16622
Szczegóły |
Tytuł |
16622 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16622 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16622 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16622 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Cieślik MariuszŚwięto
wniebowzięcia
Świat Książki
Projekt okładki
Małgorzata Karkowska
Zdjęcie na okładce ZEFA-CORBIS
Redaktor serii
Paweł Szwed
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczyćka
Redakcja
Piotr Król
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta 0?\? )l
Elżbieta Jaroszuk JJ^J J^ĄĄ
Jadwiga Piller
il-i?
Copyright © by Mariusz Cieślik, 2005 Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o.,
2005
Świat Książki
Warszawa 2005
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Akces, Warszawa
Druk i oprawa Rzeszowskie Zakłady Graficzne SA
ISBN 83-247-0159-1 Nr 5471
????
Kożuch doktora Kordy
i
Gdyby była wiosna, mógłby pomyśleć, że to świergot ptaków. Plum plum, ta ta ta,
tatatatatata. Przeciągły wizg ptasich onomatopei. Ale zamiast ptaków, w
powietrzu unosiły się tysiące kartek papieru. Gazety, stenogramy, tajne
dokumenty z centrali, podarte dzieła klasyków myśli, a może donosy. Na pewno
donosy. Ludzie krzyczeli, że to na pewno donosy. Krzyczeli zresztą cały czas.
Krzyczeli, kiedy z okien leciał papier, meble, butelki koniaku, opakowania kawy,
pęta kiełbasy. Wyli jak na meczu piłkarskim albo na karuzeli. Kilku
najodważniejszych wspięło się po gzymsach i rynnach. A potem wyrzucali z okien
wszystko, co dało się wyrzucić. Zwłaszcza papier. Po każdej rewolucji na ulicach
zostają tony niepotrzebnego papieru i potłuczonego szkła. Na koniec ludzie-muchy
wywlekli z kazamatów trumienny portret pierwszego sekretarza, podpalili go i
cisnęli malowidłem w rozradowany tłum. Tłum rozgrzewający się z minuty na minutę,
kilkudziesięciotysięczny, któremu do wybuchu wystarczyła iskra.
Wreszcie ktoś zaprószył ogień. Z okien komitetu buchnęły płomienie. Ludzie na
placu, jak Indianie, zamykali święty krąg wokół ofiarnego stosu i grzali się w
jego blasku.
Przez moment wydawało się, że spłonie nie tylko pierw-
5
szy sekretarz. Jakiś człowiek-mucha zaplątał się w czeluściach gmachu i nagle
stanął w oknie, miotając się niczym w kloszu zapalonej lampy. Wyglądał, jakby
wolał wyskoczyć niż wrócić. Jak ludzie z płonących wieżowców. Cofnął się jednak
do wnętrza budynku i po kilku minutach wyszedł głównym wejściem. Na schodach
pochylił się, podniósł coś i obrócił w stronę drzwi. Kiedy odchodził, na klamce
wisiał wieniec kiełbasy. Na ten widok tłum zawył. Jeszcze głośniej ludzie zawyli,
gdy od strony Odry wyjechały czołgi. Potem wycie zmieniło się w skandowanie:
wojsko z nami, wojsko z nami. Żołnierze nie reagowali.
Andrzej Korda widział niewiele. Tego, co się dzieje, tylko się domyślał. Zresztą
później nie był już pewien, czy o czymś tylko słyszał, czy rzeczywiście był
świadkiem jakiegoś zdarzenia. Wiedział, że powinien się spieszyć. Biegł. Już od
kilkunastu minut. Musiał biec, bo w mieście nie kursowały tramwaje i autobusy.
Kiedy przedarł się przez tłum na placu Żołnierza, zrozumiał dlaczego. Na torach
tlił się przewrócony milicyjny łazik, po szynach płynęła benzyna. Paliła się.
Było mu gorąco. Ale nie od ognia. Po prostu ubrał się w kożuch. Była połowa
grudnia, a Szczecin, chociaż nie jest położony nad morzem, należy do miast
raczej wietrznych. Poza tym kożuchy były modne, a Korda lubił to, co modne.
Kiedy wreszcie udało mu się dotrzeć do ulicy Jedności Narodowej, usłyszał ten
świergot. Ptasi, jak pomyślał.
- Strzelają - powiedział na głos i zatrzymał się. Oparł się o ścianę pod tablicą
z nazwą ulicy. Ale choć niektórzy znajomi uważali go za mistrza ironicznego
dowcipu, tym razem nie zwrócił uwagi na narodową jedność.
Postanowił wrócić.
Przemieszczał się pod prąd spanikowanego tłumu. Powoli. Pod ścianami. Próbował
wyławiać spośród krzyków odgłosy karetek. Ale słyszał tylko pojedyncze strzały i
wybuchy. Kiedy dotarł z powrotem na plac Żołnierza, budy-
6
nek komitetu się dopalał. Pęto kiełbasy wisiało na klamce jak na rożnie. A
Indianie, którzy rozpalili ognisko, zniknęli. Zobaczył ich kilkaset metrów dalej,
przed komendą milicji. Zostało niewielu. Naprzeciw garstki demonstrantów stał w
szyku oddział ZOMO. A w strefie niczyjej leżało kilka ciał. - Strzelają z okien!
- usłyszał krzyki wycofujących się. Jeden z nich nagle się zatrzymał, wyciągnął
zapałki, szybko podpalił butelkę i cisnął nią w stronę komendy. Rozległ się
wybuch, a zaraz potem strzały. Korda na wszelki wypadek rzucił się na ziemię.
Gdy się podniósł, zobaczył, że tamten leży niedaleko i krwawi. Podbiegł do niego.
Sprawdził tętno. Było słabe, ale wyczuwalne. Mężczyzna stracił przytomność. Był
ranny w brzuch. Korda próbował zatamować krwotok. Nie mógł zrobić nic więcej.
Kiedy później zdarzało mu się nad tym zastanawiać, myślał sobie: ileż problemów
rozwiązałby zwykły telefon komórkowy. Inaczej potoczyłyby się losy wielu ludzi,
akcja dziesiątków powieści i filmów sensacyjnych. Choćby wtedy. Mógłby zadzwonić
do pogotowia, że potrzebne są zestawy reanimacyjne i krew do transfuzji. I może
ktoś by ocalał. Zresztą, gdyby w roku 1970 istniały telefony komórkowe, w ogóle
nie znalazłby się pod komendą milicji. Zadzwoniłby do kogoś, kto mieszkał z
innej strony miasta, żeby zastąpił go na dyżurze choć przez kilka godzin. Ale
wtedy grudniowe statystyki wyglądałyby chyba inaczej, bo był prawie pewien, że
udało mu się tego chłopaka uratować. Nie wiedział, do którego szpitala trafił,
ale w rocznicowych publikacjach nie znalazł jego zdjęcia w rubryce „Polegli".
Ciekawe, co się z nim stało? Z takimi obrażeniami niewątpliwie został inwalidą.
A może, jak wielu nieujętych w odpowiednich rubrykach statystycznych, zmarł
kilka tygodni później. Korda słyszał o ludziach chowanych nocami na Cmentarzu
Centralnym przy ulicy Ku Słońcu. Nazwy szczecińskich ulic miały w sobie potężny
ładunek ironii, ale przyszedł czas, że jakoś przestało go to śmieszyć.
