porannej gimnastyki — tutaj moż- 386 na raczej zdrowie utracić, złamać nogą-, zwichnąć głowę. Na nartach jeździ się po prostu dla czystej, bezinteresownej przyjemności. Albo uprawianie muzyki symfonicznej. Wyobraźcie sobie człowieka z Marsa, który nigdy nie widział orkiestry symfonicznej. Wytłumaczcie mu, że ów caiły dziwaczny aparat, złożony z najrozmaitszych arcyskomplikowanych przyrządów obsługiwanych przez ludzi, którzy temu niedorzecznemu procederowi poświęcili całe swoje życie, wiele lat studiów, że ta cała zawiła i kosztowna machina służy tylko i jedynie do włytwarza-nia „miłego dla uszu hałasu", jak określił muzykę Bernard Shaw. Toż to szczyty, piramidy bezinteresowności: wszak symfonia Mozarta czy Prokofiewa jest tworem samym dla siebie — nie ugryzie jej ani socjologia, ani ekonomia, ani polityka; Marks, Engels, Kautsky i Żółkiewski mogą sobie tysiąc dni kiwać siwymi brodami nad drugim tematem symfonii g-moll Mozarta i — nic nie wykiwają, najwyżej sami będą wykiwani. A jednak symfonii Mozarta, choć do niczego nie służy, niesposób skasować: ona była, jest i będzie. Przypomnijmy sobie również „Opowieści groteskowe i arabeskowe" Edgara Allana Poe: do czegóż mogą służyć owe genialne dziwaczne historie o Czarnym Kocie, Wiliamie Wilsonie, sercu pod podłogą i Masce Czerwonego Moru? Na pewne, tak samo jak narty i symfonia g-moll — do niczego*. Do niczego konkretnego, materialnego, życiowego — jedynie dla celów duchowych. Widzę już drwiący uśmiech tego lub owego materialistycznego mędrka, gdy słyszy słowo „duchowy" — a jednak tenże sam mędrek jeździ na nartach i słucha muzyki, nie wiedząc, po co to robi. „Bigoteria sceptycyzmu", jak określił materializm jeszcze Byron, kwitnie w najlepsze. Bigot sceptyczny i mędrek materialistyczny bezsilnie opuszczają ręce, gdy natkną się na sprawy tak przecież na pozór materialne i doczesne, jak narty, muzyka, japońszczyzna. " Powtarzanie tysiąc razy tych samych przykładów miało swój sens w publicystyce — było to coś w rodzaju kropli drążącej skały. Zachowałem je w książce, aby uzmysłowić czytelnikom, w jak ciężkich warunkach pracuje publicysta: niczym kucharz skazany jest na to, że najlepsze jego pomysły zostaną skonsumowane i... zapomniane UCZMY SIĘ PO .IAPOŃSKU 387 Zasad języka japońskiego, budowy symfonii Mozarta, konieczności smarowania nart nie zmienią ani Historia, ani Dialektyka, ani Wojna, ani Demokracja Ludowja, bowiem w każdej z tych mało na pozór ważnych dziedzin ludzkiego działania (nie wyłączając nart) tkwi odbicie pewnego ogólnego, absolutnego wzoru, miniaturowa wizja ponadczasowej doskonałości. Niedawno dostałem od pewnego mojego, bardzo dzisiejszymi czasami roz-egzaltowanego przyjaciela list arcypatetyczny: przyjaciel pisze mi o wielkiej, epokowej przemianie historycznej, o wielkich ruchach społecznych, o wielkiej reformie życia itd., itd. Przyjaciel, jak z tego widać, ma zamiłowanie do słów: wielkich i świato-burczych, lecz tym razem źle trafił, bowiem ja, kierowany właściwym mi cynizmem (niech żyje cynizm) uśmiałem się z tego tęgo: — Człowieku, o czymże ty mówisz — jakież to są konieczności historyczne, jeśli nie mogą wpłynąć na kwestię smarowania nart i pisania symfonii? To dziecinne zabawki! Pamiętasz: w „Biesach" jest scena, gdy pewien dostojnik carski oświadcza publicznie: „Nikt nigdy mnie jeszcze nie wodził za nos". Pamiętasz, co się dzieje dalej? Stawrogin wstaje, łapie go za nos i prowadzi przez całą salę. Stawrogin nie został za to ukarany — czyn jego nazbyt był paradoksalny, irracjonalny. Zadumaj się głęboko nad tą historią i przypomnij sobie jeszcze zdanie starego, wąsatego marszałka w maciejówce: „Nie wierz temu, kto ci mówi, że głową muru nie przebijesz". Oczywiście, przebić mur głową jest bardzo łatwo — trzeba tylko chcieć. Proponuję więc wspólne i systematyczne walenie głową w mur. A ponieważ czynność to trochę utrudzająca, w przerwach, dla odpoczynku zażywajmy jak najwięcej świeżego powietrza, czytujmy nowele Poego, uprawiajmy muzykę, a nade wszystko — język japoński. Uczyć się po japońsku — to wspaniała, skuteczna terapia. A więc, rzucam slogan, patriotyczne hasło dnia, morał i dewizę: Uczmy się po japońsku! 388 O ŚMIERCI W ŁÓŻKU (felieton małoduszny) (Zygmuntowi Kubiakowi) (chciałbym umrzeć w łóżku. Przyćmione światło małej lampki, miękka kołdra, na nocnym stoliczku lekarstwa i napoje (oczywiście nie wyskokowe), po pokoju krząta się zatroskana rodzina, rozmawiając przyciszonymi głosami — czasem ktoś poprawia mi poduszkę. Obok łóżka na fotelu szlafrok i pantofle na wypadek, gdyby mi się zrobiło lepiej i zapragnąłbym wstać — co zresztą nie byłoby zapewne przyjęte ze specjalnym aplauzem przez gotową na wszystko rodzinę. (W tym miejscu przypomniał mi się stary kawał i pozwolę sobie go zacytować: Umierająca teściowa: — Pić! — Czuwający przy łóżku zięć: — Tu nie ma żadnego picia, tu się umiera!) O takiej więc śmierci marzę. Nie chcę strugać bohatera, nie chcę udawać tego, czym nie jestem, tj. lwa, tygrysa, względnie pumy. Zajęcze serce, panowie, skłonność do wygód, upodobanie do spokoju. I to nie do jakiegoś tam heroicznego spokoju, o nie! Nikt mnie nie nabierze na heroizm: jedyna walka, jaką mogę prowadzić heroicznie, to walka o to, żeby nie walczyć. Tchórz czasem ze strachu potrafi być niebezpieczny — ale rzadko. Osobiście nie mam zamiaru własnowolnie szukać śmierci. Wiem, że ona i tak mnie znajdzie — oby w łóżku, a nie na spacerze, i oby za bardzo się nie znęcała; najchętniej wyobrażam ją sobie jako ową łagodną osobę z obrazu Malczewskiego, delikatnie zamykającą oczy strudzonemu starcowi. Tylko delikatnie proszę! I w ciepłym pokoju. Przy tym — co najważniejsze — starcowi. Starcowi, proszę Pani! Swoje dziewięćdziesiąt pięć muszę przeżyć ku utrapieniu rodziny i profesora Krzyżanowskiego, twierdzącego, że jedną z przyczyn społecznych klęsk ludzkości jest nadmiar nieproduktywnych starców, spowodowany ogromnym rozwojem medycyny. Nadmiar nie nadmiar, ale jeden więcej 389 jeden mniej nie zrobi różnicy. Z przedwcześnie nadchodzącą śmiercią w postaci np. raka wątróbki (wódeczka, panie drogi — hi, hi, hi) zamierzam przeprowadzić znany, kiedyś już przeze mnie cytowany dialog: Śmierć: — Czy masz jeszcze jakieś ostatnie życzenie? — Ja: — Oczywiście, chciałbym się nauczyć po japońsku. — A że do języków mam głowę marną, więc przeciągnę naukę poza roczek 2000; przez ten czas rak może sobie kłapać kleszczami, ile mu się podoba, ale wara mu od mojej zajęczej wątróbki. He, he, he! Takie więc są moje plany i ideały. Oczywiście zgromiono mnie już za nie wielokrotnie. Dawniej w przeróżnych pisemkach wymyślano mi za mieszczańskie zgnilstwo, ostatnio to samo robią moi przyjaciele. Co najciekawsze i ci, i tamci, i owi gromią mnie bardzo podobnymi słowy: wypominają zgnilstwo, proponują heroizm. Zawsze podejrzewam, że te marksisty i te ka-toliki pogodzą się w końcu — jest w nich niewątpliwie coś wspólnego. W każdym razie solidarnie namawiają na wielkość, na trudne problemy, na poświęcenie, wyrzeczenie, altruizm. Uwzięli się po prostu. Ale i ja się zawziąłem. Altruizm — zgoda, ale nie widzę powodu, aby mój altruizm nie miał obejmować i mnie samego. Zaś natura moja pragnie małości i spokoju: szlafrok, szlafmyca (Schlafmiitze, panowie językoznawcy) z kutasem, nocne pantofle z pomponami! — oto cel moich dążeń. I śmiem twierdzić, cel wcale nie mały. Przez wiele tysięcy lat ludzkość trudziła się po to, abym nie spał na kamieniu, tylko w ciepłym pokoju, abym nie chodził w skórach, tylko w szlafroku (Schlaf-rock) i szlafmycy. Przez tysiące lat ludzkie obyczaje wyciągały się, jak pełne utęsknienia różki ślimaka, w stronę spokoju, miękkości, bezpieczeństwa: nasi praszczurowie walili się we łby krzemiennymi siekierami po to, żebyśmy mogli tego nie robić, tylko siedzieć w szlafmycy i pantoflach (Der PantoffeU). Szlafrok i pantofle to dumny symbol zwycięstwa człowieka nad przyrodzoną dzikością, to dokument i hasło bojowe (tak!) walki arcyważnej i wielce zaszczytnej: walki o miękkość, o prawo do miękkości. Siedząc w szlafroku w ciepłym pokoju czuję się 390 spadkobiercą tej walki, czuję się solidarny z wielowiekowymi dążeniami ludzkimi, czuję się po prostu uskrzydlony całymi dziejami ludzkiej cywilizacji, od krzemiennej siekiery do szlaf--mycy z pomponem. A nie o materialne dobra mi chodzi, lecz o... miękkość. Oczywiście — istotne znaczenie szlafroka było wypaczane: hitlerowcy chodzili w szlafrokach, lecz, jako dzicy ludzie, ¦ nie zrozumieli oni symbolicznego znaczenia szlafroka, nie zrozumieli, że posiadanie szlafroka bezpośrednio łączy śią ze sprawą śmierci w łóżku. Walka o szlafroki dla wszystkich, walka o śmierć w łóżku, dla wszystkich, oto walka podyktowana miłością. Lecz o szlafrok nie można walczyć siekierą, — nie dam się namówić na heroizm inny niż heroizm szlafroka (był też przecież heroim kozy i kołowrotka — Ghandi). Mój praszczur latał półgoły z dzirytem i krzemienną siekierą, moi dziadkowie i ojcowie natomiast leżeli w łóżku w szlafrokach. Mamże ja znowu zdziczeć i jąć si^ę heroizmu? O nie, kochani, nie namówicie mnie na to, zmiękłem i już nie stwardnieję, nikt nie odbierze mi dorobku wieków, jakim jest prawo do małości. Jakże mam walczyć siekierą czy mieczem, jeśli znieść nie mogę gdy żona tąże siekierą wali w łeb karpia?! Walczyć mogę tylko o swoją wygodę i o swoją (ewentualnie cudzą) wygodę. Jedyny mój heroizm, to heroizm tchórza. Przyparty do muru przez namawiających na heroizm duchowy i trudne problemy katolików czy marksistów nie zhańbię się użyciem broni, lecz gołymi rękami (w najgorszym razie sznurem od szlafroka) ich zaduszę. Ewentualnie zaś, żeby nie pozbawiać nikogo zaszczytnej śmierci w łóżku, mogę ich zadusić wprost w tymże, łóżku. Ale zrobię to z żalem: każde stworzenie pod słońcem ma prawo żyć spokojnie w szlafroku i pantoflach oraz umrzeć spokojnie w wieku lat dziewięćdziesięciu pięciu. Takie więc jest moje wyznanie wiary: po prostu „spowiedź mordercy". Godzi się też przypomnieć starą piosenkę Adolfa Dymszy: Już taki jestem zimny drań I dobrze mi z tym, bez dwóch zdań... Co prawda słowa „zimny drań" powinny być zastąpione przez „zimny tchórz", ale wówczas nie byłoby rymu. Na zakończenie anegdotka o mnie: Ja: — Wiesz, Staś to tchórz i człowiek niehonorowy. On: — Dlaczego? Ja: — Dał .mi w pysk i nie tylko, że nie czekał, abym zareagował, ale jeszcze gonił przez całe miasto aż do Mostu Dębnickiego. Na tym kończę. Niech żyje śmierć w łóżku! AUTOMATY I MASKI riodzice wyszli wieczorem do teatru, zostawiając mnie samego w domu -— miałem wtedy lat chyba jedenaście. Położyłem się do łóżka z książką; były to „Arabeski" Poego. Wyobrażacie sobie chyba, co się działo? „Wahadło i studnia" przyprawiło mnie o skurcze serca, podobne do uczucia, jakiego doznajemy podczas jazdy karkołomną kolejką elektryczną w wesołym miasteczku; opowiadanie „Wiliam Wilson" (o sobowtórze) nasunęło mi paniczną myśl, że za chwilę zwariuję. „Czarny kot" przeraził mnie do tego stopnia, iż zacząłem dygotać i szczękać zębami, zaś „Beczka Amontillada" oraz „Serce oskarżycielem" sprawiły, że nakryłem kołdrą głowę i leża'łem tak z dziesięć minut, starając się za wszelką cenę zapomnieć o tym, co przed chwilą przeczytałem. W końcu ciekawość przemogła i znów zabrałem się do lektury. Tym razem jednak natrafiłem na historię, która sprawiła, że odrzuciłem książkę i bojąc się podnieść oczy na ciemne drzwi sąsiedniego pokoju, konając z trwogi na myśl o możliwości wysunięcia spod kołdry nogi lub ręki, leżałem ze dwie godziny jak mumia utkwiwszy oczy w zegar. Wraz z nadejściem rodziców strachy prysły, niemniej jednak do dziś wspominając opowiadanie, które mi takiego wówczas napędziło straszka, czuję, zapożyczając powiedzenie od Artura Maryi Swi-narskiego, „jak mnie łupie w kręgosłupie". 392 Opowiadanie to nosiło tytuł „Maska czerwonego moru". Jest to historia pewnego księcia, który wobec szalejącej w kraju dżumy zamknął się wraz z rodziną i rycerstwem w ściśle izolowanym, strzeżonym zamku, gdzie spędzał czas ma zabawach i hulankach. Pewnej nocy odbywał się w zamku bal maskowy. Wielka była rozmaitość i pomysłowość masek, jedna z nich wszakże zakasowała wszystkie: wyobrażała ona w sposób bardzo realistyczny, choć w powiększeniu, twarz człowieka chorego na dżumę. Maska ta.budziła ogólny niesmak i niepokój, gdzie tylko się pojawiła, robiło się pusto, tak że samotna, majestatycznie przechadzała się po salach. Wreszcie oburzony książę postanowił zdemaskować i ukarać zuchwalca, podbiegł doń i zdarł mu maskę z twarzy. Krzyk przerażenia zastygł na ustach biesiadników: pod maską nie było nic — to dżuma dawała znać o swym przybyciu do zamku. Ta historia przeraża mnie do dzisiaj i nie tylko ona, mam specjalne uczulenie na wszelkie maski i.opowieści o maskach czy automatach. Historia o Golemie, „Człowiek z piasku" E. T. A. Hoffmana, powieść Villes de 1'Isle Adama o skonstruowanym przez Edisona sztucznym człowieku, tybetańskie maski obrzędowe, wszelakie figury woskowe, kukły, kukiełki, marionetki (pamiętacie przerażającą historię o mówiącej marionetce z granego u nas parę lat temu angielskiego filmu „U progu tajemnicy"?), nawet poczciwa „Coppelia" Delibes'a ze swoim tańcem automatów — wszystko to przyprawia mnie nieodmiennie o wzmiankowane wyżej „łupanie w kręgosłupie". Łupanie to zwielokrotniło się, gdy przeczytałem kiedyś historię o dwunastu młodych Anglikach, którzy postanowili wybrać się na maskaradę przebrani za diabły. Przysposobiwszy sobie odpowiednie maski i kostiumy, w dniu zabawy zebrali się w pewnym mieszkaniu dla zrobienia próby. Gdy już włożyli maski, jednemu z nich przyszło na myśl policzyć zebranych. Stwierdziwszy, że było ich trzynastu, dostał ataku serca i padł trupem na miejscu. Ta abominacja czy idiosynkrazja posunięta jest u mnie tak daleko, że nawet gdy córeczka moja' włoży śmieszną maseczkę zajęczą, zaczynam czuć się nieswojo, a także kręgosłup daje po 393 trochu znać o sobie. Skąd pochodzi to uczucie (oczywiście przecież nie z kręgosłupa)? Freud miałby tu na pewno dużo do gadania o klasycznym „kompleksie", lecz ja wytłumaczyłbym sprawę inaczej. Oczywiście będzie to po trochu tłumaczenie „lewą ręką do prawego ucha", lecz kto powiedział, że tylko proste tłumaczenia są dobre? Otóż wydaje mi się, że „gęś" czyli ,,mojra" odczuwana przeze mnie przed wszelakiego rodzaju maskami (wybaczcie te, wytykane mi przez czytelników chwasty językowe, ale sikoro Wiech i Gołubiew mogą, to niby dlaczego ja nie), że słowem owa drżączka, jaka ogarnia mnie na widok maski czy maseczki, jest wynikiem bardzo intensywnej i dotkliwej świadomości faktu, iż wszyscy ludzie zawsze noszą maski. Twarz jest maską duszy — prawda to stara, ale nie starzejąca się. Świadomość, że obcujemy z maskami, że nie znamy cudzych myśli, że zdani jesteśmy na to, co nam drugi człowiek o sobie powie lub co wyczytamy z jego postępków — świadomość ta gnębi mnie stale, a widok maski zasłaniającej twarz zaostrza i uintensywnia dotkliwość tej świadomości, stając się przeraźliwym symbolem faktu, że całe życie^spędzamy po społu z maskami, pod którymi nie wiedzieć, co się kryje. Czasem ktoś się zdemaskuje — przypadkiem — bywa to przerażające. W „Popiele i diamencie" Andrzejewskiego jest taki sędzia, poczciwy człowiek, nieskazitelny obywatel, który w obozie koncentracyjnym stał się sadystycznym katem swych współtowarzyszy. Wojna i obóz zdemaskowały go, gdyby nie one, może do końca życia pozostałby człowiekiem poczciwym i nikt z najbliższej jego rodziny nie wiedziałby, że żyje z nimi potencjalny zbrodniarz. A iluż takich kręci się wśród nas, ilu jest w moim własnym domu? (może ja sam?!)-. Maski — same maski. Jak je rozszyfrować? Próbuję różnie, ale prymitywnie: wyciągam na długie rozmowy, podaję wódkę, kawę, sam gadam dużo, aby i ich zachęcić. Ale zdaję sobie sprawę, że maska ludzka nie tak łatwo da się przeniknąć. Są podobno różne sposoby psychologiczne, papierki lakmusowe, „tricki" i detektywistyczne „podrywki", osobiście nie umiem ich stosować, zdaję się na gadanie i w rezultacie — bezskutecznie przegaduję całe dnie z maskami. Jerzy Andrzejewski, właściwie wbrew owej kreacji sędziego, co był w obozie, sformułował kiedyś teorię o pisaniu powieści: według tej teorii pisarz nie powinien mieć wglądu w myśli swych bohaterów, a w każdym razie nie powinien nam tych myśli ukazywać, lecz postaci powinny charakteryzować się jedynie prze swe czyny: pisarz więc ograniczyć się ma do relacjonowania postępków swych bohaterów, a interwencja jego polegać winna jedynie na świadomej selekcji wydarzeń. Teoria ta sformułowana była pięknie, jedna tylko w niej jest luka: Andrzejewski nie powiedział nam, dlaczego to niby ma tak być? Bo ja osobiście uważam wręcz przeciwnie: to, co proponuje Andrzejewski, to istny sabat masek, człowiek bowiem nie demaskuje się dostatecznie przez swe słowa ani nawet przez swe czyny, często będące wypadkową ścierania się w nim sił sprzecznych, niemal sobie równych, często przypadkowe lub popełnione „przeciw sobie". Chcąc zdjąć maskę z człowieka, nie wystarczy pokazać jego słowa („słowo służy do ukrycia myśli") ani jego czyny: trzeba wświdrować się głębiej, w dziedzinę jego walk myślowych i uczuciowych czy z pogranicza uczuć i myśli, także w dziedzinę jego intencji. Nie znam bardziej niesprawiedliwego przysłowia niż to, że „piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami". Jeśli Scobie z „Sedna sprawy" dostąpi, jak sądzą niektórzy, przebaczenia i zbawienia, to właśnie nie dzię-ki czemu innemu, lecz dzięki swym dobrym intencjom. — „Sedno sprawy" to powieść o wewnętrznych dobrych intencjach, prowadzących na zewnątrz do złego (dylemat: co więcej waży). Sprawy to zawiłe, dla ukazania' ich nie wystarczy zrelacjonować słowa i czyny. Niektórzy młodzi krytycy (a z nimi znów biedny Lichniak) mówią dziś z pogardą o „psychologizowa-niu"; mówienie źle o powieści psychologicznej to teraz taka sama warszawska moda jak kiedyś gra w „jojo" czy wiązanie krawata w węzeł mniejszy niż główka od szpilki. A ja mówię, że z nudnej „Pałuby" Irzykowskiego więcej się dowiedziałem o człowieku niż z dziesięciu powieści „fabularnych", a Proust i Joyce to wielcy zegarmistrze ludzkiego wnętrza, którzy nie jedną, lecz szereg kolejnych masek z człowieka pozdejmowali. Boję się 395 masek, nienawidzę masek, mam uraz na punkcie masek. Dlatego też zalecam naszej prozie głębszą dawką psychologizmu demaskującego („Mury Jerycha" Brezy to był byczy przykład) — bez tego powieść to jedynie pantomima czy bal maskowy. ŚWIAT NA GRABIACH (z odnalezionej korespondencji) Drogi Pan ie! Dla ubawienia przedstawię Panu historię, jaka zdarzyła się tutaj pewnemu młodzieńcowi. Oto idąc ogrodową aleją nadepnął przypadkiem na zęby leżących spokojnie grabi, a w|tedy nagle druga ich strona, to znaczy kij, podniosła się raptownie do góry i z całej siły uderzyła go w nos i w oko. Rzecz najzupełniej naturalna, wywołana niefortunnym nadepnięciem na owe zęby, ale młodzieniec był bardzo niezadowolony, uważał się za rozmyślnie przez owe grabie poszkodowanego, w swojej zaś personifikacji biednego, zgoła niewinnego instrumentu ogrodniczego posunął się tak daleko, że wygłosił doń parę zdań, z których wynikało jak na dłoni, jakoby przypisywał grabiom posiadanie rodziny, a także części ciała. Zabawne, co? Jak się Pan czuje? itd. Szczerze oddany — X. Szanowmy Panie! Historia Pańska jest niewątpliwie pouczająca, jest ona jednak niczym wobec przygody, jaka spotkała, pewnego moiego znajomego młodzieńca. Idąc aleją ogrodową nadepnął on również na zęby leżących spokojnie grabi, ale efekt był zupełnie inny: trzonek czyli kij od owych grabi ani drgnął — leżał sobie 396 spokojnie dalej, jak przymurowany. Młodzieniec zrobił wielkie oczy i zaczął badać, czy wspomniany kij nie jest w jakiś sposób przytwierdzony do ziemi. Okazało się jednak, że nie. Wobec tego młodzieniec stanął, tym razem rozmyślnie, jeszcze raz na zębach (od grabi oczywiście) — lecz i teraz kij ani drgnął. Aż przykro opowiadać, co się dalej stało z młodzieńcem. Zbladł, zaczął się trząść, oczy wylazły mu na wierzch; dygocząc cały wpatrywał się w grabie, wreszcie zaczął głucho rzęzić, rzucił się do ucieczki i wpadł w malinowe chaszcze, gdzie się pokaleczył i podarł koszulę. Nie chciał stamtąd wyjść, wył przez parę godzin, zabrało go dopiero pogotowie i przywieziono go tutaj, gdzie przebywa po dziś dzień. Co nowego u Pana. itd. Życzliwy. Y.. Drogi Panie! Wypadek opisany przez Pana jest smutny, ale pouczający — i my mamy tutaj kilku tego rodzaju chorych — przykre to, ale w istocie rzeczy sami są sobie winni. Cóż bowiem przeraziło tak Pańskiego młodzieńca? Po prostu fakt, że grabie nie stosują się do praw natury. Wolałby, żeby go zgodnie z tymi prawami, uderzyły w nos, niż że go, wbrew tym prawom, oszczędziły. Młodzieńcowi w jednej sekundzie zawalił się cały jego fizykalny pogląd na świat, w którym to poglądzie jak najniedorze-czniej utwierdzany był od dzieciństwa, nic więc dziwnego, że przypłacił to rozstrojem umysłu. Ale młodzieniec nie miał racji. Zapomniał on, że natura nie zawierała z nami żadnego kontraktu i że zdani jesteśmy na jej dobrą wolę. Czymże są tak zwane szumnie „prawa fizyki"? Stwierdzeniem, że w stu tysiącach wypróbowanych przez nas wypadków, ciała w pewnych określonych okolicznościach reagują w pewien określony sposób. Stwierdzenia tego jednak nie wolno nam, logicznie rzecz biorąc, uogólniać, nie mamy też prawa rzutować go w przyszłość: nikt nam nie może zagwarantować, że w wypadku stu- 397 tysięcznym pierwszym ciała w tych samych okolicznościach nie zachowają się zupełnie inaczej. Pewności nie ma — zakładanie analogii to kompletna, logicznie nie uzasadniona, dowolność. Jeśli o mnie chodzi, tzw. „normalne" wydarzenia dziwią mnie znacznie bardziej niż tzw. „nienormalne". Świat wisi na włosku, kula ziemska może się każdej chwili zderzyć z inną planetą i rozlecieć w kawały, a tu ludzie upierają się przy tym, aby grabie nadepnięte na zęby koniecznie podnosiły się do góry. Cóż za małostkowość! Jak tam u Pana? itd. Bardzo oddany • X. Szanowny Panie! Pańska głęboka interpretacja przypadku naszego młodzieńca bardzo przypadła mi do smaku. Pozwolę sobie opowiedzieć Panu (również z prośbą o łaskawe skomentowanie) inną dziwną historię, jaka zdarzyła się w Krakowie, gdy jeszcze tam mieszkałem. Oto ona. Pewnego pochmurnego dnia szosą od Wieliczki jechało wielkie otwarte auto ciężarowe, a bokiem drogi szedł w tym samym kierunku stolarz, niosąc na ramionach trumnę. Stolarz zatrzymał auto, prosząc o podwiezienie i wobec zgody szofera, włado-wał się -wraz z trumną na pustą platformę. Ponieważ zaczął padać deszcz, stolarz po chwili namysłu wszedł do trumny, położył się i nakrył wiekiem. Ujechał tak z pół kilometra, gdy oto auto znów zostało zatrzymane, tym razem przez młodą parę, której bardzo zależało na szybkim dostaniu się do Krakowa. Szofer się zgodził, para wgramoliła się na górę i usiadła na ławeczce, nieufnie spoglądając na trumnę. Ujechali tak z pięć kilometrów, gdy oto cóż się dzieje? Wieko trumny unosi się, wysuwa się spod niego ręka, a zduszony głos pyta: — Czy deszcz jeszcze pada? Cóż robi dwoje młodych ludzi? Oto ni mniej, ni więcej, tylko wyskakują z samochodu w pełnym biegu na szosę, łamiąc ręce i nogi. Sprawa poszła 398 później do sądu, bo młodzi pasażerowie skarżyli szofera o odszkodowanie. Wyroku nie pamiętam, wtedy właśnie musiałem wyjechać tutaj. Ale nie o to chodzi. Ciekaw byłbym Pańskiego poglądu na całą aferę. Jak zdróweczko? itd. Pański Y. Drogi Panie! Otóż to, otóż to właśnie. Nadmiernie ufamy „normalności" & potem: pac! — byle historia z grabiami czy z trumną gotowa zburzyć nam porządek umysłu. To nie świat, to nasza równowaga wisi na włosku: ślepo wierzymy w jakąś niepisaną umowę z naturą, nie znając nawet dobrze kontrahenta, Mało kto wie o tak dziwacznych sprawach jak to, że stół lub tapczan składają się z kręcących się w kółko, naelektryzowanych punkcików, mimo to każdy ma śmiertelną pretensję, jeśli nadepnięte grabie nie podniosą się do góry, a nieboszczyk zainteresuje się stanem pogody. Jakże zarozumiały, a jakże bezbronny jest człowiek: zależy od byle głupstwa, do którego przykłada dziwacznie wielką wagę. Ostatnio mam tego przykład na naszym nowym pacjencie. Proszę sobie wyobrazić, że naczytawszy się historii o Studencie z Pragi wyobraził sobie, że to on właśnie odprzedał diabłu swój cień. Nie ma w tym rzecz prosta ani słowa prawdy, niemniej jednak faktem jest, że biedak ten rzeczywiście nie posiada cienia i stale spaceruje bez niego. Co mnie jednak najwięcej oburza to fakt, że kto tylko to zobaczy, wpada w piekielny strach, ucieka, krzyczy, dobrze jeszcze, jeśli zgoła nie wariuje. Bardzo mnie to przygnębia: a więc człowiek zależy od takiego głupstwa jak własny cień? Normalnie nie zwracamy na cień uwagi, nie zauważylibyśmy nawet, gdyby urosły mu rogi czy wielkie uszy i ogon (może zresztą tak się dzieje, gdy nań nie patrzymy — nikt nie może zaręczyć, że nie) — a tu nagle, gdy cienia nie stało, okazało się, że od tego cienia zależy ład świata, ludzki spokój i równowaga. Okazuje się, że cień jest nam potrzebny tak jak jedzenie i spanie. Cień stanowi 399 więc o naszym człowieczeństwie, o naszej realności? Jakoś słaba to realność, jeśli opiera się na — cieniu. Cień ludzki na ziemi podstawą istnienia, bez cienia — równowaga umysłu wali się w proch! Czyż to jest w porządku, czy to jest sensowne? Czyż można budować istnienie ludzkie' na fundamentach z cieni i grabi? Czemu więc nie na biczach z piasku lub domach ukręconych z maku? Czyż nie jest lekkomyślnością wierzyć, że coś, co powtórzyło się sto tysięcy razy, powtórzy się i stotysiecz-ny pierwszy? To nie tylko lekkomyślność, to obłęd! Jak zdróweczko? itd. Niezmiernie życzliwy X. Szanowny Panie! W zupełności się z Panem zgadzam: to obłęd. Mamy tu teraz nowego chorego, jest i o gracz, który zachorował na tle hazardu. Twierdzi on uporczywie, że wyskoczy oknem, jeśli ,mu w ruletce nie wyjdzie sto razy z rzędu czerwone albo dwieście razy nieparzyste, albo jeśli w pokerze nie dostanie dwadzieścia razy po kolei fula asowego z ręki, albo pokera treflowego od króla. Na pozór twierdzenia jego są fantastyczne, ale przecież jest on tytanem logiki w porównaniu z tymi, którzy twierdzą, że to, co się powtórzyło sto tysięcy razy czy nawet sto milionów, razy, powtórzy się jeszcze raz. Muszę się Panu przyznać w sekrecie, że nie wierzyłem w to nigdy. Zawsze wychodząc z domu sprawdzałem, czy mój cień jest ze mną i czy przypomina moją sylwetkę (nawiasem mówiąc często go nie było, a kształty miał coraz to inne). Nie wierzyłem też w owe rzekomo „niezłomne" fizykalne prawa zachowania się ciał i zawsze kontrolowałem rzecz na nowo. Raz schodząc z pewnym znajomym po stromej przełęczy w Alpach rozmyślnie pchnąłem go silnie. Próba dała wynik negatywny, bo znajomy spadł głową w dół i zabił się. Szczęściem nikt o tym nie wie. Jak tam nereczki? Zawsze oddany. Y. (Na tym korespondencja się urywa ) Odnalazł i podał do druku — Kisiel 400 ŻYCIE JEST JAK ROWER (felieton smętny) „Ale kogo gryzie mól zakryty, Nie idzie mu w smak obiad obfity." (Kochanowski) "Trudno żyć na tym świecie człowiekowi nie przyzwyczajonemu" — powiedział pewien mędrzec. Myśl zgoła głęboka — dodać tylko trzeba, że każdy człowiek jest zasadniczo nie przyzwyczajany, a gdy zaczyna się po trochu przyzwyczajać, jest już wtedy zwykle stary, no i... „skoroś taki rozumny, właźże do trumny" — jak powiada Boy. Zupełnie taka sama historia, jak z owym koniem, co odzwyczajał się od jedzenia: po dwóch tygodniach był już prawie odzwyczajony, gdy nagle nastąpiła nieprzewidziana przeszkoda -— zdechł. Tak zwykle bywa —-niestety. „Życie polega na tym, że nie można żyć" — powiedział Irzykowski. Mądre to powiedzenie. Człowiek głowi się., jak rozwiązać problem życia; każdy z nas walczy z owym „molem zakrytym", który mu żyć przeszkadza, a nikt się nie domyśla, że ten mól to właśnie — istota życia. Gdy nie stanie mola — nie stanie i nas. Poty człowiek żyje, póki się martwi, choć ciągle żyje złudzeniem, że gdy się przestanie martwić, wtedy dopiero zacznie żyć. Życie to gorzkawy trunek — nie dla smakoszy: trzeba je pić takie, jakie jest — położyć uszy po sobie i pić. Nikt nas od tego nie uwolni, nawet śmierć — przychodzi ona dopiero, gdy już dobrze się "napijemy. Życie nie jest romansem — ani szeregiem romansów. Niektórzy pojmują życie jako pogoń za szczęściem. Jeśli tak jest, to dosyć to niefortunna pogoń: szczęście przypomina w niej sztucznego elektrycznego zająca, używanego w wyścigach psów; jakkolwiek szybko biegłyby psy, zając jest zawszie przed nimi, tuż przed samymi pyskami. Zdawałoby się — tylko go złapać. Ba — otóż właśnie. Cała rzecz w tym, że ów zając to tylko idea celu — 401 a któż kiedy złapał ideę? Życie urządzone jest jak restauracja, w której wisi napis: „Dziś za gotówkę, jutro na kredyt". Spróbujcie przyjść jutro — pokażą Warn ten sam napis. Jutro jest zawsze tuż tuż i zawsze nieuchwytne: jutro — to elektryczny zając. Czy widzieliście film „Złodzieje rowerów"? Przesmutny to film i omroczył mi myśli na długie godziny. Dojrzałem w nim nie tylko włoski problem społeczny — tkwi w nim sprawa głębsza, ogólnoludzka. Ów nieszczęśnik, z obłędnym fanatyzmem poszukujący roweru, bez którego nie może żyć, to przecież każdy z nas. Rower to życie, rower, którego nie ma, to życie polegające na tym, że nie można żyć. Tragiczne, samotne poszukiwania roweru pośród tłumów ludzi obojętnych — oto najprawdziwszy smak życia. Smak ten czujemy nie wtedy, gdy nam jest dobrze, lecz wtedy, gdy nam źle i samotnie. Poszukiwacz roweru wypił kielich życia jednym haustem — aż się zachłysnął. O — gorzki to napój. Każdy człowiek szuka swojego roweru. Za każdym człowiekiem krok w krok podąża jego „mól zakryty". Nie wierzcie pozorom, nie wierzcie wesołym twarzom. Życie ludzkie na ziemi jest egzaminem. Każdy ma swój temat egzaminacyjny przy sobie, w zalakowanej kopercie. Każdy żyje z tym tematem, na codzień przestając ze swym „molem zakrytym", każdy nurkuje z tym swoim utajonym problemem pośród obojętnego tłumu, podążając za swym celem, za głosem imperatywu, utajonego głęboko na dnie serca w zalakowanej na siedem pieczęci kopercie. Każdy myśli, że to tylko on żyje ze swym molem, że to tylko jego coś gryzie w serce, że to tylko jemu „pech" nie pozwala żyć, a wszyscy inni żyją — mogą żyć. Poszukiwacz roweru też myśli, że wszyscy wokół są szczęśliwi, szczęśliwsi, od niego, którego dotknęło nieszczęście wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju, okrutnie złośliwe. Wszak nikomu innemu nie ukradziono roweru! I to jest właśnie złudzenie: każdemu ukradziono jakiś rower, każdy jest w swoim kręgu „pechowcem", wszyscy są przez życie równie mocno wypróbowywani, tylko — każdy inaczej. Inaczej — na pozór, lecz każdy według swoich 402 sił i możliwości. Ludzie, choć nierówni, zrównani są w wysiłku, proporcjonalnym do możliwości każdego. „Mól zakryty" nie zapomina o nikim: twarze są roześmiane, a mól toczy serca — u wszystkich. Świadomość wspólnego losu pomoże nam w przezwyciężeniu jednej z najgroźniejszych złud świata: poczucia samotności. Samotność wśród świata — oto co gubi poszukiwacza roweru; świadomość wyjątkowości własnego nieszczęścia — oto uczucie, z którym żyć niesposób, uczucie nie ludzkie w istocie, lecz — szatańskie. Człowiek ulegający temu uczuciu ulega pozorom: łudzi go obojętny ,,urzędowy uśmiech" świata, łudzą go twarze opanowane, zamknięte na siedem spustów. Lecz to tylko fasada, trochę obłudna, a trochę nadrabiająca miną postawa dla oka. W istocie „mól zakryty" rządzi wszystkimi jednakowo: jeśli ktoś myśli, że mu umknie, ulega złudzeniom — lecz wiele się tymi złudzeniami nie pożywi. Bo nikt nie wymknie się solo, nikt nie wyjdzie na swoje — w samotności. Życie to wspólna uczta, gorzki trunek pić musimy po społu, z hodowania samotnego mola nic dobrego jeszcze nie wynikło. Wspólnością losu przekreślić musimy wszelką samotność: gdy ktoś mówi, że jego nieszczęście nie dotknęło, że jemu roweru nie ukradziono, śmiejmy się z niego: łudzi siebie i nas. Po społu, w gromadzie klęczy tłum w kościele — skazuje się sam, kto wywyższa się swoją zgryzotą, swoim molem, myśląc, że to tylko jego wyróżniono kielichem gorzkiego trunku. Diabeł jest samotny — ludzie natomiast wędrują razem aż po ów kres z czterech desek, arcydemokratyczny, dla wszystkich jeden. Umrzemy jednakowo i żyć musimy razem. Solidarność ludzka Wobec życia, miłość wszechogarniająca, która zniweczy samotność, oto jedyna droga, na której rozwiązać możemy w sobie i w świecie tragiczny problem nieszczęsnego poszukiwacza roweru. 