Cieślik MariuszŚwięto wniebowzięcia Świat Książki Projekt okładki Małgorzata Karkowska Zdjęcie na okładce ZEFA-CORBIS Redaktor serii Paweł Szwed Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczyćka Redakcja Piotr Król Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta 0?\? )l Elżbieta Jaroszuk JJ^J J^ĄĄ Jadwiga Piller il-i? Copyright © by Mariusz Cieślik, 2005 Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., 2005 Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Akces, Warszawa Druk i oprawa Rzeszowskie Zakłady Graficzne SA ISBN 83-247-0159-1 Nr 5471 ???? Kożuch doktora Kordy i Gdyby była wiosna, mógłby pomyśleć, że to świergot ptaków. Plum plum, ta ta ta, tatatatatata. Przeciągły wizg ptasich onomatopei. Ale zamiast ptaków, w powietrzu unosiły się tysiące kartek papieru. Gazety, stenogramy, tajne dokumenty z centrali, podarte dzieła klasyków myśli, a może donosy. Na pewno donosy. Ludzie krzyczeli, że to na pewno donosy. Krzyczeli zresztą cały czas. Krzyczeli, kiedy z okien leciał papier, meble, butelki koniaku, opakowania kawy, pęta kiełbasy. Wyli jak na meczu piłkarskim albo na karuzeli. Kilku najodważniejszych wspięło się po gzymsach i rynnach. A potem wyrzucali z okien wszystko, co dało się wyrzucić. Zwłaszcza papier. Po każdej rewolucji na ulicach zostają tony niepotrzebnego papieru i potłuczonego szkła. Na koniec ludzie-muchy wywlekli z kazamatów trumienny portret pierwszego sekretarza, podpalili go i cisnęli malowidłem w rozradowany tłum. Tłum rozgrzewający się z minuty na minutę, kilkudziesięciotysięczny, któremu do wybuchu wystarczyła iskra. Wreszcie ktoś zaprószył ogień. Z okien komitetu buchnęły płomienie. Ludzie na placu, jak Indianie, zamykali święty krąg wokół ofiarnego stosu i grzali się w jego blasku. Przez moment wydawało się, że spłonie nie tylko pierw- 5 szy sekretarz. Jakiś człowiek-mucha zaplątał się w czeluściach gmachu i nagle stanął w oknie, miotając się niczym w kloszu zapalonej lampy. Wyglądał, jakby wolał wyskoczyć niż wrócić. Jak ludzie z płonących wieżowców. Cofnął się jednak do wnętrza budynku i po kilku minutach wyszedł głównym wejściem. Na schodach pochylił się, podniósł coś i obrócił w stronę drzwi. Kiedy odchodził, na klamce wisiał wieniec kiełbasy. Na ten widok tłum zawył. Jeszcze głośniej ludzie zawyli, gdy od strony Odry wyjechały czołgi. Potem wycie zmieniło się w skandowanie: wojsko z nami, wojsko z nami. Żołnierze nie reagowali. Andrzej Korda widział niewiele. Tego, co się dzieje, tylko się domyślał. Zresztą później nie był już pewien, czy o czymś tylko słyszał, czy rzeczywiście był świadkiem jakiegoś zdarzenia. Wiedział, że powinien się spieszyć. Biegł. Już od kilkunastu minut. Musiał biec, bo w mieście nie kursowały tramwaje i autobusy. Kiedy przedarł się przez tłum na placu Żołnierza, zrozumiał dlaczego. Na torach tlił się przewrócony milicyjny łazik, po szynach płynęła benzyna. Paliła się. Było mu gorąco. Ale nie od ognia. Po prostu ubrał się w kożuch. Była połowa grudnia, a Szczecin, chociaż nie jest położony nad morzem, należy do miast raczej wietrznych. Poza tym kożuchy były modne, a Korda lubił to, co modne. Kiedy wreszcie udało mu się dotrzeć do ulicy Jedności Narodowej, usłyszał ten świergot. Ptasi, jak pomyślał. - Strzelają - powiedział na głos i zatrzymał się. Oparł się o ścianę pod tablicą z nazwą ulicy. Ale choć niektórzy znajomi uważali go za mistrza ironicznego dowcipu, tym razem nie zwrócił uwagi na narodową jedność. Postanowił wrócić. Przemieszczał się pod prąd spanikowanego tłumu. Powoli. Pod ścianami. Próbował wyławiać spośród krzyków odgłosy karetek. Ale słyszał tylko pojedyncze strzały i wybuchy. Kiedy dotarł z powrotem na plac Żołnierza, budy- 6 nek komitetu się dopalał. Pęto kiełbasy wisiało na klamce jak na rożnie. A Indianie, którzy rozpalili ognisko, zniknęli. Zobaczył ich kilkaset metrów dalej, przed komendą milicji. Zostało niewielu. Naprzeciw garstki demonstrantów stał w szyku oddział ZOMO. A w strefie niczyjej leżało kilka ciał. - Strzelają z okien! - usłyszał krzyki wycofujących się. Jeden z nich nagle się zatrzymał, wyciągnął zapałki, szybko podpalił butelkę i cisnął nią w stronę komendy. Rozległ się wybuch, a zaraz potem strzały. Korda na wszelki wypadek rzucił się na ziemię. Gdy się podniósł, zobaczył, że tamten leży niedaleko i krwawi. Podbiegł do niego. Sprawdził tętno. Było słabe, ale wyczuwalne. Mężczyzna stracił przytomność. Był ranny w brzuch. Korda próbował zatamować krwotok. Nie mógł zrobić nic więcej. Kiedy później zdarzało mu się nad tym zastanawiać, myślał sobie: ileż problemów rozwiązałby zwykły telefon komórkowy. Inaczej potoczyłyby się losy wielu ludzi, akcja dziesiątków powieści i filmów sensacyjnych. Choćby wtedy. Mógłby zadzwonić do pogotowia, że potrzebne są zestawy reanimacyjne i krew do transfuzji. I może ktoś by ocalał. Zresztą, gdyby w roku 1970 istniały telefony komórkowe, w ogóle nie znalazłby się pod komendą milicji. Zadzwoniłby do kogoś, kto mieszkał z innej strony miasta, żeby zastąpił go na dyżurze choć przez kilka godzin. Ale wtedy grudniowe statystyki wyglądałyby chyba inaczej, bo był prawie pewien, że udało mu się tego chłopaka uratować. Nie wiedział, do którego szpitala trafił, ale w rocznicowych publikacjach nie znalazł jego zdjęcia w rubryce „Polegli". Ciekawe, co się z nim stało? Z takimi obrażeniami niewątpliwie został inwalidą. A może, jak wielu nieujętych w odpowiednich rubrykach statystycznych, zmarł kilka tygodni później. Korda słyszał o ludziach chowanych nocami na Cmentarzu Centralnym przy ulicy Ku Słońcu. Nazwy szczecińskich ulic miały w sobie potężny ładunek ironii, ale przyszedł czas, że jakoś przestało go to śmieszyć. 7 Pieprzona statystyka. Pieprzone prawo wielkich liczb. Nie jesteśmy w stanie przejąć się siedemnastoma zabitymi, a co dopiero stu siedemdziesięcioma. Śmierć ma dla nas sens tylko wtedy, gdy zyska twarz i osobowość. 17 poległych, 110 rannych, w tym 86 postrzelonych. Rany postrzałowe głowy, szyi, kończyn dolnych i górnych, klatki piersiowej, brzucha. 42 pobitych. Zresztą źródła nie były zgodne co do faktów. W innych pisano o 16 zabitych i 120 postrzelonych. 71 rannych milicjantów, 24 strażaków i siedmiu żołnierzy -odnotowywano oddzielnie, czego Korda nie mógł zrozumieć. Nie mógł też zrozumieć, dlaczego za danymi o ofiarach nie widzi ludzi, tylko liczby, skoro był tak blisko tych wydarzeń, skoro widział leżące na ulicy przed komendą wojewódzką ciała zastrzelonych. Opatrując rannego, ucieszył się, że słyszy syreny karetek. Tak jak przewidział, przyjechało ich za mało. Raptem kilka. Kiedy podniósł się z kolan, na ulicy stali tylko zomowcy i żołnierze. Demonstranci uciekli. Oczywiście, poza tymi, którzy uciec nie mogli. Rannych i zabitych było ponad dwudziestu, chociaż z powodu dymu trudno było się dokładnie zorientować. Coś się paliło - jakieś samochody i budynki. Zauważył, że płonie żuk, którym ktoś wjechał w bramę komendy. Podbiegł do najbliższej z karetek. Sanitariusze i lekarz właśnie zdążyli wysiąść. Przedstawił się, pokazał im rannego, którego opatrzył. Wzięli go na nosze. Na plac zjeżdżały kolejne karetki. Pomyślał, że poradzą już sobie bez niego, zwłaszcza że od dwóch godzin powinien być w szpitalu. Zapytał kierowcę, czy mógłby go stąd zabrać. Tamten kiwnął głową. Korda nie martwił się spóźnieniem, bo miał graniczące z pewnością przekonanie, że poważny zabieg planowany na dziś został odwołany. Wiedział jednak, że dzisiejszy dyżur będzie jednym z najcięższych w jego karierze. Nie pomylił się. Milicjanci strzelali przecież także w nogi demonstrantów, 8 a doktor Andrzej Korda był zdolnym ortopedą i pracował na najlepszym oddziale w mieście. 2 Mimo że dyżur na ortopedii nie należał do lekkich - dwa uszkodzone kulami piszczele oraz jedno trudne do zopero-wania przestrzelone kolano - Korda i jego koledzy zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę na pierwszej linii frontu są lekarze z intensywnej terapii i chirurdzy. Zwłaszcza że ciągle pojawiały się meldunki o kolejnych ofiarach. Gdyby wierzyć we wszystkie informacje, które przychodziły z zewnątrz, można by pomyśleć, że zomowcy wystrzelali połowę załogi stoczni. Korda wiedział, że to nieprawda, ale wolał nie chwalić się swoją wiedzą. Od czasu do czasu próbował uspokoić nastroje, wyjaśniając, że rozmiary strat są prawdopodobnie wyolbrzymiane. Bez specjalnych efektów. Rozumiał ich. Oglądanie dramatycznych wydarzeń z perspektywy szpitala ma podobny skutek jak czerpanie wiedzy o świecie wyłącznie z kronik kryminalnych. W przerwie między kolanem a pierwszym piszczelem usłyszeli od pielęgniarek, że jeden z rannych zmarł chirurgom na stole, a inny nie odzyskał przytomności po operacji. Lekarze prawie ze sobą nie rozmawiali. Ordynator powiedział tylko, że ostatni raz słyszał strzały w czasie wojny. - Co będzie dalej, panie doktorze, co będzie dalej? - mamrotał pod nosem. - Myśli pan, że będą jeszcze strzelać? Podobno w Gdańsku strzelają od kilku dni. Korda odpowiedział, że przy takiej ilości wojska i milicji, jaką widział na ulicach, żadnych demonstracji już chyba nie będzie i życie miasta w miarę szybko powinno wrócić do normy. 9 Kiedy rano wychodził ze szpitala, wszystko wskazywało na to, że miał rację. Niedaleko przystanku, z którego właśnie odjeżdżał tramwaj, stał czołg i trzech uzbrojonych żołnierzy. Jak zawsze, gdy wracał z nocnego dyżuru, zobaczył ludzi, którzy spieszą się na ósmą do pracy. Tych samych ludzi, co zwykle: mężczyzn wyglądających na robotników, kobiety jadące do biura, licealistów spóźnionych na lekcje. To go naprawdę ucieszyło. Podobnie jak myśl, że skoro działa komunikacja, nie musi iść na dworzec piechotą. Trochę obawiał się tego spaceru. Poza tym mógłby nie zdążyć. A tak, zdążę bez problemu - myślał, wsiadając do zapchanego tramwaju. Kiedy poczuł miarowy stukot kół, przestraszył się, że za chwilę zaśnie na stojąco. W nocy nie zmrużył oka. Przyśniło mu się ostre szarpnięcie. Tramwaj się zatrzymał. Powinien się szybko obudzić, bo przejedzie właściwy przystanek i nie zdąży na pociąg. W przestrzeni pomiędzy snem a jawą znowu widział ludzi uciekających przed milicją spod spalonego komitetu. Znowu słyszał wybuch. Bardzo blisko. Znowu słyszał dźwięk, który wczoraj wziął za świergot ptaków. Plum plum plum. Seria była króciutka. W powietrzu znowu unosiły się kartki papieru. Jakaś starsza kobieta popchnęła go w stronę drzwi. Zawsze się dziwił, skąd panie w tym wieku mają tyle siły. Kiedy uderzył w poręcz, zrozumiał, po której stronie snu się znajduje, szarpnął drzwi i pobiegł. W szkole był zdolnym sprinterem, wróżono mu nawet karierę sportową. Przypomniał to sobie, oglądając się w stronę tramwaju, z którego, przepychając się i krzycząc, wybiegali pasażerowie. Najbliżsi byli kilkanaście metrów za nim. Gdzieś strzelano. Trudno powiedzieć gdzie. Zobaczył, że ktoś leży obok tramwaju. Ale tym razem nie miał zamiaru wracać. Przestał być odważny. To wszystko wyglądało jak polowanie. Bez nagonki. Strzelanie do sylwetki biegnącego dzika. Bardzo go kiedyś śmieszyła ta nazwa. Dopadając do bramy, pomyślał, że głupio by było tak zginąć. 10 I wtedy coś go przewróciło. Jak w filmie o okupacji, kiedy AK-owiec ucieka do bramy, prawie mu się udaje i nagle dostaje od SS-mana postrzał w plecy. Ale to wcale nie był koniec. Człowiek, który go przewrócił, powiedział tonem wyjaśnienia: - Musiałem pana popchnąć, bo właśnie zaczęli strzelać. Odgrywają się skurwysyny za spalenie komendy. Andrzej Korda odruchowo spojrzał na zegarek. Skinął głową, co mogło oznaczać na przykład podziękowanie, ale równie dobrze cokolwiek innego. - Myśli pan, że można jakoś dotrzeć na dworzec? - zapytał. - Trzeba trochę poczekać. Zaraz pewnie przestaną. Też chcę iść w tę stronę. Po kilku minutach ruszyli. Ulice wyglądały na wymarłe. Tylko czasem, gdzieś w dali, zamajaczyła sylwetka skota albo patrol. Bury śnieg zlewał się z burym podeptanym papierem. Podmuchy wiatru przerzucały kartki z miejsca na miejsce. Nagle papier zaczął też spadać z nieba. Korda pomyślał, że te same ubabrane kartki, które przed chwilą deptali, ktoś zrzuca im złośliwie na głowy. Podniósł wzrok. Potknął się. Zabolało. Przez chwilę myślał, że skręcił nogę w kostce. Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał w górę. Nad miastem wisiały helikoptery, z których bieluśkie kartki wysypywały się jak płatki kwiatów z koszyczków dziewczynek w procesji na Boże Ciało. Schylając się, żeby sprawdzić, czy z kostką wszystko w porządku, podniósł ulotkę. „Dlaczego nie jesteś w domu? Stół wigilijny jest pusty bez ciebie, czy wiesz, co robi twoja rodzina?"- pytał ktoś zatroskany jego losem. Szedł z trudem, ale po kilku minutach noga przestała go boleć i mógł znowu biec. Po jakimś czasie dotarło do niego, że zgubił towarzysza ucieczki. Był już blisko. Ostatni zakręt. Ostatnia prosta. Dworcowy zegar wskazywał 8.45. Pięć minut później siedział już w osobowym do Stargar- 11 du. Powinien zdążyć. Oczywiście, jeśli trasa kolejowa jest przejezdna. Żeby tylko była... Nie miał już sił na kolejną ucieczkę. Po kilkukilometrowym biegu był zbyt zmęczony. Zdjął kożuch i położył na siedzeniu obok. Zauważył, że jest brudny, a z boku ma dziurę wielkości złotówki. Wczoraj jej nie było. Najwyraźniej uszkodził kożuch, upadając, a może zahaczył o coś w tramwaju. Zmartwił się. Taki kożuch to w końcu więcej niż jego asystencka pensja. Przyjrzał mu się uważnie. Dziury były dwie. Podobnej wielkości. Jak wlot i wylot kuli. Jeśli to wlot i wylot, to być może nieznajomy facet z bramy uratował mi życie -pomyślał. A wiele lat później przeczytał w gazecie opowieść o dziewczynie, która szła tego dnia przez miasto z koleżanką. I kiedy koleżanka zawołała ją, obróciła głowę. Wtedy padł strzał, a kula trafiła ją w ucho, choć najwyraźniej ktoś mierzył w głowę. W szpitalu założyli jej jeden szew i puścili do domu. Lekarz, który opowiadał o zdarzeniu reporterowi, znał tę historię z drugiej ręki i nie był pewien, czy to prawda. Korda sądził, że to mogła być prawda, choć sam się czasem zastanawiał, co tak naprawdę stało się z jego kożuchem. Krytycznie obejrzał resztę stroju. Wszystko było w porządku. Poza ubłoconymi pantoflami. Nawet spodniom od garnituru nic się nie stało. Koszula nie była może najświeższa, ale zważywszy na okoliczności, naprawdę nie było najgorzej. Wyciągnął z teczki krawat, sprawnie go zawiązał, a później włożył, przeglądając się w przybrudzonej szybie. Wytarł buty chustką do nosa. Zazwyczaj prezentował się bardziej elegancko. Ale bez przesady... Ma być przecież tylko świadkiem na ślubie, a nie panem młodym. 12 Pan młody wcale nie wyglądał lepiej. A mówiąc szczerze, wyglądał dużo gorzej. I nie ze względu na strój, choć i ten pozostawiał nieco do życzenia. Jerzy Górski był po prostu kompletnie pijany. Przekrwione oczy się szkliły, ręce wykonywały szerokie i trochę nieskoordynowane ruchy. Najwyraźniej próbował coś wytłumaczyć, posługując się gestami i bogatą mimiką. Tyle tylko, że stał równo na nogach. To już było coś. Dla przyszłej panny młodej nie był to chyba argument przekonujący, bo nawet nie patrzyła na Górskiego. Andrzej Korda natychmiast zauważył, o co chodzi. Zresztą, zanim zdążył podejść do państwa młodych, został poinformowany. - Anka się wściekła i chce odwoływać ślub - powiedziała cicho Marysia, całując go na powitanie w policzek. - Pogadaj z nią. Czeka na ciebie. Górski podał mu pudełko z obrączkami, zaczerwienione oczka wzniósł w górę i wykonał gest, który miał zapewne oznaczać rozpacz. Chciał coś powiedzieć, ale mina Kordy sprawiła, że się nie odezwał. Anna Stawicka też miała zaczerwienione oczy. Od płaczu. - Cześć, Andrzej. Byłeś w szpitalu na dyżurze? Skinął głową. - Co się dzieje w Szczecinie? Podobno milicja strzelała do ludzi. Nic ci się nie stało? -Mój kożuch jest ranny - uśmiechnął się, pokazując dziurę od kuli. -1 pójdzie na intensywną terapię. Przebiegłem całe miasto wczoraj i dziś. Kilka razy do mnie strzelali. Skoro jednak zdążyłem na wasz ślub, nie zabili mnie po drodze, mojemu garniturowi nic się nie stało, a kożuch mimo wszystko nadaje się do renowacji, to może jednak wejdziecie do środka w celu stworzenia podstawowej komórki społeczeństwa socjalistycznego, co, Aniu? Poza tym, po wydarzeniach dzisiejszego poranka muszę się napić, 13 a wolałbym na wesoło, w twoim towarzystwie, niż na smutno, z Górskim śpiącym w sałatce. Stawicka się uśmiechnęła. Była naprawdę ładna, przypominała trochę Brigitte Bardot, a kiedy się uśmiechała, wyglądała nawet ładniej niż aktorka. - Umiesz poprawiać mi humor. Właściwie dlaczego ty nie chcesz się ze mną ożenić i muszę się użerać z nim? - Może dlatego, że mi nie proponowałaś? A może dlatego, że już się ożeniłem, a nasz przodujący ustrój nie gwarantuje mi środków na utrzymanie wystarczającej, moim zdaniem, liczby żon. - Myślisz, że to ma sens? Górski, ślub, to wszystko? - Nie wiem, ale ty też się nie dowiesz, jeśli nie spróbujesz. Masz dwie drogi. Jak wlot i wylot kuli - znowu pokazał kożuch. -Jeśli teraz wejdziesz do środka, jeszcze długo niczego się nie dowiesz. Jeśli stąd wyjdziesz, wiadomo na pewno, że niepotrzebnie wykosztowałaś się na fryzjera i nową sukienkę. - Sukienka nie jest nowa. Nową chciałam kupić na kościelny. - No to tylko na fryzjera. Zastanów się. Następnym razem koafiura może się nie udać tak jak dziś. I kiepsko wyjdziesz na zdjęciach. A kandydat może być jeszcze gorszy niż Górski, choć trudno to sobie wyobrazić. Niedoszły pan młody, przysłuchujący się rozmowie z otępiałym wyrazem twarzy, zrobił jeszcze głupszą minę i znowu zapragnął coś powiedzieć. - Zamknij się i chodź, bo spóźnisz się na własny ślub. A tego już bym ci nie wybaczyła - powiedziała Anna Stawicka i uśmiechnęła się. Chwilę później z głośników popłynął marsz Mendelssohna w kiepskim wykonaniu trzeciorzędnej orkiestry z bratniej NRD. Kwadrans później było już po wszystkim. W kolejce czekała następna para, a państwo Górscy przyjmowali w holu gratulacje od kolegów i koleżanek ze studiów. Rodziny, 14 które mieszkały na drugim końcu Polski, miały się zjawić dopiero na kościelnym. Świadkowie - Korda i jego żona - odbierali kwiaty oraz prezenty, Jerzy Górski odzyskał humor -znów był nadzwyczaj wylewny i szeroki w gestach, a Anna Górska, do niedawna Stawicka, blado się uśmiechała. Później całe towarzystwo udało się na obiad do pobliskiej restauracji, gdzie zgodnie z przewidywaniami pan młody i kilku jego kolegów, z którymi całą noc świętował kawalerskie, pospało się po kilku godzinach w sałatkach. Reszta starała się nie okazywać strachu i nie rozmawiać o trupach na ulicach Szczecina. Ale to się nie udawało. Co jakiś czas ktoś mniej lub bardziej pijany podchodził do Kordy i pytał go o to, co widział, a on odpowiadał zdawkowo, żeby do końca nie zwarzyć atmosfery. Nie miał ochoty rozmawiać. Był coraz bardziej pijany, choć wypił tylko kilka kieliszków. Kiedy poziom adrenaliny opadł, poczuł się potwornie zmęczony. Śmiertelnie - pomyślał, uśmiechając się do siebie, zadowolony że nawet w takim stanie potrafi się zdobyć na autoironię. Obejrzał się w jedną stronę. Nawet nie zauważył, że jego żona gdzieś wyszła. Spojrzał w drugą. Anka Stawicka, czyli Górska, wyglądała na jedyną trzeźwą osobę w towarzystwie. Ona też odwróciła się w jego stronę. - Co cię tak rozbawiło? - zapytała. - Nic takiego. Pomyślałem po prostu, że jestem śmiertelnie zmęczony i to mnie rozśmieszyło, kiedy przypomniałem sobie dzisiejsze wydarzenia w Szczecinie. - Bałam się o ciebie. Ludzie mówili straszne rzeczy, co tam się dzieje. Gdybyś nie dotarł, naprawdę odwołałabym ślub. - Daj spokój, nie gadajmy o tym. Powinniśmy się cieszyć. Zwłaszcza ty. - Nie mam się z czego cieszyć. - Aniu, przestań. Chodzi ci o to, że Jurek się upił? Przecież to nic takiego. Ty też się napij. - Nie mam ochoty. Muszę żyć na trzeźwo, inaczej nic z tego nie będzie. 15 Przysunęła się do niego. - Wiesz, że mówiłam serio, prawda? - O tym, że odwołałabyś ślub. Nie przesadzaj... - O tym też - przerwała mu. - To o czym jeszcze? - O tym, że wołałabym, żebyś to ty się ze mną ożenił. - Jezu, Anka, co ty... Żona Kordy wróciła na swoje miejsce równie niespodziewanie, jak zniknęła. Usłyszeli, że odsuwa krzesło. Górska--Stawieka uśmiechnęła się do niej. - Ci faceci, nigdy nie rozumieją, o co chodzi kobiecie, prawda, Marysiu - powiedziała. - Masz sto procent racji - odpowiedział jej Andrzej Korda. Kiedy później się nad tym zastanawiał, nigdy nie był pewien, co powiedziała naprawdę, a co mu się w pijanym widzie tylko zdawało, bo on także tego wieczoru zasnął przy stole. Jeśli, a bywało to rzadko, zdarzało mu się wracać myślami do grudnia 1970 roku, to najpierw przypominała mu się rozmowa z Anką. Pamiętał ją zaskakująco dobrze. Znacznie lepiej niż to, co przeżył przez te dwa dni w Szczecinie, choć przecież nie co dzień widuje się trupy na ulicach. Andrzej Korda sądził nawet, że jeśli o niego chodzi, limit już się wyczerpał. Limit oglądania zabitych na ulicach i uczestnictwa w Historii przez duże H. W końcu jak często w życiu spotykamy się z Historią? Raz, dwa albo zgoła nigdy. Większa liczba bliskich spotkań grozi śmiercią lub kalectwem. W jego wypadku skończyło się na wilczym bilecie, co uważał za stosunkowo łagodną karę. W styczniu do dyrektora kliniki, w której pracował, przyszło „dwóch smutnych panów". To znaczy, tak naprawdę to był jeden pan i wcale nie był smutny. Wcale nie był ubrany w czarny płaszcz i kapelusz. Wyglądał dokładnie jak pracownik biurowy średniego szczebla, co w tamtych czasach oznaczało szare, wymięte ubranie i nieciekawy krawat. Przyniósł zdjęcie, na którym Korda stał obok faceta rzucającego butelkę z benzy- 16 ną. Fotografia nie była dobrej jakości. Zapewne wykonano ją z okien któregoś z okolicznych budynków. Na drugim zdjęciu Korda stał sam naprzeciw oddziału zomowców. Tu można go było rozpoznać bez trudu. Szary garnitur uparcie twierdził, że Andrzej Korda brał czynny udział w zajściach, sądząc choćby po tym, że rzucał koktajlami Mołotowa w komendę wojewódzką. Nie potrafił przekonująco, jego zdaniem, wyjaśnić, co tam robił. Znaleźli go tylko dlatego, że rozpoznał go jeden z pracowników wojewódzkiego urzędu spraw wewnętrznych. To był ten drugi postrzelony piszczel z 17 grudnia. Operacja zresztą się udała, co brzmiało jak kolejny ironiczny dowcip doktora Kordy. W marcu władze szpitala klinicznego nie znalazły podstaw, aby przedłużyć jego asystencki angaż. Pytał później w dwóch innych szpitalach, ale tam również nie było wakatów. Jeszcze później ktoś do niego zadzwonił i powiedział, żeby nie tracił czasu, bo w Szczecinie pracy raczej nie znajdzie, ale jest przecież tyle pięknych miejsc na prowincji... I tam na pewno poszukują lekarzy. Wziął to sobie do serca. W lokalnej gazecie przeczytał, że ZOZ w Nowym Mieście oferuje godziwe wynagrodzenie oraz służbowe mieszkanie. Pół roku później zamieszkał w Ostrowcu, w budynku przychodni rejonowej, gdzie trzy dni w tygodniu przyjmował pacjentów. Mniej więcej w tym samym czasie doktor Anna Górska otrzymała przydział na mieszkanie na nowym szczecińskim osiedlu. Mieszkanie znajdowało się na ósmym piętrze. Kiedy zaczęła ustawiać w nim meble, zemdlała. I to nie tylko dlatego, że była w zaawansowanej ciąży. Po prostu wyjrzała przez okno. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że ma tak silny lęk wysokości. Niespełna rok po ślubie Anny i Jerzego Górskich, na świat przyszedł ich pierwszy syn Marek. Ważył cztery kilogramy. /y»~ -?