16633
Szczegóły |
Tytuł |
16633 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16633 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16633 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16633 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stephen Coonts
Hongkong
Przekład Maciej Szymański
Tytuł oryginału Hong Kong
Wydanie oryginalne 2000
Wydanie polskie 2003
Johnowi i Nancy Coontsom
PODZIĘKOWANIA
Zbieranie informacji stanowiących tło powieści takiej jak ta zawsze jest przygodą
samą w sobie. Przyjaciel i sąsiad autora, Gilbert Pascal, fizyk i inżynier w jednej osobie,
czytał szkice rozdziałów powstającej książki i wzbogacał je wieloma cennymi sugestiami.
Paul K. Chan również czytał i komentował rękopis.
Treść niniejszej powieści jest owocem współpracy autora i jego żony - Deborah
uwielbia wymyślać literackie intrygi.
Rewolucje oraz związane z nimi działania wojenne są nieuniknionym zjawiskiem w
społeczeństwie klasowym. Bez nich niemożliwy jest jakikolwiek skok w rozwoju
społeczeństwa i obalenie reakcyjnych klas rządzących, a zatem niemożliwe jest też przejęcie
władzy politycznej przez lud...
Zbrojne przejęcie władzy, rozstrzygnięcie klasowego konfliktu na drodze wojny, jest
naczelnym zadaniem i najwyższą formą rewolucji. Ta marksistowsko-leninowska zasada
rewolucji ma uniwersalne znaczenie, sprawdza się zarówno w odniesieniu do Chin, jak i
wszystkich innych krajów.
Mao Tse-tung
ROZDZIAŁ 1
Pośrodku zgrabnego, niedużego otworu w czole Chiny Boba Chana, mniej więcej dwa
i pół centymetra nad jego prawym okiem, widniała maleńka czerwona kropelka krwi. Oczy
mężczyzny były szeroko otwarte. Na jego twarzy, zdaniem Tommy’ego Carmelliniego,
zastygł wyraz zaskoczenia.
Carmellini zdjął lateksową rękawiczkę z prawej dłoni, pochylił się i dotknął policzka
Chana. Był jeszcze ciepły.
Śmierć przyszła niewiele minut temu i musiała być natychmiastowa, pomyślał Tom,
na powrót wkładając rękawiczkę.
Niepozorne ciało mężczyzny leżało na podłodze za biurkiem z filipińskiego mahoniu,
w bibliotece jego rezydencji na południu wyspy Hongkong.
Kilka sekund wcześniej, gdy Carmellini otworzył drzwi pokoju, zobaczył jedynie
stopę wystającą zza mebla. Rozejrzał się uważnie, zanim wszedł dalej.
W ścianie naprzeciwko drzwi rozmieszczono kilka okien o dużych, litych szybach
przedzielonych bordowymi zasłonami. Rozpościerała się za nimi wspaniała panorama portu
Aberdeen. Dalej widać było kanał oddzielający wyspy Hongkong i Lamma. Tę drugą, słabo
zaludnioną, wyróżniały z mroku dość nieliczne światła. Ponad nią aż po horyzont rozciągała
się ciemna plama Morza Południowochińskiego. Niewidoczne stąd światła wielkiego miasta
Hongkong, zajmującego północną część wyspy, rzucały bladą poświatę na nisko zalegającą
warstwę stratusów.
Z sali mieszczącej się piętro niżej, w której trwało właśnie przyjęcie, dobiegała
muzyka. Zespół grał stare przeboje amerykańskiego popu - słowa piosenek były
niezrozumiałe, ale melodie dawały się rozróżnić, mimo iż w bibliotece pełno było tłumiących
dźwięk, tapicerowanych mebli oraz książek ułożonych na półkach sięgających sufitu.
Tommy rozejrzał się w poszukiwaniu łuski. Dostrzegł błysk metalu tuż obok nogi
krzesła - mało brakowało, a przegapiłby go w skąpym świetle.
Podszedł bliżej, schylił się i spojrzał.
Kaliber 7,65.
Takie naboje były przeznaczone do małych, łatwych do ukrycia pistoletów
kieszonkowych. Trudno strzelać nimi celnie, ale z najkrótszego dystansu to śmiercionośna
broń.
Carmellini stanął przed biurkiem, wsparł ręce na biodrach i po raz kolejny rozejrzał
się uważnie po bibliotece. Gdzieś tutaj Harold Barnes ukrył przed jedenastoma dniami
magnetofon, kiedy instalował okablowanie do anteny satelitarnej.
Zapewne Chan zamówił zestaw, by oglądać amerykańską telewizję. Niewykluczone,
że był fanem kanału C-Span, nadającego ostatnio relacje z przesłuchań przed komisją senacką
w sprawie zagranicznych - czytaj: chińskich - dotacji dla amerykańskich partii politycznych w
niedawnych wyborach. W ciągu ostatnich dziesięciu dni przesłuchiwani wymieniali jego
nazwisko wielokrotnie.
Barnes nie zdążył nikogo zawiadomić o tym, gdzie ukrył sprzęt - nazajutrz po
dokonaniu instalacji ktoś wpakował mu kulę w łeb.
Carmellini był jednak pewien, że chodzi o magnetofon, a nie nadajnik, który zbyt
łatwo byłoby namierzyć i odnaleźć. Pewność ta brała się stąd, iż osobiście znał Barnesa -
cichego, ostrożnego, cokolwiek bezbarwnego technika, który razem z nim odbywał wstępne
szkolenie dla kandydatów do pracy w CIA. Kto by pomyślał, że Barnes będzie pierwszym z
tej grupy, który odda życie na służbie?
Mikrofony... Harold spędził na instalowaniu odbiornika satelitarnego cztery godziny,
podczas gdy zwyczajnemu monterowi robota zajęłaby najwyżej dwie. Jeżeli trzymał się
procedury, powinien był umieścić gdzieś dwa miniaturowe mikrofony, po jednym na każdą
ścieżkę magnetofonu.
Uwagę Tommy’ego przykuł żyrandol wiszący nad mahoniowym biurkiem. Bogato
zdobiony, obciążony kilkudziesięcioma małymi żarówkami, zapewne zwabił Harolda Barnesa
tak, jak cukier wabi muchy.
Carmellini przyjrzał się w skupieniu łańcuchowi, na którym wisiał żyrandol. Zobaczył
biegnący w nim przewód... nie, dwa przewody - jeden grubszy, czarny, a drugi znacznie
cieńszy; oba pracowicie przeplecione między ogniwami.
Barnes mógł umieścić w żyrandolu jeden z mikrofonów, a drugi w dowolnym miejscu
pokoju - może pod biurkiem albo przy stoliku do czytania - sam zaś magnetofon za
książkami, gdzieś na najwyższej półce. Na pewno nie brakowało tam tomów, po które nikt nie
sięgał częściej niż raz na dziesięć lat.
Carmellini podszedł do najbliższego regału i przyjrzał się grzbietom stojących na nim
książek. Ani drobiny kurzu.
Nawet najpilniejsza sprzątaczka nie utrzymałaby ich w takim stanie.
A zatem...
Agent podstawił krzesło pod żyrandol i stanął na nim.