403 O TRWAŁOŚCI I NIEZMIENNOŚCI (felieton idealistyczny) Patrzę na swoją rękę i porównuję jej obecny wygląd z obrazem, jaki pamiętam z roku 1939. Niewątpliwie ręka zmieniła się mocno: w tej chwili jest to już szorstka i pomarszczona ręka osobnika starszego — wtedy była gładsza i bardziej miękka, jak przystało na rękę osobnika młodszego. Oprócz ręki zmieniają się również nogi, a także inne części ciała: oczy płowieją i zapadają się, włosy i zęby wylatują, głos chrypnie, ramiona się garbią, mózg jełczeje. Człowiek traci pamięć, zapomina nazwiska, telefony i adresy, rano ma w gębie niesmak, po obiedzie ciągnie go do drzemki, wieczorem głowa mu się kiwa. Oczywiście zmieniają się też jego upodobania i poglądy: osobiście od roku 1939 zmieniłem poglądy kilkakrotnie, teraz zmieniam je mniej więcej co miesiąc. Na starość zaczyna się również lubić gatunkowe wódki: objaw zastraszający dla kogoś, kto całe życie pił tylko czystą. Niedługo zapewne dojdę do zmiany poglądu na gumowy worek z gorącą wodą: dawniej przyrząd ten bardzo mnie śmieszył, dziś skłonny jestem patrzyć nań nieco poważniej, a jutro... Któż wie, co będzie jutro: może worek ów stanie się moim najserdeczniejszym przyjacielem, z którym na poufałym sam na sam spędzać będziemy długie noce? Te zmiany w danym osobniku ludzkim odpowiadają zmianom, dziejącym się naokoło. Jak wiemy z dialektyki, rzeczy zmieniają się po troszku, powolutku, krok za kroczkiem, a potem nagle hyc! — ilość przechodzi w jakość. Niedawno zastanawiałem się nad tym, kontemplując w Warszawie trawnik odgradzający Aleję Trzeciego Maja od Smolnej. Na pozór nic w nim nadzwyczajnego, a przecież jednak na miejscu owego trawnika stał nie tak dawno jeszcze dom, w którym mieszkałem lat kilkanaście. Mam ten dom w pamięci: gdy zamknę oczy, widzę każde jego okno, każdy załom muru. Gdy natomiast otworzę oczy, widzę tylko trawę. Moje wyobrażenie przeżyło dom; nie odpowiada mu 404 już żadna realność. Tak to zmienia się świat, skokami — dziś żyjesz, jutro gnijesz. Hm. Wszystko się zmienia, od ręki do kamienicy, od poglądów ido wódki. Ale co się nie zmienia? Wskażę Warn jedną taką rzecz, która na przestrzeni mojego życia okazała się trwalsza niż domy i ludzie. Rzeczą tą jest gra w pokera. Grałem niedawno i stwierdziłem, że poker doskonale wytrzymał próbę czasu: jest zupełnie taki sam jak wtedy, gdy zabawiałem się kartami w domu-widmie przy ulicy Smolnej. Przynajmniej jedna nzecz nie zmieniła się i nie postarzała! Co prawda nasuwa się pytanie, czy poker to jest rzecz — trzeba by zapytać o to profesora In-gardena. Gdyby na przykład tak się stało, że na ziemi nie ocalałaby ani jedna talia kart, a ludzie zapomnieliby w ogóle o wszelkich grach, co wówczas oznaczałoby słowo „poker"? Czy odpowiadałby mu jakiś realny byt, czy istnieje poker bez po-kerzystów? Osobiście jestem zdania, że istnieje. Można nie mieć kart i nie grać w pokera, ale to nie oznacza jeszcze, aby poker jako taki przestał istnieć. Lepszym zresztą przykładem trwałej niezmienności będzie muzyka Chopina. Poker bowiem może się jeszcze zmienić, może zostać zreformowany i ulepszony (sam mam projekt reformy, polegający na wprowadzeniu piątego asa) — muzyka Chopina natomiast nie zmieni się już na pewno. Zapytuję więc: czy muzyka Chopina przestałaby istnieć, gdyby na świecie zniszczono wszystkie nuty i wszystkie fortepiany? Odpowiadam: nie, nie przestałaby istnieć — muzyka Chopina jest czymś, co nie może przestać istnieć. Można o niej zapomnieć, można jej nie znać, ale ona istnieje nadal. Są ludzie, którzy twierdzą, że poker istnieje tylko wtedy, gdy są pokerzyści, a Chopin tylko wtedy, gdy są nuty, fortepiany, wykonawcy i słuchacze. Ludzie ci, zakładając dyktaturę absolutnej przemijalności przyjmują, że życie jest nieustannym karmieniem wciąż jednakowo głodnego molocha nicości. W dodatku — karmimy go sobą: ja na przykład nakarmiłem go własną gładką ręką w roku 1939, własnym mieszkaniem z ulicy Smolnej czy stuzłotówką wygraną w pokera w roku 1931. Gdy- 405 bym podzielał pogląd tych ludzi, spłatałbym Hipopotamowi Czasu kawał i przestałbym się trudzić nieustannym, a bezcelowym (przy jego apetycie i szybkości trawienia) karmieniem go: do kawału tego wystarczyłby gwóźdź i mocny sznurek. Ale na szczęście jestem innego zdania. Przekonacie się kiedyś wszyscy, że mam rację. Znajdziemy się wtedy mianowicie w Krainie 95 Wymiaru i zauważymy spacerującego po deptaku drobnego i szczupłego pana w cylindrze, wyposażonego w filuterne, choć nie pozbawione błysków twardości, spojrzenia, ogólną izaś postawą przypominającego diablika. Jakież będzie nasze zdziwienie, gdy pan ów, ściskając Wam dłoń swoją małą, lecz silną ręką, przedstawi się: Poker jestem! Jeszcze bardziej się zdziwicie, gdy na pytanie, kim jest siedząca na ławce piękna, jasnowłosa kobieta o zadumanych, fiołkowych oczach powiedzą Warn, że to muzyka Chopina, a ten niski pan z dużą głową obok niej, to Gumowy Worek Na Wodę. Zdziwienie Wasze jednak dojdzie do szczytu w Muzeum Miejskim. Zobaczycie tam kilometrami ciągnącą się salę, gdzie W gablotkach wystawione są zakonserwowane w Spirytusie ludzkie ręce. Na Wasze zapytanie kustosz muzeum objaśni Wam: — To jest Sala Pańskiej Ręki. Tu oto na przykład jest Pańska ręka z 19 marca 1938 roku godziny 19 i dwie sekundy; a oto jest Pańska ręka z tegoż roku i dnia godziny 19 i trzy sekundy; a oto jest... i tak dalej i dalej. Wiedząc, że w Krainie 95 Wymiaru wszystko magazynuje siłę systematycznie a nieugięcie i że kiedyś się tam znajdziemy, żyję spokojny i szczęśliwy, nie martwiąc się uciekającymi chwilami. POCHWAŁA CYNIZMU Pochwała cynizmu?! — powiecie. — Pan zwariował?! — powiecie. Tymczasem nie — w każdym razie: jeszcze nie. Cynizm, oczywiście, nie jako światopogląd, lecz jako metoda bywa wcale niezłą rzeczą, można się nim posługiwać jako przydat- 406 nym narzędziem w walce. W walce o co?! — spytacie. — W walce o miejsce dla myśli, dla myśli rozsądnej i niezależnej, myśli stanowiącej kryterium człowieka jako istoty rozumnej, myśli, przytłoczonej w XX wieku przez masową fabrykację urzędowego patosu i optymizmu. Propaganda zabija myśl, co gorsze, zabija również wiarę w cokolwiek — patos sztuczny konsumowany przy każdej okazji jak reklama mączki Nestla wyklucza możliwość pojawienia się patosu prawdziwego. Pewien mój znajomy na jednym z konspiracyjnych zebrań w czasie okupacji, gdzie przez parę godzin mówiono o przyszłej Niepodległej Polsce, zerwał się nagle i wrzasnął wywołując oczywiście kolosalne oburzenie: wiecie co, ja już mam tej przyszłej Polski Niepodległej dosyć, wcale jej nie chcę, zbrzydła mi zupełnie! Była to dawka zdrowego cynizmu, za pomocą której osobnik ów (poległ zresztą później śmiercią bohatera) bronił się przed zakła-mywaniem sprawy Polski — miał Polskę w sobie, nie potrzebowała ona w jego duszy natrętnej reklamy. Cynizm to kwas żrący, którego użyć można do niszczenia zwałów tandetnego patosu, zawalającego jak kupy odpadków dziedzinę myśli polskiej; usunąć szkodliwą tandetę, zrobić miejsce dla myśli swobodnej, żywej, czystej. Patos po takich „arcypatetykach" jak Hitler, Mussolini czy Goebbels jest rzeczą skompromitowaną, zdewaluowaną — tymczasem my konsumujemy go wciąż dużymi porcjami czy to w formie przemówień, czy artykułów prasowych, filmów lub audycji radiowych. To nieporozumienie, to akcja bezcelowa — czasy po drugiej wojnie światowej są czasami zmierzchu patosu gadatliwego i natrętnego — patos taki jako konieczną samoobronę wywołuje właśnie — cynizm. Cyniczny zwolennik regime'u jest postacią sympatyczną i pożądaną, natomiast patetyczny kanciarz i koniunkturzysta to zjawisko głęboko przygnębiające. A więc — chwalę cynizm.. Propaganda rozwielmożniona w XX w. jest zjawiskiem przygnębiającym; uwłacza społeczeństwom, które nią żyją. Konieczność propagandy dowodzi, że idee propagowane nie mogą porwać ludzi same, bez pomocy ryczącego megafonu, jedynie swoją zawartością emocjonalną, moralną, intelektualną — 407 czyżby w dzisiejszych czasach nie było już żadnych prawd, które uwodziłyby ludzi bez pomocy reklamy? Pocieszmy się — są takie prawdy, tak silne i powszechnie znane, że nawet nie potrzeba ich nazywać po imieniu. W okresie Pożyczki Narodowej opowiadano mi o zabawnym, lecz bardzo charakterystycznym wydarzeniu. W pewnej instytucji państwowej zatrzymano urzędników po godzinach pracy na zebranie. Tematem zebrania była właśnie sprawa Pożyczki, którą zreferować miał specjalnie sprowadzony prelegent uzasadniając jej ważność i doniosłość, po czym po dyskusji nastąpić miało uchwalenie zadeklarowania pożyczki. Pracownicy z wściekłością szykowali się do wysłuchania długiej i patetycznej mowy, prelegent już szykował jadaczkę rozdziawioną od ucha do ucha, gdy nagle zabrał głos jeden z urzędników i powiedział: — Obywatele, dziwię się i wstydzę, że gdy chodzi o tak oczywistą sprawę jak Pożyczka Narodowa mamy być przekonywani i-namawiani — to jest dla nas uwłaczające. Proponuję uchwalić wpłacenie pożyczki bez żadnego gadania! Huragan braw zagłuszył jego słowa, zaś prelegent schował zamkniętą tym razem gębę i poszedł jak zmyty. Otóż to prawda: ja też się wstydzę, gdy widze^ szalejący wokół sztuczny patos. Patetyczni są już wszyscy: i Kott, choć tak się chwalił upodobaniem do „cynicznego komentarza", i »Przekrój«, i »Nowe Drogi, i »Tygodnik Powszechny* i Słonimski, i londyńskie »Wiadomości«, i »Express«. Czerwoni, biali, czarni, żółci i zieloni licytują się w patosie, sztandary łopoczą stale „świątek czy piątek", jak pisał Świętopełk Karpiński, w polskiej restauracji narodowej widnieje co dzień napis „dziś flagi". A ja — nie mogę, krztuszę się i duszę w tym słodkawo mdłym odorze. Panowie, litości — trochę cynizmu — wszak realistyczny cynizm, to w istocie stróż i gwarant prawdy i patosu autentycznego, tego, co to siedzi w środku człowieka, nie tego, którego pełne gęby mają przeróżni krzykacze. Pryskam wam w oczy orzeźwiającym kwasem siarczanym cynizmu, tak jak to już robiłem w najrozmaitszych okolicznościach, wywołując zawsze oburzenie samookłamywaczy i obłudników (w drugiej połowie 408 września 39 roku w wojsku za niewinne powiedzenie, że Rząd zwiał, a wojna jest przegrana chciano mnie... rozstrzelać!). Prawda jest jedyną propagandą i jedynym źródłem patosu istotnego, wszystko inne to bujda, którą niszczmy bez litości kwasem cynizmu. Otwieram zapisy do Klubu Cyników — sądzę, że Czytelnicy, którzy w swych listach (niestety rzadko na nie odpisuję — ale wierzcie, że nie przechodzą bez echa) dali dowód pełnego zrozumienia moich intencji, dziś, po dwóch wtojnach, tuzinie powstań i jednej rewolucji, stawią się licznie. I ja również zajmę się propagandą — propagandą właśnie antypropagandowego cynizmu. A z czasem założymy nową partię polityczną. Partię Liberalnych Cyników, nie pozbawionych jednak światopoglądu — będzie to tak zwana „siódma siła". Dla członków partii zorganizowana zostanie pijalnia kwasu sianczanego. Ale to kwestia przyszłości — na razie sza... O GRYZOBUDOWLIZMIE Mucha brzęczy w dzbanie i myśli, że żyje" — tak określił ktoś felietonową działalność piszącego te słowa. Definicja trafna, lecz wcale nie hańbiąca. Wszak brzęczenie muchy wprawia w ruch fale powietrza, drganie tych fal dociera do stratosfery i za jej pośrednictwem osiąga dziedzinę pozaplanetarnego, kosmicznego eteru, w którym utrwala się w postaci widzialnej, tak jak dźwięk na płycie gramofonowej przybiera formę eliptycznych rowków (tzw. konserwy muzyczne). W ten sposób brzęf-czenie muchy w dzbanie nie tylko nie przemija bez echa, lecz zostaje hen we wszechświecie, skrupulatnie zarejestrowane, i przetrwa tam niewątpliwie aż do dnia Sądu Ostatecznego, chociaż tu na ziemi po musze i dzbanie dawno już śladu nie będzie. O przyszłość nie ma się więc powodu lękać — lecz i sprawa doczesnego ziemskiego echa nie może być dla brzęczącej muchy obojętna. W tej dziedzinie również mogę zapisać na swoim kon- 409 cie pewne sukcesy: ostatnim z nich jest rezonans, z jakim spotkało się moje nawoływanie do cynizmu. W odpowiedzi na apel do narodu o masowe zapisywanie się do Klubu Cyników nadeszło na moje ręce mnóstwo zgłoszeń listownych i osobistych; wśród zgłaszających się nie zabrakło i księży. Pomysł powołania do życia Klubu Cyników spotkał się jednak również w pewnych kołach z rezonansem negatywnym — mam tu na myśli koła marksistowskie. Przeciwnicy nasi, jak wiadomo, specjalnie troszczą się o naszą moralność i bardzo leży im na sercu sprawa, czy aby nie odchylamy się w czymkolwiek od linii katolickiej. Toteż od razu wszczęli srogi rozgwar: — Patrzcie, patrzcie, katolickie pismo nawołuje do cynizmu! Spróbuję im całą sprawę wyjaśnić. Rzecz w tym, że słowo cynizm miało w mojej interpretacji specjalne znaczenie, właściwie zresztą przez czytelników naszego pisma ocenione. Przez cynizm rozumiałem zdolność do widzenia zarówno braków, jak i zalet wszelkich spraw ziemskich, bez wzgkjdu na zwyczajowe, uczuciowe czy formalne tych spraw powiązanie. Na tym niedoskonałym świecie nie ma bowiem spraw czarnych ani spraw białych, istnieją jedynie czarno-białe konglomeraty, w których prawda i kłamstwo, dobro i zło, piękno i brzydota są ze sobą splątane jak żyłki minerałów w granicie. Chcąc je rozplatać, wiele trzeba posiadać krytycznego obiektywizmu, wiele samozaparcia, wiele cynizmu właśnie, aby za pomocą niego przezwyciężyć zastarzałe nałogi uczuciowe, zaciemniające nam sprawiedliwy sąd o rzeczy. Bowiem racja i brak racji zmieszane są ze sobą w każdej kwestii — tymczasem my wszyscy niezwykle skłonni jesteśmy do uogólnień i haseł, załatwiających każdą, najbardziej nawet złożoną sprawę, jednym słowem, jednym sloganem: zespół najrozmaitszych, często sprzecznych z sobą zjawisk podciąga się pod jeden strychulec, owija jedną wstążeczką tego lub owego koloru, przyozdabia chorągiewką i już — światopogląd gotów — dalsza analiza zbyteczna. Wynika to z potrzeby wiary — lecz o ile rozumiem wiarę religijną, o tyle wiara, stosowana tam, gdzie powinien działać mózg, wiara świecka — para- 410 liżuje i podważa elementarny zdrowy rozsądek i czyni z nas naród fantastów i utopistów. Spróbujcie powiedzieć, że Schacht prowadził zręczną i inteligentną politykę gospodarczą: — Oho — faszysta! — zakrzykną niechybnie. A powiedzcie, że koleje w Polsce dobrze funkcjonują jak na trzy lata po wojnie: — Patrzcie — komunista! — rykną inni. Wspomnijcie o tym, że w Ameryce jest wysoka cywilizacja techniczna: — O, on jest za Ameryką! — powiedzą gorliwi. Niezdolność rozdzielania spraw stanowi zaiste objaw jakiegoś zdziecinnienia umysłowego — potrzeba wiar świeckich to po prostu społeczna choroba umysłowa — tylko cynizm zdoła nas z niej uleczyć. Człowiek religijny nie potrzebuje się obawiać tego „cynizmu", rozdzielającego i porządkującego sprawy ziemskie, człowiek taki posiada bowiem pion światopoglądowy, który obroni go przed popadnięciem w jałowy sceptycyzm czy relatywizm. Gorsza sprawa z wyznawcami „wiar świeckich". Widzimy więc jak na dłoni, że ów cynizm, za pomocą którego człowiek (religijny broni się przed natrętną inwazją świeckich wiar i fanatyzmów, nie jest właściwie cynizmem lecz swego rodzaju obiektywnym wszystkowidzeniem, rozdzielaniem i porządkowaniem zjawisk dokonywanym za pomocą zdrowego rozsądku, stanowiącego skuteczne antidotum na wszelkie rodzaje samozakłamania. Postanowiłem zatem zmienić słowo cynizm na termin inny, naukowy, a przejąwszy się częstymi ostatnio atakami przeciw szafowaniu w prasie wyrazami obcymi, zapragnąłem stworzyć słowo polskie mające szansę spopularyzowania się wśród ludu. Po długich namysłach dokonałem tego: nowe słowo brzmi — gryzobudowlizm. Konstrukcja jest jasna: gry-zo — bo każdą rzecz należy przegryźć, pogryźć na osobne kawałki, budowlizm — bo czynność gryzienia nie ma charakteru wyłącznie negatywnego, lecz służy późniejszemu budowaniu: żeby zbudować coś rozsądnego, trzeba przedtem zanalizować pojęcia składowe i oddzielić prawdę od bujdy. Początkowo raziła mnie końcówka -izm i zamierzałem nadać mojemu terminowi formę gryzobudowlowatość albo gryzobudowlizowatość, ale byłyby to słowa za długie, coś takiego jak Nabuchodonozorówna 411 (córka Nabuchodonozora), Konstantynopolitańczykowianeczka (mała mieszkanka Konstantynopola) albo znane japońskie słowo Kdwajajaminahonolulu. Niechżeż zatem pozostanie gryzo-budowlizm — sądzę, że termin ten oraz symbolizowane przezeń pojęcie naukowe może przyjąć się i zrobić karierę co najmniej taką jak słowa: klerk, jogurt, sanacja, szaber, dywagacja, start, lipa, kant, puc, nawalanka, synteza, automat, egzystencjalizm, nalot, granda, raban, mentlik, wdr-war, ferajna, oberluft, cug, śtraf, dach, referat, międzyczas, logofag i wiele, wiele innych. NERWY I SZTUKA PRÓŻNOWANIA Ktoś kiedyś twierdził, że mała popularność powieści kryminalnych w Polsce wynika z „nerwowego życia", jakie pędziliśmy tutaj w czasie wojny: życie pobiło na głowę najbujniejszą nawet gryzipiórską fantazję;- najbarwniejszy, najbardziej makabryczny, przerażającymi „mrożący krew w żyłach" romans kryminalny bladł i szarzał wobec codziennego kryminału, jakim stało się w latach wojennych powszednie bytowanie każdego obywatela Gubernii Generalnej. Powieść kryminalna kwitnie za to w Anglii, kraju, który nie zaznał okupacji: Anglik, chociaż nawet bomby sypały mu się na głowę, a rozmaite „V" pruły powietrze koło uszu, zachował swój powolny i mglisto-beznamięt-ny rytm życia, od bańki z mlekiem (obficie pono zaprawionym wodą) zostawianej rano przez sprzedawcę pod drzwiami, do niesmacznej herbaty, zimnego kominka i monotonnej niedzieli. Nic więc dziwnego, że Anglik ów szuka emocji u Agaty Chri-stie lub starego Conan Doyle'a i stąd paradoksalny obraz spokojnego, lojalnego, łagodnego obywatela obcującego na codzień z trupem w szufladzie, arszenikiem w zupie, zatrutą igłą, ukradzioną trumną, matkobójcami i mordercami własnych żon, a co najmniej ze sfałszowanym wekslem. Ludzki system nerwowy potrzebuje bowiem swojej porcji podniecenia, tak jak żołądek swojej porcji soli. Oczywiście, gdy przez dłuższy czas każemy 412 komuś zjadać pół kilo soli dziennie, obywatel ów niechybnie zrujnuje sobie żołądek. Tak samo wielu ludzi w Polsce zrujnowało sobie podczas wojny ustrój nerwowy; widomym rezultatem tego jest obserwowany u nas powszechnie zanik pewnej wielkiej sztuki: sztuki próżnowania. Zauważcie, że u nas człowiek, nawet formalnie rzecz biorąc, próżnujący, musi ciągle gorączkowo coś robić. Jeden pije wódkę, drugi gra w karty, trzeci pali papierosa za papierosem, czwarty gada jak maszyna, kłóci się i zapluwa, piąty składa bezcelowe wizyty, zawraca głowę, nie wiedzieć czym, spieszy się, nie wiedzieć dokąd, telefonuje, nie wiadomo po co, słucha radia lub żłopie kawę jak wariat, a ponieważ wszyscy oni razem wzięci prócz tego masę pracują zawodowo, więc pytam, kiedy jest czas na próżnowanie? Na prawdziwe, czyste, „białe" próżnowanie? Bo przecież bez próżnowania nie ma człowieka! Dlaczego? — zapytacie. Bardzo proste. Wszystko, co człowiek robi, wszelkie jego zajęcia, cała ta suma kontaktów ze światem zewnętrznym, to tylko pretekst, pretekst i okazja do działalności najważniejszej, najistotniejszej, działalności, która stanowi cel, sens, esencję życia ludzkiego. Działalnością tą jest praca nad sobą, nieustanna orka nad własnym wnętrzem, wydobywanie z tego wnętrza psychicznego bogactwa, psychicznej energii, psychicznej siły, nieustanne budowanie w swoim wnętrzu myślowych mostów, fabryk, drapaczy chmur, myślowych kopalń węgla i tras W-Z jest to praca niezbędna a kolosalna, żeby jej dokonać, trzeba umieć próżnować. Słyszę już, jak pewien znajomy mówi na to, że to jest idealizm. Panie odpuść mu, nie wie bowiem, co gada, nie wie, co o tym sądzą właśnie materialiści. Biologistyczni materialiści twierdzą, że myśl jest rezultatem pewnych konkretnych, materialnych zmian, dokonujących się w mózgu, że jest taką samą czynnością mózgu, jak trawienie jest czynnością żołądka. Nie kłóćmy się na razie o to, boć z tego także wynika, że myśl jest również realna jak trawienie, że myśl istnieje tak samo, jak istnieje każdy inny przejaw materialnego życia. Elektryczność istnieje, choć jej nie widać, powietrze istnieje, choć nie można 413 go złapać w rękę, myśl istnieje również, choć ani jej widać, ani słychać, choć nie ma smaku ani zapachu („pachnące myśli" to tylko przenośnia, tak jak i „myśli niesmaczne"). Myśl, jej konkretność i ważność, jest podstawą światopoglądu realistycznego: realizm w sztuce, nauce czy filozofii nie polega jak wiadomo na biernym odbijaniu, odzwierciedlaniu świata, lecz na selekcjonowaniu go i porządkowaniu przez myśl ludzką. Kon-strukcjonizm myślowy nie jest więc przejawem żadnego tam idealizmu, lecz właśnie absolutnym warunkiem humanistycznego realizmu poznania. I dlatego to, chcąc pracować, trzeba również umieć próżnować: takie „niepróżnujące próżnowanie" to jest okres, gdy człowiek wyrzeka się „drobnotowarowej", materialnej wymiany ze światem zewnętrznym, światem konkretu, a za to, na pozór nic nie robiąc, w istocie konstruuje sobie myślowe dźwigi, motory, sieczkarnie i tokarnie, myślowe porty, kopalnie i wytwórnie, za pomocą których złapie świat konkretu za rogi i pokieruje nim — tak jak zechce. Chcąc zrozumieć konkret i opanować go, trzeba więc czasem, na pewien okres — zerwać z nim. Generał nie chodzi sam na patrol, lecz często wiele kilometrów od frontu obmyśla swoje posunięcia strategiczne: ma wtedy konieczny spokój, dystans, perspektywę. Gał-czyński twierdził kiedyś, że chciałby pisać wiersze w wytwórni szewskiej, pośród stukotu i rwetesu. Panie odpuść mu, nie posiadł bowiem sztuki myślenia! Sztuka myślenia zależna jest od sztuki próżnowania, wrogiem zaś jednej i drugiej jest nuda złośliwa (tzw. nuda vipera) będąca produktem chorych nerwów i skłaniająca człowieka do gorączkowego robienia czegoś, wówczas nawet, gdy ma wolny czas na próżnowanie. Trzeba umieć odróżnić aktywność zdrową od chorobliwej i trzeba umieć zahamować tę drugą. Sztuka próżnowania, sztuka wsłuchiwania się w swoje wnętrze, sztuka obcowania ze swoimi myślami i nienudzenia się z nimi, ta sztuka jest podstawową dyscypliną dla ludzi pragnących wstąpić do zakonu homo sapiens, dla ludzi pragnących żyć życiem wewnętrznym i uzyskać przez to równowagę w życiu zewnętrznym, dla ludzi, którzy nie chcą być niesionym przez wiatr liś- 414 ciem,, lecz chcą płynąć po wietrze jak samolocik ze skrzydłami, sterem i ogonem. Gdy więc widzicie roztargnionego próżniaka, który stara się osiągnąć próżniactwo absolutne, który ani nie gada, ani nie czyta, ani nie gra w karty, ani nie rozwiązuje szarad, pozostawcie go w spokoju: wiedzcie, że przygotowuje się on do ważnej i ciężkiej pracy, a nawet może jest już w jej trakcie — niewiele zaś jest na świecie prac równie ciężkich i równie konkretnych. SIEDEM SZPAD MELANCHOLII (felieton ponury) „Coraz bardziej wszystko mnie boli, już mi szkodzi nawet i ser, siedmioma szpadami melancholii przebity jestem jak Apollinaire". (K. I. Gałczyński „Elegia") Coraz bardziej wszystko mnie boli... Nawet już o pogodzie nie potrafię pisać; znudziły mi się fioletowe mgiełki nad Krakowem — patrzeć na nie nie mogę. Rozerwałyby mnie może śliskie kamienie zmywane zielonym prądem Popradu, albo widok stada owiec ostrożnie schodzących spod Liliowego, albo podróż do Białego Dunajca i Nowego Targu — lecz to wszystko na krótko. Siedem szpad melancholii nie pozwoli o sobie zapomnieć. I może Jerzy Turowicz sto razy wzywać mnie „do ufności i rozwagi". Nic z tego, bracie — ty mów, a ja zdrów (oczywiście nie psychicznie — w przenośni). Melancholia mnie żre — mlaskając przy tym z cicha — a w tym stanie o żadnym „spokoju" i żadnej „rozwadze" mowy być nie może. Melancholia?! Hm! W dzisiejszych czasach melancholia to luksus nie lada — powiecie. Uczucie zgoła nieproduktywne, rozkładowe, ba, anachroniczne i po prostu — burżujskie. Być może — szczerze się przyznaję, że uważam się za burżuja; nie 415 w sensie materialnym — broń Boże! — forsy mam coraz mniej — lecz w sensie duchowym. I takim burżujem chyba już pozostanę do końca życia. Ale i Gałczyński — zdemaskował się: on również jest burżujem, jego również stać na melancholię, ba — śmiertelną nawet. Innymi przecież idziemy drogami, inne mamy pojęcia o świecie, inne normy postępowania, a jednak — spotkaliśmy się z Gałczyńskim: burżuj burżuja pozna po cholewach czyli po... melancholii. Poznamy się po tym i na tamtej stronie — jestem tego pewien. A może tam więcej ludzi, tu na ziemi twardych i monolitycznych, da się poznać: okaże się, że tajna silwa duchowych burżujów, pogrążonych po uszy w luksusie melancholii, zgoła jest liczna. Pono Napoleon nie doznawał nigdy uczucia melancholii. Nie wierzę w to — ale jeśli tak było naprawdę, wniosek z tego prosty: wielki cesarz należał do plebsu — daleko mu było do godności burżuja. „Głowa od rana puchnie jak bania, Cóż za pożytek z takich bań?" — retorycznie pyta Gałczyński. Istotnie pożytek niewielki. Za burżujstwo trzeba zapłacić — zapłacić utratą promieni słonecznych. Czarne żaluzje smutku zasłoniły moje okna (cóż za piękna poetyczna przenośnia — nieprawda?), zaś przedtem jeszcze kazałem wyrzucić z domu cały posiadany zapas sera („...już mi szkodzi nawet i ser...") oraz wszystkie pisma. » Twórczość*, Odrodzenie*, »Nowiny«, »Dziennik* stertami butwieją w ogródku pod oknem po społu z »Dziś i Jutrem* i »Słowem Powszechnym*; niech ich światowy, skrzeczący jazgot nie mąci misterium, jakie dokonywać się( będzie w moim ciemnym pokoju — owego samotnego przebijania się siedmioma szpadami melancholii. Chciałem też wyrzucić »Tygodnik Powszechny*, ale wstyd mi się zrobiło księdza Piwowarczyka i Jerzego Turowicza — bądź co bądź hodowali mnie tutaj dosyć długo. Ha — niech zostanie. W pokoju ciemno, cicho, samotnie — nic już nie przeszkadza — można zaczynać. Czuję, jak siedem, szpad powoli i do- 416 kładnie wbija mi się w serce. Och — jakżeż drogo zapłacić trzeba za duchowe burżujstwo — i jakież to jest straszne, gdy trzeba płacić w samotności. Ciemność naokoło bezlitosna, a ból zwiększa się z każdą chwilą; przez moment mam zbawcze złudzenie, że nie wytrzymam, lecz jednak widocznie mogę wytrzymać, skoro wyraźnie zdaję sobie sprawę, jak ból nieustannie rośnie — to, co czułem przed sekundą, wydaje się fraszką wobec tego, co czuję w tej chwili, a wiem, że to, co czuję w tej chwili, niczym jest wobec tego, co poczuję zaraz. Do czego dojdzie? Ratunku nie widać, bo jedynym ratunkiem byłaby utrata świadomości, a o tym nie ma mowy; świadomość funkcjonuje jak najprecyzyjniej w świecie. Owad na szpilce wić się będzie w nieskończoność, zachowując pełną świadomość swego stanu. Co robić?! Co robić?! Wtem: „Ktoś stuka do okien." Któż to? Kto jeszcze o mnie pamięta?... „Ha! Ktoś stuka Kościstym palcem do mych drzwi. Już wiem. Poznaję: To kostucha..." Czyżby naprawdę? Lecz nie — stukanie się powtarza — jest realne, ludzkie. Rozsuwam żaluzje: zimny blask" słońca pełznącego po bladoniebieskim grudniowym niebie uderza mnie boleśnie w oczy. Mrugam nimi, jak przez mgłę widzę kilku ludzi, jakieś znajome twarze — bodajże to koledzy z „Tygodnika" z Turowiczem i Gołubiewem na czele. — Hola! — wołają. — Cóż ty tu robisz? Przecież dziś jest niedziela. A gdzież Wiara, Nadzieja i Miłość? — Wiarę mam — odpowiadam. — Nadziei natomiast — bardzo niewiele. Najgorzej jednak jest z Miłością. Nie mam jej — rozumiecie? Nie mam jej wcale. Serce wystygło mi i wyschło na wiór. Żałuję bardzo — ale co robić?! Moja wina! I na znak skruchy zaczynam walić głową o podłogę. Głowa boli — czuję, jak puchnie („jak bania..."). Nagle budzę się: prze- 417 cież to wszystko mi się śniło. Głowa co prawda boli mnie rzeczywiście — po prostu musiałem wyrżnąć nią mocno o poręcz łóżka. Wstaję, ubieram się, siadam przy biurku. Jest dzień — jawa. Wtem — cóż widzę? Siedem ostrzy wymierzonych w moją stronę, siedem szpad patrzy na mnie szpikulcami. A więc to nie był tylko sen-mara, zmora nocna, wywołana melancholią, nadmiarem wina owocowego i „Elegią" Gałczyńskiego? Przecieram oczy: szpady nie znikają... KLUB CZYNNEGO NONSENSU (felieton poważny) Proszę nie sądzić, że to chodzi o „czysty" nonsens, a tylko do tytułu wkradł się błąd. Nie. Czysty nonsens, owszem, ale tu chodzi o nonsens heroiczny, zadokumentowany czynem i poświęceniem. Na przykład: Jadę autobusem z Krakowa na trzydniowy pobyt do Zakopanego. Wjeżdżamy właśnie na szczyt Obidowej, gdy zwracam się do konduktora z prośbą, aby zatrzymał wóz. Konduktor zaskoczony trochę tłumaczy mi, że tutaj nie ma przystanku i w ogóle nic nie ma, lecz skłoniony moją stanowczością każe w końcu szoferowi stanąć. Ku zdumieniu pasażerów i załogi wysiadam na szosę z dwiema walizkami i daję znak szoferowi, aby jechał dalej. Autobus znika mi z oczu i oto zostaję na szczycie Obidowej z dwiema ciężkimi walizkami, z których jedna ciągle się otwiera, a druga nie ma ucha. Do Zakopanego jest stąd około pięćdziesięciu kilometrów. Przebywam je pieszo wraz z walizkami w ciągu dni trzech, nocując w bardzo zimnym lesie i nie dojadając. Do Zakopanego docieram mocno zmęczony i od razu najbliższym autobusem wracam do Krakowa, bo mój trzydniowy urlop już się skończył. 27 — Rzeczy małe 418 SPRAWY TRUDNE Przykład drugi: Mam w domu wydany niedawno, a nudny jak flaki w oleju, podręcznik higieny. W niedzielę udaję się do księgarni, która oczywiście jest zamknięta. Po długich telefonicznych staraniach udaje mi się zdobyć adres jednego z pracowników. Mieszka poza Krakowem — udaję się doń natychmiast. Zastaję go przy rodzinnym obiedzie i proszę o chwilę rozmowy na osobności w bardzo ważnej sprawie. Jest zdziwiony i trochę przestraszony, ale zgadza się. Przedstawiam mu się, fakt, że jestem z »Tygodnika Powszechnego*, robi na nim odpowiednie wrażenie, uprzejmie pyta, czym mi może służyć. Mówię mu, że koniecznie i to natychmiast jest mi potrzebny podręcznik higieny. Dziwi się i prosi, żebym przyszedł do księgarni w poniedziałek. Odpowiadam mu z naciskiem, że podręcznik potrzebny mi jest natychmiast. Robi się trochę mniej uprzejmy i oświadcza mi, że dziś to jest niemożliwe, bo księgarnia zamknięta. Wobec tego powiadamiam go, że jeśli zaraz nie pojedzie ze mną, aby otworzyć księgarnię i sprzedać mi tę książkę, odbiorę sobie życie przez powieszenie się na jego własnych schodach. Jest zdumiony i przerażony, pyta, dlaczego mi tak zależy na tej książce. Odpowiadam, że nie mogę mu tego dokładnie wyjaśnić, ale że od tego zależy życie ludzkie. Jest zupełnie ogłupiały i w rezultacie zgadza się pojechać ze mną do księgarni. Najpierw idziemy jednak do jego kolegi, który ma u siebie klucze. Kolegi nie zastajemy, bo poszedł na mecz, ale żona jego zgadza się, abyśmy przeszukali mieszkanie. Po półgodzinnych poszukiwaniach, podczas których mój towarzysz wykazuje wyrastający z każdą chwilą zapał, znajdujemy wreszcie klucze i jedziemy do księgarni. Z początku wydaje się, że książka jest wyczerpana i że nie ma już ani jednego egzemplarza, po długich poszukiwaniach odkrywamy pod ladą jeden wybrakowany. Towarzysz mój, coraz bardziej przejęty całą sprawą, gorąco mnie przeprasza za stan tego egzemplarza. Odpowiadam, że to nic nie szkodzi, ściskam mu gorąco rękę i wracam nareszcie do domu. Kładę wybrakowany egzemplarz obok mojego i siadam w fotelu z miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. KLUB CZYNNEGO NONSENSU 419 Trzeci przykład: Jadę daleko w ważnej, terminowej sprawie, mam gdzieś wygłosić odczyt. W małym, nie znanym mi miasteczku trzeba się przesiąść na pośpieszny; na razie go nie ma, muszę czekać blisko godzinę. Wobec tego idę na spacer — za miastem płynie błotnista rzeczka. Schodzę ku niej po stromym, gliniastym brzegu. Stojąc nad samą wodą, rzucam do niej kolejno: bilet kolejowy, legitymacje, pieniądze oraz manuskrypt z tekstem odczytu. Wspinam się z powrotem na górę, ześlizgując się kilkakrotnie po gliniastym zboczu i padając na brzuch, a jeden raz na twarz i wracam na dworzec. Udaje mi się bez biletu wkraść na peron i wsiąść do pociągu. Resztę drogi odbywam w ustępie, aby nie wpaść w ręce konduktora. Po przyjeździe do celu podróży muszę długo iść wzdłuż torów, aby wreszcie przez starą rampę wydostać się na ulicę. Jest już noc. Teraz otwiera się ciekawy problem: co dalej robić? Zapytacie mnie, czy rzeczywiście zrobiłem te wszystkie rzeczy. Muszę się przyznać, że jeszcze ich nie zrobiłem, na razie tylko je obmyśliłem. Mam jednak niezłomne przekonanie, że zrobić je trzeba, a jeśli wstrzymuję się jeszcze od tego, to jedynie dlatego, że nie pochwalam improwizowanego działania jednostkowego, opowiadając się za akcją wspólną i przemyślaną. W tym to właśnie celu założyć należy Klub Czynnego Nonsensu, do czego czytelników, moich usilnie zachęcam. Członkowie klubu dokonywać winni przynajmniej raz w miesiącu czynów w rodzaju powyżej przeze mnie opisanych, czynów niewątpliwie heroicznych, wymagających dużego samozaparcia i przywiązania do sprawy. Nie przewiduję w zasadzie takiego pytania, ale być może, że komuś nasuną się jakieś wątpliwości i spyta, dlaczego właściwie należy spełniać tego rodzaju czyny? Odpowiem, że nie mogę mu tego dokładnie wyjaśnić, ale że w tę sprawę zamieszane jest życie ludzkie. Można też przytoczyć argumenty ogólniejszej natury, filozoficzne. Jeśli takie myśli są na świecie, jeśli uporczywie przychodzą mi do głowy, jeśli, co stwierdziła sekcja mózgu, nie jestem wariatem, to wszystko dzieje się nie bez kozery. Myśl nie może brać się znikąd, myśl ma swoje podstawy, myśl ro- 420 dzi się z faktów i wpływa na fakty. Pomyślane jest już właściwie zrobione, a realizacja to prosta formalność. Myśl liczy się za czyn, tak jak w cukierni „ciastko dotknięte liczy się za naplute". SZCZURY I NONSENS Niejeden z czytelników niniejszych felietonów marzy skrycie, aby zdechły one (felietony) własną śmiercią. Przekonały mnie o tym listy, jakie nadeszły do Wysokiej Redakcji z okazji felietonu „Klub Czynnego Nonsensu". Listy były pełne żółci, zalecały odesłanie mnie do Tworek czy Kobierzyna — zależnie od miejsca urodzenia ich autorów. Najłagodniejsze z nich wyrażały zdziwienie, że w poważnym katolickim organie pojawiają się tego rodzaju bzdury, brednie i wygłupy. Jeden z piszących podjął nawet trud przeprowadzenia drobiazgowego rozumowania, udowadniając jak na dłoni, że czynny nonsens niezgodny jest z doktryną katolicką. Z innej strony zaatakował mnie w redakcji »Tygodnika« kolega Józef Marian Święcicki. Wybitny ten publicysta podjął był w swoim czasie chwalebny trud przeczytania wszystkiego, co na ziemi napisano, od pisma runicznego poczynając, a na pismach Jana Kotta zakończywszy. Stwierdził on, że mój felieton jest jawnym plagiatem z Chestertona, powołując się przy tym na tegoż autora „Obronę niedorzeczności" oraz na jego cykl nowel, w którym faceci zatrudniają się wymyślaniem coraz to wspanialszych „czynnych absurdów". Porównanie z Chestertonem bardzo by mi pochlebiło, zwłaszcza po owych uprzednio zebranych wymyślaniach, gdyby nie hańbiące posądzenie o plagiat. Co prawda wymienionych książek Chestertona nigdy jako żywo nie czytałem, ale któż mi uwierzy — gdy tymczasem Józefowi Marianowi uwierzy każdy. Ze smutkiem więc opuszczałem redakcję, a smutek ten zamienił się w panikę, gdy przeczytałem przylepione na słupie za- 421 rządzenie „O powszechnym i wybiórczym odszczurzaniu miasta". Nie wiem wprawdzie, co to znaczy „wybiórczy, ale tekst zarządzenia przestraszył mnie: mowa tam o „szkodliwych gryzoniach", a więc — wyraźna aluzja do mnie. Tym razem już mi się chyba nie upiecze — pomyślałem i z opuszczoną głową wlokłem się do domu. Tu jednak humor poprawił mi się ekspresem. Przede wszystkim oczekiwał na mnie pewien młody poeta, który zadeklarował swój entuzjastyczny udział w „Klubie Czynnego Nonsensu", (również, jak widać, nie czytał Chestertona, uważał bowiem inicjatywę założenia klubu za moją własną). Stwierdził on, że przez całe życie postępował tak, jakby był członkiem klubu i że znalazł we mnie bratnią duszę; opowiedział mi też kilka swoich własnych przeżyć, rzeczywiście wspaniałych. Ze czcią ucałowałem jego rękę, po czym rzuciłem się na biurko, gdzie leżał stos listów. Jak się okazało, wszystkie one zawierały słowa gorącego entuzjazmu i akces do klubu. Natychmiast wysłałem mego poetę na pocztę, aby rozesłał do autorów listów depesze, podające termin pierwszego, organizacyjnego zebrania klubu. Do czasu tego zebrania podjąłem się samodzielnie przeprowadzić kilka czysto klubowych akcji, m. in. dopisałem trzynastą księgę „Pana Tadeusza" i szósty akt „Sułkowskiego" oraz pojechałem do Warszawy i rzuciłem się do nóg dr Zofii Lissie całując jej buciki i przepraszając ze łzami za wszystko złe, co o niej kiedykolwiek napisałem. Muszę, się jednak przyznać, że zwątpiłem, czy ten postępek może być zaliczony do kategorii czynnego nonsensu, dr Lissa bowiem uznała go za najzupełniej normalny i sam się przez się rozumiejący się i w ogóle zachowywała się tak, jakby nań oczekiwała. Wobec tego zaniechałem projektowanej analogicznej wizyty u Stefana Żółkiewskiego i wróciłem do Krakowa — stolicy naszego klubu. Dzień pierwszego zebrania klubu był dniem niezapomnianym. Z całej Polski zjechali się ludzie najrozmaitszego wieku i kalibru — zarówno siwobrodzi starcy, jak i młodzież prosto od piersi z Gawlikiem i Chrzanowskim na czele. Nadeszło też sporo depesz