7
Pieprzona statystyka. Pieprzone prawo wielkich liczb. Nie jesteśmy w stanie
przejąć się siedemnastoma zabitymi, a co dopiero stu siedemdziesięcioma. Śmierć
ma dla nas sens tylko wtedy, gdy zyska twarz i osobowość. 17 poległych, 110
rannych, w tym 86 postrzelonych. Rany postrzałowe głowy, szyi, kończyn dolnych i
górnych, klatki piersiowej, brzucha. 42 pobitych. Zresztą źródła nie były zgodne
co do faktów. W innych pisano o 16 zabitych i 120 postrzelonych. 71 rannych
milicjantów, 24 strażaków i siedmiu żołnierzy -odnotowywano oddzielnie, czego
Korda nie mógł zrozumieć. Nie mógł też zrozumieć, dlaczego za danymi o ofiarach
nie widzi ludzi, tylko liczby, skoro był tak blisko tych wydarzeń, skoro widział
leżące na ulicy przed komendą wojewódzką ciała zastrzelonych.
Opatrując rannego, ucieszył się, że słyszy syreny karetek. Tak jak przewidział,
przyjechało ich za mało. Raptem kilka. Kiedy podniósł się z kolan, na ulicy
stali tylko zomowcy i żołnierze. Demonstranci uciekli. Oczywiście, poza tymi,
którzy uciec nie mogli. Rannych i zabitych było ponad dwudziestu, chociaż z
powodu dymu trudno było się dokładnie zorientować. Coś się paliło - jakieś
samochody i budynki. Zauważył, że płonie żuk, którym ktoś wjechał w bramę
komendy.
Podbiegł do najbliższej z karetek. Sanitariusze i lekarz właśnie zdążyli wysiąść.
Przedstawił się, pokazał im rannego, którego opatrzył. Wzięli go na nosze. Na
plac zjeżdżały kolejne karetki. Pomyślał, że poradzą już sobie bez niego,
zwłaszcza że od dwóch godzin powinien być w szpitalu. Zapytał kierowcę, czy
mógłby go stąd zabrać. Tamten kiwnął głową. Korda nie martwił się spóźnieniem,
bo miał graniczące z pewnością przekonanie, że poważny zabieg planowany na dziś
został odwołany. Wiedział jednak, że dzisiejszy dyżur będzie jednym z
najcięższych w jego karierze.
Nie pomylił się.
Milicjanci strzelali przecież także w nogi demonstrantów,
8
a doktor Andrzej Korda był zdolnym ortopedą i pracował na najlepszym oddziale w
mieście.
2
Mimo że dyżur na ortopedii nie należał do lekkich - dwa uszkodzone kulami
piszczele oraz jedno trudne do zopero-wania przestrzelone kolano - Korda i jego
koledzy zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę na pierwszej linii frontu są
lekarze z intensywnej terapii i chirurdzy. Zwłaszcza że ciągle pojawiały się
meldunki o kolejnych ofiarach. Gdyby wierzyć we wszystkie informacje, które
przychodziły z zewnątrz, można by pomyśleć, że zomowcy wystrzelali połowę załogi
stoczni. Korda wiedział, że to nieprawda, ale wolał nie chwalić się swoją wiedzą.
Od czasu do czasu próbował uspokoić nastroje, wyjaśniając, że rozmiary strat są
prawdopodobnie wyolbrzymiane. Bez specjalnych efektów.
Rozumiał ich. Oglądanie dramatycznych wydarzeń z perspektywy szpitala ma podobny
skutek jak czerpanie wiedzy o świecie wyłącznie z kronik kryminalnych.
W przerwie między kolanem a pierwszym piszczelem usłyszeli od pielęgniarek, że
jeden z rannych zmarł chirurgom na stole, a inny nie odzyskał przytomności po
operacji. Lekarze prawie ze sobą nie rozmawiali. Ordynator powiedział tylko, że
ostatni raz słyszał strzały w czasie wojny.
- Co będzie dalej, panie doktorze, co będzie dalej? - mamrotał pod nosem. -
Myśli pan, że będą jeszcze strzelać? Podobno w Gdańsku strzelają od kilku dni.
Korda odpowiedział, że przy takiej ilości wojska i milicji, jaką widział na
ulicach, żadnych demonstracji już chyba nie będzie i życie miasta w miarę szybko
powinno wrócić do normy.
9
Kiedy rano wychodził ze szpitala, wszystko wskazywało na to, że miał rację.
Niedaleko przystanku, z którego właśnie odjeżdżał tramwaj, stał czołg i trzech
uzbrojonych żołnierzy. Jak zawsze, gdy wracał z nocnego dyżuru, zobaczył ludzi,
którzy spieszą się na ósmą do pracy. Tych samych ludzi, co zwykle: mężczyzn
wyglądających na robotników, kobiety jadące do biura, licealistów spóźnionych na
lekcje. To go naprawdę ucieszyło. Podobnie jak myśl, że skoro działa komunikacja,
nie musi iść na dworzec piechotą. Trochę obawiał się tego spaceru. Poza tym
mógłby nie zdążyć. A tak, zdążę bez problemu - myślał, wsiadając do zapchanego
tramwaju. Kiedy poczuł miarowy stukot kół, przestraszył się, że za chwilę zaśnie
na stojąco. W nocy nie zmrużył oka.
Przyśniło mu się ostre szarpnięcie. Tramwaj się zatrzymał. Powinien się szybko
obudzić, bo przejedzie właściwy przystanek i nie zdąży na pociąg. W przestrzeni
pomiędzy snem a jawą znowu widział ludzi uciekających przed milicją spod
spalonego komitetu. Znowu słyszał wybuch. Bardzo blisko. Znowu słyszał dźwięk,
który wczoraj wziął za świergot ptaków. Plum plum plum. Seria była króciutka. W
powietrzu znowu unosiły się kartki papieru. Jakaś starsza kobieta popchnęła go w
stronę drzwi. Zawsze się dziwił, skąd panie w tym wieku mają tyle siły. Kiedy
uderzył w poręcz, zrozumiał, po której stronie snu się znajduje, szarpnął drzwi
i pobiegł. W szkole był zdolnym sprinterem, wróżono mu nawet karierę sportową.
Przypomniał to sobie, oglądając się w stronę tramwaju, z którego, przepychając
się i krzycząc, wybiegali pasażerowie. Najbliżsi byli kilkanaście metrów za nim.
Gdzieś strzelano. Trudno powiedzieć gdzie. Zobaczył, że ktoś leży obok tramwaju.
Ale tym razem nie miał zamiaru wracać. Przestał być odważny.
To wszystko wyglądało jak polowanie. Bez nagonki. Strzelanie do sylwetki
biegnącego dzika. Bardzo go kiedyś śmieszyła ta nazwa. Dopadając do bramy,
pomyślał, że głupio by było tak zginąć.
10
I wtedy coś go przewróciło.
Jak w filmie o okupacji, kiedy AK-owiec ucieka do bramy, prawie mu się udaje i
nagle dostaje od SS-mana postrzał w plecy.