^ 17 Trzy miesiące później urodziła się Ewa Korda, córka Marii i Andrzeja. Jedyna córka. Była wcześniakiem. Ważyła niespełna dwa kilogramy. Oba porody przyjmował ten sam ginekolog ze szpitala powiatowego w Nowym Mieście. Anna Górska nie wprowadziła się do nowego mieszkania w Szczecinie. Odpowiedziała na ogłoszenie ZOZ-u z Nowego Miasta, który poszukiwał internisty do przychodni rejonowej w Jabłonowie i oferował bardzo wygodny lokal służbowy. Na parterze. Morwy i czereśnie 1 Niebo, zieleń, słońce w koronach drzew, tafla jeziora. Przede wszystkim światło i kolory. Ale nic konkretnego. Nawet jeśli zdawało mu się inaczej. Choćby owoce morwy. Sądził, że ich smak pamiętał doskonale. Kiedy wiele lat później, gdzieś za granicą, podniósł kilka z chodnika, który przykrywały niczym ażurowy dywanik, były zupełnie inne. Pomyślał, że nie powinien był ich próbować. W ogóle mu nie smakowały. Nikt poza nim nie zwracał uwagi na dziwne, ciemne grudki leżące wokół drzew. Ludzie rozdeptywali je, spiesząc się skądś dokądś. Jak zwykle. Sok barwił szarawe płyty jakby ktoś rozlał atrament, co w epoce tanich jednorazowych długopisów było mało prawdopodobne. Ale kiedy trzymał w palcach te drobne, jakby posklejane z mniejszych kawałków owoce, otwierała się wreszcie jakaś dawno zamknięta furtka. Jedna z niewielu. Ogród przy starej świetlicy. Pamiętał, jak zbierał tam morwy z chłopakami, na dziedzińcu zamienianym bardzo często w tymczasowe boisko. Prawdziwe było dla nich wtedy za duże. Grali na nim piłkarze z miejscowego LZS-u. Raz poszedł tam ze starszymi i pamiątka, blizna na nodze od rozbitej butelki wina, została mu na całe życie. Do świetlicy prowadziły szerokie schody z wmuro- 19 wanymi po bokach wielkimi, pustymi donicami. Kiedyś był tam dom ludowy, gdzie odbywały się zebrania, kursy i zabawy. I wtedy zapewne w donicach sadzono kwiaty. W domu zbierały się także dwie rady parafialne - katolicka i łuterańska. Ale to było w czasach, kiedy budynek nazywano Volkshaus, miejscowość Martenberg, a stolicą powiatu, to znaczy Bezirku, było miasto Deutschkrone. Tak, tak. Jabłonowo, Ostrowiec, Lubiesz, Miłosław, Henryków -te wszystkie pięknie brzmiące nazwy, rodem ze słownika staropolszczyzny, to było kłamstwo. Skwer przy ulicy Wolności to też kłamstwo, można się tam było przewrócić o kamienie z fundamentów zniszczonych w bombardowaniu domów, które widział na starych fotografiach. Ale największe kłamstwo to brukowany plac przy kościele. Kłamstwo dość obrzydliwe, bo przecież kiedyś był to plac dwóch kościołów. Ten drugi, nikomu niepotrzebny, zaczął powoli niknąć, aż pewnego dnia zniknął na dobre. Tak opowiadano. Zostały po nim potężne świerki, posadzone w absurdalnie regularnym prostokącie, na środku placu, który był kiedyś prawdziwym rynkiem miasteczka z dwoma kościołami. Piękne dwustuletnie drzewa, szczelnym szpalerem otaczające nic. Wśród tych wszystkich kłamstw jedna rzecz wydawała się tak ostentacyjnie zafałszowana, że musiała być prawdziwa - arcypolskie, sarmackie portrety trumienne zdobiące wejście do zakrystii, wydobyte, jak się dowiedział, z kościelnych trzewi, z trumien zalegających kazamaty pod podłogą świątyni. Był jeszcze cmentarz. A w zasadzie dwa. Stary, już niemal pożarty przez drzewa i bluszcze, przez który prowadziło kilka ścieżek, niedbale przecinających zniszczone groby. Bez trudu można było tam znaleźć czaszki i piszczele. Wystarczyło wejść do któregoś z wielu otwartych grobów, ogołoconych przez złodziei z wszystkich przedstawiających jakąś wartość elementów - pięknie kutych łańcuchów, marmurowych płyt, krzyży. Myszkowanie po 20 grobach to była jedna z ulubionych zabaw chłopaków, ale kości wygrzebywało tylko kilku najodważniejszych. Dziwiło go, że ludzkie kości są żółte, choć na zdjęciach, rysunkach i w pracowni biologicznej były zupełnie białe. Jemu największą przyjemność sprawiało odczytywanie nazwisk na kamiennych nagrobkach. Najczęściej były ukryte pod bluszczem albo mchem. Zdarzało się, że znajdował obok nich grzyby. Głównie maślaki. Musiał się nauczyć odcyfrowywania tego alfabetu o dziwnym kroju czcionki, którym od wielu lat nie posługiwał się chyba nikt na świecie. Nigdy nie opanował w pełni tajników tego pisma. Z czasem zaczął jednak się domyślać nazwisk ludzi zmarłych przed stu i więcej laty. Jager, Hirsch, Sommerfeld, Engel, Seele. I imion -Kurt, Peter, Johann, Reiner, Anne- Marie. Z rozszyfrowaniem niektórych nigdy sobie jednak nie poradził, a później przestało go to interesować. Dla barbarzyńców przeszłość nie ma wielkiego znaczenia -skłamałby jednak, gdyby powiedział, że jego jakoś szczególnie obchodziła. Dawne czasy, historia, mała ojczyzna, duża Ojczyzna - uważał, że to dobre dla starych dziadów. Kiedy jednak zobaczył buldożery i spychacze rozjeżdżające drugi, mniejszy cmentarz, wyrywające drzewa i kamienne płyty, miażdżące kości, po to, by zrobić miejsce pod nowe groby, zrobiło mu się żal. Ale to było dużo później, kiedy już zaczął się zastanawiać, jakie znaczenie mają pamięć i przeszłość. Trzydzieści lat po wojnie oglądał odpadający tynk i pokryte liszajami ściany zagraconej świetlicy, która łączyła w sobie funkcje biura rzeczy znalezionych z komórką na węgiel. Czuł jeszcze w ustach owoce morwy. Mógłby ex post budować swój mit szczęśliwego dzieciństwa wywiedziony z tego smaku, ale to nie byłaby prawda. Coś się za tym kryło. Ale nie była to żadna Arkadia. Pamiętał drzewo i rozdeptane owoce. I to już było coś. Bo zazwyczaj bywało znacznie gorzej. Z niektórych okresów swojego życia nie 21 potrafił sobie przypomnieć zupełnie nic. Jakby nic się wtedy nie wydarzyło. Kojarzyło mu się to z pewnym wyjazdem nad morze. W słoneczny dzień poszedł na plażę. Kiedy dotarł do punktu widokowego na klifie, okazało się, że morze, które tam zwykle było, zniknęło. Została tylko mgła. To znaczy nic. To do niej prowadziły stopnie. Schodząc, znalazł się w strefie między dwiema grubymi warstwami mgły. Od nieba i ziemi. Kiedy stanął na piasku plaży, wokół zaroiło się nagłe od kąpiących i opalających się ludzi. Mógłby przysiąc, że ich tam wcześniej nie było. Czy żmudna archeologia pamięci, oczyszczanie miotełką dawnych faktów i wrażeń, ma jakikolwiek sens, skoro wisimy pomiędzy dwiema warstwami mgły? Może lepiej zrównać z ziemią wszystkie cmentarze, skoro idziemy znikąd donikąd, a nawet jeśli skądś dokądś, to i tak nie mamy o tym pojęcia? Najłatwiej zaś jest dokopać się do największego wstydu i cierpienia? Przynajmniej jemu. 2 Problem polegał nie na tym, że nie zdarzało mu się nic przyjemnego, lecz że takich sytuacji nie zapamiętywał, doskonale za to pamiętał najgorsze. Jak tę z małymi kotkami urodzonymi w piwnicy, o której nigdy nikomu nie mówił. Chciał przypodobać się ojcu i staremu Wilkowi, chciał, żeby przestali go uważać za mięczaka i pochwalili za zaradność. Chciał, by pomyśleli, że jest jak chłopaki Wilka, co to się biją, łażą po drzewach i chodzą w szkodę, kraść owoce. Stary czasem tłukł ich za to, ale mówił, że w życiu nie zginą. Więc kiedy pojawił się problem dzikiej kotki, która miała miot w piwnicy, postanowił zrobić to, co ojcu powiedział 22 stary Wilk. Nikt nie lubił kotów. Ani ojciec, ani Wilk, ani nawet mama, więc on też nie mógł ich lubić. Znalazł je wśród starych gazet i kartonów. Były jeszcze ślepe. Nie potrafiły drapać ani gryźć, chociaż próbowały. Po latach, szukając okoliczności łagodzących przed trybunałem własnego sumienia, wolał przypuszczać, że zostały porzucone przez kocicę. Ale nie musiała to być prawda. Było ich pięć, może sześć, puszyste piłeczki z różowymi nozdrzami i podniebieniami, mniejsze niż złożone dłonie dorosłego człowieka. Wyciągał je stamtąd po kolei, wrzucał do wielkiej żeliwnej balii stojącej na tyłach domu, a kiedy udawało im się utrzymać na wodzie, zanurzał każdemu głowę pod powierzchnię. Trzymał tak długo, aż przestawały się szamotać, a potem ciała rzucał na trawę jedno obok drugiego. Tyle że kociaki zaczęły się niespodziewanie ruszać, jeden po drugim wstawały z martwych, łapały spazmatycznie powietrze i na ślepo chciały uciekać na swoje miejsce, do legowiska, do matki. Brał każdego z nich za nogi i uderzał główką o mur, aż stwierdził, że na dobre przestały się ruszać. Wtedy wyrzucił je na śmietnik. Wilk, który szedł obok do swojej drewutni, zobaczył koniec egzekucji i aż zatrzymał się z wrażenia. Popatrzył chwilę, a potem powiedział niezbyt głośno: - Tego się tak nie robi. Trzeba je było wziąć do worka i wrzucić do jeziora. Teraz zabierz je ze śmietnika, zakop w lesie i nikomu o tym nie mów. I poszedł, kręcąc ze zdumienia głową. Wilk też nikomu nie powiedział, ale patrzył na niego przez kilka dni inaczej niż dotąd. Z niedowierzaniem. A potem zapomniał. Bo wszyscy zapominają o takich sprawach. Poza nim, a on wstydził się tego później tak bardzo, że pragnął umrzeć. Nie chciał już być prawdziwym mężczyzną, który bije się, pije wódkę, jeździ samochodem, ogląda sport w telewizji i krzyczy na żonę. Takim mężczyzną, jakim był jego ojciec, którego dotyczyły wszystkie te umiejętności, z wyjątkiem bicia. Ale i w tej 23 ostatniej kwestii był pewien wyjątek. Mianowicie coroczne letnie spotkania rodzinne w domu dziadków, które regularnie kończyły się całonocnym piciem i bijatykami. To była niemal reguła wśród mężczyzn z jego rodziny. Jeśli było ich więcej niż dwóch, musiało dojść do awantury. Najpierw trzej lub czterej bracia, frekwencja nie zawsze była stuprocentowa, wypijali trzy lub cztery butelki wódki pod okiem dziadka, tocząc zawiłe dyskusje na temat wzajemnych relacji, deklarowanych sympatii i zapomnianych konfliktów. Drugim stałym tematem, budzącym jednak zdecydowanie mniejsze emoq'e, były osiągnięcia polskich sportowców, zwłaszcza reprezentacji narodowej w piłce nożnej. Sojusze przy stole zmieniały się jak wzorki w kalejdoskopie, który dostał od jednego ze stryjów na odpuście. Wystarczyło nieostrożne słowo, by z największego przyjaciela stać się wrogiem, który nie potrafi okazać rodzinie wdzięczności i szacunku. A na tym punkcie byli nadzwyczaj wyczuleni. Wszyscy zgadzali się jedynie co do tego, że Polacy powinni wygrywać co cztery lata mistrzostwa świata i zdobywać medale na olimpiadach. W innych kwestiach nigdy nie udawało im się porozumieć, a im bardziej byli pijani, tym było gorzej. Mieli, co prawda, mocne głowy, ale jeden z nich, prędzej czy później, upijał się i przestawał panować nad językiem. Pozostali natychmiast dopatrywali się w jego bełkocie osobistej obrazy, czasem zresztą zupełnie słusznie, bo każdy miał do każdego rozliczne pretensje, którym pijany dawał wyraz. Początek tego etapu miał miejsce nie wcześniej niż pod koniec trzeciej lub czwartej, zależnie od frekwencji, flaszki i był jednocześnie końcem picia w domu dziadków. Senior rodu znał swoich synów i nie dopuszczał, by pod jego dachem wypili więcej, niż uważał za stosowne, czyli pół litra na głowę. Po wypiciu ostatniej kolejki podnosił się ze swojego miejsca u szczytu stołu, zupełnie trzeźwy, bo wypijał tylko co czwarty kieliszek, i wygłaszał najdłuższą wypowiedź w ciągu całego wieczoru. 24 - Na dzisiaj dosyć. Idźcie się położyć. Ja mam rano robotę. Synowie z ociąganiem, ale karnie, podnosili się od stołu i wychodzili na zewnątrz, niby to udając się na nocleg. Ale nikt, nawet dziadek, nie wierzył, że tam szybko dotrą. Nigdy nie docierali. Za każdym razem udawało im się znaleźć sposób, by kontynuować pijaństwo mimo piętrzących się zewsząd przeszkód. Świat sprzysięgał się przeciw nim, ale w tej jednej kwestii potrafili się zjednoczyć. Zawsze znajdowali sposób, żeby zdobyć kolejną flaszkę. Żony chowały przed nimi portfele i kluczyki samochodów, a oni mimo to potrafili zdobyć pieniądze na wódkę i dotrzeć do jej źródła. Najprostszym wyjściem byłoby schowanie jakiejś butelki na później, to jednak byłoby poniżej ich honoru i w ogóle nie przychodziło im do głowy. Czasem mieli przy sobie pieniądze, więc szli na melinę, kilka kilometrów w jedną stronę. Wystarczyło zapukać w okienko, by dostać to, co potrzebne, a oni byli tam znanymi klientami. Jeśli to się nie udawało, znajdowali jakiś sposób, by pożyczyć wódkę, a w najgorszym razie pieniądze. Kolędowali od domu do domu w te letnie noce tak długo, aż osiągnęli cel. Z biegiem lat, kiedy już wszyscy dorobili się samochodów, nabrali zgubnego zwyczaju jeżdżenia po wódkę do miasta, co kilkakrotnie omal nie zakończyło się dla nich tragicznie. Szczęśliwie skutkami kolejnych kolizji były w najgorszym wypadku otarcia i stłuczenia, a o efektach spotkań z drzewami i rowami szybko zapominano, za sprawą jednego z braci mającego układy w warsztacie pobliskiej fabryki. Nie byłoby pewnie tych wypadków, gdyby za kierownicą siadał najtrzeźwiejszy. To zdarzało się jednak rzadko. Wedle niepisanego rodzinnego kodeksu, samochód mógł prowadzić tylko jego właściciel, więc jechał ten, który miał kluczyki. Przywiązanie do własnych pojazdów było u nich tak silne, jak u ich przodków przywiązanie do ziemi. Jeśli któremuś z braci zdarzyło się pożyczyć innemu swoje auto z jakichś nadzwyczaj poważ- 25 nych powodów, fakt ów komentowany był przez wiele lat i stawał się zarzewiem zaciętych sporów. Tak zatem, zdobywszy wspólnym trudem wódkę, zadowoleni znów zasiadali do picia. I siedzieli do rana. A ponieważ wszyscy byli już pijani i pobudzeni wypitą gorzałką, szybko zaczynali się między sobą kłócić i szarpać. Później dochodziło do pojednania przy kolejnej butelce. I tak zabawiali się do świtu, kiedy zaczynali przysypiać. Poranek znajdował ich śpiących w różnych, najmniej spodziewanych miejscach - w stodole, w samochodzie albo po prostu na trawie. Na chwilę budziło ich słońce i kiedy cała wieś wstawała do pracy, oni pijani, brudni i często pokrwawieni, wlekli się do łóżek. Dziadek - człowiek małomówny, spokojny i w zasadzie niepijący - od brzasku krzątając się po obejściu, nie ukrywał złości. - W kogo oni się wrodzili? Ja ich tak nie wychowywałem. Co za wstyd - mruczał pod nosem, patrząc na babkę, po której, jak uważał, synowie odziedziczyli wady i wybitną zdolność do zatruwania innym życia. Mówił to nie do babki, lecz do siebie i do Pana na niebiesiech, który, jak wierzył, wynagrodzi mu kiedyś doczesną mękę z tą kobietą z piekła rodem. Dziadkowie prawie ze sobą nie rozmawiali. Od lat porozumiewali się równoważnikami zdań zawierającymi najistotniejsze informacje. Nie znaczy to, że w domu była cisza i spokój. Bynajmniej .Babka mówiła niemal bez przerwy, do siebie. Jej trwający bez mała pół wieku monolog składał się głównie z inwektyw pod adresem męża, którego uważała za niezaradnego idiotę i tą drogą próbowała skłonić, by zakręcił się wokół własnych spraw. Tyrady trwające godzinami kręciły się wokół spraw konkretnych, by potem przybrać postać podsumowania wszystkich życiowych klęsk. Brzmiało to mniej więcej tak: „Widzisz, widzisz, a mówiłam ci już miesiąc temu, że trza sie zapisywać na skup, a ty nic nie zrobiłeś, i co tera bendzie, tera wszyscy zarobio przyzwoity 26 piniondz, a ty zostaniesz z gównem w garści, bo tera już cena bendzie spadać i na gówno nam to wystarczy, gospodorz wielki sie znaloz, gówno miałeś i gówno mieć bedzies, bo się gówno znas na gospodarzeniu". Dziadek w ogóle nie słuchał. Przyzwyczaił się do tego głosu w tle, tak jak człowiek mieszkający w pobliżu ruchliwej drogi przywyka do przejeżdżających samochodów i kiedy jest pusto, czegoś mu wręcz brakuje. Babka musiała mocno podnieść głos, żeby w ogóle ją zauważył. Wtedy zwracał na nią na chwilę uwagę i mówił coś w rodzaju „zamknijże się, kobieto, bo chcę radia posłuchać". Jako człowiek bywały w świecie, przed wojną pracował na kolei i służył w ułanach, gwarą mówił tylko, gdy mocno się zdenerwował. 3 Bicie nie było mocną stroną ojca. Może z racji nikczemnej postury nabrał awersji do takiego sposobu rozstrzygania konfliktów, może w szkole sam padał ofiarą silniejszych rówieśników, trudno powiedzieć. Do przemocy fizycznej pałał głęboką niechęcią i ludzi, którzy jej używali, uznawał za umysłowo upośledzonych. W jego wypadku przejście od przemocy słownej do fizycznej, zdarzające się niesłychanie rzadko, oznaczało stan zupełnego pomieszania zmysłów. Doskonale wiedział, że istnieją znacznie bardziej wyrafinowane i skuteczniejsze sposoby dręczenia. Widział to we własnym domu. Dziadek miał rację. Jego synowie odziedziczyli wredne charaktery po matce. Tak jak ona uważali wyrozumiałość i dobroć za objawy słabości. Tak jak ona uważali się za niewinne ofiary spisków, zbiegów okoliczności oraz nierozgarniętych ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem najbliższej rodziny. I podobnie jak ona nie mieli zwyczaju niczego wymagać od siebie. Za to sądzili, że mają prawo 27 wymagać od innych i wszyscy powinni im być jeszcze za to wdzięczni. Niestety, ludzka niedoskonałość sprawiała, że świat nie szczędził im rozczarowań. - Nic z ciebie chyba nie będzie. Do czego ty się nadajesz? -to była jedna z pierwszych rzeczy usłyszanych z ust ojca, jakie zapamiętał. Mógł mieć wtedy jedenaście lat i nie radził sobie z zadaniami z matematyki. A może fizyki. Jerzy Górski rzadko zaszczycał syna uwagą, zajęty swoimi prawdziwymi i urojonymi problemami, jeśli mu się to jednak zdarzało, to tylko dlatego, że syn ciągle go zawodził. I musiał temu dać wyraz. Kiedy chłopak był dzieckiem, nie oczekiwał od niego zbyt wiele, ale gdy zaczął dorastać, miał przecież prawo wymagać, by jego krwawica nie poszła na marne, by jego dzieci coś osiągnęły w życiu, nie tak jak on, któremu wszyscy rzucali kłody pod nogi. Prawda jest taka, że większość przykrych, to znaczy niemal wszystkich wspomnień Marka wiązała się właśnie z ojcem. Wolał więc ich nie mieć. Te wszystkie wigilie, kiedy Górski zjawiał się pijany, z trudem mieszcząc się w drzwiach, te nieliczne imprezy, na które matka z nim chodziła i zawsze wracała z płaczem, bo narobił jej wstydu. Te telefony obcych ludzi, od których nie chciał wyjść ledwie przytomny od alkoholu i namolny do granic wytrzymałości. Te wszystkie, składające się głównie z wyzwisk, rozmowy wychowawcze z nim i z matką. Tak, rozmowy wychowawcze, mimo wszystko były najgorsze. Zwłaszcza że inżynier, a później dyrektor Górski nie miał zwyczaju hamować się przy obcych. - Widzisz, widzisz - mówił na przykład do zażenowanego sytuacją słuchacza. - Mówiłem jej, żeby dać w łapę tym złodziejom z PZU i od razu by było lepsze odszkodowanie. Tylko czekali, aż da kopertę, a ta kretynka się krygowała, bo jak to, przecież to niby znajomi. Żonę jednego leczyła i myślała, że to co pomoże. Atu, ni chuja. Nie posmarujesz, 28 nie jedziesz. Idiotka myśli, że coś się załatwi w tym kraju uczciwie. Jeśli Górski w ogóle się w domu odzywał, to głównie po to, by wrzeszczeć na żonę bądź żądać podania obiadu, kawy czy załatwienia czegoś, czego jemu załatwiać się nie chciało. Górskiego od jego matki różniło jednak to, że pił i znękany wielodniowym kacem często nie miał siły perorować albo odsypiał zarwane noce. To były dni błogosławionej ciszy. Gdyby ktoś zapytał Annę i Marka, czy wolą, żeby siedział w knajpie i upijał się na umór, czy żeby był w domu i przeprowadzał z nimi rozmowy wychowawcze, chyba wybraliby tę pierwszą możliwość. Owszem, w tym wypadku należało się liczyć z kompletnie nieprzewidywalnymi atrakcjami o najróżniejszych porach dnia i nocy, bo, jak mawiał sam Jerzy Górski, lubił po pijaku trochę nawywijać. Mimo to woleli pijanego Górskiego od trzeźwego. Przynajmniej nic nie mówił, bo najczęściej był w stanie tylko bełkotać. Z czasem u Anny Górskiej wytworzył się naturalny mechanizm obronny. Większości z tego, co Jerzy mówił, w ogóle nie słyszała. Często miało to zresztą fatalne konsekwencje. Górski, który uważał, że wychowuje swoją rodzinę, miał zwyczaj egzaminować żonę z wykonania swoich zaleceń. Kiedy robiła coś wbrew nim, nie mając zresztą o tym pojęcia, wpadał we wściekłość. - Ty idiotko, nie rozumiesz, co się do ciebie mówi - wrzeszczał. - Co ja mówiłem, no co ja, kurwa, mówiłem. Mówię po dobroci, a do ciebie i tak nic nie dociera. Do czego ty się nadajesz? Żona znosiła jego napady furii z takim samym spokojem i pokorą jak wszystko inne. A to z kolei oznaczało, że Jerzy Górski musiał znaleźć kogoś, kto odporności jeszcze nie nabył. Wychowywanie ma bowiem sens jedynie w wypadku kogoś, kto słucha wychowawcy, kto z racji posiadanej wiedzy i wieku już rozumie, a jeszcze nie ma własnej opinii, kogo z racji braku skorupy osłaniającej przed szkodliwymi 29 wpływami, z raq'i bezbronności, najłatwiej dotknąć. „Do czego ty się nadajesz?" - to było czarowne zaklęcie wieku dojrzewania Marka Górskiego, które zamiast sezamu otwierało puszkę Pandory. Od czasu, kiedy okazało się, że żona nie słucha, a syn rozumie, to na niego spłynęła część uwagi Wielkiego Wychowawcy. Okres ten trwał mniej więcej pięć lat. Skończył się w sposób dramatyczny i zupełnie nieoczekiwany w Dniu, w Którym Syn Próbował Rzucić w Ojca Krzesłem. Tak właśnie, z dużej litery, mówił o nim Jerzy Górski, wrzeszcząc na żonę. - Jak ty go wychowałaś! Jak to możliwe, żeby Syn Próbował Rzucić w Ojca Krzesłem. Przez kilka lat przypominał sobie o tej sprawie przy każdej większej awanturze. Nigdy nie mówił tego przy synu, pretensje adresował wyłącznie do Anny. Pomiędzy nimi dwoma zapanowała wtedy zimna wojna i trwała jeszcze długo po tym, jak swoją zakończyły Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Zaczęło się odprężenie, pierestrojka, głasnost, rozwiązano Układ Warszawski, a wrogość między Markiem i Jerzym Górskimi wydawała się wieczna jak pamięć o dziele towarzysza Lenina. Marek nie był szczególnie dumny ze swojego zachowania w tej akurat sprawie, a mówiąc szczerze, bardzo się go wstydził, byłjednak zachwycony jego przypadkowymi efektami. Owszem, żywił do ojca niechęć, ale nie aż tak gwałtowną, żeby mogła przerodzić się w rękoczyny. Przemocą zresztą się brzydził. Czasy, kiedy uwagi tyczące jego głupoty, nieudacznictwa, rozlazłości, braku zdolności i perspektyw mocno go bolały, minęły. Przypominające odpytywanie przy tablicy rozmowy wychowawcze znosił z coraz większym zniecierpliwieniem i bez specjalnych emocji. Zimna wojna z ojcem oznaczała jednak dla niego koniec wychowywania i nie mógł się z tego nie cieszyć. Jerzy sądził bowiem, że ukarze syna, nie rozmawiając z nim, to znaczy, odbierając mu możliwość wyjścia na ludzi, dzięki jego światłym ra- 30 dom. Uznał, że z jego pierworodnego syna nic już nie będzie, i resztki nadziei na lepsze jutro rodziny przelał na młodszą latorośl. Poza tym, najzwyczajniej w świecie, trochę się całej tej sytuaq'i wystraszył. 4 Dzień, w Którym Syn Próbował Rzucić w Ojca Krzesłem, nie wydarzyłby się, gdyby nie Ewa Korda i likier kawowy. Nie miało to nic wspólnego ze standardowymi Lekcjami Wychowawczymi Górskiego i rytualnymi pouczeniami przekazywanymi w formie wrzasków oraz epitetów. Jako dziecko inteligentne, Marek potrafił wyciągać wnioski z wydarzeń i dostosowywać się do otoczenia. Zachowanie dziadka oraz matki nie uszło jego uwadze, szybko też zaczął się za ojca wstydzić, widząc, jak na jego postępowanie reagują ludzie oficjalnie litujący się nad matką, a po cichu traktujący Jerzego Górskiego z lekceważeniem i pogardą. Wielu mogło kosztem pana inżyniera, przewyższającego ich zresztą o głowę zdolnościami, wiedzą oraz inteligencją, poprawić sobie samopoczucie i korzystało z nadarzającej się okazji. „Taki wstyd dla doktorki", „żeby się tak zadawać z najgorszymi pijusami", „już nikt normalny z nim nie chce gadać", „biedne dzieci, biedna Górska", „znowu nawywijał w gospodzie, rozbił samochód i nawyzy wał milicjantów" -Marek doskonale zapamiętywał te rzucone niby to na boku i nie do niego zdania. Wywiódł z tego ważny wniosek, który w formie nieco uproszczonej sprowadzał się do konstataq'i, że ludzkie ułomności często stają się pożywką dla podłości innych i nie ma co liczyć na cudzą wspaniałomyślność, bezinteresowność czy miłosierdzie, nawet jeśli czasem się je otrzymuje. To doprowadziło go do kolejnego ważnego stwierdzenia, że u ludzi podłość z przyzwoitością są wymieszane w różnych proporcjach. 