Ha! Magnetofon był przyklejony taśmą u nasady ramion żyrandola. Żarówki dawały
silne światło, praktycznie uniemożliwiając dostrzeżenie urządzenia z dołu.
Carmellini wyciągnął rękę i sekundę później miał już w niej dwie rolki z taśmą.
Zużyte było mniej więcej trzy czwarte taśmy, nagranie więc musiało trwać jakieś sześć
godzin.
Zszedł na podłogę. Kusiło go, żeby po prostu schować zdobycz do kieszeni, ale
zwyciężył zdrowy rozsądek. Podciągnął nogawkę i starannie umieścił taśmy w skarpetce.
W drugiej miał nową, czystą taśmę, ale skoro China Bob był martwy, magnetofon w
zasadzie przestał być potrzebny. Może warto przeciąć kable i zabrać sprzęt?
Ile czasu pozostało?
Czy gdyby to China Bob Chan zabił Harolda Barnesa, magnetofon pozostałby na
swoim miejscu?
Tom nagle zdał sobie sprawę, że czas ucieka. Odstawił krzesło na miejsce i
energicznie przetarł jego miękkie siedzenie, by zlikwidować wszelkie ślady butów. Kiedy się
prostował, usłyszał dźwięk dochodzący z sekretariatu znajdującego się tuż za ścianą. Zrobił
krok w stronę drzwi i w tym momencie w sąsiednim pomieszczeniu zapaliło się światło.
Agent skoczył zwinnie i przywarł do ściany. Uchylone drzwi do sekretariatu miał
teraz po prawej. W napięciu nasłuchiwał odgłosu kroków.
Bardzo, ale to bardzo nie chciał, by ktoś zastał go w tym pokoju z trupem na podłodze
i taśmą w skarpetce. To prawda, że jako młodszemu radcy do spraw rolnictwa w miejscowym
konsulacie przysługiwał mu immunitet dyplomatyczny, ale medialny zamęt wokół
aresztowania i przesłuchania, a zwłaszcza nieuchronne wydalenie z kraju nie pomogłyby mu
w karierze.
Usłyszał szuranie odsuwanego krzesła.
Sprężony, gotów do skoku, gdyby tylko ktoś szerzej otworzył drzwi, zbliżył się nieco
do plamy światła.
Przy biurku sekretarki siedział ktoś niewysoki. Dobry Boże, to jakiś dzieciak,
pomyślał Carmellini. Chłopiec miał dziesięć, może dwanaście lat.
Agent cofnął się o krok, by nie znaleźć się w polu widzenia, gdyby dziecko spojrzało
w jego stronę.
Usłyszał odgłos uruchamiania komputera.
W przeciwległym końcu biblioteki były jeszcze jedne drzwi. Carmellini nie wiedział,
czy są otwarte. Pamiętał, że prowadzą do kilku pomieszczeń biurowych i dalej, na korytarz z
windą. Podszedł do nich szybkim, cichym krokiem.
Nie zdołał obrócić gałki. Drzwi były zamknięte. Obok dziurki od klucza nie znalazł
ani nazwy producenta, ani oznaczenia typu zamka. Dopiero gdy się pochylił, by popracować
nad mechanizmem, dostrzegł główki śrub wystające z drzwi. Pomalowano je tym samym,
ciemnym kolorem co całe skrzydło, aby nie rzucały się w oczy.
Nawet gdyby otworzył zamek, pozostałyby jeszcze zasuwki po drugiej stronie, a tych
nie zdołałby sforsować. Schował wytrych i idąc z powrotem w stronę drzwi sekretariatu,
wsunął etui do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zatrzymał się mniej więcej dwa metry od
nich i ostrożnie zerknął do środka.
Dzieciak siedział przy klawiaturze i pisał. Po chwili usiadł wygodniej. Czekał.
Minęło kilka sekund i na ekranie pojawiła się kobieta trzymająca w ręku coś, co
wyglądało na olbrzymiego penisa. Zaczęła...
Jezu, dzieciak ogląda pornosa!
Tego, co naga kobieta zrobiła z wielkim penisem, Tommy Carmellini nigdy się nie
dowiedział, ponieważ w tym momencie otworzyły się drzwi na korytarz i do sekretariatu
weszła kobieta. Chłopiec zerknął na nią i szybko zamknął program, ale nie zdążył.
Kobieta trzepnęła go w ramię i powiedziała coś po chińsku.
Dzieciak kliknął kilka ikon i zamknął połączenie z Internetem. Kobieta trajkotała teraz
jak najęta.
Carmellini cofnął się pod ścianę, żeby przeczekać.
Wreszcie rozległy się dźwięki wyłączania komputera, przysuwania krzesła i cichych
kroków, a potem mocne trzaśnięcie drzwiami.
Agent zajrzał do sekretariatu.
Pusto.
Uchylił drzwi prowadzące na korytarz, w samą porę by zobaczyć, jak kobieta i
chłopiec znikają w windzie na końcu holu.
Odczekał chwilę, a potem wrócił do biblioteki i ponownie ustawił krzesło pod
żyrandolem. Założenie szpulek z nową taśmą zajęło mu mniej więcej trzydzieści sekund.
Wyczuł palcami kształt klawisza i upewnił się, że magnetofon jest wyłączony. Zszedł na
podłogę, po raz drugi przetarł krzesło i odstawił je na miejsce.
W biurze sekretarki sprawdził, czy korytarz jest pusty, po czym wyszedł i ostrożnie
zatrzasnął za sobą drzwi. Z dołu dobiegały dźwięki Amerykanina w Paryżu Gershwina.
Zbiegając po schodach do sal, w których trwało przyjęcie, Carmellini zdjął lateksowe
rękawiczki i schował je do kieszeni.
Na dole odszukał Kerry Kent, sączącą szampana i z ożywieniem dyskutującą z
długowłosym intelektualistą, który gapił się na nią z wyraźną nadzieją. Kerry była wysoką
Angielką o bujnej, ciemnorudej czuprynie. Mówiła płynnie po kantońsku i po mandaryńsku.
Na co dzień pracowała jako tłumaczka w firmie ubezpieczeniowej - Chińskim Towarzystwie
Wzajemnej Pomocy - ale przede wszystkim była oficerem brytyjskiej tajnej służby
wywiadowczej, SIS. Tego wieczoru miała na sobie elegancką granatową suknię sięgającą
kostek, a jej dekolt zdobił skromny, pożyczony naszyjnik.
- Tu jesteś, kochanie - odezwała się pogodnie, kładąc rękę na ramieniu Carmelliniego.
- Właśnie rozmawiam z tym wspaniałym dramatopisarzem... - wymieniła nazwisko. - Jego
nową sztukę będą grać na West Endzie już w przyszłym tygodniu. Siostra wiele mi o niej
opowiadała. Cóż za zbieg okoliczności! Gdy tylko wrócimy do Londynu, wybierzemy się do
teatru.
Carmellini podał rękę pisarzowi i po chwili dyskretnie porwał Kerry.
- Ktoś widział, jak szedłem na górę? - spytał na tyle głośno, by mimo gwaru i muzyki
usłyszała go.
- Nie wydaje mi się, żeby ktoś zwrócił uwagę. Go tam robiłeś tak długo?
- Oglądałem pornosa w Internecie. Fascynujące! Później ci opowiem. Kim jest ten
świr, który tak się na ciebie gapi?