Ale to wcale nie był koniec. Człowiek, który go przewrócił, powiedział tonem
wyjaśnienia:
- Musiałem pana popchnąć, bo właśnie zaczęli strzelać. Odgrywają się skurwysyny
za spalenie komendy.
Andrzej Korda odruchowo spojrzał na zegarek. Skinął głową, co mogło oznaczać na
przykład podziękowanie, ale równie dobrze cokolwiek innego.
- Myśli pan, że można jakoś dotrzeć na dworzec? - zapytał.
- Trzeba trochę poczekać. Zaraz pewnie przestaną. Też chcę iść w tę stronę.
Po kilku minutach ruszyli. Ulice wyglądały na wymarłe. Tylko czasem, gdzieś w
dali, zamajaczyła sylwetka skota albo patrol. Bury śnieg zlewał się z burym
podeptanym papierem. Podmuchy wiatru przerzucały kartki z miejsca na miejsce.
Nagle papier zaczął też spadać z nieba. Korda pomyślał, że te same ubabrane
kartki, które przed chwilą deptali, ktoś zrzuca im złośliwie na głowy. Podniósł
wzrok. Potknął się. Zabolało. Przez chwilę myślał, że skręcił nogę w kostce.
Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał w górę. Nad miastem wisiały helikoptery, z
których bieluśkie kartki wysypywały się jak płatki kwiatów z koszyczków
dziewczynek w procesji na Boże Ciało. Schylając się, żeby sprawdzić, czy z
kostką wszystko w porządku, podniósł ulotkę. „Dlaczego nie jesteś w domu? Stół
wigilijny jest pusty bez ciebie, czy wiesz, co robi twoja rodzina?"- pytał ktoś
zatroskany jego losem. Szedł z trudem, ale po kilku minutach noga przestała go
boleć i mógł znowu biec. Po jakimś czasie dotarło do niego, że zgubił towarzysza
ucieczki. Był już blisko. Ostatni zakręt. Ostatnia prosta. Dworcowy zegar
wskazywał 8.45.
Pięć minut później siedział już w osobowym do Stargar-
11
du. Powinien zdążyć. Oczywiście, jeśli trasa kolejowa jest przejezdna.
Żeby tylko była... Nie miał już sił na kolejną ucieczkę. Po kilkukilometrowym
biegu był zbyt zmęczony. Zdjął kożuch i położył na siedzeniu obok. Zauważył, że
jest brudny, a z boku ma dziurę wielkości złotówki. Wczoraj jej nie było.
Najwyraźniej uszkodził kożuch, upadając, a może zahaczył o coś w tramwaju.
Zmartwił się. Taki kożuch to w końcu więcej niż jego asystencka pensja.
Przyjrzał mu się uważnie. Dziury były dwie. Podobnej wielkości. Jak wlot i wylot
kuli. Jeśli to wlot i wylot, to być może nieznajomy facet z bramy uratował mi
życie -pomyślał. A wiele lat później przeczytał w gazecie opowieść o dziewczynie,
która szła tego dnia przez miasto z koleżanką. I kiedy koleżanka zawołała ją,
obróciła głowę. Wtedy padł strzał, a kula trafiła ją w ucho, choć najwyraźniej
ktoś mierzył w głowę. W szpitalu założyli jej jeden szew i puścili do domu.
Lekarz, który opowiadał o zdarzeniu reporterowi, znał tę historię z drugiej ręki
i nie był pewien, czy to prawda. Korda sądził, że to mogła być prawda, choć sam
się czasem zastanawiał, co tak naprawdę stało się z jego kożuchem. Krytycznie
obejrzał resztę stroju. Wszystko było w porządku. Poza ubłoconymi pantoflami.
Nawet spodniom od garnituru nic się nie stało. Koszula nie była może najświeższa,
ale zważywszy na okoliczności, naprawdę nie było najgorzej. Wyciągnął z teczki
krawat, sprawnie go zawiązał, a później włożył, przeglądając się w przybrudzonej
szybie. Wytarł buty chustką do nosa. Zazwyczaj prezentował się bardziej
elegancko. Ale bez przesady... Ma być przecież tylko świadkiem na ślubie, a nie
panem młodym.
12
Pan młody wcale nie wyglądał lepiej. A mówiąc szczerze, wyglądał dużo gorzej. I
nie ze względu na strój, choć i ten pozostawiał nieco do życzenia. Jerzy Górski
był po prostu kompletnie pijany. Przekrwione oczy się szkliły, ręce wykonywały
szerokie i trochę nieskoordynowane ruchy. Najwyraźniej próbował coś wytłumaczyć,
posługując się gestami i bogatą mimiką. Tyle tylko, że stał równo na nogach. To
już było coś. Dla przyszłej panny młodej nie był to chyba argument przekonujący,
bo nawet nie patrzyła na Górskiego.
Andrzej Korda natychmiast zauważył, o co chodzi. Zresztą, zanim zdążył podejść
do państwa młodych, został poinformowany.
- Anka się wściekła i chce odwoływać ślub - powiedziała cicho Marysia, całując
go na powitanie w policzek. - Pogadaj z nią. Czeka na ciebie.
Górski podał mu pudełko z obrączkami, zaczerwienione oczka wzniósł w górę i
wykonał gest, który miał zapewne oznaczać rozpacz. Chciał coś powiedzieć, ale
mina Kordy sprawiła, że się nie odezwał. Anna Stawicka też miała zaczerwienione
oczy. Od płaczu.
- Cześć, Andrzej. Byłeś w szpitalu na dyżurze? Skinął głową.
- Co się dzieje w Szczecinie? Podobno milicja strzelała do ludzi. Nic ci się nie
stało?
-Mój kożuch jest ranny - uśmiechnął się, pokazując dziurę od kuli. -1 pójdzie na
intensywną terapię. Przebiegłem całe miasto wczoraj i dziś. Kilka razy do mnie
strzelali. Skoro jednak zdążyłem na wasz ślub, nie zabili mnie po drodze, mojemu
garniturowi nic się nie stało, a kożuch mimo wszystko nadaje się do renowacji,
to może jednak wejdziecie do środka w celu stworzenia podstawowej komórki
społeczeństwa socjalistycznego, co, Aniu? Poza tym, po wydarzeniach dzisiejszego
poranka muszę się napić,
13
a wolałbym na wesoło, w twoim towarzystwie, niż na smutno, z Górskim śpiącym w
sałatce.
Stawicka się uśmiechnęła. Była naprawdę ładna, przypominała trochę Brigitte
Bardot, a kiedy się uśmiechała, wyglądała nawet ładniej niż aktorka.
- Umiesz poprawiać mi humor. Właściwie dlaczego ty nie chcesz się ze mną ożenić
i muszę się użerać z nim?
- Może dlatego, że mi nie proponowałaś? A może dlatego, że już się ożeniłem, a
nasz przodujący ustrój nie gwarantuje mi środków na utrzymanie wystarczającej,
moim zdaniem, liczby żon.
- Myślisz, że to ma sens? Górski, ślub, to wszystko?
- Nie wiem, ale ty też się nie dowiesz, jeśli nie spróbujesz. Masz dwie drogi.
Jak wlot i wylot kuli - znowu pokazał kożuch. -Jeśli teraz wejdziesz do środka,
jeszcze długo niczego się nie dowiesz. Jeśli stąd wyjdziesz, wiadomo na pewno,
że niepotrzebnie wykosztowałaś się na fryzjera i nową sukienkę.