31 Już po rozpoczęciu zimnej wojny z ojcem, Marek podzielił sobie Lekcje Wychowawcze Górskiego na trzy okresy. Pierwszy był dla niego stosunkowo mało bolesny. W owym czasie pogadanki sprowadzały się przede wszystkim do pouczeń, wskazania pojawiających się braków w wykształceniu i postępowaniu oraz właściwych wzorców, ze szczególnym uwzględnieniem własnego przykładu. Etap ten, kiedy Lekcje miały przebieg spokojny i sprowadzały się głównie do grzecznego tłumaczenia, trwał, niestety, dość krótko, Górski nie należał bowiem do pedagogów szczególnie cierpliwych. Wkrótce rozpoczął się okres rozliczeń. Wielki Wychowawca, udzieliwszy pouczeń, sprawdzał, czy wprowadzono je w życie. Niestety, zdarzało się to rzadko. Górskiemu nie można było odmówić dobrych chęci. Starał się wyjaśnić synowi, jak rozwiązuje się zadania, wymawia rosyjskie słowa czy na przykład myje samochód, tyle że robił to raz. Dokładnie jeden raz. Kędy następnym razem coś w objaśnionej kwestii, w trakcie odpytywania i egzaminowania, wykonywano nie po jego myśli, wpadał we wściekłość. - Widzisz, widzisz - wrzeszczał do matki, która nie reagowała. - Nic do niego nie dociera. Tłumaczyłem mu to tydzień temu. W ogóle nie słucha. Przecież ci tłumaczyłem -zwracał się do syna - jak się to robi. A ty się nie nauczyłeś, bo nie chcesz się nauczyć. Do czego ty się nadajesz? To było pytanie retoryczne, bo jasne było, że do niczego. Czasem Górski proponował konkretne wyjście z sytuacji. Że na przykład, skoro nie idzie mu nauka, mógłby pracować w pegeerze przy uprzątaniu gnoju, a ponieważ nie umie nawet umyć samochodu, powinien iść do OHP, gdzie go nauczą pracy na tokarce. Logika Lekcji Wychowawczych pozostawała w jaskrawej sprzeczności z doskonałymi szkolnymi ocenami syna i widocznymi gołym okiem zdolnościami intelektualnymi. Kiedy Górski zaczynał z wściekłości przeklinać i wrzeszczeć, że syn jest przygłupem i to z pewnością po matce idiotce, bo te kilka szarych komórek, które ma, 32 odziedziczył przecież po nim, do akcji wkraczała jego żona. Zazwyczaj mu się nie przeciwstawiała, jeśli nie było to konieczne. Jednak w tym wypadku była dość stanowcza. - Daj dziecku spokój, sam jesteś idiotą, nic nie rozumiesz -wydzierała się niemal równie głośno jak Górski. - Marek, idź do swojego pokoju, nie słuchaj już ojca. Od tego momentu możliwe były dwa scenariusze, zależne od kacowych dolegliwości Górskiego. Jeśli były bardzo mocne, cichł i dawał spokój. Jeśli jednak miał dużo sił albo coś szczególnie mocno go rozwścieczyło, rozpętywało się pandemonium. - No zobacz, zobacz, kretynko - krzyczał. - Nie potrafi rozwiązać głupiego zadania. No chodź, synku, pochwal się przed mamą, co umiesz. Przecież od razu widać, że te dobre stopnie masz po znajomości. Będę się musiał za ciebie całe życie wstydzić, jak za twoją matkę. Marek słuchał ich krzyków najczęściej już ze swojego pokoju. Matka nie odpuszczała, odwieczny instynkt podpowiadał, że jej dziecku ktoś chce zrobić krzywdę. Po kilku minutach wymiany wyzwisk awantura cichła, a Marek przestawał płakać. To był jeden z najgorszych okresów jego życia. Czuł się naprawdę nieszczęśliwy. Przez jakiś czas wierzył bowiem, że ojciec ma rację, że nic z niego nie będzie, że zawodzi nadzieje wszystkich, bo nie potrafi opanować najprostszych umiejętności. Aż po setkach godzin Lekcji Wychowawczych i przepłakanych w ukryciu wieczorów, podczas kolejnej pogadanki zorientował się, że nie słyszy, co się do niego mówi. - Nie słyszysz, co się do ciebie mówi. O co pytałem, no o co - wrzeszczał ojciec. A on nie słyszał. Z wielu powodów. Z powodu Ewy, która go utwierdzała w poczuciu własnej wartości, i jej ojca, który potrafił z nim rozmawiać, z powodu sukcesów w szkole, z powodu pięknych dziewczyn, którym się podobał, muzyki, książek, z powodu lata. Z tysiąca powodów. Wtedy wła- 33 śnie zaczął się etap trzeci. Wielki Wychowawca zauważył, że traci kolejnego wychowanka, ten zaś zaczął go traktować z uprzejmą obojętnością, i to tylko dlatego, że bał się otwarcie pokazywać, co myśli, aby nie poruszyć lawiny. Nie udało się. Z winy Górskiego, który, od kiedy zrozumiał, że nie ma kogo wychowywać we własnym domu, zupełnie stracił nad sobą panowanie. Dzień, którego nazwę wypowiadano później z dużej litery, był ostatnią sobotą sierpnia. Kończyły się pierwsze dla Marka licealne wakacje. Kończyły się fatalnie. W piątek przyjechała ciotka Kordowa, to znaczy Marysia. Przyjechała, żeby się pożegnać. Kiedy Marek lekko spóźniony przyszedł z plaży na obiad, właśnie stała w drzwiach, ściskając się z zapłakaną matką. - Dobrze, że jesteś - powiedziała do wchodzącego Marka. - Ewa prosiła, żebyś do niej zadzwonił. - Coś się stało? - spytał, spoglądając wymownie na zapłakaną matkę. -Wyprowadzamy się. Andrzejowi udało się wreszcie załatwić mieszkanie w Szczecinie. Ucałowała go i szybko wyszła. Na kilka minut Marek zatrzymał się w drzwiach, tak jak stał, j ak na telewizyjnej stop--klatce. Po czym, nic nie mówiąc, odwrócił się i wyszedł. - A obiad! - krzyknęła za nim matka, ale nie doczekała się odpowiedzi. I tak odechciało mu się jeść. Wrócił nad jezioro. Ale nie chciał już iść na plażę, gdzie przewalały się tłumy znajomych i nieznajomych. Poszedł w stronę ukrytych w nadbrzeżnym lesie pomostów zbudowanych przez miejscowych wędkarzy. Jeden z nich, jego ulubiony, oparty był częściowo na pniu zwalonej przez bobry brzozy. Wszedł na pomost, zajęty swoimi myślami i zanim się zorientował, było już za późno. - Fajnie, że przyszłeś - krzyknął w jego kierunku średni z braci Wilków, Mariusz. - Dawno cię coś nie widziałem, sąsiad. 34 Zgodnie z miejscowym zwyczajerxn Marek podał rękę jemu i Darkowi Wojtczakowi, a dopiero rx.a koniec przedstawił się obcej dziewczynie, która okazała się ^wczasowiczką ze Śląska. Nie była szczególnie ładna, ale nadrafciała niedostatki pewnością siebie i wyzywającym strojem, -ubrana była w spódnicę mini i biustonosz od kostiumu kąpielowego. Jej duże piersi ledwie się w nim mieściły. Wilk chciał się nią pochwalić przed młodym Górskim, którego uważał .za człowieka bywałego w świecie, choćby z tej racji, że chocdził do liceum, a nie jak on do zawodówki, czytał dużo książek i umiał wymawiać nazwy angielskich zespołów, a nawet r c^zumiał słowa piosenek. Wojtczak to Wojtczak, jego w całym JTabłonowie nikt nie traktował serio. Wilkowi też nie był szcz: «golnie potrzebny, poza tym, że doskonale nadawał się na cel żartów w towarzystwie dziewczyn, bo nie potrafił się postawić ani odpowiedzieć jak trzeba. Ale grzał się w blasku jego - uwielbienia, bo był dla Darka prawdziwym idolem, od kiedy z litości obronił go przed napaścią niejakiego Pieńka ???/biącego po pijaku przywalić najsłabszemu w towarzystwie. Młody Wojtczak uznał to za dowód wielkiej przyjaźni i od ter go czasu nie odstępował go jak wierny pies. Liczył zresztą też na różne wynikające z tego korzyści. Mariusz Wilk potrafił zapoznać dziewczyny, którym się z racji latynoskiej urod^^ bardzo podobał, poza tym zawsze potrafił zorganizować Iciasę i alkohol sobie tylko znanym sposobem. Tak było i tym ? azem, ledwie Marek do nich podszedł, został poczęstowanym kubkiem jakiegoś mętnego płynu dystrybuowanego z kain.ki. - Skołowałem trochę browaru — objaśnił Wilk. Markowi nie wypadało odmówi ć. Z niechęcią wypił to, co mu podano. Alkoholu z racji dcr>świadczeń rodzinnych nie pijał. Towarzystwo też średnio mu odpowiadało. Kiedy dziewczyna nie patrzyła, Wilk wy leonał obsceniczny gest wskazujący, że już ją zaliczył i puścił do niego oko. Wojtczak zarechotał jak kretyn. Piwo uderzało Markowi do głowy i poprawiło mu nastrój. Dostał jeszcze jeden kubek. Później, 35 robiąc znaczące miny, Wilk wyjaśnił, że szykują właśnie podbudowę pod wieczorną dyskotekę i że fajnie by było, jakby przyszedł, bo Dorota ma koleżankę, można by coś wspólnie wypić i takie tam. Dziewczyna ochoczo potwierdziła, że Marek na pewno tamtej się spodoba, bo jest idealnie w jej guście. Niezadowolenia z takiego obrotu sprawy nie ukrywał za to Wojtczak. Wilk namawiał go jeszcze, żeby został i zjadł z nimi ryby, które usmażą na ognisku, ale odmówił. Pierwszy raz w życiu poczuł pijacką euforię. I ten stan bardzo mu się spodobał. Zapomniał o Ewie. Resztę popołudnia przespał. Obudził się z lekkim kacem. Włożył nowe dżinsy, kurtkę z Peweksu i adidasy z bazaru. Ojca na szczęście nie było, powiedział więc matce, że wybiera się na dyskotekę. Była trochę zdziwiona, bo nigdy tam nie chodził. Na miejscu sytuacja potoczyła się błyskawicznie. Kiedy okazało się, że ma pieniądze, Wilk kupił dwie butelki likieru kawowego, bo nic innego w barze nie było. Wypili je z dziewczynami, po czym poszli tańczyć. Wilk obściskiwał swoją, dotykając bez skrępowania jej tyłka i piersi. Marek chciał zrobić to samo, ale został odepchnięty. Przeprosił i wyszedł na zewnątrz. Noc była bardzo ciepła, dziewczyna wyszła do niego i usiadła na murku obok. Wyjaśniła, żeby się nie gniewał, bo nawet jej się podoba, ale ona już jest zakochana... Wtedy on opowiedział jej o Ewie. - Jesteś bardzo romantyczny - powiedziała, kiedy skończył. Ale przede wszystkim był bardzo pijany. Może zresztą nic by się nie stało, gdyby nie trzecia butelka kawowego likieru. Wypili ją i od tego momentu Marek znał tę historię z drugiej ręki. Od kolegów i młodszego brata. Kiedy się okazało, że jest prawie nieprzytomny, Wilk polecił Wojtczakowi, by coś z nim zrobił, a tamten, niewiele myśląc, zawlókł go pod dom, zadzwonił i uciekł. Nie o takie zajęcie się Markiem chodziło Wilkowi, który spotkawszy się z sąsiadem kilka dni później, przepraszał go 36 za Darka Wojtczaka, okraszając swój wywód bogatą mimiką, mrugnięciami i obscenicznymi gestami. - Widzisz, jaki przygłup. Normalnie miałem mu ochotę jebnąć w ten głupi łeb, jak się dowiedziałem. Mówiłem, że ma się tobą zająć, a nie odprowadzić do domu. Ja, wiesz, nie mogłem, bo dziewczyna aż się grzała, żeby ją wziąść do namiotu. Kupiłem nawet kondony w kiosku. Znasz mnie, to wiesz, że się nie lubię chwalić, ale trzy razy pod rząd było... I bez gumy, bo powiedziała, że nie lubi lizania cukierka przez szybę. Już mnie błagała, żebym przestał, a rano mi powiedziała, że mnie kocha i będzie pisać do mnie listy. Wiersze mi swoje mówiła. No, ale ja tam nie wiem, czy to nie jakaś kurwa, dwa razy poszliśmy w ślinę i już się prosiła o witaminę eh... Nie będę odpisywał, co nie, adres dała, to może jakbym był na Śląsku, byłoby się gdzie przytulić. Tak że wiesz, myślałem, że cię, debil jeden, zaprowadzi nad jezioro, położy w hangarze, dorobiliśmy klucze, bo czasem człowiek potrzebuje sam, czasem z dupą, wiesz jak jest. Byś się przespał, otrzeźwiał. Mówię ci, co za, kurwa, jełop, żeby jeszcze miał jakąś laskę, tobym zrozumiał, że mu się spieszy. Ale gdzie tam on i laski. Żadna go nie chce. Tylko Renia Raczkowska. No i co? Masz teraz syf w domu? - spytał na koniec z troską, a uzyskawszy potwierdzenie, dodał filozoficznie: - A sam jak się najebie to, nic nie szkodzi, co nie? Tak samo mój, gonił mnie ostatnio z kijem od szczotki, bo poczuł, że piłem. A jak po Matki Boskiej pieniężnej wraca do domu, to się, kurwa, przewraca o własne nogi. Nie ma sprawiedliwości na świecie. Znacząca różnica między starym Wilkiem a Górskim polegała na tym, że ten pierwszy doskonale zdawał sobie sprawę, że jego synkowie popijają i popalają. W zasadzie nie miał nic przeciwko temu, uważał tylko, że na wódkę mają jeszcze czas, a tolerowanie picia byłoby niewychowawcze i mogłoby doprowadzić do niejasności w kwestii domowej hierarchii. Poza tym święta zasada starego Wilka brzmiała, że pić powinno się za swoje. Jakby któryś z chłopaków po- 37 szedł do roboty, to czemu nie, sam by z nim zrobił flaszkę i kazał starej przygotować zakąskę, ale dopóki on jeden ich karmi i zarabia na całą rodzinę, to i on jeden może pić. Jerzemu Górskiemu, aż do Dnia, w Którym Syn Próbował Rzucić w Ojca Krzesłem, najwyraźniej nie przyszło do głowy, że syn może zachlać się kiedyś tak jak on. Kiedy matka otworzyła drzwi, od razu wiedziała, co się stało. Była w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. Doskonale też potrafiła sobie w takiej sytuacji poradzić ze starszym Górskim. Niestety, syn był od tamtego znacznie cięższy i wyższy. Marek na widok otwieranych drzwi najpierw przechylił się mocno w tył, później, starając się odzyskać równowagę, w przód, po czym nieskutecznie usiłował wejść do środka. Udało mu się, owszem, zrobić krok, niestety, nogi go zawiodły i z ogromnym impetem wyrżnął całym ciałem w futrynę. Rozległ się głuchy łomot. Próbował jeszcze coś powiedzieć, ale z ust wydobyły się zrozumiałe tylko dla niego dźwięki. Jego stanu nie dało się, niestety, utrzymać w tajemnicy. Zanim z pomocą matki zdołał sforsować wejście, hałas zwabił młodszego brata i ojca. Grand finał rozegrał się w pokoju Marka. Jerzy Górski, zobaczywszy pijanego syna, wpadł w furię, jakiej jego rodzina jeszcze nie widziała. Szedł za żoną prowadzącą starszego syna, przyglądał się temu z obłędem w oczach i wrzeszczał na cały głos. - Jak ty go wychowałaś, jak ty go, kurwa, wychowałaś -nie był w stanie wydobyć z siebie nic więcej. Wywrzaski-wał to jedno zdanie na okrągło tak długo, aż w końcu Anna Górska, zachowująca się bez względu na okoliczności nadzwyczaj powściągliwie, kazała mu się zamknąć. - Nasz syn ma w domu dobre wzorce - dodała. Ta, prawdziwa skądinąd, opinia wyzwoliła w jej mężu dodatkową energię. Choć trudno było w to uwierzyć, zwłaszcza gdyby ktoś obserwował tę sytuację z boku, Jerzy Górski, który dotąd zachowywał się, jakby go przełączono na przyspieszone obroty, dostał dodatkowego szwungu, niczym 38 aktor slapstickowej komedii. Biegał w tę i nazad, wykrzywiając twarz w coraz dziwniejszych grymasach i krzycząc po wielekroć „popatrz, co wyrabia twój ukochany synalek, no popatrz, mówiłem ci, że nic z niego nie będzie" albo „ja do tego nie dopuszczę, ja do tego nie dopuszczę, nie będą się takie rzeczy działy pod moim dachem". Gdyby obraz był czarno-biały, można by pomyśleć, że gra w jakiejś niemej komedii z Charlie Chaplinem. Brakowało tylko tortów do rzucania i psa, który gryzłby go dla dodatkowego efektu po łydkach. Nagle zatrzymał się i zamilkł, jakby zrozumiał coś ważnego, od czego zależy przyszłość jego samego, rodziny, a może nawet świata. Żona i młodszy syn, którzy próbowali zdjąć z Marka dżinsową kurtkę oraz buty, spojrzeli na niego zdumieni. Górski nie doznał jednak iluminacji, lecz całkowitego zaćmienia. Jego świat właśnie się walił. Klęska Lekcji Wychowawczych, utrata kontroli nad domownikami, okazywane mu lekceważenie, zaskoczenie z powodu wybryku syna, naturalna dla niego agresja i złośliwość, wszystko to eksplodowało jak wstrząśnięta fiolka nitrogliceryny. Jerzy Górski zrobił coś, czego zrobić nie chciał i w normalnych warunkach nie przyszłoby mu to do głowy. Czego trochę się wstydził, choć uczucie wstydu było mu w zasadzie obce. Coś sprzecznego ze swoją naturą. Podniósł rękę na syna. - Co ten gówniarz sobie myśli. Ja mu nabiję rozumu do głowy - krzyknął i nie znajdując nic lepszego pod ręką, wyciągnął pasek ze spodni. Zanim zobaczył wzniesione nad swoją głową krzesło, zdążył się zamachnąć tylko raz, chybiając zresztą celu, bo wściekłość zupełnie odebrała mu panowanie nad ruchami. - Marek, opuść to natychmiast! - krzyknęła Górska. Z refleksem, którego trudno się było po niej spodziewać, stanęła między synem i mężem. Marek posłusznie postawił krzesło i z tępą miną wskazującą, że nie bardzo wie, co się wokół niego dzieje, usiadł na nim. 39 - A ty wyjdź, natychmiast, bo jeżeli teraz stąd nie wyjdziesz, jutro obudzisz się sam w tym domu. I nie waż się tego zrobić nigdy więcej - powiedziała do Jerzego. - Rozumiesz? Kiedy Marek zastanawiał się nad tym, co w niego wstąpiło w tym - wymawianym z wielkiej litery - dniu, w niego, który zrezygnował z używania przemocy w pierwszej klasie podstawówki, kiedy po tradycyjnej szarpaninie z dwoma Wilkami pani wytłumaczyła mu, że nie należy tego robić, znajdował tylko jedną odpowiedź. Krew Górskich. Jak wszyscy członkowie klanu, miałnajwraźniej zapisane w genach, że połączenie pijaństwa z bójką jest całkowicie naturalne. Następnego dnia w południe obudziła go matka, która chciała sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Marek zobaczył ustawioną obok łóżka miskę, usłyszał, że pyta go, jak się czuje, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, co zaszło. Kiwnął tylko głową, że nic mu nie jest. - Powiedz swojemu synalkowi, że jak następnym razem podniesie na mnie rękę, to utnę mu łeb siekierą - usłyszał głos ojca. Równolegle z postępami odprężenia w stosunkach ra-dziecko-amerykańskich, zaczęła się zimna wojna Górskich. 5 Ale nie pierwszy w życiu kac był dla Marka najgorszy tego dnia, ba, nawet nie świadomość konsekwencji, których należało się spodziewać w związku z Dniem, w Którym Próbował Rzucić w Ojca Krzesłem. Martwił się tym w stopniu, jak na rangę wydarzenia, umiarkowanym. Poprzedni wieczór to były tylko wióry lecące przy rąbaniu drew, jedna czy dwie drzazgi, które wbiły się pod paznokcie, nie zauważył tego dobrze, bo wcześniej uciął sobie rękę. Od kiedy dowiedział się o wyjeździe Ewy, czuł się, jakby odjęto mu jedną 40 połowę - połowę ciała, głowy, serca, nie wiedzieć czemu uchodzącego w piosenkach i serialach za siedlisko uczuć. A może więcej niż połowę. Ewa była zawsze, odkąd pamiętał. I nigdy nie przyszło mu do głowy, że może być inaczej. Na przykład jego najbardziej wyraziste wspomnienia dzieliły się na te ponure - szarość za oknem, płacząca matka i kolejna awantura z ojcem oraz te jasne, rozświetlone, pełne intensywnych barw, w których prawie zawsze pojawiała się Ewa. Albo wręcz grała w nich główną rolę. Żółta od kaczeńców łąka nad Młynówką, Ewa, kąpiel w czasie burzy, Ewa, letnie popołudnie w lesie, Ewa, zachód słońca nad jeziorem, Ewa, słońce w zenicie i przyjemnie szorstki dotyk piasku, Ewa, wakacyjna noc pulsująca zapachami, Ewa, kwiaty kasztanów opadłe po burzy, małpi gaj przy kościelnym murze, pierwsza zapamiętana piosenka, najpiękniejsze kościelne jasełka, Ewa, Ewa, Ewa. Jego Ewa. Ewa jako Matka Boska. Po latach myślał, że w swojej błękitnej szacie, z zakrytymi włosami, co wyeksponowało jej duże piwne oczy i regularne rysy, przypominała kobiety z obrazów Botticellego. Ale najbardziej była podobna wcale nie do jednej z jego Madonn, lecz do rodzącej się Wenus. Była piękniejsza niż to, co na temat urody mogli wymyślić XV-wieczni mistrzowie, którzy ozdobili jabłonowski kościół freskami i obrazami. To z jej powodu zgodził się zagrać w kościelnym przedstawieniu żenująco małą, jak na jego ambicje, rólkę właściciela gospody w Betlejem. I to z jej powodu zapamiętał na całe życie swoją niezbyt rozbudowaną kwestię: „Nie ma miejsca, pan bogaty w purpurowe odzian szaty, dziś nocuje w moim domu, nie otworzę więc nikomu". Zapamiętał z powodu tego, co stało się, kiedy razem z siostrą Miriam wracali z gościnnego występu jasełkowego 41 w kościele w pobliskiej Lubieszy. W czasie jazdy autokarem Ewa podniosła się z fotela, podeszła do niego, obrażonego na cały świat, na swój udział w tym śmiesznym przedstawieniu, na siebie, na nią. Przyszła na chwilę, mimo że siedział bez żadnego towarzystwa, w zupełnej ciemności, na samym końcu, a przed nim było dziesięć, a może piętnaście pustych rzędów, musiała więc wiedzieć, że wszyscy będą później o tym mówić. Pogładziła go po ręce, pocałowała w policzek i powiedziała: „Już przestań, głuptasie, nie ma się o co obrażać". Nie potrafił wydusić z siebie ani słowa, kiwnął tylko głową, a ona wróciła na swoje miejsce. Chwilę później usłyszał dziewczyńskie śmiechy. Ale nie rozpoznał wśród nich jej głosu. Zresztą nie był pewien, dlatego że serce, w tym wypadku to z pewnością było serce, zaczęło nagle tłoczyć krew głośniej od charczącego silnika starego jelcza. Jakby przemieściło się gdzieś znacznie, znacznie wyżej, niż było jego miejsce. I zostało tam aż do końca niezbyt długiej podróży. To był pierwszy prawdziwy pocałunek w jego życiu, w ich życiu. Na następny, jeszcze prawdziwszy, musieli zasłużyć. Pomiędzy były spotkania, rozmowy, książki, listy, telefony, letnie wieczory przy ognisku i szczeniackie marzenia o przyszłości... Te wszystkie rzeczy, które wydarzywszy się dwojgu ludziom, składają się na to, co staje pomiędzy nimi. Na przykład wspólne zrywanie czereśni -jego, ich ulubionych owoców, w lipcu, w małym sadzie koło ostrowieckiej przychodni. Kiedy Ewa wspinała się po drabinie, odwracał wzrok. Ale ostatnim razem tego nie zrobił. Nie był zawstydzony jak zwykle. Patrzył w górę na jej opalone nogi i zgrabne, opięte cienkim materiałem pośladki, których kształtu mógł się tylko domyślać. Zauważyła jego spojrzenie, ale nie odwrócił głowy. Wspiął się do niej. Usiedli obok siebie na dwóch mocnych konarach po obu stronach pnia potężnego, pamiętającego chyba niemieckich właścicieli drzewa. Mieli w zasięgu rąk 42 najmocniej obsypane owocami gałęzie. I siebie. Ale żyli wciąż jeszcze w wieku niewinności i naprawdę wspięli się tam po owoce. To były ostatnie czereśnie. Miały kolor ciemnożółty, ale dojrzały już tak bardzo, że upodobniły się do grudek bursztynu, które przywiózł Ewie kiedyś znad morza. Kiedy brało się je w palce, wydawało się, że zaraz zaczną pękać od słońca i soku, ich skórka była gładka, napięta i rozgrzana. Wystarczyło lekko rozgnieść je wargami, żeby miąższ eksplodował, co pozwalało czuć słodycz tak czystą i intensywną, że nie mogło się z nią równać żadne ciastko świata. Wpychali je sobie do ust garściami, w milczeniu. Wiatr ustał zupełnie, słychać było tylko szpaki krążące gdzieś wysoko nad okolicznymi sadami. Marek zamknął oczy i oparł głowę o pień drzewa. Był pewien, niemal poczuł, że Ewa robi to samo. Pogładził ją po włosach i jak kiedyś, gdy byli dziećmi, powiesił za uchem kolczyk z czereśni. Roześmiała się. Wtedy nachylił się i zerwał ustami ozdobę, jednocześnie całując ją w szyję. Nie odsunęła się. Otworzył oczy i zobaczył, jak kropla drugiego owocu spływa w dekolt jej bluzki, może zresztą tylko mu się zdawało, może właśnie to chciał widzieć, ale spróbował tę kroplę pochwycić. Nie znalazł jej, lecz poczuł pod palcami skórę przypominającą w dotyku czereśniową. Był pewien, że gdyby mocniej nacisnął, spod jego palców wytrysnąłby sok. Ewa westchnęła, ale się nie poruszyła. Dotykał jej piersi, przez chwilę trwającą o wiele dłużej, niż wynikałoby ze wskazań zegarka. Potem przyciągnął Ewę i pocałował w usta. Świat smakował słońcem i czereśniami. Ich miąższ czuli na językach przez wiele dni. To się zdarzyło w pierwszych dniach wakacji. Tych, które się właśnie kończyły. Podniósł słuchawkę telefonu i poprosił o połączenie. Odebrał Andrzej, wujek Andrzej, ale kiedy usłyszał jego głos, roześmiał się i powiedział, że już ją woła. Głos Ewy był smutny. Naprawdę smutny. - Nie chciałam ci mówić, dopóki nie byłam pewna. Jutro 43 wyjeżdżamy. Myślałam, że zadzwonisz wczoraj, może udałoby się nam jeszcze zobaczyć. A tak to chyba nie. To nie jest daleko, sto kilometrów, no i będziemy pisać listy. Będziemy pisać listy. To nie jest daleko, powtórzył, kiedy odłożył słuchawkę. Nie chciał jej martwić, więc nie powiedział o wybuchu zimnej wojny. Było tego za dużo jak na jeden dzień. 6 Przez następny rok napisali do siebie po prawie sześćdziesiąt listów, przez kolejny po czterdzieści. Później Ewa przestała odpowiadać. Przestała wierzyć, napisała, że uczucie na odległość jest możliwe. Okoliczności historyczne i Był w tym jakiś sens. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to sekwencja logicznie wynikających z siebie wydarzeń miała prawo go tu zaprowadzić. Na tę scenę. I na ten plakat, którym wszystko wokół było obwieszone. Tyle że scena, plakat, a zwłaszcza entuzjazm jakoś do niego nie pasowały. Czy może raczej spośród wszystkich zgromadzonych do niego pasowały najmniej. Ale to właśnie on krzyczał do mikrofonu: - Zwyciężymy. Nie ma wolności bez „Solidarności". A potem, już po oklaskach, powtórzył tak, by wszyscy mogli się przyłączyć do skandowania. „Nie ma", krótka przerwa, „wolności", dłuższa przerwa, „bez Soli", krótko, „darności". Po chwili hasło rytmicznie powtarzali wszyscy zebrani. Na oko jakieś trzysta, może czterysta osób. Dużo jak na Nowe Miasto, mało jak na okoliczności historyczne. Marek Górski też krzyczał, ale choć on akurat odczuwał entuzjazm, to wiedział, że jego źródła są nieco inne, niż wskazywałyby wspomniane okoliczności. I tak uważał, że jest bardziej szczery niż Andrzej, to znaczy wujek Andrzej, który właśnie przestał skandować i spojrzał na niego ze sceny na tyle porozumiewawczo, na ile pozwalały warunki. Nazywanie Andrzeja wujkiem krępowało go. Chyba krępowało ich obu, z roku na rok coraz bardziej. Widywali się 45 coraz rzadziej. Za rzadko jak dla Marka. Z drugiej strony, jak miałby mówić do kogoś, kogo znał od zawsze, podziwiał i lubił bardziej niż własnego ojca, chociaż w ogóle nie byli spokrewnieni. „Wujek" wydawało się odpowiednim określeniem, choć mówiąc o nim, używał po prostu imienia. Andrzej pozwolił, by na chwilę wszystko ucichło, i wtedy na scenę wszedł facet w dżinsowej koszuli o wyglądzie hipopotama. W jego ochrypłym głosie i wielkiej głowie, która zdawała się niezbyt dobrze współpracować z resztą ciała, było coś zwierzęcego. Hipopotamicznego. Gargantuicznego. Zdecydowanie. Kiedy się na niego patrzyło, nie było wątpliwości, że zapracował na swój wygląd, czerpiąc z życia, między kolejnymi wyrokami, pełnymi garściami wszystkie mniej lub bardziej szkodliwe przyjemności. W innych okolicznościach historycznych mógłby być na przykład aktorem charakterystycznym albo gwiazdą kabaretu. Ze swoją charyzmą i dowcipem wyglądał na króla życia, nie na działacza politycznego. Może zresztą wcale nie wyglądał jak hipopotam, Markowi przypominał trochę nauczyciela przedmiotu zwanego pnosem - propedeutyka nauki o społeczeństwie, w którym nauki i społeczeństwa było niewiele, za to dużo nieudolnej indoktrynacji. To porównanie faceta w dżinsie do wielkiego afrykańskiego zwierzęcia pewnie wzięło się ze znacznie późniejszego programu satyrycznego. Ale coś było na rzeczy. Kilkuminutowe wystąpienie tego człowieka miało więcej treści i sensu niż cały rok zajęć z propedeutyki nauki o społeczeństwie. Zwłaszcza w tej ostatniej kwestii, kwestii społeczeństwa. Zresztą nauczyciel pnosu raz czy dwa wspomniał na lekcji nazwisko hipopotama, ale zawsze wymieniał je razem z tym drugim. To było tak oczywiste, że kiedy Marek zobaczył ich obu w telewizji przy Okrągłym Stole, nie mógł uwierzyć, że jeden jest kędzierzawym blondynem, a drugi jest łysy, a zanim wyłysiał, był brunetem. Do tej pory wyobrażał ich sobie jako parę w rodzaju bliźniąt jednojajowych. Kuroń i Michnik. Kuroń z Michnikiem. Ku- 46 ronie i Michniki. Ich nazwiska były jednym z zaklęć epoki. Powtarzane odpowiednio często zlały się w jednego niebezpiecznego kuroniomichnika. Czaił się za nimi jakiś ekstre-mizm. Jakby ich posiadacze byli nie opozycjonistami, lecz zamachowcami. Rewolwerowcami. Tak jak ten z plakatu, zachęcający do głosowania na Solidarność w samo południe. Skojarzenie było dobre. Kowboj z westernu był, dla Marka Górskiego i większości przybyłych na wiec, postacią równie realną jak facet w dżinsowej koszuli. - Jacku, dziękujemy - okrzyk wyrwał go z zamyślenia. -Myśleliśmy, że przeszkodzą ci w dotarciu do nas. Jak wiadomo, przyjechałeś ze wschodu. Ze wschodu Polski, oczywiście. Na szczęście się udało. Wypowiedź skwitował wybuch śmiechu i rytmiczne oklaski. Tak, tego typu żarty były zdecydowanie bardziej w stylu Andrzeja niż skandowanie haseł. Ale mimo wszystko Andrzej Korda, wujek Andrzej, znany tu jako były ordynator oddziału chirurgii miejscowego szpitala, ściskający się na scenie z Jackiem Kuroniem i odpowiadający razem z nim na pytania, to było coś równie realistycznego jak wspólna konferencja prasowa Godzilli z E.T w miejscowym ośrodku doskonalenia zawodowego. Jakby tego było mało, scena, stojące obok niej samochody i wszystkie okoliczne płoty były obwieszone plakatem ze wspólnym zdjęciem doktora Kordy i Lecha Wałęsy. To było jak ironiczny dowcip w jego stylu, w stylu Andrzeja. Tylko bardziej surrealistyczny. 