gratulujących między innymi od... zresztą spuść- 422 my na to zasłonę. Nie będę tutaj przytaczał stenogramów z wielodniowych obrad klubu, zostaną one wydane osobno. Wspomnę tylko o postanowieniu najważniejszym, którego realizacja okryje nas wielowiekową sławą. Postanowiliśmy mianowicie stworzyć nowy język, język niesłychanie trudny, bardziej skomplikowany niż łacina i greka razem wzięte, a do żadnego ze znanych nie podobny, a następnie przetłumaczyć nań najwybitniejsze arcydzieła literatury polskiej i obcej. Praca ta łącznie z napisaniem słownika i podręcznika gramatyki zabierze nam wiele dziesiątków lat, skończą ją może nasi synowie lub wnuki, ale będzie to, co się zowie, wielkie dzieło. A teraz parę słów dla niepoprawnych sceptyków i poszukiwaczy dziury w całym, którzy wciąż że starczym uporem zapytują, po co robić takie rzeczy, po co uprawiać czynny nonsens. Otóż głęboko w ludziach zakorzenione, choć często tłumione, zamiłowanie do czynnego nonsensu jest jednym z wyrazów twórczej postawy wobec świata, jest paradoksalnym może, lecz niewątpliwym przejawem skłonności aktywnych i konstruktywnych. Bo zważmy: człowiek zastaje na ziemi istnienie ujęte w pewne normy i prawidła, które wydają się absolutnie determinować ludzkie życie. A przecież determinizm jest wrogiem wszelkiej twórczości, zaś zwykła, uporczywa normalność wyklucza działalność jednostek wybitnych czy genialnych. Geniusz musi przede wszystkim sprzeniewierzyć się gnębiącemu go determinizmowi, znaleźć w murze determinizmu i normalności dziurę, przez którą się przekradnie. Dziurą tą może być również czynny nonsens, zawierający w sobie potężny, potencjalny ładunek aktywizmu: nie lada przecież energii potrzeba, aby przeciwstawić się normalności świata. Pamiętacie ową scenę z „Biesów", gdy gubernator przemawiając na uroczystym bankiecie oświadcza, że „jeszcze go nikt nigdy nie wodził za nos". W tym momencie bohater powieści Stawrogin wstaje z miejsca, podchodzi do mówcy, łapie go za nos i prowadzi przez całą salę. Oto wspaniały przykład czynnego nonsensu, który może zatrząść światem. Prawie z reguły istotą działania twórczego jest czynny pro- 423 test przeciwko normalności świata. Ani Balzac, ani Dostojewski nie żyli normalnie. Artysta nie naśladuje świata, lecz go przetwarza, a dla ślepo wielbiących determinizm zjadaczy chleba jest w tym zawsze coś nonsensownego. Niedawno »Nowa Kul-tura« zamieściła ciekawy artykuł Erenburga, opisujący wizytę autora u wielkiego francuskiego malarza Matisse'a. Matisse pokazał mu dwie murzyńskie rzeźby, przedstawiające rozwścieczonego słonia: na jednej z nich słoń miał kły podniesione do góry, na drugiej — opuszczone w dół. Słoń z kłami do góry był, stwierdza Erenburg, wspaniały, porywający, pełen ekspresji, słoń z kłami do dołu — nudny, bez wyrazu, nijaki. A przecież... słoń ma zawsze kły opuszczone do dołu, słoń z kłami do góry to fikcja, wymysł artysty, po prostu czynny nonsens. Z historyjki tej piękny wynika morał: twórca nie odtwarza życia, lecz je przetwarza, nie ulega schematycznemu deter-minizmowi „normalności", lecz z nią walczy, konstruując nowe koncepcje, „nową normalność". Walka twórcy z determinizma-mi toczy się w imię wolności ludzkiego ducha, jednym z elementów tej walki, jedną z broni, drożdżami, na których rośnie ciasto twórczości, jest właśnie głęboko ludzka pokusa czynnego nonsensu. Dlatego więc, w imię wyzwolenia sił twórczych, na które przezwyciężenie „normalności" działa jak iskra na prochy, w imię upowszechnienia twórczości, wzywałem Was do Klubu Czynnego Nonsensu, dlatego też proponuję Wam gorąco, abyście i Wy przyłożyli się do pracy nad układaniem słownika Nowej Mowy. CZYNNY NONSENS OCHRZCZONY CZYLI JEDEN DZIEŃ SPRAWIEDLIWY „Trudniej dzień dobrze przeżyć niż napisać księgę" (Mickiewicz) W swoim czasie napisałem felieton „Klub Czynnego Nonsensu", o który wiele było szumu i jazgotu. Niejeden z czytelników »Tygodnika« miał pretensje do Redakcji, że w katolic- 424 kim piśmie takie dziwaczne i niemądre historie zamieszcza. Redaktor niby to rzecz bagatelizował i lisio się uśmiechał (czy może być coś bardziej przerażającego niż uśmiech lisa?), ale widać było, że w głębi duszy, mówiąc stylem bohaterów Wiecha, „cholera go nosi". Z głębokim poczuciem odpowiedzialności przemyślałem całą rzecz i doszedłem do wniosku, że muszę swą winę naprawić: trudno, jak się pisuje w katolickim tygodniku, to bądź co bądź noblesse oblige. Ponieważ jednak nie chciałem wyrzec się czynnego nonsensu, postanowiłem postąpić inaczej: ochrzcić go. Jak wiadomo, obok egzystencjalizmu sartrowskiego istnieje również egzystencjalizm chrześcijański, dlaczegóż by więc nie dało się uchrześcijanić -również czynnego nonsensu? Przemyślałem Oprawę mojej rehabilitacji dokładnie i zasnąłem z mocnym postanowieniem przystąpienia następnego dnia do akcji. O świcie zbudziła mnie Żona, jakaś bardzo zdenerwowana. Okazało się, że jedno z dzieci zachorowało, a objawy bliźniaczo przypominają szkarlatynę, tymczasem w domu nie ma ani grosza, w dodatku zaś piec się zepsuł i okropnie dymi, trzeba by więc wezwać zduna (po krakowsku „kaflarza"). Uspokoiwszy Żonę, że wszystko załatwię, oraz że tego właśnie dnia przypada wypłata honorariów w » Tygodniku Powszechnym*, szybko się ubrałem i wyszedłem na miasto. Zamówiłem zduna, po czym udałem się do redakcji. Na schodach spotkałem pewnego notorycznego grafomana, który od długiego czasu zasypuje nas potwornymi kiczami. Redaktor rzuca je do kosza, grafomanowi zaś mówi się, że utwory są wprawdzie bardzo interesujące, ale z bardzo głębokich i tajnych przyczyn drukowane być w tygodniku* nie mogą. Grafoman po raz setny zarzucać mnie jął pytaniami, jakie są owe tajemnicze przyczyny. — Niech pan nie wierzy w tę lipę — powiedziałem mu — po prostu pisze pan brednie bez talentu, a Redaktor zmyśla jakieś „ważne przyczyny", aby się pana pozbyć. — Grafoman zbladł jak prześcieradło, potem zczerwieniał jak indyk i bez pożegnania popędził z powrotem do redakcji. Gdy po chwili wszedłem tam, z gabinetu Redaktora dochodziły jakieś przeraźliwe huki i hałasy oraz 425 dziwne dźwięki jakby klaskania, lecz raczej nie w dłonie. Po chwili w drzwiach stanął Redaktor blady jak giezło. — Coś ty mu nagadał, kretynie?! — syknął w moją stronę. — Prawdę — odpowiedziałem spokojnie — przecież nie mogłem dawać fałszywego świadectwa. Redaktor odwrócił się tyłem i trzasnął drzwiami, aż szyby Podiąwszy honorarium za ostatni felieton, wyszedłem na ulicę i skierowałem się w stronę domu. Koło Uniwersytetu spotkałem znajomego — znałem go zresztą bardzo mało i raczej stąd, że rozpowszechniał o mnie nieprawdziwe wiadomości. Wyglądał na strapionego. — Co słychać, drogi panie? — zagadnąłem go. — Marnie — odpowiedział — dziecko mam chore na szkarlatynę, a tu tak się składa, że w domu ani grosza i pożyczyć nie ma skąd. Usłyszawszy to, nie namyślałem się ani sekundy, lecz sięgnąłem do kieszeni. — Proszę pana — rzekłem — oto wszystko, co mam w tej chwili. Odda mi pan przy okazji, to dobrze, a nie odda pan — drugie dobrze. — I odszedłem szybko, nie słuchając jego podziękowań. W domu drzwi otworzyła mi Żona. — Czy masz pieniądze? — spytała mnie — bo muszę zapłacić lekarza. Opowiedziałem jej, co zaszło. Żona zbladła i zczerwieniała zupełnie jak grafoman na schodach w redakcji. — Dlaczegoś to zrobił? — spytała zacinając zęby. Wytłumaczyłem jej, że kocham bliźniego, jak siebie samego, zanim jednak skończyłem mówić, mieszkanie zatrzęsło się od huku zatrzaskiwanych drzwi — zupełnie jak w redakcji. Zmieszany nieco wszedłem do kuchni. Na stole leżał ogromny placek z makiem, upieczony przez Żonę na Święta. Przyszła mi nagle do głowy myśl o ludziach nie mających na Święta takiego placka. Od razu wiedziałem, co mam robić: zawinąłem placek w papier, wziąłem nóż i udałem się na Planty. Roztaso- 426 wawszy się na ławce jąłem zachęcać przechodniów, aby krajali sobie ciasto i brali. Ale jakżeż trudna jest-publiczność krakowska: ludzie patrzyli na mnie z dziwnymi minami i obchodzili moją ławkę z daleka przyspieszając kroku. Wreszcie wpadłem na pomysł: pozostawiłem placek na ławce i odszedłem, jasne jest, że weźmie go ten, kto będzie potrzebował. Istotnie, gdy po dziesięciu minutach wróciłem na to miejsce, placka już nie było. Zadowolony z siebie wracałem do domu: na naszej ulicy spotkałem Żonę. Opowiedziałem jej, co zrobiłem, licząc co prawda na pewne wymówki, tym razem jednak omyliłem się. Żona nie poruszyła tego tematu, lecz patrząc mi w oczy i głaszcząc mnie po ręku powiedziała: — Mój drogi, chodź teraz ze mną do profesora Kunickiego na Sławkowską. Profesor Kunicki to wybitny neurolog i neurochirurg. — Bardzo lubię i cenię profesora Kunickiego — odparłem zdziwiony — ale dlaczegoż mam mu składać wizytę akurat dziś? Zresztą jest teraz na pewno zajęty. — To nic ¦— nalegała Żona — ręczę ci, że nas przyjmie. Odmówiłem jej jednak i wróciłem do domu. W domu zastałem istny Dzień Sądu. Jak się okazało, jeden ze zdunów przyszedł i zaczął reperować piec, po godzinie jednak przyszedł drugi, zupełnie pijany, i zabrał się do demolowania pokoju. Gdy wszedłem, wyrywał właśnie z fortepianu strunę, aby zrobić z niej drut do czyszczenia fajki. Siostra Żony błagała mnie, abym mu,dał w mordę (tak się wyraziła) i wyrzucił go za drzwi. Wytłumaczyłem jej jednak, że nie mogę go potępiać, skoro sam nie jestem bez winy, bo przecież zdarza mi się również zaglądać do kieliszka. Czekałem więc w spokoju, aż zniszczył wszystko, na co miał ochotę, i wreszcie wyszedł — po drodze zatoczył się na kredens, zrzucając na podłogę cały arsenał talerzy i szklanek. Tymczasem drugi zdun ukończył robotę. Pożyczywszy od sąsiadów umówioną sumę wręczyłem mu jej połowę, rezerwując drugą część dla jego towarzysza. Zdun oświadczył jednak, że 427 towarzyszowi nic się nie należy, bo przyszedł do pracy później, i z powodu pijaństwa nic nie robił. Przypomniałem mu na to ewangeliczną przypowieść o robotnikach w winnicy, lecz nie dał się przekonać i po paru niemiłych inwektywach pod moim adresem wyszedł, znowu huknąwszy drzwiami jak z armaty. Po południu (Żony ciągle jeszcze nie było w domu) przypomniałem sobie, że umówiłem się ze znajomym do kina i że miałem zawczasu kupić bilety. Poszedłem więc, ale okazało się, że przed kasą stoi długi ogon. Oczywiście stanąłem z boku, czekając, aż wszyscy wykupią bilety; postanowiłem podejść do kasy na końcu, nie należy przecież wywyższać się nad kogokolwiek (ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi). Kiedy jednak po godzinie podszedłem do ka$y, okazało się, że biletów już nie ma. Niebawem zjawił się mój przyjaciel, dowiedziawszy się, co zaszło, obsypał mnie wymówkami. Pożegnałem go chłodno i udałem się na zebranie Sekcji Prozy Związku Literatów. Pierwszą osobą, jaką tam spotkałem, był pewien młodzieniec, który niedawno paskudnie „ochrzanił" mnie w prasie. Podziękowałem mu serdecznie, uścisnąłem mu rękę i ucałowałem go w oba policzki. W odpowiedzi na zdziwione miny kolegów wytłumaczyłem im, że po prostu miłuję moich nieprzyjaciół. Stwierdziłem jednak, że jakoś wszyscy się ode mnie odsunęli i całe zebranie przesiedziałem samotny. Po zebraniu udałem się do domu. Otworzyła mi Żona, serdecznie uśmiechnięta, z miną tajemniczą, jakby przygotowała mi jakąś niespodziankę. — Zobacz no, jakich masz miłych gości — zawołała. Nie zdejmując płaszcza wszedłem do pokoju: stał tam uśmiechnięty profesor Kunicki, zza niego wyglądała lisia, również uśmiechnięta twarz redaktora »Tygodnika«. — Drodzy przyjaciele — zawołałem — jakżeż to miło, żeście przyszli! — Szalenie się cieszę, drogi panie, widząc pana w tak dobrej formie — powiedział profesor Kunicki, ściskając mi z wylaniem obie dłonie. Uścisk trwał długo: chciałem już cofnąć ręce, gdy profesor Kunicki uchwycił je jeszcze mocniej. W tym samym 428 momencie poczułem, że ktoś zarzuca mi worek na głowę, a jednocześnie podcięto mi nogi. Po krótkiej walce zostałem związany, zakneblowany i uwieziony w niewiadomym kierunku. Ocknąłem się samotny w miłym, choć niezbyt jasnym (krata w oknie) pokoiku, gdzie na kartkach z notesu piszę ten felieton. Jednak zrehabilitowałem się! BAJKA O NIEZNAJOMEJ* (felieton pesymistyczny) W owym czasie powodziło się jej coraz gorzej. Znajomi odwracali się od niej, twierdząc uporczywie, że nigdy jej w życiu nie widzieli. Nieznajomi ujrzawszy ją z daleka na drodze lub ulicy, sknęcali w bok, chroniąc się przed jej widokiem w pierwszej lepszej bramie, w bezludnym zaułku, ba — uciekali w pola, w zboże czy na łąki; woleli skakać po bruzdach, grzęznąć w błocie lub ślizgać się po gołoledzi niż spotkać się z nią twarzą w twarz i spojrzeć jej w oczy. W nocy na próżno kołatała do zamkniętych na głucho domów. Słysząc jej stukanie mieszkańcy zastawiali drzwi ciężkimi meblami, zasłaniali okna, czym popadło, a sami chronili się do piwnic lub na strychy i siedzieli tam tak długo, póki nie opuściła ich obejścia. Brnącą samotnie po szosach, drogach i ścieżkach mijały w pędzie samochody osobowe i ciężarowe, rowery dwu i trzykołowe, nawet wozy przelatywały obok jak szalone, woźnice bowiem zacinali konie niemiłosiernie, do krwi, zaś przejeżdżający obok niej odwracali twarze, aby nie spotkać się oczyma z jej wzrokiem, jarzącym się mimo ubóstwa i samotności wewnętrznym ogniem. Unikano jej jak południcy, jak zarazy — przynosiła nieszczęście, znajomość z nią nie wróżyła nic dobrego, sam jej widok raził, drażnił, przestraszał. * Napisany w 1949 r. 429 Próbowała różnych sposobów, także i sposobów oficjalnych. Odwiedzała wielkie miasta, zachodziła do Urzędów, do Redakcji, do wielkich hoteli, składała podania, telefonowała, prosiła o audiencję. Wszędzie zbywano ją pospiesznie, nerwowo, wypraszano za drzwi, w najlepszym wypadku, nie patrząc w oczy, zakrzykiwano falą argumentów-frazesów. Przeszkadzała wszystkim, rzekłbyś, że była niebezpieczna dla wszystkich, wszyscy ją potępiali: i Zdrowy Rozsądek, i Racja Stanu, i Polityka, i Propaganda, i Fakty Dokonane, i Patriotyczny Realizm, i Dziejowa Konieczność, i Dobro Ogółu, i Spokój Publiczny, i Interes Materialny, i wielu wielu innych, silnych, mądrych, wspaniałych, dostojnych, rzucało na nią gromy potępienia, błyskawice oburzenia, opryskiwano ją fontannami zgorszenia. Wszyscy, wszyscy odwrócili się od niej, więc i starym jej znajomym, ba — przyjaciołom nawet, nie wypadało przyznawać się do dawnej z nią zażyłości. Gdy wędrowała przez natłoczone ulice wielkich miast, ludzie w popłochu rozstępowali się przed nią na lewo i prawo, tak że szła samotną ścieżką — pośród tłumu. Samotność wśród ciżby ludzkiej, znającej ją przecież z twarzy — oto, co stało się jej udziałem. Ta samotność zaczęła stopniowo podkopywać jej siły wewnętrzne. Dawniej, wbrew wszelkim przeciwieństwom, szła naprzód nieugięcie, z podniesionym czołem, wierzyła bowiem w swoją moc nad ludźmi, w swoją przyszłość. Teraz podupadła na duchu, jęła wątpić: może naprawdę przeminął mój czas — myślała — może jestem już niepotrzebna, może rzeczywiście ludzie mogą obyć się beze mnie? Te myśli wydały jej się straszne — one to ją złamały. Straciła energię, straciła wiarę w siebie, stopniowo zaniechała wszelkich starań i dążeń, jęła stronić od ludzi. Włóczyła się po zapadłych wioszczynach, błądziła po zapomnianych drogach, kuśtykała przez rżyska i ugory, zgnębiona do szczętu, przygarbiona, osłabła. Zapadła zima, śnieg gruby i ciężki, pluszowy, zasłał drogi i bezdroża, we dnie oślepiał białością migotliwych kryształów, wiązał nogi, nie pozwalał iść,, w nocy zieleniał od księżyca i kusił jak miękka pościel — do spoczynku. Szła, u kresu 430 sił, zgnębiona, przywalona jakby ciężarem stu cetnarów — ciężarem samotności. Szła jak we śnie i uległa wreszcie kuszącemu zaproszeniu łagodnego, zielonawym blaskiem otulonego posłania. Krystaliczny mróz unosił się w powietrzu między ziemią a księżycem, gdy usnęła przy drodze, aby nie obudzić się więcej. Na drugi dzień rano odnaleźli ją dwaj przechodnie. Jeden był to młodziutki pełen zapału harcerzyk, drugi stary, w okularach, z siwą brodą, wyglądał na uczonego profesora. — Patrz, Nieznajoma zamarzła! Jest prawie naga — zawołał młody. — Kto to może być? Stary brodacz przyjrzał się bystro twarzy Nieboszczki — twarz ta, chociaż zmieniona przez śmierć, wydała mu się znana. — Czyżby — zamamrotał do siebie — czyżby to była ona?! Patrzył bystro i coraz bardziej utwierdzał się w swoim przypuszczeniu. Tak, to była ona, wypędzona przez ludzi Naga Prawda. LETNIA PRZYGODA (felieton kanikularny) : jagody, jak są jeszcze zielone, to są czerwone — mawiał przez długie lata pewien mój znajomy. Dla wyjaśnienia przypomnieć muszę, że czarnymi jagodami w tzw. „Kongresó-wie" nazywało się zawsze to, co „Galileusze" przezywają „borówkami", borówkami zaś mieszkańcy Wawra i Milanówka zwą po dziś dzień twarde, czerwone i kwaśno-gorzkie, wykrzywiające pysk w podkowę jagody, zwane dla odmiany w Małopolsce „brusznicami". Powiedzenie, że czarne jagody, gdy są jeszcze zielone, są czerwone, jest zupełnie na miejscu, bo czarne jagody dojrzewając, przechodzą z czerwieni w czerń. Jasne! Proste — no nie? Proste jak obręcz — mawiał również ów znajomek. Miał on w ogóle całą serię odwiecznych kawałów i powiedzonek. 431 „Owszem — nie" — odpowiadał zwykle, gdy go o coś pytano, a na częste pytania co? triumfalnie wykrzykiwał: pstro! Zadawał też co pewien czas zgadywankę: — Dlaczego bocian stoi na jednej nodze? — Dlatego, że gdyby podniósł i tę jedną, to by upadł — odpowiadał sam sobie z satysfakcją. Udowadniał często, że język polski jest nielogiczny. Na przykład słowo: niebezpieczny znaczy po prostu nie bez pieczy, czyli to samo, co bezpieczny, a bezpieczny znaczy bez pieczy, czyli w istocie niebezpieczny: a więc niebezpieczny znaczy to, co bezpieczny, a bezpieczny to, co niebezpieczny. Pytał też zawsze, dlaczego przeciwieństwem pociągu pospiesznego jest pociąg osobowy. — A pospiesznym kto jeździ, wieprze? Też przecież osoby — wołał z triumfem. Zachwycał się ogólnie znanymi regionalnymi powiedzeniami, zwłaszcza ze Śląska; przytaczał stale śląskie szyldy: „krawiec dwupłciowy", „fabryka kiełbas z elektrycznym popędem", „wchód do interesu", „dziś wielkie świniobicie połączone z koncertem"— pierona!!! Śmieszyło go warszawskie „cóś i ktoś", „drzwiamy i oknamy", a także poznańska „giez", „kokoty" (koguty) i „skrzydło" (fortepian). Miał też swoje stałe powiedzenia, niby francuskie: — „pardą madam — mordą padam", albo „komsi, komsa, komar żabę w.... kąsa", przepadał też za nazwą przedwojennej firmy żarówkowej („Osram"). Twierdził, że dusza ludzka podobna jest z kształtu do duszy, od żelazka; i że teściowa przypomina antenę, bo trzeba ją uziemić. Często śpiewał swoje ulubione piosenki: krakowską o frajerze, co to „cylinder miał na bakier i kłapacz wygolony", uroczystą „Była kobyła, co tyłem chodziła" i rosyjską „Pa ulicy chadiła balszaja kraka-diła". Miał też ulubione, choć wydrwiwane piosenki sentymentalne, jak „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną", „Gdzie strumyk płynie zwolna, rozsiewa zioła maj", „Tak szybko płyną chwile", „Używajmy, póki czas, bo za sto lat nie będzie nas", „Puchowy śniegu tren", a także patriotyczne jak „Marsz Sokołów" czy „Płonie ognisko". Śpiewał również przy każdej okazji dłuższą piosenkę-monolog: „W Pikutkowie dziś sensacja, przyszła nowa nominacja... Pan generał Tromta-dracki, dziadzio stary, ale chwacki", oraz piosenkę egzotyczną 432 „Pewien porucznik marynarki, wiodąc w Pekinie życia splin, pośród tęczowych lśnień latarki ujrzał przecudną córę Chin". Ryczeliśmy też razem „Poszła Jadwiga na rydze", „Siwa gąska siwa", „Dziadziowi dobrze było", „Pijmy, pijmy duszkiem", ,,W poniedziałek rano kosił ojciec siano", „W piwnicy ciemnej siedzę sam", niekiedy „Młodą wdowę" i „Ne pójdemy doma zas rano" — piosenki pobratymcze, bo czeskie. Znajomek mój co pewien czas zadawał te same zagadki: Jaki jest obraz najczarniejszy? — Walka Murzynów po czarnych jagodach w bezksiężycową noc w tunelu. — Obraz najbielszy? — Niewinne dzieweczki idą w zamieć śnieżną do Komunii. Obraz najczerwień-szy? — Kardynałowie łowią raki w Morzu Czerwonym. Miał też całą serię starych kawałów o patelni, o świecy, o mruganiu, o Millerze, a także pijackich (sam nie pijał). Chodziliśmy do kina na złe filmy; delektował się zwłaszcza dodatkami reklamowymi: reklamą firmy „Struś i kieliszek", sloganami w rodzaju „żyletki firmy Polo idealnie goło" i walcem, śpiewanym przez eunuchowaty, pozaludzki głos na temat win owocowych firmy Makowski w Kruszwicy: „Wino Makowskiego to najlepsze z wszystkich win i nie równa się do niego zagraniczny żaden płyn". Przepadał też za głupimi dziecinnymi powiedzonkami: „ryż, mysz, sztokfisz"; ene due rabe, enczek, penczek, żabę"; „jak babcie w trypcie" lub „jak pragnę skonać", „jak pragnę podskoczyć". Kiedyś znów zachwycił się futurystycznymi wierszami Młodożeńca: „zaziabiało ziąbie w stawiu"; „szale falbany falują szaleją w Alejach". Kiedy indziej jeszcze po staroświecku tokował: "Poszła Filis do ogrodu", „Panienka z okienka", „A kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów, o naszej przyjaźni dobrze mów", „Siedzi sobie zając pod miedzą". Był ode mnie starszy. Potem, z czasem, przestałem go widywać, losy nas rozdzieliły. Minęły lata, przyszła wojna i on zginął na tej wojnie. Zostały po nim tylko zapamiętane przeze mnie, niezbyt zresztą, jak widzicie, oryginalne czy wartościowe, piosenki i powiedzonka. Ale zwracam uwagę: powiedzonka przeżyły człowieka — chłop umarł, a myśl została. A teraz najważniejsze. 433 Wybrałem się niedawno do pewnej podhalańskiej wsi, gdzie bywaliśmy razem. Pogoda cudna, słońce, wiatr. Na małej „gra-pie" leśna poręba, łysą stroną skierowana ku Tatrom. Rozciągnąłem się na wznak, przede mną cały łańcuch tatrzański jak na talerzu. Zapachniało macierzanką, oset zakłuł mnie w nogę, z buczeniem przeleciał trzmiel. I nagle: Ele mele dudki Gospodarz malutki Gospodyni garbata A córeczka smarkata. . Włosów mam niewiele, ale zjeżyły mi się na głowie. Rozglądam się, a zimno mi się zrobiło, aż się trzęsę. A tu znów cichutki głos, jakby spod ziemi, recytuje: Stefan Batory Właz do komory Najadł się gruszek Bolał go brzuszek. Zerwałem się na równe nogi. nikogo nie było. Tylko zmieszany ze słońcem wiatr huczał i świszczał po grapach, a w wietrze gasnący, lecz wyraźny głos, głos bez właściciela, szeptał: ...A to komar z dębu spad Złamał sobie w krzyżu gnat. Rozglądałem się rozpaczliwie, ale nic — tatrzańska przestrzeń i słoneczna pustka, żywego ducha. Tylko w wiietrze i w ziemi coś skowyczy. a skowyczy cichutko: Nasz chłop ze starą babą W tych dniach ożenił się, Figurę miała klawą. . Głos zawijał się w wietrze, odpływał, znów przypływał, niosło go do ziemi, potem na nowo się budził: Bywał Antoś bywał, ale już nie bywa Siedzi nad Dunajcem, palcem w bucie kiwa.. Zbiegałem ze wzgórza, aż skręciłem nogę. A za mną w powietrzu, w wietrze, w ziemi czy w macierzance coś wzdychało i wzdychało: ¦ Za rok, za dzień, za chwilę Razem nie będzie nas... I co Wy na to? - MOJE PROBLEMY „Pająk w nicość sieć nastawił chcąc pochwycić cień jej cienia" (Leśmian: , Ballada bezludna") to ktoś do mnie pisze z pretensjami: chodzi oczywiście o niniejsze felietony. a to, że abstrakcyjne, oderwane od życia, to znów, że mętne, krętackie, dyletanckie, mdłe, wreszcie — i to najczęściej — że traktują zgoła o niczym. Zarzucił mi to nawet pewien Żuk w »Słowie Powszechnym*. To ostatnie specjalnie mnie ubodło — bardzo bowiem cenię zwierzęta, zwłaszcza tak pożyteczne jak żuki (wyłączając oczywiście żuka Kolorado, czyli naszą kochaną stommę ziemniaczaną) i nie chciałbym wchodzić im w drogę. Żuk powiada, że na świecie mnóstwo się dzieje, a ja tu piszę o niczym. Prawda, ale skoro wszyscy piszą o czymś, to musi ktoś dla kontrastu pisać o niczym, aby uwydatnić swoją nicością cość (termin własny, opatentowany, przeciwieństwo do: nicość) zawartą w tym, co piszą inni. Coś istnieje tylko jako przeciwstawienie niczego, to, że istnieje nicość jako pojęcie braku czegokolwiek dowodzi niezbicie, że musi istnieć cość. Pisząc o niczym, spełniamy więc tutaj niezwykle ważną czynność społeczną, bowiem: 1) nicością naszych tematów budzimy w czytelnikach potrzebę czegoś; 2) na tle naszej nicości wspaniale uwydatnia się konkretność tego, co piszą inni; 3) przez to, że piszę o niczym, a gdzie indziej piszą o czymś, wytwarza się nie- 435 równość, różnica ciśnień, a co za tym idzie zbawienny courant d'air, czyli cug, alias przeciąg, który daje czytelnikom okazję przewietrzenia się nieco. Zresztą sięgnijmy trochę do teorii poznania: nic istnieje, bo gdyby nie istniało, człowiek nie mógłby uformować sobie tego pojęcia (przypuszczenie, że człowiek może stworzyć sobie pojęcie, nie mające odpowiednika w świecie realnym, dowodziłoby istnienia u przypuszczającego obrzydliwych skłonności idealistycznych). A więc nic istnieje, skoro zaś istnieje, nie można go przemilczeć, trzeba o nim pisać, ktoś to musi robić. Ten trud, tę czarną, lecz konieczną robotę wziąłem na siebie; w istocie ja to, a nie kto inny, powinienem nazywać sio Żuk, jest to bowiem arcypożyteczne stworzenie, które zadowala się pokarmem wzgardzonym przez wszystkie inne stworzenia. Ktoś musi się tym zajmować i karmić — zrozumiano,. Żuku?! A jeślić jeszcze coś niejasne, radzę zapoznać się z traktującą o doniosłości nicości słynną książką „Teza, antyteza i proteza jako zasady historycznego stawiania się", na którą powoływał się w »Tygodniku« prof. St. Pigoń, mylnie sądząc, że to kawał Fiszera („Są rzeczy na ziemi i niebie, o których się nie śniło waszym filozofom"). Uff, zdenerwowawszy się nieco: jak taki żuk może jednak człowieka wyprowadzić z równowagi. A teraz — raz jeden postanowiłem porzucić moje tematy abstrakcyjne, nicościowe, i zająć się otaczającym mnie życiem i jego problemami. Robię to przeciw sobie i swojemu programowi raz jeden tylko, powtarzam, po to, aby Żuka przekonać, że jak zechcę, to potrafię. Jeśli nfe piszę o tych sprawach, to nie dlatego, że ich nie widzę lub że pisać o nich nie umiem, lecz dlatego, że nie chcę. Dlatego, że takie są moje obyczaje, jak mówi Przełęcki w „Przepióreczce". A teraz, Żuku, czytaj uważnie. (Słuchajcie, słuchajcie!). Jednym z najbardziej frapujących problemów otaczającego mnie życia jest pająk. Pająk w moim pokoju. Jest to bardzo duży pająk, tak zwany krzyżak. Wisi u mnie pomiędzy oknem (gdy jest otwarte do wewnątrz) a framugą ściany. Jak dotąd — wszystko w porządku. Ale proszę zauważyć jedno: pająk raz jest, raz go nie ma. Kiedy zaś go nie ma, nie ma również paję- 436 czyny. A teraz pytanie: co się dzieje z pajęczyną, gdy pająk odchodzi, przecież jej nie zjada? Proszę, może mi to Żuk wyjaśni — pająk to przecież jakby nie było, jego kuzyn. A dokąd pająk odchodzi? A co pająk będzie jadł w zimie, gdy nie będzie much? A jak pająk śpi? Czekam wyjaśnień — Żuk dużo mówi o życiu i konkrecie — oto postawiłem mu pytania arcykonkretne. Teraz inny problem. W nocy śpiąc, czuję na piersi uciążliwy ciężar. Ciężar jest ciepły i żywy. Budzę się: w ciemności patrzy na mnie dwoje jarzących się ślepiów. Najwyraźniej coś na mnie siedzi, ale co? Strzyga, wampir, larwa, zmora?! Nie — to byłby idealizm. Po prostu kot, kocurzak miauczurny, jak pisał Tuwim, wlazł przez okno (parter) i położył się na mnie. W dodatku wcale nie chciał odejść — jeszcze mnie podrapał. A teraz konkretne pytanie: Skąd w kocie taka śmiałość? Skąd wiedział, że tu ktoś śpi, i że wtedy można na nim leżeć —¦ względnie siedzieć? Dlaczego nie chciał wyjść? Co?! A na przykład lampa. Żarówka wisi na suficie, bardzo wysoko, w kulistym, mlecznym kloszu. Teraz, dajmy na to, przepala się. W ciemności (bo akurat nie ma w domu świecy) stawiamy pośrodku stół, na stole krzesło, na krześle mały stołeczek. Wchodzimy na górę, głowę mamy tuż pod kulistym kloszem. I nagle — zawrót tejże głowy, akurat w momencie, gdy klosz jest do połowy odkręcony. Nogi wydziwiają przeróżne rozpaczliwe a kunsztowne piruety, w rezultacie cała piramida wali się z hukiem na podłogę, a wy chcąc uniknąć upadku na cenną twarz, łapiecie się na pół odkręconej szklanej kuli i zawisacie u sufitu. Ni stąd, ni zowąd wisieć w ciemnościach na suficie własnego pokoju, balansując nogami jak wisielec albo jak Twar-dowski na rogatym księżycu? Czy Żuk to przewidział?! Czy Żuk to rozumie?! Ha, cóż, Żuku? Zbladłeś? „Coś ci widać próchno duszy porze", jak mówi poeta. Widzisz, że jak chcę, potrafię pisać o otaczającym mnie życiu i jego problemach. Ale nie chce. Moją funkcją jest pisać o niczym; na ten raz zrobiłem wyjątek — dla Ciebie. Na przyszły raz znów oderwę się od konkretu — jak pająk od ściany. O MŁODOŚCI, DEWALUACJI, WIELORAKOśCI I PRZEMIJANIU (do utraconych przyjaciół) Tytuł wymienia sprawy banalne, lecz cóż z tego, kiedy ważne. Jedne z najważniejszych. Bowiem w miarę upływu czasu na pozór wszelkie wartości ludzkie dewaluują się w sposób wręcz zniechęcający i upokarzający. Wyobraźmy sobie młodego mężczyznę, który kocha się w pannie: miłość jego jest niezwykle intensywna, przesłania mu wszystko, widzi w tym uczuciu najważniejszą sprawę swego życia, jego kwintesencję, czuje kulminację swoich sił, pragnień, marzeń i dążeń. Nagle coś ich rozdziela, mija lat dziesięć i oto mężczyzna znów spotyka ową kobietę. Spotyka i nadziwić się nie może: więc to ta osoba budziła w nim kiedyś uczucia tak potężne, pobudzała go do myśli i przeżyć niezwykłych, wydobywała z niego maksimum sił duchowych, dawała mu złudzenie życia' intensywnego i wspaniałego? Patrzy na nią teraz obojętnie, jak na każdego innego człowieka i nie odnajduje w sobie nic z niezwykłych uczuć i przeżyć przeszłości. A przecież to jest ta sama osoba: niewiele się zmieniła, te same rysy, ta sama postać — trochę zmarszczek koło oczu, ale nie o to chodzi: chodzi o to, że zmieniła się perspektywa — zmienił się kąt patrzenia. Przepędzamy życie w ciągłym ruchu i dlatego skazani jesteśmy na nieustanne zmiany perspektywy, jak podróżni obserwujący krajobraz z okien pociągu. Stąd i dewaluacja wartości: wspaniały, gdy patrzymy nań z przodu, dąb, z tyłu okazuje się spróchniałą, ledwo trzymającą sie ruiną; piękny, oszołamiający przepychem zieleni ogród ma- 440 jowy, w zimie prezentuje się jako nędzny kawałek przestrzeni, nasiany kikutami drzew i wciśnięty pomiędzy brudne ściany kamienic. Tak to rozwiewają siq złudzenia, w miarę jak pociąg mknie naprzód. A zatrzymać go niesposób — dotąd przynajmniej nikomu się to nie udało. Te zmiany perspektywy dobrze obserwować na przykładzie psychiki nowych pokoleń. Co parę lat przybywa zająć miejsce w życiu nowy „turnus" młodzieżowy, a każdy jest inny, każdy kształtował się na innych obrazach życia, na innych pojęciach, przywiązaniach i uwielbieniach. Trudno nam nieraz porozumieć się z młodzieżą, bo to, co dla nas było realnością, obrazem widzianym i przeżytym, dla nich jest tylko słowem, nazwą, relacją. Trudno konfrontować materię z cieniem, niesposób się dogadać co do jakiegoś koloru, jeśli jedna ze stron nigdy go nie widziała, nie wiadomo jak rozmawiać o pewnego rodzaju uczuciach z kimś, kto ich nigdy nie przeżywał, kto zna je tylko z cudzego opisu. A jednocześnie przecież każdy człowiek ma tylko jedną młodość, jeden okres owego maksymalnego napięcia uczuć, owej żarliwości i intensywności, gdy pragnie się wierzyć, kochać, uwielbiać, gdy szuka się autorytetów, mistrzów, przewodników, gdy kształtują się pojęcia — na całe życie. Kształtują się one zależnie od okoliczności zewnętrznych, w jakich młodość upływa, okoliczności te zaś ciągle się w życiu narodów zmieniają, bo pociąg nasz bieży nieustannie przez coraz to nowe krajobrazy. Tak więc co pewien czas kończy się młodość jakiegoś pokolenia i z tej życiowej matury wychodzą coraz to inne grupy ludzkie, wysiadające na coraz to innych stacjach, wychowane w coraz to innej perspektywie, z coraz to inną wiedzą i niewiedzą, z pamięcią coraz to innych autorytetów, uwielbień, ukochań, przywiązań i sentymentów, z coraz to innymi obrazami realności w oczach i pamięci. Cóż dziwnego, że trudno się porozumieć, trudno znaleźć wspólny język, którego słowa odpowiadałyby tym samym pojęciom, Sprawa komplikuje się jesz- cze, bo nawet przedstawiciele tego samego pokolenia spędzali nieraz młodość w odmiennych światach, dzięki różnicom społecznym, środowiskowym czy zgoła geograficznym, a czasem wprost dzięki przypadkowi. Każdy ma tylko jedną młodość i przeżyć ją musi „po młodzieńczemu", gdziekolwiekby był i cokolwiek by się na świecie działo; nikt, kto przeżył własną młodość, nie ma prawa go za to potępiać. Czas nie czeka na nikogo, jest niewrażliwy na śmierć wspomnień, na tragedię „ludzi prze-minionych", na oddalenia, zguby, spóźnienia i pomyłki; każdy ma okazję tylko raz; nie wyzyska jej — jego strata. Pociąg pędzi, niestrudzony czas wciąż regularnie wypuszcza ze swego tygla coraz to nowe grupy ludzi, o, coraz to innej młodości — młodość zaś, to okres wrzenia, gdy płynne jeszcze metale psychiczne wlewają się w aktualne formy życiowe, aby zastygnąć w określonego człowieka, młodość to najbardziej „dialektyczny" okres ludzkiego życia. Ludzie wreszcie uspokojeni, ukształtowani w określonych foremkach, przyzwyczajeni do jednej perspektywy wkraczają w życie, a tu już naokoło są inne foremki i inne perspektywy, inne młodości, inne problemy, inne kąty widzenia, inne porażki i inne ważności — a pociąg pędzi i niewiele czasu potrzeba, aby przejechał z jednego pejzażu w drugi — tyle akurat, ile trwa owa najściślejsza młodość. i stąd galimatias, stąd samotności, gorycze opuszczenia, niezrozumienia i nieporozumienia, stąd narodowa wieża Babel, stąd mury między pokoleniami i grupami tego samego społeczeństwa. Trudno porozumieć się ze sobą ludziom o różnych młodościach! Gdzież rada na zmienność, względność, przemijalność i różnorakość? Czy tylko we własnej psychice? Tani i krótkowzroczny byłby taki egzystencjalizm — wszak człowiek żyje w zbiorowisku i poprzez zbiorowisko. Gdzie szukać narodowego kleju do spojenia społeczeństwa, gdzie wspólna mowa i wspólny mianownik, gdzież wspólna stacja dla wszystkich pociągów? Jest taki narodowy klej, jest wspólny, ponadczasowy i po-nadpokoleniowy język, jest wspólny dla różnorakich zjawisk 442 mianownik! Przeczuwał go Norwid, gdy nie zniechęcał się synem, co „minie książkę" i apelował do wnuka; przeczuwał Słowacki wierząc w swoje „za grobem zwycięstwo", przeczuwał Mickiewicz, śpiewając o arce przymierza „między dawnymi i nowymi laty". Wszystkie te proroctwa się sprawdziły. Wnuk zrozumiał Norwida, Słowacki zwyciężył za grobem i odpoczywa na Wawelu, „pieśń gminna" łączy pokolenia. Jest klej narodowy, za pomocą którego stoi zbudowany wspólny dom duchowy dla pokoleń i grup, dla ludzi o najróżniejszych kolejach losu, o najprzeróżniejszej młodości. Każdy Polak nosi ten dom za sobą, jak ślimak skorupę — ten dom jest wszędzie, gdzie są Polacy. Ten dom w konkrecie to pieśń ludowa i muzyka Chopina, to poezja romantyczna i „Trylogia" czy „Popioły", to ludowe