Jakiś Chińczyk istotnie stał nie dalej niż dwa metry od nich i otwarcie wpatrywał się w
Kerry. Kiedy robiła krok, czynił to samo.
- Admirator z prowincji, beznadziejnie zadurzony. Przez całe życie mam na mężczyzn
taki druzgocący wpływ. To doprawdy nudne. Zastanawiam się nad pomniejszeniem piersi,
żeby wreszcie mieć trochę spokoju.
Żart był niezły, jako że Kerry miała szczupłą, sportową sylwetkę.
Carmellini posłał Chińczykowi niechętne spojrzenie i odszedł, trzymając towarzyszkę
pod łokieć.
- Zabrałeś? - spytała, mając na myśli taśmę.
- Nie było jej. A China Bob leżał za biurkiem z ładną dziurą w głowie.
- Martwy? - upewniła się, marszcząc brwi.
- Nawet bardzo.
-. Znalazłeś magnetofon?
- Był w żyrandolu. Pusty.
Kerry upiła łyk szampana, trawiąc łgarstwo Tommy’ego. Amerykanin nie bardzo
wiedział, dlaczego okłamywanie jej wydaje mu się tak dobrym pomysłem, ale instynkt
nakazywał mu nie ufać nikomu. Ktoś zastrzelił Harolda Barnesa. Ktoś być może ta sama
osoba - umieścił kulę w głowie Chiny Boba Chana. A Carmellini znał pannę Kent dosłownie
od trzech dni i zdecydowanie nie nazwałby jej starą znajomą.
Na wyższe piętro rezydencji wiodły trzy drogi - ten, kto chciał wejść do biblioteki,
mógł skorzystać z dwóch klatek schodowych lub windy. Agent wybrał schody, na które dostał
się pod pretekstem wyjścia do toalety, położonej na końcu korytarza i niewidocznej od strony
głównej sali balowej. W ciągu ostatnich kilku godzin każdy, kto brał udział w imprezie, mógł
zrobić to samo - i zapewne niektórzy zrobili.
Być może odpowiedzią była taśma.
Carmellini omiótł tłum wzrokiem, próbując zapamiętać jak najwięcej twarzy. W sali
balowej zebrała się tej nocy śmietanka towarzyska Hongkongu.
- Powiedz mi jeszcze raz, kim są ci ludzie - zwrócił się do Kerry.
Angielka zerknęła na najbliżej stojących i kiwnęła głową w stronę mężczyzny po
sześćdziesiątce, wokół którego zebrała się spora grupka gości.
- To gubernator Sun Siu Ki i jego świta, mieszanka oficjeli, urzędników i prywatnych
przedsiębiorców włażących mu w tyłek. Dystyngowany dżentelmen, który z nim rozmawia,
to sir Robert MacDonald, brytyjski konsul generalny. Wysoki, jasnowłosy Australijczyk,
który udaje, że ich nie podsłuchuje, to Rip Buckingham, naczelny „China Post”, największego
anglojęzycznego dziennika w Hongkongu. Obok stoi jego żona, Sue Lin. Dalej, w samym
kącie masz konsula generalnego Stanów Zjednoczonych, Virgila Cole’a. Rozmawia z siostrą
Chiny Boba, Amy Chan. Kto jeszcze?
- Może ten gość w mundurze, z koktajlem w dłoni.
- Generał Tang, dowódca dywizji Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej
stacjonującej w Hongkongu. Jest tu dopiero od paru tygodni. Gazety sporo pisały o jego
przybyciu.
- Kto z nim rozmawia?
- Albert Cheung. Wykształcony w Oksfordzie, najlepszy adwokat w Hongkongu.
Słodki, gładki i podobno dobrze poinformowany.
Kerry wskazała Tommy’emu jeszcze sześciu przemysłowców, trzech magnatów
branży spedycyjnej i dwóch prezesów banków.
- Wszystko to potomkowie kupców i armatorów, którzy tutaj dorobili się
niewiarygodnych fortun - dodała, wymieniwszy ich nazwiska. - Jeżeli ktokolwiek opłakiwał
tu odejście Brytyjczyków, to właśnie oni. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby dyskutowali w
tak licznym gronie.
Każdy z obecnych na przyjęciu mógł pójść na piętro i stuknąć Chinę Boba, pomyślał
Tommy. Każdy przynajmniej raz lub dwa w ciągu wieczoru przeprosił towarzystwo i udał się
na krótką wycieczkę w stronę toalety. A może ktoś obcy wjechał windą z piwnicy albo
wszedł do biblioteki z zupełnie innej części rezydencji? Możliwości było mnóstwo. Mimo to
Carmellini przyglądał się wskazywanym przez Kerry gościom z wielką uwagą.
- Nie wiem, czy nie powinniśmy urwać się stąd, zanim zacznie się zamieszanie.
- Doskonały pomysł. Możemy zacząć dryfować w stronę wyjścia, ale po drodze muszę
pożegnać parę osób.
Pięć minut później, gdy czekali na samochód z konsulatu, Carmellini zapytał:
- Jakie masz plany na resztę wieczoru?
- Nie wiem - odparła beztrosko, odwracając się ku niemu.
Przyjmując zaproszenie, przycisnął usta do jej warg. Kerry objęła go i odwzajemniła
pocałunek.
- Jakiś ty romantyczny - powiedziała, kiedy oderwali się od siebie.
- A jaki nieżonaty.
- Pamiętam o tym.
- Nie przypominam sobie, żebym wspominał ci o moim statusie rodzinnym.
- Nie wspominałeś. Twoja reputacja jest szybsza od ciebie. Tommy Carmellini,
kawaler, włamywacz, złodziej...
- I w ogóle świetny gość.
- James Bond dla ubogich.
- Nie daj się zwieść pozorom.
- Będziesz musiał mnie przekonać.
- Chętnie spróbuję.
- Opowiedz mi lepiej o internetowej pornografii. Lepiej się czyta raporty z akcji
ozdobione pikantnymi szczególikami.
Pracownik rezydencji zatrzymał samochód należący do konsulatu i wysiadł.
- Ten apetyczny kawałek chciałem zostawić na później odparł Carmellini, wręczając
mu napiwek i odbierając kluczyki. - Noc jest jeszcze młoda.
ROZDZIAŁ 2
Kiedy Jake Grafton rozsunął szklane drzwi balkonowe, do hotelowego pokoju na
piątym piętrze wpadło intensywne światło słonecznego poranka. Zgiełk ulicy kontrastował z
ciszą apartamentu, ale to nie przeszkodziło mu z uśmiechem usiąść przy małym, okrągłym
stoliku. Popijając kawę, chłonął zapachy, widoki i dźwięki Hongkongu.
Jego żona, Callie, wyszła na balkon. Była szykownie ubrana i prawie niedostrzegalnie
umalowana. Na prawym ramieniu niosła torebkę, a w lewej ręce aktówkę.
Kiedy pochyliła się, żeby pocałować go na pożegnanie, Jake wyczuł aromat.
- Pięknie pani pachnie tego ranka, pani Grafton. Zatrzymała się w drzwiach i
odwróciła, marszcząc brwi.
- Co zamierzasz dzisiaj robić? - spytała.