2 Pytania były tendencyjne. Albo retoryczne. Ludzie słyszeli ze sceny to, co chcieli usłyszeć. Wolność, prawda, sprawiedliwość, consensus, solidarność, historia. To brzmiało zdecydowanie lepiej niż baza, nadbudowa, partia, pierwszy sekretarz i przejściowe trudności w zaopatrzeniu. Ludzie na scenie też 47 nie przypominali tamtych, bywalców rozmaitych plenów, z nalanymi pyskami i małymi, świńskimi oczkami. Marek im wierzył, podobnie jak wszyscy, którzy tu przyszli. Wydawało się, że ktoś rozpylił w powietrzu gaz rozweselający, który opadał na twarze delikatnie jak mżawka. Wiosenny deszcz przestał zresztą padać godzinę wcześniej i można się było upić samym zapachem ziemi, bzów, maja. Markowi się zdawało, że świat wreszcie odetchnął pełną piersią. Ale przecież nie chodziło o jakieś mniej lub bardziej istotne wybory, lecz o wiosnę, wolność, młodość, książki, ładne dziewczyny, zdaną maturę. O dziesiątki, setki, tysiące otwierających się możliwości. O życie bez granic, rozpościerające się przed nim jak widok ze szczytu góry, ograniczony jedynie horyzontem. Okoliczności czyniły ten wyjątkowy moment jeszcze bardziej wyjątkowym. Marek Górski w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że wiara we własną wyjątkowość to przywilej jego wieku. Wiedział też, że każdemu pokoleniu wydaje się, że żyje w wyjątkowym momencie. Mało tego, doskonale zdawał sobie sprawę, że mieszka w kraju, którego istnienie było dowodem, iż nie ma czegoś takiego jak wyjątkowe historyczne okoliczności, ponieważ wyjątkowe historyczne okoliczności były tu regułą i zdarzały się tak często, że trudno je było spamiętać nawet historykom. Ale nie uważał, żeby to miało wielkie znaczenie. Skoro Andrzej skanduje hasła, to okoliczności muszą być naprawdę wyjątkowe. Z zamyślenia wyrwało go na chwilę przeraźliwe zwarcie, które skojarzyło mu się z koncertami rockowymi w nowo-miejskim domu kultury. Aparaturę obsługiwali najwyraźniej ci sami ludzie. Andrzej wymachiwał rękami, próbował mówić bez mikrofonu, ale nic nie było słychać, głośniki piszczały i buczały, aż wreszcie zamilkły. Po scenie zaczęła się nagle miotać gromada ludzi, którzy wzięli się tam nie wiadomo skąd i w nieskoordynowany sposób rzucali się w plątaninie kabli, kolumn i wzmacniaczy. Najwyraźniej nikt nad tym nie 48 panował. Chaos i nerwowość osiągnęły apogeum po tym, jak jednego z techników poraził prąd. Biedak aż się przewrócił i wszyscy się przelękli, że coś mu się stało. Jedynym spokojnym człowiekiem na scenie pozostał Andrzej Korda, który fachowo zabrał się do oglądania nieszczęsnego elektryka i po chwili wymownymi gestami dał do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. I rzeczywiście, mikrofony zaczęły ni stąd, ni zowąd działać. No właśnie, pomyślał Marek, patrząc na uśmiechniętego Andrzeja, w jego życiu było tyle historycznych wydarzeń, że kolejne przyjmował z pewnym dystansem. Jakoś tak się zawsze składało, że chcąc nie chcąc, trafiał na pierwszą linię frontu. Niewątpliwie był człowiekiem odważnym, ale to nie tłumaczy wszystkiego. Bynajmniej nie marzył nigdy o tym, by powiewać sztandarem na barykadach. Wiele razy mówił, że z niepodległościowej obsesji Polaków wynikają same kłopoty. Ale co innego mówił, co innego robił, poczynając od przestrzelonego kożucha, który stał się rodzinną legendą. To, że dobrowolnie poszedł pod lufy karabinów, tłumaczył później brakiem wyobraźni. Choć trudno było orzec, czy mówił to serio, czy jak zwykle żartował. Po wyrzuceniu z kliniki w Szczecinie Andrzej Korda w wolnych chwilach zajmował się chirurgią, bo w szpitalu w Nowym Mieście nie było zapotrzebowania na ortopedów, ale przed wszystkim leczył mieszkańców Ostrowca w przychodni rejonowej. Prowadził typowe życie małomiasteczkowego doktora. I prowadziłby je pewnie do dziś, gdyby Anna Górska nie opowiedziała kolegom, dlaczego zdolny asystent z akademii medycznej wylądował na zesłaniu w Nowym Mieście. Przysporzyło mu to, owszem, trochę szacunku, ale więcej kłopotów. Jego postawa nie znalazła uznania u dyrektora szpitala, który poinformował o sprawie odpowiednie czynniki, w tym niecierpiącą na nadmiar zajęć miejscową Służbę Bezpieczeństwa. Wezwany na przesłuchanie, Korda odmówił donoszenia na kolegów, którzy mieli 49 ponoć brać od pacjentów łapówki za operaq'e. Esbekom oświadczył, że zanim się do czegoś wezmą, powinni zapytać mądrzejszych, bo ich zwierzchnicy z województwa na pewno doskonale znają jego przeszłość, a poza tym, on osobiście widzi tylko jednego podejrzanego wśród personelu medycznego, mianowicie samego dyrektora. Byłby pewnie za to wylądował w jakimś przysiółku w Bieszczadach, na szczęście w małych miastach wszystko dzieje się wolniej niż w dużych. Zanim pracownicy rejonowego urzędu spraw wewnętrznych coś postanowili, skonsultowali z centralą, przekazali ustalenia, a potem czynniki partyjne wcieliły decyzję w życie, wybuchły strajki i okazało się, że trzeba się wykazywać w nieco inny sposób. Na przykład, demaskując łapówkarzy. Jakież było zdziwienie Andrzeja Kordy, kiedy przeczytał w gazecie, że przyczynił się do ukrócenia nadużyć w szpitalu. SB przekazała sprawę milicji, a ta dowiodła, że dyrektor nie tylko brał pieniądze od pacjentów, ale także kradł materiały budowlane i węgiel. Doktor Korda - pogromca łapowników i ofiara politycznych represji stał się z dnia na dzień bohaterem Nowego Miasta. Najpierw proponowano mu posadę dyrektora szpitala, a kiedy odmówił, koledzy tak długo przekonywali go, by po odejściu poprzednika został ordynatorem chirurgii, że wreszcie się ugiął. Później wybrali go jeszcze na szefa komisji zakładowej „Solidarności". Skończyło się, oczywiście, fatalnie. Jego dystans, dowcip i rozsądek sprawiły, że został najbardziej znanym solidarnościowcem w Nowym Mieście. Brał udział w słynnym zjeździe w hali 01ivii, wybrano go do władz związku, ba, negoq'ował nawet z ministerstwem zdrowia. Dziesięcioletni podówczas Marek razem z podekscytowaną matką oglądali wujka Andrzeja w telewizji. O jego krzywdzie przypomnieli sobie także koledzy ze Szczecina i zaproponowali powrót. Nawet nie zdążył im odpowiedzieć zawalony szpitalnymi i związkowymi obowiązkami. W grudniu zabrali go prosto z dyżuru. Był jedynym in- 50 ternowanym w całym mieście. Marek Górski doskonale pamiętał zapłakaną ciotkę Marysię, która spędziła u nich w Jabłonowie ten i kilka następnych dni. „Zabrali go ze szpitala, poszłam na komendę, ale nie chcą powiedzieć, gdzie jest. Czy nic mu nie jest? Ludzie mówią, że to ruscy, że będą wywozić na Syberię. Anka, czy on żyje?" - Marek podsłuchiwał pod drzwiami kuchni matkę i ciotkę. Obie płakały i uspokajały się nawzajem, ktoś podobno słyszał w Wolnej Europie, że to polska milicja i wojsko. Później płakali już wszyscy. Najbliżsi znajomi Górskich i Kordów płakali, pili wódkę, śpiewali Jeszcze Polska, a potem Rotę i Boże coś Polskę. Marek i Ewa też chcieli coś zrobić, więc pomodlili się do świętego obrazu, który okazał się kopią Bitwy pod Grunwaldem z Matką Boską błogosławiącą naszym hufcom. Następnego dnia mieli wolne, niespodziewane ferie trwały chyba aż do Nowego Roku. Mogli chodzić do lasu na sanki i czytać książki, bo chociaż w wolne dni powinny być filmy dla dzieci, to wtedy telewizor albo śnieżył, albo pokazywali w nim żołnierzy i Jaruzelskiego. Dopiero później puścili Czterech pancernych i wszystko wróciło do normy. Prawie. Po kilku dniach ciotka Marysia dowiedziała się, gdzie jest Andrzej, po kilku tygodniach mogła go odwiedzić, a po kilku miesiącach wrócił do domu. Kiedy latem pojawił się u Górskich, w ogóle nie wyglądał na kogoś, kto wyszedł z więzienia. Wypoczęty, opalony, uśmiechnięty. Żartował, że to dobrze, że wprowadzili stan wojenny, bo warcholstwo „Solidarności" przeszkadzało mu w pracy. A teraz, kiedy dzięki panom generałom wreszcie zapanował spokój, będzie mógł skończyć specjalizację. Wszyscy się śmiali. Później powiedział już z poważną miną, że ma dość polityki i chce się naprawdę zająć leczeniem. Marek wszystko słyszał, bo jak zwykle siedział z dorosłymi, chociaż mama często zwracała mu uwagę, żeby nie wtrącał się do rozmów starszych i nie podsłuchiwał. Problem w tym, że on najbardziej lubił towarzystwo dorosłych. Albo Ewy, ale ona akurat pojechała na kolonię. Dopiero kiedy Kordowie, 51 cała trójka, przyjechali następnym razem, pod koniec lata, wujek Andrzej zaczął wyglądać jak były więzień. Miał sińce pod oczami, był ponury i roztargniony jak rzadko. Prawie się nie odzywał. Po obiedzie Marek i Ewa powiedzieli, że chcą iść na plażę, ale rodzice nawet nie raczyli im odpowiedzieć. Górski tylko niecierpliwie machnął ręką, dając do zrozumienia, że dorośli mają ważniejsze sprawy od kąpieli, chociaż kiedyś bardzo często jeździli nad jezioro razem. Dał synowi nawet pieniądze na lody i oranżadę, chociaż normalnie w ogóle by mu to nie przyszło do głowy. Coś się działo, coś niedobrego, nie trzeba było wielkiej przenikliwości, żeby to zauważyć. Kiedy weszli na ścieżkę prowadzącą wzdłuż brzegu, słońce przedzierające się przez namiot z gałęzi szatkowało ich włosy i twarze w niesymetryczne wzory. Marek doskonale to sobie zapamiętał, bo właśnie wtedy Ewa się odezwała: - A wiesz, że się wyprowadzamy? Najpierw tata, a później my. Do Szczecina. Tata znowu będzie pracował na uczelni. Kiedy wrócili znad wody, z pokoju, gdzie siedzieli rodzice, dobiegły ich podniesione głosy. Marek wszedł tam w środku kłótni. - Andrzej, nie powinieneś rezygnować - mówiła podniesionym, drżącym od emocji głosem jego matka - dla wielu ludzi jesteś autorytetem, szanują cię i popierają. - Może to ty tak myślisz, ale jak w pokoju lekarskim zapytałem, czy wierzą w te zarzuty, to wcale nie usłyszałem, że to bzdury. A Michałowski powiedział nawet, że różne rzeczy się mogą zdarzyć teraz, bo nawet Wałęsie i jego bratu chcą postawić zarzuty jakichś malwersacji. Mogę walczyć z dyrektorem, ubekami, socjalizmem, ale nie z kolegami, którzy nie wierzą w moją uczciwość. Nikt mi tego nie powiedział wprost, ale nie są przekonani, czy nie kradłem. - To bydlę ten Michałowski. Nie chcę pracować z takimi świniami. W dupie mam ten szpital - Anna Górska była 52 coraz bardziej wściekła. - A ty co tak stoisz - spojrzała na syna - wyjdź, do jasnej cholery. Dopiero później z rozmów między rodzicami Marek dowiedział się szczegółów. Wyrzucony w 1980 roku dyrektor, który okazał się odpowiedni na nowe czasy, i komisarz wojskowy nie chcieli dopuścić, żeby Andrzej Korda wrócił do pracy w szpitalu, więc oskarżyli go o sprzeniewierzenie pieniędzy ze składek związkowych. Dostał propozycję nie do odrzucenia. Wyjazd albo wyrok. Wiele lat później Korda wyjawił najbliższym, że proponowano mu także paszporty dla całej rodziny z sugestią, że w Stanach Zjednoczonych i Australii bardzo ceni się polskich lekarzy. Choć była to propozycja kusząca, bez namysłu uprzejmie odmówił panom oficerom, mówiąc, że taka decyzja pozbawiłaby go przyjemności spotykania się z tak uroczymi ludźmi, o tak inteligentnych obliczach jak oni. Wiedział, że mogli mu za takie żarty spuścić lanie i sądząc po minach, chętnie by to zrobili. Uratował go jednak status politycznego. Tak czy siak, skuteczność działania miejscowej SB okazała się stuprocentowa. Dzięki prowokacji pozbyli się jedynego opozycjonisty w promieniu kilkunastu kilometrów. I wywrócili życie Marka i całej rodziny Górskich do góry nogami. 3 Lata siedemdziesiąte to był czas romantycznych inżynierów. To jedyna kwestia, w której kino moralnego niepokoju zgadzało się z partyjniakami, Bohdan Poręba z Krzysztofem Zanussim. Jedni młodzi inżynierowie walczyli z błędami i wypaczeniami, dbając, by w miasteczkach, gdzie rzuciło ich po studiach, woda była czysta, a trawa zielona. Inni, bardziej radykalni, kontestowali system, chodzili po górach, zapuszczali włosy i odkrywali buddyzm. Większość z nich 53 została wyrwana z korzeniami ze swojej Kielecczyzny czy Lubelszczyzny albo z Ziem Odzyskanych, gdzie ich rodziny dopiero co przyjechały zza Buga. Wykształceni w pierwszym pokoleniu synowie chłopów, urodzeni po wojnie w chałupach bez elektryczności, uczący się przy lampie naftowej, w kilka lat pokonali kilka wieków zapóźnienia i osiągnęli awans społeczny, o jakim ich przodkowie mogli tylko marzyć. Byli niezbędni w czasach, gdy Polska miała rosnąć w siłę, a ludzie żyć dostatniej. Dostawali przydziały na maluchy i duże fiaty, mieszkania i wczasy nad morzem, w górach, a czasem nawet za granicą. Rozeszli się ze swoich politechnik po całym kraju, do nowych fabryk, hut i kopalni. Weszli do śródmieścia, elit, komitetów. Lata siedemdziesiąte to były czasy wielkich karier inżynierów. Tyle że nie w Jabłonowie. Inżynier z Jabłonowa szanse na rozwój miał nikłe, dlatego mocniej odczuwał konsekwencje życia w zawieszeniu między chłopską przeszłością i świetlaną przyszłością. A w zawieszeniu trudno jest normalnie żyć. Na przykład magister inżynier Jerzy Górski zwykł był leczyć smutki wynikające z nieustannych życiowych rozczarowań w sposób właściwy jego chłopskim przodkom, udającym się w takiej okoliczności do karczmy, w tym wypadku noszącej nazwę Malinowa. Po ośmiu godzinach przekładania papierów w biurach dyrekcji Państwowego Gospodarstwa Rolnego, gdzie jako nowa, obiecująca siła fachowa, zbyt fachowa nawet jak na miejscowe potrzeby, co wielokrotnie podkreślał dyrektor, otrzymał wysokie stanowisko głównego specjalisty i przyzwoite uposażenie, miał zwyczaj wstępować tam na chwilę z kolegami. Zresztą zdarzało się to także w godzinach pracy. Jerzy Górski w swoich jabłonowskich początkach nie miał wielkich powodów do zmartwień. Jego samego oraz jego piękną żonę lekarkę natychmiast po przyjeździe przygarnęła miejscowa elita w postaci dyrektorów - szkoły, niewielkiej fabryki pasz i PGR-u, a także naczelnika, sekretarza 54 komitetu miejsko-gminnego, szefa przychodni rejonowej, księdza oraz aptekarza. Wraz z żonami lub, jak w wypadku księdza, gosposią. Byli zapraszani na przyjęcia, obiady i karty. Byli odwiedzani i lubiani. Mili i towarzyscy. Wciąż utrzymywali kontakty z czasów szczecińskich. Kiedy robiło się ciepło, prawie co tydzień zjeżdżali do nich znajomi, to na plażowanie i opalanie, to na grzyby, z których słynęły okoliczne lasy. Najmocniejsze więzi łączyły ich, oczywiście, z mieszkającymi w niedalekim Ostrowcu Kordami. Znali się wiele lat, Anna i Andrzej razem pracowali, mieli dzieci w tym samym wieku, spotykali się tak często i żyli w takiej zażyłości, że aż czasem mogło się zdawać, iż są rodziną. Więc skoro było tak dobrze, to dlaczego było źle? Jerzy Górski nie miał, co prawda, specjalnych powodów do zmartwień, robił jednak wszystko, żeby je mieć. Jego największym przeciwnikiem była nadmierna ambicja, w którą przepoczwarzyła się chłopska zazdrość o miedzę sąsiada. Gdzieś tam w wielkim świecie - w Warszawach, Szczecinach, Katowicach - jego koledzy inżynierowie, którzy zapowiadali się nadzwyczaj przeciętnie, zostawali dyrektorami kombinatów, jeździli na zagraniczne kontrakty, wdrażali nowe technologie i sami dokonywali wynalazków, a tu tymczasem on, jeden z najlepszych na swoim roku, pracował w jakimś obsranym pegeerze. Żeby o tym wszystkim zapomnieć, zaczął wpadać na chwilę do gospody Malinowa, najpierw raz czy dwa w tygodniu, a później już prawie codziennie. Im częściej tam wpadał, tym było więcej problemów. Głównie osobistych. Wraz z rosnącą częstotliwością wizyt w knajpie, rosła częstotliwość ujawniania się kolejnych, zapisanych w genach predyspozycji - do pijaństwa, awantur, natarczywości, chamstwa i bezinteresownej złośliwości, które przytłumione przez edukację przetrwały ją niczym ozimina pod śniegiem, a pod wpływem regularnie nadużywanego alkoholu wydały obfity plon. Początkowo wyskoki Górskiego traktowano z lekkim pobłażaniem, skła- 55 dając je na karb mołojeckiej fantazji, bo i nią potrafił się często wykazać, ale z upływem lat i wódki wypitej w rvlalinowej, wyrozumiałość miejscowej elity, a potem już w^szystkich pijących umiarkowanie jabłonowian, znikała jałc rzeczka w czasie suszy, która najpierw staje się strumykiem, a później wszyscy pytają gdzie kiedyś płynęła. Po killcu latach mieszkania w Jabłonowie dawni znajomi zastanawiali się, co stało się z inteligentnym, pełnym werwy i dowcipnym inżynierem Górskim. Skąd na jego miejscu w rV4alinowej wziął się ten upierdliwy pijak. Zaczęło się, oczyAAdście, od incydentu, to znaczy zerwanych imienin, podczas których Górski nazwał gospodarza partyjnym ćwokiem, a jego żonę przy głupią klępą. Incydent poszedł w niepamięć, zwłaszcza że niektórzy z gości myśleli dokładnie to samo i słuchając wyzwisk, odczuwali złośliwą satysfakcję, a w^inowajca, jak tylko wytrzeźwiał, kajał się niemal na kolanach i tak rozsmakował się w przeprosinach, że do rana nie chciał wyjść od obrażonych, wypijając kolejne flaszki. Ci, którzy po cichu cieszyli się z tej całej awantury, wkrótce cieszyć się przestali, bo sami po kolei stawali się ofiarami słownych, a także czynnych napaści. Nie chodzi bynajmniej o to, że Górski od wyzwisk przechodził do rękoczynów, co to, to nie. To by go natychmiast strąciło w towarzyski niebyt. Górski był znacznie bardziej perfidny. Wpuszczony do cudzego domu, nie chciał go opuścić i wykańczał wszystkich pijacką namolnością. Wkrótce stał się zmorą jabłonowskicłi przyjęć. Ich częstotliwość drastycznie zresztą, za jego przyczyną, spadła. Zaczęto się w obawie przed nim spotykać na niemal tajnych spotkaniach brydżowych i kolacjach. Niłct jednak nie odważył się przerwać pasma jego wyskoków i skazać otwarcie na towarzyski ostracyzm. Jabłonowo to w końcu mieścina z trzema lekarzami i czterema inżynierami na krzyż. Decyzję musiała podjąć jego żona. Anna Górska już w dniu ślubu przypuszczała, że robi błąd. Gdyby jednak naprawdę wiedziała, co czyni, wese- 56 la z pewnością by nie było. Cierpliwość i wyrozumiałość rzadko bywają nagradzane. Znacznie częściej gwarantują kłopoty. I tak też było w jej wypadku. Dżin z butelki, potraktowany z wyrozumiałością tego fatalnego dla Anny dnia, począł powoli wydostawać się na świat. Jerzy Górski trochę opacznie zrozumiał postępowanie świeżo poślubionej żony. Nie dotarło do niego, że przypadkiem otrzymał od losu niepowtarzalną szansę, by wymazać tę plamę swoim przyszłym postępowaniem i żyć z kobietą, której wielu, bardzo wielu mu zazdrościło. Uznał, że to przyzwolenie na małżeństwo na jego warunkach i, w pewnym sensie, miał rację. Z początku nic nie wskazywało, że nadciąga katastrofa. Po przeprowadzce, zmianie pracy i narodzinach syna Jerzy Górski zachowywał się przez jakiś czas jak przykładny ojciec, mąż i pracownik. Zajmował się małym Markiem, zbierał pochwały od dyrektora, dostał przydział na syrenkę, brylował na jabłonowskich przyjęciach. Przystojny, dowcipny, inteligentny, obiecujący młody inżynier podbijał niewieście serca i błyskawicznie zaprzyjaźniał się ze wszystkimi ważnymi w miasteczku. To były najlepsze lata ich wspólnego życia, najlepsze trzy lata. Anna Górska była w zasadzie szczęśliwa. Po ślubnym falstarcie zaczęła wierzyć, że jednak wybrała właściwie. Wolała ignorować pojawiające się co jakiś czas pojedyncze znaki ostrzegawcze. A to się razu pewnego Górski zapomniał i zabalował z kolegami, chociaż mieli jechać do znajomych i jakby tego było mało, upomniany dostał ataku furii. A to naubliżał swojemu pracownikowi bez specjalnego powodu, zagroził mu zwolnieniem, i żona tamtego przyszła prosić Górską o pomoc. A to nawyzywał swoją żonę od debilek, bo pomyliwszy jedynkę ze wstecznym, wjechała chłopu w stodołę. Pancernej syrence nic się, oczywiście, nie stało, ale Anna Górska już nigdy w życiu nie wsiadła za kierownicę. Były to niewątpliwie zdarzenia dające do myślenia, ale na tyle rzadkie, że można było przejść 57 nad nimi do porządku dziennego. Dżin na razie szamotał się w butelce i tylko czasem udawało mu się wydostać. Ale nawet najbardziej skuteczny kamuflaż kiedyś musi zawieść. Gałęzie na hełmie wystarczają, by w nocy żołnierz mógł uchodzić za krzak, w świetle dziennym nie sposób się pomylić. W wypadku Górskiego jego mniej atrakcyjne oblicze zaczęło się ujawniać stopniowo, od kiedy poczuł się pewnie na nowym terenie. Jeśli nie był akurat pijany, to miał kaca, a w najlepszym wypadku pokacowy dołek nastroju objawiający się napadami niekontrolowanej agresji, podczas których obwiniał cały świat, szczególnie żonę, o marnowanie mu życia. Narodziny drugiego syna tylko pogorszyły sytuację, bo upewniły go jedynie co do własnej bezkarności. Jeździł samochodem pijany, nie wracał do domu na noc i nawet nie próbował się usprawiedliwiać, notorycznie obrażał znajomych i nieznajomych, pracowników i zwierzchników, a próby przeprosin tylko pogarszały sprawę, bo ich skutki były gorsze niż przyczyna. Aż pewnego dnia, tuż po chrzcinach małego Andrzeja, w czasie których Górski najpierw obrażał rodziców swojej żony i gości, a potem pijany, jak gdyby nigdy nic, wyszedł, Anna podjęła decyzję. Najpierw poszła się pomodlić do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, żeby dała jej siłę, a potem postanowiła. Żadnego alkoholu w domu, żadnych wspólnych rozrywek, żadnego życia towarzyskiego. Wiedziała, że to nie rozwiązuje wszystkich problemów. Sama skazywała się, co prawda, na życie niemal zakonne, ale w ten sposób odcinała Jerzemu znaczną część możliwości publicznego kompromitowania rodziny. Dlaczego nie odeszła? Może dlatego, że traktowała to małżeństwo jak swój krzyż, karę za sprzeniewierzenie się prawdziwej miłości, tak jak ją sobie wyobrażała. Starała się ze wszystkich sił, ale nigdy nie pokochała Jerzego tak, jak uważała, że powinna. Może nie odeszła także i dlatego, że kobiety z jej rodziny były przyzwyczajone do znoszenia w milczeniu cierpienia zadawanego przez mężczyzn. Jerzy 58 Górski na tym tle i tak się wyróżniał, bo przynajmniej nie próbował jej bić. Może powstrzymała ją obawa o przyszłość dzieci. Może przyjaźń i wsparcie ze strony Kordów, może, może, może. Fakt pozostaje faktem, Anna Górska podjęła najbardziej brzemienną w skutki decyzję w swoim życiu. I najgorszą, jak uznała sama wiele lat później. Za to Jabłonowo odetchnęło z ulgą. Z Górskim spotykali się już tylko ci, którzy chcieli się z nim napić. No i jego rodzina. 4 Andrzej Korda czuł się w pewnym stopniu odpowiedzialny za krach małżeństwa Górskich. I na wszelkie dostępne sposoby próbował mu przeciwdziałać. Ale było coraz gorzej. Oczywiście Anna Stawicka była w chwili ślubu dorosłą osobą, odpowiadającą za swoje czyny, ale jako przyjaciel, przede wszystkim jej przyjaciel, powinien był coś wtedy zrobić. Tak mu się przynajmniej wydawało. Tylko co by to miało być, nie miał pojęcia. Kto mógł przewidzieć w grudniu 1970 roku, kim za kilka lat stanie się Jerzy Górski. Wpadki mu się zdarzały, jak każdemu, ale Korda dałby sobie rękę uciąć, że to fajny gość. I zostałby bez ręki. Skoro nie wtedy, to teraz, jeśli nie ja, to kto - myślał o całej tej sytuacji i próbował najpierw rozmawiać z samym winowajcą. Ten kajał się, kiedy wytrzeźwiał, obiecywał poprawę, po czym przytaczał tysiące argumentów na swoją obronę. A to, że Anka czegoś nie potrafiła zrobić i to go wkurwiło, a to, że daje się komuś wykorzystywać, że go dyrektor zdenerwował i musiał mu wygarnąć, po czym się napić, że jabłonowska elitka to banda przygłupów i ćwierćinteligentów, którzy, gdyby nie partia, pasaliby krowy. I tak dalej, i tak dalej. Rozliczne tłumaczenia prowadziły do jedynego uprawnio- 59 nego wniosku, że złe moce sprzysięgły się przeciw Jerzemu Górskiemu, człowiekowi nieposzlakowanego charakteru i niesłychanych zdolności, który marnuje się w tej zaplutej dziurze z powodu swojej nierozgarniętej żony i otaczających go zewsząd przymułów. Najgorsze było to, że Górski w ogóle nie słuchał, co się do niego mówi. Można było wręcz odnieść wrażenie, że to go zupełnie nie interesuje, a to, co mówi, odnosi się nie do tego, na co zwracano mu uwagę, lecz wyłącznie do jego wewnętrznego monologu. Że ów głos mówi mu, dajmy na to, „widzisz, Jerzyku, co za idiotka z tej twojej żony, musisz jej tłumaczyć najprostsze rzeczy, huknij na nią, to może coś trafi do pustego łba", a Jerzyk na głos odpowiadał Kordzie na zarzut sprowokowania kolejnej awantury, że musiał ją wywołać, by coś dotarło do pustego łba. Nie musiało się to zgadzać z faktami, bo wybuchy jego furii nie miały nic wspólnego z tym, co działo się wokół, pretekstu mogło dostarczyć cokolwiek. Ważne, że zgadzało się z opiniami dyktowanymi mu przez Jerzyka wewnętrznego. Tak zatem tłumaczenie Górskiemu czegokolwiek skazane było na klęskę, a z czasem zaczęło wręcz szkodzić, bo na spokojne tłumaczenia Kordy tamten reagował odpowiedziami w rodzaju „a co ty mi tu będziesz pierdolił, jak nie wiesz, o co chodzi", po czym robił kolejną awanturę żonie, że śmiała się poskarżyć nie wiadomo na co, bo to wszystko to przecież jej wina. Tyle że Anna nikomu się nie musiała skarżyć, bo skandaliczne wyskoki Górskiego były znane w całej okolicy. Kilka razy Korda z trudem się powstrzymywał, by nie przejść do ręcznych argumentów, które, jak mniemał, jako jedyne docierały do jego rozmówcy. W każdym razie skutkiem tłumaczeń były wyłącznie kolejne awantury i napięte stosunki między nimi dwoma. Z czasem Górski na próby rozmowy reagował jak rozjuszony byk, kiedy ktoś narusza jego teren, odpowiadając: „A co cię to, kurwa, obchodzi". I wtedy Andrzej Korda dał sobie spokój. 