świątki i przydrożne ołtarzyki, to mowa i liturgia, to „Gorzkie żale" i Wyspiańskiego portret wiejskiej dziewczyny, to pamięć obyczajów i strojów, pamięć klęsk, żałoby i beztroski. Ów „klej narodowy" to kultura, ale kultura pojęta jak najogólniej, jako klimat, atmosfera, styl, barwa, obyczaj, powietrze do oddychania; uleciała z niej treść czasowa — została treść wieczna. Dzieła sztuki, to są oczywiście, jej symbole, ucieleśnienia i przykłady, lecz ona sama jest czymś niematerialnym, choć w materię się wciela, czymś duchowym, powszechnym i ogólnym choć jednocześnie panującym nad szczegółami. Kto ją zrozumie, przejmie się nią i przepoi jej miłością i jej smakiem, temu nie straszne już przemijanie, względność, mnogość, wciąż narastająca nowość i niezrozumiałość, ten uchwyci „stałość w zmienności" i usłyszy wspólną mowę wśród różnych języków, jakimi mówią na pozór coraz to nowe, wkraczające w szranki zastępy młodzieży, coraz to odmienniejsze pokolenia polskie. Wszyscy zmieszczą się we wspólnym domu narodowej kultury duchowej, trzeba tylko umieć zobaczyć, jaki naprawdę jest ten dom: jaki duży i przestronny, wznoszący się ponad górami, morzami i rzekami, jaki mocny i trwały, jaki ciepły i przytulny, jaki w swej niematerialności konkretny, jak przemyślnie urozmaicony i jak wszystkim polskim ludziom, bez względu na odmienność spraw, które przeżyli w młodości, bliski. DOZORCY RUPIECIARNI POSZUKIWANI 443 Drakuje nam zawodowych dozorców rupieciarni. Powie ktoś, że to nic dziwnego, bo zawód ten mało jest zaszczytny i tylko człowiek o znikomo małych ambicjach może się oń ubiegać. Twierdzę coś wręcz przeciwnego: dozorca rupieciarni sprawuje urząd piękny i bardzo zaszczytny, zaś poświęcenie się temu zawodowi wymaga najwyższej ambicji, rzec można: posłannictwa. Żyć z rupieciami, pracować nad ich opisem i inwentaryzacją, odtwarzać ich dawne życie, to praca niezwykle potrzebna, praca, bez której nie może egzystować żaden naród, żadne zbiorowisko ludzkie. Tragiczny zaiste jest los narodu, który by utracił swe rupiecie. Dla uniknięcia nieporozumień wyjaśnijmy, co rozumiemy przez słowo rupiecie. Nie chodzi tu nam w tej chwili o cenne zabytki, antyki, dzieła sztuki — co do konieczności przechowywania tych rzeczy nikt przecież nie ma wątpliwości. Chodzi o rupiecie wspomnień, takie jak połamany trzcinowy fotel, spło-wiałe wyblakłe wstążki, noga od starego kredensu i zardzewiała łapka na myszy. W tych rupieciach siedzą wspomnienia, gnieżdżą się w nich resztki, echa ludzi zmarłych; nie każdy pozostawił po sobie dzieło sztuki, dom czy piękne meble, ale po każdym zostało coś — jakieś rupiecie. Rupiecie łatwo idą na śmietnik, niszczeją, przepadają, zmieniają się w pył i popiół, dlatego też utrzymywanie ich wymaga specjalnych starań. Stąd właśnie zapotrzebowanie na dozorców rupieciarni, wyrażone w tytule. Spłowiałe wstążki zgasłych barw, połamane meble, świadkowie dawnego życia, stare kajety-protokoły przebrzmiałych uczuć i wydarzeń, wytarty pluszowy niedźwiadek, koślawy koń na biegunach i poszczerbiona muszla, w której szumi morze — oto nasze muzeum, oto skarbiec kolekcjonerów, zbierających zmarłe myśli i nastroje. — Po cóż zbierać i wskrzeszać to, co umarło? — zapyta ktoś. — Koniecznie trzeba — odpowiemy — bez tego nie ma łączności między żywymi i umarłymi, a prze- 444 cież ta łączność właśnie decyduje o ciągłości życia narodu, o tym, że to w ogóle jest jedno, poprzez wieki płynące życie, a nie szereg osobnych epizodów, szybko porywanych przez prąd czasu i niesionych do Oceanu Zapomnienia. W rupieciach czai się uczepione do nich dawne życie, rupiecie troskliwie odkurzone, policzone, spisane, prześwietlone zainteresowaniem, pietyzmem i miłością dozorców rupieciarni oraz zwiedzających, są dokumentem solidarności i przymierza żywych z umarłymi, równouprawnienia żywych z umarłymi. Na tej solidarności opiera się wszystko, równouprawnienie takie to absolutny warunek istnienia zbiorowiska, istnienia w czasie mierzonym, uwzględniając ludzką oczywiście miarę, szeroko: na wieki i tysiąclecia. Nie może być przedziału między żywymi a umarłymi i nie ma pomiędzy nimi zasadniczej różnicy, poza różnicą wywołaną przesunięciem w czasie. Każdy żyjący jest już potencjalnie umarły, każdy zmarły ma za sobą życie. Życie i śmierć są właściwościami każdego człowieka, nikt nie może się więc wynosić ponad drugiego dlatego, że urodził się później i umrze później. Ta rzekoma przewaga w czasie nie jest w istocie wcale przewagą: spotkamy się kiedyś wszyscy, zrównani jak najzupełniej, mając za sobą tak śmierć jak i życie. Nie ma więc i teraz powodu, aby żywym poświęcać więcej względów niż 'umarłym. Dlatego też chwalę rupieciarnię, ów lamus wspomnień i cmentarz zniszczonych przedmiotów. Przedmioty, towarzysząc człowiekowi w jego życiowej wędrówce, przesiąkają nim: zapach i barwa umierającego życia utrwala się w nich, żyje dalej, przemawia, daje świadectwo. Stąd doniosłe znaczenie istnienia Wielkiej Rupieciarni, poprzez którą umarli poprzednicy przemawiają do nas językiem głębokim i wstrząsającym — bez słów. Jest to niemy uścisk dłoni między pokoleniami; rupieciarnia to w istocie owa Mickiewiczowska arka przymierza „między dawnymi i młodszymi laty". W Polsce spopieliło się wiele, bardzo wiele tych bezcennych rupieci. Wszystkie swe rupiecie utraciła tragiczna Warszawa. Co gorsza — mało jest u nas ludzi pragnących żyć z pozostałymi jeszcze rupieciami, odkurzać je i wskrzeszać. Wielu jest 445 gotowych do wzięcia odpowiedzialności za przyszłość, niewielu chce odpowiadać za przeszłość. Młodzi żyją, więc lekceważą umarłych, myśląc, że są od nich daleko. Lecz to nieprawda: umarli są wszędzie, są naokoło, czają się w używanych meblach, w popękanych ścianach, na strychach starych domów, pod zniszczonymi progami, przemawiają do nas bez głosu poprzez pożółkłe szpargały, przez pliki nieczytelnych listów, obwiązanych spłowiałą wstążką, przez kawałki starej materii, przez resztki zapachu czepiającego się potłuczonego flakonu. Przemawiają do nas i proszą — o opiekę, o pamięć, o równouprawnienie, o przymierze. Ta milcząca prośba czai się wszędzie: wszak żyjemy w domach zbudowanych przez umarłych, czytamy ich książki, śpiewamy ich piosenki, używamy ich mebli. Wszystko naokoło nas przesycone jest śmiercią — aby załatwić z nią rachunek, z nią i ze zmarłymi, trzeba pilnie zająć się inwentarzem rupieciarni. A tu — zamiłowanych dozorców brak i ogłoszenie nasze (patrz tytuł) wisi na próżno. Czy jednak nie znajdą się nowi dozorcy rupieciarni? Bo dawniej trafiali się — i to bardzo w swym fachu rozmiłowani. W tytułowym opowiadaniu zbioru Ksawerego Pruszyńskiego „Karabela z Meschedu" opisana jest postać prawdziwa: żydowskiego antykwariusza z nędznego, poleskiego miasteczka, przybysza z Rosji carskiej, który — zakochał się w polskiej kulturze, w jej dokumentach, barwach, nastrojach i smakach, w drobiazgach nawet, w szczegółach jej charakteru i kolorytu. Zakochał się i wiedziony swą miłością szukał polskich rupieci po bezdrożach wojny. Sam znałem takiego również: był to zmarły podczas wojny śp. Leon Piwiński, wybitny krytyk i badacz literatury Drugiej Rzeczypospolitej („Dwudziestolecia"). Pamiętam, jak podczas przytłaczającej Warszawę okupacyjnej „nocy narodowej" trwał w swym Ftarym, zawalonym książkami mieszkaniu przy ulicy Szczyglej. Pośród szalejącego wokół hitlerowskiego terroru, chory i bezsilny, żył tylko jedną myślą: książki. Ocalić książki, wszystkie książki. Zapomniał o książkach złych i dobrych, o literackich walkach i animozjach, o swoim rzemiośle krytyka. Pamiętał o wszystkich bez wyboru książkach jako 446 o dokumentach całokształtu życia, całokształtu kultury, całokształtu walk literackich. Chciał ocalić kulturalne rupiecie, aby dawały świadectwo — zmarłym. Przeczuwał może, że w tragicznych kolejach sierpnia i września 1944 Warszawa stanie się miastem odciętym od swych zmarłych — miastem bez rupieci. Byli tacy ludzie — jakby niezwykle czułe przewodniki, przez które płynie prąd wysokiego napięcia, prąd biegnącego ponad pokoleniami życia narodu i jego kultury. Byli i będą — szukamy ich ogłoszeniem, pod kryptonimem „dozorców rupieciarni". Proszę nie zrażać się tą nazwą: rupieciarnia to miejsce, gdzie człowiek zwycięża czas i śmierć, gdzie obalają się przegrody między żywymi i umarłymi, a pokolenia podają sobie dłonie ponad przepaściami lat. A więc jeszcze raz: potrzebni dozorcy rupieciarni! CZAS UCIEKA Żyje się tylko raz; wszystko, co przeżywamy, jest niepowtarzalne — oto bardzo na pozór znane prawdy, ale prawdy, wobec których wyobraźnia nasza jest w istocie bezsilna. Bo cóż z tego, że wiemy dobrze o niepowtarzalności chwil, kiedy mimo to traktujemy je niedbale, przelatują nam między palcami, w życiowym kołowrocie często ich w ogóle nie dostrzegamy — a tymczasem chwile to nasz najprawdziwszy, najistotniejszy dorobek, to w istocie zdobycz zgoła bezcenna. Bezcenność jej ocenia dopiero człowiek umierający, któremu chwile się kończą: ileż by dał za parą jeszcze z tej ich nieskończonej mnogości, którą, ani wiedząc kiedy, roztrwonił był niebacznie podczas długich, gdy spojrzeć na nie ze startu, a znikomo krótkich, gdy ogląda się je z mety, lat życia. Cóż by dał za parę chwil z tych najbardziej nawet szarych i pozbawionych uroku czy w ogóle koloru; teraz dopiero widzi, jak były cenne, indywidualne, niepowtarzalne, ważne. „Już nigdy bym się w życiu nie nudził, już nigdy nie cierpiałbym nad szarzyzną czy bolesną tajemni- I CZAS UCIEKA 447 czością chwil; teraz dopiero umiałbym cieszyć się każdą z nich, oceniać każdą, smutną czy wesołą, barwną czy szarą, zimną czy gorącą" — tak sobie myśli ten, któremu chwile się kończą. Wydaje się jednak, że to również są złudzenia: w istocie, gdyby wyzdrowiał, marnowałby chwile jak dawniej, nieumiejętność zatrzymywania i oceniania chwil jest bowiem jednym z integralnych elementów niedoskonałości ludzkiej, a jak wiadomo, człowiek na ziemi doskonałym być nie może i nie będzie — to jest determinizm jego życia. Po prostu podstawową sprawą niedoskonałości ludzkiej jest to, że wszystko w człowieku poddane zostało działaniu czasu. Różnie sobie ludzie przedstawiają niebo: bardzo odmienna jest buddyjska nirwana od mahometańskiego raju, gdzie elementem szczęśliwości mają być przyjemności nawet zmysłowe. Wydaje mi się jednak, że we wszystkich tych wyobrażeniach wyśledzić można jeden wspólny motyw: prawdziwie szczęśliwe może być dopiero bytowanie wyzwolone z żelaznych praw czasu — wszelka niedoskonałość to pośrednio lub bezpośrednio wynik niszczącego działania czasu; czas niweczy piękno i szczęście przynoszone im przez chwile. Ktoś mógłby na to powiedzieć, że chwila, będąca niczym innym jak małym odcinkiem czasu, nie może być traktowana jako coś „samego w sobie", jako coś, co przeciwstawiamy czasowi. Oczywiście: gdyby chwila z punktu widzenia czasu była zerem, to i suma zer musiałaby być zerem, czyli czas w ogóle by nie istniał. Trafiamy tu na stary argument eleatów przeciwko ruchowi: argument o owej pędzącej strzale, co to w każdym momencie spoczywając bez ruchu (bo w każdym momencie znajduje się w jakimś miejscu przestrzeni), w istocie, choć pędzi, w ogóle się nie porusza. Jest tu sprzeczność, bardzo zresztą ceniona przez dialektyków, ale osobiście, w swoim kulcie chwil, przechodzę do porządku nad wszelkimi trudnościami rozumowania w tej sprawie, uważam bowiem, że umysł ludzki, opanowany i zasugerowany doczesną wszechwładzą czasu, nie jest w stanie uchwycić i logicznie uzasadnić czegoś, co jest poza czasem, tak jak człowiek unoszony przez prąd rzeki nie może usiąść bez ruchu, 448 aby zapisać coś w notesie. Niemniej i notes, i bezruch, choć w tej sytuacji praktycznie mu niedostępne — istnieją. Tak samo istnieją chwile pozaczasowe: te chwile to momenty, gdy bez pośrednictwa umysłu a tylko „smakiem" czy „węchem" odczuwamy przedsmak bytu, wyzwolonego z niewoli praw czasu. Chwile takie rozsiane są po życiu ludzkim — dla otuchy. Takie oto myśli chodziły mi po głowie, gdy pewnego słonecznego i złotawego wrześniowego ranka szedłem przez Park Krakowski. Nagle zauważyłem, że to już jest jesień roku 1952. Przez chwilę czas jakby się nade mną zatrzymał, lecz za chwilę już przybiegła do mnie paniczna myśl: że oto tylko raz jeden na całą wieczność przeżywam jesień roku 1952, że jesień ta szybko przeminie i nigdy już nie wróci, ba, że nawet chwila zadumy, jaką przeżyłem przed chwilą, nigdy już nie powróci. Nie można chwil złapać w rękę, jak nie można złapać bieżącej wody. Każdy o tym niby wie, a przecież cóż to za straszna historia, ta nieustanna ucieczka chwil, to nieustanne umieranie chwil! Chwila umiera w momencie, gdy się rodzi — a więc co właściwie żyje? — czy tylko przyszłość? W dodatku człowiek, w miarę jak się starzeje, traci nawet to złudzenie, że czas płynie wolno; po czterdziestce płynie on tak szybko, że zaręczam Wam, miesiące migają jak dawniej tygodnie, a tygodnie — jak dawniej dni. Nie przeszkadza to zresztą temu, że czas się miejscami dłuży, a nuda i zgryzota wcale Was nie oszczędzają. W miare^ starzenia się obdarzani bowiem jesteśmy złymi stronami wzrastającej szybkości czasu — nie dobrymi. Może tylko czasem starzec o wyblakłych oczach usiadłszy na chwilę przed domem na słońcu poczuje smak tej chwili — dla otuchy? Opanowała mnie w tym momencie istna „histeria czasu": biegłem alejami parku i szeleściłem w bladym blasku słonecznym uwiędłymi liśćmi, które słały mi się.pod nogi. Ale w końcu zasapałem się i nagle histeria przeszła. — Niech sobie chwile mijają, jak prędko chcą — pomyślałem — nie ja pierwszy, któremu się to zdarza i nie ostatni. A zawsze — temat do felietonu jest. 449 REFLEKSJE LISTOPADOWE Brodząc" w Dzień Zaduszny poprzez zasłane kolorowymi liśćmi cmentarne aleje, myślałem sobie o tym, że nawet ludzie wierzący nie mają właściwego stosunku do zmarłych. Między zmarłymi a żywymi otwiera się przepaść: zawsze przeraża mnie szybkość, z jaką ta przepaść pogłębia się nawet pomiędzy najbardziej oddanymi ludźmi; jedna chwila, jeden moment zagaś-nięcia oddechu i zesztywnienia ciała, a już nad zmarłym zamyka się fala życia, jak toń wodna nad rzuconym z brzegu kamieniem. Przed chwilą był równouprawnionym uczestnikiem istnienia, jak wszyscy inni — wystarczy kilka fizycznych akcesoriów zgonu, aby życie jęło się toczyć bez niego i to nie tylko bez niego, ale z podświadomą zgodą, z akceptacją tego' stanu rzeczy przez wszystkich, nawet przez tych najbardziej kochających, najbardziej rozpaczających po zmarłym. Szybkość i niejako automatyczność tej akceptacji zawsze mnie przerażała — jest w tym coś podświadomie pogańskiego. Zmarły przecież nie przestał być z nami, zmarły nie przestał uczestniczyć w naszym życiu psychicznym — choć wycofał się z naszego życia materialnego, cielesnego. Przecież dla wierzącego byt duchowy jest również bytem jak najbardziej realnym. A więc skąd to poczucie pustki, jeśli zbrakło tylko ciała? Prawda: ludzie skazani są na to, że swoją wzajemną obecność psychiczną mogą sobie na ziemi komunikować wyłącznie sposobami materialnymi, cielesnymi. Po drugie — ludzie skazani są na tak niedoskonałą, tak niewolniczo od mijającego czasu zależną władzę psychiczną, jak pamięć. Wszystko na pozór pracuje w nas na to, aby zapomnieć. Ale musimy zrozumieć, że temu „wszystkiemu" trzeba się przeciwstawić, a raczej przeciwstawiać, i to ciągle, na każdym kroku, że siła, która każe nam zapominać zmarłych ludzi i minione wypadki, to jedna z najstraszniejszych, najbardziej groźnych sił szatańskich. Zimny podmuch nicości chce nam wwiać do serc straszną myśl, że to, co minęło, nie istnieje, że jedynym władcą świata jest 450 nieubłagany czas, że ludzie zmarli są właśnie jak owe jesienne liście z drzew: istnieją jeszcze przez mgnienie po spadnięciu z drzewa w naszej pamięci, lecz za chwilę już zginą bezpowrotnie, zginą zarówno z ludzkiej duszy, jak w świecie zewnętrznym; że człowiek tak właśnie jak ów niepotrzebny już liść odpada od drzewa życia, a ostatnim jego, rozpaczliwym, echowym migotem, takim jak barwna „galowa" szata spadającego liścia, jest uroczystość pogrzebowa; do chwili, póki ostatni żałobnik nie opuści cmentarza, zmarły żyje jeszcze echem, odblaskiem, okruchem czegoś materialnego, jakichś konkretnych spraw. A potem? Potem już tylko zacierające się w pamięci mgliste kontury, ustępujące nowemu życiu, uchwytnemu, cielesnemu. Tak podobno musi być. Czy rzeczywiście? Tak być musi w świecie materialnym, tak być nie powinno w świecie ducha. A ponieważ te dwa światy ściśle się o siebie zazębiają, ponieważ w siebie wzajemnie przenikają, ponieważ człowiek żyjący zdany jest na świadectwo pamięci, jedynej jego broni w walce z żywiołem pędzącego czasu, więc wyjście jest jedno: gromadzić przedmioty materialne, gromadzić uwiecznione świadectwa istnienia i życia duchowego naszych poprzedników, ciągle do nich wracać, ciągle odświeżać je sobie w pamięci, odtwarzać je, wmyślać się w ich treść, w ich atmosferę). Ciągłe obcowanie z przeszłością, z myślami i czynami ludzi zmarłych, ciągłe budzenie w sobie wizji urealniających w nas to, co przeminęło, to obowiązek człowieka wierzącego, to dowód prawdziwej wiary w realność świata duchowego: wszak kto nie wierzy w ważność i aktualność myśli ludzi zmarłych, ten wierzy wyłącznie w świat fizyczny, bo przecież czas jest kategorią fizyczną. Duch musi być ponad czasem, tak jak jest ponad przestrzenią. Wszystkie wielkie kultury tworzyły swoją własną formę czci dla zmarłych i, co ważniejsze, formę utrwalania w pamięci ich myśli i działań. Im starsza, im potężniejsza kultura, tym bogatsze i intensywniejsze są formy obcowania ze zmarłymi: pod tym względem barbarzyńska i prymitywna dorobkiewiczow-ska Europa daleko w tyle pozostała za Chinami czy Indiami. 451 W Europie państwa i narody czczą z pompą swoich wielkich zmarłych, w Chinach każda rodzina ma kaplicę swych przodków, żadne rodzinne wydarzenie nie może się odbyć bez wspomnienia ich pamięci: zmarli nieustannie towarzyszą życiu żywych, oba światy współistnieją ciągle w świadomości żyjącego. Tak, „stara" rzekomo Europa bardzo jest jeszcze młoda i barbarzyńska. Jej kult przeszłości, zawarty w wielkich budowlach, mauzoleach, grobowcach, nazbyt jest materialny, aby mógł być trwały. Chińczyk zabierze ze sobą wszędzie talizman po ojcu, Europejczyk oderwany od wspomnień utrwalonych w gmachach, ulicach, cmentarzach — ginie samotny, bez opieki swoich duchów. Najstraszniejszą rzeczą w ostatniej wojnie było właśnie pozbawienie ginącej jednostki tej świadomości, że ginie ona nie samotnie, lecz w duchowej asyście swych zmarłych a jednak obecnych poprzedników. Śmierć straciła swe dostojeństwo, wynikłe ze wspólnoty pokoleń: zabito piękno śmierci, zniweczono spokój tego aktu: ludzie ginęli bez swych rodzinnych duchów, straszliwie samotni w „fabrykach śmierci" w krematoriach, ginęli jak mierzwa, jak próchno — bezimiennie, anonimowo, odcięci od wszelkich przedmiotów, których uczepić by się mogła mroczniejąca myśl, aby w ostatniej chwili świadomości uchwycić sens tego, co się dzieje, sens przemijania pokoleń, odczuć solidarność z tymi, co już umierali, co już przekroczyli próg. Masowe, zbiorowe groby, krematoria, pohańbione cmentarze i kirkuty, popalone miasta, rozsypane na wietrze popioły — jedyny ślad po życiu milionów ludzi, których nikt nie będzie wspominać, wszyscy bowiem najbliżsi zginęli — oto symbole najbardziej zbrodniczego zamysłu ostatniej wojny, zamysłu iście piekielnego: unicestwić, zabić sens śmierci, odciąć żywych od zmarłych raz na zawsze, zburzyć solidarność świata żyjących ze światem umarłych. A bez tej solidarności nie ma przecież życia duchowego, nie ma kultury zbiorowiska, nie ma ciągłości, stanowiącej o istnieniu narodu. O tę ciągłość, o zasypanie wojennej przepaści (a nie pierwsza to przepaść w historii Polski) ciągle trzeba się kłopotać. Pamiętacie mój felieton „Memento mori kultury papierowej"? 452 Dzwoniłem w nim żałobnie i alarmująco z powodu ustawicznej śmierci książek. Lecz nie tylko książki umierają; umierają i ludzie zmarli — umierają po raz drugi w naszej pamięci. Gdy w czasie wojny ludzie ginęli jak muchy, sądziłem, że najbardziej rozpowszechnioną po wojnie formą literacką będzie wspomnienie, że najpilniejszą akcją kulturalną stanie się zasypywanie wykopanej przez wroga przepaści między żywymi a umarłymi. Tymczasem tak się nie stało: coraz bardziej oddalamy się od zmarłych, zapatrzeni w teraźniejszość i przyszłość. Dziś jest ważne, jutro jeszcze ważniejsze, ale nie uda się nam uciec w przyszłość od wyrównania rachunków z przeszłością. Na podbój życia iść trzeba w zgodzie z umarłymi. JESZCZE JEDEN ROK 1 znowu rok minął! Aniśmy się obejrzeli: wiadomo wprawdzie, że dzień jest długi, a rok krótki, ale krótkość ostatnich lat była już wręcz nieprzyzwoita •— łapię się na tym, że wypadki sprzed dwóch czy trzech wiosen wspominam, jakby odbywały się one wczoraj. W dodatku, jak zapewniają ludzie starzy, każdy następny rok będzie jeszcze krótszy od poprzednich, czas bowiem w miarę ludzkiego starzenia się, bieży coraz szybciej — aby przekonać się o tym, wystarczy wspomnieć, jak dłużył się nam w dzieciństwie: od początku roku szkolnego do wakacji mijała przecież cała epoka, zaś od matury dzieliła nas istna otchłań nieskończoności. A dziś? Dziś czas dłuży się najwyżej u dentysty czy u fryzjera, poza tym pędzi wartko a niedostrzegalnie — po prostu przecieka między palcami, nie wiadomo jak go chwytać, jak wykorzystywać — skarżymy się na monotonię, czy skąpość przeżyć, w rzeczywistości braknie nam czasu i na to, co mamy. Lata pędzą koło nas, a my — co? Najwyżej potrafimy się starzeć: wydaje mi się, że wczoraj dopiero skończyłem gimnazjum, pamiętam dokładnie twarze kolegów, koia- 453 rzące się z określonymi ławkami, nawet listę uczniów naszej klasy przed maturą (nie wierzycie? — mogę zacytować: Biedroń-ski, Bieńkowski, Dzięcioł, Głuchowski, Grossman, Gruzo itd.) a tu coraz częściej zdarza się, że jakiś student w tramwaju ustępuje mi miejsca. Ostatnio zrobiła to nawet pewna uczennica. Mnie się zdawało, że jeszcze wcale nie żyłem, tymczasem nagle okazuje się, że nażyłem się już dosyć i że pora myśleć o emeryturze, bo przecież takie ustąpienie miejsca w tramwaju oznacza po prostu: my ci ustępujemy miejsca tutaj, ale ty za to ustąp nam gdzie indziej; nic nam po tobie — staryś. Cholera! Zgromiono mnie już raz za cytowanie na tym miejscu Boya-Mędrca (zrobił to co prawda ktoś zgoła do gromienia nie powołany), ale nie mogę się powstrzymać od przypomnienia owego znanego Boyowskiego czterowiersza, głoszącego, że „...życie ludzkie na pozór to głupi kawał, lecz nie jest on tak prosty, jakby się zdawał. Zanim się wyznasz na niem, jużeś jest starym draniem, skoroś taki rozumny — właźże do trumny!" (cytuję z pamięci). Niewątpliwie w tej lapidarnej i po trochu rubasznej wypowiedzi uchwycił Boy-Mędrzec coś z tajemnicy życia, polegającej na wiecznym niedosycie i stałym rozmijaniu się z istotą rzeczy, to, co jeszcze krócej wyraził antagonista Boya — Karol Irzykowski, mówiąc, iż „życie polega na tym, że nie można żyć". Jedziemy naprzód jak na elektrycznych schodach trasy W-Z, stopnie same uciekają pod nogami, chcemy czy nie chcemy (na marginesie zauważę zresztą, że schody owe wydają mi się zgoła w tym miejscu Trasy zbędne, psują charakter całości, a niekoniecznie usprawniają ruch). Tak czy owak jedziemy. A najbardziej widoczny rezultat tej marzycielskiej jazdy? Coraz więcej zmarszczek na pysku, coraz mniej zębów w tymże pysku, coraz mniej włosów na czaszce. Właźże do trumny! Owszem, wlezę, ale chcę się przedtem nażyć. Tylko jak? Otóż w tym właśnie sęk i rozmaite są na to recepty. Uderzył mnie kiedyś kontrast między tytułami dwóch powieści; były to: Katajewa „Czasie naprzód!" i Huxleya „Czas musi stanąć!" O, do licha — dwie zgoła przeciwne rady i bądź tu mądry, spragniony 454 życia człecze, wobec takiej alternatywy, jeśli w dodatku tertium non datur? Uważam się za „człowieka nowoczesnego'" i absolutnie wierzę w dialektykę, wierzę, że życie jest nieustannym ruchem i nieustannym postępem, wypływającym z ciągłego konfliktu, wynikającego znów ze stałego współistnienia wewnętrznych przeciwieństw — wydaje mi się, że wierzyć w to może i materialista, i spirytualista. Wierzę również, że wciąż narastające, wciąż rewolucyjnie nowe epoki historyczne nawarstwiają się na sobie i utrwalając się, stabilizując, a wreszcie upadając i przemijając, układają się w pewien deseń harmonijny i celowy. Jest słowem „jedność w wielości", jest niezmienna zasada w ogólnej zmienności: powiedział ktoś, że jeśli świat zmienia się stale w myśl pewnej reguły, to jednak sama reguła pozostaje niezmieniona. Otóż to! — uchwycić tę regułę, poznać ją i odcyfrować — to piękne zadanie dla wszelakich marzycieli, niedosyconych, zawiedzionych, spragnionych i w ogóle malkontentów. Lecz jak się tu wziąć do owego odcyfrowywania? Droga wydaje mi się jasna: trzeba poszukać w przeszłości, trzeba wykryć, jakie rzeczy się dawniej zmieniały a jakie pozostawały niezmienne. Przeszłość jest pewna i nadaje się do badań, bo jej fakty już się odbyły, są ustabilizowane, ustalone, raz na zawsze, można je śledzić w całym ich czasowym przebiegu, od narodzenia aż do śmierci — tymczasem nasza przyszłość jest dopiero in statu nascendi, rodzi się i formuje: łatwiej obserwować rzecz nieruchomą niż pozostającą w ruchu i migocie. Historia przeszłości utrwalona w ludzkiej pamięci jest pouczającą galerią, w której nic się już zmienić nie może, oprócz naszej interpretacji eksponatów: same eksponaty, czyli fakty odbyte, fakty zakończone, fakty zmarłe, są absolutnie niezmienne, a to przecież jest już coś. Wiedziona instynktem ludzkość od najwcześniejszych swych dni targowała się z czasem i przyrodą o możliwość utrwalania przeszłości, dążyła do pozostawiania po sobie śladów i świadectw trwałych. Już człowiek pierwotny rył na ścianach jaskini obrazy swego bytowania: przeżyły go też one o wiele wieków. 455 Nie co innego zresztą robi człowiek dzisiejszy, budując wspaniałe gmachy, muzea, mauzolea, biblioteki. Człowiek nie może żyć bez zaplecza swej przeszłości — rozpatruje wciąż pozostałe po niej ślady i świadectwa, by wykryć ową regułę, wspólną przeszłości i czasom dzisiejszym. Astrolog pragnący poznać przyszłość wertuje przecież stare księgi. Człowiek, przepływający w rzece zdarzeń poszukuje punktów stałych, niezmiennych, do nich apeluje, prowadzi o nie heroiczną walkę z czasem, one go krzepią, krzepi go niezmienność wspomnień. Gdy dwóch przyjaciół spotka się po długim niewidzeniu, cieszą się z tego, co pozostało w ich stosunku niezmienione, nie zaś z tego, co się zmieniło. Gdy spotkacie znajomą nie widzianą od lat trzydziestu, nie powiecie jej: — Ależ się Pani zmieniła, wygląda Pani jak stara, zasuszona cytryna, w niczym nie przypomina Pani tej uroczej dziewczyny, jaką znaliśmy kiedyś. — Nie powiecie tak, bo to byłby wyrok śmierci i na was. Powiecie za to: — Ależ Pani ma takie same szare oczy i niski głos, jak wtedy, przed trzydziestu laty! — Tak powiecie, prawda? I słusznie. Człowiek wiedzie nieustanną wzruszającą walkę z czasem i zmiennością. Walka ta, to po trochu donkiszoteria, ale powiedzcie mi w sekrecie, czy nie myślicie czasem, że Don Kichot obrał lepszą cząstkę i że w jego szaleństwie była metoda i zdrowy instynkt? Człowiek poszukujący „niezmienności w zmienności" musi umieć czasami, na własny użytek, zatrzymać sobie czas i patrzyć, bystro patrzyć na znieruchomiałe obrazy. Gdy mi mówią, że czas pędzi naprzód, że wszystko się zmienia, że światem rządzi ustawiczna nowość, odpowiadam: — Cacy, cacy, wiem o tym, tkwię w tym, żyję, pracuję, ja także zmieniam się wciąż, choćby przez to, że jestem człowiekiem, którego organizm spala się i odnawia bezustannie; ale to przecież jest proces naturalny, nie widzę powodu, żeby się nim specjalnie rozczulać: „nie pchaj rzeki, sama płynie" — mówi przysłowie. Dążymy z prądem ogólnej zmienności, lecz musimy ustalić w tym prądzie swoje niezmienne miejsce. Interesuję się tym, co się nie zmienia, i tym, co przeminęło, a więc co również się już nie zmienia — we wspomnieniach; nie chcę 456 pomagać Kronosowi w pożeraniu swych dzieci (i tak to zrobi), nie chcę własnymi rękami przyspieszać prądu, który, tak czy owak, niesie mnie naprzód przysparzając zmarszczek a zmywając włosy z głowy. Staram się zatrzymywać i przedłużać chwile, o ile na to pozwolą i nadawać im piętno tak indywidualne, aby utrwaliły się — w pamięci. Lubię też powtórzenia, momenty analogiczne, regularnie wracające, lubię to samo miejsce za bufetem, tę samą budkę z papierosami, ten sam zakręt ulicy. Każdy człowiek to lubi, bo każdy człowiek chce być twórcą, a twórczość to właśnie wyławianie — z ogólnej zmienności i chaotycznej bezkształtności — kształtów określonych i niezmiennych, trwałych ... choć odrobinę. Dlatego też człowiek cieszy się momentami powracającymi periodycznie: świętami, powrotem pór roku, ba, Nowym Rokiem nawet, który choć paskudnie przypomina nieuchronne przybliżanie się chwili „włażenia do trumny", z drugiej strony pociesza nas swą doroczną niezmiennością: Nowy Rok jest przecież co roku, zawsze ten sam i spotyka nas — również prawie tych samych: wszak zmieniamy się wolno i ostatecznie można przymknąć oko na nieco większą łysinę (rzecz względna) czy nieco bardziej zgarbione plecy. A więc — mimo że o rok starsi, nie dajemy po sobie nic poznać i nie jak krygująca się stara aktorka, lecz jak pewny siebie młody człowiek, powitajmy Przybysza — godnie i pogodnie. PRZECIW WIOŚNIE (felieton nieco cierpkawy) Nie lubię wiosny, brzmi to może paradoksalnie wobec osławionej i tylekroć przez poetów opiewanej piękności tej pory roku, ale w ogóle rzeczy osławione często przynoszą zawód. Weźmy choćby tak przez poetów różnej maści wychwalane wino. Po wypiciu butelki jest wprawdzie przez dwie godzinki przyjemnie, ale za to potem — pożal się Boże: ból głowy, nie- 457 smak, przypadłości wątroby, słowem spory krok w stronę śmierci. To samo jest z wiosną. Nikt jej nie odmówi piękna, ale piękno to wykoleja człowieka, odbiera mu spokój, równowagę, chęć do pracy, stawia na głowie jego ustalony system wartości, a nic mu w zamian, poza swym efemerycznym pseu-do-urokiem, nie daje. Wiosna budzi w człowieku chętkę do wyskoczenia z własnej skóry, a jest to przecież chętka nierealna i w zasadzie niewłaściwa: skóra jest po to, aby pielgrzymować w niej po ziemskiej skorupie aż do śmierci. Jeśli jakaś pora roku sprawia, że nabieram niechęci do własnej skóry tak fizycznej, jak i duchowej, to ta pora roku nie ma racji. Wiosna nie ma racji, wiosna nas oszukuje łudząc mirażem niby - przewrotu, niby - odrodzenia, niby - przebudzenia, gdy w istocie jest w stosunku do nas jedynie destruktywna: odwodzi ona człowieka od postawy twórczej, a skłania go, aby wyżywał się w bezmyślnych spacerach, w gapieniu się na liście i pączki, we wdychaniu zapachu mokrej ziemi. W dodatku wiosna jest szablonowa, beznadziejnie schematyczna; istota tego, co daje, jest zawsze ta sama, a i dekoracje jej specjalną rozmaitością się nie odznaczają. Szablon ten jest rozpaczliwie mało pomysłowy, ale skuteczny, tylko że skuteczność to mechaniczna, tak jak skuteczność alkoholu: kto się napije, ten się na pewno upije, ale pytanie — czy warto? W dodatku jest jeszcze jedna rzecz — arcyważna. Oto w wiośnie, która dla natury jest porą przebudzenia się młodości, życia i tak dalej, w tej wiośnie czają się już utajone elementy upadku, starzenia się, gnicia: wiosna zawiera w sobie zarodki zimy. Nie wierzycie? Rozważcie jedną rzecz: wiosna doprowadza nas do swego punktu kulminacyjnego, którym jest noc z 21 na 22 czerwca znacząca sobą początek lata. Ta noc to najkrótsza noc w roku, poczynając od tej daty noce zaczynają się przedłużać, a dni skracać. W ten więc sposób wiosenny rozkwit graniczy bezpośrednio z upadkiem, z powolną, stopniową śmiercią, z ogólnym rozpadem. Wiosna nie ma tyle nawet przyzwoitości, aby jakoś się od tamtej spraWy odgraniczyć: dekoracje jej nie są na tyle choćby staranne, aby dobrze zasłonić czającą się za nimi, 458 wyciągającą już macki pustynię zimy. Wiosna to narkotyk tandetny — od upojenia do bólu głowy mamy tu zaledwie jeden krok. Tak więc myślę o wiośnie i nie tylko myślę, ale wyciągam z tych myśli pełne konsekwencje. Do moich wiosennych przyborów należą przede wszystkim grube, czarne okulary: zasłaniam nimi oczy, gdy tylko przygrzeją pierwsze promienie kwietniowego słońca, aby uniknąć tandetnie kuszących barw nieba i zieleni. Okna mieszkania również zasłaniam szczelnie czarnym papierem, starając się przy tym wietrzyć jak najrzadziej i tylko w razie najkonieczniejszej potrzeby. Ubieram się grubo i w kolory ciemne, aby ubranie nie przepuszczało promieni słońca, na ręce zaś naciągam gumowe rękawice, aby do mojej skóry nie dochodziły powiewy wiosennego powietrza. Największa trudność jest z twarzą: wieczorem lub w nocy, gdy na ulicy przechodniów jest niewielu, nakładam specjalną azbestową maskę, we dnie, nie chcąc zwracać powszechnej uwagi, kontentuję się zasłonięciem twarzy chustką. Na butach mam potrójne podeszwy, dzięki czemu nie czuję miękkości ziemi, w uszach zaś czopki, aby nie słyszeć śpiewu ptaków. W ogóle zresztą staram się wychodzić z domu jak najrzadziej, całe dnie spędzam przy świetle elektrycznym, kalendarz mam otwarty na listopadzie lub grudniu, palę w piecu, a rozmawiam tylko na tematy jesienne i zimowe. Mimo to zdaję sobie sprawę, że wiosna jest podstępna i ma różne sposoby, że może po prostu wtargnąć do mnie od środka, od strony organizmu. I na tę jednak ewentualność jestem przygotowany, zażywając specjalnie uodporniające pigułeczki. Oczywiście — cała ta procedura wymaga żelaznej konsekwencji i silnej woli, pochlebiam sobie jednak, że właściwości te posiadam, dzięki czemu udaje mi się co roku z powodzeniem unikać strat i niebezpieczeństw przynoszonych przez wiosnę. 459 RAMOTKI ŚWIĄTECZNE (przygrywka teoretyczna) Poważni teologowie wiele mówią o istotnej, głębokiej treści świąt. Wobec tego zajmijmy się przez chwilę sprawami mniej ważnymi, drobiazgami dotyczącymi tychże świąt. Oni o sprawach doniosłych — my o głupstwach i zobaczymy, kto pierwszy dotrze do celu. Cel zaś dla wszystkiego i wszystkich jest ten sam: świat myśli ludzkiej jest zbudowany na kształt kuli, każdy punkt położony na jej powierzchni jednakowo jest oddalony od środka. Sądzę, że osiąganie doskonałości w rzeczach ¦drobnych jest pewniejszą drogą do poznania istoty rzeczy niż nieporadne zabieranie się do spraw wielkich. „Wolę z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć". Stąd upodobanie do marginesów, zabawnych szczegółów, do problemów drugorzędnych, do oświetlania spraw doniosłych z punktów widzenia ubocznych i niespodziewanych, do ujmowania tych spraw na płaszczyznach mało zasadniczych. Na przykład w obrazie przedstawiającym zabitego rycerza najbardziej interesujące mogą się okazać — jego (rycerza) buty. Metoda taka — zaręczam wam — ma dużą wartość poznawczą, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi: ludzie skryci pilnują się w rzeczach wielkich, zdemaskować ich natomiast można w drobiazgach. Wnioskować o rzeczach wielkich na zasadzie rzeczy małych, to przecież klasyczna metoda Sherlocka Holmesa, za pomocą której wykrył on wiele zbrodni. Spróbujmy za pomocą tej metody wykryć nieco prawd, przyjmując jako pewnik to, że wszystkie sprawy świata związane są jednym sznurkiem. A więc — zwrot do tematów minimalnych nie oznacza wcale rezygnacji z tematów maksymalnych, przeciwnie — oznacza on po prostu maksymalizm ulepszony. 