- Sukienka nie jest nowa. Nową chciałam kupić na kościelny.
- No to tylko na fryzjera. Zastanów się. Następnym razem koafiura może się nie
udać tak jak dziś. I kiepsko wyjdziesz na zdjęciach. A kandydat może być jeszcze
gorszy niż Górski, choć trudno to sobie wyobrazić.
Niedoszły pan młody, przysłuchujący się rozmowie z otępiałym wyrazem twarzy,
zrobił jeszcze głupszą minę i znowu zapragnął coś powiedzieć.
- Zamknij się i chodź, bo spóźnisz się na własny ślub. A tego już bym ci nie
wybaczyła - powiedziała Anna Stawicka i uśmiechnęła się.
Chwilę później z głośników popłynął marsz Mendelssohna w kiepskim wykonaniu
trzeciorzędnej orkiestry z bratniej NRD. Kwadrans później było już po wszystkim.
W kolejce czekała następna para, a państwo Górscy przyjmowali w holu gratulacje
od kolegów i koleżanek ze studiów. Rodziny,
14
które mieszkały na drugim końcu Polski, miały się zjawić dopiero na kościelnym.
Świadkowie - Korda i jego żona - odbierali kwiaty oraz prezenty, Jerzy Górski
odzyskał humor -znów był nadzwyczaj wylewny i szeroki w gestach, a Anna Górska,
do niedawna Stawicka, blado się uśmiechała. Później całe towarzystwo udało się
na obiad do pobliskiej restauracji, gdzie zgodnie z przewidywaniami pan młody i
kilku jego kolegów, z którymi całą noc świętował kawalerskie, pospało się po
kilku godzinach w sałatkach. Reszta starała się nie okazywać strachu i nie
rozmawiać o trupach na ulicach Szczecina. Ale to się nie udawało. Co jakiś czas
ktoś mniej lub bardziej pijany podchodził do Kordy i pytał go o to, co widział,
a on odpowiadał zdawkowo, żeby do końca nie zwarzyć atmosfery. Nie miał ochoty
rozmawiać. Był coraz bardziej pijany, choć wypił tylko kilka kieliszków. Kiedy
poziom adrenaliny opadł, poczuł się potwornie zmęczony. Śmiertelnie - pomyślał,
uśmiechając się do siebie, zadowolony że nawet w takim stanie potrafi się zdobyć
na autoironię. Obejrzał się w jedną stronę. Nawet nie zauważył, że jego żona
gdzieś wyszła. Spojrzał w drugą. Anka Stawicka, czyli Górska, wyglądała na
jedyną trzeźwą osobę w towarzystwie. Ona też odwróciła się w jego stronę.
- Co cię tak rozbawiło? - zapytała.
- Nic takiego. Pomyślałem po prostu, że jestem śmiertelnie zmęczony i to mnie
rozśmieszyło, kiedy przypomniałem sobie dzisiejsze wydarzenia w Szczecinie.
- Bałam się o ciebie. Ludzie mówili straszne rzeczy, co tam się dzieje. Gdybyś
nie dotarł, naprawdę odwołałabym ślub.
- Daj spokój, nie gadajmy o tym. Powinniśmy się cieszyć. Zwłaszcza ty.
- Nie mam się z czego cieszyć.
- Aniu, przestań. Chodzi ci o to, że Jurek się upił? Przecież to nic takiego. Ty
też się napij.
- Nie mam ochoty. Muszę żyć na trzeźwo, inaczej nic z tego nie będzie.
15
Przysunęła się do niego.
- Wiesz, że mówiłam serio, prawda?
- O tym, że odwołałabyś ślub. Nie przesadzaj...
- O tym też - przerwała mu.
- To o czym jeszcze?
- O tym, że wołałabym, żebyś to ty się ze mną ożenił.
- Jezu, Anka, co ty...
Żona Kordy wróciła na swoje miejsce równie niespodziewanie, jak zniknęła.
Usłyszeli, że odsuwa krzesło. Górska--Stawieka uśmiechnęła się do niej.
- Ci faceci, nigdy nie rozumieją, o co chodzi kobiecie, prawda, Marysiu -
powiedziała.
- Masz sto procent racji - odpowiedział jej Andrzej Korda.
Kiedy później się nad tym zastanawiał, nigdy nie był pewien, co powiedziała
naprawdę, a co mu się w pijanym widzie tylko zdawało, bo on także tego wieczoru
zasnął przy stole. Jeśli, a bywało to rzadko, zdarzało mu się wracać myślami do
grudnia 1970 roku, to najpierw przypominała mu się rozmowa z Anką. Pamiętał ją
zaskakująco dobrze. Znacznie lepiej niż to, co przeżył przez te dwa dni w
Szczecinie, choć przecież nie co dzień widuje się trupy na ulicach. Andrzej
Korda sądził nawet, że jeśli o niego chodzi, limit już się wyczerpał. Limit
oglądania zabitych na ulicach i uczestnictwa w Historii przez duże H. W końcu
jak często w życiu spotykamy się z Historią? Raz, dwa albo zgoła nigdy. Większa
liczba bliskich spotkań grozi śmiercią lub kalectwem. W jego wypadku skończyło
się na wilczym bilecie, co uważał za stosunkowo łagodną karę. W styczniu do
dyrektora kliniki, w której pracował, przyszło „dwóch smutnych panów". To znaczy,
tak naprawdę to był jeden pan i wcale nie był smutny. Wcale nie był ubrany w
czarny płaszcz i kapelusz. Wyglądał dokładnie jak pracownik biurowy średniego
szczebla, co w tamtych czasach oznaczało szare, wymięte ubranie i nieciekawy
krawat. Przyniósł zdjęcie, na którym Korda stał obok faceta rzucającego butelkę
z benzy-
16
ną. Fotografia nie była dobrej jakości. Zapewne wykonano ją z okien któregoś z
okolicznych budynków. Na drugim zdjęciu Korda stał sam naprzeciw oddziału
zomowców. Tu można go było rozpoznać bez trudu. Szary garnitur uparcie twierdził,
że Andrzej Korda brał czynny udział w zajściach, sądząc choćby po tym, że rzucał
koktajlami Mołotowa w komendę wojewódzką. Nie potrafił przekonująco, jego
zdaniem, wyjaśnić, co tam robił.
Znaleźli go tylko dlatego, że rozpoznał go jeden z pracowników wojewódzkiego
urzędu spraw wewnętrznych. To był ten drugi postrzelony piszczel z 17 grudnia.
Operacja zresztą się udała, co brzmiało jak kolejny ironiczny dowcip doktora
Kordy.
W marcu władze szpitala klinicznego nie znalazły podstaw, aby przedłużyć jego
asystencki angaż. Pytał później w dwóch innych szpitalach, ale tam również nie
było wakatów. Jeszcze później ktoś do niego zadzwonił i powiedział, żeby nie
tracił czasu, bo w Szczecinie pracy raczej nie znajdzie, ale jest przecież tyle
pięknych miejsc na prowincji... I tam na pewno poszukują lekarzy. Wziął to sobie
do serca. W lokalnej gazecie przeczytał, że ZOZ w Nowym Mieście oferuje godziwe
wynagrodzenie oraz służbowe mieszkanie. Pół roku później zamieszkał w Ostrowcu,
w budynku przychodni rejonowej, gdzie trzy dni w tygodniu przyjmował pacjentów.