- Polenić się trochę, przeczytać gazetę, spieniężyć czeki podróżne i spotkać się z tobą
na lunchu.
- Kiedy zaczniesz realizować zadanie?
- Pracuję nad nim nawet teraz. Wiem, że tego nie widać, ale kółka maszyny już się
kręcą.
Był to trzeci dzień konferencji - intensywnego, siedmiodniowego zanurzenia w
kulturze Zachodu zgotowanego chińskim studentom przez przyjezdnych profesorów. Callie
była jednym z wykładowców.
- Nasiąkam atmosferą - dodał Jake. - Nie wiem, czy pamiętasz, ale oficjalnie spędzam
tu wakacje.
Callie nie mogła wykluczyć, że to widok męża ubranego jeszcze w piżamę - o ósmej
rano, w dzień powszedni! - wywołuje w niej dziwne wrażenie. Uśmiechnęła się, skinęła
głową i pożegnała go.
Jake pił kawę i przyglądał się starym koszarom policyjnym widocznym po drugiej
stronie ulicy. Otaczał je trzymetrowy mur z cegieł, zasłaniający teren przed wzrokiem
przechodniów. Wysoki na trzy piętra budynek na planie litery T wzniesiono z cegły lub
kamienia i pobielono. Za oknami jego części równoległej do ulicy Jake dostrzegł sale z
pryczami i szafkami, prysznice, pralnie oraz kuchnię i jadalnię. Drzwi do wszystkich
pomieszczeń znajdowały się na długich galeriach ciągnących się wzdłuż zewnętrznych ścian
każdej kondygnacji - podobnie jak w większości amerykańskich moteli. Daszkiem litery T był
budynek administracyjny, w którym mieściły się wyłącznie biura. Parking przed koszarami
był pełen wozów policyjnych.
Trawnik został zamieniony w obóz wojskowy, z kuchnią polową, ogniskami i
namiotami. Co najmniej pięciuset żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zaanektowało na
swoje potrzeby dosłownie każdy skrawek zieleni. W nieruchomym powietrzu poranka unosiły
się cieniutkie smużki ogniskowego dymu.
W czasach kolonialnych służba w Królewskiej Policji Hongkongu musiała być niezłą
przygodą dla brytyjskich kawalerów, którzy mieli ochotę zaznać w życiu trochę egzotyki - a
przynajmniej wieść nudnawy żywot w egzotycznym otoczeniu - zarabiając przy okazji
zupełnie przyzwoite pieniądze. Podobnie jak wszystkie mundurowe służby kolonialne,
Królewska z Hongkongu słynęła swego czasu z korupcji - tak było już od chwili, gdy na
ulicach miasta pojawił się pierwszy Brytyjczyk w policyjnym mundurze.
Tego ranka chińscy policjanci i żołnierze krzątali się wokół budynku jak mrówki. Jake
zastanawiał się, ilu jeszcze Brytyjczyków nosi mundur hongkońskiego stróża prawa.
Dopił kawę, odstawił filiżankę i pochylił się nad angielskojęzyczną gazetą „China
Post”, którą wczesnym rankiem ktoś wsunął pod drzwiami.
Pierwszą stronę zdominował artykuł o kryzysie finansowym w Japonii, przeplatany
rozwlekłymi oświadczeniami rządu w Pekinie na temat tej sprawy. Pojawiła się w nim także
wypowiedź amerykańskiego konsula generalnego, Virgila Cole’a.
Jake pokiwał głową, kiedy natknął się w tekście na to nazwisko. Latał z Cole’em
podczas swej ostatniej tury służby w Wietnamie; razem przeżyli zestrzelenie. Nie widział go
od tamtej pory. Cole wycofał się ze służby i przez lata korespondowali, ale kiedy w jednej z
przeprowadzek Jake zgubił jego adres, ustała nawet wymiana kartek świątecznych. Minęło
już dziesięć lat, odkąd pisali do siebie po raz ostatni.
„Tygrys” Cole... Kiedy wyleczył uraz czaszki, rzucił marynarkę wojenną i poszedł na
studia. W końcu wylądował w Krzemowej Dolinie jako spec od zaawansowanych technologii.
Kiedy przed dwoma laty mianowano go konsulem generalnym w Hongkongu, pismo
„Fortune” szacowało jego majątek na ponad miliard dolarów. Cole był, ma się rozumieć,
hojnym darczyńcą w światku amerykańskiej polityki.
Może wypada do niego zadzwonić, zaprosić na kolację, pomyślał Grafton. Ale z
drugiej strony... Jeżeli Tygrys się nie odezwie, jutro sam to zrobię, postanowił.
Na drugiej stronie gazety znalazł kolumnę poświęconą morderstwu, którego dokonano
ostatniej nocy. Tuż przed zamknięciem numeru odnaleziono zwłoki Chiny Boba Chana. Jake
znał to nazwisko. Czytał artykuł z rosnącym niepokojem. Jako czołowa postać skandalu
finansowego związanego z kampanią wyborczą w Stanach Zjednoczonych, China Bob był
ostatnio częstym gościem na łamach amerykańskich gazet. Większość dotyczących go
publikacji była utrzymana w tonie, jakiego przyzwoity człowiek raczej by sobie nie życzył.
Wiadomość o przedwczesnej śmierci Chana wskutek gwałtownego zatrucia ołowiem z
pewnością zatrzęsła Kapitolem.
Przyjemna niespodzianka czekała Jake’a na pierwszej stronie drugiego działu gazety:
zobaczył zdjęcie Callie z dwojgiem amerykańskich profesorów - dodatek do trzyakapitowego
artykułu. O dziwo, reporter nawet się nie pomylił, zapisując imię Callie. Jake złożył tę stronę,
żeby zachować ją na pamiątkę.
Przyszło mu do głowy, że miejscowa gazeta wygląda tak, jak powinna: jak biuletyn
informacyjny publikowany pod czujnym okiem totalitarnego rządu, który nie toleruje żadnej
krytyki, żadnego sprzeciwu. Artykuły nie wspominały ani słowem o chińskich żołnierzach
blokujących ulice, sterczących na każdym rogu, w drzwiach każdego sklepu, we wszystkich
urzędach; nie mówiły o kontekście zabójstwa Chiny Boba; wymieniały jedynie suche fakty,
nie analizując ich wpływu na stosunki chińsko-amerykańskie.
Jake zajrzał na przedostatnią stronę, do kolumn poświęconych wynikom z
zagranicznych lig. Z rozbawieniem stwierdził, że australijskiemu futbolowi poświęcono
znacznie więcej miejsca niż rezultatom gier amerykańskich zawodowców.
Rzucił gazetę na stolik i przeciągnął się. Ach...
Ktoś zapukał do drzwi..
- Chwileczkę!
Jake zerknął w lustro wiszące nad toaletką - nie zamierzał przecież szokować
pokojówki - i uchylił drzwi.
Zobaczył przybysza z Zachodu, ubranego w niezły garnitur - Tommy’ego
Carmelliniego.
- Proszę - powiedział, otwierając szerzej drzwi. - Obawiam się, że trochę się
guzdrałem tego ranka...
- Czytał pan już poranną gazetę?
- Mówi pan o Chanie?
- Tak.
- Czytałem.
- To prawda. Chan jest tak nieżywy, jak to tylko możliwe.