460 • NUDA I ŚWIĘTA Nuda jest jedną-z najgroźniejszych a zupełnie u nas (poza piszącym te słowa) nie docenionych i nie leczonych klęsk społecznych. Nuda to stan permanentnej śmierci psychicznej za życia, z nudy płynie pijaństwo i wszelkie inne paskudne sprawy. Oczywiście — pierwszym środkiem na nudę jest praca, ale to również jest środek z gatunku narkotycznych. Nie sztuka nie nudzić się pracując, sztuka za to nie nudzić się nic nie robiąc, myśląc, obcując z samym sobą. Probierzem będą tu niedziele i święta: są ludzie, którzy właśnie w święta nudzą się tak śmiertelnie, ogarnia ich taka pustka, że muszą zapełnić swą psychikę alkoholowymi mirażami. Sam lubię pić, lecz walczę o to, żeby pić wtedy, kiedy ja chcę, a nie wtedy, kiedy wódka chce. W tym celu jednak trzeba nauczyć się zwalczać nudę, tę śmiertelną, mieszczańską chorobę. Pisał o niej Tuwim. Od męki dni powszednich i nudy niedzielnej Wybaw nas wielki, moony Boże nieśmiertelny. Ciężka to.modlitwa, może i trochę bluźniercza — ale nuda niedzielna u wielu ludzi jest faktem. A wynikła ona z utraty malowniczości życia, utraty, będącej jedną z wielu możliwych przecież do uniknięcia szkód, przyniesionych ludzkości przez współczesną cywilizację miejską. Możliwych do uniknięcia —-lecz musimy o tym pomyśleć, musimy nareszcie potraktować nudę jako poważny, dotkliwy problem społeczny, jako klęskę, równą analfabetyzmowi i gruźlicy. Powinien powstać specjalny urząd, trudniący się przywróceniem i upowszechnieniem malowniczości życia i nadawaniem każdej, najprostszej czynności codziennej dekoracyjnej, emocjonującej ważności. Oglądając ratusz wrocławski podziwiałem, jak malowniczo i „ważnie" żyli ludzie w dawnych epokach: komuż dziś śniłoby się budować tak romantyczne sale dla zwykłych biurokratycznych czynności. 461 HISTORIE O WARIATACH CZYLI ŚWIAT WIDZIANY SPOD SZAFY Jeśli kogoś bardzo nudzi wygląd własnego pokoju, może dla urozmaicenia spróbować oglądnąć go na przykład spod szafy. Sposób niewątpliwie skuteczny, świat widziany spod szafy na pewno wygląda niecodziennie, ale jednocześnie sposób to nieco desperacki. Gardło poderżnąć sobie może ten, kto jest pewny, że wyczerpał wszelkie inne środki, i że nic innego do zrobienia mu nie pozostało. Tak samo oglądać swój pokój spod szafy powinien tylko człowiek, który jest pewien, że widział już ten pokój we wszelkich możliwych nastrojach i kolorytach i że te wszystkie widoki absolutnie rozerwać go już nie potrafią. To samo jest z anegdotkami o wariatach, które stały się dziś u nas jedną z najulubieńszych, obok rozmów o meczach (te pochwalam), picia wódki i częstowania się papierosami, form obcowania towarzyskiego mieszkańców miast. Najzwyklejszy, najprozaiczniej-szy, rozsądny młody człowiek częstuje was kawałami o wariatach, które przyprawić mogą o zawrót głowy. Jeżeli młody, normalny człowiek uważa, że najwłaściwszym dla jego wyobraźni miejscem jest dom wariatów, jeśli uważa, że świat najciekawiej wygląda spod szafy, daje tym dowód, iż świata nie widzi — nuda jest formą krótkowzroczności. Amatorom anegdotek o wariatach zaręczyć można, że świat jest jeszcze w dostatecznej mierze wielkim domem wariatów, dzięki czemu bynajmniej nie potrzeba uciekać się aż do małych, zamkniętych domów wariatów. Wariactwo czai się wszędzie, jest i w nas samych, trzeba tylko umieć je dojrzeć i wydobyć, a wtedy w walce z nim (czy, jeśli ktoś sobie życzy, w rozkoszowaniu się nim) zawiera się dosyć emocji, zdolnej unicestwić każdą nudę. Nowy Wspaniały Świat, w którym ludzie nudzili się, bo nie było już nic do zrobienia, to utopia lub też wizja dalekiej przyszłości. Na razie nuda jest wynikiem wadliwego, niedoskonałego widzenia świata i standartowego lenistwa, które odbiera życiu 462 WEHIKUŁ CZASU jego wrodzoną a przez tradycję utrwaloną malowniczość. Doskonałą okazją do stwierdzenia możliwości dekoracyjnych tkwiących nadal w życiu są właśnie — święta. Uczmy się przez święta barwności świata! DIALOGI PO TRZEŹWEMU Rozmowa zasadnicza, dyskusja, to najciekawsza, najbardziej pasjonująca rzecz, jaka być może, ciekawsza niż walki byków lub bitwa myśliwców z bombowcami. Zagłębiać się w cudzy, nieznany świat psychiczny, atakując uświadamiać sobie z nagła ukryte podziemia własnego życia duchowego, to przecież najfantastyczniejsza z przygód. Czyż może istnieć coś ciekawszego niż drugi człowiek, tuż, blisko przy nas, który ma świat psychiczny ukryty jak za dziesięciu murami, którego myśli odczytać nie da się w żaden sposób, choć mózg jego funkcjonuje o pół metra od nas. Rozmowa, dyskusja, to przemyślne wywabianie z gąszczu przedziwnego, nieznanego zwierza, wspaniałe polowanie, kunsztowne i skomplikowane, a ważkie i głębokie. To rzemiosło cierpliwe, pilne i rycerskie zarazem, tylko że... trzeba je-znać, rozumieć, kochać i cenić, trzeba się go uczyć — dla laika całe jego piękno i znaczenie jest niewidoczne, bezwartościowe,, jak książka dla analfabety. A jakżeż niszczy i fałszuje sens rozmowy wódka — w nadmiarze. Bo odrobina alkoholu (oddajmy sprawiedliwość) potrafi przysposobić ducha do rozmowy, wyciągnąć go z opłotków nieśmiałości, skostnienia, bierności, obudzić go. Lecz trzeba pilnować granicy (a upilnować trudno!), bo dalej grozi bezwartościowe fałszerstwo, które nie tylko że nie zabija nudy, lecz ją, po wytrzeźwieniu, przeraźliwie zwiększa. Kultywujcie, idąc śladami Sokratesa, rozmowy i dyskusje. Nie ma dziś rycerzy, turniejów i pojedynków — lecz są walki psychiczne. Sam dyskutuję nieustannie, co zyskuje mi przyjaciół, choć nie budzi szacunku. Dyskutując bowiem chcę partnera przekonać, wobec czego — z konieczności — staram się mówić jego językiem, operować jego pojęciami. Skutkiem tego partner 463 nabiera przeświadczenia, że we mnie nie ma nic innego, nic ciekawszego niż w nim samym, wobec czego zaczyna mnie lekceważyć, ale i lubić, gdyż zawsze skłonni jesteśmy lubić tych, których przewyższamy. Skutek może nie nazbyt dla mnie pochlebny, ale jednak dzięki tym dyskusjom żyję ciekawie i intensywnie —i nie nudzę się. RECEPTY, RADY, ŻYCZENIA A więc — podaję receptę na spędzenie świąt. Oczywiście — nie dla wszystkich. Nie dla ludzi, którzy już zobaczyli na stałe światło ciekawe, emocjonujące, fascynujące i porywające, nie dla ludzi, którzy dobrze wiedzą, jak spędzić święta. Ta mowa natomiast przeznaczona jest dla biednych, znudzonych dwuno-gów, znających bardzo niewiele przygód psychicznych i stąd uparcie zezujących w stronę kieliszka — co okresami i sam robię. Do nich kieruje się więc moja rada: wsłuchujcie się w uroczyste dźwięki dzwonów, a wpatrując się w zielono przybrany stół z pisankami i cukrowym barankiem, pomyślcie, jak ciekawe i malownicze jest życie, jakie emocje i przygody czają się tuż obok, choćby w zwykłej dyskusji, której, bardzo zażartej, życzę Wam. A jeśli, do pioruna, nic Wam to nie pomoże, jeśli to jeszcze dla Was za wcześnie, napijcież się wreszcie tej Waszej wódy, ale nie za dużo. Jeżeli zrobi się Wam wtedy wesoło, pomyślcie zaraz, że wcale nie wesoło jest leżącemu na stole pieczonemu prosięciu i że ta różnica pomiędzy losem Waszym a losem prosięcia pokazuje naocznie, jak wstrząsające, dziwne, ciekawe, wcale a wcale nie nudne jest życie. Pozostania na stałe w tym przeświadczeniu wszystkim znudzonym, zabłąkanym i anegdoty o wariatach opowiadającym dwunożnym stworom oraz sobie samemu życzę. 464 ŚWIĘTA NA PONURO „Wskażcie mi jeden lud, do kroćset czartów, Co by tak zasnął w wielkości obłędzie, Tak był poniechan i przemilczan wszędzie I tak był pełen laurowych bękartów, Tak dumny z swoich dawnych malepartów, A Don Kichotów podległy komendzie". (Nowaczyński) „Upiorny nonsens polskich dni Kończy się nam o zmroku..." (Gałczyński) dzisiaj pokażę Wam święta na ponuro. Dlaczego? Czy przez przekorę? Nie, a raczej — nie tylko. Przekora i pesymizm, jak i wątpliwości — to na pewno są rzeczy potrzebne, pozytywne, konieczne: pobudzają i popędzają naprzód, nie pozwalają pogrążyć się w błogiej drzemce złudnego optymizmu, nie pozwalają zapomnieć o przerozmaitych niebezpieczeństwach, grożących na tej ziemi wciąż, tak poszczególnym ludziom, jak i narodom. Nie spać, lecz dążyć naprzód, walczyć, a nade wszystko rozumieć i widzieć — oto nauki, jakie wynieść można z twórczej szkoły realistycznego pesymizmu, jedynej, która daje człowiekowi prawdziwy hart i — zaryzykuję — prawdziwy humor, humor zaś jest najistotniejszym znamieniem wewnętrznej siły, opanowania i gotowości. Tylko pesymista może mieć humor i tylko pesymista może mieć odwagę; nie jest odważny ten, co mówi „jakoś to będzie", odważny jest ten, co mówi: „będzie źle, ale jeśli nie ma innej drogi — naprzód". I ten tylko może mieć prawdziwy humor. Wisielczy — powiecie zapewne; nie: humor na wskroś męski — humor pesymizmu. Taki humor usiłuję Wam, czytelnicy, zastrzykiwać co tydzień z tych szpalt. Uczmy się humoru, humor jest" orzeźwiający — dosyć mazgajenia się nad narodowym losem — ostatecznie powiedzmy sobie, że każdy jest kowalem własnego szczęścia, czyli że „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz". Wrzesień ŚWIĘTA NA PONURO 465 1939 roku, lata okupacji, Powstanie Warszawskie* oduczyły nas wielu sentymentalnych nałogów. I ¦ nie tylko nałogów: śmierć Księcia Józefa w falach Elstery, czy Traugutt wznoszący swój przedśmiertny okrzyk przed szubienicą X Pawilonu — była w tym wielkość ofiary, był patos gestu, lecz zagłodzony, skatowany, dygocący na mrozie w papierowym ubraniu, ginący niemo, bo usta mu zagipsowano, rozstrzelany w Alejach Jerozolimskich, na Placu Narutowicza czy Nowym Świecie więzień Pawiaka, przeżywający swą śmierć pośrodku mrowiska ulic Warszawy, gdzie ludzie pracowali, handlowali, walczyli nie o wielkość, lecz o codzienne życie, starając się jak najmniej myśleć o Rozstrzelanym, żeby nie popaść we władzę strachu — tego nie skwitujemy Izą ani odświętnym okrzykiem. Temu da radę za to cyniczny na pozór, głęboko ludzki w istocie dowcip warszawskiego ulicznika. A co powiecie o owych zagłodzonych więźniach obozów koncentracyjnych, którzy po oswobodzeniu, dorwawszy się, wbrew zakazom, do mięsa — żarli aż do skonania, marli na skręt kiszek? Wzdragać się będziecie i zżymać na tę śmierć? Nie zgadzam się z Wami: to była również śmierć bohaterska — a że nie nadaje się jako rekwizyt do teatru narodowych pamiątek — ha, widocznie ten teatr należy zmodernizować — trzeba nowych dekoracji, nowego tonu, nowej inscenizacji, nowej muzyki. Chochoł już się nagrał — pora go zluzować. Przeżyłem niedawno gorzkie rozczarowanie — i nie tylko ja jeden — wraz ze mną przeżyła je grupa osób — głównie zresztą byłych obywateli „Syreniego Grodu". Oto byliśmy na „Warszawiance" Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze imienia Słowackiego w Krakowie. Pamiętam uniesienia i szlochy, jakie wywoływał ten dramat w czasach, gdy byłem jeszcze na szkolnej ławie, pamiętam, jak gryzłem wargi i zaciskałem palce — w tym wieku łzy są kompromitujące. A dziś? Zirytowałem się jak rzadko. I nie tylko z powodu inscenizacji, w ocenie której krańcowo nie zgadzam się z pochlebną opinią niektórych kra- * Wbrew profesorowi Nitschowi jestem za pisaniem tych słów dużymi literami — zresztą nikt w Polsce nie wie jaka pisownia jest prawidłowa. 466 • kowskich krytyków. Sama rzecz irytuje — irytuje patos, symbolizm, idealizacja, z Wyspiańskiego — obrazoburcy, głoszącego Wyzwolenie od romantyzmu, niewiele dla nas dziś zostało — jest za to deklamacja — patetyczna deklamacja, skłaniająca mimo woli do postawienia Wyspiańskiego obok tych wieszczów, o których tak bezlitośnie pisał Nowaczyński, że to „mar rozpustnych jest szereg, którym trujecie młodzież od powicia". ,,G w i ż-dżę na waszą Romantyczną Trójcę" — brzmi to jak świst łobuza — tak pisał o tych słowach Nowaczyńskiego Wilhelm Feldman — dla nas dzisiaj brzmi to jak okrzyk patrioty, wydarty przez przerażenie, przez namiętną troskę o losy swoich, o losy usypianego narodu, o losy tych, co to „jakieś ich chyciło spanie". A więc precz z patosem w ogóle? Nie — po stokroć nie! Lecz szukajmy nowego patosu, patosu, który poprowadzi nas po ziemi — nie do grobów. Materializm, cynizm czy gruboskórność? — zapytacie. Nie, ja tylko nie chcę spać, chcę widzieć, rozumieć i — walczyć. Walczyć czynnie a nie opierać się jedynie biernie jak ów wleczony na rozstrzelanie skazaniec z Pawiaka. Można by napisać dziś nową „Warszawiankę". Można by opisać, jak to ze Starego Miasta na Żoliborz wysyłano jednocześnie po dziesięć łączniczek z tym samym meldunkiem, licząc, że jedna przynajmniej dojdzie. Szły z żartem na ustach, nie deklamowały wychodząc, zaś modliły się — w milczeniu, dla siebie tylko. Można by napisać o nich nową „Warszawiankę" — ale po co? Gdyby była patetyczna i koturnowa — zirytowałaby i rozdrażniła, gdyby zaś była realistyczna — rozdrapałaby świeże rany i przywołałaby — strach. A więc — zapytacie — skąd wziąć nowy patos, patos, który na tle milionowych fabryk śmierci, zburzonych miast, wołających o pomstę zbrodni międzynarodowych — wobec obalonych ukochań i wierzeń najważniejszych, najserdeczniejszych, najbliższych, najdroższych — nie wyglądałby anachronicznie, jak tiurniura i krynolina na tle epoki bomby atomowej, głupio i bezsensownie — jak róża wrzucona do klo-acznego dołu? Jakim językiem przemówić dziś do mieszkańców wielkich równin, położonych między Tatrami a Bałtykiem, mię- 467 dzy Odrą a Bugiem? Jak mówić do dziesiątków tysięcy Polaków z emigracji, do przyjaciół, co gryzą gorzki chleb obczyzny* w Londynie czy Nowym Jorku? Patos czy humor, miłość czy logika, wiara czy kalkulacja, nadzieja czy zwątpienie? Osobiście sądzę, że wszystko, co powinniśmy, zamyka się w jednym zaleceniu: bądźmy silni. Zaś jedyną formą patosu dla człowieka silnego jest: humor. „Humor i prawo" — to tytuł jednego z najgłębszych, najbardziej wnikliwych rozdziałów „Legendy Młodej Polski" Stanisława Brzozowskiego; humor angielski postawiony tam jiest na piedestale cnoty narodowej: naród handlarzy, kolonizatorów, polityków i marynarzy, nie traci uśmiechu nawet w czasie najgroźniejszej burzy — oto patos czynu, oto patos męskości. Nikt tam nie mazgai się i nie płacze nad rozlanym mlekiem — choć rozlano go również nie mało — nie tylko w Polsce mamy ten przywilej. Stanisław Brzozowski, genialny krytyk kultury, wiedział dobrze, czego brak naszej literaturze: brak patosu prawdziwego, patosu męskiego, patosu humoru, który brzmiałby jak czysty metal, gdy weń zastukać czy zadzwonić — nie jak sentymentalna, pastusza ligawka. A więc dziś, wśród poranionej, przeoranej wojną, zdeptanej butami milionowych armii ziemi mogił i krzyżów, nad krawędzią „narodowej kadzi", w której często niepowołany miesza każdy, miesza Chochoł i miesza Sancho Pansa, miesza Marchołt gruby a sprośny i — za mało — miesza Stańczyk; docisnąwszy się tam z trudem stawiam cienkim, ledwo słyszalnym głosikiem wniosek nagły a wielce ważny: humor, tylko humor nad grobowcem milionów ludzi i setek tysięcy marzeń — tylko on może nas ocalić. Harfiarzu narodowy — zagraj o trzy tony niżej — inaczej może nigdy grać dla nas nie będziesz, może sprawdzą się słowa z „Grobu Agamemnona". „To los mój senne królestwa posiadać, nieme mieć harfy i słuchaczy głuchych — albo umarłych". Pięknie, wcale może nie głupio, zgoda — ale dlaczego w takim razie „Święta na ponur o?" — zapyta ten i ów. I tu * Choć może pożywniejszy i smaczniejszy... 468 przechodzimy do sedna. Chodzi o to, że właśnie dzisiaj, w Święto Narodzenia, w święto radości, ja nie mogę się śmiać. Błąd jakiś — we mnie czy w świecie — sprawia, że gdy wszyscy się śmieją, ja nie mogę. Gdzież przyczyna, szanowny panie, „może to serce, może żołądek?" — jak pisze Gałczyński. Może. A może nie. Może głowa. Nadmiar myśli potrafi rozwalić czaszkę — myśli płynących za szybko, myśli, na które nic nie można poradzić. Dlaczego ludzie umieją bez żadnego wysiłku być normalni, spokojni, opanowani, a dlaczego ten, kto chce mieć świadomość musi w opanowanie swych myśli włożyć istny makrokosmos wysiłku? Zaś mikrokosmos i makrokosmos to w istocie to samo. Noc bezsenna, noc, gdy wszystkie przeszłe i przyszłe wichry światowe gwiżdżą nad łóżkiem, gdy wszystkie zmarłe dawno i nienarodzone jeszcze myśli biorą się za ręce i tańczą, tańczą po głowie aż do rana, taka noc równa się wieczności — wstaje po niej człowiek, jakby wyszedł z otchłani i ze zdumieniem patrzy na innych, którzy żyją jak gdyby nigdy nic, którzy się śmieją. Śmieją się? — prawda — przed chwilą polecaliśmy im humor; istotnie Polacy dzisiaj, po drugiej wojnie światowej, zmienili się bardzo: zamiast ginącej w wichurze skrzypki chocholej brzmią już wesołe, rubaszne śmiechy i śpiewy — ale to nie to, nie o to chodziło. Ten humor jest znowu zboczeniem w złą, inną stronę, to jest humor — narkotyk, humor złudzeń czy humor zapomnienia. Nie o takim myślałem: myślałem o humorze twórczym i świadomym. Widzieć wszystko, tak jak było i jak jest, a także jak może być; rozumieć wszystko — nawet to najprzykrzejsze, najboleśniejsze dla własnej ambicji i dumy; nie wzdragać się przed niczym, nawet przed najstraszniejszym, najbardziej upiornym i przerażającym — i przeszedłszy przez to wszystko, zaczerpnąć ze swojego wnętrza kroplę eliksiru cudownego, eliksiru, który ocali zwątpiałą, starganą duszę i który da nam ten wtórny, drugi, tym razem prawdziwy — humor. Taki dopiero humor jest odwagą, godnością, spokojem i tężyzną — humor, który nie odwraca oczu od rzeczy najstraszniejszych, który potrafi przeprowadzić cało przez otchłań upokorzeń i wyrzeczeń, i przez czyściec samokrytyki. Takiego humoru, humoru 469 świadomego życzę Wam, nie rubasznego rechotu, który rozbrzmiewa dziś w teatrach całej Polski na najdramatyczniejszych sztukach, często ni w pięć ni w dziewięć — bo ludzie nie znoszą obecnie ciśnienia żadnego, prawdziwego czy fałszywego — patosu. Ten śmiech to narkotyczne otumanienie — budźmy ich, popsujmy im humor. Ludzie! nie cieszcie się, nie macie z czego, spokoju nie ma, spokój jest złudą, świat jest groźny, niebezpieczny, straszny! Ludzie nie śpijcie po nocach, myślcie, myślcie, aż wam głowa pęknie, myślcie o wszystkim, myślcie o rzeczach najohydniejszych i najdziwaczniejszych, myślcie o ruinach, klęskach, niepowodzeniach, obelgach, o nieszczęśliwych wypadkach i nieprzewidzianych zbrodniach, o wichrach lodowatych ze wszystkich stron świata, o najgorszym, co było, jest i będzie, co mogło być i może być. A jeśli przewędrujecie całe to piekło myśli, gdy nie straszne Wam będzie żadne już przypuszczenie, gdy nie zlękniecie się obłędu zaglądającego w oczy, gdy bezsenna noc przestanie być dla Was groźbą — wtedy dopiero Wasz dobry humor stanie się ważki, stanie się mocny, twórczy i dobry. Dopiero wtedy. Póki zaś nie przewędrujecie rozległych krain udręki — do tego czasu nie wierzę w Wasz humor. Ten humor to sen waszej świadomości. Wy śpicie, gdy ja spać nie mogę. I dlatego właśnie wesołek spędza święta ponuro: wędrując ulicami polskich miast, przenosząc się niewidzialnie z jednego do drugiego, jak pan Sceroge w „Opowieści wigilijnej" Dickensa — słyszy dochodzący zza zasłoniętych okien śmiech rubaszny i płytki, echa radości mechanicznej, zewnętrznej — miast śmiechu prawdziwego, śmiechu, który by poznał i przezwyciężył wszelkie zwątpienia. Wesołek opuszcza czoło, jest ponury jak duch wiecznej negacji: nie może się śmiać, gdy inni śmieją się w ten sposób. Skłócony z sobą i z bliskimi, skłócony z historią i ze społecznością, „bez miejsca na świecie" idziesz bracie w Noc Wigilijną przez mglisty, stary, koturnowy Kraków — idziesz pod Wawelem, wleczesz się samotny obok niezliczonych kościołów, 470 przechodzisz Floriańską, gdzie mieszkał Matejko i stajesz wreszcie przed owym teatrem, w którym rozsnuwał swe gigantyczne marzenia Stanisław Wyspiański. „Teatr mój widzę ogromny" — a to przecież także złuda, złuda złud — jedna więcej. Teatr? Czyż istnieje dziwniejsze teatrum na świecie niż historia tego ludu i tego kraju? I nagle wydaje ci się, że mury krakowskie, fioletowe we mgle nocnej, wiotczeją jakby, stają się mgliste, nierealne. Ponad nimi, w nich, pomiędzy nimi, wyrastają mury inne, poszarpane, poroztrzaskiwane, najeżone kikutami z obnażonej, ohydnie brudnej czerwonej cegły — te upiorne mury wyrastają wysoko ponad kamienicami i kościołami Krakowa jak straszny kościotrup na tle pięknego żywego ciała. To mury zburzonej Warszawy — symbol historii, symbol walki nieudanej, beznadziejnej, a zarazem symbol poświęcenia i ofiar, jakim nie ma równych. Te dwa miasta — jedno, w którym mieszkałeś i drugie, w którym mieszkasz teraz, spotkały się nagle naokół ciebie w urojonej przestrzeni, pod nocnym, wigilijnym niebem i grają echami różnych pieśni i rozmów, przemówień i koncertów, wystrzałów i wiwatów. Jest tu i marsowa melodia „Warszawianki", i „Z dymem pożarów", i cieniutki głos chocholich skrzypeczek, i drwiący boleśnie śmiech Stańczyka —> wszystko na tle strasznego, dalekiego huku: to pada miasto, miasto burzone od wewnątrz, od serca: Krakowskie Przedmieście, plac Zamkowy, Rynek Staromiejski, Katedra. Gdy tylko pomyślałeś o Katedrze, zaczynają bić dzwony: na alarm, na trwogę? Nie — podnosisz głowę — toż to złuda, jeszcze jedna — nie ma nikogo prócz Krakowa, a dzwony — to na Pasterkę. Idziesz więc bracie w stronę kościoła — naokoło szum, szelest, szmer rozmów i kroków: nie jesteś sam — to ludzie zewsząd zdążają na Pasterkę. Ludzie, zbiorowisko — w którym żyjesz, dla którego żyjesz, którego myślami i uczuciami oddychasz. Myśli masz jeszcze skłócone, burzliwe, przez głowę przelatują ci fragmenty przeszłości i przeczucia przyszłości, lecz już w powietrzu brzmią motywy kolędowe i już w twoje serce wstępują dwa jasne, świetliste uczucia: pokora i pogoda. Te dwa uczucia złączone ze sobą, gdy oto płyniesz w tłumie jedną kierowany 471 myślą i jednym uczuciem, ogromnieją w tobie i zaczynasz teraz przypuszczać, że może jednak święta nie upłyną ci „na ponuro", może osiągniesz ten prawdziwy, wtórny, wyższego rzędu humor, humor, który jest siłą, który tworzy i daje siłę. Może usiądziesz z wypogodzoną nagle twarzą wśród grona rodziny, może zapomnisz o wszelkich zwątpieniach, walkach, bezpłodnych na pozór trudach, o lękach i złych przeczuciach, może poczujesz się, mimo pełnej świadomości i świetnej pamięci — wesoły, pełen humoru, silny, może pomyślisz wtedy o wszystkich przyjaciołach w kraju i na obczyźnie, o wszystkich w ogóle Polakach, rozsianych po szerokim świecie i przełamiesz się z nimi opłatkiem, przesyłając to najważniejsze dziś polskie życzenie: bądźmy silni! NAD KOLOROWYM JAJKIEM (rozmyślania odświętne) Są na świecie drewniane kolorowe jajka, włożone jedno w drugie. Największe jest zielone, otwieramy je, a tu w środku siedzi mniejsze czerwone, z kolei otwieramy to mniejsze, a w nim tkwi jeszcze mniejsze, niebieskie — i tak dalej aż do bardzo malutkiego w samym środku. Jest to zabawka symboliczna i demoniczna — wyobraża człowieka. W człowieku również tkwi szereg natur, szereg twarzy, które odsłaniają się w odpowiednich okolicznościach, a czasem pozostają ukryte aż do śmierci — dużo miał na ten temat do powiedzenia Freud. Człowiek o wysokiej kulturze i nieposzlakowanej uczciwości w obozie koncentracyjnym stawał się nierzadko istnym zwierzęciem, wszelkimi, najbrutalniejszymi środkami walczącym o byt. I przeciwnie: ludzie mali, szarzy i pospolici, w warunkach obozowych przeistaczali się nieraz w bohaterów. Człowiek ma więc kilka natur — któraż jest prawdziwa? Osobny, niesłychanie ważny dział ludzkiej zmienności stanowi zmienność wywołana przez płynący czas. W powieści 472 Marschalla „Chwała córy królewskiej" jest przykra scena, gdy ksiądz Smith odwiedza podczas wojny swego dawnego przełożonego, przebywającego w przytułku dla księży. I cóż się okazuje? Stary ów ksiądz myśli przede wszystkim o... słodyczach. Brak mu cukru, cukierków, czekolady, skąpe racje wojenne mu nie wystarczają, uwagę jego ciągle absorbuje myśl, jakby tu wycyganić skądś dodatkowe porcje słodyczy. A przecież znaliśmy go z poprzednich rozdziałów jako kapłana energicznego,, surowego dla siebie i dla innych. Cóż się z nim stało, skąd ta zmiana? Po prostu — wiek zrobił swoje. Czas byłby więc żywiołem nieodpartym, aplikowany w dużej ilości miałby dostateczną siłę, aby zniwelować każdą wartość, przetworzyć każdą właściwość. Czy tak jest rzeczywiście? Rozejrzyjmy się wokół: wiele zjawisk wydaje się potwierdzać wszechwładzę czasu. Porównajmy tego samego człowieka, gdy ma lat pięć i gdy ma lat osiemdziesiąt. Czy możemy zaręczyć, że to ten sam człowiek? Czy na pewno są między nimi jakieś wyraźne wspólności fizyczne lub psychiczne? Wszak zmienność rzeczy jest nieustanna i nieugięta, a mnogość zjawisk — nieograniczona. Słowo, jakie wypowiedzieliśmy, czy ruch, jaki zrobiliśmy, są jedyne i niepowtarzalne, są jedyne na całą wieczność, to znaczy na całą nieskończoność czasową: nigdy już nie zrobimy tego samego ruchu ani nie powtórzymy tego samego słowa w tych samych okolicznościach czasowych, w tym samym czasie — będzie to już inny czas. A więc będą to już w ogóle inne okoliczności; także inne, bo w innym czasie umiejscowione, staną się wtedy okoliczności przestrzenne: czas jest bowiem wymiarem nadrzędnym, czas rządzi wszystkimi innymi wymiarami, które muszą się w nim mieścić. Tak więc każdy nasz postępek, każda chwila w ogóle, są jedne jedyne na całą wieczność. Mnogość tych chwil jest niewyobrażalnie wielka, w dodatku wciąż ich przybywa; w głowie aż się kręci, a przecież pomyślmy, że można by je zwielokrotnić o drugą nieskończoność: wszak każdą chwilę można jeszcze dzielić i to na nieskończenie małe cząstki — nie ma nic tak małego, aby nie dało się jeszcze rozdrobnić. Nieskończenie wielki zasób nieskończenie małych chwil znajduje się 473 w świecie, ujęty w kategorie czasu. Ale któż nam zaręczy, że każda z nich, niepowtarzalna, nie jest sama w sobie całym osobnym światem? Któż może wiedzieć, czy chwila nie istnieje sama dla siebie, czy ona jedna, nieskończenie mała, nie jest jedynym konkretem świata, jego jedynym składnikiem realnym i jego celem? Wszak jeśli czas jest wszechwładny i wszechniwelujący, to najmniejszy jego składnik, chwila (zapomnijmy na razie o jej podzielności) jest w istocie cegiełką świata. Gmach można zburzyć lecz cegiełki, z których został zbudowany zostaną. Może konstrukcje z tych cegieł są w ogóle przypadkowe, przemijanie, nieważne, a ważne są tylko właśnie same cegły — chwile? Na jakiejż to zasadzie łączymy ze sobą pewne zasoby chwil w zbiorowiska, w systematy, w ciągi, nazywając je na przykład życiem ludzkim? Skąd wiemy, że to jest rzeczywiście trwały, jednolity ciąg, że to jest życie jednego i tego samego człowieka, a nie przypadkowe i pozbawione znaczenia zagęszczenie osobnych chwil, które niezadługo rozproszą się znowu, jak nieustannie ruchomy dym, tworzący przeróżne kształty i figury, zmieniające się w tej samej chwili, w której się ukształtowały, umierające wraz ze swym powstawaniem? Któż może powiedzieć, że figury zakreślone przez dym na niebie istnieją? Któż może powiedzieć, że istnieje coś więcej poza niepowtarzalną, nieskończenie małą chwilą? Któż może udowodnić, że zbiorowisko chwil, zwane życiem ludzkim, ma konsystencję bardziej zwartą niż kłęby dymu? Oto jakie troski i zwątpienia gnębią człowieka, kropelkę wody, gotującą się nieustannie we wrzącym prądzie zmienności. Człowiek broni się, robi kurczowe próby oparcia się temu prądowi, utrwalenia siebie — choćby na ułamek wieczności. Próbami takimi są jego dzieła: dzieła techniki, cywilizacji, kultury, budowle i utwory artystyczne. Okazują się one jednak nietrwałe: to byty złudne, umierające często w istocie jeszcze przed wygaśnięciem jednej i tej samej epoki. Posłużmy się tu przykładem sztuki najbardziej, zdawałoby się, zdolnej do przetrwania, bo najmniej związanej z pojęciami i okolicznościami konkretnymi, charakteryzującymi każdą poszczególną epokę; sztuką tą jest 474 muzyka. Jednak i ona również wykazuje swą nieodłączną od człowieka względność i przemijalność. Utwory wielkich mistrzów z okresu tzw. „kontrapunktu niderlandzkiego", np. Du-faya, Ockeghema czy Obrechta (wiek XV) mało są dziś zrozumiałe i nie budzą wcale takich przeżyć estetycznych, jakie budziły w swoim czasie — a przecież upłynęło zaledwie pięćset lat. Któż nam zaręczy, że za pięćset lat i utwory Chopina nie staną się dla ludzi niezrozumiałym zlepkiem dźwięków, a fortepian — dziwacznym przyrządem, demonstrowanym jedynie ¦w muzeum? A przecież obok tych ograniczeń w czasie, muzyka ma również ograniczenia „w przestrzeni". Muzyka Beethovena nie oddziaływa estetycznie na Hindusów, oryginalna muzyka hinduska nie jest zrozumiała dla nas. Sprawa zrozumiałości sztuki powoduje w ogóle wybitne ograniczenie jej zasięgu czasowo-przestrzennego. Wielkie dzieła, łatwo zrozumiałe już dla pokoleń następnych, bywały zupełnie nie rozumiane w okresie swego powstawania. W każdej epoce istniały grupy ludzi nie posiadające bądź kwalifikacji czy warunków społecznych, bądź też uzdolnień fizycznych (jak np. słuch) do rozumienia i oceniania dzieł sztuki. Jeśli istnieje dzieło sztuki, które jest rozumiane i oceniane tylko przez jednego, jedynego człowieka na świecie, to jeszcze i wtedy może się okazać, że jest to dzieło genialne, a tylko innym ludziom brak kwalifikacji czy warunków do ocenienia go. Jak z tego widać, człowiek pragnąc przeciwstawić się i oprzeć prądowi zmienności i przemijalności, nie zdołał nawet ogarnąć zasięgiem swoich dzieł kręgu czysto ludzkiego — cóż dopiero mówić o przestworach nieograniczonej mnogości, jakie stanowi świat pozaludzki. Tak więc współczesna filozofia i nauka otworzyły nam okienko na zawrotną perspektywę mnogości, gdzie pędzą nieskończone miliardy przemijających a niepowtarzalnych chwil. Od widoku tego kręci nam się w głowie, lecz na próżno kultura i sztuka próbują czy to zatrzasnąć okienko, czy też uleczyć nas z naszego zawrotu głowy. Dokonywa tego kto inny, a mianowicie — religia. Człowiekowi wierzącemu ofiarowuje religia bardzo konkret- 475 ne prezenty: zwraca mu jego realną osobowość, zwraca mu jedność, ciągłość, jednolitość i trwałość jego istnienia, a czyni to, nie zatrzaskując bynajmniej okienka na ów przestwór przelatujących chwil nie zamykając oczu i uszu na nowoczesną naukę o ruchu i zmienności, przeciwnie, konstruując niezmienność w świadomym poczuciu panującej zmienności. Jak ona to robi? Napisano już o tym całe traktaty; pokrótce da się powiedzieć, że punkt wyjścia religii podobny jest nieco do założeń fizyki atomowej. Jak tam źródła energii, zdolnej obalać góry, poszukano w najdrobniejszym składniku materii — atomie, tak samo religia upatruje źródeł potężnej energii duchowej w psychice jednostkowej, a nawet w drobniutkiej, niepowtarzalnej chwili psychicznej. Wszak chwila, choćby dzięki swej podzielności, może się stać całym światem. W psychice ludzkiej spoczywają źródła nieprzebranej energii duchowej, źródła nie wyeksploatowane, a częstokroć w ogóle jeszcze nam nie znane, stoimy przecież zaledwie u progu nauki zwanej psychologią, zwłaszcza zaś psychologią religii. W świetle powyższego jasne się staje, dlaczego felieton niniejszy nazwany został rozmyślaniami odświętnymi. Święta to jeden z fragmentów kampanii, jaką toczy religia o trwałość, o jedność, o konkret niezmienny; regularnie powracająca od-świętność to ważny instrument dla prowadzenia tej kampanii. Traci też obecnie swą demoniczną wymowę niepokojące nas na początku drewniane kolorowe jajko, a raczej szereg jajek włożonych jedno w drugie. Jest to symbol wcale nie tak demoniczny, a perfidia jego ma dość krótkie nogi. Działa ona w jednym tylko momencie, gdy przez chwilę owłada nami szalone przypuszczenie, że będziemy tak w nieskończoność wyjmować coraz te mniejsze jajka, że liczba ich jest nieskończona, bo przecież dzielić można w nieskończoność. Z chwilą, gdy ilość jajek okazuje się duża, lecz określona, z chwilą gdy można je policzyć i zdać sobie sprawę ze skończonej, określonej rozmaitości ich kolorów, zabawka ta traci swój symboliczno-destrukcyjny charakter i nawet, po poświęceniu, można by ją uznać za pisankę, czyli za Jajko Wielkanocne. 476 WIGILIJNE SKARBY .Dostojny i, by rzec prawdę, senny nieco Kraków raz do roku ożywia się, ba, szaleje po prostu. Myślicie może, że to w dniu meczu Wisła — Cracovia, lecz jeśli tak rzeczywiście myślicie, to z was kompletny laik: po pierwsze w ciągu roku są co najmniej dwa mecze Wisła — Cracovia, po drugie kluby te wcale się już tak nie nazywają,* po trzecie trudno jednak powiedzieć, że szaleje wówczas cały Kraków, choć „piłkomania" jest tu zjawiskiem nader powszechnym. Inny jest w roku dzień, który sieje masowe szaleństwo w podwawelskim grodzie. Dzień ten przypada 6 grudnia — to dzień świętego Mikołaja. Zobaczcie, co się wtedy dzieje po sklepach, na rynku, na ulicach, w mieszkaniach — istna malaria, taniec świętego Mikołaja czy inna gorączka. Nawet najbiedniejszy facet, taki, u którego „cztery kąty i piec piąty", ma sobie za punkt honoru kupić komuś prezent, oczywiście przede wszystkim dzieciom, "od lat dziesięciu do stu" (tak zadedykowana była jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa: „Bohaterski miś czyli dziwne przygody niedźwiadka" Bronisławy Ostrowskiej — ate wy już tej książki nie pamiętacie). A więc ludzie szaleją — i to w grudniu. Muszę powiedzieć, że przez długi czas szaleństwo to wydawało mi się zgoła dziwaczne i nieuzasadnione, w przeciwieństwie do szaleństw prawidłowych i uświęconych. Chodzi o to, że jako solidny warszawianin aż do przyjazdu do Krakowa nie znałem podobnego święta i prezentowego obrzędu. W Warszawie, a również, jak się zdaje, w całej Polsce północnej, środkowej, takiej i owakiej poza Krakowem i Poznaniem święty Mikołaj przynosi prezenty podczas Wigilii, po wieczerzy, a 6 grudnia jest takim samym dniem jak każdy inny. No, ale skoro już kompletny ze mnie teraz „krakowiaczek cija" („cija" — trzecia osoba od „cijać"), więc nie ma rady — trzeba się zastosować. Kupiłem dzieciom na Mikołaja prezenty, zatkałem im dzioby i z pustymi kieszeniami oraz wolną głową dotrwałem do * Obecnie, jak wiemy, wróciły do swych imion. 