60 Postanowił zatem spróbować z drugiej strony, ze strony Anny. Jej postawa irytowała go czasem niemal tak samo, jak odzywki męża. Po trzyletnim miesiącu miodowym i późniejszej wielomiesięcznej szamotaninie, piękną Ankę, bo tak ją kiedyś nazywano, ogarnął właściwy pokoleniom polskich kobiet fatalizm. „Tak już widać musi być", że mężczyźni w Polsce są zajęci ojczyzną albo wódką. „Tak już widać musi być" to była jej mantra. Próby rozmowy kwitowała gestami pełnymi zniecierpliwienia bądź stwierdzeniami w rodzaju „szkoda gadać" czy „nic się z tym nie da zrobić". Problem w tym, że Andrzej po jakimś czasie zaczął myśleć podobnie, tylko bał się powiedzieć, jakie widzi rozwiązanie w sytuacji, w której nic się nie da zrobić. Myśleli tak zresztą obydwoje, i on, i Marysia, która z Anką spotykała się jeszcze częściej. W końcu powiedzieli jej niemal wprost, informując o doskonałej propozyq'i pracy z mieszkaniem dla niej. Górska nie podchwyciła jednak tematu, za to w stosownym czasie poinformowała ich o swoich decyzjach ograniczenia Jerzemu pola manewru. Sprawa wydawała się zupełnie jasna. Gdyby miała zamiar go zostawić, zrobiłaby to właśnie wtedy. Wybrała męczeństwo. Andrzej Korda postanowił wycofać się z życia Górskich, bo nie miał już ochoty przyglądać się ponuremu widowisku, w którym nie mógł odegrać znaczącej roli. Fakt, że uwolni się od tego widowiska, uważał za jeden z niewielu plusów przymusowego powrotu do Szczecina. Ale chyba nie zdawał sobie sprawy ze swojego rzeczywistego wpływu na życie rodziny Górskich. Jego wycofanie się było pozorne. Im był dalej, tym częściej o nim mówiono. Z różnych powodów, dla całej trójki, także dla dorastającego Marka, stał się jednym z najważniejszych punktów odniesienia. Obraz doktora Andrzeja Kordy, nieuwzględniający jego ludzkich ułomności, powstawał w opozycji do magistra 61 inżyniera Jerzego Górskiego. Ten nie pił - drugi pił, tego wszyscy lubili - z tamtym nikt nie chciał gadać. Andrzej był spokojny, łagodny i dowcipny, Jerzy agresywny, chamski i złośliwy. A co najważniejsze, jednego można było podziwiać, a drugiego trzeba się było wstydzić. To się musiało źle skończyć. Długo by wymieniać wady Jerzego Górskiego, nie można mu jednak zarzucić głupoty. Może niekoniecznie używał swojej inteligencji we właściwym celu, ale dzięki niej, jeśli tylko chciał, okazywał się na przykład mistrzem w dręczeniu ludzi. Doskonale wychwytywał pozornie mało istotne szczegóły, z których potrafił odtworzyć całą skomplikowaną układankę. Dlatego szybko zdał sobie sprawę ze stosunku swojej żony i syna do Andrzeja, a to nasunęło mu, być może nie do końca świadomie, wniosek, że gra w tej sztuce rolę czarnego charakteru. Tym by się akurat niespecjalnie przejął, bo i tak miał się za ofiarę całej sytuacji, ale jako człowiek niesłychanie czuły na punkcie własnej godności, dopatrujący się we wszystkim domniemanych zniewag, nie mógł znieść podziwu okazywanego przez swoją rodzinę Kordzie. Z czasem nienawiść do rywala urosła w nim tak bardzo, że nie był w stanie jej ukryć i kontakty między domami uległy zawieszeniu. Ponieważ nie miał zwyczaju szukać winy w samym sobie, właśnie w knowaniach Andrzeja upatrywał przyczyn przeradzającego się w pogardę lekceważenia, okazywanego mu przez żonę i z trudem skrywanego przez Marka. Wyzwalało to w nim furię obracającą się przeciw tym dwojgu, którzy sami byli sobie winni, zachowując się tak, a nie inaczej. Nie było już ucieczki od tej spirali niechęci, zapiekłości i agresji. Dla Górskiego nienawiść do dawnego przyjaciela stała się jednym z motorów postępowania. 62 5 Adresowane do Marka pytanie o nieobecność rodziców na wiecu Andrzeja Kordy było czysto teoretyczne. Nie mogło ich tu być. Sam Andrzej mógł sobie nie zdawać sprawy z tego, co myśli o nim Jerzy Górski. Marek jednak wiedział, że ojciec nie mógłby spokojnie patrzeć na triumf jednego z liderów swojej czarnej listy. I tak opowiadał na prawo i lewo, że „Solidarność" bierze na te wybory byle kogo. Po wiecu Andrzej podszedł do niego energicznie, wylewnie uściskał i na chwilę zabrał na bok. Był w życiowej formie, Marek doskonale to widział. - Mama prosiła, bym ci powiedział, że ojciec wyjechał w delegację i nie miał jej kto podrzucić. - A naprawdę? - Sam wiesz. Niedawno zrobili go dyrektorem. Korda skinął głową. - Jak Ewa? - spytał Marek. - Dzwoniłem do domu przed wiecem. Dwie piątki z pisemnego. A twoja matura? - To samo. - Gratulacje. Masz u mnie prezent. - A ja na ciebie zagłosuję. Co Ewa zamierza? - Chyba będzie studiować w Warszawie. Ale jeszcze nie zdecydowała co. - To tak jak ja. To znaczy, ja też chcę zdawać na warszawski uniwerek. - To świetnie. Wszystko wskazuje na to, że ja też będę wkrótce potrzebny w stolicy - uśmiechnął się Andrzej. -Może przeniesiemy się całą rodziną, czas pokaże. - Nie wpadniesz do mamy? - Nie da rady. Widzisz, co się dzieje. Zanim zdążył skończyć zdanie, wokół zaroiło się od działaczy miejscowej „Solidarności" i nieznanych ludzi, którzy mieli niecierpiące zwłoki sprawy. Porwany przez nich An- 63 drzej zdążył tylko krzyknąć „ucałuj mamę" i już go nie było. Świat się zielenił. Wiosną i Polską. Jadąc do domu, Marek w zachwycie wyglądał przez okno. W radiu mówili, że chińscy studenci demonstrują na placu Niebiańskiego Spokoju. Co za nazwa. Jak żart. Epoka aluminium, czas plastiku i Czasem myślał, że łata osiemdziesiąte dwudziestego wieku w Polsce miały finał, na jaki nie zasługiwały i jakiego nikt się chyba nie spodziewał. Owszem, miały też dobry początek, ale z tego okresu nie zapamiętał wiele, poza ogólnym rozgorączkowaniem i wujkiem Andrzejem w telewizji. Poza tym minęło osiem lat, a tylko nieliczni chcą tak długo żyć wspomnieniami. Kolorowy zawrót głowy z początku dekady sprawił, że później ludzie poczuli się jeszcze bardziej szaro niż do tej pory. Szary kraj, w którym prawie wszystko było na kartki, a tego, co było na kartki, i tak nie było. Nie było nawet wódki, której dostępność była sprawą narodową i punktem oparcia dla pokoleń Polaków płci męskiej. Telewizor śnieżył, wyłączali prąd, w domu było zimno, matka płakała, że o buty dla dzieci musi prosić w kościele, ojciec pił więcej niż zwykle, bo przecież skończyła się dekada inżynierów, kto mógł, robił pokątne świniobicia, jedzono świeżonkę, na podwórzu wędziła się szynka, w piwnicy wisiały wieńce kiełbasy, znajomi kłusownicy przynosili dziczyznę. Ogólną szarość tych lat rozjaśniło tylko trzecie miejsce reprezentacji w piłce nożnej na mundialu w Hiszpanii w osiemdziesiątym drugim. Boniek był w życiowej formie. Smolarek kiwał się z Ruskimi w rogu boiska. Inni też grali jak natchnieni. Kto dziś pamięta genialne podania Andrzeja Buncola i Waldemara Matysika? 65 Ale to, co zdarzyło się w 1989, było nawet lepsze niż trzy bramki Zibiego w meczu z Belgią. No i to nie było w jakiejś Hiszpanii czy w Ameryce, to się działo na wyciągnięcie ręki, tak blisko, że samemu można było w tym uczestniczyć. Na przykład porozmawiać z Jackiem Kuroniem na wiecu w Nowym Mieście i uścisnąć mu rękę. To było wydarzenie nie z tego porządku. Rabelaisowska postać przyszłego ministra pracy i cała historia, która za nią stała, a także to wszystko, co miało nadejść wkrótce i już wisiało w powietrzu, to był finał naprawdę w wielkim stylu. Jakoś uwznioślał, dodawał ważności kończącym się latom osiemdziesiątym, na które Marek z kilkuletniego zaledwie dystansu patrzył z politowaniem. Trochę głupio mieć za bardów młodości Modern Talking zamiast, dajmy na to, Ji-miego Hendriksa. Ale ponieważ w takich sprawach człowiek nie ma specjalnego wyboru, słuchał po latach tandentnych przeboików new romantic z przyjemnością, z jaką się wraca do ulubionych smaków dzieciństwa, nawet jeśli dziś wydają się obrzydliwe. Lata osiemdziesiąte były mdłe jak oranżadki w proszku, a w Polsce były jeszcze bardziej mdłe niż gdzie indziej, bo były jak tania podróba, jak udająca coca- colę polo-cocta. Tandetne fryzury, tandetne ciuchy, tandetne filmy wideo z tandetnymi kolorami, tandetna muzyka, tandetne teledyski składały się na ten tandetny świat. Tylko ludzie, na szczęście, byli mniej więcej tacy jak zawsze. Gdyby ktoś kazał Markowi w jednym zdaniu powiedzieć, co się zmieniło w Polsce po 1989, czym różniły się lata dziewięćdziesiąte od osiemdziesiątych, bez namysłu odparłby, że plastik zastąpił aluminium. Aluminiowe wiaty na przystankach autobusowych, sztućce, naczynia, stoliki, krzesła, kosze na śmieci, opakowania zostały zastąpione plastikowymi. W wersji plastikowej również były tandetne, może nawet jeszcze bardziej, była jednak zasadnicza różnica. Aluminiowa tandeta ósmej dekady XX wieku miała być trwała, bo prawie nikt 66 nie wierzył, że coś się może szybko zmienić. A jeśli ktoś mówi dziś inaczej, to pewnie kłamie. Ludzie nauczyli się jednak błyskawicznie, że przedmioty są z natury nietrwałe, że jak dzieła klasyków marksizmu-leninizmu mogą stracić przydatność do użycia i dlatego na czas zmian najlepsze są tanie, jednorazowe rzeczy z plastiku. W wieku plastiku nic nie jest dane na zawsze. Może się przecież zdarzyć, że jak w pochodzącym z epoki aluminium czeskim filmie dla dzieci, opowiadającym dzieje księżniczki Arabeli, ktoś przekręci magiczny pierścień na palcu i zmieni reguły gry. 2 Dla nastolatków w epoce aluminium pierwszorzędne znaczenie miały muzyka i fryzury. Większość dała się nabrać na rockową rewolucję robioną przez facetów w wieku ich rodziców. Nie było żadnej rewolucji, ale było w tym coś autentycznego, coś w rodzaju pokoleniowego przeżycia. Te notowania listy przebojów w zeszytach w linie, pierwsze wideoklipy w telewizji z udziałem idoli, dyskusje o wyższości Lady Pank nad Republiką czy TSA nad Perfectem, wyjazdy na koncerty i dziesiątki nowych festiwali. Gazety, żeby podnieść sprzedaż, drukowały plakaty, nawet jeśli nazywały się powiedzmy „Nowa Wieś" czy „Zarzewie" i zazwyczaj opisywały problemy z tuczem warchlaków. Za zaliczeniem pocztowym można było zamówić do domu zdjęcia ulubionych zespołów rockowych. Czarno-białe, ale zawsze. Pojawiło się słowo fan, fan cluby oraz prawdziwe fanki, które piszczały, chodziły z idolami do łóżka i podcinały sobie przez nich żyły. Wszyscy słuchali na okrągło radia, a ponieważ płyt nie było w sklepach, nagrywali piosenki na kasetowe magnetofony marki Kasprzak i Grundig. Potem się wymieniali. Oczywiście, magnetofony były monofoniczne, posiadacze sprzętu stereofonicznego dostępnego wyłącznie 67 Ale to, co zdarzyło się w 1989, było nawet lepsze niż trzy bramki Zibiego w meczu z Belgią. No i to nie było w jakiejś Hiszpanii czy w Ameryce, to się działo na wyciągnięcie ręki, tak blisko, że samemu można było w tym uczestniczyć. Na przykład porozmawiać z Jackiem Kuroniem na wiecu w Nowym Mieście i uścisnąć mu rękę. To było wydarzenie nie z tego porządku. Rabelaisowska postać przyszłego ministra pracy i cała historia, która za nią stała, a także to wszystko, co miało nadejść wkrótce i już wisiało w powietrzu, to był finał naprawdę w wielkim stylu. Jakoś uwznioślał, dodawał ważności kończącym się latom osiemdziesiątym, na które Marek z kilkuletniego zaledwie dystansu patrzył z politowaniem. Trochę głupio mieć za bardów młodości Modern Talking zamiast, dajmy na to, Ji-miego Hendriksa. Ale ponieważ w takich sprawach człowiek nie ma specjalnego wyboru, słuchał po latach tandentnych przeboików new romantic z przyjemnością, z jaką się wraca do ulubionych smaków dzieciństwa, nawet jeśli dziś wydają się obrzydliwe. Lata osiemdziesiąte były mdłe jak oranżadki w proszku, a w Polsce były jeszcze bardziej mdłe niż gdzie indziej, bo były jak tania podróba, jak udająca coca- colę polo-cocta. Tandetne fryzury, tandetne ciuchy, tandetne filmy wideo z tandetnymi kolorami, tandetna muzyka, tandetne teledyski składały się na ten tandetny świat. Tylko ludzie, na szczęście, byli mniej więcej tacy jak zawsze. Gdyby ktoś kazał Markowi w jednym zdaniu powiedzieć, co się zmieniło w Polsce po 1989, czym różniły się lata dziewięćdziesiąte od osiemdziesiątych, bez namysłu odparłby, że plastik zastąpił aluminium. Aluminiowe wiaty na przystankach autobusowych, sztućce, naczynia, stoliki, krzesła, kosze na śmieci, opakowania zostały zastąpione plastikowymi. W wersji plastikowej również były tandetne, może nawet jeszcze bardziej, była jednak zasadnicza różnica. Aluminiowa tandeta ósmej dekady XX wieku miała być trwała, bo prawie nikt 66 nie wierzył, że coś się może szybko zmienić. A jeśli ktoś mówi dziś inaczej, to pewnie kłamie. Ludzie nauczyli się jednak błyskawicznie, że przedmioty są z natury nietrwałe, że jak dzieła klasyków marksizmu-leninizmu mogą stracić przydatność do użycia i dlatego na czas zmian najlepsze są tanie, jednorazowe rzeczy z plastiku. W wieku plastiku nic nie jest dane na zawsze. Może się przecież zdarzyć, że jak w pochodzącym z epoki aluminium czeskim filmie dla dzieci, opowiadającym dzieje księżniczki Arabeli, ktoś przekręci magiczny pierścień na palcu i zmieni reguły gry. 2 Dla nastolatków w epoce aluminium pierwszorzędne znaczenie miały muzyka i fryzury. Większość dała się nabrać na rockową rewolucję robioną przez facetów w wieku ich rodziców. Nie było żadnej rewolucji, ale było w tym coś autentycznego, coś w rodzaju pokoleniowego przeżycia. Te notowania listy przebojów w zeszytach w linie, pierwsze wideoklipy w telewizji z udziałem idoli, dyskusje o wyższości Lady Pank nad Republiką czy TSA nad Perfectem, wyjazdy na koncerty i dziesiątki nowych festiwali. Gazety, żeby podnieść sprzedaż, drukowały plakaty, nawet jeśli nazywały się powiedzmy „Nowa Wieś" czy „Zarzewie" i zazwyczaj opisywały problemy z tuczem warchlaków. Za zaliczeniem pocztowym można było zamówić do domu zdjęcia ulubionych zespołów rockowych. Czarno-białe, ale zawsze. Pojawiło się słowo fan, fan cluby oraz prawdziwe fanki, które piszczały, chodziły z idolami do łóżka i podcinały sobie przez nich żyły. Wszyscy słuchali na okrągło radia, a ponieważ płyt nie było w sklepach, nagrywali piosenki na kasetowe magnetofony marki Kasprzak i Grundig. Potem się wymieniali. Oczywiście, magnetofony były monofoniczne, posiadacze sprzętu stereofonicznego dostępnego wyłącznie 67 spod lady bądź w Peweksie za dewizy to była prawdziwa arystokracja. Dysponując dobrym sprzętem, można było zostać dyskdżokejem, a zajęcie to uchodziło w ówczesnej hierarchii młodzieżowej za niesłychanie prestiżowe. Bardziej prestiżowe było chyba tylko granie w kapeli rockowej. Wszyscy chłopcy chcieli grać w kapelach, żeby zdobyć sławę i imponować dziewczynom. Marek Górski na przykład chciał grać od czasu, kiedy usłyszał w radiu Telefony wykonywane przez sepleniącego faceta o beczącym głosie, który po zbadaniu sprawy okazał się studentem polonistyki z Torunia, nazwiskiem Ciechowski. Może i nie potrafił śpiewać, ale jak on to porywająco robił. Po gruntownych studiach w tym zakresie i stwierdzeniu braku zdolności w kierunku gry na instrumentach przez ekspertów - to znaczy kolegę, który również zamierzał założyć kapelę, nawet miał już skład, a tymczasem uczył się chwytów - Marek postanowił, że grać jednak nie będzie. Będzie śpiewać. I pisać teksty. Wokaliści zawsze stoją z przodu sceny i często są liderami - to były bardzo przekonujące argumenty. Skądinąd kolega - który w końcu nie nauczył się grać na gitarze i nie założył zespołu, bo szybko wpadł, jak się wtedy mawiało, z kandydatką na fankę swojej grupy -miał zupełną rację. Marek rzeczywiście nie nadawał się na gitarzystę z powodu bliskich zeru zdolności manualnych. Sytuacja nie była łatwa. Nawet żeby śpiewać w kapeli rockowej, trzeba trochę poćwiczyć, o czym się szybko przekonał, próbując przed młodszym bratem swoich interpretaq'i aktualnych hitów. Poza tym nie miał żadnej kapeli, a ledwie mgliste informacje, że może jeden gość, który trochę grał, ewentualnie kogoś szuka do stworzenia zespołu i ma jakiegoś perkusistę, a basista musi się jeszcze podszkolić. W desperacji napisał, co prawda, kilka tekstów przeciw wojnie i zakłamaniu, które wśród kolegów myślących o stworzeniu swoich kapel zyskały bardzo pozytywne opinie, jednak miałyby one sens, tylko jeśli ktoś napisałby do nich muzykę. 68 Jak to z piosenkami bywa. Wszystko to razem nie nastrajało optymistycznie i wyglądało, że droga do rockowej sławy może być długa. A on chciał coś zrobić natychmiast, chciał coś osiągnąć, coś zmienić. Przemyślawszy sprawę, postanowił zacząć od zmiany najprostszej, choć bardzo istotnej. Od zmiany fryzury. W wieku plastiku zmiana fryzury to sprawa banalna, niewarta namysłu, znacząca tyle co jednorazowy widelczyk. Nie tak bywało w czasach aluminium. O randze zagadnienia mogą świadczyć dziesiątki poświęconych mu publikacji w prasie młodzieżowej. Przed młodym człowiekiem, który podejmował takie wyzwanie, rysowały się dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, ideologiczny. Fryzura to nie były tylko tak, siak czy owak ułożone włosy. To była muzyka, której należało słuchać, sposób ubierania się, a przede wszystkim symbol związku z subkulturą. Najpopularniejszy był punk, choć sporo było metalowców, wcześniej nazywanych hipisami lub hejami, oraz poppersów z grzywkami a la Ciechowski. Tak zatem wybór fryzury oznaczał wybór wartości. Włosy postawione oznaczały, że ich posiadacz, który za Sex Pistols powtarza no futurę, nie widzi dla siebie miejsca w zakłamanym społeczeństwie. Włosy długie, najlepiej bardzo długie, w stylu muzyków TSA, symbolizowały pacyfizm, sprzeciw wobec przemocy, a szczególnie służby wojskowej, pragnienie powszechnego pokoju (peace) i miłości (love). Co do poppersów sprawa była bardziej złożona. Długa grzywka kojarzyła się z kimś inteligentnym, znającym trudne słowa z tekstów Republiki, aspirującym do studiowania i czytania literatury. Niewłaściwa fryzura w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze mogła oznaczać niezły łomot. A w najlepszym wypadku problemy towarzyskie. Drugi problem ze zmianą fryzury był natury technicznej. Nie dało się z dnia na dzień zostać poppersem czy hejem. Trzeba było poczekać, aż włosy urosną. Można było, co 69 prawda, zaznaczyć swoje sympatie za pomocą stroju, ale to nie było to samo. Prościej było postawić włosy i upodobnić się do punków, tyle że i na tej drodze na delikwenta czyhały pułapki. Po pierwsze, nie każdy, kto miał postawione włosy, od razu musiał wyznawać zasadę no futurę. Niektórzy stawiali je z innego powodu. Po drugie, istniały kontrowersje co do tego, na co należy stawiać włosy. Niektórzy stawiali na cukier, choć w pismach młodzieżowych ostrzegano, że to niehigieniczne, inni na wodę, jeszcze inni na loton, czyli coś w rodzaju śmierdzącego i klejącego lakieru do włosów. Można było jeszcze włosy tapirować. Jednak sprawą absolutnie kluczową było znalezienie odpowiedniego fryzjera. Decyzję o udaniu się do tego lub owego mistrza grzebienia poprzedzały długie, niemal detektywistyczne poszukiwania. Zwłaszcza jeśli rzecz się działa w dziurze takiej jak Jabłonowo. Informację o tym, że któryś fryzjer potrafił elegancko postawić włosy albo ostrzyc na irokeza podawano sobie z ust do ust. Takich specjalistów nie było jednak wielu, a do tego opinie w kwestii ich umiejętności wzajemnie się wykluczały. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw oraz zebraniu odpowiedniego wywiadu, Marek postanowił udać się do jednego z zakładów w Nowym Mieście, gdzie miały ponoć pracować jakieś bardzo zdolne praktykantki. Zdecydował się włosy postawić, ale nie jak punk, ta ideologia nie była mu bliska, swoją przyszłość wiązał przecież z uprawianiem muzyki, lecz zupełnie inaczej, z grzywką na czole. Trochę głupio było się z tym wychylić, bo kapela uchodziła za trochę wieśniacką, ale chciał mieć fryzurę jak Limahl z Kajagoogoo. Na wszelki wypadek, udając się do fryzjera w tajemnicy, żeby nikt go nie zauważył, zerwał zdjęcie ze ściany w swoim wytapetowanym plakatami pokoju. Dalej poszło już błyskawicznie. W rzeczonym zakładzie nie było, co prawda, żadnych praktykantek, ale 40-lernia tleniona fryzjerka, zobaczywszy zdjęcie, odparła, że doskonale je zna, bo w ostatnim tygodniu robiła już trzech Limahli i nie widzi 70 najmniejszego problemu. Udzieliła od razu fachowych porad w kwestii stawiania i tapirowania włosów, do rachunku doliczyła butelkę lotonu i po pół godzinie Marek wyszedł z gotową fryzurą. Nie można powiedzieć, że się nie udało. Fryzura naprawdę zwracała uwagę. Żeby podkreślić rangę wydarzenia, ubrał się w najlepszą bluzę z Peweksu, koszulę na stójce i prawdziwe dżinsy przywiezione z RFN. Tyle że nie o taki rodzaj zainteresowania Markowi chodziło. Ludzie, nie zauważając epokowej zmiany jego fryzury, podążali gdzieś w sobie tylko znanych sprawach, a jeśli już ktoś na chwilę zatrzymał na nim wzrok, patrzył z lekkim rozbawieniem albo wręcz politowaniem. Marek szybko uzyskał pewność tego, co przez chwilę było tylko podejrzeniem. Wyglądał po prostu śmiesznie. Może i tleniona fryzjerka miała na koncie batalion Limahli z sąsiedniej jednostki wojskowej, ale jemu zrobiła na czubku głowy coś w rodzaju pudla. Włosy wyglądały jak zmierzwiona, nieczesana od miesięcy psia sierść. Problem polegał na tym, że nie mógł się wycofać. Powrót do domu był jak droga na szafot. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, nieuniknione kłopoty, takie jak zapowiadająca się na kilka tygodni seria awantur w wykonaniu ojca, mógłby uznać za koszt kariery muzycznej i trwać w poczuciu moralnej wyższości jako artysta niero-zumiany przez otoczenie. Jednak z taką fryzurą nie było się co porywać na granie w kapeli, taką fryzurą można się było jedynie ośmieszyć. Zatem wszystkie cierpienia, jakie go czekały w domu, i nieuchronne, z pewnością okrutne dowcipy kolegów pójdą na marne, nie wspominając już o tym, że nie może się tak pokazać w liceum, w którym jeszcze prawie nikogo nie zna. Na podwórzu spotkał Wilkowa. Aż zatrzymała się z wrażenia. - O, nowa fryzura - powiedziała tylko. - Kto cię obcinał? 