Mniej więcej w tym samym czasie doktor Anna Górska otrzymała przydział na
mieszkanie na nowym szczecińskim osiedlu. Mieszkanie znajdowało się na ósmym
piętrze. Kiedy zaczęła ustawiać w nim meble, zemdlała. I to nie tylko dlatego,
że była w zaawansowanej ciąży. Po prostu wyjrzała przez okno. Do tej pory nie
zdawała sobie sprawy, że ma tak silny lęk wysokości.
Niespełna rok po ślubie Anny i Jerzego Górskich, na świat przyszedł ich pierwszy
syn Marek. Ważył cztery kilogramy.
/y»~ -?^
17
Trzy miesiące później urodziła się Ewa Korda, córka Marii i Andrzeja. Jedyna
córka. Była wcześniakiem. Ważyła niespełna dwa kilogramy.
Oba porody przyjmował ten sam ginekolog ze szpitala powiatowego w Nowym Mieście.
Anna Górska nie wprowadziła się do nowego mieszkania w Szczecinie. Odpowiedziała
na ogłoszenie ZOZ-u z Nowego Miasta, który poszukiwał internisty do przychodni
rejonowej w Jabłonowie i oferował bardzo wygodny lokal służbowy. Na parterze.
Morwy i czereśnie
1
Niebo, zieleń, słońce w koronach drzew, tafla jeziora. Przede wszystkim światło
i kolory. Ale nic konkretnego. Nawet jeśli zdawało mu się inaczej. Choćby owoce
morwy. Sądził, że ich smak pamiętał doskonale. Kiedy wiele lat później, gdzieś
za granicą, podniósł kilka z chodnika, który przykrywały niczym ażurowy dywanik,
były zupełnie inne. Pomyślał, że nie powinien był ich próbować. W ogóle mu nie
smakowały. Nikt poza nim nie zwracał uwagi na dziwne, ciemne grudki leżące wokół
drzew. Ludzie rozdeptywali je, spiesząc się skądś dokądś. Jak zwykle. Sok barwił
szarawe płyty jakby ktoś rozlał atrament, co w epoce tanich jednorazowych
długopisów było mało prawdopodobne. Ale kiedy trzymał w palcach te drobne, jakby
posklejane z mniejszych kawałków owoce, otwierała się wreszcie jakaś dawno
zamknięta furtka. Jedna z niewielu.
Ogród przy starej świetlicy.
Pamiętał, jak zbierał tam morwy z chłopakami, na dziedzińcu zamienianym bardzo
często w tymczasowe boisko. Prawdziwe było dla nich wtedy za duże. Grali na nim
piłkarze z miejscowego LZS-u. Raz poszedł tam ze starszymi i pamiątka, blizna na
nodze od rozbitej butelki wina, została mu na całe życie.
Do świetlicy prowadziły szerokie schody z wmuro-
19
wanymi po bokach wielkimi, pustymi donicami. Kiedyś był tam dom ludowy, gdzie
odbywały się zebrania, kursy i zabawy. I wtedy zapewne w donicach sadzono kwiaty.
W domu zbierały się także dwie rady parafialne - katolicka i łuterańska. Ale to
było w czasach, kiedy budynek nazywano Volkshaus, miejscowość Martenberg, a
stolicą powiatu, to znaczy Bezirku, było miasto Deutschkrone. Tak, tak.
Jabłonowo, Ostrowiec, Lubiesz, Miłosław, Henryków -te wszystkie pięknie brzmiące
nazwy, rodem ze słownika staropolszczyzny, to było kłamstwo. Skwer przy ulicy
Wolności to też kłamstwo, można się tam było przewrócić o kamienie z fundamentów
zniszczonych w bombardowaniu domów, które widział na starych fotografiach. Ale
największe kłamstwo to brukowany plac przy kościele. Kłamstwo dość obrzydliwe,
bo przecież kiedyś był to plac dwóch kościołów. Ten drugi, nikomu niepotrzebny,
zaczął powoli niknąć, aż pewnego dnia zniknął na dobre. Tak opowiadano. Zostały
po nim potężne świerki, posadzone w absurdalnie regularnym prostokącie, na
środku placu, który był kiedyś prawdziwym rynkiem miasteczka z dwoma kościołami.
Piękne dwustuletnie drzewa, szczelnym szpalerem otaczające nic. Wśród tych
wszystkich kłamstw jedna rzecz wydawała się tak ostentacyjnie zafałszowana, że
musiała być prawdziwa - arcypolskie, sarmackie portrety trumienne zdobiące
wejście do zakrystii, wydobyte, jak się dowiedział, z kościelnych trzewi, z
trumien zalegających kazamaty pod podłogą świątyni.
Był jeszcze cmentarz. A w zasadzie dwa. Stary, już niemal pożarty przez drzewa i
bluszcze, przez który prowadziło kilka ścieżek, niedbale przecinających
zniszczone groby. Bez trudu można było tam znaleźć czaszki i piszczele.
Wystarczyło wejść do któregoś z wielu otwartych grobów, ogołoconych przez
złodziei z wszystkich przedstawiających jakąś wartość elementów - pięknie kutych
łańcuchów, marmurowych płyt, krzyży. Myszkowanie po
20
grobach to była jedna z ulubionych zabaw chłopaków, ale kości wygrzebywało tylko
kilku najodważniejszych. Dziwiło go, że ludzkie kości są żółte, choć na
zdjęciach, rysunkach i w pracowni biologicznej były zupełnie białe. Jemu
największą przyjemność sprawiało odczytywanie nazwisk na kamiennych nagrobkach.
Najczęściej były ukryte pod bluszczem albo mchem. Zdarzało się, że znajdował
obok nich grzyby. Głównie maślaki. Musiał się nauczyć odcyfrowywania tego
alfabetu o dziwnym kroju czcionki, którym od wielu lat nie posługiwał się chyba
nikt na świecie. Nigdy nie opanował w pełni tajników tego pisma. Z czasem zaczął
jednak się domyślać nazwisk ludzi zmarłych przed stu i więcej laty. Jager,
Hirsch, Sommerfeld, Engel, Seele. I imion -Kurt, Peter, Johann, Reiner, Anne-
Marie. Z rozszyfrowaniem niektórych nigdy sobie jednak nie poradził, a później
przestało go to interesować.
Dla barbarzyńców przeszłość nie ma wielkiego znaczenia -skłamałby jednak, gdyby
powiedział, że jego jakoś szczególnie obchodziła. Dawne czasy, historia, mała
ojczyzna, duża Ojczyzna - uważał, że to dobre dla starych dziadów. Kiedy jednak
zobaczył buldożery i spychacze rozjeżdżające drugi, mniejszy cmentarz,
wyrywające drzewa i kamienne płyty, miażdżące kości, po to, by zrobić miejsce
pod nowe groby, zrobiło mu się żal. Ale to było dużo później, kiedy już zaczął
się zastanawiać, jakie znaczenie mają pamięć i przeszłość.