477 'Wigilii. A teraz oto, siedząc pod jarzącym się świeczkami drzewkiem, oczekuję prezentów, które tym razem ja dostanę. Afe jakież to są prezenty dla starego konia, jakie są jego (konia) wigilijne skarby? Zanim Wam odpowiem na to pytanie, muszę przypomnieć, że Wigilia była dla mnie zawsze okazją do wspomnień, rozpamię-tywań, do istnego rachunku sumienia. Rzewny nastrój pierwszej gwiazdki, choinki, siana, kolęd, nocy wigilijnej', Pasterki — wszystko to wprowadza mnie zawsze w atmosferę wspomnień i starych nastrojów, jakby raz do roku dano mi do przeglądania Wielką Księgę Przeszłości, gdzie utrwalone jest wszystko co nas dotyczy, nawet myśli i kolory psychiczne, o których zapomnieliśmy raz na zawsze — tak nam się przynajmniej zdawało. W rzeczywistości przecież nic w świecie nie ginie — głęboko w to wierzę, zresztą co tam wierzę — jestem tego pewien. Każdy człowiek ma swoją księgę, gdzie wszystko jest zapisane — niezła to musi być biblioteczka, co? Miniona myśl, miniony postępek, minione uczucie, miniony nastrój, wszystko się przypomni, braciszku, wszystko jest zapisane. ,,He, he, robaczku", jak mawiał Przybyszewski. A więc w Wigilię Bożego Narodzenia serce mi mięknie i kruszeje (nic dziwnego wszak w tę Noc, jak mówi kolęda, nawet „bydlęta klękają") i otwierając Księgę Wspomnień i Nastrojów, rozpoczynam rozpamiętywanie (incipit lamentatio). Kłębami dymu niechaj się otoczę I o młodości pomarzę) półsenny... pięknie mówi poeta, mając oczywiście na myśli kłęby dymu tytoniowego. Ja co prawda nie palę, ale nie ma zmartwienia, bo zdun (po krakowsku „kaflarz") źle zreperował piec i dymi nie licho. Siedzę więc pośród kłębów dymu pod drzewkiem i... Nie wiem, czy macie zwyczaj chować sobie roczniki „Tygodnika Powszechnego", oprawione oczywiście w świńską skórę — wszak „pozłota ucieka, świńska skóra czeka", jak napisane było w pewnej starej bajce Andersena. Jeśli więc macie te roczniki oprawione w świńską skórę, oczywiście bez pozłoty, grube (dużo 478 się tam w nich pisywało, ho, ho, ho), wychodzące od marca 1945 roku (kawał czasu, ale się zżyłem z tym pismem, kto by się spodziewał, he, he, he), jeśli więc, powtarzam, macie te roczniki, to (ale mi się długie i nieporęczne zdanie złożyło! — a przecież nieraz mnie gromiono za mętne gawędziarstwo), jeśli wieje, krótko mówiąc, macie te stare, grube, w świńską skórę bez pozłoty oprawne, ciekawe, grube, w świńską... pardon! — to już było — oprawne roczniki, to z łatwością stwierdzicie, że co roku na Wigilię dzieliłem się z Wami wspominkami. W roku 1945 były to buńczuczne jeszcze „Wspomnienia i inwektywy"; w roku 1946 zaprodukowałem „Moją szopkę narodową", gdzie występował między innymi ucieszny, kochany Żółkiewski (nie hetman, lecz dyrektor IBL-u,* który to Ibel uważa, że książki są tylko dla badaczy literatury); podbiegał wtedy do niego diabeł wołając: „Panie Żółkiewski, za Twe zbytki Idź do piekła, boś Ty brzydki!" W roku 1947 rozpamiętywaliśmy nastroje niewesołe, toteż i tytuł był odpowiedni: „Święta na ponuro". W roku 1948 udało się jeszcze gorzej.** Za to w roku zeszłym sfastrygowaliśmy uroczą „Wigilię fantastyczną", zeszytą z kartek ulubionych książek naszego dzieciństwa. Bardzo była wzruszająca — aż się Turowicz popłakał lisimi łzami („Łzami w redakcji zalał serwetę" — przedwojenny Gałczyński, „Skumbrie w tomacie — pstrąg"). Gdy przypomniałem Wam to wszystko, łacno już domyślicie się, jakie będą moje dzisiejsze skarby wigilijne i jakich prezentów pożądam. Rzecz jasna, bardzo realnych — prezentów psychicznych. Im człowiek starszy, tym mniej na rzeczach materialnych, tym więcej na rzeczach duchowych mu zależy. Czegóż to mógłbym pragnąć: cylindra, kredensu, pięciu par butów, hulajnogi? Oczywiście że nie. Po prostu — proszę o troje paciorek. Bez przenośni. Proszę o garstkę ciepłych jak wigilijne siano, rzewnych, że aż za gardło ściska, uskrzydlonych oddechem na- * Dziś w dodatku minister (1956). *• Cenzura „rąbnęła" cały felieton. 479 rodowej powszechności, bliskich nam wszystkich barw i nastrojów, nanizanych na nitkę wyobraźni jak kolorowe szklane paciorki. Ktoś to niedawno w »Tygodniku« kolekcjonował nastroje —• kto to taki? Aha, już wiem, to mój przyjaciel i kolega partyjny (sekretarz partii wariatów-liberałów), Leopold Tyrmand, w artykule „Lesseps życzliwy Warszawie". Zgromili go za to w »Nowej Kulturze«, to dobrze, znaczy, że ładnie rzecz zrobił. Oto parę paciorek, które nie po kolei, na chybił trafił nanizał na nitkę sentymentu do Warszawy; posłuchajcie: „...powstanie listopadowe i pożar na Solcu, Krakowskie Przedmieście, Bolesław Prus, „Jedziemy dorożką w Aleje" lub Madame Loulou, pałac Kazanowskich i szaleństwa Zagłoby w czasie oblężenia Warszawy, widok na Zamek i Stare Miasto od strony Wisły, zapach wnętrza Katedry świętego Jana, Belweder od strony parku, zasnuty romantyczną mgłą swej zielonej oprawy, Galeria Luksemburga z wyjściem na ulicę Niecałą, melodia Różyckiego w „Bagateli", czarujący drewniak Teatru Letniego, zawody szkolne na wiosnę w Agrykoli..." Ładnie to zrobił, prawda? Niby nic, zwykłe wyliczenie, ale jednak doborem, rytmem, kontrastem trafił do warszawskiej wyobraźni, a stamtąd do serca. Wybaczam mu za to przekręcenie tytułu tanga na „Jedziemy donożką w Ale/je", gdy była tam „Pojechać dorożką w Aleje" („dorożką na gumach an de"), a także fakt, że z powieści Walerego Przyborowskiego „W pruskiej Warszawie" zrobił prawem kaduka „Prusaków w Warszawie". Ale Bóg z nim — nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że i ja chciałbym tu dziś, przy Wigilii, nanizać na barwną nitkę parę takich „narodowych paciorków". Chciałbym, żeby wszyscy to odczuli i zrozumieli, tylko że — nie jestem dziś przy piórze. Ale spróbujmy — cofnijmy się o 25 lat. Ojciec mój wracał wtedy z sanatorium w Szwajcarii i na granicy dowiedział się o śmierci Stefana Żeromskiego. Pamiętam jak dzisiaj — wszedł wzruszony i powiedział do nas: „Jadąc przez śnieżne pola myślałem sobie, że Jego dusza po nich chodzi, chodzi..." Ten obraz utkwił mi w głowie: dusza Żerom- 480 skiego chodzi i chodzi po bezkresnych, ośnieżonych polach Polski, takich, jakie opisał w cudownym fragmencie „Wszystko i nic". A potem przyszły obrazy inne: latarnia morska w Rozewiu omywana przez burzliwe fale, mglista Warszawa nędzy, Warszawa Joasi i Judyma, i Puszcza Jodłowa hucząca dostojnie. Oto „kolory" Żeromskiego — czujecie je? A jeśli obywatele „Rzeczypospolitej Krakowskiej" domagają się „swojego człowieka'', to proszę: oto Stanisław Wyspiański zabłądził nocą przed „teatr swój ogromny", oto kolorowe wstążeczki i „obrazeczki narodowe", a nocą chochoł w Bronowicach, oto białe, ożywione posągi w Łazienkach z „Nocy Listopadowej" i zeschłe liście, które tak dziwnie szeleszczą pod nogami Wielkiego Księcia. A to — czy czujecie? Można by tak długo nizać paciorki polskich nastrojów, lecz, powtarzam — nie jestem dziś przy piórze (może to ten dym z pieca?). Ale niech każdy robi to u siebie, pod własnym drzewkiem, a gdy dojdziemy — każdy swoją drogą — do tego samego nastroju, do wspólności, to znaczy, że mamy już nasze skarby wigilijne w kieszeni, że otrzymaliśmy owe prezenty ,,dla starych koniów". Nastrój nas jednoczy, a zarazem nastrój karmi każdego z osobna. Nieraz ci i owi głupcy zarzucają mi głoszenie „aspołecznego indywidualizmu". Głupcy owi nie rozumieją, że aby zdobyć się na prawdziwy indywidualizm, trzeba zaczerpnąć soków z duchowej i materialnej wspólnoty społecznej, społeczność zaś czerpie swą strawę duchową z dzieł indywidualnych, z „aspołecznych" dzieł jednostek. Jednostka żyje w społeczeństwie, społeczeństwo żyje w jednostce, oto i tutaj rządzi jedność przeciwieństw. Nie mogę dziś szerzej tego tłumaczyć, bo, jak się rzekło, nie jestem przy piórze i w ogóle mamy święta. Nie wątpicie jednak chyba, że do tego tematu jeszcze wrócę; zawsze to robiłem, jak owi myśliwi,, co zawsze strzelali do tego samego starego zająca. A tymczasem, skoro jest dziś na świecie Boże Narodzenie, święto miłości, przebaczenia i zrozumienia, więc przebaczam wymienionym głupcom ich niewiedzę i z nimi pierwszymi, a potem ze wszystkimi innymi czytelnikami serdecznie opłatkiem się łamię. 481 KŁOPOTY MAŁE Przy Nowym Roku pogadamy o kłopotach małych: są i takie, a skoro są, godzi się o nich wspomnieć — „mała mysz, a chce tyż", jak twierdził „Flirt salonowy". (Była to przedwojenna zabawa, złożona z ponumerowanych pytań i odpowiedzi — zamiast rozmawiać, mówiono sobie po prostu numery). Otóż (tak, Romanie Kołoniecki, purysto językowy, dalej zaczynać będziemy zdania od otóż, bo takie są nasze prześwietne obyczaje), otóż tedy na tapetę wchodzi sprawa kłopotów małych. Wybiegam mianowicie któregoś wieczora z Filharmonii Krakowskiej, zaznaczyć zaś się godzi, że pogoda była iście krakowska: w powietrzu jakaś zmarznięta mleczna mgła, uprzykrzona, dusząca i zimną kością w gardle stająca, pod nogami błoto, kałuże jak młyńskie koła, drzewa na Plantach wyprężone niczym bataliony nieżyczliwych duchów. Spieszę się bardzo i raptem, na rogu ulicy Smoleńsk, czuję, że święci się coś niedobrego: but spada z nogi — po prostu pękło sznurowadło. O, do wielkiej cholery (przepraszam za przekleństwo na tych omszałych łamach, ale, jak wiadomo, jedna jaskółka nie czyni wiosny). Kuśtykam nieco dalej, za róg ulicy, zatrzymuję się w zielonkawym jak stary ser blasku latarni, staję na jednej nodze, opieram się o mur, zdejmuję but, sprawdzam: sznurowadło pękło w trzech miejscach, w dodatku kawałek odleciał całkiem. O zawiązaniu nie ma mowy, bo ręce zgrabiały jak oszronione gałęzie, zresztą będzie za krótko („gdzie krótko, tam się rwie"), przy tym brak metalowych „wihajstrów" przy końcach, nie ma więc sposobu, aby przeciągnąć rzecz przez dziurkę: sznurowadła rozdziawione są na końcu w kilka cieniutkich żądeł niejednakowej długości. Stoję z butem w ręku, zimno mi w nogę i w rękę, płakać mi się chce nad tą niezasłużoną krzywdą i od razu przypomina się kopa innych krzywd, również zgoła niezawinionych, choćby to, że nie było w tym roku cudownej „polskiej jesieni", tylko od razu po tropikalnym lecie nastąpiła rozpluszona zima, że niesprawiedliwie straciłem tyle łagodnych, jesiennych spacerów 482 po różnokolorowych liściach, straciłem babie lato i błękitną Wisełkę, a za to muszę miesiącami łykać gorzką, wilgotną mgłę. Łzy rozczulenia nad samym sobą kapią mi z oczu — nakładam z powrotem but bez sznurowadeł i kuśtykam ,,od pięty" jak inwalida, łyskając przy tym w blasku latarni dziurą na skarpetce, co mi do dziś wypomina, wprawdzie nie Swiderska Alina (jak „stało" u Boya) ale koncertmistrz Filharmonii Krakowskiej Zdzisław Roesner — wypomina mi rzeczywiście tę dziurę co drugi dzień. Tak to się zhańbiłem: przyznajcie, że kłopot ów chociaż mały, naprawdę był przykry. I za co?! Od razu przychodzi mi do głowy cała fura innych kłopotów, małych, ale źrałych. Na przykład fakt, że w Krakowie nie ma łysych stalówek. — Co to są łyse stalówki? — zapytacie. Przypominam stary kawał z łysą zupą. Gość: — Proszę zabrać tę zupę i przynieść mi'inną, łysą. — Kelner: — Co to jest łysa zupa? — Gość: — Zupa bez włosów. — Otóż na wszystkich stalówkach są włosy — zauważyliście to? Czyżby stalówki tak intensywnie obrastały? Nie uznaję maszyny do pisania, idąc w tym za radą Karola Irzykowskiego, który twierdził, że w akcie pisania konieczny jest fizyczny kontakt z papierem i atramentem. Piszę więc piórem (nie wiecznym, ale i nie gęsim, tylko drewnianym, z metalową, jak sama nazwa wskazuje, stalówką), na dużych czyściutkich i gładziutkich arkuszach. Cóż z tego jednak, kiedy na stalówce jest zawsze — włos. Zaczyna człowiek pisać dajmy na to, literę „a", a tutaj obok linii kreślonej przez stalówkę rysuje swoją niewyraźną, drugą linię ten właśnie, umaczany w atramencie włos. W rezultacie brzuszek od litery „a" wygląda jak rzut poziomy sprężyny, albo jak wylot spłaszczonego saksofonu. W dodatku na papierze są gruzły, o które pióro zaczepia i pryska atramentem w oko piszącego, wydając przy tym nieprzyjemny zgrzyt (żebyż choć pryskało po cichu). No i jak tu pisać? Oto są kłopoty pisarza. Inne kłopoty nastręcza zbliżający się karnawał. Jako podstarzały ...latek mam szczery zamiar go przefikać, czyli przetańczyć. Aby sobie całą rzecz przypomnieć, nastawiłem na Sylwestra radio i rozsunąłem meble, tworząc pośrodku pokoju coś w rodzaju 483 klepiska na półtora metra kwadratowego powierzchni. Ale cóż: na balu sylwestrowym zabawa owszem, cacy-cacy, tylko że lansowane są obecnie tańce wirowe. Wirować całą noc — brr, czy to ja bąk?! I w ogóle, pytam się, skąd w moim wieku wziąć siły na taką mordęgę — toż po prostu ciężkie roboty, a czekać od tanga do tanga, to trochę za długo. Bywały wprawdzie czasy, gdy w ciągu balu przetańczono 20 walców, 15 polek, 3 galopady i na odpoczynek dwa „lanciery", tancerze pływali w pocie, danserki wachlowały się do omdlenia i zwichnięcia ręki, wypijano beczki kruszonu i tak dalej, i dalej. Walc, polka taka i owaka, oberek, kujawiak, krakowiak i raz na godzinę tango, tego przecież i koń nie wytrzyma, zwłaszcza gdy, jak piszący te słowa, tańczy tańce wirowe tylko w jedną stronę. Dziesięć minut walca w prawo wystarcza mi, aby zwalić się łbem na posadzkę, co w moim wieku może okazać się ostatnim upadkiem (a chciałbym przecież upaść jeszcze choć parę razy). Tak więc apeluję o częściowe przynajmniej ułaskawienie tańców „chodzonych" czy „suwanych": porcyjkę fokstrotta, dzwonko slow-foxa, plasterek rumby — niechże i stary, nudny felietonista sobie potańczy. Na tym na razie wyczerpuję pierwszą listę kłopotów małych. Z dalszą ich litanią spotkacie się niezadługo, mam bowiem zamiar z Nowym Rokiem przekształcić tę rubrykę w coś na kształt „dobrych rad Pani Zofii". Na razie wywiesiwszy, pomiędzy dziewiątym a dziesiątym walcem, ozór do pasa, serdecznie Was nim pozdrawiam. WILIA NIEPRZEMIJAJĄCA Nieraz, znajdując się na jakiejś ruchliwej ulicy, myślę sobie o tym, że każdy z przechodniów był kiedyś niemowlęciem. A także o tym, że każdy z nich będzie kiedyś martwy. Rzecz bardzo zwykła — niemniej bardzo dziwna. Poddani jesteśmy 484 prawu wzrostu i przemijania, ciało nam się kiedyś skończy. Osobliwa to sprawa, bo i osobliwym tworem jest człowiek: cóż za zestawienie myśli z ciałem, uczucia z organizmem. Jedno na drugie działa, jedno z drugim jest związane, aż tu nagle chwilka — i jedno z nich przepada. To przecież nie jest zwykła sprawa! Dobrze, ale co to ma wspólnego z Wilią? — powiecie. Nie ma i... ma. Bo człowiek, będąc takim, jaki jest, nawykł łączyć niematerialne z materialnym, duchowe z cielesnym. Wszelką swoją twórczość przybiera w materię — inaczej nie może — kocha się w materii, a im mocniej się w niej kocha, tym bardziej chce ją prześwietlić duchem, uskrzydlić myślą. I w ten sposób powstają materialne symbole naszych myśli i uczuć, materia kolorów i kształtów, nierozłącznie, jak w samym człowieku, złączona z substancją duchową, z głębokim, bezcielesnym światem, który nosimy w sobie. Myśl wkuta bywa w marmur lub granit, wmalowana w obraz czy wśpiewana w dźwięki: zawsze ma jakąś materialną, zmysłami uchwytną szatkę — taki już jej ziemski los. Mówimy o ludzkiej twórczości, o obrazach, o muzyce, ale gdzież tu Wilia, spyta znowu Czytelnik-biedaczek. A więc — właśnie przy niej jesteśmy. Bo teraz z kolei mówić będziemy o tych wypadkach, gdy duch bardzo już chce wziąć górę nad materiałem, w który ubrać się musi. Całkiem materii pozbyć się nie mogąc, redukuje ją do niezbędnego minimum, do odrobiny potrzebnej mu, aby mógł się w tym świecie zaczepić, jak ptak przyczepia się do maleńkiego drążka. I wtedy zamiast dumnych i bogatych dzieł sztuki powstają tylko skromniutkie, materialne symbole: tak ubożuchne i prymitywne, że właściwie to materii w nich już niewiele — są uduchowione, prześwietlone duchem, po prostu pretekst dla ducha. Istnieją niby na tym świecie, lecz mało na nim zajmują miejsca — to tylko nikły, ale jakże ważny pomost do świata myśli i uczuć niezwykłych, ich symbol i przypomnienie, owe „troje paciorek", które nam na tym zmysłowym, materialnym padole pozostawiono jak talizman czy zaklęcie, aby z ich pomocą przenosić duszę w świat inny. Z takich właśnie materialnych przecież, ale w swej krucho- 485 ści i nikłości dziwnie zwiewnych symboli, utkana jest Wilia (nareszcieśmy do niej dotarli!). Właśnie nikłość akcesoriów zawsze mnie w niej uderzała — nikłość w stosunku do obszarów duchowych, jakie otwiera. Bo jakżeż niewiele i jak zwyczajnych rzeczy tu potrzeba, aby stworzyć ów ściskający gardło swą uroczystą rzewnością nastrój Święta Narodzenia. Siano, żłób, gwiazda na niebie, choinka czy gałąź jedliny, kolędy, świeczki, szyszki, trochę błyskotek — oto cała dekoracja. A przecież wszystkie te rzeczy są w świecie, widujemy je, nieomal na codzień — i nic: dopiero zestawione razem w osobliwy zespół owej osobliwej nocy tworzą dekoracje dla misterium równie osobliwego, radosnego i rzewnego, w którym .tkwi dzieciństwo każdego z nas, a potem długi różaniec corocznych wieczerzy przy wigilijnym stole, spinający jak uroczystym choć różnobarwnym choinkowym łańcuchem dzieciństwo ze starością i śmiercią. Bo o śmierci też pamiętać warto w radosne Święto Narodzenia: niezwykła to będzie a czekająca każdego z nas przygoda. Co prawda nie trzeba przeceniać jej niezwykłości: wszak jedną podobną jużeśmy przeżyli — było nią nasze urodzenie. Dwie tajemnicze sprawy podobnej natury — a pomiędzy nimi kilkadziesiąt lat wędrówki — niełatwej. Ale wróćmy do Wilii — świąteczny czytelnik już się niecierpliwi. A więc — zawsze zdumiewała mnie skromność materialnych symboli, ich ubóstwo, ba — tandetność nierzadko, tak przynajmniej powie ktoś, mający na uwadze cały bogaty i dumny świat ludzkiej sztuki, ludzkiej twórczości. Ale to ubóstwo i prostota dekoracji mają swoją wagę: nielada to misterium, które takimi prostymi i tradycyjnie niezmiennymi dekoracjami może się kontentować. Pamiętam do dziś, z dawnych lat, pewien maleńki sklepik na pewnej raczej ponurej warszawskiej ulicy — niewiele zresztą dziś z niej zostało — chyba bruki. Sklepik mikroskopijny z jakimś przygarbionym sufitem i z mało przejrzystą, ochuchaną oddechami przyciskających do niej nosy takich jak ja pętaków — szybą wystawową. Cóż to była za biedna wystawa — istny zbiór tandety, rupieciarnia, lamus; gdyby przyłożyć zapałkę, spłonęłaby w sekundę jak świeczka. 486 A przecież — cóż tam było za bogactwo: papierowa szopka z gwiazdą a w niej żłób z Dzieciątkiem, Józef i Maryja, wół, osioł, pasterze, trzej królowie. W szopce świeczka, nad szopką anioł — wszystko z papieru, naiwne, niezręczne, ba — tandetne: nic tu nie było artystycznego, zapewniam Was. W rogu wystawy stała choinka, na niej pozłacane szyszki, bielutki śnieg z waty, złote i srebrne nici, papierowe, różnokolorowe łańcuchy, jakieś słomkowe koszyczki, bibułkowe cacka, lichtarzyki i świeczki, na górze gwiazda. Zwykła polska „papierzana" choinka, bez owych, z niemiecka błyszczących, złotych i srebrnych ciężkich kuł; „cacko dla ubogich", wszystko razem warte może z pół złotego. A przecież jakie światy przeżyć otworzyła przede mną ta wystawa nieistniejącego już sklepiku z nieistniejącej ulicy, jeśli po dziś dzień na jej wspomnienie serce mi się ściska, tak jak i na wspomnienie kolędy „Pójdźmy wszyscy do stajenki", śpiewanej przez chór w Instytucie Ociemniałych na Placu Trzech Krzyży, gdzie przy jakiejś okazji gościłem na „opłatku". Była tam też w rogu sali wielka tym razem choinka, na niej sztuczne ognie, pryskające we wszystkie strony, wokół zapach kadzidła. A potem była szopka z diabłem i królem Herodem („Królu Herodzie, za twe zbytki, idź do piekła, boś Ty brzydki"). Pamiętam to jak dziś, choć nie ma już sali Instytutu i samego Instytutu.* Pamiętam też ów ścięty mrozem wieczór, trójkątne sino-zielone świerki przed Kościołem Świętego Aleksandra i półciemną panoramę Alei Ujazdowskich. Było to — nie wymawiając — przeszło trzydzieści lat temu. Wspomnienia, wspomnieniami — powie czytelnik — ale wróćmy do spraw wigilijnych. Dobrze — wróćmy, ale tamte sprawy też były wigilijne. Zarzucić mi ktoś może, że wspominam tylko rzeczy materialne i tylko rzeczy osobiste. Prawda — ale na to jestem człowiekiem: człowiek -kocha się w materii i kocha się w sobie — taki jego los. Tylko że materia wigilijna jest skromna i uduchowiona, powiedziałem już — pretekst dla ducha, stąd jej cudowny prymitywizm, jej uboga prostota, jej * Pomyliłem się wówczas — Instytut jest. 487 oddalenie od wielkiego świata ludzkiej sztuki, jej skąpa mate-rialność. To istny chleb anielski — jak opłatek, którym się łamiemy: niby jedzenie a nic nie ma, w sekundę rozpływa się w ustach. A przecież coś z niego zostaje — o, zostaje! Ale nie popadajmy tutaj w jakąś znowu przesadną ascezę. Święto Narodzenia, święto miłości i radości zaprasza w swój krąg nie tylko materię lekką i powiewną. Wszak nie tylko bibułkowe łańcuchy i dziecięce śpiewy, nie tylko zapach kadzidła i mrugająca gwiazdka, są symbolem Wigilii. Znajdzie się w niej i miejsce na chór szorstkich męskich głosów śpiewający kolędę rubaszną, materialną zgoła, a uświęcone też zostanie wigilijne jiedzenie: chleb nie anielski lecz ziemski w postaci barszczu postnego z grzybowymi uszami czy kapusty z grzybami, czy ryby, nie mówiąc już o słodyczach. Lecz to, co zostanie w pamięci uczuć, w pamięci nastrojów, barw i odcieni, to, co przez zmysłowe przeżycia wprowadza nas w samo serce świata duchowego, owa Wilia nieprzemijająca, to właśnie misterium związane nierozłącznie z dekoracyjką najprostszą i symboliczną, z gałęziami jedliny czy ośnieżonym świerczkiem, z kolorowym lichtarzykiem i pozłacanymi szyszkami. Oto skąpy a bogaty wigilijny teatr — a przecież na deskach stajenki odgrywa się misterium ogromne — najważniejsze. Minęły lata. Nie rozpłaszczałem już sobie nosa o wystawową szybę małego sklepiku z szopką. Spędzałem teraz poranek wigilijny inaczej, nastroje były jeszcze mniej materialne, jeszcze bardziej unosiły się w powietrzu. W dzień Wilii od rana chodziłem sobie na Stare Miasto. Wąską gardzielą ulicy Świętojańskiej, zadzierając głowę ku czubkom katedry szło się na Rynek, gdzie pośrodku, obok syreny, zalegał ciemną zielenią stos nie rozkupionych jeszcze choinek. Pogoda bywała rozmaita: plucha, błoto, deszcz ze śniegiem albo suchy przymrozek i błękitne niebo, albo spokojny zimowy pejzaż z okrywającym Ryn(ek śniegiem, gęstym, sypkim i chrupiącym pod nogami, albo zgniłe, grudniowe ciepło z podstępnym, wiercącym w uszach wiatrem. Ale ponad rozmaitością pogody był to zawsze Dzień Wigilijny, o swoim charakterystycznym, stale tym samym smaku i zapa- 488 chu. Czy smak i zapach były natury fizycznej, czy duchowej? Trudno orzec... Jeśli zresztą chodzi o smak, to miałem go w ustach: był to smak śledzia i kartofli „w mundurach", które jadało się w domu na wigilijne śniadanie. Śledź zresztą również należał już do kręgu rzeczy półmaterialnych, symbolicznych: nie wierzyłem nigdy, że pływał on kiedykolwiek w morzu! Do pierwszego zmierzchu wałęsałem się po staromiejskich uliczkach, chłonąc zapach Wigilii. Z tarasów domów na Kanonii był widok na nie zamarzniętą jeszcze zazwyczaj Wisłę i most Kierbedzia; piękna też była panorama z nie istniejącej dziś ulicy Kamienne.Schodki: stąd podobno oglądał brzegi Wisły Napoleon. Potem wchodziło się do domu Fukiera, gdzie w przesiąkniętym zapachem wina ciemnawym przedsionku wisiał u sufitu żaglowiec — pachniało tu Hamburgiem, Luheką i rodziną Bud-denbrooków.* Potem jeszcze błądziło się po wąskich uliczkach, po Rycerskiej, Krzywym Kole, Wąskim Dunaju i Piekiełku (tu niegdyś odbywały się egzekucje), zachodziło się do położonego poniżej poziomu ulicy kościoła świętego Jacka na Freta, do franciszkanów na Nowym Mieście. I oto nieuchwytnie rozpylał się w powietrzu zmierzch a z nim zbliżała się Wilia a raczej — wieczerza wigilijna. Czytelnik znowu powie, że wszystkie te wspomnienia nic z Wilią wspólnego nie mają — lecz nie uwierzę temu. Jak każdy człowiek, potrzebuję symboli w postaci przedmiotów materialnych, a złote nici, siano i srebrzysty śnieg choinkowy z czasów dzieciństwa nakryły mi się we wspomnieniu pejzażem nie istniejącego dziś warszawskiego Starego Miasta. Gdy wracałem do domu Krakowskim Przedmieściem, gdy w coraz to gęstniejącym, liliowoszarym zmierzchu tej ulicy mijali mnie ludzie zaaferowani i spieszący, gdy wypatrywałem mrugania pierwszej gwiazdy, czułem jak ponad wszystkie akcesoria i barwne dekoracje wzbiera we mnie uczucie wielkiego, wzruszającego święta, uczucie tłoczące serce i ściskające za gardło — a przecież nie * Teraz w odbudowanym domu Fukiera mieści się Związek Kompozytorów. O hańbo! 489 byłem już dzieckiem, które z wypiekami na twarzy czeka na otwarcie się magicznego pokoju, gdzie pod choinką święty Mikołaj przygotował prezenty. Lecz uczucie, którego doznawałem było umiejscowione: tak jak kolędowa wyobraźnia umieściła Betlejem w Polsce, tak moje święto nie dawało się oderwać od utrwalonego w pamięci obrazu tandetnej wystawy sklepowej, od gardzieli ulicy Świętojańskiej i przedsionka winiarni Fukie-ra. Cóżem winien, że kojarzę rzeczy wielkie i małe, własne i ogólne, zmysłowe i duchowe? Tak robi każdy człowiek — takie są ludzkie święta. Znowu minęły lata (o — znacznie więcej, niżby się chciało). Nie ma już mojego warszawskiego Starego Miasta — jest za to stary Kraków. Gdy w wigilijnym zmierzchu wędruję ulicami pełnymi spieszących się ludzi, znowu myślę (myśl ta przychodzi mi do głowy zwłaszcza w święta), że każdy z tych ludzi był kiedyś niemowlęciem, i że każdy z nich będzie kiedyś martwy, sztywny i żółty, jak w świetle gromnicy. Obecnie mniej się już temu dziwię niż dawniej. Cóż z tego, że w gwarze przedświątecznym i ruchu ulicznym zbrakło niejednego z tych, którzy byli tu przed rokiem? Cóż z tego, że za rok ubędzie ich jeszcze więcej, a za dwa lata jeszcze więcej? Przybywają za to wciąż nowi i nowi, zaś i starzy i nowi, ci co zeszli ze świata i ci co jeszcze po nim wędrują, połączyć się mogą i porozumieć podczas Wilii, Wilii nieprzemijającej, podczas Święta Narodzenia, które trwa ponad pokoleniami, ponad ziemskim życiem, zgonami, urodzinami. Coraz to nowi ludzie zasiadają do wigilijnego stołu, aby przełamać się nad nim opłatkiem: zasiadali dziadkowie, zasiadali ojcowie, zasiadać będą synowie i wnuki. Bo Wigilia nieprzemijająca przechodzi z pokolenia w pokolenie jak kolorowy łańcuch choinkowy: to rzewne i radosne zarazem święto, wiążące dzieciństwo ze starością, wspomnienia z rzeczywistością, umarłych z żywymi. I choć poddani ziemskiej próbie czasu i przemijania, krzepić się możemy nieprzemijalnością Wilii: a że człowiek kocha się i w materii, krzepmy się też nieprzemijalnością wigilijnych materialnych symboli, tak prostych i ubogich 490 ' na pozór, a takie bogactwa uczuć w nas wyzwalających. Bo wszakże nigdy nie przeminie siano ani żłób, ani stajenka, ani gwiazda betlejemska, ani stary, wielowiekowy już kolędowy śpiew: Anioł pasterzom mówił... SAŁATKA ŚWIĄTECZNA Przede mną stół, na stole kałamarz, obok pióro czyli tak zwana po krakowsku „rączka", w rączce stalówka czyli tak zwane po krakowsku pióro, na piórze — włos (blondynka). Mam pisać felieton wielkanocny — patrzę w okno szukając inspiracji vulgo natchnienia. A za oknem... Już chciałem napisać, że za oknem słońce, błękitne niebo, kwitnące bazie, śpiew ptaków, słowem nastrój iście wielkanocny. Ale co tu bujać: każdy przecież wie, że numer świąteczny przygotowuje się grubo wcześniej, pisze się go zaś jeszcze wcześniej, kiedy nikomu o świętach się nie śni; że pisząc trzeba wcielać się w nastrój, którego jeszcze nie ma, strugać z siebie świątka w poście celem uświątecznienia ludzi w święta. Patrzcie państwo: nawet tak nobliwa rzecz jak świąteczny numer nie może się obejść bez tak zwanej „lipy" czyli bujdy z chrzanem. Jakżeż ułomny i skażony jest człowiek, jakże niedoskonałe jego dzieło. O marności! Patrzę tedy w okno i widzę śnieg, deszcz, błoto i pluchę. W pokoju zimno. „Coś mnie łupie w kręgosłupie", jak mówi Swinar-ski, szaro, brudnawo i w ogóle. A ptaki? Lepiej nie mówić — poza gołębiami ptaka ani na lekarstwo, chyba wypchane w muzeum (a ile ich tam jest? — najwyżej ze trzy). Skowronki pomarzły na Łysej Polanie i w Morskim Oku, a bociany? — tragedia. Wczoraj leciały nad Krakowem nisko, wymęczone, zmarznięte; ciężko, rozpaczliwie unosiły się nad ulicą Sławkow-ską, wiedząc, że skazane są na śmierć. Ludzie patrzyli na nie z beznadną zgryzotą — niie było sposobu im pomóc. A teraz 491 pomyślcie, jak będzie wyglądała Polska bez bocianów — kryzys populacyjny gotów. Ładny pasztet. Ostatecznie za bociana ujść może mój pewien przyjaciel (niestety nie zgodził się na podanie nazwiska), ale podobieństwo jest tu czysto fizyczne, a zresztą, gdyby nawet, to przecież jeden bocian nie załatwi sprawy. I co teraz robić? Piszże człeku w tych warunkach felieton świąteczny. A przecież ma to być coś zupełnie nowego: i dowcip, i „myśl piękna", i extra koncepcja, i strawne dla redakcyjnych lisów, i nowe, i ciekawe. Od roku 45 produkowałem już na święta różne cuda: była „Szopka narodowa" i „Święta na ponuro", były „Wigilijne skarby" i „Ramotki świąteczne", była „Wilia nieprzemijająca", była „Wigilia fantastyczna" i „Wielkanocne jajko" — było dużo rzeczy; przypominam je tym przede wszystkim czytelnikom, którzy nie posiadają roczników »Tygodnika* oprawionych w skórę świni. To było — a co będzie? Tym razem jeszcze coś będzie, ale za przyszłość już nie ręczę. Próżnia Toricellego w głowie, z próżnego i Salomon nie naleje, wszystko ma swój kres, dziewczyno. Liczę jednak, że zemrę do następnych świąt śmiercią naturalną — po czym będziecie sobie czytać moje stare felietony, były one lepsze, jak w ogóle wszystko co starsze, np. wino, kobieta itp. (d propos śmierci: czy wiecie co to jest nieegzysten-cjalizm? To życie pozagrobowe ateusza.) Ale do rzeczy. Felieton będzie, gdyż przyszła mi do głowy zbawcza myśl, a raczej dwie. Oto po pierwsze — felieton świąteczny nie musi mieć związku ze świętami, po drugie — może być chaotyczny i źle zbudowany. Gdy krytykowano jakąś powieść, twierdząc, że jest źle zbudowana, Karol Irzykowski mawiał: „Rozumiem, że piękne panie muszą być dobrze zbudowane, ale dlaczego powieści, tego nie rozumiem". Święte słowa! W myśl tej dewizy mistrza z bródką podążajmy naprzód — wszak jeśli powieść nie musi mieć smukłej linii, to tym bardziej nie wymagajmy jej od felietonu. Co prawda Słonimski twierdził kiedyś, że Irzykowski nie ma w ogóle racji, ponieważ nosi bródkę, ale wydaje nam się, że wygolona szczęka nie jest w życiu umysłowym dostatecznym argumentem: Bernard Shaw też nosił 492 brodę a Słonimskiemu się podobał. Co prawda powiedzieć by na to można, że broda a bródka to zupełnie co innego, ale nie wchodźmy w terminologiczne spory oraz w szczegóły męskiej garderoby — miejsce i czas nie są po temu. A więc — łap za pierwszy z brzegu temat i naprzód. Temat jest zresztą wcale blisko, bo — na wątrobie. Przeglądając ostatni numer »Tygodnika Powszechnego* poświęcony Tatrom, stwierdziłem z wściekłością, że nie ma tam mojego felietonu o Zakopanem. Nie ma, bo go nie napisałem, nie napisałem go zaś, bo mi nikt w redakcji o przygotowaniu takiego numeru nie powiedział (redaktory... tam i nazad szarpane). Wprawdzie koledzy z »Tygodnika* plączą się w zeznaniach i twierdzą, że mówili mi to dziesięć razy, tylko ja nie reagowałem będąc naal-koholizowany, lecz jest to typowy kljeszy wymysł. Od czasu kampanii przeciw antyalkoholizmowi, pardon — alkoholizmowi („zapisywać się na listę według analfabetu" — mawiał nasz sierżant) nie biorę do ust wody lecz przeszedłem na narkotyk znacznie zdrowszy: na proszki od bólu głowy, zwane ongiś Kogutkiem. Witkacy twierdził pod koniec życia, że ze wszystkich narkotyków pozostały mu już tylko trzy bomby piwa na czczo. A ja twierdzę, że stać mnie już tylko na dwadzieścia pięć proszków roślinnych do południa. O lacrimae rerum' Nie napisałem o Zakopanem wtedy, mogę napisać teraz, zwłaszcza, że związek z Wielkanocą jest jak drut. Czy byliście kiedy na Wielkoniedzielnym nabożeństwie w zakopiańskim lub poro-nińskim kościele? Czy widzieliście tę gamę kolorów, strojów, rzeźbionych twarzy, te spódnice, gorsety, kożuchy, portki, ciupagi, kapelusze z piórkiem, tę defiladę odświętnej malowni-czości w blaskach górskiego słońca? Nie widzieliście? O nędzarze! Więc o Zakopanem mam zawsze dużo dopowiedzenia. Na ulicy Jagiellońskiej stoi jeszcze przygarbiona, jakby w ziemię zapadnięta „willa", która niegdyś nazywała się „Litwinka". W niej to spędziłem ongiś trzy lata mojego dzieciństwa. Na domu tym z całą pewnością umieszczona zostanie kiedyś po mojej śmierci tablica pamiątkowa (albo przeciwnie). 493 Potem przez długie lata zamieniłem Zakopane na uroki czystej wsi góralskiej: na Bukowinę, Murzasichle i Poronin. Dopiero teraz, jako człowiek stary i spragniony wygód, powracam do Zakopanego i jak to zwykle bywa po długich latach zażyłości, dostrzegam w nim wiele śmieszności i wad. Okazja jest, czemu by więc nie poględzić o Zakopanem? Przede wszystkim czy zauważyliście, że Zakopane to najśmieszniejsze miasto na świecie? Nie? No to przejrzyjcie sobie uważnie, jedną po drugiej, kamieniczki w sercu Krupówek, tak od poczty i ulicy Kościuszki do placyku z teleskopem czy dawnej „Kryształowej". Obejrzyjcie je uważnie od zewnątrz i od środka, ich groteskowo „wielkomiejskie" fasady i ich... lepiej nie mówić. Toż mają one taki wdzięk, że, jak to śpiewa Sempoliński, na ich widok „Apollo by ze śmiechu pękł". Synteza pretensjonalności z prymitywizmem, synteza patrycjuszowskich „fumów" z psią budą, to jakiś idealny symbol polskiej pokraczności na przestrzeni dziesięcioleci, ba — wieków całych. Śmieszne to i smutne — a najgorsze, że się to kocha. Gdy w czasie okupacji nadeszła do dalekiej Warszawy przedwczesna wiadomość, że Niemcy postanowili zburzyć stare i „średnie" Zakopane, aby zbudować na tym miejscu nowoczesne uzdrowisko, ludzie płakali jak dzieci. Niemcy nie zdążyli zburzyć ani Krupówek, ani Giewontu — obie te rzeczy: jedna przepiękna, druga przebrzyd-ka, zarówno się z obrazem Zakopanego zrosły. Śmiech i łzy, „śmiech pusty" a potem „litość i trwoga", oto podwójne uczucia, jakie chwytają mnie na widok tych kamieniczek. Ale nie oddałbym ich za nic: to przecież symbol i historia, to styl i charakter, to po prostu „święte kamienie". Wcale nie żartuję. I w ogóle Zakopane budzi podwójność uczuć, bo w każdej dziedzinie jest dwojakie. Obok pokracznych, prosto z Grójca czy Sochaczewa importowanych, kamieniczek „mieszczańskich" — ma piękne wille i nowoczesne sanatoria. Jest zarazem stolicą gruźlików i narciarzy czy turystów, choroby i zdrowia; jest jednocześnie miastem i wsią, łączy cudne górskie panoramy z błotnistymi uliczkami, przebogaty folklor z małomiejską tandetą. 