71 Marek odpowiedział. Wilkowa przyjrzała się przez chwilę jego minie, a potem dodała: - Wpadnij do mnie później, to ci trochę poprawię. Moich chłopaków wolę ciąć sama. Fryzjerzy biorą kupę forsę, a niewiele potrafią. Przyjdź po obiedzie. Podziękował i wszedł do domu. Wbrew oczekiwaniom, na ojcu fryzura nie zrobiła specjalnego wrażenia. Zamiast spodziewanej litanii pod hasłem „jak on wygląda, no jak on, kurwa, wygląda" usłyszał tylko krótki komentarz, wypowiedziany ze złośliwym uśmieszkiem. - Włosy ci powypadają, jak je tak będziesz tapirował. Już masz zakola. Klęska była totalna. Ojciec nawet nie uznał sprawy za godną awantury. To był policzek. Matka nic nie powiedziała, chociaż ją zamurowało z wrażenia. Dopiero po kilku minutach zapytała, czy nie wpadłby na chwilę do Wilkowej, bo chyba w jednym miejscu jest nierówno i może trzeba delikatnie poprawić. Po interwencji sąsiadki fryzura wyglądała trochę lepiej. Wciąż jeszcze nie był to Limahl, ale już nie pudel. Ewa zareagowała z właściwym sobie wdziękiem. Przeciągając z uśmiechem wierzchem dłoni po zmierzwionych włosach, powiedziała: - Ładnie, ale poprzednio było lepiej. Fryzura nie wstrząsnęła także jabłonowską sceną muzyczną i nie stała się przepustką do stworzenia własnej kapeli. Inni kandydaci na liderów przyjęli ją obojętnie. Wielu miało fryzury bardziej radykalne, niektórzy nawet irokezy, pudel a la Limahl im nie imponował. Zanim zaczął się rok szkolny, włosy trochę odrosły. Pod koniec sierpnia Marek poszedł do Dziadka Jaskółki, emeryta uważanego za najgorszego fryzjera w Jabłonowie, który przezwisko zawdzięczał temu, że za ostatni szyk młodzieżowej mody uważał fryzurę na jaskółkę, modną w latach 60. „Niejedną jaskółkę się w życiu zrobiło" -zwykł mawiać do załamanych nastolatków wychodzącym 72 z zakładu. Kiedy Marek pojawił się u niego, Dziadek przyjrzał mu się podejrzliwie, jakby wietrzył jakiś podstęp. Ale kiedy usłyszał, żeby ściąć to, co jest, i zrobić normalną fryzurę, prawie podskoczył z radości. -Może bym ci zrobił jaskółkę, Mareczku - zapytał uśmiechnięty. - Żadnych nowinek, panie Mietku, poproszę klasycznie -odparł Marek. Również z uśmiechem. Markowi w końcu nie udało się założyć kapeli. Odbyło się, co prawda, coś w rodzaju dwóch prób w domu kultury. Ale czas poświęcono dyskusji, czy zgromadzeni są za Republiką, czy za TSA. Tych dwóch przeciwstawnych kierunków muzycznych pogodzić się nie dało, więc zespół musiał się rozpaść. Zresztą, kiedy przyszło do konkretów, okazało się, że tylko jedna z przyszłych gwiazd rocka jako tako potrafi grać na swoim instrumencie. Pozostali dopiero mieli zamiar się nauczyć. Marek miał świadomość kompletnego fiaska. Nie tylko nie udało mu się z karierą muzyczną, ale nawet z fryzurą. To była pierwsza z serii jego spektakularnych porażek. Porażek, których nikt poza nim zresztą nie dostrzegał. Niemal wszyscy w otoczeniu, poza nim samym, uważali że jest inteligentny i pełen inwencji. On zaś miał siebie za nieudacznika, który wciąż się ośmiesza i kompromituje. Owszem, czasem ocierał się o śmieszność, ale wynikało to z nadmiaru dobrych chęci i niecierpliwości. Jak na przykład wtedy, kiedy nie znajdując oparcia w kolegach, niemal w pojedynkę przygotował spektakl na przegląd teatrów amatorskich. Przedstawienie, coś w rodzaju poetyckiego montażu, nie zawojowało scen i festiwali, było nieco pretensjonalne i przeładowane symbolami, a na nieobowiązkowy pokaz w szkolnej auli przyszło piętnaście osób, głównie najbliżsi koledzy twórców. Jednak nikt poza nim nie uważał, że było klęską. On zaś uznał, że marzenie o aktorskiej karierze jest równie realne jak o własnej kapeli. Kiedy wspominał 73 ten okres, miał graniczące z pewnością przypuszczenie, że decydujący wpływ na jego ustawiczne poczucie życiowej przegranej mieli Jerzy Górski, czyli rodzony ojciec, i Ewa Korda. Ta druga dlatego, że w tym trudnym okresie zabrakło jej obok niego. Ten pierwszy dlatego, że podkopał na wiele lat jego wiarę w siebie. 3 Symbolicznym końcem epoki aluminium w Jabłonowie nie były bynajmniej wybory 4 czerwca 1989, kiedy, jak powiedziała pewna znana aktorka, miał się ponoć skończyć w Polsce komunizm. Może i się skończył, może i powiedziała, ale nie do końca i nie tego dnia, a w ogóle kogo to tak naprawdę dziś obchodzi. Wiatr zmian, Wind of change, jak śpiewała niemiecka grupa Scorpions, jeden z najbardziej wieś-niackich zespołów w historii rocka, w Jabłonowie powiał kilka miesięcy później, bo tam wszystko docierało z pewnym opóźnieniem. Owszem, te wybory były pierwszymi, o których w Jabłonowie rozmawiano, owszem, nic po nich nie było tak jak wcześniej, ale jeszcze przez kilka miesięcy nikt w miasteczku nie miał pojęcia, co z tego wyniknie. Aż do czasu zamknięcia kina o bardzo znaczącej nazwie Pokój i otwarciu w jego miejscu knajpy z plastikowymi stolikami i reklamowymi parasolami w ogródku. W epoce aluminium trwałość była cechą nie tylko przedmiotów, ale także miejsc i instytucji. Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, walka o pokój, kino Pokój w Jabłonowie. Wszystko się doskonale zgadzało. Do końca lat osiemdziesiątych nikt nie zadawał sobie pytania, po co w dwutysięcznym miasteczku kino, w którym najczęściej hula wiatr, a jak nie hula, to młodzież po ciemaku rozpija jabole. Było tam od zawsze i zawsze miało być, najstarsi jabłonowianie nie pamiętali swojego mia- 74 steczka bez kina. Kiedy Marek był dzieckiem, nie traktował słowa Pokój jako nazwy własnej. Dziwiło go, dlaczego na afiszach pisze się to słowo, czy jest to może wskazówka, że jest tam jakiś tajemniczy dodatkowy pokój, w którym odbywają się projekq'e? Kino to kino i kinem zawsze było nazywane, nawet kilkanaście lat po zamknięciu tak właśnie mówiono o zrujnowanym i pustym budynku. O „Pokoju" zaś szybko zapomniano. Gdyby jednak w owym czasie komuś przychodziło do głowy, żeby się nad tym zastanowić, doszedłby niechybnie do wniosku, że jednak kino kinu nierówne. Pokój był kinem wyjątkowym. Ówczesne hity takie jak Płonący wieżowiec, King Kong, Gwiezdne wojny czy Człowiek z żelaza grano tam jakiś rok od premiery. Do Jabłonowa docierały na samym końcu, na dalszym miejscu w kolejce były już tylko kina objazdowe, które obsługiwały okoliczne wsie niemal do nastania wieku plastiku. Kopie były często tak zniszczone, że taśma zrywała się w czasie projekcji. Kiedy już cały kraj ćwiczył kopnięcia, kupował nunczako i naklejki z ?????'?? Lee, w miejscowej podstawówce trwało pełne napięcia oczekiwanie na Wejście smoka. Choć nauczyciele grozili restrykcjami, na film wybrali się wszyscy chłopcy od klasy czwartej wzwyż. Niektórzy byli dwa razy, bo tyle tylko było seansów. Kopię przywieziono na jeden dzień. Chłopcy z Jabłonowa czuliby się kompletnymi wieśniakami, gdyby często konfrontowali swoje doświadczenia z rówieśnikami z większych miast, ale epoka aluminium nie sprzyjała podróżom. Autobus docierał tylko do Nowego Miasta, a osobowym do Szczecina jechało się trzy i pół godziny przez nieprzebyte pomorskie łasy. Pociąg wlókł się tak wolno, że krążyły opowieści o tym, jak to można wyskoczyć z pierwszego wagonu, nazbierać grzybów i wsiąść do ostatniego. Marek traktował takie historie jak miejscową legendę -podobną do tej o poniemieckich korytarzach ciągnących się pod jeziorem i kryjących skarby, może nawet Bursztynową Komnatę - aż do czasu, kiedy przekonał się, że to prawda. 75 Widział na własne oczy, jak kolejarz wyskoczył po dwa dorodne prawdziwki, a koła pociągu wciąż toczyły się, wystukując swoje równe i niespieszne staccato. Na całe szczęście dla miejscowych dzieciaków, poza granice Jabłonowa było się równie trudno wydostać, jak poza granice kraju. Jeśli już jednak któryś z miejscowych miał okazję zetknąć się z mieszkańcami dajmy na to Nowego Miasta, o Szczecinie czy Poznaniu nie wspominając, po jego dobrym samopoczuciu nie zostawał nawet ślad. Żółwia Gamerę widzieli tam już dawno i zdążyli zapomnieć o charakterystycznej melodyjce, tam ekscytowali się właśnie Imperium kontratakuje, kiedy w Jabłonowie jeszcze pamiętano o pierwszej części Gwiezdnych wojen, w kinie Pokój pokazywano Godzillę kontra Gigant, a w wielkim świecie Godzilla walczyła już z innym potworem, i tak dalej, i tak dalej... Ze wszystkim tak było. Pierwsze wideo w Jabłonowie pojawiło się, kiedy nawet w pobliskim Nowym Mieście wszyscy już znali dzięki pirackim kopiom Conana Barbarzyńcę i bawarskie porno. Nie powstał tu nawet zespół rockowy, bo zanim miejscowa młodzież jako tako nauczyła się grać, fala z nową muzyką w całym kraju dawno już opadła. Modne książki do miejscowej księgarni przysyłano ewentualnie po jednym egzemplarzu z dodruku, modnych ciuchów nie było w ogóle. Niby wszyscy po trosze wiedzieli, że Jabłonowo jest ostatnim ogniwem łańcucha, nikomu jednak nie przychodziło do głowy, że ostatnie ogniwo najłatwiej usunąć. Nie w epoce aluminium, przecież ówczesne łańcuchy miały być wieczne. Aż do zamknięcia kina. Nikt nie mógł uwierzyć, że kino może ot tak, po prostu, zniknąć, razem z projektorem, wyblakłym napisem „Pokój", kasą, czarno-białymi fotosami polskich aktorów, paprotkami, ekranem, nienadającymi się do niczego, a zwłaszcza do siedzenia, niewygodnymi składanymi krzesłami zespawanymi w piętnastoosobowe rzędy, a przede wszystkim z ludźmi. Tymi, którzy tu pracowali i tymi, którzy tu przychodzili. Z ludźmi i ich wspomnieniami 76 o filmach, wzruszeniach, pieszczotach, pocałunkach, pierwszej wódce wypitej w ciemności, strachu, zachwytach, śmiechu i płaczu. Z tym było się najtrudniej pogodzić. I przez wiele miesięcy ludzie tylko kręcili ze zdumieniem głowami, patrząc na pustoszejący budynek zagospodarowany wkrótce na knajpę pod mocno pretensjonalną nazwą Lotos. Zniknięcie kina rozpoczęło proces znikania miasteczka. Wraz z nastaniem wieku plastiku przydatność do użytku, wzorem dzieł klasyków marksizmu-leninizmu, utraciły całe grupy ludzi, instytuq'e i miejscowości. Jabłonowo znalazło się na tej długiej, zdecydowanie zbyt długiej liście, razem z różnymi GS-ami i PGR-ami. Znaczenie tych skrótów potrafią dziś rozszyfrować jedynie ci, którzy wspominają je z sentymentem, bo dawały im chleb i sens życia. Ten, kto nie chciał żyć wyłącznie sentymentami, musiał uciekać. Epoka rzeczy tak trwałych jak aluminium skończyła się. 4 Sposoby ucieczki też się przeterminowały. Jeszcze tuż przed nastaniem czasów plastiku i otwarciem granic zdarzyło się, że ktoś uciekł z kraju. Pojechał na wycieczkę do Austrii i nie wrócił. Uciekł na Zachód - tak się to wtedy nazywało. Potem przez obóz przejściowy trafił do jakiejś Australii czy Kanady. Większość jednak ani chciała, ani mogła uciekać w ten sposób. Potrzebny był paszport, konto dewizowe, a przede wszystkim nadmiar odwagi i brak wyobraźni. Najłatwiej, oczywiście, było z tym ostatnim, ale wbrew pozorom większość z tych, którzy chcieli uciec, miała dość wyobraźni, by przewidzieć, jak będzie im ciężko na obczyźnie bez znajomości języka, bez rodziny i przyjaciół. Prostszym sposobem był wyjazd za mężem. Dla wszystkich chętnych nie wystarczało jednak Niemców, Duńczyków i Holendrów przyjeż- 77 dżających do Jabłonowa na wakacje oraz polowania. Zresztą, choć trudno w to uwierzyć, zagraniczniacy z Zachodu mieli marne szanse u najładniejszych dziewczyn. One najczęściej były zajęte przez miejscowych przystojniaków albo poznawały kogoś z prawdziwego miasta. Podtatusiali spawacze czy handlowcy z Hamburga i Amsterdamu nie mieli u nich szans, więc zadowalali się przeciętnymi dziewczynami, których miejscowi nie chcieli, na przykład z tego powodu, że kiedyś nazwano je kurwami, bo ponoć spały, z kim popadło. Nikt sobie nie zadawał trudu, żeby to weryfikować. W dziedzinie stosunków damsko-męskich i seksu idiotyzm nastolatków płci męskiej w Jabłonowie zdecydowanie przekraczał i tak bardzo wysoką średnią krajową. Dziewczyny nie miały wielkich szans na poważnych absztyfikantów, więc zadowalały się brzuchatymi Niemcami. Nie najgorzej na tym wychodziły, oni byli nimi zachwyceni, a do tego byli zamożniejsi i czulsi od miejscowych przystojniaków. Z perspektywy Jabłonowa nawet dwudziestotysięczne Nowe Miasto wydawało się metropolią z nieograniczoną liczbą możliwości. Ale naprawdę wzmocnić swoją pozycję towarzyską i zdobyć poważanie można było przez częste wyjazdy do Szczecina, Poznania, Wrocławia czy Warszawy. Liczyło się już nawet posiadanie tam znajomych. Chłopcy z Jabłonowa prosili przyjezdne dziewczyny o adresy, żeby móc się nimi pochwalić przed kolegami. Posiadanie większej ich liczby stanowiło tytuł do chwały. Szczytem snobizmu było okresowe choćby mieszkanie w którejś z metropolii. Zazdrościło się tym, którzy chodzili tam do szkół średnich, a jeszcze bardziej tym, którzy studiowali. Ale tak naprawdę chodziło o to, żeby się gdzieś tam, daleko, w wielkim mieście zaczepić. Znaleźć męża, żonę, pracę, by móc później opowiadać znajomym o tych wszystkich wspaniałych rzeczach, jakie tam są. Ci, którym się tam, w wielkim świecie, nie powiodło i musieli wracać, starali się ukryć swoją porażkę, utrzymując, że wcale nie o to im chodziło. Jednak po cichu wciąż snuli marzenia 78 o wyjeździe. Wyjechać chcieliby niemal wszyscy młodzi, ale udawało się nielicznym, większość po jakimś czasie wracała do rodzin, mówiąc znajomym, że nie ma jak Jabłonowo -lasy, jeziora, spokój. Ale reszta wiedziała swoje. Wracali tylko przegrani. To się zaczęło, jeszcze zanim nastały lata dziewięćdziesiąte. Nie to, że nastolatkowie byli tacy mądrzy, że przewidywali bieg zdarzeń i przyszłe zanikanie Jabłonowa. Młodzi mają po prostu więcej energii. Starsi wolą się opierać na tym, co osiągnęli, tak było zawsze i zawsze pewnie będzie. A potem historia przyspieszyła biegu. Kiedy Marek Górski pakował swój plecak, jadąc na egzaminy do Warszawy, wiedział, że już nie wróci do Jabłonowa. Przyszłość, którą widział mglisto i nie nazywał ani słowem kariera, ani żadnym innym, była gdzieś tam, w Warszawie. To był jeden pewny punkt. Drugim była Ewa. Wielki Plan i Warszawa początków epoki plastiku wyglądała jak ogromny azjatycki bazar. Ale, paradoksalnie, było to wielkie zwycięstwo tego miasta. Zwycięstwo niepodległego ducha nad materią, zdjęcie trwającej niemal pół wieku klątwy Stalina, który nie tylko obdarzył bratnią stolicę Pałacem Kultury, ale jednym ruchem palca na mapie przetrącił jej kręgosłup. Wydawało się, że na dobre. Zaiste Stalin, z tym drugim urwisem Adolfem, spłatali miastu nie lada psikusa. Dzięki nim ma dzisiaj jedną z najnowszych starówek na świecie, a przedmieścia zaczynają się w samym jego centrum. Wielka pusta przestrzeń placu Defilad, blokowiska, tandentna pseudono- woczesność domów towarowych, przyczepy kempingowe z zapiekankami, ohydne kioski z płyty pilśniowej, wszystko to w światowej metropolii powinno znajdować się gdzieś na obrzeżach. W ukryciu. Podobnie zresztą jak bazary, które są przecież kwintesencją podmiejskości. Ale w tym akurat wypadku natarcie przedmieścia na śródmieście podziałało na pacjenta pogrążonego w apatii jak zastrzyk adrenaliny. Miasto na dobre obudziło się z hibernacji. Marek Górski nie rozumiał łudzi, zwłaszcza tych, którzy w Warszawie mieszkali, wypowiadających się o stolicy pogardliwie. Znał tę wyliczankę na pamięć: zlata Praha, cesarski Budapeszt, c.k. Kraków, zawsze w myślach dodawał do tego - Hitler 80 i Stalin. Nie chciało mu się nawet tłumaczyć, że szpetota, azjatyckość, tandeta to tylko cienka zewnętrzna warstwa, że wystarczy lekko poskrobać paznokciem, aby dostrzec urodę i wielki potencjał. Zaczęło się od polowych łóżek, z powodu których nie sposób było normalnie chodzić po centrum. Zastawiały Marszałkowską, Chmielną, przejście podziemne pod Rotundą, Aleje, Nowy Świat, Krakowskie. Łóżka i żuki z towarem. Ciuchy, kosmetyki, kasety, książki, żywność, mydło-po-widło. Ba, nawet przywiezione ze wsi mięso, rąbanka, od której latem trzeba było gałęzią odganiać muchy. Później część właścicieli połówek dorobiła się straganów i szczęk na Stadionie Dziesięciolecia albo na bazarze pod Pałacem. Wielu otwierało sklepy, hurtownie i firmy. Innym się nie powiodło. Warszawa początku lat dziewięćdziesiątych była jak Klondike z okresu gorączki złota, jak łódzka ziemia obiecana z czasów opisanych przez Reymonta. Ty nie masz nic, ja nie mam nic, on nie ma nic, razem mamy w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Szybkie kariery, zaskakujące pomysły na biznes, wielkie pieniądze zarobione nie zawsze uczciwie przez bystrych amatorów i zwyczajnych złodziei. No i oczywiście spektakularne upadki, które zawsze towarzyszą spektakularnym wzlotom. Pieniądze leżały na ulicy, trzeba było tylko wiedzieć, jak się po nie schylić, żeby nie upaść. Wolność szybko pokazała swoją brzydszą twarz - ludzi okradzionych przez oszukańcze banki; żebraków, którzy jak robactwo obsiedli betonowe cielsko kolosa; wariatów, co się nagle wyroili; brudnych rumuńskich Cyganów; dilerów narkotyków, których przybywało z dnia na dzień; bezdomnych, których w Polsce do tej pory nie było; bandytów, którzy razem z bazarami wkroczyli do centrum ze swoich przedmieść i zaczęli strzelać. Ale szumowiny wypłynęły na powierzchnię dopiero po jakimś czasie. W początkach epoki plastiku wolność i wszystko, co przyniosła, to było świeże powietrze wpuszczone do zatęchłego domu. Z nabożeństwem wyma- 81 wiano i wypisywano na szyldach cudzoziemskie słowa takie jak manager, center, business, city, office, public relations, club, pub, media czy marketing. Wcześniej, oczywiście, to wszystko również istniało, słowa były znane, ale w Polsce miały niewielkie zastosowanie. Podobnie jak posłowie, parlament, wybory, koalicja, reformy gospodarcze czy partie polityczne. Transformacja ustrojowa najszybciej przebiegała w sferze werbalnej. Słowa pojawiały się i znikały jak choćby niesłychanie wtedy popularny consensus, o którym po kilku miesiącach wszyscy zapomnieli. Inflacja niszczyła je szybciej niż upadającą złotówkę. A że powiedzieć i napisać można już było wszystko, większość, która do tej pory bała się wychylić, wreszcie mogła głośno i dumnie mówić bzdury. Na przykład o Żydach i mordercach w rządzie czy złodziejach z „Solidarności". Inflacja dotyczyła też słów w gazetach oraz książkach. Pierwszy dziennik z „Solidarnością" w winiecie czytano z nabożeństwem, jakby każdy akapit zawierał prawdę objawioną. Podobnie było z książkami, które wyszły z podziemia. Później, gdy nabożeństwo zniknęło pod tonami zadrukowanego papieru, zaczęto się zachwycać pierwszym warszawskim pomnikiem kapitalizmu - hotelem amerykańskiej sieci Marriott. Szklana konstrukcja przez dłuższy czas robiła na większości piorunujące wrażenie, a samo miejsce uchodziło za symbol luksusu. Wkrótce jednak pojawiły się konstrukq'e jeszcze bardziej imponujące i miejsca bardziej luksusowe. Co do symboli i pomników, to w tej dziedzinie Warszawa miała się czym pochwalić. Marchlewskiego szybko zastąpiono Janem Pawłem II, Świerczewskiego „Solidarnością", plac Komuny Paryskiej na powrót stał się placem Wilsona, a Dzierżyńskiego - Bankowym. Na tymże placu zaczęła się zresztą ogólnonarodowa akq'a obalania pomników. Na pierwszy ogień poszedł monument upamiętniający Polaka, który zrobił jedną z największych w historii naszego kraju karier politycznych. Feliks Edmundowicz nie tylko wymyślił określenie czerwony terror i doskonale potrafił je 82 wcielić w życie, ale także stworzył jedną z najlepiej funkcjonujących organizaq'i świata. CzeKa, czyli Wszechrosyjska Nadzwyczajna Komisja do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, której zmieniano jedynie szyld, przetrwała nie tylko jego, ale i Związek Radziecki. W czasach, kiedy sukces stawał się fetyszem, prawdziwy człowiek sukcesu, taki jak Dzierżyński, zasługiwał na lepsze potraktowanie niż oberwanie jego pomnikowi głowy przy okrzykach wznoszonych przez wiwatujący tłum. Pomniki upadały, ale miasto rosło. Jak drożdżowe ciasto pęczniało od środka i wychodziło na zewnątrz, przesuwając swoje granice we wszystkich kierunkach, zagarniając mazowieckie pola i rachityczne sosnowe zagajniki. Jak bąble powietrza wyskakiwały w górę coraz to wyższe szklane budynki o cudzoziemskich nazwach i mniejsze, ale robiące z początku równie duże wrażenie butiki, stacje benzynowe, salony samochodowe, centra handlowe, super- i hipermarkety. W nowych czasach w cenie były gładkie powierzchnie. Idealne ciała modelek na billboardach i w telewizyjnych reklamach, opływowe kształty ekskluzywnych aut, płaskie ceramiczne posadzki, szklane ściany biurowców i oczywiście plastik, mnóstwo jednorazowego plastiku odlewanego w formach nielubiących kantów. Ale wygładzanie powierzchni miasta z jego krzywymi chodnikami, dziurawymi ulicami, brzydkimi blokami z wielkiej płyty i starymi budynkami, na których wciąż jeszcze było widać ślady po kulach, wcale nie szło łatwo. Warszawa, tak jak i cały kraj, poddawała się nowemu bardzo powoli. Niepokorny duch miasta przetrwał w ludziach i kamieniach. Wygładzenie ich, by idealnie pasowali do wieku plastiku, to było zadanie na kilka pokoleń. 83 2 Mapa miasta była mapą jej wędrówek. Rano wstawał w miarę wcześnie i jeżeli tylko nie spieszył się na zajęcia, jechał z akademika na dalekiej Pradze tramwajem na Nowy Świat, tam siadywał w oknie baru kawowego i sącząc niezbyt dobrą kawę, czytał, pisał albo wypatrywał. Lubił to miejsce. Obserwując po drodze praskie blokowiska, ogródki działkowe, park Skaryszewski, koronę i błonia stadionu oblezione przez handlarzy oraz tłumy klientów, patrząc na mosty i zmieniające się kolory Wisły, cieszył się, że już wkrótce tam dotrze. Często przechodziła tamtędy w godzinach porannych, szła od strony pompatycznego budynku Komitetu Centralnego PZPR, który wkrótce miał się stać siedzibą giełdy. Szczupła, wysoka, długowłosa, ubrana w elegancki płaszcz pędziła w stronę uniwersytetu na zajęcia. Coraz piękniejsza, coraz bardziej wielkomiejska, idealna na billboardy, aby przekonywać Polki do wygładzania skóry albo nadawania włosom blasku. No właśnie, blask. Lśnienie. Jej włosy mieniące się w słońcu. Jaki miały właściwie kolor? Kasztanowy, ciemny blond, jasny brąz, stare złoto? Z miesiąca na miesiąc była jednak coraz mniej podobna do postaci z obrazów starych mistrzów, do rodzącej się Wenus Botticellego, a coraz bardziej do modelki w typie Cindy Crawford. To całe upiększanie nie było jej wcale potrzebne. I tak lśniła. Jej pełne usta, piwne oczy, regularne rysy, duże, jakby trochę za ciężkie dla szczupłej sylwetki piersi, długie nogi i kształtne pośladki, za którymi, chcąc nie chcąc, czasem, jakby wbrew własnej woli, oglądali się faceci. Nawet bez makijażu i modnych ciuchów przykuwała uwagę. Nie musiała specjalnie o siebie dbać, by mężczyźni wpatrywali się w nią z zachwytem albo wręcz pożądaniem, przystawali na jej widok, rzucali wymowne spojrzenia, uśmiechali się niezbyt mądrze i próbowali zaczepić. No dobrze, ale dlaczego musiała się podobać wszystkim? To 84 było naprawdę trudne do zniesienia. Pewnie dlatego w ogóle nie zwracała uwagi na to, co się dzieje wokół, szła jakby wiecznie zamyślona, patrząc prosto przed siebie. Sprawa wydawała się jasna, to była jej obrona przed natarczywością. Dla Marka miało to swoje plusy. Nie musiał się specjalnie ukrywać, pojawiając się na trasach jej wędrówek, bo jego także nie zauważała. Ale nie był zadowolony. Zastanawiał się, kiedy jego Ewa, ładna dziewczyna z liceum w Nowym Mieście, podobająca się niektórym chłopakom, zmieniła się w tę skończoną piękność, budzącą powszechne zainteresowanie. Nie było w tym jego winy, ale przeoczył ten moment i może właśnie z tego powodu musiał teraz pokutować. Przyglądać się jej z daleka i czekać. Może to się stało wtedy, kiedy z dziewczyny zmieniła się w kobietę? Nie wiedział zbyt wiele o ostatnich trzech latach jej życia. Nawet nie bardzo chciał wiedzieć. To do niczego nie prowadziło. Cierpiałby pewnie jeszcze bardziej. Ale musiały być jakieś powody, dla których nie chciała z nim rozmawiać. Może nawet był to jeden bardzo konkretny powód posiadający imię i nazwisko rodzaju męskiego. Nie miał co do tego pewności, ale tymczasem wolał, żeby tak zostało. Widywał ją też czasem na uniwersytecie. Kiedy było ciepło, lubił siadać z książką albo gazetą na jednej z ławek przed biblioteką. Były stare i niewygodne, budynek biblioteki się sypał, bo jako jeden z nielicznych miał pecha przetrwać wojnę, ale i tak uważał, że to jedno z najładniejszych miejsc w całym mieście. Z przyjemnością patrzył na tłumy studentów przepływające przez kutą bramę i wiele razy zdarzyło mu się zobaczyć, jak skręcała w lewo, w stronę Wydziału Prawa. Czasem ona też go zauważała. Kiedy wchodziła na teren uczelni, zaczynała się zachowywać jakoś naturalniej niż na ulicy, była bardziej rozluźniona i uśmiechnięta, jak bokser, który opuszcza gardę, bo właśnie skończyła się kolejna runda. Machała mu ręką i uśmiechała się, ale nigdy do niego nie podchodziła. On też tylko ją pozdrawiał. 