- Proszę zaczekać. Wezmę prysznic i pójdziemy na dół na śniadanie.
- Dobrze. - Tommy Carmellini usiadł na jedynym krześle i otworzył teczkę.
Kiedy po kwadransie Jake wrócił z łazienki, Carmellini chował już do teczki swój
zestaw detektorów.
- Pluskiew nie ma - zameldował.
- Co z telefonem?
- Trudno powiedzieć. Nie mam pojęcia, jaka jest normalna oporność tutejszych linii.
- W porządku. Skąd pan wie, że ten artykuł jest prawdziwy?
- Stąd, że widziałem Boba chwilę po tym, jak dołączył do grona niedawno zmarłych.
Był ciepły jak grzanka, a w czole miał bardzo ładną, nowiutką dziurkę. Pod stołem znalazłem
łuskę kalibru 7,65.
- Kto go zastrzelił?
- Nie ja... tylko tego jestem pewien.
- Ma pan przy sobie taśmę?
Carmellini usiadł i wyjął rolkę ze skarpetki. Jake Grafton obejrzał ją z zaciekawieniem
i schował do kieszeni spodni.
Zamówiwszy śniadanie w hotelowej restauracji, dwaj Amerykanie zaczęli rozmawiać
o mieście, do którego sprowadziła ich misja. Jake opowiedział Carmelliniemu o tym, jak w
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku właśnie tu, w Hongkongu, poznał Callie.
- Nie byłem tu od tamtej pory - powiedział. - Myślę, że to był błąd. Miasto jest
wspaniałe, powinniśmy byli wpadać tu raz na jakiś czas i podziwiać, jak się rozwija.
Carmellini okazywał admirałowi minimum uprzejmego zainteresowania.
- Jak to się stało - spytał w końcu - że wysłano mnie tu, żebym panu pomógł? Przecież
nie jest pan z CIA.
- Taki pan jest pewny? - odpowiedział pytaniem Jake.
Carmellini spostrzegł uśmiech w jego szarych oczach, zanim jeszcze pojawił się na
ustach. Grafton miał opaloną, szczupłą twarz z nieco zbyt dużym nosem. Jego skroń znaczyła
nierówna, wyblakła już blizna.
- W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym - zgodził się agent. - Ale o
ile sobie przypominam, kiedy spotkaliśmy się w zeszłym roku po raz pierwszy, nosił pan
mundur marynarki i dowodził grupą bojową okrętów. Choć oczywiście Agencja robi ostatnio
wszystko, żeby zapewnić swoim ludziom odpowiednią przykrywkę.
Jake zachichotał.
- Przekładałem papierki w Pentagonie, a potrzebny był ktoś, kto mógłby tu przylecieć
i powęszyć. Najwidoczniej ktoś na górze odkrył moją dawną znajomość z Cole’em, zaczął
kombinować i tyle... Kiedy zapytali mnie, czy podejmę się zadania, odpowiedziałem: tak ale
pod warunkiem że pojadę z żoną. No i jestem.
Carmellini zmarszczył brwi.
- W takim razie, skąd ja się wziąłem w tym bałaganie? Miałem dwa abonamenty na
cały sezon meczów Orioles i świetną panienkę na siedzenie obok.
- Poprosiłem o pana imiennie - odparł Jake. - Nowy dyrektor CIA próbował mi to
wyperswadować. „To złodziej, włamywacz”, mówił. „W zeszłym roku, kiedy zamordowano
profesora Olafa Svensona, nikt nie potrafił ustalić, gdzie jest Carmellini”. Podobno był pan
wtedy na wakacjach, co akurat nie jest przestępstwem, ale pańscy koledzy zaczęli grzebać w
sprawie... i oczywiście niczego nie znaleźli; nikt niczego nie udowodnił. Mimo to, w pańskich
aktach pojawiła się kolejna skaza.
- Tak powiedział?
- Tak. Zdaje się, że pańskie dane osobowe mogą być pasjonującą lekturą.
- Wie pan, co futboliści mówią zawsze o niesprzyjających warunkach, prawda? -
odrzekł Tommy Carmellini. - To także mój problem. No i te skazy. Dzikie mnóstwo skaz.
- Aha.
- Ale skoro jestem taki skażony, to dlaczego poprosił pan właśnie o mnie?
- To pomysł mojego asystenta, Ropucha Tarkingtona. Z jakiegoś powodu zrobił pan
na nim wrażenie.
- Rozumiem.
Kelner podał śniadanie i odszedł.
- Niech mi pan opowie o wczorajszym wieczorze - poprosił Jake. - Wszystko, co tylko
pan pamięta.
Carmellini mówił, jedząc.
- Kazali mi pracować z Brytyjką z SIS, Kerry Kent. Świetna babka, a do tego gada po
chińsku, jakby się tu urodziła. Znam ją trzy dni i jeden wieczór.
- Uhm.
Carmellini opowiedział o przyjęciu, o tym, jak Kent zdobyła dwa zaproszenia i
zaproponowała mu rolę partnera. Szybko dotarł do drugiej godziny imprezy, kiedy postanowił
wykorzystać szansę i wymknąć się na górę.
- Naprawdę miałem stracha, kiedy zobaczyłem zwłoki Chiny Boba na podłodze.
Wyjąłem taśmę z magnetofonu i włożyłem czystą. Jeśli ktoś go znajdzie, być może uzna, że
po prostu nie ruszył... tak sobie pomyślałem, może niezbyt mądrze. Starczyło mi przynajmniej
przytomności umysłu, żeby wyłączyć magnetofon. Przekonamy się, czy ktoś kupi ten
podstęp. Kto wie... Zanim dotarłem z powrotem na dół, rozumiałem już, że w zasadzie guzik
wiem. Każdy, kto był na imprezie, mógł stuknąć Chinę Boba, i to z najrozmaitszych
powodów. Naturalnie nie wykluczam nawet udziału Kerry Kent. Zanim poszedłem na górę,
spędziła kwadrans w damskiej toalecie, tak przynajmniej twierdzi. Dlatego na wszelki
wypadek powiedziałem jej, że w magnetofonie nie było taśmy - dokończył Tommy.
Jake Grafton spojrzał na niego znad filiżanki kawy.
- I? - rzucił pytająco.
- I niech mnie szlag, jeśli nie przeszukała mnie, kiedy czekaliśmy przed rezydencją na
samochód. Buzi, buzi, uściski, a rękami przeleciała po moich kieszeniach.
- Jest pan pewien, że szukała taśmy?
- Obszukała mnie, tyle wiem.
- Może próbowała dać panu do zrozumienia, że ma ochotę na romantyczny wieczór -
zasugerował Grafton, filuternie unosząc brew.
- Miałem nadzieję - wyznał Carmellini. - To naprawdę miła kobitka, opanowana i
gotowa do akcji, ale kazała zawieźć się prosto do domu i nawet nie zaproponowała piwa na
do widzenia.
- Sądziłem, że tajni agenci przeciwnych płci zawsze lądują w łóżku.
- Ja też - przytaknął z zapałem Carmellini. - Właśnie dlatego zapisałem się do Agencji.
Niestety, rzeczywistość mnie rozczarowała.