494 zbiera razem intelektualistów i sportowych byczków, górali i ceprów, elitę Polski i jej odpadki, obok „łona natury" daje kawiarnię i dancing. Dziwne miasto, śmieszne miasto, osobliwie tu jest „materii pomieszanie". W drewnianych wstrząsanych halnym wiatrem budach zakopiańskich kawiarni u Karpowicza czy u Trzaski grywał w szachy Żeromski, przesiadywał Tetma-jer, na Harendzie rezydował Kasprowicz, w Atmie — Szyma-nowski, na starym cmentarzyku leżą: Witkiewicz-ojciec, Orkan, Stryjeński. Dziś kwaterują tu skryby: Morstin, Brandstaetter, Meissner; co prawda ktoś mógłby powiedzieć, że „zamienił stryjek siekierkę na kijek", ale byłoby to zbyt pochopne: nic nie wiadomo: nie święci garnki lepią; tak krawiec kraje, jak mu materii staje, a w ogóle każda epoka ma swój styl i swoje wymiary. Chodzącą arką przymierza między dawnymi a nowymi laty jest za to mistrz Kornel Makuszyński, przeszłość z teraźniejszością splata się też w mauzoleum na Harendzie, gdy przy szklance herbaty przegawędzi się popołudnie z panią Marią Kasprowiczową. Osobną sprawę w Zakopanem stanowi sprawa picia. Powiecie, że obsesyjnie wracam do tego tematu, ale zupełnie serio ma on tutaj specjalne zabarwienie i nasilenie. Są ludzie, którzy twierdzą, że klimat zakopiański bez alkoholu byłby nie do zniesienia. Znam tu parę staruszek, które pijają solo do lustra i do poduszki („a to babcia biedaczka znów zalała robaczka"). Wniosek z tego, że obcowanie na codzień z przepięknymi górami nikogo tu specjalnie nie uszlachetnia. Podobnie pisze gdzieś Norwid o wspaniałym wieczorze w domu „Pana Chopina": goście słuchali cudnych Ballad, Polonezów, Mazurków, ale czy ktoś wyszedł lepszy, mądrzejszy, głębszy? Wątpliwe... Człowiek jest wieprzem i nie ma na to rady. O ludzka mizerio! Na zakończenie historia prawdziwa. Było to po wojnie, w okresie powielkanocnym. Spotkałem — na ulicy Witkiewicza — przyjaciela, którego wiele już lat nie widziałem — ucałowaliśmy się potężnie. Przyjaciel był tłusty, wyglądał świetnie. Poszliśmy na spacer w stronę Kuźnic, ale nie było co spacerować: 495 siąpił gęsty kapuśniaczek, mgła na pięć kroków, gór ani śladu. Utknęliśmy więc w końcu w psiej budce zwanej wówczas „Pokrzep się", na brzegu okrąglaka, gdzie odgałęzia się szosa do Jaszczurówki i Morskiego. Siedzieliśmy tam ze dwie godziny, aby potem dokończyć dzieła u Jędrusia. Wiele było wspomnień do obgadania, a przyjaciel tryskał życiem, dowcipem, serdecznością. Wyszliśmy późno: pogoda się zmieniła radykalnie, deszcz przestał padać, za to wiatr zwiewał chmury z Giewontu. Rada w radę — trzeba ,,na resztę wieczoru" iść do „Morskiego Oka". Tam tańce, hulanka, swawola — do świtu. Gdy mdły ranek mieszać zaczął swe nikłe blaski z zakopiańską elektryką, gdy zaledwie kilka sklejonych par pełzało po parkiecie w rytm uroczystego walca angielskiego, wyszliśmy na ulicę: był mróz, niebo bez chmurki. Przejął mnie dreszcz i nagły smutek — któż go nie zna? Lecz oprzytomnił mnie głos przyjaciela: — Czy możesz mnie przenocować? — pytał. — Jakto, więc nie masz tu mieszkania? — zdziwiłem się. — Mam, ale widzisz, tam o ósmej wieczór zamykają — jąkał się on. — Cóż to za dziwny pensjonat? — spytałem. — No, po prostu sanatorium. — Przyjaciel był chory, ciężko chory; raz wyrwał się chyłkiem z sanatorium i oto trafił na mnie. Takie więc rzeczy dzieją się też w Zakopanem, rzeczy, o których nie śniło się beztroskim narciarzom. Taniec śmierci i taniec życia tańczone tu są w bezpośrednim sąsiedztwie, wprost przeplatają się ze sobą. Oto głębsza podszewka owej podwójności Zakopanego: choroba czuwa tu obok bujnego zdrowia, dlatego też pewien mój znajomy lekarz radzi wyekspediować stąd „płucników" do Otwocka czy pod Łódź — aby ich nie kusiła owa rozpościerająca się za oknem przedwczesna „uroda życia", aby zdrowieć mogli w spokoju. Ale to już całkiem inna historia. Porzućmy temat niewesoły i porzućmy Zakopane, aby w tym źle zbudowanym felietonie zająć się naszym drugim tematem (patrz tytuł) — sprawa kawiarni. Motywem przejściowym od tematu do tematu niech będzie tutaj słynna kawiarnia zakopiańska „Europejska". Gdy skręcicie z głównej sali w lewo, zobaczy- 496 cie tam po prawej stronie okno. Jakiż widok z tego okna, jak myślicie: na góry, na hale, na niebo? Nie — widok jest na ohydny, kostropaty mur, o parę metrów od okna stojący. Wygląda tam jak w jakiejś mordowni, cytadeli, superwięzieniu. I to się dzieje w cudnej miejscowości, w pięknej kawiarni, u stóp wspaniałych gór. Czyż nie można pęknąć ze śmiechu, czy to nie symbol, taki, jak ukochane, pokraczne kamieniczki? A teraz poględźmy nieco o kawiarni „jako takiej". Z pogardą mówi się o „kawiarnianych snobach", „kawiarnianych politykach", „kawiarnianych plotkach", „kawiarnianej atmosferze". A ja uchylam tę pogardę i pochwalam kawiarnię — choć przyznaję, że na słabsze charaktery (ja sam) działa ona nieco rozkładowo. Ale w zasadzie kawiarnia to piękny twór ludzkiego ducha: bronię kawiarni, choć wiem, że często gnieżdżą się w niej lenie i słabeusze, hochsztaplerzy i niebieskie ptaszki, różni młodzieńcy określani mianem „miglanc" lub „blady Niko" (dziś modne słowo — „bażant"). Ale zapyta wreszcie ktoś zirytowany: co ma Zakopane do świąt, co ma kawiarnia do Zakopanego, co ma piernik do wiatraka, co ma ten felieton do »Tygodni-ka« i w ogóle — co, co, co?! Odpowiem: w święta ma się czas, więc się ględzi. Dałem Wam tu trochę nastroików, ot takie inteligenckie ciągotki. Mało ważkie — zapewne — ale chodziło o godziwą, ciepławą, świąteczną rozrywkę. Można by tu zresztą sparafrazować wierszyk Słowackiego: „A to wszystko są nonsensa Te moje wierszyki nowe, Gdzie się język mój wałęsa I bawi zęby trzonowe." Zamiast „wierszyki" wstawić „felietony" i gotowe. Co prawda chodzi mi o rozrywkę nie tylko dla moich zębów trzonowych, lecz i dla świątecznego czytelnika („Rzuć mu granat, niech trochę się rozerwie" — była taka piosenka w czasie okupacji). Jeślim rozerwał, to pięknie, jeśli nie, to za chaos myślowy przepraszając życzenia świąteczne składam. 497 PRZEZ WIGILIJNY TELESKOP Pan Sceroge, bohater dickensowskiej „Opowieści wigilijnej", dostąpił był zaszczytu i przyjemności nie lada; dane mu było w nadprzyrodzony sposób odwiedzić podczas Wigilii wiele domów, zobaczyć wielu ludzi siedzących przy świątecznej wieczerzy, poznać ich troski i radości, ich szczęścia i nieszczęścia, nawet ich myśli i nastroje. Marzę o tym, żeby kiedyś odbyć taką bezcielesną świąteczną podróż po wszystkich domach w Polsce — myśl ta nieodmiennie nawiedza mnie w każdą Noc Bożego Narodzenia. Bo — może nie jestem w tym odosobniony — noc owa nie jest dla mnie chwilą uspokojenia czy błogości, przeciwnie: od dzieciństwa przepędzam ją w niepokoju, w stanie wzruszenia dziwnie niejasnego czy podwójnego, kiedy radość zdaje się graniczyć bezpośrednio ze smutkiem, a ukojenie z szarpiącym aż do bólu trudem psychicznym. W wieczór wigilijny coś mnie wyciąga z domu w ciemność, w głuchą czarność usianą gdzieniegdzie żółto mrugającymi światełkami ludzkich okien. Zajrzeć w te okna, zobaczyć świętujących ludzi, złączyć się z nimi, stopić, zapomnieć o własnym domu, o własnej choince, świeczkach i wigilijnym stole, czuć się uczestnikiem jednej wielkiej Wigilii Powszechnej — oto chętka, która nawiedza mnie nieodmiennie, chętka nieco przewrotna, zważywszy, że cały rok siedzę w domu, jak w swojej jamie, a w tę właśnie jedną jedyną noc świąteczną coś mnie kusi i wyciąga za próg. W tę rozśpiewaną kolędami i mrugającą choinkowymi świeczkami noc dom własny otwiera się jakby na przestrzał, otwiera się na ciemności świata, na szerokie równiny, na lasy, góry i morza, a przede wszystkim na niezgłębione, przepastne krainy ludzkich serc. Dom przestaje być tej nocy spokojnym, zamkniętym schronieniem: czuje się, że opływa go świat, usiany miliardami ludzkich istnień. „Zda się, że dal zbłąkana podchodzi do wrót", mówiąc słowami Leśmianowskiego wiersza. Dal podchodzi i niepokoi: jakiś wiatr przedmuchuje po mieszkaniu, przenika zimnem do kości i gasi choinkowe światła, jakaś ciemność przemyka tu i tam kładąc czarne swe płaty na po- 498 dłodze, po twarzach zaś domowników przebiega nagły smutek, jak refleks z całego życia zebranych bolesnych myśli i wspomnień. Niepokój płynie w powietrzu, niepokój obszaru, dali, nocnej przestrzeni i rozsianych w tej przestrzeni serc ludzkich. Nie da się myśleć o sobie, o swoich dzieciach, o swojej choince, myśl wyrywa się w świat, w bezgraniczną a przetkaną światłami i nasyconą śpiewem Noc Narodzenia. Dom staje się jakby latarnią morską, tkwiącą nieruchomo wśród ciemności, lecz wstrząsaną wichrami świata i obmywaną falami mórz i oceanów. Tej nocy jestem z ludźmi, co wędrują, co się błąkają po ciemności, co szukają, co nie mają domu: tej nocy nie jestem u siebie — lecz u wszystkich, we wszystkich domach naraz, pod wszystkimi choinkami jednocześnie. Chciałbym bardzo odbyć naprawdę taką napowietrzną wigilijną podróż po ludzkich domach i sercach jak pan Sceroge: dotąd mi się to nie powiodło, lecz może uda się skonstruować wigilijny teleskop, za pomocą którego potrafimy zajrzeć jednocześnie do wszystkich serc i do wszystkich mieszkań, gdzie' obchodzi się dziś Wilię? W ten tylko sposób zapewne ugaszę trochę ów niepokój, który od lat tej właśnie jedynej niepowtarzalnej nocy roku każe mi nieustannie wyglądać „poza wrota" — w szeroki, świętujący w mrokach świat. Jak świętują Noc Narodzenia w całej Polsce? Jedni rubasznie, inni solennie, jedni wesoło, drudzy smutno, jedni hałaśliwie, drudzy w skupieniu. Wielu jest na świecie ludzi i wielkie pomiędzy nimi różnice — jeden jest taki, drugi owaki, jeden dobry, drugi zły, jeden wesoły, drugi smutny, ale Wilia, polska Wilia z choinką i sianem, z opłatkiem, kolędami i Pasterką, z barszczem z „uszami", rybą i kluskami z makiem — ta Wilia jednoczy wszystkich Polaków w kraju i na obczyźnie, jednoczy tradycją i obyczajem materialnym, jednoczy ciepłym nastrojem rzewności i parzącym ogniem miłości, jednoczy wspólnością tkwiącą głęboko w sercach. Różne scenerie przybierać może ów wymarzony nocny spacer wigilijny przez Polskę. Możemy wędrować przez samo serce kraju, przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat,. PRZEZ WIGILIJNY TELESKOP 499 przez ośnieżone, czerniejące w białym mroku bezlistnymi gałęziami drzew Aleje Ujazdowskie, przez usiane zapadłymi w sen zimowy posągami nimf, satyrów, bogiń i bogów Łazienki, od kolumny króla Zygmunta aż do Belwederu obok śpiącej w groźnej, historycznej ciszy Podchorążówki. Możemy wędrować mazowieckimi polami, wsłuchując się w nocne zawodzenia wichru, grzęznąc po pas w śniegu i wyglądając świętującej, ukrytej gdzieś w ciemności wsi, którą obwieści nam zbliżające ńą naszczekiwanie psów, mrugające światła domów i bicie dzwonu na Pasterkę. Czekają też na nas podhalańskie i beskidzkie lasy, owe smreki proste jak cedry i jak one wysokie, gięte potężnym górskim wichrem, huczące uroczyście, jak organy w kościele, a u 'ich stóp domy góralskie, drewniane, z trójkątnym okapem, ze ścianami z wielkich bierwion, słomianą plecionką przetykanych. Jeśli o lasach mowa, to prócz podhalańskich różne na nas czekają: i owa Puszcza Jodłowa, i mazo- . wieckie sosnowe, gdzie tylko „lasek i piasek", i pomorskie, i wszelkie inne. Lasy doprowadzą nas do morza, do samotnej w Noc Wigilijną plaży, gdzie tylko fale huczą, pluszczą, syczą swoją „odwieczną pieśń" i błąkają się jakieś duchy, smętki czy zgoła upiory. Przesiedzieć samotnie Noc Wigilijną choćby na sopockim molo, wśród wiatru i szumu — czyż nie byłaby to noc jedyna w swoim rodzaju, uskrzydlona gorzkim i wzniosłym, smutnym i patetycznym smakiem świata? Ale któż zdecyduje się na to, aby dobrowolnie poświęcić Noc Wigilijną na taką eskapadę? Jacyż ludzie są nierozsądnie małoduszni: dla drobnych względów rezygnują z przeżycia tak głębokiego! Przeżyliby je, gdyby musieli, gdyby nie mieli domu ani Wilii, gdyby nie istniały pozory spokoju. Myślę, że prawdziwy sens Nocy Wigilijnej pojmie tylko ten wyzuty ze wszystkiego nocny' wędrowiec, z utęsknieniem, ,z goryczą, ukradkiem zaglądający do świątecznie rozświetlonych okien. Kto nie zaznał goryczy ni razu... Ale wróćmy do naszych nocnych pejzaży. Jeśli chodzi o krajobrazy morskie, to dlaczegoż wybierać właśnie mieszczańsko prozaiczne molo sopockie, dlaczego nie sięgnąć do samotnej 500 i wyniosłej latarni morskiej w Rozewiu, tak wytrwale wśród mglistej morskiej nocy ofiarowującej wszystkim swój okrążający mroczny horyzont promień światła? A zwłaszcza warto o niej pamiętać, bo uwiecznił ją przecież swą obecnością i swoim piórem Stefan Żeromski — „najpierwsze serce w Ojczyźnie", jak nazwał go pewien poeta. Najpierwsze serce — to -ważne, ale ważne również że — w Ojczyźnie: w tych polach, w tych lasach, w tych górach, w tych miastach. Najpierwsze 'to serce zjednoczyło w sobie, nasyciło sobą polskie pejzaże: ii szaroburą stalową falę Bałtyku, z której to nieżyczliwi niemieccy marynarze wyciągnęli niegdyś tonącego Piotra Rozłuckiego, i puszczę szumiącą u stóp Łysicy i niebotyczne wierzchołki Tatr, gdzie Rafał przeżywał z Heleną swój tragiczny romans, i uroczy park w Kielcach, gdzie marzył Andrzej Radek, i stary dwór nad wierną rzeką i zaułki czy magistrale warszawskiej nędzy, którymi błądzili Judym i Joasia, i słodką ra jakże gorzką Nawłoć Cezarego Baryki, i miłą sercu, urodzajną Sandomierszczyznę i straszne kamieniczki małych miast dawnego Królestwa, tam gdzie mieszkała i zabiła swoje dziecko Ewa Pobratymska. Zaiste najpierwsze to serce w Ojczyźnie, które tyle krajobrazów ojczystych zjednoczyć potrafiło! Ale za dalekośmy w myślach zaszli: zapomnieliśmy, że to przecież Noc Wigilijna uskrzydliła nasze myśli światem, że wędrujemy w określonym celu, że zaglądamy do okien. Przed nami Śląsk, kraina węgla i żelaza, nawet w Noc Wigilijną łyskającą ogniami hut. Solidne kamienice Katowic, Bytomia, Zabrza, Gliwic jarzą- się od świateł — i tu Wilia panuje. Polska Wilia rządzi dziś krajem i nocą: rządzi światłami olbrzymiego, szeroko rozłożonego, oplecionego ruinami Wrocławia, rządzi owianymi nadmorskimi wiatrami, dalekimi a prostymi ulicami Szczecina, tak samo jak panuje niepodzielnie w sztywnym i solidnym, a gościnnym i wiernym starym Poznaniu. W Noc Wigilijną ucichł gwar uliczny przemysłowego Wałbrzycha, Noc Wigilijna przepływa nad wzgórzami, dolinami i alejami romantycznych uzdrowisk sudeckich. Wszędzie Polska Wilia, wszędzie 502 choinka i kolęda, opłatek i Pasterka, siano, uśmiechy dzieci, wszędzie wreszcie owa kapusta z grzybami czy kluski z makiem. Tradycja rzewno-rubaszna i smutno-wesoła, duchowo-materialna i choć tak stara, tak młoda, trwa i żyje — żyje wszędzie tam, gdzie żyją Polacy. Na tym więc koniec naszej nocnej wędrówki, na tym koniec zaglądania w wigilijny teleskop. Został jeszcze Kraków ze swymi kościołami, z Wawelem i Smoczą Jamą, z Rynkiem i Plantami. Ale Kraków pominiemy, bo w Krakowie żyjemy stale, a dewizą wigilijnej wędrówki jest właśnie tęsknota za miejscem, gdzie nas nie ma, tęsknota za domami, w których nie mieszkamy, tęsknota za tym, żeby przestać być sobą. Tęsknota ta nie znajdzie tu na ziemi ukojenia: ona jest istotą ziemskiej wędrówki, ziemskiego trudu, ziemskiej sprawy człowieka. „Jak ruda w ogniu znajduje potęgę oczyszczającą — tak człowiek w boleści" — przypomnijmy sobie proste a mądre słowa Jana Kasprowicza. Człowiek broni się przed boleścią, nie chce jej — lecz ona znajdzie go zawsze. Walka bez zwycięstwa, dążenie bez osiągnięcia, tęsknota bez uspokojenia — oto częstokroć nasze życie, oto częstokroć nasza ziemska dola. Nie po to zaś narodziło się Dzieciątko, aby nas od tej doli uwolnić, lecz żeby nam w jej znoszeniu pomóc, dodać sił, użyczyć wiary, nadziei i miłości. I dlatego to właśnie w Noc Narodzenia obok wesołych kolęd i ryby czy „kutii", obok rozrzewnienia nastrojowym wypoczynkiem i rubasznej radości — jest też miejsce na bolesny niepokój, na tęsknotę i samotną nocną wędrówkę. Podwójne znaczenie ma to święto dla pielgrzymującego po ziemi człowieka, który ani na chwilę nie może zapomnieć o „ustawicznym bojowaniu", jakim jest jego życie; stąd też i podwójność uczuć, władających nami w mroczną a tak świetlistą Noc Bożego Narodzenia. — Jeszcze jedno pytanie — powie ktoś. — Po cóż był ów „wigilijny teleskop", po cóż było zaglądać do wszystkich okien i pod wszystkie choinki? Wszak jeśli Wilia jest jedna i ta sama w Zabrzu czy Sopocie, w Białymstoku czy w Lublinie, a także i w Krakowie, czy nie lepiej siedzieć w domu, pod 502 własną choinką i przy własnej wieczerzy? — Nie! — odpowiem. Trzeba opuścić siebie i zawitać do wszystkich, trzeba ustokrotnić swoją Wilię milionami innych Wilii, trzeba odczuć, że jest się cząstką wielkiej rzeszy ludzkiej i wielkiej wspólności. Bo można irytować się na Polaków, można ich nie lubić, można wraz z poetą wołać w bolesnym gniewie: „Polsko, bądź mniej polską!", ale nie można nie kochać ich, nie kochać "wszystkich bez wyjątku, gdy w noc wigilijną, noc przebaczenia, zasiądą razem do wielkiego wspólnego stołu, aby starym, serdecznym zwyczajem przełamać się opłatkiem, aby święcić Święto Miłości, tak jak od wieków święcą je Polacy w ojczyźnie i Polacy rozsiani po całym wielkim, szerokim świecie. Dlatego właśnie w tę noc nie wystarczy własny dom, dlatego •otwierają się i jednoczą wszystkie domy, gdzie rozbrzmiewa stary, osobliwy kolędowy śpiew. „Anioł pasterzom mówił..." WEHIKUŁ CZASU CZYLI O NOWYM ROKU Stary rok to doświadczony bywalec i cwaniak, który niestety, z całą mądrością, jakiej nabył, musi zejść do grobu ("skoroś taki rozumny, właźże do trumny"); nowy rok za to dużo ma wigoru, sił i energii, cóż z tego jednak, kiedy nic jeszcze nie wie, naiwny jest i pozbawiony doświadczeń. Za dwanaście miesięcy będzie już doświadczony, ale wtedy właśnie czas mu wydzwoni zejście do trumny, a na jego miejsce czyhać będzie nowy młokos — oczywiście pozbawiony doświadczeń, ale pełen sił i ochoty, który z kolei po dwunastu miesiącach... I tak dalej i tak dalej. W ten więc sposób kręci się i kręci wciąż ta sama komedia omyłek: kto może coś zrobić, ten za mało wie, kto dosyć wie, ten już nie może nic zrobić. Lata jadą naprzód, rok ustępuje rokowi (tak chyba się mówi: kot — kotowi, rok — rokowi), jeden się starzeje, drugi się rodzi, 503 jeden się strudził życiem, drugi się pali do życia — toż istna karuzela, ale spróbujcie no ją zatrzymać: nic z tego. Co najwyżej można wysiąść po drodze, czyli popełnić, mówiąc żartobliwie, samoubój (to ci dopiero żarty, powie ktoś — ale co robić, o nowy żart już nie łatwo) — tego jednak sposobu tak ze względów moralnych jak i humanitarnych nikomu nie polecamy. Żyj bracie i próbuj łapać czas za rogi — zakończenie zresztą wiadome: to on ciebie weźmie na rogi. O czasie pisałem już na tym miejscu wielokrotnie: patetycznie i sentymentalnie lub drwiąco i ironicznie, ale niestety on się tym wcale a wcale nie przejmował, jak ów obraz, do którego dziad przemawiał z tak niezwykłą elokwencją. Był niegdyś okres, gdy czas i prawo przemijania stały się ulubionym tematem wszelakich gryzipiórów: rozpoczął sprawę chyba Pro-ust swoim rozszczepianiem włosa na dwadzieścia i pogonią za straconym czasem — po nim wszyscy zaczęli się tym bawić, ale, myślę, nie zdawali sobie sprawy, że igrają z ogniem. Bo naprawdę z tym czasem uciekającym, co to, jak wiadomo, pożera własne dzieci (żebym to ja tak mógł!), sprawa jest zgoła demoniczna. To co przed chwilą zrobiłem już jest bezpowrotną przeszłością, to co w tej chwili robię za chwilę będzie bezpowrotną przeszłością, to co za chwilę zrobię po chwili teraźniejszości już także będzie bezpowrotną przeszłością (znacie stary kawał: A. — Czy wiesz, że wieczność to jedna chwilka? B. — "Wobec tego pożycz mi tysiąc złotych na chwilkę. A. — Dobrze, za chwilkę). Z tego wniosek, że wszystko co robimy jest potencjalną przeszłością, bo nawet teraźniejszość nieustannie przesuwa się w tył, jak uciekająca taśma filmowa: słowem, człowiek jest sumą przeszłości — tej co była, tej co jest i tej co będzie. Ponieważ zaś przeszłość nie istnieje, wskazuje na to sama jej nazwa, przeszłość bowiem to to, co już przeszło i czego nie ma, ergo człowiek, będący sumą przeszłości, tak zrealizowanej jak i potencjalnej, również nie istnieje: wszak suma wielu zer nie jest niczym innym jak jednym zerem. A jeśli tak, no to moi kochani, ładny kwiat: ja nie istnieję, wy nie istniejecie, Turowicz nie istnieje, nikt nie istnieje. Makabrycz- 504 na sytuacja: jedyną pociechę stanowi fakt, że nie istnieje również pewien obywatel, któremu winien jestem paręset złotych. Niestety jegomość ten absolutnie nie chce uznać swego nie istnienia i na gwałt, natrętnie twierdzi, że istnieje. W ogóle ludzie umówili się, że choć nie istnieją, zachowywać się będą tak, jakby istnieli — robią to z wręcz maniakalnym uporem. A przecież o dowód, że nie istniejemy, bardzo jest łatwo. Patrzę np. na swoją rękę i widzę, że to nie jest ta sama ręka, na którą patrzyłem dziesięć sekund temu: to jest inna ręka, bo to jest ręka o dziesięć sekund starsza; tamtej nie zobaczę już nigdy, zresztą tej również nie zobaczę już nigdy, bo w międzyczasie (tu oburzą się językoznawcy, ale twierdzę, że nie ma innego równie poręcznego słowa), upłynęło dalsze dziesięć sekund, zresztą w momencie nawet, gdy patrzyłem na rękę czas płynął również, a wraz z nim ręka się starzała, tak że w istocie nie widziałem żadnej określonej, niezmiennej ręki, bo takiej w ogóle nie ma: nie ma, gdyż nawet sekundę podzielić można na tysiąc części, a w każdej z tych części ręka jest inna. Słowem ręki nie ma, głowy też, nic nie ma, jest tylko odpływanie w przeszłość: jedyna prawdziwa rzecz na świecie, to zegar czy klepsydra, wskazujące mijanie czasu. Czas za to jest — nawet dużo. Wnioski bardzo nihilistyczne — powie na to ktoś, w dodatku jakiż to krańcowy idealizm. Otóż nie, moi kochani; oczywiście przesadzam trochę, ale to przywilej felietonisty, przesadzam zaś, aby uzmysłowić Wam, że tu na tym okrągłym padole (chodzimy po kuli, sądząc że chodzimy po płaszczyźnie — to też dobry kawał, hi, hi, hi) ujęci jesteśmy w karby bardzo dziwnego prawa, nad którym grubo za mało się zastanawiamy. Człowiek lubuje się w złudzeniach; ludzie częstokroć-przypominają mi faceta, który sądzi, że siedzi z fajką przy ciepłym i zacisznym kominku, w istocie zaś zjeżdża z szaloną szybkością po kręcących się elektrycznych schodach. Tak panowie — w tej sytuacji nie ma co przybierać dostojnej miny: życie robi nam kawał, a gdy nam ktoś robi kawał, najlepiej udawać, że leżało to w naszych zamiarach, żeśmy to przewi- 505. dzieli. Zresztą nie trudno przewidzieć, co z nami będzie — nie potrzeba na to filozofa. A więc, nie bierzcie życia ziemskiego z nazbyt dostojną powagą: wiedzcie, że prawdziwy byt będzie dopiero ten po tamtej stronie, będzie to bowiem byt wyzwolony z praw czasu i w ogóle z wymiarów (nie mieszać-z domiarami), a więc nareszcie odpoczynek po dzisiejszej wariackiej pogoni. Oczywiście — przeniesiemy tam coś i z tego życia, przeniesiemy mianowicie taśmę filmową naszej przeszłości: każdy uda się na tamtą stronę z rolką filmową pod pachą, będzie ją tam można (ową rolkę) w spokoju obejrzeć-A ponieważ tam prawa czasu nie obowiązują, więc też zdarzy się może komuś całe swe życie zobaczyć w jednej sekundzie, albo też jedną chwilę tego życia kontemplować całą wieczność. Będzie to zaiste kino arcyprzedziwne. Powiecie, że to sprawy trudne, hipotetyczne i że można sobie na nich złamać głowę; przypomina mi się stara anegdota o owych afrykańskich myśliwych, co to w środku Sahary umieścili wielką tablicę z napisem: Grópa X. Lew, zobaczywszy ową tablicę, zaczynał sobie łamać głowę, nad zawartym w niej błędem ortograficznym (zresztą może kiedyś przestanie to być uważane za błąd: reformy pisowni polskiej, których zapewne nigdy nie pojmę, są widomym szczegółowym przykładem ogólnej zasady nieugiętej zmienności) i łamie ją sobie tak dłógo (czy długo?!), aż ją w końcu złamie, a wtedy zaczajony strzelec dobija go i zabiera. Jeśli już jesteśmy przy kawałach z długimi, siwymi, rozwianymi brodami, zgrzybiałych jak rok stary, warto przypomnieć anegdotkę o chorym, który zgłosił się do psychiatry, skarżąc się na zanik pamięci. — A czegóż pan sobie nie może przypomnieć? — pyta doktor. — Kiedy właśnie, panie doktorze, że zapomniałem czego — powiada chory. A wiecie, jakie są szczyty trudności?: usiąść w kącie okrągłego pokoju, lub tak szybko gonić samego siebie naokoło stołu, aż uda się dać sobie klapsa w plecy (powiedzmy). Ale dajmy temu spokój: to są sprawy, od których w głowie się zawraca i na serio można sobie zwichnąć mózg, podobnie jak od rozważania problemu, z utratą którego włosa rozpoczy- 506 na się łysina, albo z jaką szybkością posuwa się mucha, lecąca w przeciwnym kierunku do obrotu ziemi. Rozważanie przemi-jalności wszystkiego to problem zawrotny i pozwolić sobie nań można tylko raz do roku, w wieczór sylwestrowy, gdy człowiek siedzi sobie z fajką przy ciepłym kominku (he, he) i rozważa fakt, że oto znowu rok się przesilił. Siedzę tedy bez ruchu, w pokoju cisza, gdy właśnie zegar rozpoczyna uroczyście wydzwaniać północ. Powtarzam jeszcze raz: siedzę bez ruchu, ani drgnę, ani mrugnę, a w głębi duszy pękam ze śmiechu i wywracam koziołki, bo wiem, że mnie nieruchomego wcale nie ma, że w najlepszym wypadku pędzę w tej chwili z zawrotną szybkością roku na sekundę, a raczej, że to nie ja pędzę, lecz pędzą szeregi klatek filmowych, a na każdej z nich jestem ja o odrobinkę, tyciuchną odrobinkę, starszy. Zegar wybija dwunaste uderzenie, rok minął, nakręciliśmy nowy kilometr życiowej taśmy filmowej; znowu zbliżyliśmy się do owego wielkiego ekranu, gdzie film zostanie wreszcie wyświetlony,, gdzie z operatorów zmienimy się w widzów i to widzów, siedzących na cenzurowanym. Tu Was nie ma, tam jednak będziecie, a że przed obiektywem filmowym nic się nie ukryje, Więc chociaż na razie Was nie ma, radzę Wam szczerze: żyjcie z Nowym Rokiem dobrze i uczciwie, nakręcajcie swoją taśmę -solidnie, czego i sobie życzę. i PROSTE TRUIZMY UKOŚNE DURNIE Gdyby dureń zrozumiał, że jest durniem, automatycznie przestałby być durniem. Z tego wniosek, że durnie rekrutują ¦się jedynie spośród ludzi pewnych, że nie są durniami. SOLIDARNOŚĆ Połowa ludzi jest niemuzykalna, mimo to muzyka uważana jest za sztukę ogólnoludzką. Ludzkość występuje tu jako poję-«cie zbiorowe, sklejone solidarnością. Ale czy takie sklejanie iest słuszne, czy to nie wynik nałogu upraszczania? SŁOWA O ZMIENNEJ TREŚCI Jeśliby człowiekowi epoki Handla zagrano utwór Chopina, określiłby go jako kakofonię; to samo powiedziałby człowiek z epoki Chopina o utworze Strawińskiego. A więc słowo kakofonia nie ma znaczenia stałego, lecz zmienne. Słów takich jest w naszym języku więcej; z błędnego przypisywania im treści niezmiennej wynika wiele sądów płytkich i niemądrych. Śmierć Myślenie o śmierci jest gwarancją życia. Gdy śmierć przychodzi, przestajemy o niej myśleć: stajemy się nią. o wolności Można być samotnym wśród ludzi a wolnym w więzieniu, " zarówno bowiem samotność, jak i wolność są stanami ducha — nie ciała. 510 TROSKA Człowiek owładnięty jedną troską zamienia się w duchowy automat. Psychika jego tak dalece przystosowuje się do żywienia troski, że po odjęciu tej troski odczuwa dotkliwy brak i zaczyna szukać troski nowej. Dlatego nie warto przechowywać trosk, ani, jeśli się je już posiada, pozbywać się ich. REWANŻ Tylko rewanż natychmiastowy jest prawdziwym rewanżem — każdy inny rewanż, jako uzyskany w nowych okolicznościach psychicznych, nie jest już ogniwem w łańcuchu tej samej sprawy, lecz nowym, odrębnym fenomenem. Zemsta nie natychmiastowa nie jest zemstą ¦— dlatego nie warto hodować nienawiści, której nie mogliśmy wyładować natychmiast. POŻYTECZNOŚĆ I PIĘKNO Jedni twierdzą, że piękno wynika z pożyteczności, inni, że jest od niej niezależne. Przykład podawany przez tych drugich: rzecz piękna a nie użyteczna — gra w bridża; rzecz użyteczna, ale nie piękna — klozet. PIĘKNO I BRZYDOTA Rzecz brzydka, sugestywnie i z talentem namalowana przez malarza czy opisana przez pisarza, staje się piękna. Piękno zyskała dzięki temu, że autor zajął się nią w sposób bezinteresowny, to znaczy nie od strony związanych z nią przeżyć codziennych. Każda rzecz może stać się piękna, zależy to tylko od naszego stosunku do niej. A więc piękno i brzydota to po prostu formy relacji. ŚWIATOPOGLĄD Powłoka balonu zszyta z kawałków silniejsza jest, niż zrobiona z jednej sztuki — podobnie ma się rzecz ze światopoglądem. 511 MUR I GŁOWA Walenie głową w mur to czynność o dużym znaczeniu poznawczym: uzmysławia ona walącemu siłę muru w sposób niezwykle dobitny i plastyczny — inaczej znałby ją tylko ze słyszenia. INFORMACJA Większość komplikacji ludzkiego życia opiera się na tym, że nie wiemy, co drugi człowiek myśli. Ogólne niepoinformo-wanie — oto najważniejsza cecha życia wzajemnego: zawiązkiem wszystkiego jest niewiedza. ZGORSZENIE Zgorszenie jest odwrotną postacią podziwu. KŁAMSTWO Kłamstwo świadome lepsze jest od nieświadomego: to pierwsze jest przestępstwem, to drugie rodzajem choroby psychicznej. Prędzej zły człowiek się poprawi, niż wariat się wyleczy. UTOPIA Istnieją utopie przyjemne i nieprzyjemne. Te drugie bardziej zbliżone są do realności. MYŚLI ROZMAITEGO KALIBRU „ W tym szaleństwie jest metoda." NIE CMENTARZ LECZ MIASTO Zawsze sądziłem, że filozofie błędne, lecz pięknie i konsekwentnie zbudowane mają prawo do życia: w samej piękności ich budowy zawierać się musi jakiś odblask prawdy,- nie ma 512 bowiem piękna bez racjonalnej przyczyny. Dlatego też historia filozofii nie jest, jak to ktoś określił, cmentarzem systemów, lecz miastem, składającym się z wielu pięknych i rozmaitych, choć nie zawsze zamieszkałych budowli. FILOZOF NA WIEŻY Natura istnieje niezależnie od człowieka. Człowiek wchodzi w bezpośredni kontakt ze znikomo małą cząstką świata, mimo to w filozofii swojej chciałby zawrzeć cały świat, a nie tylko tę właśnie jego cząstkę, z którą się styka. Nie jest to zadanie psychicznie łatwe, człowiek bowiem zafascynowany bywa i zaabsorbowany sprawami ludzkimi, które przysłaniają mu resztę świata. Dlatego wydaje mi się, że największe dane, aby zostać filozofem, ma mieszkaniec bezludnej wyspy albo latarni morskiej. Słyszałem kiedyś zdanie, że chcąc się dowiedzieć prawdy ¦o świecie, należy jak najmniej rozmawiać z ludźmi. Niewątpliwie jest w tym coś słusznego. SOKRATES ŻYJE Sokrates nie spisywał swych myśli, mimo to żyją one do dziś dnia. Zginęły natomiast bez śladu dzieła wielu czołowych myślicieli nowożytnych, którzy nie tylko zapisywali swe myśli, lecz również ogłaszali je drukiem. Wniosek z tego może być dwojaki: albo że Sokrates przerastał ich o głowę, albo też, że w świecie myśli zrobiło się bardzo ciasno. Jedno i drugie niezbyt pocieszające. NOS CZY TABAKIERA . Człowiek bez jedzenia nie może żyć, myśleć, ani tworzyć, ale nikt nie wyprowadzi z tego wniosku, że jedzenie jest istotą życia, że rodzaj i skład pokarmu wyjaśni nam problemy myśli i twórczości. Produkcja jest warunkiem sine qua non istnienia kultury, lecz nie jest treścią kultury. Podobnie definicja samochodu jako maszyny spalającej benzynę, choć słuszna, nie jest wystarczająca. Samochód określić należy jako maszynę służącą MYŚLI ROZMAITEGO KALIBRU 513 do posuwania się naprzód, które to posuwanie się możliwe jest dzięki energii, wyzwalającej się, przez spalanie benzyny. Celem i istotą samochodu jest więc posuwanie się — nie spalanie benzyny. PESYMIZM — SZKOŁĄ OPTYMIZMU Istnieje spór, czy bardziej wychowawczo działa na ludzi ukazywanie im świata (w literaturze, filmie etc.) zabarwionego pesymizmem, czy optymizmem. Jak wiadomo w świecie ludzkim istnieją fragmenty i zdarzenia nastrajające pesymistycznie oraz fragmenty i zdarzenia nastrajające optymistycznie — wybór należy do wychowawcy i twórcy. Wydaje mi się, że bardziej pozytywnie działa pesymizm: przedstawianie w sztuce sytuacji trudnych, posępnych, bez wyjścia, pobudza odbiorcę do poszukiwania celu i sensu życia, dynamizuje go, każe mu samemu szukać wyjścia, oswaja go z trudnościami świata: zetknięcie się z jasnymi stronami życia działa potem jak zachęta i pokrzepienie. Wybór natomiast wyłącznie fragmentów jasnych, nastrajających optymistycznie, może w późniejszej konfrontacji z istniejącymi w życiu fragmentami ciemnymi wywołać zwątpienie, niewiarę, depresję, klęskę zgoła. Opowiadam się więc za twórczym pesymizmem; nie jest to paradoks: wychowani na swych posępnych tragediach Grecy byli narodem niezwykle twórczym. KONIECZNOŚĆ PRZEKORY Przekora rodzi konflikt, konflikt mobilizuje i wyzwala dynamizm, dynamizm jest warunkiem i dźwignią postępu. Tak więc przekora jest psychologicznym impulsem postępu, atmosfera kłótni jest atmosferą rozwoju, podczas gdy bierna zgodliwość jest atmosferą zastoju i marazmu. Jednostki posuwające świat naprzód zaczynały często od kłótni z otoczeniem. CNOTA NIE NAGRODZONA Nie wydaje mi się właściwe ani umoralniające przedstawianie w tak zwanych katolickich powieściach dla młodzieży cnoty zawsze spotykającej się z nagrodą i niecnoty zawsze ukaranej. Taki 514 deterministyczny automatyzm sprawia wrażenie transakcji handlowej i może ogołocić cnotę z jej heroizmu i dynamizmu. Pisarz-moralista nie powinien unikać przedstawiania cnoty pognębionej i niecnoty triumfującej i nie powinien obawiać się, że cnota stanie się przez to mniej popularna i poszukiwana. Cnota praktykowana wyłącznie dlatego, że się opłaca, nie jest wcale cnotą, lecz oportunizmem. Cnota musi być atrakcyjna nie dla nagrody, lecz dla siebie samej — jest wtedy cnotą prawdziwą, bo zdolną do heroizmu. „Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie" — ten kocha cnotę, kto kocha ją nie licząc na nagrodę lub nawet wiedząc na pewno, że nagrody — w tym życiu — nie będzie. DZIWY WYOBRAŹNI Wyobraźnia ludzka zupełnie nie nadąża za rozwojem techniki: wystarczy przypomnieć najśmielsze wizje techniczne sprzed lat kilkudziesięciu, choćby książki Juliusza Verne. Natomiast wyobraźnia ludzka niestrudzona jest w konstruowaniu wizji tworów pozarealnych, dziwnych lub strasznych: smoków, centaurów, karłów, olbrzymów, czarownic, koboldów, strzyg i upiorów. Ale ciekawa rzecz — człowiek współczesny, bez mrugnięcia okiem patrzący na film czy telewizję, słuchający radia lub obserwujący samoloty, o których to wynalazkach dziadek jego jeszcze nic nie słyszał, niewątpliwie dostałby natychmiast ataku serca, zobaczywszy upiora czy krasnoludka, choć stwory te znane są i opisywane od wieków. Trudno to zrozumieć: wydaje mi się, że telewizja lub telefon są zjawiskiem co najmniej równie dziwnym, jak kobold albo strzyga. Ktoś może na to powie, że telewizja ma swoje konkretne i logiczne wytłumaczenie, zaś strzyga — nie. Nieprawda: o ile strzyga by się zjawiła, to dowód, że istnieje, a jeśli istnieje, na pewno również ma swoje wytłumaczenie, o którym przeciętny człowiek wie co najmniej tyle, co o telewizji. Nie przekonywający jest również argument, że gra tu rolę sprawa przyzwyczajenia: nikt z nas nie jest przyzwyczajony do telewizji ani do samolotów rakietowych, a jednak nie boimy się ich jak strzygi. Więc? 515 Wydaje mi się, że wina leży tu po stronie współczesnego człowieka, który wybudował sobie sztuczny mur między światem zjawisk duchowych a światem zjawisk fizycznych, nie rozumiejąc, jak bardzo uduchowiony jest świat materii i jak bardzo realny jest świat ducha. O ileż bogatsi i wszechstronniejsi od nas byli ludzie dawnych epok, żyjący za pan brat z poczuciem realności centaurów, satyrów i nimf, albo czarownic, koboldów i strzyg. Byli bogatsi — bez telewizji, radia i kina. Mówię poważnie. MYŚLI NOWOROCZNE „Król umarł, niech żyje król!" — oto okrzyk, który jest wyrazem okrutnej, lecz krótkowzrocznej radości żywych. „Rok umarł, niech żyje rok!" — oto okrzyk będący wyrazem radości niezbyt zrozumiałej. Cóż za radość z tego, że wszystko mija? * Stary rok jest trupem zeszłorocznego roku nowego. Nowy rok jest trupem przyszłorocznym. * Nowy rok zbliża człowieka do śmierci. Cieszą się, z tego albo ludzie oczekujący na niebo, albo ludzie bez wyobraźni. * Radość z nowego roku jest wyrazem dziecinnej wiary w tajemnicze obietnice przyszłości. Stary rok to trup konkretu nowy rok to noworodek tajemnicy. * Człowiek jest wielkim dzieckiem, zawsze zawiedzionym, gdy tajemnica się odkrywa. Uświadomienie i przypomnienie sobie, że człowiek obchodzi 518 Człowiek jest jak wtorek: dziś jest, jutro go nie ma. Mimo to nie trzeba rozpaczać, bo wtorek jest dniem, a dzień i wieczność sąsiadują z sobą bliżej, niż rok i wieczność. MYŚLI KRÓTSZE Mówienie prawdy jest tak samo nałogiem, jak mówienie nieprawdy. Prawda, wydawałoby się, nie potrzebuje świadectwa słownego: powinna przecież mówić sama za siebie. Nie należy chełpić się tym, że ma się słuszność, bo to nie nasza zasługa, lecz prawdy, za pomocą której osiągnęliśmy przewagę. * Prawda wypowiedziana, czyli słuszność stwierdzona, ma w sobie coś jałowego, coś nudnie zaokrąglonego. Zadowolenie ze swej sprecyzowanej doskonałości odbiera jej sporą część dynamizmu. * Zawsze może istnieć kilka różnych a słusznych poglądów na jedną i tę samą sprawę. Poglądy te nie muszą z sobą walczyć, bo leżąc na różnych płaszczyznach nie przecinają się: są to linie wichrowate. Kiepska to prawda, która nie może dojść do ludzkiej świadomości bez reklamy. Prawda przeczuwana bywa bardziej atrakcyjna niż prawda zdefiniowana. 