85 Nie można powiedzieć, że ją śledził, choć żeby zobaczyć ją, niby przypadkowo, raz czy dwa razy w tygodniu, musiał na początku wykonać pracę godną detektywa. Szybko doszedł do wniosku, że rytm jej życia będą regulować godziny ćwiczeń i wykładów, wystarczyło je po prostu sprawdzić. Krok drugi był nieco trudniejszy. Należało poznać jak najwięcej jej zwyczajów. Jednak i to okazało się możliwe bez chodzenia za nią krok w krok. A to za sprawą sąsiadów z akademika. Jeden z nich był z nią w tej samej grupie. Kiedy Marek ujawnił, że dobrze zna Ewę, jego akcje wśród młodych prawników zdecydowanie podskoczyły. Dzięki temu poznał ich ulubione miejsca, wiedział, kiedy i gdzie się spotykają, a zatem mógł tak planować swoje trasy, by przecinały się z jej trasami. Nie posunął się nigdy do wystawania czy przesiadywania w pobliżu jej domu w Alejach Ujazdowskich, gdzie Kordowie przeprowadzili się jesienią 1989 roku. I to wcale nie dlatego, że nie chciał ryzykować upokorzeń. Nie bał się ośmieszenia, ale uważał, iż skutek będzie odwrotny od zamierzonego. Nie chciał być widziany, nie chciał, by się go przestraszyła, pragnął po prostu ją widywać, choćby z daleka. Od roli psa śledczego wolał rolę anioła stróża, kogoś takiego jak postać z Dekalogu Krzysztofa Kieślowskiego grana przez Artura Barcisia, pojawiająca się w kadrze w każdym odcinku, nadzwyczaj enigmatyczna, przychodząca nie wiadomo skąd i podążająca nie wiadomo dokąd, niemy świadek wydarzeń, obserwujący je ze stosownego dystansu. Starał się zachowywać rozsądnie. Gdyby podporządkowywał jej każdy swój ruch, byłaby to równia pochyła. Najpierw pojawiłoby się pragnienie, żeby posiąść wiedzę o całym jej życiu, przeniknąć wszystkie tajemnice, omotać ją, zawłaszczyć, wydrzeć jej te wszystkie chwile spędzone z innymi mężczyznami, w ogóle nie dopuścić, by spotykała się z innymi mężczyznami, a najlepiej w ogóle z nikim. Potem zostałoby mu tylko wypisać na kartonie krzywdy, jakich 86 doświadczył. Zająłby miejsce przy bramie uniwersytetu obok starej kobiety, wyglądającej jak strach na wróble, oblepionej własnej produkcji plakatami, ubranej przez cały rok w tę samą kapotę, z twarzą emanującą cierpieniem i obłędem. Czuł, że łatwo wejść w strefę cienia i pogrążyć w destrukcji, znacznie trudniej się później zatrzymać. Ludzie odchodzą od zmysłów ze znacznie bardziej błahych powodów niż zawód miłosny. A on chciał, żeby jego zmysły, a także głowa były mu posłuszne, by mógł oglądać świat, doświadczać go z całym jego pięknem i niewątpliwym okrucieństwem, jeśli to też jest konieczne. Jak niemal każdy, kto ma dwadzieścia lat, wierzył w życie, w swoją szczęśliwą przyszłość, w miłość, a poza tym, wbrew wszystkim znakom na ziemi i niebie, był przekonany, że będzie swoje szczęśliwe życie dzielił z Ewą, która go znów pokocha. Może zresztą wciąż go kocha, tylko o tym nie wie. Zdawał sobie, oczywiście, sprawę z tego, że jego rozumowanie nie jest jakoś szczególnie logiczne, ale wiedział też, że nie ma co się doszukiwać zerojedynkowej logiki w umyśle zakochanego czy w ogóle w świecie uczuć. W pewnych sprawach mógł się wyrzec zwyczajnego wnioskowania na podstawie sensownych przesłanek, jednak w innych potrzebna mu była logika i żelazna dyscyplina. Pierwsze miesiące były czymś w rodzaju przyspieszonego kursu dorosłości, na którym najważniejszymi przedmiotami były cierpliwość, konsekwencja i wyrozumiałość. Czyli to wszystko, do czego muszą się odwoływać dojrzali mężczyźni, którym zależy na kobiecie, a o czym nie mają pojęcia chłopcy. Chłopcy na przykład wierzą, że mogą sobie zawłaszczyć drugą osobę, że czyjaś przeszłość, teraźniejszość i przyszłość może należeć wyłącznie do nich. Ponieważ chłopcy są przede wszystkim zakochani w sobie, nie zwracają uwagi na pragnienia kobiety, w której ponoć są zakochani. Mówiąc szczerze, w ogóle nie zwracają na nią uwagi, tak bardzo są zajęci sobą. Dlatego z łatwością przychodzi im zadawanie bólu temu, komu na nich zależy. Chłopcy mają pretensje do 87 swoich dziewcząt o to, że miały kogoś przed nimi, nawet jeśli w owym czasie nie miały pojęcia o ich istnieniu. Oczywiście, oni sami mogli mieć, a nawet wręcz powinni mieć inne dziewczyny i nic nikomu do tego. Chłopcy żywią absurdalny kult dziewictwa, a z drugiej strony są opętani seksem. I wcale nie widzą w tym sprzeczności. Chcą, żeby dziewczyny ich wielbiły, a sami nie muszą okazywać im szacunku ani nawet zainteresowania. Interesują ich tylko najpiękniejsze kobiety na świecie, no, w każdym razie w promieniu kilku kilometrów, a jeśli nie potrafią ich zdobyć, twierdzą, że wcale nie próbowali. Te zaś mniej efektowne dziewczyny, które zdobyli, traktują jak wypadek przy pracy. Nie umieją wybaczać. Poddają się z powodu najmniejszego drobiazgu. Bo chłopcy uważają, że wszystko im się należy, ale nie zamierzają dawać z siebie nic w zamian. Po prostu nie potrafią kochać, co nie znaczy jednak, że są pozbawieni uczuć i nie potrafią się przywiązać. Oczywiście, chłopcy stanowią też znaczącą część wśród mężczyzn z pozoru dorosłych. Marek sądziłnawet, że w jego rodzinnym Jabłonowie stanowią większość. Ich podejście do kobiet przypominało bowiem marzenia o urządzeniu się w wielkim mieście. W życiu, także w życiu uczuciowym, poprzestawali najczęściej na tym, co przychodziło im bez trudu. Owszem, tak najczęściej bywa, że poprzestaje się na tym, co łatwo dostępne, ale jak się pochodzi z Jabłonowa, pokusa, by tak właśnie zrobić, jest znacznie większa. A to z powodu mniejszych możliwości i większego wysiłku, jaki należy włożyć w osiągnięcie czegoś za miejscowymi opłotkami. W efekcie zaczynali od wielkich planów podbijania świata i uwodzenia piękności z reklam, a kończyli na zasiłku w Jabłonowie, u boku sąsiadki. „Wpadali" z tymi swoimi sąsiadkami, na które kiedyś nie chcieli spojrzeć, bo gdzieś tam w wielkim świecie czekały przecież modelki, żenili się z nimi, mieli dzieci i czasem bardzo udane życie rodzinne, jeśli tylko nie skoncentrowali się na rozpamiętywaniu w towarzystwie butelki porażek z przeszłości. Sąsiadki też nie miały dużego 88 wyboru. Skoro zostały w Jabłonowie, były na nich skazane. I tak skazani na siebie dożywali starości podobnej jak ich rodzice. To nie było złe życie, trzeba było się jedynie z nim pogodzić. Marek nie dość, że był chłopcem z Jabłonowa, to jeszcze jako młodzieniec naczytał się książek o miłości. To nie było najlepsze połączenie, a mówiąc wprost, było to połączenie wręcz zabójcze. Mieszanka wybuchowa. Z książek wynikało bowiem, że: a) wieczna miłość jest możliwa; b) osoba, którą się kocha, może zastąpić cały świat; c) nie ma nic dziwnego w tym, że pragnie się dzielić z ukochaną każdą chwilę i całkowicie przeniknąć jej życie; d) oddzielenie choćby na sekundę od tego, kogo się kocha, to zbrodnia, bo osoby połączone uczuciem stanowią mistyczną niemal jedność; e) cierpienie jest z miłością związane nierozerwalnie i należy je hołubić; f) zakochany nie musi stronić od zachowań, słów i gestów, które większość obserwuje ze zdziwieniem albo wręcz niechęcią, w końcu jest zakochany, więc może się zachowywać jak idiota. Może Marek nie wszystko dobrze zrozumiał, ale taką mniej więcej wiedzę zaczerpnął z książek. A teraz musiał o niej zapomnieć. Powinien być rozsądny i cierpliwy. Jak rozsądni i cierpliwi muszą być ludzie, którzy chcą, by ich uczucie przetrwało całe życie. A przecież o to mu chodziło. Nie mógł się zniechęcać byle czym i choć przychodziło mu to z trudem, jak każdemu uzależnionemu czy zakochanemu, musiał pogodzić się z myślą o racjonowaniu używki. Kilka fałszywych kroków i można skończyć na detoksie. Dlatego bardzo ostrożnie krążył po jej orbicie. Nie chciał, by przecinała się z jego ścieżkami zbyt często, bo wtedy mogłoby dojść do kosmicznej katastrofy, zderzenia planet, po którym giną 89 dinozaury i wszystko pokrywa lodowiec. Jako człowiek wierzący cały czas miał nadzieję. Opracował cały system nakazów i zakazów, którymi kierował się w swoim orbitowaniu wokół Ewy. Jeśli na przykład umawiał się z kimś na kawę albo piwo, to często wybierał takie miejsca i takie pory, gdzie z dużym prawdopodobieństwem mógł się na nią natknąć. Jednak starał się nie siadać w kawiarni, w której spodziewał się ją spotkać, lecz obok albo naprzeciwko, przy oknie, z którego mógł obserwować, jak przychodzi lub wraca. Jeśli nie dało się inaczej, czasem siadał w tej samej knajpie albo przychodził na tę samą imprezę, bo udało mu się wkręcić w towarzystwo prawników. Ale wtedy trzymał się z daleka, siadał gdzieś z boku, zajmował się rozmową, najchętniej z którąś z dziewczyn. Najlepiej z którąś z najładniejszych. To było doskonałe alibi, ale musiał uważać, by nie stworzyć wrażenia, że jest z kimś bliżej związany. Za pierwszym razem, kiedy go w takiej sytuaq'i zobaczyła, wydawała się co najmniej zdziwiona, a może nawet lekko wystraszona jego obecnością. Ale był doskonale przygotowany, nie zdradził się najmniejszym grymasem, że jest tam z jej powodu. Na jej zdziwione „ty tu, nie spodziewałam się" mógł spokojnie odpowiedzieć „mamy chyba wspólnych znajomych" i była to prawda. Pojawienie się Ewy powodowało, że faceci prężyli muskuły, a dziewczyny traciły humor. Na tym tle Marek wyróżniał się zresztą nadzwyczaj korzystnie. Jako jedyny nigdy nie okazywał jej ostentacyjnego zainteresowania. Wiedział, że nie może się zdradzić zbytnią natarczywością, był więc powściągliwy. Wokół Ewy kręciło się wielu mężczyzn. Bardzo wielu mężczyzn. A wielu to znaczy żaden. Owszem, widywał ją w męskim towarzystwie w różnych okolicznościach, ale nie dostrzegał żadnej bliższej zażyłości ani z facetami, ani z dziewczynami. Jedynym wyjątkiem była Małgosia. Brzydka koleżanka z roku, która wyglądała na najbliższą przyjaciółkę Ewy. Już w liceum zauważył, że dziewczyny zawsze tak się dobie- 90 rają w pary. Piękna i bestia. Najwyraźniej dwie ładne kobiety z trudem się tolerują. Małgosia, chociaż wyglądała jak starszy brat swojej przyjaciółki, miała w sobie dużo ciepła. Markowi kilkakrotnie zdarzyło się z nią rozmawiać i naprawdę poczuł do niej sympatię. Ewa w jej obecności zachowywała się inaczej niż zwykle. Bardziej naturalnie, jakby znowu była tamtą dziewczyną z Ostrowca, a nie obcą pięknością z billboardu. Nigdy nie zachowywała się tak w obecności żadnego mężczyzny. To była bardzo dobra wiadomość. Choć, oczywiście, nie sposób mieć w tak deliktanej sprawie stuprocentowej pewności, to jednak rokowania wyglądały nie najgorzej. Ważną częścią taktyki były trasy spacerów. Obydwoje musieli się poruszać mniej więcej w tym samym rejonie Traktu Królewskiego z przyległościami. Budynki uczelni, biblioteki, czytelnie, księgarnie, knajpy, ba, nawet parki - wszystko, co studentowi potrzebne, w ramach bonusu umieszczono w najładniejszych plenerach miasta z reprezentacyjnymi budynkami i skarpą warszawską w tle. Najgorzej było zimą, kiedy nawet królewska dekoraqa Traktu nie wystarczyła jako rekompensata za ubabrane błotem chodniki, przemoczone buty, przenikający do kości wiatr znad Wisły, wszechogarniającą szarość. Spacery zdecydowanie odpadały, zostawały knajpy i imprezy. Poza barem kawowym na Nowym Świecie, zależnie od potrzeb i okoliczności lubił też siadywać w przeszklonym akwarium na placu Na Rozdrożu; w chylącej się ku schyłkowi, niegdyś aspirującej do eleganq'i Wilanowskiej na rogu Alej Ujazdowskich i placu Trzech Krzyży, w której straszyły zakurzone draperie, a ze stylizowanych mebli wystawały sprężyny; w kawiarni Nowy Świat, gdzie w przestrzeni przypominającej restaurację dworcową można było posłuchać pianisty i zjeść słynną wuzetkę, a czasem także w Telimenie na Krakowskim Przedmieściu i Poziomce na Miodowej. Wszędzie tam były okna z widokiem na ruchliwe ulice i chodniki, którymi podążały tłumy pieszych. Uzyskanie pożądanego efektu było jedynie kwestią odpo- 91 wiedniej organizaq'i, planowania, synchronizacji własnych zajęć z zajęciami obiektu obserwacji. Gdy robiło się ciepło, szukanie punktów stycznych z orbitą Ewy w zasadzie było przyjemnością. Jego trasy często brały początek w Łazienkach. Ona, co prawda, jak na osobę, która mieszkała tak blisko, pojawiała się w parku dosyć rzadko, ale siedząc pod pomnikiem Chopina, parokrotnie dostrzegał ją spacerującą samotnie lub w towarzystwie. Znany powszechnie dzięki transmisjom Interwizji monument i otaczające go rabatki trochę go śmieszyły, podobnie jak tłuste karpie atakujące ludzi pod Pałacem na Wodzie. Podobał mu się za to budynek Wodozbioru, zbudowanego, by dostarczać wodę do królewskiej siedziby, a najbardziej, tak jak Ewa, lubił biegnącą pod górę bezpretensjonalną Agrykolę z jej gazowymi latarniami i mostkiem, z którego roztaczał się piękny widok na Łazienki. Nie dochodził do placu Na Rozdrożu. Przez wąską kładkę nad betonowym kanionem Trasy Łazienkowskiej przeprawiał się do parku Ujazdowskiego, opanowanego przez dzieci z okolicy. Łatwo było się tam skryć w tłumie wrzeszczących maluchów i ich rodziców. Ale z tego samego powodu trudno tam było długo wytrzymać. Zdarzało się, że zauważał Ewę odprowadzającą ojca w stronę Wiejskiej. Dużo częściej widywał jednak samego Andrzeja Kordę, dwa czy trzy razy nawet wpadli na siebie na ulicy, ściskali się serdecznie, wymieniali kilka zdawkowych uwag i rozchodzili do swoich zajęć. Teraz następował najprzyjemniejszy moment. Najładniejszy odcinek Alej Ujazdowskich z kilkoma pałacykami i odrestaurowanymi kamienicami, oszpecony, niestety, przez ambasadę amerykańską. Amerykanie może i wygrali z Rosjanami w skali globalnej, ale w lokalnej - warszawskich Alej Ujazdowskich - odnosiło się odmienne wrażenie. Siedziba sowieckiego ambasadora pod każdym względem przewyższała placówkę dyplomatyczną USA. Idąc Ujazdowskimi w stronę placu Trzech Krzyży, widział jej okna. Był w tym mieszkaniu, co prawda, tylko raz, niezbyt 92 długo, ale wszystko doskonale zapamiętał. Nie żeby wystawała w oknie swojego pokoju, nigdy jej tam nie widział, mimo to cieszył się, że tam jest. To była taka jego prywatna gwiazda betlejemska, promyk latarni prowadzącej go wśród nocy, dający nadzieję na przyszłość. Częściej niż w Łazienkach widywał ją w malutkim parku położonym na skarpie na tyłach ulicy Frascati. Miał tam swoje stałe miejsce na uboczu, gdzie zaszywał się z książkami i podręcznikami. Czasem przychodziła, żeby chwilę posiedzieć, czasem szła gdzieś dalej. Miał także swoje ulubione punkty obserwacyjne pomiędzy uniwersytetem a Starówką - skwer przy hotelu Bristol, Ogród Saski w okolicach Grobu Nieznanego Żołnierza oraz czytelnię w Domu Literatury z pięknym widokiem na plac Zamkowy i kościół Św. Anny. Przemierzając na piechotę centrum miasta, widywał ją też w miejscach, w których się jej nie spodziewał. Fabryka Norblina, róg Złotej, Żurawia, okolice Cytadeli, Dworzec Centralny, plac Zbawiciela we wszystkich tych miejscach dostrzegł ją kiedyś w tłumie. A może tylko mu się zdawało, może po jakimś czasie, ze względu na stan umysłu, widział ją w wielu, choćby odrobinę podobnych, kobietach. Może w końcu, po kilku miesiącach, by się poddał. Może podszedłby do Ewy za którymś razem i powiedział jej, co czuje, a potem czekał jak na wyrok na jej słowo albo gest, ale za bardzo uzależnił się od tych swoich wędrówek, ukradkowych spojrzeń, za bardzo polubił ten sposób poznawania miasta. Czuł radość z tego, że powoli się w nie wtapia. Postanowił poczekać, ćwiczyć się w cierpliwości jak miejskie kamienie, których wygładzenie zajmuje dużo czasu. Bardzo dużo czasu. ? Na domiar złego Marek był nie tylko chłopcem z Jabłonowa, ale i synem Jerzego Górskiego, który wraz z genami i wychowaniem przekazał mu niektóre cechy charakteru, bynajmniej nieułatwiające życia. Takie choćby jak nadmiar ambicji i brak konsekwenq'i. To sprawiało, że potrafił działać wyłącznie metodą spektakularnych zrywów. I choć nie zdawał sobie z tego sprawy, po latach doszedł do wniosku, że jego egoizm, podobnie jak egoizm ojca, był w owym czasie posunięty tak daleko, że miał zwyczaj doszukiwać się błędów i win wyłącznie u innych ludzi. Zanim zaczął ćwiczyć się w cierpliwości, przypuścił szturm w swoim stylu. W stylu Armii Czerwonej, która atakuje, nie bacząc ani na logikę, ani na straty. Zaczął od telefonu. Jej głos, z początku radosny, zmatowiał, kiedy się przedstawił. Może czekała na telefon od kogoś innego. Rozmowa nie była długa. Marek zdążył tylko zapytać, czy może spotkać się z nim i porozmawiać. - Nie, nie chcę - odpowiedziała. - Trzymaj się. I odłożyła słuchawkę. Nie było w jej głosie niechęci, zniecierpliwienia czy złości. Może smutek. Liczył, że może coś się zmieni, kiedy wreszcie spojrzą sobie w oczy. Że poważna choroba, na którą niewątpliwie zapadła Ewa, skoro go odtrąciła, minie jak po spotkaniu z Kaszpirowskim i znowu będzie jak dawniej, słońce wyjrzy zza chmur, rozlegną się anielskie pienia, a ich oczy będą krzesały iskry. Tak sobie to mniej więcej wyobrażał. Niestety, nie miał się okazji przekonać, czy tak byłoby rzeczywiście, bo kiedy przyszedł na niedzielny obiad do Kordów, Ewy nie zastał. Jak usłyszał, była od dawna umówiona ze znajomymi na jakiś wyjazd za miasto. Nie potrafił ukryć rozczarowania, zjadł, posiedział chwilę i wyszedł. Gdyby spojrzał na minę Andrzeja, zorientowałby się, że wszystkiego się domyślił, ale on nie zwracał speq'alnej uwagi na otoczenie, był zbyt zajęty sobą. To był jedyny raz, kiedy odwiedził Kordów, kilka późniejszych uprzejmych 94 zaproszeń zbywał, mówiąc, że ma dużo nauki i może kiedyś, w przyszłości. Kiedy nie udało się w ten sposób, postanowił spojrzeć jej w oczy w innych okolicznościach, przypadkowo wpadając na nią na uczelni. Wybrał czas, miejsce i porę, wymyślił fantastyczny pretekst, dla którego trafił na Wydział Prawa, ale efekt był żałosny. Wpadli na siebie w wejściu, ale odpowiedzią na jego wyćwiczony okrzyk zaskoczenia, było chłodne „Cześć, Marek, muszę lecieć". Znowu unikała jego wzroku, spuściła oczy, jakby czuła się winna, jednak przez tę krótką chwilę, kiedy na siebie patrzyli, prąd nie przepłynął między nimi. Marek czuł, że przegrywa na całej linii. Napisał dwu-dziestokilkustronicowy list, w którym zawarł to wszystko, co wyczytał w książkach na temat miłości, wyjaśnił, dlaczego są sobie przeznaczeni i dlaczego znalazł się w Warszawie, przypomniał przedstawienie i czereśnie, a także to, że zawsze byli dla siebie oparciem, opisał swoje straszne życie bez niej i wspólną świetlaną przyszłość. Wysłał ekspresem poleconym, żeby mieć pewność, że list dotarł. Dotarł, Marek był także pewien, że musiał zrobić odpowiednie wrażenie, bo włożył w niego całego siebie. List pozostał jednak bez odpowiedzi. Te wszystkie wydarzenia rozegrały się w ciągu jednego październikowego tygodnia, tuż po jego przyjeździe do Warszawy. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, jak wiele popełnił błędów, że ją wystraszył, że powinien być cierpliwy i wtedy może coś by się zmieniło, ale było już za późno. Wtedy ją znienawidził. Oskarżał o brak serca, wynajdywał prawdziwe i urojone wady, przeklinał, użalając się w duszy nad sobą, bo był pewien, że kiedy odbierze sobie życie albo po prostu umrze z miłości do niej, ona będzie tego gorzko żałować, przecież nikt nigdy nie kochał jej tak szczerze. Kiedy spisał swoją tyradę, poczuł się trochę lepiej. Ale nawet obwiniając ją o wszystkie zbrodnie świata, nie potrafił o niej zapomnieć. Wtedy, podczas jednej z wielu bezsennych nocy, wymyślił swój Wielki Plan orbitowania wokół Ewy, 95 który pozwolił mu zapomnieć o cierpieniu, a potem przez wiele miesięcy nadawał sens i rytm jego życiu. Marek, jak buddysta, czekał na oświecenie i był pewien, że jeśli będzie cierpliwie nad sobą pracował, kiedyś się doczeka. 4 Czy gdyby wiedział, jaka będzie cena, cena oświecenia, cena blasku, cena jej powrotu, gotów byłby kolejny raz powtórzyć, że Ewa jest warta każdej ceny? To pytanie zadawał sobie tysiące razy. Zważywszy na wszystko, co zdarzyło się później, łatwo byłoby mu powiedzieć, że nie. W ogóle łatwo było powiedzieć cokolwiek, bo w końcu w tej akurat sprawie ani Marek, ani Ewa, ani nikt, kogo przy tych wydarzeniach nie było, nie mógł nic zrobić. Zresztą ci, którzy tam byli, również od pewnego momentu mogli tylko czekać. To był los, przypadek, może zły duch, zależnie od tego, w co kto wierzył. Ale nie w tym przecież rzecz. Chodzi o to, czy gdyby tego pięknego czerwcowego dnia ktoś o poranku zadał mu pytanie, czy gotów byłby poświęcić dla Ewy cudze życie, bynajmniej nie życie kogoś bliskiego, życie niemające dla jego życia wielkiego znaczenia, oczywiście w pierwszym odruchu głośno odpowiedziałby „nie". Gdyby jednak ten ktoś zaczął drążyć sprawę, tłumacząc, że przecież i tak nie ma na to żadnego wpływu, że w końcu co się stać musi i tak się stanie, bo tak postanowiono na górze, że jego zdanie w tej kwestii i tak nie zmieni przeznaczenia, więc może pomyśleć o sobie, o spełnieniu swoich pragnień, o tym, na co czekał tyle lat i na co z pewnością zasłużył, to ten ktoś dokopałby się do prawdy. To, oczywiście, była diabelska alternatywa. Diabeł, jeśli istnieje, zadaje takie właśnie pytania. Jemu, obwarowawszy się tysiącem zastrzeżeń, które w istocie są tylko sofistyką i nie zmieniają istoty sprawy, odpowiedziałby uczciwie. 96 Ewa za cudze życie? Tak, oczywiście. Gdy po latach rozpamiętywania tych wydarzeń zdał sobie z tego sprawę, zrobiwszy uczciwy rachunek sumienia, nie poczuł wcale wstydu. Wstyd jest jednak zarezerwowany dla sytuacji o innym wymiarze. Poczuł strach, a może nawet przerażenie, bo diabelska alternatywa odkrywała w jego naturze coś ukrytego bardzo głęboko, coś, co nie ujawnia się w normalnych ludziach w normalnych warunkach. Dostrzegł tę przepaść, którą próbują zasypać wszystkie religie świata, której odsłonięcie zdumiewa ludzi za każdym razem i za każdym razem zdejmuje ich przerażeniem. To był dla niego dowód, że człowiek nie jest z natury dobry i zło, którego jest sprawcą, to nie przypadek, wynik nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, wychowania, warunków społecznych i tych wszystkich żałosnych usprawiedliwień przytaczanych przez naiwnych. Zło nie przychodzi z zewnątrz, ono wychodzi z człowieka. Może z genów, jeśli ktoś się upiera, że to one są bogiem. A może z tamtego nieogarnionego umysłem porządku. Może stąd, może stamtąd, może z mózgu. Ale na pewno z człowieka. Wystarczy odpowiednio zapytać, by uzyskać właściwą odpowiedź. Był szczęśliwy, że żyje w czasach, kiedy nie dane mu będzie przekonywać się na każdym kroku, iż milcząca większość hodująca na balkonach pelargonie może, w odpowiednich okolicznościach, udzielać takich odpowiedzi. Wystarczyła mu wiedza o Holocauście i zwyczajnych Niemcach. 5 Siedziała na schodach. Ciepłe powietrze, lekko poprze-tykane jedynie światłem dalekiej latarni, było granatowe, takie jak bywa tylko w niektóre czerwcowe noce, kiedy wydaje się, że wystarczy stanąć na palcach, żeby dosięgnąć 97 nieba i ułożyć z gwiazd domino. A może nawet coś wygrać? Puch z topoli niespiesznie opadał na chodnik, ulicę, samochody, na nią, na nich. Przez chwilę zdawało się, że zastygli tak, patrząc w milczeniu na siebie, w oczekiwaniu, aż zasypie ich po szyje, po czubki głów, i będą tak trwać, aż przykryją ich zżółkłe topolowe liście, a potem spadnie śnieg i znowu będą anielsko biali. Ale pewnie to było tylko niewielkie zakrzywienie czasoprzestrzeni, w istocie, według czasu ziemskiego trwało nie dłużej niż kilka minut, a może nawet kilkadziesiąt sekund. Tyle że musiał się w nich zmieścić film obejmujący jakieś dziesięć lat z ujęciami migającymi tysiąc razy szybciej niż w najdynamiczniejszym teledysku czy filmie akq'i. Obrazy pokazywano jednak na ekranie wewnętrznym. Na zewnątrz zdawało się, że to stop--klatka. Potem Wielki Reżyser ją zwolnił, w tle rozległy się dźwięki miasta - szum silników samochodów, stukanie tramwajów, telewizory włączone przy otwartych oknach, rytmiczna muzyka i niezrozumiałe słowa w jakimś ludzkim języku. Na plan pierwszy wybijały się jednak uderzenia serca przepompowującego krew. Wchodząc po schodach, bohater poczuł, tego widzowie muszą się domyślić, napływające z ogródków Grochowa zapachy - jaśminu i maciejki. Ewa siedziała na czwartym schodku. Usiadł obok niej. Jeszcze przez chwilę milczeli, a Marek zastanawiał się, co właściwie czuje, kiedy wreszcie stało się to, czego tak pragnął. Było tego za dużo, zdecydowanie za dużo. Czuł, że jej tam nie było, zresztą kolejne wydania radiowych serwisów wymieniały inne imiona i inicjały prawdopodobnych ofiar. Ale przecież miała tam pojechać. Złamał zasady i zadzwonił. Nikt nie odbierał telefonu. Akcję ratunkową utrudniała pogoda. Komunikaty pozostawiały coraz mniej złudzeń. Po kilku godzinach podano, że ratownicy GOPR znaleźli sześć ciał. Takie wypadki w Tatrach zdarzają się nawet latem, choć niesłychanie rzadko. Z dwudziestu kilku stopni robi się minus dziesięć. Załamanie pogody, któ- 98 rego nie sposób przewidzieć. Z pogodą tak niestety bywa. To się zdarzyło w trakcie ich wspinaczki, kiedy wisieli na ścianie. Jeden z ratowników powiedział, że właściwie nie mieli szans. Trzeba uważać, bo góry są groźne. Kiedy zastanawiał się nad ostatnimi chwilami tamtych, myślał o okrutnej ironii tej śmierci. Podczas gdy umierali z wyziębienia, pięć czy piętnaście kilometrów dalej ludzie się opalali i dla ochłody kąpali w basenie. Jeśli się głębiej nad tym zastanowić, to świat zawsze tak reaguje na cierpienie, nieprzystające do jego reguł, inaczej nie mógłby się toczyć swoim rytmem. Położyła mu głowę na ramieniu. Dopiero wtedy krew zaczęła wolniej krążyć i wypełnił go błogi spokój. Czuł się jak maratończyk, który po biegu wreszcie dotarł na metę i teraz śmiertelnie zmęczony najpierw odczuwa ulgę, potem błogość, a dopiero po jakimś czasie przyjdzie euforia z powodu zwycięstwa. Kiedy go dotknęła, rozpłakała się. Jakby pod wpływem temperatury jego ciała, zaczęła powoli tajać. Objął ją mocno, bo chociaż było bardzo ciepło, drżała jak przemarznięta i wtulała się w niego jeszcze mocniej. - To była Małgosia - powiedziała w końcu. - Ja też tam miałam być. - Wiem, wiem. Ciii - uspokajał ją jak dziecko, gładząc po włosach. Potem zabrał ją na górę, ułożył na łóżku i usiadł obok, cały czas trzymając za rękę. Płakała jeszcze długo, dopóki wystarczyło jej sił, potem ucichła, zwinęła się w kłębek i po jakimś czasie zasnęła ukołysana do snu przez cichnące powoli odgłosy miasta. Podniósł się i wyjrzał przez okno. Niebo z granatowego robiło się niebieskie, gwiazdy lekko zblakły. Tej nocy wszystko wreszcie było na właściwym miejscu. Księżniczka na ziarnku grochu i Zasnął dopiero nad ranem, kiedy Warszawa się budziła, a on nie miał już siły walczyć ze zmęczeniem. Przez całą noc obserwował jej niespokojny sen. Coś ją uwierało. Jak księżniczkę, która w baśni Andersena spoczywa na dwudziestu puchowych kołdrach i dwudziestu materacach, ale wciąż twierdzi, że łoże jest niewygodne, bo gdzieś tam pod spodem leży ziarnko grochu. Jest bowiem prawdziwą księżniczką. Tą, której