Kolejne drobne kłamstwo. Zgodził się pracować dla CIA, żeby uniknąć oskarżenia o
włamanie i parę innych przestępstw, ale nie widział powodu, żeby dzielić się niewesołymi
szczegółami życiorysu z osobami, które trafiły do tego biznesu w normalniejszy sposób.
- Znalazła w końcu tę taśmę?
- Nie, nie zajrzała do skarpetki.
- Była uzbrojona?
- Na pewno nie schowała pistoletu w skarpecie, a w staniku nie miała miejsca, może
mi pan wierzyć.
- Może w torebce?
- Miała bardzo małą, do noszenia w dłoni. Ścisnąłem ją raz... na pewno nie było w niej
broni. Choć oczywiście ten, kto rąbnął Chinę Boba, najprawdopodobniej natychmiast pozbył
się pistoletu.
- Ma pan jakichś podejrzanych?
- To mógł być każdy, kto przebywał tej nocy w Hongkongu. Każdy, kto był na
przyjęciu albo wszedł z ulicy i zwyczajnie wjechał czy wspiął się na górę. Mimo to Kent i
konsul generalny stoją najwyżej na mojej liście. Jak mówiłem, dziewczyna była w toalecie na
krótko przed moją wycieczką do biblioteki. Cole’a widziałem na schodach pięć minut przed
akcją, wracał z góry.
Virgil Cole, wojownik doskonały. To Jake wymyślił mu przydomek Tygrys, jesienią
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego, gdy po śmierci Morgana McPhersona Cole
został bombardierem-nawigatorem w jego maszynie.
Grafton westchnął głęboko, wspominając tamte dni i Cole’a, jakiego wtedy znał.
Wydawało się, że to odległa historia, a jednak...
Chińscy pracownicy Banku Orientu od wielu dni znali prawdę i zdążyli zawiadomić
przyjaciół, którzy w porę wycofali pieniądze z rachunków. Kiedy wieści rozeszły się po
mieście, kolejki w sali operacyjnej błyskawicznie się wydłużyły.
W pogodny czerwcowy poranek co najmniej dwa tysiące ludzi zebrało się na
chodniku i wypielęgnowanym trawniku przed budynkiem, czekając na otwarcie drzwi.
Siedzibą banku była potężna wieża ze szkła i kamienia, wzniesiona w samym sercu
finansowej dzielnicy Victoria, między stokami Victoria Peak a nabrzeżami promowymi.
Nazwa instytucji wypisana była po angielsku i po chińsku, wielkimi literami, na frontonie
budynku. Jeszcze większe znaki świeciły się dniem i nocą na bocznej ścianie, na wysokości
dwudziestego piętra, tak aby były widoczne z całej wyspy, z Kowloonu, a przy dobrej
pogodzie nawet z kontynentalnych Chin - była to japońska nazwa banku, właściciele Banku
Orientu byli bowiem Japończykami i nie kryli dumy z tego powodu.
Po pilnych konsultacjach i wielu niespokojnych spojrzeniach za szybę kierownictwo
banku postanowiło nie otwierać drzwi. Nawiązało natomiast kontakt z Ministerstwem
Finansów w Tokio. Kiedy prezes czekał przy telefonie na rozmowę z wiceministrem do spraw
handlu zagranicznego, ktoś wrzucił z ulicy pierwszy kamień, rozbijając szybę.
Jeden z kasjerów wezwał policję. Policjanci tylko spojrzeli na tłum i wezwali
gubernatora Sun Siu Ki. Gubernator nawet nie pofatygował się na miejsce. Zlecił rozwiązanie
problemu generałowi Tangowi Tso Mingowi, nowemu dowódcy dywizji Chińskiej Armii
Ludowo-Wyzwoleńczej stacjonującej w Hongkongu.
Pół godziny później w okolicy pojawiło się kilkuset żołnierzy. Podwójnym kordonem
zamknęli wyloty ulicy i oddzielili tłum od parku położonego po drugiej stronie skweru. W
zasadzie było ich zbyt mało, by fizycznie odciąć drogę ludziom zgromadzonym przed
bankiem, dlatego też nie robili właściwie nic - czekali na rozkazy. Po pewnym czasie z
klekotem gąsienic zrywających asfalt wjechały na ulicę cztery czołgi. Zatrzymały się i
wycelowały w tłum potężne działa.
Wraz z nimi pojawił się generał Tang. Spojrzał na niespokojnych ludzi i na swoich
żołnierzy. Kazał oficerom poprawić nieco rozmieszczenie jednostki, a potem podszedł do
szklanych drzwi banku i załomotał w nie pięścią. Nikt nie otworzył. Tang wyjął z kabury
pistolet i uderzył w drzwi kolbą.
Teraz dopiero ktoś mu otworzył.
Generał Tang i dwaj jego pułkownicy wmaszerowali do Banku Orientu i zażądali
widzenia z prezesem.
- Panie admirale, jestem zmuszony działać na ślepo powiedział Tommy Carmellini,
kiedy spacerowym krokiem zmierzali w stronę przystani promowej. - Ludzie z Langley
wysłali mnie tutaj z rozkazem pomagania panu, ale nie powiedzieli mi, o co w ogóle chodzi w
tej sprawie.
- Zostałem tu skierowany - odparł Grafton - ponieważ w Wietnamie poznałem
Tygrysa Cole’a. Najwyraźniej jestem jedną z niewielu osób z kręgów zbliżonych do władzy,
które znają go osobiście. Waszyngton chce wiedzieć, co, do ciężkiej cholery, dzieje się w
Hongkongu.
- A co niby miałoby się dziać?
Kupili bilety pierwszej klasy i weszli na najwyższy pokład promu. Kiedy statek
odbijał od brzegu, Jake Grafton zaczął mówić.
- Chiny wchodzą w stadium kryzysu. Cały kraj przypomina beczkę prochu...
wystarczy iskra, żeby doszło do wybuchu. Komuniści chcą się utrzymać przy władzy,
ofiarowując społeczeństwu ekonomiczny dobrobyt, ale on może nastać tylko w wyniku
zmiany ustroju. Oczywiście jest to sytuacja wewnętrznie sprzeczna: „tak” dla przemian
gospodarczych, „nie” dla przemian społecznych i politycznych. Swoją drogą, biznesmeni ze
Stanów Zjednoczonych mają ochotę na wielki kawał chińskiego tortu. Dlatego sprzedają
nowoczesne technologie i przenoszą kapitał... chcą uzyskać dostęp do tutejszego rynku i
taniej siły roboczej. Innymi słowy, inwestują w polityczne status quo, czyli komunistyczną
dyktaturę.
Tommy Carmellini ze zrozumieniem pokiwał głową.
- System komunistyczny opiera się na totalnej korupcji - ciągnął Jake. - Jeżeli chiński
importer chce sprowadzić z zagranicy towar, musi zdobyć koncesję. Liczba takich zezwoleń
jest ograniczona, ponieważ władza stara się utrudnić prywatnym przedsiębiorcom
konkurowanie z państwowymi firmami. I tu zaczyna się rola dla Chiny Boba Chana i tysiąca
jemu podobnych. Jeżeli jesteś rzutkim chińskim biznesmenem, Chan za drobną opłatą może
zdobyć dla ciebie koncesję importową... potrąci sobie część łapówki, a resztę wręczy
odpowiedniemu urzędnikowi. Taki system gwarantuje skorumpowanie urzędników od góry
do dołu. Każdy, kto należy do władz, bierze... członkowie partii, urzędnicy wszystkich
szczebli, generałowie... Dosłownie wszyscy. System wytwarza olbrzymie dochody, płynące
wprost do ich kieszeni, a uprzemysłowiony Zachód przekazuje Chinom najnowocześniejsze
technologie.