519 Nie należy odbierać ludziom prawa do niesłuszności. Postępując tak, przekreślamy, a w każdym razie pomniejszamy triumf słuszności. * Ten, kto nie mając racji, walczy o swoje poglądy, oddaje sprawie prawdy wielką usługę. * Prawda cząstkowa cenniejsza i płodniejsza bywa od prawdy całościowej, ogólnej, bo może ona wchodzić jako składnik do wszystkich działających na świecie poglądów z niesłusznymi włącznie, podczas gdy prawda całościowa skazana jest na przestawanie sama ze sobą i na sukces tylko w razie swego całkowitego zwycięstwa. * Bezkompromisowe stawianie zasady — wszystko albo nic — jest dowodem martwoty umysłowej. * Kto domaga się przyjęcia przez ludzi wszystkich swoich poglądów, ten dąży do zubożenia świata, bo chce go zapełnić sobą. * Nazbyt natrętne domaganie się triumfu prawdy dowodzi podświadomej niewiary w jej własną, spontaniczną siłę i atrakcyjność. * Ten, kto nigdy nie odczuwał potrzeby zaprzeczenia samemu sobie, jest oschłym nędzarzem duchowym: nie kocha on świata, lecz tylko siebie. * Słowo „nie" jest co najmniej równie pozytywne i ważne jak słowo „tak", jeśli nie ważniejsze. Przeczenie jest lustrzanym odbiciem twierdzenia, a w lustrze często widzi się lepiej. * Prawda nie tkwi tylko w poglądach, lecz również w formie i metodzie. Forma i metoda mówią nam często więcej niż poglądy. 520 Niewyrażalne częstokroć lepiej charakteryzuje czyjąś postawę niż wyrażalne. x Apodyktyczność jest formą żarliwej troski o skuteczność. Jest formą błędną: człowiek apodyktyczny mniej jest przekonywający niż człowiek nieśmiały. * Najbardziej skuteczną pozą bywa... brak pozy. * Silne pragnienie realizacji swojej prawdy nie może utożsamiać się z przekonaniem, że ta realizacja jest absolutnie pewna — przy takim utożsamieniu następuje degeneracja i niemożność obiektywnego spojrzenia na świat. Nie będąc pewnym zwycięstwa swojej prawdy należy walczyć o nią tak wytrwale, jakby się było pewnym. Przekonanie o nieuniknioności zwycięstwa własnej prawdy jest objawem ciasnoty, a ciasnota to również uszczuplenie zdolności bojowych. Człowiek walczący o prawdę musi być wewnętrznie co najmniej dwoisty. Dwoistość czy wielorakość psychiczna daje siłę. tak jak elastyczny, wyginający się pręt silniejszy jest od pręta sztywnego. * Cynizm nie jest wrogiem prawdy, lecz jej sojusznikiem. Cynizm bywa duchowym zabiegiem higienicznym, oczyszczającym umysł od złych skutków przyjęcia jednej prawdy, a pozostawiającym skutki dobre. * Przekora jest intelektualnym instynktem samozachowawczym. * Kto- nie potrafi wypowiedzieć pochwały dwóch przeciwnych twierdzeń, ten nie ma prawa do wyboru jednego z nich. 521 Ten, kogo nigdy nie drażniły poglądy własne, nie ma prawa walczyć z poglądami cudzymi. * Kto poświęca prawdy małe dla prawd wielkich, ten poświęca moralność dla działania. Dla jednych ideałem jest ruch, dla innych bezruch. Realista rozumie jednych i drugich, choć wybiera tylko jednych. * Niesposób udowodnić, że działanie jest czymś wyższym od myślenia, mimo to czasem trzeba dać pierwszeństwo działaniu, aby zapewnić możliwość myślenia. Postępując tak należy jednak pozostać stronnikiem myślenia — nie działania. Na każdej barykadzie siedzieć trzeba okrakiem, bo tylko synteza przeciwieństw godna jest człowieka. Jednocześnie absolutnie pod groźbą degeneracji, nie wolno się wyrzekać oceny polegającej na przyznawaniu jednej ze stron zasadniczej słuszności. Miłość bliźniego u intelektualisty polega między innymi na jednoczesnym upodobaniu do poglądów przeciwnych. Upodobanie takie bynajmniej nie wyklucza wyboru i walki, przeciwnie, czyni wybór pełnym godności, a walkę — sprawą radosną. Weselej walczy się z pumą niż z pluskwą, bo do pumy mamy upodobanie a do pluskwy nie. + Walka bez wiary w zwycięstwo jest jedyną walką czystą: bez premii i łapówki. * W mądrej, twórczej walce nie chodzi o zwycięstwo nad przeciwnikiem lecz o przyłączenie przeciwnika do siebie lub siebie do niego. 522 * Kto wie, czy walka z sobą nie daje nam skuteczniejszego zwycięstwa nad ludźmi, niż walka z nimi. Przykładem Ghandi. * Ludzie namiętni nie mają czasu korzystać ze swych namiętności: wyżywają się w walce o nie. * Istotą życia są wewnętrzne przeciwieństwa tkwiące w każdej sprawie, dlatego chcąc rozumieć życie trzeba mieć przeciwieństwa w sobie. * Człowiek jednolity i pozbawiony wewnętrznych konfliktów mało zazwyczaj rozumie z życia, choć nierzadko nim kieruje. Prawda jest jak łamigłówka obrazkowa, której każdy kwadracik umieszczono w innym człowieku. Chcąc złożyć pełny jej obraz trzeba wcielić się w różnych ludzi. A do tego prócz inteligencji potrzeba też nieco pokory. Radość negatywna, radość z tego, że przeciwnik nie ma racji, cechuje ludzi małych, nie zdolnych do wzięcia odpowiedzialności za całość. * Wszelkie przeciwieństwa warunkują wzajemnie swoje istnienie. * Nie ma poglądu, w którym nie byłoby okruchu prawdy. Okruch ten nie jest mniej cenny przez to, że tkwi w nieprawdzie, jak żyłka złota nie jest mniej cenna przez to, że tkwi w kamieniu. * Szukać prawdy w nieprawdzie — to trud cenniejszy niż szukanie jej w prawdzie; ten pierwszy właśnie, a nie ten drugi, zadany jest człowiekowi. * Wniosek praktyczny z powyższych sentencji: ćwiczenie swego umysłu i uczucia w dwoistości, potrójności, poczwórności, 523 ćwiczenie się w rozumieniu najrozmaitszych sprzecznych ze sobą postaw i stanów uczuciowych jest koniecznym, nieodzownym warunkiem właściwego przysposobienia naszego aparatu psychicznego do owej pozytywnej, syntetyzującej walki, do owego sprawiedliwego a wielorakiego trudu, jakim winno być życie człowieka myślącego, który chce, według określenia Conrada „wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu". A że „wszystko zrozumieć — znaczy wszystko przebaczyć", więc i miłość chrześcijańska jest w tej psychicznej wielora-kości mocno zainteresowana. PRZYSŁOWIA SĄ MĄDROŚCIĄ NARODÓW (myśli nieco cyniczne) Takie przysłowie Polak sobie kupi, Że i przed szkodą i po szkodzie głupi. Trzeba żałować róż, gdy płoną lasy. Oczywiście: właśnie wtedy, a nie kiedy indziej trzeba ich żałować. Gdy lasy nie płoną, to różom zazwyczaj nic złego się nie dzieje. Dopiero gdy zaczynają płonąć lasy, ocenia się róże. Nie wierz człowiekowi, który ci mówi, że głową muru nie przebijesz. Jasne, że człowiekowi takiemu wierzyć nie można, jeśli bowiem mówi wam rzecz tak oczywistą, daje tym dowód, że albo sam nie jest jej pewien, albo też nie jest pewien, czy wy jesteście jej pewni. W obu wypadkach na zaufanie nie zasługuje. * Cenny to ptak, co własne gniazdo kala. Gdyby bowiem żaden ptak tego nie robił, własne gniazdo nigdy nie byłoby sprzątane, przewietrzane, odnawiane. 524 * Kruk krukowi chętnie oko wykole. Sprawa oczywista: kruk tylko krukowi rozmyślnie zrobi taką krzywdę, tylko wobec drugiego kruka bowiem kruk odczuwać może uczucia zawiści, gniewu lub niechęci. Trudno przecież, żeby kruk zazdrościł krowie, gniewał się na wieprza lub chciał odebrać jadło kozie. * Rób zawsze drugiemu co tobie nie-miło, aby wypróbować, jak się na to reaguje, jak duże są przy tym straty i jak można samemu tego uniknąć. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci obrywa, zwłaszcza jeśli dostanie się między nich i zostanie pokopany lub zgoła stratowany. * Człowiek człowiekowi człowiekiem, co jest znacznie groźniejsze, niż gdyby był wilkiem, wilk bowiem nie bywa nigdy uzbrojony w bomby czy karabiny. * Uczył Marcin Marcina, a sam był bardzo mądry, bo wcale mu nie powiedział wszystkiego, co wiedział, nie chcąc hodować sobie konkurenta. Co się odwlecze, to na pewno uciecze, przy dzisiejszych bowiem środkach komunikacyjnych niewiele czasu potrzeba, aby oddalić się na dużą odległość. Co nagle, to z korzyścią, bo nie daje przeciwnikowi czasu na zorientowanie się. * Kiedy wlazłeś między wrony, staraj się siedzieć cicho, bo gdybyś próbował krakać, wrony poznałyby szybko, że nie jesteś wroną i zadziobałyby cię. * Na bezrybiu i rak zdechnie, bo nie będzie miał co jeść. 525 * Gdzie kucharek sześć, tam jest dużo jedzenia, ale cóż z tego. kiedy personel za dużo kosztuje. * Jak świat światem, będzie biedny bogatemu bratem, a w każdym razie kuzynem, wszyscy bowiem pochodzimy od Adama lub, jak chcą niektórzy, od małpy. ] * Kto pod kim dołki kopie, musi bardzo uważać, bo to robota odpowiedzialna i trudna, ale opłacająca się. * Nim tłusty schudnie, chudy utyje, bo wśród ludzi, jak w naczyniach połączonych, wszystko dąży do wyrównania. * Każda pliszka swój ogon chowa, boi się bowiem, żeby go jej druga nie wyskubała. * Jak sobie pościelesz, to jeszcze nie dowód, że się wyśpisz, życie bowiem często krzyżuje i przekreśla ludzkie plany. Krowa co dużo ryczy, daje równie dużo mleka, rykiem zaś przywołuje ludzi, aby ją doili (nie mieszać z przysłowiem: pies co dużo szczeka, mało daje mleka). Po czym poznać głupiego? — po powadze jego, nie po śmiechu, śmieją się bowiem ludzie mądrzy, głupiec zaś nie chcąc się zdradzić, jest stale poważny. * Z dużej chmury ogromny deszcz, choć zawsze znajdą się naiwni lub małoduszni, tłumaczący wszystkim i sobie samym, że z dużej chmury może spaść mały deszcz. Wiele hałasu o nic zawsze opłaca się robić, odwraca to bowiem uwagę od spraw ważnych, dokonywanych w ciszy. 526 * W starym piecu diabeł nie chce palić, bo znacznie rentowniejsze są dla niego piece młode. * Złe nie śpi, natomiast dobre zasypia bardzo często. * Salomon z próżnego nie będzie próbował nalewać, bo jest na to za mądry. Nie będzie też u niego naczyń próżnych, bo w swej mądrości do tego nie dopuści. * Dobra gospodyni miewa często pusto w skrzyni, bo rabusie i pasożyty nie próżnują, a nosa mają dobrego. * Do trzech razy sztuka często się nie udaje — chcąc sztuki dokonać, trzeba niejednokrotnie próbować i do stu razy. * Sroka w ręku wcale nie jest lepsza niż wilga na sęku; to, że mamy ją w ręku, bynajmniej nie podnosi jej wartości, lecz jedynie obniża wartość nas, jako tych, którzy nie zdołali złapać wilgi. * Ziarnko do ziarnka zbierając do niczego nie dojdziesz, chyba żebyś żył kilkaset lat. * Mądry głupiemu nigdy nie ustępuje, jeśli to robi, daje dowód, że wcale nie jest mądry, że mądrość jego była tylko pozorna. * Swego nie chcemy, cudzego nie damy, tylko będziemy trzymać zębami i pazurami. * Nawet jak przeskoczysz nie mów hop, żeby nie budzić czujności przeciwnika. * Dzban wodę nosi nawet po urwaniu ucha, tylko człowiek nie może wtedy nosić dzbana. MYŚLI PRZEWROTNE 527 Mądrej głowie nie wystarczą dwa słowa, lecz musi ona poznać sprawę dokładnie. Dwa słowa wystarczą głowie głupiej i nieodpowiedzialnej. * Ryba nie śmierdzi od głowy, lecz od środka — nie należy zwalać na głowę tego, co zawinił korpus. * Solidny krawiec nie kraje jeśli mu materii nie staje, tak robi tylko partacz. Pilnuj szewcze kopyta — to nie dostaniesz skóry. * Śmiej się dziadku z cudzego upadku, bo jak sam upadniesz, nie będziesz miał zupełnie ochoty do śmiechu. * Przysłowia są mądrością narodów, które innej mądrości nie mają. myśli przewrotne (wprawka pięciopalcowa) Zamiłowanie do czystego absurdu świadczy o skłonnościach logicznych i o konsekwencji. Absurd przypadkowy, występujący w życiu w pomieszaniu z' elementami nieabsurdalnymi, powoduje naruszenie logiki, ładu i konsekwencji, absurd czysty natomiast, tworząc układy jednolite i usystematyzowane, ratuje nasze poczucie równowagi i porządku. * Myślenie o jedzeniu, gdy jest się głodnym jest niewątpliwie innego rodzaju przyjemnością niż samo jedzenie. Myślenie jest przyjemnością psychiczną, jedzenie — przyjemnością fizyczną. Przewaga myślenia polega na tym, że przyjemność przez nie 528 wywołana nie zmniejsza się w miarę upływu czasu, podczas gdy przyjemność jedzenia maleje w miarę jedzenia. * Nieubłagane prawo życia mówi, że każdy rozwój i każde dążenie jest zarazem wyczerpywaniem się, zbliża nas do śmierci. A więc najżywotniejszy pozostanie ten, kto stoi na miejscu, kto się nie zmienia i nie dąży. * Za moralnością tęskni człowiek niemoralny: Nie tęskni za nią człowiek moralny, bo nie tęskni się za tym, co się posiada. * Niektóre systemy pojęć, wyglądając na poglądy, są w istocie namiętnościami. Błędem jest przemawianie do nich językiem poglądów: namiętność można zrozumieć, wyperswadować lub zwalczyć za pomocą drugiej namiętności. * Ktoś powiedział, że przepaść przekracza się czasem drobnym kroczkiem. Taki kroczek dzieli miłość od nienawiści: wszak przeciwieństwa się stykają. Kochając kogoś poznajemy go dobrze, przygotowując sobie w ten sposób materiał do przyszłej nienawiści. Z tego wniosek, że ani w miłości, ani- w nienawiści nie należy się dawać poznać. * Większość ludzi chciałaby być kim innym niż jest, stąd zamiłowanie do literatury lub kina, przedstawiających życie ludzi odmiennych niż my, stąd też mierne powodzenie utworów, przedstawiających odbiorcom ich własne życie codzienne. * Ludzie boją się nie śmierci, lecz umierania. Gdyby się bali śmierci, baliby się również snu. * Głupota jest bardziej urozmaicona niż mądrość, bywa również ciekawsza niż mądrość. Mądrość to osobliwe zamiłowanie: aby zainteresować ludzi, wymaga ona specjalnej reklamy 529 i popularyzacji, podczas gdy głupota tłumaczy się sama i zachwala się sama. Doprawdy czasem nie wiadomo, dlaczego właściwie należy ubiegać się o mądrość, jeśli w dodatku nie łączy się ona z cnotą. * Mądrość jest swego rodzaju zakonem, wymagającym krańcowych wyrzeczeń: mądrość bowiem nie sprzyja w istocie ani ludzkim przyjemnościom ani ludzkim działaniom. * Każdy człowiek mówi w istocie własnym językiem, bo pod te same słowa podkłada własne zabarwienia uczuciowo-nastro-jowe. Chcąc więc mówić do mas, należy mówić rzeczy tak ogólne, aby każdy zmieścił w nich swoją treść uczuciową, albo tak szczególne, aby nikt nie mógł zinterpretować ich po swojemu. Pierwszy sposób porwie ludzi, drugi im zaimponuje — w żadnym z tych dwóch wypadków nie apeluje się do intelektu: w pierwszym do uczucia, w drugim do temperamentu. * Dążenie do szybkiego przekonania drugiego człowieka jest w istocie nieuczciwe. Przekonać drugiego człowieka można jedynie przekształcając jego świat psychiczny, na co potrzeba wiele czasu i środków. Doraźne przekonywanie partnera polega na narkotyzowaniu go słowami. * Życie jest przepędzaniem czasu, dlatego też wyższą formą życia jest taka, w której czas się dłuży, niż taka, w której czas się skraca i(myśl kradziona z Camusa). * Człowiek przemęczony tęskni do spokoju, lecz gdy osiągnie spokój, zaczyna się nudzić i tęskni do niepokoju. Z tego wniosek prosty: do szczęścia potrzebna nam jest świadomość, że spokój istnieje, nie zaś posiadanie spokoju. Człowiekowi nie jest potrzebne używanie, człowiekowi potrzebna jest świadomość, że gdyby chciał, mógłby używać. 530 * Nic tak ludzi nie gorszy, jak prawda. Czasem nasuwa się myśl, że dla uniknięcia publicznego zgorszenia trzeba unikać prawdy. * Każda prawda jest prawdą cząstkową — dlatego nie bardzo ma się prawo ją wypowiadać. Wypowiedzieć zaś prawdę nie-cząstkową jest niezwykle trudno. W rezultacie bardzo rzadko obcujemy z wypowiadaną prawdą i bardzo małe uznanie zdobywa sobie ten, kto trafia w samo sedno. Nasuwają się więc pytania: czyżby mówienie prawdy nie było ludziom potrzebne? Czy mówienie prawdy nie jest cnotą, o którą należy się starać? A może większy walor niż mówienie prawdy niecałkowitej ma — milczenie? MYŚLI KRZYWE I PROSTE KOLOR DECYDUJE Bywają racje natrętne i racje skromne, bywają też błędy natrętne i błędy skromne. Natręctwo czy skromność są tylko zabarwieniem, a jednak zabarwienie decyduje o naszym stosunku do istoty sprawy; gotowi wszak bywamy odrzucać racje natrętne lub przyjmować błędy skromne. PO CO JEST SZTUKA? Obraz, przedstawiający rzeczy tak, jak wyglądają one w rzeczywistości, działa uspokajająco; obraz deformujący świat działa podniecająco, pobudza do analizy i dyskusji. Czy zadaniem sztuki jest uspokajanie czy pobudzanie? Możliwe, że jedno i drugie — w odpowiednich dawkach. OSIOŁ LOGICZNY Osioł popędzany batem opiera się i nie chce iść, osioł ciągnięty za. ogon do tyłu — rusza naprzód. W sumie można więc stwierdzić, że osioł ma świat wewnętrzny logicznie uporząd- 531 kowany, a tylko poprzestawiał sobie symbole, czy sygnały pewnych bodźców. Do takiego nieszkodliwego przestawienia ma on, jako stworzenie indywidualne, niewątpliwe prawo. REHABILITACJA NAŁOGÓW Nałogi są wynaturzeniem pięknej w zasadzie dążności do intensywnego życia. Jednak człowiek nie posiadający nałogów, lecz jednocześnie wyzbyty upodobania do jakiejkolwiek intensywności, jest mniej ambitny od nałogowca. SZACHY POKRZEPIAJĄCE Piękno i bezcelowość gry w szachy są oazą bezinteresowności w naszym przesiąkniętym celowością życiu. Celowość jednak jest prawem tak wszechwładnym, że i szachy, chcąc odgrywać w życiu ludzkim choćby rolę oazy, muszą na swój sposób imitować podleganie temu prawu. Od trudu, okazuje się, uciec można jedynie w inny trud. MUZYKA NIEPOKOJĄCA Muzyka jest jedyną ze sztuk, która nie czerpie żadnych elementów z naturalnego, poznawalnego przez człowieka świata zewnętrznego. Fakt, że człowiek usiłuje zniweczyć i zatrzeć to odrębne stanowisko muzyki, przez dorabianie do- niej tekstów czy też programów fabularnych, obrazowych lub uczuciowych, dowodzi, że żywi on wobec tej sztuki zawiść i niepokój. Mamy tu świadectwo ludzkiego egocentryzmu i małostkowości. CHWALĘ POZALUDZKIE Z przyjęcia pięknej zasady „nic co ludzkie nie powinno mi być obce" nie wynika wcale, że obce powinno mi być to, co pozaludzkie. Muzyka, podobnie jak astronomia, fizyka, czy geologia wykracza poza człowieka, co bynajmniej nie dowodzi, że zasługuje ona na potępienie, przeciwnie, zasługuje na tym większe zainteresowanie. Coś, czego nie znam, interesuje mnie w dwójnasób. 532 KTO WIERZY W SEDNO SPRAWY' Przekonanie o istnieniu sedna sprawy, o istnieniu zasady i prawa rządzącego światem jest wspólne wszystkim światopoglądom, za wyjątkiem światopoglądu negatywnego, pesymistycznie sceptycznego, który uznać można raczej za zaprzeczenie tego, co uważamy za światopogląd. Ciekawe byłoby stwierdzić statystycznie, ilu ludzi na świecie wierzy w sedno sprawy, ilu zaś dopatruje się w wydarzeniach nieuporządkowanej, bezcelowej przypadkowości. CO SIĘ ZMIENIA? Stwierdzenie, że „wszystko się zmienia oprócz zasady zmienności", jest właściwie nieświadomym, odwróconym stwierdzeniem statyczności świata. Wszak istotą jest zasada, nie zaś elementy, poprzez które się ona realizuje. NIE POGŁĘBIAĆ ROWÓW Jedni twierdzą, że trudności świata ludzkiego są natury technicznej, inni, że są one natury ideologicznej. Ponieważ jednak nie ulega wątpliwości, że lekarstwem na problemy świata może być tylko ideologia połączona z techniką, przeto kopanie rowów między tymi dwiema dziedzinami działalności ludzkiego ducha wydaje się akcją jałową, jeśli nie wręcz szkodliwą (myśl tę dedykuję Stanisławowi Stommie). CHWALĘ TCHÓRZOSTWO Tchórz z wyobraźnią zdziała więcej niż odważny bez wyobraźni, bowiem wyobraźnia zmusza do aktywności, każąc tchórzowi szukać środków zaradczych i konstruować sobie schronienie. Wydaje się, że u źródeł ludzkiej cywilizacji technicznej stało tchórzostwo. IDEA WYGODY Czy wygoda jest ideą, a dążenie do wygody — ideologią? Na pytanie to można odpowiedzieć twierdząco, w wypadku. 533 jeśli dla osiągnięcia konsekwentnej i ustabilizowanej wygody gotowi jesteśmy znosić dobrowolnie ciężkie i długotrwałe niewygody (temuż Stanisławowi Stommie dedykuję). RÓŻNE DROGI PROWADZĄ DO RZYMU Czasem drogą do wielkości bywa przestawanie na małym, czasem dążenie do osiągnięcia wielkiego. O wymiarach człowieka decyduje nie wybór drogi, lecz konsekwencja i doskonałość w posuwaniu się po niej. Czai się tu niebezpieczeństwo relatywizmu moralnego, toteż do dziś nie wiemy na pewno, czy Napoleon był „wielkim człowiekiem", czy wielkim zbrodniarzem. Nie jest zresztą wykluczone, że i jednym i drugim — przypuszczenie niepokojące, choć mieści się ono bez reszty w koncepcji dualizmu moralnego i wszechobecnego skażenia natury ludzkiej. MYŚLI KRÓTKIE I DŁUGIE Sentencje krótkie, aforystycznie skondensowane, bywają wynikiem długich przemyśleń, tak jak długie rozważania bywają spowodowane niedostatkiem przemyśleń. Nic jest to jednak zasadą stałą. Jeśli chodzi o niniejsze myśli, to rezultaty czy scedzone ekstrakty długich przemyśleń sąsiadują tu z aforyzmami zaimprowizowanymi, takimi, co to lekko spadają z pióra. Które lepsze — osądzi czytelnik. KODEKS CZŁOWIEKA POBŁAŻLIWEGO § 1 ¦ • Człowiek pobłażliwy dobrze się czuje wśród rozmaitości zjawisk, form, koncepcji i poglądów. Człowiek pobłażliwy nigdy nie przyłoży ręki do akcji mającej na celu redukcję mnogości zjawisk, redukcję taką bowiem będzie uważał za akt sprzeczny z pobłażliwością. 534 § 2 Człowiek pobłażliwy stara się zrozumieć wszystko i wszystkich, zrozumienie bowiem jest koniecznym warunkiem pobłażliwości. Pobłażanie bez zrozumienia byłoby jedynie formą obojętności i lenistwa duchowego. § 3 Człowiek pobłażliwy, wierząc w jedną prawdę, potrafi dostrzec elementy, okruchy tej prawdy w najrozmaitszych, najbardziej na pozór sprzecznych z nią poglądach. W istocie nie może być na świecie żadnego poglądu obdarzonego dynamiką, który nie byłby w jakiś sposób spokrewniony z jedyną prawdą świata, tylko ta prawda bowiem jest źródłem wszelkiego dynamizmu ideowego. Tak więc, szanując wszystkie poglądy, człowiek pobłażliwy bynajmniej nie sprzeniewierza się jedynej prawdzie, lecz przeciwnie — oddaje jej hołd. § 4 Człowiek pobłażliwy musi w swej pobłażliwości zrobić jeden wyjątek: nie wolno mu pobłażać samemu sobie. Pobłażliwość bowiem osiągnąć można jedynie zwalczywszy takie właściwości swojej natury jak nadmierną miłość własną, zaborczość, egotyzm, egoizm, skłonność do pychy i wywyższania się ponad innych, skłonność do przyznawania swojej osobie większych i w ogóle odmiennych praw niż innym osobom. § 5 Człowiek pobłażliwy nie pobłaża sobie, lecz musi pobłażać innym, choć często widzi, że oni są nadmiernie pobłażliwi dla siebie samych. Gdyby widząc, że są oni dla siebie nazbyt pobłażliwi, odmówił im za to swojej pobłażliwości, byłoby to wywyższanie się ponad nich. które pozbawiłoby go kwalifikacji na człowieka pobłażliwego. MYŚLI KRZYWE I PROSTE Człowiek pobłażliwy szanując wszelkie poglądy i domagając się w zasadzie udzielania ich zwolennikom możliwości ich głoszenia, musi nierzadko wziąć udział w walce z niektórymi z nich. W tym wypadku, o ile przy tym pewien jest swojej prawdy, powinien walczyć jak najskuteczniej, lecz bez gniewu. § 7 Człowiek pobłażliwy po powaleniu przeciwnika natychmiast pomaga mu wstać. O ile przeciwnik jest dość silny, aby z kolei powalić jego, człowiek pobłażliwy, uznając swój błąd, nie powinien jednak dziwić się, gniewać, ani żałować, że tak postąpił, błąd bowiem, jakim jest całkowite zniszczenie wroga, byłby błędem po stokroć większym i groźniejszym, niż błąd wynikły z przedwczesnego podania wrogowi ręki. § 8 Człowiek pobłażliwy winien być czasem pobłażliwy i dla siebie samego, jeśli mimo dołożenia wszelkich wysiłków popełnia błąd. Absolutna niepobłażliwość dla własnego błędu dowodziłaby bowiem nadmiernego mniemania o sobie, czego człowiek pobłażliwy unika. Człowiek załamujący się dlatego, że popełnił jeden błąd lub okazał słabość, daje tym dowód pychy, której z prawdziwą pobłażliwością pogodzić się nie da. Człowiek pobłażliwy musi być człowiekiem skromnym, bowiem tylko w tym wypadku pobłażliwość nie wyda się ludziom upokarzającą jałmużną, co byłoby znowu formą wywyższania się ponad nich. § 9 Człowiek pobłażliwy może uważać wiele poglądów ludzkich za niesłuszne a wiele czynów ludzkich za złe i ma wtedy obowiązek walczyć z nimi, człowiek, pobłażliwy nie jest bowiem sceptykiem bez poglądów. Człowiek pobłażliwy nie powinien 535 jednak marzyć o tym, aby takie niesłuszne czy złe rzeczy znikły z powierzchni ziemi i nigdy nie istniały. Człowiek pobłażliwy wie bowiem, że każdy błędny pogląd czy zły uczynek, będąc przeinaczeniem czy zaprzeczeniem prawdy, od niej jednak zależy, bo jego negatywne do niej ustosunkowanie jest również formą zależności, a więc — potwierdza jej istnienie; bez prawdy nie byłoby nieprawdy. Dopóki istnieją ludzie, dopóty będą dawać prawdzie takie odwrócone świadectwo, potwierdzając ją przez zaprzeczenie, można bowiem przeczyć tylko temu, co istnieje. Człowiek pobłażliwy wie, że bezkompromisowo walcząc o prawdę, musi być w swoim sercu pobłażliwy dla ludzkiej nieprawdy. Człowiek może być ludzkim pogromcą i poskromicielem — nigdy ludzkim sędzią. § 10 Człowiek pobłażliwy nie może ubierać swej pobłażliwości w formę ostentacyjną, domagać się za nią wdzięczności, uznania lub hołdów. Człowiek pobłażliwy ubierać winien swą pobłażliwość w formę jak najmniej przynoszącą mu zaszczytu, nie lękając się nawet tego, że pobłażliwość ta poczytana mu będzie za wynik słabości lub braku poglądów. Pobłażliwość jest bowiem ważna jako postawa wewnętrzna — jako higiena duszy. A teraz, o Czytelniku, przejrzyj sobie dziesięć zasad kodeksu pobłażliwości, porównaj je ze swoim postępowaniem i oblicz procentowo, o ile jesteś, a o ile nie jesteś Człowiekiem Pobłażliwym. SPIS RZECZY Od autora I. O IDEAŁY MAŁE Kruszyć kopie o byle co......... 13 Powrót na bieżnię........... 18 O konserwatyzmie........... 21 ,.Ten ci jest śmiercią ode mnie starszy"...... 25 Starość, choroba, śmierć........ . 29 Po co człowiek żyje?........... 34 O ideały małe............ 37 O dziwności i zwyczajności........ 41 Pochwała pesymizmu ......... 44 Jak się czujesz?........... 49 Kto ma rację?............ 52 Psy i raki............ 55 Anegdoty moralne .......... 58 O piłce ............ 62 Kodeksy drobne........... 66 Elita i reprezentacja.......... 69 Wino krajowe........... 73 Głos zainteresowanego......... 77 Pieczątki na poczcie.......... 80 Dorośli się bawią........... 83 Szachy są sportem........... 87 Tęsknota do zwierząt.......... 91 Czy należy mówić prawdę?........ 93 Szachownica i diabeł.......... 96 II. BUFET KULTURALNY czyli terflium datur O dziwności i naśladownictwie Specjaliści proszą o względy 101 104 538 RZECZY MAŁE O automobilizmie i żonglera*........ 109 Dlaczego Don Kichot żyje?........ 111 Artyści............. 11H Jak upowszechnić wielkość?.........121 O dyletantach........... 124 Gama całotonowa .......... 127 O prywatnej a ulubionej zgniliźnie...... 129 Bufet kulturalny .......... 133 Sława............. 136 O gołych faktach .......... 139 O bohaterach nietypowych........ 142 Bohater naszych czasów......... 145 Memento mori kultury papierowej...... 149 Książki zapomniane.......... 154 O postępie jednostronnym . . . . . . . . 159 Etyka w kwartecie smyczkowym....... 163 O twórczości i fasonach......... 167 Gdzie kierować reflektory?......... 170 Krytycy, wrażliwość i nuda......... 174 Trzy po trzy o Wiechu.......... 177 Film polski............ 181 Piszę dzieło naukowe ......... 185 Głowa w puszczy, żaba i piramida....... 187 Skazani na relację ........... 191 Chore koty i jesień przezwyciężona ..... 195 Okruchy ' . ......... 198 Refleksje pomniejszające......... 201 Trochę historii........... 206 Recenzja recenzji........... 209 Dialog o Gołubiewie.......... 214 Plotki zza grobu........... 218 „Klub Piekwicka" bez fioletowych okularów..... 221 Palę Kubiaka!........... 224 Przez kolorowe okulary . . ....... 229 Piekło polonistów .......... 233 ' Ciekawostki historyczne......... 237 O dwóch typach, regule i wyjątku....... 240 Tragizm, humor i nuda.......... 243 111. W ROŻNE STRONY I SOCJOLOGIA AMATORSKA Porządek stary już się wali......... 249 Ludzie i śledzie........... 253 Do mnie, dzieci wdowy!......... 255 List z Warszawy........... 258 Przyłączam się........... 261 Dziady kalwaryjskie.........• 263 Wieś i miasto........... 267 W jakiej epoce? . .......... 271 O rewizję pewnego słowa........¦ 274 Bójcie się............ 278 Patos zdewaluowany.......... 281 Wolność, Równość, Braterstwo........ 284 W obronie tchórzostwa ......... 286 SPIS, Kto } Kodą0 «H pO| Pora3; iilio ^ .rll,, Od NoW Tai, , a i /cZOrnego do problemów arcyważnych .j-zebojach .lina Dialog rozdu. Łopatą d() g„ Zle widziany Jedno zdanie Lekka muza u?*?^1^1™ Działać czy gadać Liberalizm po r& 1 setny Przygoda i chleto • Pochwrała rowerti . O tłoku .... Pochwała starości czaPce IV. SPKAWY TRUDNE Nic ...... O twarzach...... Muchomachia i *rmchologia Historia tubki z klejem Rozkładowość .... Ptaszek, dziąsl". i ciemny las . Uczmy sie po J^pońsku O śmierci w łóz* u .... Automaty i m^ski Świat nii graftiach Życie jest jak- r°wer . O trwałości i niezmienności Pochwała cyniku O gryzobudowli2tlue Nerwy i S2tu!*m poszukiwani 539 29(1 293 29H :wt 303 300 311 314 317 319 322 325 321) :m 334 33« 330 343 318 349 352 356 358 365 367 370 374 377 382 335 388 391 395 400 403 405 408 411 414 417 420 423 428 430 434 439 443 446 J 538 RZECZY MAŁE O automobilizmie i żonglera?........ 109 Dlaczego Don Kichot żyje?........ IM Artyści............. 11K Jak upowszechnić wielkość? ........ 121 O dyletantach........... 124 Gama całotonowa .......... 127 O prywatnej a ulubionej zgniliźnie...... 129 Bufet kulturalny .......... 133 Sława............. 136 O gołych faktach .......... 139 O bohaterach nietypowych........ 142 Bohater naszych czasów......... 145 Memento mori kultury papierowej ...... 149 Książki zapomniane.......... 154 O postępie jednostronnym . . . . . . . . 159 Etyka w kwartecie smyczkowym ....... 163 O twórczości i fasonach......... 167 Gdzie kierować reflektory?......... 170 Krytycy, wrażliwość i nuda......... 174 Trzy po trzy o Wiechu.......... 177 Film polski............ 181 Piszę dzieło naukowe ......... 185 Głowa w puszczy, żaba i piramida....... 187 Skazani na relację ........... 191 Chore koty i jesień przezwyciężona ...... 195 Okruchy '............ 198 Refleksje pomniejszające......... 201 Trochę historii........... 206 Recenzja recenzji........... 209 Dialog o Gołubiewie.......... 214 Plotki zza grobu...........218 „Klub Pickwiicka" bez fioletowych okularów ..... 221 Palę Kubiaka!........... 224 Przez kolorowe okulary . . ....... 229 Piekło polonistów .......... 233 Ciekawostki historyczne......... 237 O dwóch typach, regule i wyjątku....... 240 Tragizm, humor i nuda.......... 243 III. W RÓŻNE STRONY I SOCJOLOGIA AMATORSKA Porządek stary już się wali......... 249 Ludzie i śledzie........... 253 Do mnie, dzieci wdowy!......... 255 List z Warszawy........... 258 Przyłączam się........... 261 Dziady kalwaryjskie.........• . 263 Wieś i miasto........... 267 W jakiej epoce? . .......... 271 O rewizję pewnego słowa......... 274 Bójcie się............ 278 Patos zdewaluowany.......... 281 Wolność, Równość, Braterstwo ........ 284 W obronie tchórzostwa ......... 286 SPIS HZECZY 539 Kto to są politycy?........... 290 Kodeksy nie pisane ......... 293 Poradnik dla polityków....... ¦ . 29H Polityka............. -'101 Warszawa . . ¦.......... 303 Dialog o Wiechu........... 306 Łysiejące refleksje.......... 311 Od lęku przedwieczornego do problemów arcyważnych . . 314 Nowe czasy............ 317 Tak i owak............ 319 Ovomaltina, penicylina .... . . . . ¦ • ¦ 322 Humor............ 323 -Dialog rozdwojony . ....... 32U ' Łopatą do głowy........... 3U2 Żle widziany............ 334 Jedno zdanie o przebojach......... 33tj Lekka muza we frygijskiej czapce....... 339 Działać czy gadać........... 343 Liberalizm po raz setny......... 316 Przygoda i chleb........... 349 Pochwała roweru . . . . . . • . . . . . 352 O tłoku.............. 356 Pochwała starości ..........¦ 358 IV. SPRAWY TRUDNE Nic ............. 363 O twarzach . . . '......... 367 Muchomachia i muchologia........ 370 Historia tubki z klejem.........374 Rozkładowość ........... 377 Ptaszek, dziąsło i ciemny las........ 382 Uczmy się po japońsku......... 335 O śmierci w łóżku........... 388 Automaty i maski.......... 391 Świat na grabiach.......... 395 Życie jest jak rower.......... 400 O trwałości i niezmienności........ 403 Pochwała cynizmu .......... 405 O gryzobudowlizmie '. .....•' . • • 408 Nerwy i sztuka próżnowania........ 4H Siedem szpad melancholii......... 414 Klub Czynnego Nonsensu......... 417 Szczury i nonsens.......... 420 Czynny nonsens ochrzczony ........ 423 Bajka o Nieznajomej..........428 Letnia przygoda........... 430 M°je problemy......... 434 V. WEHIKUŁ CZASU O młodości, dewaluacji, wielorakości i przemijaniu ozorcy rupieciarni poszukiwani «-zas ucieka 439 443 446 540 HZtfCZY MAŁE Refleksje listopadowe Jeszcze jeden rok Przeciw wiośnie .... Ramotki świąteczne .Święta na ponuro Nad kolorowym jajkiem Wigilijne skarby .... Kłopoty małe . . . . . Wilia nieprzemijająca Sałatka świąteczna Przez wigilijny teleskop Wehikuł czasu czyli o Nowym Roku VI. MYŚLI PKOSTE I KKZYWE Truizmy . ukośne .... Myśli rozmaitego kalibru . Myśli noworoczne .... Myśli krótsze .... Przysłowia są mądrością narodów Myśli przewrotne .... Myśli krzywe i proste Kodeks człowieka pobłażliwego . 44!) 45:; 471 476 ¦181 483 490 497 502 509 511 515 518 323 527 530 533 534