Trzydzieści lat po wojnie oglądał odpadający tynk i pokryte liszajami ściany
zagraconej świetlicy, która łączyła w sobie funkcje biura rzeczy znalezionych z
komórką na węgiel. Czuł jeszcze w ustach owoce morwy. Mógłby ex post budować
swój mit szczęśliwego dzieciństwa wywiedziony z tego smaku, ale to nie byłaby
prawda. Coś się za tym kryło. Ale nie była to żadna Arkadia. Pamiętał drzewo i
rozdeptane owoce. I to już było coś. Bo zazwyczaj bywało znacznie gorzej. Z
niektórych okresów swojego życia nie
21
potrafił sobie przypomnieć zupełnie nic. Jakby nic się wtedy nie wydarzyło.
Kojarzyło mu się to z pewnym wyjazdem nad morze. W słoneczny dzień poszedł na
plażę. Kiedy dotarł do punktu widokowego na klifie, okazało się, że morze, które
tam zwykle było, zniknęło. Została tylko mgła. To znaczy nic. To do niej
prowadziły stopnie. Schodząc, znalazł się w strefie między dwiema grubymi
warstwami mgły. Od nieba i ziemi. Kiedy stanął na piasku plaży, wokół zaroiło
się nagłe od kąpiących i opalających się ludzi. Mógłby przysiąc, że ich tam
wcześniej nie było.
Czy żmudna archeologia pamięci, oczyszczanie miotełką dawnych faktów i wrażeń,
ma jakikolwiek sens, skoro wisimy pomiędzy dwiema warstwami mgły? Może lepiej
zrównać z ziemią wszystkie cmentarze, skoro idziemy znikąd donikąd, a nawet
jeśli skądś dokądś, to i tak nie mamy o tym pojęcia? Najłatwiej zaś jest dokopać
się do największego wstydu i cierpienia? Przynajmniej jemu.
2
Problem polegał nie na tym, że nie zdarzało mu się nic przyjemnego, lecz że
takich sytuacji nie zapamiętywał, doskonale za to pamiętał najgorsze. Jak tę z
małymi kotkami urodzonymi w piwnicy, o której nigdy nikomu nie mówił.
Chciał przypodobać się ojcu i staremu Wilkowi, chciał, żeby przestali go uważać
za mięczaka i pochwalili za zaradność. Chciał, by pomyśleli, że jest jak
chłopaki Wilka, co to się biją, łażą po drzewach i chodzą w szkodę, kraść owoce.
Stary czasem tłukł ich za to, ale mówił, że w życiu nie zginą. Więc kiedy
pojawił się problem dzikiej kotki, która miała miot w piwnicy, postanowił zrobić
to, co ojcu powiedział
22
stary Wilk. Nikt nie lubił kotów. Ani ojciec, ani Wilk, ani nawet mama, więc on
też nie mógł ich lubić. Znalazł je wśród starych gazet i kartonów. Były jeszcze
ślepe. Nie potrafiły drapać ani gryźć, chociaż próbowały. Po latach, szukając
okoliczności łagodzących przed trybunałem własnego sumienia, wolał przypuszczać,
że zostały porzucone przez kocicę. Ale nie musiała to być prawda. Było ich pięć,
może sześć, puszyste piłeczki z różowymi nozdrzami i podniebieniami, mniejsze
niż złożone dłonie dorosłego człowieka. Wyciągał je stamtąd po kolei, wrzucał do
wielkiej żeliwnej balii stojącej na tyłach domu, a kiedy udawało im się utrzymać
na wodzie, zanurzał każdemu głowę pod powierzchnię. Trzymał tak długo, aż
przestawały się szamotać, a potem ciała rzucał na trawę jedno obok drugiego.
Tyle że kociaki zaczęły się niespodziewanie ruszać, jeden po drugim wstawały z
martwych, łapały spazmatycznie powietrze i na ślepo chciały uciekać na swoje
miejsce, do legowiska, do matki. Brał każdego z nich za nogi i uderzał główką o
mur, aż stwierdził, że na dobre przestały się ruszać. Wtedy wyrzucił je na
śmietnik. Wilk, który szedł obok do swojej drewutni, zobaczył koniec egzekucji i
aż zatrzymał się z wrażenia. Popatrzył chwilę, a potem powiedział niezbyt głośno:
- Tego się tak nie robi. Trzeba je było wziąć do worka i wrzucić do jeziora.
Teraz zabierz je ze śmietnika, zakop w lesie i nikomu o tym nie mów.
I poszedł, kręcąc ze zdumienia głową.
Wilk też nikomu nie powiedział, ale patrzył na niego przez kilka dni inaczej niż
dotąd. Z niedowierzaniem. A potem zapomniał. Bo wszyscy zapominają o takich
sprawach. Poza nim, a on wstydził się tego później tak bardzo, że pragnął umrzeć.
Nie chciał już być prawdziwym mężczyzną, który bije się, pije wódkę, jeździ
samochodem, ogląda sport w telewizji i krzyczy na żonę.
Takim mężczyzną, jakim był jego ojciec, którego dotyczyły wszystkie te
umiejętności, z wyjątkiem bicia. Ale i w tej
23
ostatniej kwestii był pewien wyjątek. Mianowicie coroczne letnie spotkania
rodzinne w domu dziadków, które regularnie kończyły się całonocnym piciem i
bijatykami.
To była niemal reguła wśród mężczyzn z jego rodziny. Jeśli było ich więcej niż
dwóch, musiało dojść do awantury. Najpierw trzej lub czterej bracia, frekwencja
nie zawsze była stuprocentowa, wypijali trzy lub cztery butelki wódki pod okiem
dziadka, tocząc zawiłe dyskusje na temat wzajemnych relacji, deklarowanych
sympatii i zapomnianych konfliktów. Drugim stałym tematem, budzącym jednak
zdecydowanie mniejsze emoq'e, były osiągnięcia polskich sportowców, zwłaszcza
reprezentacji narodowej w piłce nożnej. Sojusze przy stole zmieniały się jak
wzorki w kalejdoskopie, który dostał od jednego ze stryjów na odpuście.
Wystarczyło nieostrożne słowo, by z największego przyjaciela stać się wrogiem,
który nie potrafi okazać rodzinie wdzięczności i szacunku. A na tym punkcie byli
nadzwyczaj wyczuleni. Wszyscy zgadzali się jedynie co do tego, że Polacy powinni
wygrywać co cztery lata mistrzostwa świata i zdobywać medale na olimpiadach. W
innych kwestiach nigdy nie udawało im się porozumieć, a im bardziej byli pijani,
tym było gorzej. Mieli, co prawda, mocne głowy, ale jeden z nich, prędzej czy
później, upijał się i przestawał panować nad językiem. Pozostali natychmiast
dopatrywali się w jego bełkocie osobistej obrazy, czasem zresztą zupełnie
słusznie, bo każdy miał do każdego rozliczne pretensje, którym pijany dawał
wyraz. Początek tego etapu miał miejsce nie wcześniej niż pod koniec trzeciej
lub czwartej, zależnie od frekwencji, flaszki i był jednocześnie końcem picia w
domu dziadków. Senior rodu znał swoich synów i nie dopuszczał, by pod jego
dachem wypili więcej, niż uważał za stosowne, czyli pół litra na głowę. Po
wypiciu ostatniej kolejki podnosił się ze swojego miejsca u szczytu stołu,
zupełnie trzeźwy, bo wypijał tylko co czwarty kieliszek, i wygłaszał najdłuższą
wypowiedź w ciągu całego wieczoru.