- I tylko zwyczajni zjadacze chleba tracą - mruknął Carmellini.
- Właśnie. Ściśle rzecz biorąc, władze chińskie wykorzystały kontakty Chiny Boba
Chana do sponsorowania partii w Stanach Zjednoczonych... „smarowanie” miało pozwolić na
uzyskanie amerykańskich zezwoleń eksportowych dotyczących zastrzeżonych dotąd
technologii, zwłaszcza wojskowych. Powiedziałbym, że system zezwoleń czy koncesji
sprzyja korupcji i w Chinach, i w Stanach. W tym wypadku Armia Ludowo-Wyzwoleńcza
zapragnęła dostępu do amerykańskiego sprzętu wojskowego. Niestety, China Bob zgarnął do
własnej kieszeni mniej więcej połowę kwoty, którą ALW przeznaczyła na smarowanie.
Człowiekiem, który dogadywał się z nim z ramienia Armii, był generał Tang, obecnie
dowódca miejscowego garnizonu.
- Ach tak.
- Oficjalnie Tang przybył tu, żeby odnaleźć i zatrzymać przestępcę politycznego, Wu
Tai Kwonga. Pamięta pan tego człowieka, który w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym
dziewiątym na placu Tian’anmen stanął naprzeciw czołgu?
- Zdawało mi się, że zginął.
- Może i tak, ale żywy lub martwy, jest wrogiem publicznym numer jeden. Odważył
się pokazać władzy środkowy palec, a ci ludzie są paranoikami.
- To choroba zawodowa wszystkich dyktatorów - stwierdził beztrosko Carmellini.
- Tak czy inaczej, teoretycznie z tego powodu sprowadzono tu wojsko. W
rzeczywistości jednak Tang i jego ludzie mają zapobiec politycznemu powstaniu w
Hongkongu. CIA uważa, że China Bob Chan prał pieniądze, żeby wspierać rewolucję.
- Pracował dla obu stron?
- Tak twierdzi Agencja. Politycy z Kongresu chcieli, żeby ktoś tu przyjechał i ustalił
obiektywnie, jak głęboko zaangażowany jest w te sprawy amerykański konsul. Z braku
lepszego kandydata Biały Dom postawił na mnie.
- Virgil Cole?
- Tak jest.
- Ale dlaczego właśnie pan?
- Mam wrażenie, że oczekuje się ode mnie zdobycia jego zaufania i skłonienia go do
mówienia o sprawach, o których nie powiedziałby nikomu innemu. W każdym razie tak
kombinowano w Waszyngtonie. Nie wygląda to najpiękniej, ale taka jest prawda.
- A może to wszystko bzdury? - zasugerował agent. - Po świecie krążą najróżniejsze
plotki... Wiem coś o tym, bo jestem ekspertem od plotek.
Grafton oparł się dłońmi o reling.
- Wszystko wskazuje na to, że coś łączy Cole’a z Amy Chan. Jej ojciec był brytyjskim
żołnierzem, a matka, Chinka, przybyła do Hongkongu, kiedy nacjonaliści przegrali i Mao
przejął kontrolę nad kontynentalną częścią kraju. Zdążyła w ostatniej chwili... Musiała zostać
prostytutką, żeby się utrzymać. Podobno była bardzo piękna; należała do elity w swoim
zawodzie. W końcu zakochała się w tym żołnierzu i urodziła mu córkę, Amy. Facet był
oczywiście gnojkiem i wrócił do Wielkiej Brytanii, kiedy tylko skończył służbę. Zdaje się, że
tam też miał żonę. Matka oszczędzała pieniądze i kiedy nadeszła pora, wysłała Amy na studia
do Ameryki. Dziewczyna zdobyła dyplom UCLA, wróciła i podjęła pracę w biurze wizowym
amerykańskiego konsulatu. Wtedy pojawił się Cole i od razu coś między nimi zaiskrzyło.
- Aha.
- China Bob Chan był przyrodnim bratem Amy. Zaraz zaczął wykorzystywać Cole’a
jako żywą reklamę swoich amerykańskich wpływów. Pokazywał się z nim przed grubymi
rybami z rządu, przed generałem Tangiem i wszystkimi innymi liczącymi się przybyszami z
Pekinu. Trwało to mniej więcej rok. Cole rozmawiał już z komisją śledczą Kongresu i jest
świadom zawiłości tej sprawy. Z drugiej jednak strony Tygrys Cole, którego pamiętam sprzed
lat, miałby głęboko w tyle to, co cały świat sądzi o jego życiu intymnym.
- Ja też mam takie wrażenie - przytaknął Carmellini. - Przeglądałem jego akta i
spędziłem z nim może godzinę... Powiedziałbym, że trafnie go pan scharakteryzował.
- Musimy się dowiedzieć, co zamierzali Cole i China Bob - podsumował Jake. - Na
początek przesłucham tę taśmę. Callie pomoże mi z chińskim - dodał, wyczuwając dotyk
rolek, które teraz spoczywały w jego skarpetce.
- Będę musiał przynieść odtwarzacz z konsulatu - uprzedził Tommy Carmellini, kiedy
dołączyli do tłumu oczekujących na zejście na ląd. Prom przybijał właśnie do nabrzeża w
Dzielnicy Centralnej. - Do takich taśm potrzeba specjalnego sprzętu.
- Zainstaluje pan pluskwy w gabinecie Cole’a i przeszuka jego biurko. Zobaczymy, co
z tego wyniknie. Gdy tylko nadarzy się okazja, otworzy pan sejfy i przejrzy dokumenty. Chcę
mieć dowód na to, że Tygrys Cole współuczestniczy w spisku, którego celem jest obalenie
chińskiego rządu. Jeżeli nie istnieje nawet skrawek fizycznego dowodu, to też chcę o tym
wiedzieć.
- Jezu, gdzie pan się uczył prowadzenia śledztw?
- Nie mamy czasu na subtelności. Chcę wiedzieć, co się dzieje w tym cholernym
Hongkongu, i to natychmiast. Jeżeli oficjalni przedstawiciele Stanów Zjednoczonych są
członkami spisku przeciwko legalnej władzy w Chinach, można to uznać za akt wojny.
Kiedy wyszli z terminalu linii Star Ferry, Tommy Carmellini skinął głową na
pożegnanie i ruszył w stronę konsulatu przy Garden Road.
Prezesem Banku Orientu był Saburo Genda. Gdy do jego gabinetu wprowadzono
generała Tanga i oficerów, rozmawiał właśnie przez telefon z gubernatorem Sunem, próbując
wyjaśnić mu sytuację.
- Nie mamy w tej chwili wystarczających środków, żeby wypłacić depozyty
czekającym na zewnątrz - wyjaśniał tak cierpliwie, jak tylko potrafił.
Przez chwilę słuchał gwałtownego potoku chińszczyzny, którą władał całkiem nieźle.