24
- Na dzisiaj dosyć. Idźcie się położyć. Ja mam rano robotę.
Synowie z ociąganiem, ale karnie, podnosili się od stołu i wychodzili na
zewnątrz, niby to udając się na nocleg. Ale nikt, nawet dziadek, nie wierzył, że
tam szybko dotrą. Nigdy nie docierali. Za każdym razem udawało im się znaleźć
sposób, by kontynuować pijaństwo mimo piętrzących się zewsząd przeszkód. Świat
sprzysięgał się przeciw nim, ale w tej jednej kwestii potrafili się zjednoczyć.
Zawsze znajdowali sposób, żeby zdobyć kolejną flaszkę. Żony chowały przed nimi
portfele i kluczyki samochodów, a oni mimo to potrafili zdobyć pieniądze na
wódkę i dotrzeć do jej źródła. Najprostszym wyjściem byłoby schowanie jakiejś
butelki na później, to jednak byłoby poniżej ich honoru i w ogóle nie
przychodziło im do głowy. Czasem mieli przy sobie pieniądze, więc szli na melinę,
kilka kilometrów w jedną stronę. Wystarczyło zapukać w okienko, by dostać to, co
potrzebne, a oni byli tam znanymi klientami. Jeśli to się nie udawało,
znajdowali jakiś sposób, by pożyczyć wódkę, a w najgorszym razie pieniądze.
Kolędowali od domu do domu w te letnie noce tak długo, aż osiągnęli cel. Z
biegiem lat, kiedy już wszyscy dorobili się samochodów, nabrali zgubnego
zwyczaju jeżdżenia po wódkę do miasta, co kilkakrotnie omal nie zakończyło się
dla nich tragicznie. Szczęśliwie skutkami kolejnych kolizji były w najgorszym
wypadku otarcia i stłuczenia, a o efektach spotkań z drzewami i rowami szybko
zapominano, za sprawą jednego z braci mającego układy w warsztacie pobliskiej
fabryki. Nie byłoby pewnie tych wypadków, gdyby za kierownicą siadał
najtrzeźwiejszy. To zdarzało się jednak rzadko. Wedle niepisanego rodzinnego
kodeksu, samochód mógł prowadzić tylko jego właściciel, więc jechał ten, który
miał kluczyki. Przywiązanie do własnych pojazdów było u nich tak silne, jak u
ich przodków przywiązanie do ziemi. Jeśli któremuś z braci zdarzyło się pożyczyć
innemu swoje auto z jakichś nadzwyczaj poważ-
25
nych powodów, fakt ów komentowany był przez wiele lat i stawał się zarzewiem
zaciętych sporów.
Tak zatem, zdobywszy wspólnym trudem wódkę, zadowoleni znów zasiadali do picia.
I siedzieli do rana. A ponieważ wszyscy byli już pijani i pobudzeni wypitą
gorzałką, szybko zaczynali się między sobą kłócić i szarpać. Później dochodziło
do pojednania przy kolejnej butelce. I tak zabawiali się do świtu, kiedy
zaczynali przysypiać. Poranek znajdował ich śpiących w różnych, najmniej
spodziewanych miejscach - w stodole, w samochodzie albo po prostu na trawie. Na
chwilę budziło ich słońce i kiedy cała wieś wstawała do pracy, oni pijani,
brudni i często pokrwawieni, wlekli się do łóżek.
Dziadek - człowiek małomówny, spokojny i w zasadzie niepijący - od brzasku
krzątając się po obejściu, nie ukrywał złości.
- W kogo oni się wrodzili? Ja ich tak nie wychowywałem. Co za wstyd - mruczał
pod nosem, patrząc na babkę, po której, jak uważał, synowie odziedziczyli wady i
wybitną zdolność do zatruwania innym życia. Mówił to nie do babki, lecz do
siebie i do Pana na niebiesiech, który, jak wierzył, wynagrodzi mu kiedyś
doczesną mękę z tą kobietą z piekła rodem. Dziadkowie prawie ze sobą nie
rozmawiali. Od lat porozumiewali się równoważnikami zdań zawierającymi
najistotniejsze informacje. Nie znaczy to, że w domu była cisza i spokój.
Bynajmniej .Babka mówiła niemal bez przerwy, do siebie. Jej trwający bez mała
pół wieku monolog składał się głównie z inwektyw pod adresem męża, którego
uważała za niezaradnego idiotę i tą drogą próbowała skłonić, by zakręcił się
wokół własnych spraw. Tyrady trwające godzinami kręciły się wokół spraw
konkretnych, by potem przybrać postać podsumowania wszystkich życiowych klęsk.
Brzmiało to mniej więcej tak: „Widzisz, widzisz, a mówiłam ci już miesiąc temu,
że trza sie zapisywać na skup, a ty nic nie zrobiłeś, i co tera bendzie, tera
wszyscy zarobio przyzwoity
26
piniondz, a ty zostaniesz z gównem w garści, bo tera już cena bendzie spadać i
na gówno nam to wystarczy, gospodorz wielki sie znaloz, gówno miałeś i gówno
mieć bedzies, bo się gówno znas na gospodarzeniu". Dziadek w ogóle nie słuchał.
Przyzwyczaił się do tego głosu w tle, tak jak człowiek mieszkający w pobliżu
ruchliwej drogi przywyka do przejeżdżających samochodów i kiedy jest pusto,
czegoś mu wręcz brakuje. Babka musiała mocno podnieść głos, żeby w ogóle ją
zauważył. Wtedy zwracał na nią na chwilę uwagę i mówił coś w rodzaju „zamknijże
się, kobieto, bo chcę radia posłuchać". Jako człowiek bywały w świecie, przed
wojną pracował na kolei i służył w ułanach, gwarą mówił tylko, gdy mocno się
zdenerwował.
3
Bicie nie było mocną stroną ojca. Może z racji nikczemnej postury nabrał awersji
do takiego sposobu rozstrzygania konfliktów, może w szkole sam padał ofiarą
silniejszych rówieśników, trudno powiedzieć. Do przemocy fizycznej pałał głęboką
niechęcią i ludzi, którzy jej używali, uznawał za umysłowo upośledzonych. W jego
wypadku przejście od przemocy słownej do fizycznej, zdarzające się niesłychanie
rzadko, oznaczało stan zupełnego pomieszania zmysłów. Doskonale wiedział, że
istnieją znacznie bardziej wyrafinowane i skuteczniejsze sposoby dręczenia.
Widział to we własnym domu. Dziadek miał rację. Jego synowie odziedziczyli
wredne charaktery po matce. Tak jak ona uważali wyrozumiałość i dobroć za objawy
słabości. Tak jak ona uważali się za niewinne ofiary spisków, zbiegów
okoliczności oraz nierozgarniętych ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem
najbliższej rodziny. I podobnie jak ona nie mieli zwyczaju niczego wymagać od
siebie. Za to sądzili, że mają prawo
27
wymagać od innych i wszyscy powinni im być jeszcze za to wdzięczni. Niestety,
ludzka niedoskonałość sprawiała, że świat nie szczędził im rozczarowań.
- Nic z ciebie chyba nie będzie. Do czego ty się nadajesz? -to była jedna z
pierwszych rzeczy usłyszanych z ust ojca, jakie zapamiętał. Mógł mieć wtedy
jedenaście lat i nie radził sobie z zadaniami z matematyki. A może fizyki. Jerzy
Górski rzadko zaszczycał syna uwagą, zajęty swoimi prawdziwymi i urojonymi
problemami, jeśli mu się to jednak zdarzało, to tylko dlatego, że syn ciągle go
zawodził. I musiał temu dać wyraz. Kiedy chłopak był dzieckiem, nie oczekiwał od
niego zbyt wiele, ale gdy zaczął dorastać, miał przecież prawo wymagać, by jego
krwawica nie poszła na marne, by jego dzieci coś osiągnęły w życiu, nie tak jak
on, któremu wszyscy rzucali kłody pod nogi.
Prawda jest taka, że większość przykrych, to znaczy niemal wszystkich wspomnień
Marka wiązała się właśnie z ojcem. Wolał więc ich nie mieć. Te wszystkie wigilie,
kiedy Górski zjawiał się pijany, z trudem mieszcząc się w drzwiach, te nieliczne
imprezy, na które matka z nim chodziła i zawsze wracała z płaczem, bo narobił
jej wstydu. Te telefony obcych ludzi, od których nie chciał wyjść ledwie
przytomny od alkoholu i namolny do granic wytrzymałości. Te wszystkie,
składające się głównie z wyzwisk, rozmowy wychowawcze z nim i z matką. Tak,
rozmowy wychowawcze, mimo wszystko były najgorsze. Zwłaszcza że inżynier, a
później dyrektor Górski nie miał zwyczaju hamować się przy obcych.
- Widzisz, widzisz - mówił na przykład do zażenowanego sytuacją słuchacza. -
Mówiłem jej, żeby dać w łapę tym złodziejom z PZU i od razu by było lepsze
odszkodowanie. Tylko czekali, aż da kopertę, a ta kretynka się krygowała, bo jak
to, przecież to niby znajomi. Żonę jednego leczyła i myślała, że to co pomoże.
Atu, ni chuja. Nie posmarujesz,
28
nie jedziesz. Idiotka myśli, że coś się załatwi w tym kraju uczciwie.
Jeśli Górski w ogóle się w domu odzywał, to głównie po to, by wrzeszczeć na żonę
bądź żądać podania obiadu, kawy czy załatwienia czegoś, czego jemu załatwiać się
nie chciało. Górskiego od jego matki różniło jednak to, że pił i znękany
wielodniowym kacem często nie miał siły perorować albo odsypiał zarwane noce. To
były dni błogosławionej ciszy. Gdyby ktoś zapytał Annę i Marka, czy wolą, żeby
siedział w knajpie i upijał się na umór, czy żeby był w domu i przeprowadzał z
nimi rozmowy wychowawcze, chyba wybraliby tę pierwszą możliwość. Owszem, w tym
wypadku należało się liczyć z kompletnie nieprzewidywalnymi atrakcjami o
najróżniejszych porach dnia i nocy, bo, jak mawiał sam Jerzy Górski, lubił po
pijaku trochę nawywijać. Mimo to woleli pijanego Górskiego od trzeźwego.
Przynajmniej nic nie mówił, bo najczęściej był w stanie tylko bełkotać. Z czasem
u Anny Górskiej wytworzył się naturalny mechanizm obronny. Większości z tego, co
Jerzy mówił, w ogóle nie słyszała. Często miało to zresztą fatalne konsekwencje.
Górski, który uważał, że wychowuje swoją rodzinę, miał zwyczaj egzaminować żonę
z wykonania swoich zaleceń. Kiedy robiła coś wbrew nim, nie mając zresztą o tym
pojęcia, wpadał we wściekłość.
- Ty idiotko, nie rozumiesz, co się do ciebie mówi - wrzeszczał. - Co ja mówiłem,
no co ja, kurwa, mówiłem. Mówię po dobroci, a do ciebie i tak nic nie dociera.
Do czego ty się nadajesz?
Żona znosiła jego napady furii z takim samym spokojem i pokorą jak wszystko inne.
A to z kolei oznaczało, że Jerzy Górski musiał znaleźć kogoś, kto odporności
jeszcze nie nabył. Wychowywanie ma bowiem sens jedynie w wypadku kogoś, kto
słucha wychowawcy, kto z racji posiadanej wiedzy i wieku już rozumie, a jeszcze
nie ma własnej opinii, kogo z racji braku skorupy osłaniającej przed szkodliwymi
29
wpływami, z raq'i bezbronności, najłatwiej dotknąć. „Do czego ty się nadajesz?"
- to było czarowne zaklęcie wieku dojrzewania Marka Górskiego, które zamiast
sezamu otwierało puszkę Pandory. Od czasu, kiedy okazało się, że żona nie słucha,
a syn rozumie, to na niego spłynęła część uwagi Wielkiego Wychowawcy. Okres ten
trwał mniej więcej pięć lat. Skończył się w sposób dramatyczny i zupełnie
nieoczekiwany w Dniu, w Którym Syn Próbował Rzucić w Ojca Krzesłem. Tak właśnie,
z dużej litery, mówił o nim Jerzy Górski, wrzeszcząc na żonę.
- Jak ty go wychowałaś! Jak to możliwe, żeby Syn Próbował Rzucić w Ojca Krzesłem.
Przez kilka lat przypominał sobie o tej sprawie przy każdej większej awanturze.
Nigdy nie mówił tego przy synu, pretensje adresował wyłącznie do Anny. Pomiędzy
nimi dwoma zapanowała wtedy zimna wojna i trwała jeszcze długo po tym, jak swoją
zakończyły Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Zaczęło się odprężenie,
pierestrojka, głasnost, rozwiązano Układ Warszawski, a wrogość między Markiem i
Jerzym Górskimi wydawała się wieczna jak pamięć o dziele towarzysza Lenina.
Marek nie był szczególnie dumny ze swojego zachowania w tej akurat sprawie, a
mówiąc szczerze, bardzo się go wstydził, byłjednak zachwycony jego przypadkowymi
efektami. Owszem, żywił do ojca niechęć, ale nie aż tak gwałtowną, żeby mogła
przerodzić się w rękoczyny. Przemocą zresztą się brzydził. Czasy, kiedy uwagi
tyczące jego głupoty, nieudacznictwa, rozlazłości, braku zdolności i perspektyw
mocno go bolały, minęły. Przypominające odpytywanie przy tablicy rozmowy
wychowawcze znosił z coraz większym zniecierpliwieniem i bez specjalnych emocji.
Zimna wojna z ojcem oznaczała jednak dla niego koniec wychowywania i nie mógł
się z tego nie cieszyć. Jerzy sądził bowiem, że ukarze syna, nie rozmawiając z
nim, to znaczy, odbierając mu możliwość wyjścia na ludzi, dzięki jego światłym
ra-
30
dom. Uznał, że z jego pierworodnego syna nic już nie będzie, i resztki nadziei
na lepsze jutro rodziny przelał na młodszą latoroś