- Oczywiście, że bank utrzymuje płynność finansową - odparł. - Tak, mamy rezerwy.
Niestety, w tej chwili w sejfach brakuje gotówki, którą moglibyśmy zasilić kasy... Tak,
otworzymy za kilka godzin. Zapewniam pana, gubernatorze.
Saburo Genda odłożył słuchawkę i otarł pot z czoła. Tang bardzo chciał wiedzieć,
dlaczego bank jest zamknięty.
Japończyk powtórzył wyjaśnienia.
- Więc sprowadźcie pieniądze - powiedział generał Tang.
- Próbujemy, panie generale, ale nie mamy w podziemiach prasy do ich drukowania,
więc musimy polegać na zasileniach z innych banków. I właśnie na nie czekamy.
Tang nie lubił, kiedy ktoś traktował go protekcjonalnie. Zawsze uważał, że to obraza
dla jego osobistej godności i zajmowanej pozycji. Powiedział o tym Gendzie w bardzo
konkretnych słowach.
Kończył właśnie, gdy na biurku Japończyka zadzwonił telefon.
- Panie prezesie, Tokio na linii. Ministerstwo Finansów. Genda przeszedł na japoński,
zostawiając generała samemu sobie, by trochę pogotował się z wściekłości.
Tang czuł się obco w tym wielkim, zbytkownym biurze, zdobionym drewnem z
tropikalnych lasów, wyposażonym w indywidualnie projektowane meble, mieszczącym się na
czwartym piętrze wielkiej świątyni bogini mamony. Tang urodził się bowiem w chłopskiej
rodzinie podczas drugiej wojny światowej, a jego najwcześniejszymi wspomnieniami z
dzieciństwa były te, w których wraz z rodziną uciekał przed nacierającymi Japończykami.
Całe dorosłe życie spędził w armii; był żołnierzem do szpiku kości. Głęboko wierzył
w społeczne cele komunizmu i, jak większość jego rodaków, był zagorzałym ksenofobem
kulturowym i rasowym. Zanim wysłano go do Hongkongu, tylko dwa razy w życiu widział
obcokrajowców, składających oficjalne wizyty w Pekinie. Widział ich z daleka i nigdy z
żadnym nie rozmawiał.
Siedząc w ogromnym gabinecie i przyglądając się nienagannie ubranemu,
niemłodemu już Japończykowi, który rozprawiał w obcym języku o zupełnie niepojętych
sprawach, generał Tang był coraz bardziej rozdrażniony.
Ktoś zadzwonił z telefonu komórkowego do naczelnego redaktora dziennika „China
Post” i poinformował go, że przed siedzibą Banku Orientu zebrał się niespokojny tłum
klientów. Redaktor, Rip Buckingham, już od dwóch dni słyszał plotki o możliwym ogłoszeniu
upadłości banku, toteż gdy słuchał relacji o ludziach otoczonych kordonem żołnierzy,
przeczucie podpowiedziało mu, że to jest to.
Natychmiast zwołał redakcję i wysłał na miejsce wydarzeń czterech reporterów i
dwóch fotografów. Następnie zadzwonił do naocznego świadka i przepytał go dokładnie,
pospiesznie notując wszystko.
Kiedy skończył, odruchowo zerknął za okno swego narożnego biura, na ogromny
neon Coca-Coli zdobiący wierzchołek wieżowca Banku Orientu, imponującego,
siedemdziesięciopiętrowego gmachu górującego nad Dzielnicą Centralną. W typowo
hongkońskim stylu developer zaangażowany w tę inwestycję skłonił największych gigantów
rynku dóbr konsumpcyjnych do walki o przestrzeń reklamową umieszczoną na szczycie
najwyższego budynku w całej kolonii. Podobno lokalna filia Coca-Coli zapłaciła za ten
zaszczyt ponad dziesięć milionów dolarów amerykańskich. Było to w roku tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym piątym, dwa lata przed przekazaniem kolonii przez Brytyjczyków
chińskim komunistom.
Teraz w Hongkongu już nikt tak nie buduje, pomyślał gorzko Rip.
Był Australijczykiem i miał za sobą cudowną, szaloną młodość. Naprawiał maszyny
do gry w Las Vegas, był motorniczym tramwaju w San Francisco, tłukł się po Pacyfiku i
Oceanie Indyjskim w dziobówkach pordzewiałych liberyjskich trampów i wreszcie zjeździł
rowerem niemal całe Chiny, nie wyłączając Jedwabnego Szlaku, który pokonał od samego
początku, to jest od wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego. Wreszcie, dobiegając
trzydziestki, Rip Buckingham osiadł w Hongkongu - ostrzygł się, zamienił sandały na
skórzane buty i nawet ożenił się z miejscową dziewczyną.
Usiadł przy komputerze, stojącym na stoliku obok biurka, i zaczął pisać. Chciał
uwiecznić zeznanie naocznego świadka natychmiast, póki było świeże i wyraziste. Wkrótce
reporterzy zaczęli dzwonić z miejsca wydarzeń. Zadawał im pytania i na bieżąco wplatał w
treść relacji nowe fakty.
Rip nie zamierzał robić tego, co zrobiłby każdy dziennikarz pracujący na Zachodzie -
dzwonić do biura gubernatora, komendantury policji czy dowództwa garnizonu z prośbą o
komentarz albo po to, by dać władzom szansę zaprzeczenia słowom reporterów. Robił to
przed laty, kiedy powierzono mu stanowisko naczelnego. Wkrótce potem usłyszał od jednego
z oficjeli: „Nie może pan tego wydrukować”. W siedzibie gazety pojawiła się policja, żeby
dopilnować, czy sugestia została dobrze zrozumiana.
Jak dotąd Buckingham umiejętnie unikał gniewu komunistów rządzących
Hongkongiem. Nie było to łatwe. Stałem się mistrzem potępiania w ciepłych słowach, myślał
ironicznie. „Jestem królem aluzji”, zwierzył się kiedyś żonie. W gruncie rzeczy wiedział
jednak, że udaje mu się tak długo unikać ingerencji cenzury głównie dlatego, że jego gazeta
wydawana jest w języku angielskim, którym bodaj żadna z rządowych osobistości nie włada
w zadowalającym stopniu. W chińskojęzycznych redakcjach już od dawna rezydowały ekipy
aparatczyków z New China News Agency - ich aprobatę musiał uzyskać każdy publikowany
tekst.
Kiedy Rip pracował nad artykułem, ogarnęło go przeczucie nadciągającej katastrofy.
W Hongkongu istniało kilkaset banków, w większości prywatnych, ale w Chinach nie było
instytucji pełniącej rolę gwaranta złożonych w nich depozytów. Chińskie banki poza byłą
kolonią należały do państwa i teoretycznie nie mogły upaść. Oczywiście gdyby ktoś zbadał
ich kondycję według zachodnich norm księgowych, okazałoby się, że żaden nie ma
wymaganej płynności.
Zasadniczym problemem były finansowe kłopoty chińskich władz, które postrzegały
prywatne hongkońskie banki jako źródło niskooprocentowanych pożyczek dla mało
konkurencyjnych państwowych przedsiębiorstw, gotowych upaść bez zewnętrznej pomocy, a
zatrudnia