poszukuje książę i nie może jej odnaleźć na dworach całego świata, dopóki sama do niego nie zapuka. Czasem we śnie jej twarz wykrzywiał wyimaginowany ból, a może rzeczywiste cierpienie. Jakby na wewnętrznym ekranie oglądała śmierć tamtych sześciorga, a może wręcz jakby grała w filmie dokumentującym dramat w górach. Wrażenie było tym silniejsze, że chociaż noc była ciepła, co jakiś czas zaczynała drżeć. Marek przykrywał ją wtedy najdelikatniej jak potrafił. Nie kładł się obok, bo bał się, że zbudzi ją jakimś nieostrożnym ruchem. Pragnienie dotknięcia jej było zresztą równie intensywne jak przyjemność patrzenia na nią. Obawiał się, że jeśli się zbudzi, może nie rozpoznać w nim swojego prawdziwego księcia, może nawet pomyśleć, że on jest częścią tamtego koszmaru, i uciec. Byłoby w tym zresztą ziarenko prawdy. Dlatego chciał, żeby ta noc, do innych niepodobna, trwała i trwała, by wreszcie po tylu miesiącach 100 nie musiał obserwować jej przez satelity szpiegowskie, lecz mógł się nacieszyć tym, że drogi ich planet wreszcie się zeszły. I by mógł wierzyć, że to już na zawsze. Na projektowanie wspólnego życia nie starczało mu jednak wyobraźni. Zdał sobie sprawę, że być może znał doskonale tamtą Ewę z Ostrowca, ale ta dziewczyna z billboardu jest chyba kimś innym. Pytanie kim? On też już nie jest chłopcem z Jabłonowa, zresztą, czy dziś byłby w stanie powiedzieć, kim jest, skoro właśnie musi zacząć składać siebie na nowo, tak jak zrobił to, kiedy go opuściła. Z tych wszystkich i z tego najważniejszego powodu, że znowu była przy nim, przynajmniej przez tę noc, wcale nie chciał zasnąć. Musiałby się przecież obudzić. I nie miał pewności, na jakiej zbudzi się planecie. Ostami raz spróbował się orzeźwić, wyglądając przez okno, kiedy szarzało, a na horyzoncie różowawym blaskiem tliła się Wenus. Gdyby był bardziej przytomny, pomyślałby, że to dobry znak, bo to w końcu bogini miłości. Obudzili się objęci. Mocno jak w zapaśniczym chwycie, jakby sen zaskoczył ich w trakcie nocnej walki. Może rzeczywiście tak było, skoro pościel była mokra od ich ciał, jak po prawdziwym pojedynku. A może to tylko słońce rozpuszczało ukryte ziarenka lodu. Intensywne światło przedzierało się przez zasłony, ujawniając unoszące się w powietrzu kłęby topolowego puchu, który przykrywał parapet, podłogę, a nawet pościel. Znowu się bał, od kiedy poczuł, wciąż jeszcze z zamkniętymi oczami, że ona też już nie śpi. Poczuł to od chwili, kiedy się ocknął. To znaczy, że musiała się obudzić wcześniej, a mimo to wciąż tu była. Dobry znak. Ale to za mało. Potrzebny był dowód, że nie jest w kolejnej szkatułce szkatułkowego snu. Przydymione światło wskazujące, że zbliża się południe, nieprzytomne myśli kłębiące się bez ładu i składu, podobnie jak wirujący w powietrzu puch, to wszystko, co mógł dostrzec przez zmrużone powieki, to nie były ani argumenty za, ani przeciw. Równie dobrze mógł się 101 za chwilę znaleźć na pirenejskiej przełęczy z przebranym za kapitana Alfonsa von Worden Zbyszkiem Cybulskim, albo co gorsza, w łóżku z piękną kusicielką Igą Cembrzyńską, jak i w Warszawie początku lat 90., w towarzystwie osoby, którą kiedyś dobrze znał. Trudno powiedzieć, co napawało go większym lękiem, chyba własna realna pojedynczość. Gdyby miał wybór, wolałby znaleźć się w zmultiplikowa-nym śnie, wśród widm z Rękopisu znalezionego w Saragossie, który oglądał kilka dni wcześniej. Ale żeby się przekonać, czy ktoś otwiera kolejne szkatułki snów, czy to tylko majaczenia półprzytomnego umysłu, musiał otworzyć oczy. Wiedział doskonale, że zmysły są tak bardzo zawodne, iż nawet to nie da mu pewności, ale z drugiej strony, jeśli cztery spośród pięciu zmysłów coś mówią człowiekowi, to niewykluczone, że to jest prawda. Na tle jednostajnego szumu miasta z wzbijającymi się co jakiś czas nad całą resztę dzwonkami tramwajów, na pierwszy plan wysuwał się czyjś równy oddech, a zatem źródło tego dźwięku musiało się znajdować blisko, bardzo blisko. Po drugie, to był zapach, którego nie da się z niczym pomylić. Tak pachnie tylko świeży chleb albo ciało. W tym wypadku delikatność nuty zapachowej i jej wymieszanie z perfumami oraz czymś jeszcze wskazywało, że to zapach kobiety. Zwłaszcza że od tego zapachu aż kręciło się w głowie, jak po wypaleniu papierosa na czczo. Po trzecie, i najważniejsze, dotyk. Czuł na własnej skórze łaskotanie włosów, wilgoć, która powstaje, gdy w cieple stykają się powierzchnie dwóch ciał i zarys nagiej piersi. Mógłby przysiąc, że sutek dotykał jego żebra. Intensywna przyjemność, wynikająca z dotykania najgładszego kawałka kobiecego ciała, miała w sobie pewien ładunek pożądania. I to go otrzeźwiło. Raz, dwa, trzy, otwórz oczy. Już nie spała. Czekała, aż on się obudzi. Kiedy uniósł głowę, uśmiechnęła się lekko, a później podniosła. Zmysły go tym razem nie zawiodły. Była naga. A kształt jej doskonały, jakby zstąpiła z któregoś z cokołów w dziale rzeźby greckiej, 102 dajmy na to Luwru. A może z jakiejś bardzo odważnej reklamówki w telewizji po dwudziestej trzeciej. Powinna mieć jeszcze na ustach delikatne ślady zjedzonej przed chwilą czekolady, by w pełni się przeobrazić w nowoczesne wcielenie wszelkich pokus stworzone przez speców od marketingu. Jej doskonałość onieśmielała, zwłaszcza w otoczeniu przedmiotów, których brzydoty nie dało się ukryć. Marek czuł się mniej więcej tak, jakby w osiedlowym warzywniaku spotkał Cindy Crawford, a ta rzuciłaby mu się na szyję i po ognistym pocałunku zaproponowała randkę. Uśmiechnij się, jesteś w ukrytej kamerze. Uśmiechnął się. Ale coś wciąż się nie zgadzało. Ubranie Ewy. Szybko rzucił okiem. Leżało na podłodze, chociaż pamiętał, był tego pewien, że się nie rozbierała i martwiło go, że mimo to drży przez sen. Trochę bał się o nią. Później odtworzył etapy nocnych zapasów, w krótkich i niewyraźnych teledyskowych ujęciach... Ewa zdejmująca spodnie, bluzkę, bieliznę i za każdym razem wtulająca się coraz mocniej w niego, przywierająca całym ciałem i całująca go w ramię albo policzek. Jakby w podziękowaniu za ciepło, po które tu przyszła i dzięki któremu powoli opuszczały ją bojaźń i drżenie. Musiało stać się jednak coś jeszcze, bo poczuł nagle, że on również jest nagi, chociaż nagi być nie powinien. Ale w jego głowie nie nastąpił żaden błysk, żadna iskra, żadne wyładowanie atmosferyczne nie oświetliło tego epizodu. To niemożliwe. Nie był w stanie uwierzyć, że można tego nie pamiętać. Jakiś ślad zdumienia dało się chyba zauważyć na jego twarzy, bo Ewa uśmiechnęła się jeszcze raz i przecząco pokiwała głową. Nie zdążył nic powiedzieć. Szybko pochyliła się nad nim, pocałowała mocno w usta i cicho powiedziała „dziękuję". A potem podniosła się z łóżka, bez odrobiny skrępowania, bez najmniejszego nawet ziarenka wstydu. Stała naga. Ta scena naprawdę zasługuje na wyjątkową oprawę. Reżyser - ujęcie w zwolnionym tempie, operator - światło nie z tej ziemi, kompozytor - 103 jakiś współczesny odpowiednik anielskich chórów. Coś jednocześnie romantycznego i dynamicznego, delikatnego i rytmicznego, subtelnego i bardzo sexy, takiego jak Little wing Jimiego Hendriksa albo w ostateczności You ??? live your hatonw wykonaniu Joe Cockera, której użyto w udanej scenie okropnego filmu 9 ? ?? tygodnia. Jasne, że to kicz, ale czyż kiczem nie są najpiękniejsze zachody słońca tonącego w morskich falach? Na tym właśnie polega cały dowcip, w którym się objawia ironia naszego Stwórcy, że coś może być piękne do mdłości. Może być jednocześnie kiczem i arcydziełem. Wszystko zależy od drobnych akcentów, od smaku reżysera. Tę scenę świetnie zrealizowałby Pedro Al-modóvar, który potrafi wydobywać piękno i prawdę z najgorszej szmiry. Bo kiedy Ewa szła naga pierwszy raz dla niego naga planety na chwilę wstrzymały swój bieg promień słońca zatrzymał się na drobince topolowego pyłu obłoki przestały płynąć tam dokąd płyną zawsze otworzyła się szczelina pomiędzy jawą i snem czasem i przestrzenią ziemią i niebem miłością i śmiercią. Żarty się skończyły. Nie należy żartować z epifanii, bo nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się, tak jak w tym wypadku, dość przyziemne, to przeziera zza nich to, co nieobjęte, niemożliwe do ogarnięcia wzrokiem. Tak właśnie świat się objawia w swoim nieskończonym pięknie. W oślepiającym blasku. Tylko jemu i tylko na chwilę. 104 Żeby zrozumiał. Że to właśnie ta chwila. 2 Zrozumiał bardzo szybko. Ta chwila by nie nadeszła, gdyby nie Wielki Plan. Zrozumiał, że orbitując wokół Ewy jak szpiegowski satelita, sam był nadzorowany. Nagle zapytała go. Żartem? Serio? - Kiedy się ostatnio widzieliśmy? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wiedział, dokładnie kiedy on ją widział. Przed trzema dniami. - Przed trzema dniami na Nowym Świecie. Tak mi się przynajmniej wydaje - powiedziała i uśmiechnęła się z pewnym wysiłkiem, jak ktoś, kto dopiero przed chwilą przestał odczuwać ból. - Smaczna jest ta kawa, że tak często tam chodzisz? - Okropna. Nie chodzę tam dla kawy, tylko dla widoku z okna - odpowiedział. - No tak, poza kawą i widokiem nic więcej tam nie mają -spuentowała i tym razem uśmiechnęła się szerzej, jak tamta Ewa, którą znał. A zatem to był rodzaj gry. Tylko jakie były reguły? Jak na kogoś, kto ich nie znał, radził sobie nie najgorzej. Ale zdawał sobie sprawę, że wciąż może się zdarzyć, że wyciągnie Czarnego Piotrusia, bo zawsze musi być przecież jakiś Czarny Piotruś. Starał się więc nie wykonywać żadnych nerwowych ruchów, żeby znowu ich orbity nie rozjechały się na dwa końce galaktyki albo nie weszły w kurs kolizyjny. Cierpliwie czekał na wskazówki. Długo ćwiczył przecież i czekanie, i cierpliwość. Upodobnił się trochę do buddyjskiego mnicha usypującego latami mandalę z piasku. Nie chciał jednak, by rozsypała się pod wpływem jednego, nieostrożnego ruchu. Ruch znowu był po jej stronie. Spojrzała mu w oczy. 105 - To był piękny list, nie wiem, czy dostanę jeszcze kiedyś piękniejszy. Szkoda, że nie napisałeś następnych. Czekałam. - Może nie dochodziły? Ja nie ufam poczcie - powiedział, a potem podniósł się z łóżka nagi, próbując nie okazywać zawstydzenia, w które wprawiła go myśl o zestawieniu dwóch scen. Tej, którą przed chwilą podziwiał, i tej, w której gra. Ani na moment nie spuszczała z niego oczu. Przyjmowała tę sytuację bez skrępowania, najdrobniejszym gestem czy grymasem nie dając po sobie poznać, że to nie jest zwyczajne spotkanie dwójki starych znajomych przy porannej kawie. Podszedł do szafy, wyjął z niej szlafrok, włożył i poczuł się trochę pewniej. A potem skierował się do regału, zdjął z niego pudełko po butach, postawił przed nią i otworzył delikatnie, jakby zawierało jakieś cenne pamiątki rodzinne. W pudełku było kilkadziesiąt ułożonych na sztorc listów w zaklejonych kopertach. - Są twoje. Myślałem, że może kiedyś będziesz chciała je przeczytać. Albo że odważę się je wysłać. Szach królowej. Przez chwilę zobaczył w jej oczach zdumienie. Wyjęła jeden z listów i otworzyła kopertę, jakby nie dowierzając temu, co powiedział. Z niespodziewaną zachłannością zaczęła czytać. Trwało to kilka minut, zdawała się zapomnieć o jego obecności. To był prawdziwy dzień zwycięstwa, każde ziarenko piasku w jego mandali miało sens. Nawet jeśli to był moment, to wzór urzekł widza, dla którego został stworzony. Ewa była naprawdę poruszona. Kiedy podniosła wzrok, poczuł się, jakby wygrał kumulację w totolotku. Miliard w środę, miliard w sobotę. Spojrzała na niego z czułością, podniosła się i namiętnie pocałowała w usta. Wydawało się, że tym razem gamę is over albo przynajmniej zarządzono przerwę. - Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. - Przez kilkanaście następnych sekund milczała, a potem się uśmiechnęła. -Albo wiem. Teraz ty mnie pocałuj. 106 Dziewczyna zeszła z billboardu i zmieniła się w Ewę. Brakowało tylko sadu, czereśni i huśtawki, na której mógłby ją znowu bujać na wysokość korony drzewa, tak jak robili to wczoraj i przedwczoraj, chociaż nastolatkom chyba nie bardzo wypada. Ale co to ich obchodzi. Jasne było, że tamta gra się skończyła, teraz zaczęła się gra o życie. Marek starał się nie zadawać niepotrzebnych pytań. Uznał, że jeśli nie będzie chciała mu powiedzieć, co lub kto stanął między nimi, to znaczy, że ma swoje powody. Nie pytał jej o te długie miesiące, kiedy ze sobą nie rozmawiali. Trochę powiedziała mu sama, reszty musiał się domyślić. W którejś z rozmów zauważyła, jakby mimochodem, że na początku, tuż po przyjeździe do Warszawy, wystraszyła się go, a potem, kiedy nagle zniknął, wydało jej się to podejrzane. Zwłaszcza gdy zauważyła go w towarzystwie wspólnych znajomych. Zbyt ostentacyjnie okazywany brak zainteresowania upewnił ją, że coś jest nie tak. A jeszcze później, jak mu wyznała przy innej okazji, zaczęła odnosić wrażenie, że się dusi, bo widziała go niemal wszędzie. Ale nie mogła nic zrobić, bo jak zabronić komuś chodzenia po tych samych ulicach. Potem nastąpił krótki etap rezygnacji, doszła do wniosku, że prędzej czy później, da sobie spokój. W końcu pogodziła się z tym i podjęła grę na jego warunkach. Widziała go. Znała już jego tajne kryjówki w parkach i kawiarniach. Postanowiła mu czasem ułatwiać zadanie, przestrzegając swoich stałych zwyczajów. Zdarzało się nawet, że na niego czekała. Innym razem dla wypróbowania go przestawała się pojawiać w jakimś miejscu i zastanawiała się, jak na to zareaguje, czy rozszyfruje, na czym polegała zmiana. Kilka razy wprawił ją w podziw bardzo szybką reakcją. Z czasem stała się jego wspólniczką, uzależniła się od tych przelotnych spotkań i od gry, jaką z nim prowadziła. Był jej coraz bardziej potrzebny do życia, aż wreszcie sama zaczęła się zastanawiać, czy nie podejść do niego, zmieniając reguły albo wręcz kończąc całą zabawę. Co miało być dalej? Zdaje 107 się, że w tej kwestii nie miała jasności. Natomiast doskonale wiedziała, co on robi, gdzie mieszka, co studiuje, z kim się przyjaźni. Źródłem wiedzy, jak się okazało, była jej najlepsza koleżanka, brzydula, o której w kręgach młodych prawników wszyscy myśleli, że jest w nim zakochana. Jednak Ewa nie powiedziała jej wszystkiego. Bała się, że nawet Małgosia weźmie ją za wariatkę. A od wczoraj było za późno, żeby powiedzieć jej cokolwiek. Tego wszystkiego Marek dowiadywał się jednak bardzo powoli, krok za krokiem. Nie stawiał bowiem pytań, na które oczekiwał odpowiedzi, i w nagrodę czasem mu ich udzielano. Zbliżało się południe. Ewa spięła włosy, włożyła sandały i powiedziała, że musi już iść. Odprowadził ją do wyjścia, nie mając pojęcia, co powiedzieć. W drzwiach pocałowała go w policzek i zapytała. - Pójdziesz ze mną na pogrzeb? 3 Jak na złość zaczęło mżyć, chociaż od tygodni nie padało. Ministrant chciał rozłożyć parasol nad księdzem, ten powstrzymał go jednak gestem. Poza Ewą, która włożyła czarny kapelusz z woalką, wszyscy stali z odkrytymi głowami. Kto by zresztą przypuszczał, że lunie. Ksiądz był młody, wszystko robił dwa razy dłużej niż potrzeba, z wielkim namaszczeniem, jakby go świeżo wypuszczono z ćwiczeń w seminarium, gdzie ocenia się też ekspresję. Jeśli można sobie wyobrazić coś bardziej ponurego od pogrzebu, to jest to z pewnością pogrzeb w deszczu na warszawskim Cmentarzu Północnym, zwanym Wólką Węglową. Groby ciągną się po horyzont w szczerym mazowieckim polu. Ludzie cierpiący po stracie najbliższych są tu na najlepszej drodze, by się przekonać, że majestat śmierci to tylko czcze gada- 108 nie inteligencików. I że pojedyncze życie nie ma wielkiego znaczenia. Pogrzebowy kombinat zdaje się pracować na okrągło, kondukty zderzają się ze sobą, grabarze mają ręce pełne roboty, a łopaty pełne piachu. No i jeszcze ten deszcz. Buty żałobników idących za trumną ślizgały się w błocie, kilkoro omal się nie wywróciło. Gdyby to była czarna komedia, publiczność pokładałaby się ze śmiechu, oglądając ten slapstick. Można by jeszcze dołożyć scenę z nieboszczykiem wypadającym z trumny. ., Rodzice Małgosi trzymali się nieźle, może wytrzymaliby nawet do końca na pogrzebie jedynej córki, gdyby nie przedłużająca się celebra. Pod koniec matka zaniosła się spazmatycznym płaczem. Najpierw próbował powstrzymać ją mąż, ale uspokoiła się dopiero, kiedy stojąca obok Ewa przytuliła się do niej i wytarła jej twarz. A potem wszystko się skończyło i, o ile to możliwe, było jeszcze gorzej. Nie wiedząc, jak się zachować, niektórzy robili zbolałe miny, ściskali rodzinę i starali się coś powiedzieć. Ale najszczersze kondolencje brzmiały jak najgorsze komunały, mokry piach kleił się do rąk, grabarze pracowali ekspresowo, bo spieszyli się do następnej roboty i naprawdę lepiej byłoby milczeć, gdyby się dało. Ale się nie dało. W odruchu solidarności na pogrzeb przyszły najbliższe rodziny pozostałych ofiar i ta multiplikacja nieszczęścia to było najgorsze, co mogło się zdarzyć, bo przeżywali swój własny ból po raz kolejny, nie będąc w stanie pomóc sobie nawzajem. Inni zastygli sparaliżowani stężeniem bólu w powietrzu i staliby tak pewnie do jakiegoś końca, którego nie potrafili wymyślić, gdyby deszcz nie uratował sytuacji. W strugach lejącej się z nieba wody starali się zachowywać godnie, jakby to nie była ucieczka z pola walki, lecz planowy odwrót. Chociaż wszyscy w głębi duszy wiedzieli, że deszcz to świetny pretekst, by stamtąd uciec, bo od kiedy tu przyszli, marzyli, aby wrócić do domu, przebrać się i, o ile to możliwe, jak najszybciej zapomnieć, że tu kiedykolwiek 109 byli. Tandetną puentą byłoby powiedzieć, że nawet niebo zapłakało deszczem - pomyślał. Autobusy zapłakane deszczem, wożą ludzi od siebie do siebie - zmanierowany prezenter radiowy, naśladujący amerykański akcent, zadedykował tę piosenkę wszystkim korzystającym właśnie z usług MZK i oczywiście kierowcom, którym dziś pracuje się z pewnością nadzwyczaj ciężko. Zadowolony szofer zrobił głośniej. Powrót z pogrzebu ciągnął się w nieskończoność. Ktoś podrzucił ich, co prawda, w stronę centrum, ale tam postoje były puste, ludzie jeździli w deszczu od siebie do siebie, a ponieważ rzecz działa się w epoce przedkomórkowej, nie było szans na zamówienie taksówki przez telefon. Jeszcze siedząc w tamtym aucie, Ewa złapała go mocno za rękę, pocałowała i cicho ni to zapytała, ni to orzekła „chyba jedziemy do ciebie". Skinął lekko głową w pierwszym odruchu zadowolony, ale potem trochę się zaniepokoił, bo ta wylewność za mocno kontrastowała z jej normalną powściągliwością. Na przystanku, a później także w autobusie milczała. Jej uroda i smutek obezwładniały wszystkich wokół, ludzie nie potrafili ukryć zainteresowania i gapili się na nią w niemym zachwycie. Nie mieli jednak odwagi, żeby się odezwać, i cały czas otaczało ją pełne szacunku milczenie. Do łezki łezka, aż będę niebieska - śpiewała niepodejrzewająca niczego Maryla Rodowicz, a Ewa zaczęła mięknąć. Była chyba bardzo bliska płaczu. Królowa Śniegu - blada, piękna i posępna, długo nie okazywała bólu, lecz w końcu deszcz ją rozpuścił, aż wreszcie niewiele zostało z tej bryły lodu, która wydawała się nie do rozbicia. W jej oczach, których spojrzenie do tej pory mroziło wszystko wokół, pojawiło się cierpienie, popatrzyła na Marka błagalnie, jakby prosząc, żeby to wszystko już się skończyło. I jakby na znak całkowitej kapitulacji, z braku białej flagi, posłużyła się czarnym kapeluszem. Zdejmując go, składała broń. Ale tylko na chwilę. Gdy przemoczeni dotarli wreszcie do domu, była gotowa, by znowu walczyć. Na śmierć i życie. Jakby 110 to był bój ostatni. Nie miała nawet ochoty wycierać twarzy i włosów. Nie było jej zimno, chociaż przemokła. Nie chciała kawy ani herbaty. Nie chciała rozmawiać ani jeść, dopóki nie zobaczyła wielkiej misy czereśni. Wtedy usiadła przy stole i zaczęła je łapczywie pochłaniać, pakując do ust po kilka. Jadła zachłannie, jakby długo pościła i teraz nie mogła się nasycić. Po chwili spojrzała na Marka, który siedział naprzeciwko i obserwował ją zaskoczony, gestem kazała mu się nachylić i wepchnęła do ust kilka czereśni. - Jedz - rozkazała. Posłusznie sięgnął po owoce, a kiedy poczuł ich smak, zrozumiał. Sięgnął po następną garść czereśni i szybko połknął, a potem wziął kolejną. Wtedy Ewa pierwszy raz tego dnia lekko się uśmiechnęła. Przez chwilę bawili się, jedząc na wyścigi. Aż nagle Ewa zatrzymała się w pół gestu, jakby doznała olśnienia i wskazała na niego oskarżycielsko palcem. - Kto się wyściguje, ten ma same dwóje. - Kto się przezywa ten się sam tak nazywa. Nie chciała już jeść, nie chciała pić, nie chciała rozmawiać. Chciała poczuć ludzkie ciepło, pulsowanie krwi, zapach ciała. Chciała dotknąć i posmakować skóry. Chciała zapomnieć. Gdyby była dzieckiem, pobiegłaby do kochanego taty, usiadła mu na kolanach i mocno się przytuliła, bo wtedy na pewno nic nie mogłoby się jej stać. „Tato, tato, tato, ale ja przecież nie umrę tak jak Małgosia" - wypłakałaby się, ojciec by ją uspokoił i wszystko byłoby jak dawniej. Jeśli prawdą jest, że służymy dwóm bóstwom, jeśli apo-lińska jasność uczuć i rozumu walczy w naszych duszach z dionizyjską ciemnością ekstazy i rytuału, to tego dnia było 1:0 dla Dionizosa. Apollo przegrał, bo nie mogło już być jak dawniej, nie można się już było nigdzie ukryć i czuć bezpiecznie. Ani w ramionach rodziców, ani w starej szafie, bo za bardzo przypominała trumnę. - Pałka zapałka dwa kije, kto się nie schowa ten kryje - zaczęła recytować dziecięcą rymowankę. - Liczę do dziesięciu. 111 Podniosła się. -Raz. Zrzuciła żakiet. -Dwa. Zdjęła bluzkę. - Trzy. Opuściła spódnicę. - Cztery. Rozpięła biustonosz. - Pięć. Zsunęła czarne koronkowe majtki na podłogę. Została w samych szpilkach i pończochach. - Sześć. Podeszła do niego i gwałtownie zaczęła zdejmować z niego ubranie. Najpierw marynarkę. - Siedem. Później krawat. - Osiem. Następnie spodnie. - Dziewięć. I kiedy już został w samej koszuli, popchnęła go w stronę krzesła i usiadła na nim. - Dziesięć. Już był w niej, chociaż nie miał pojęcia, jak to się stało. Bo wszystko działo się tak szybko, za szybko, szybciej, coraz szybciej. - Tak, chcę tak, chcę szybciej, chodź, jeszcze szybciej, proszę, jeszcze, tak chcę - najpierw szeptała, a później zaczęła krzyczeć. - Tak, tak, już jestem, jestem. Mój Boże. Ale to wcale nie był koniec. Eksplozja ogłuszyła ich tylko na chwilę. Zapadali się w ciemnym leju po bombie, ale kiedy pył po wybuchu opadł, znowu byli na powierzchni i wciąż kurczowo się obejmowali, jakby pot, którym pokryła się ich skóra, skleił je na dobre. Ewa przywarła do niego tak mocno, jakby 112 próba rozdzielenia ich ciał groziła straszliwym bólem, niczym dziecko namówione przez złośliwych kolegów, by na mrozie dotknęło językiem metalu i teraz czuje, jak przy najlżejszym ruchu zostawia swoją skórę na zmrożonej powierzchni, a z warg spływają krople krwi. W końcu otworzyli oczy, ich oddechy na chwilę się wyrównały. Wtedy dotknęła językiem jego szyi, potem mocno ugryzła i pocałowała z niesłychaną gwałtownością, jakby wciąż nie mogła się nasycić nim, śliną, dotykiem, potem, spermą. Ich języki, ich ramiona, ich uda zwarły się ze sobą w pojedynku jak zapaśnicy próbujący położyć przeciwnika na łopatki. Ich ciała z minuty na minutę coraz pełniejsze, coraz bardziej nabrzmiałe od pożądania, wiedziały lepiej od nich, czego chcą. Ewa lekko się poruszyła, westchnęła głęboko, jakby czując zapowiedź intensywnej przyjemności, a później znowu zaczęli wyczerpującą wspinaczkę. Tym razem znacznie wolniej. Zaczynali łagodne podejście z przełęczy zdobytej wcześniej w brawurowy, szczeniacki niemal sposób, związany z wielkim ryzykiem i zmęczeniem. Tym razem do szczytu było znacznie bliżej, a taternikom przestało się spieszyć, więc mogli się cieszyć rozkoszami wędrówki. Podnieśli się więc, nie rozdzielając ani na chwilę i wolno, by zbytnio nie ryzykować, że jakiś nieostrożny ruch odbierze im choćby ziarenko przyjemności, przeszli kilka kroków w stronę łóżka. Kochali się w milczeniu, z otwartymi oczami, ciesząc się swoim widokiem, aż do momentu, gdy zaczęli się zapadać w ciemność, zacierającą kontury ciał ziemskich i niebieskich. Pogrążali się w mroku powoli, w tempie zapadającego zmierzchu, a nie wybuchu jak za pierwszym razem. To sprawiło, że zanurzyli się jeszcze głębiej. Ewa zaczęła krzyczeć tak głośno, jakby znalazła się na grani rozdzielającej śmiech od płaczu, przyjemność od bólu, i musiał zasłonić jej usta, bo dźwięki docierały nawet do nich wiszących na skale tuż pod szczytem. Kiedy już osunęli się w przepaść, pierwszy raz, od kiedy zaczęło się odliczanie, rozdzielili się. Obydwoje poczuli jednak ból, jakby 113 odjęto im część własnego ciała, a może nie tylko ciała. Długo dochodzili do siebie. Jak po ciężkiej wspinaczce, z trudem oddychali, bolały ich wszystkie mięśnie, chciało im się pić. Wreszcie ich ciała trochę ostygły. Marek przyniósł butelkę wody mineralnej, którą szybko opróżnili. Potem okryli się kołdrą i przytulili do siebie. Nie na długo. Wkrótce z taterników zmienili się w turystów cieszących się urodą szlaku. Odkrywali siebie centymetr po centymetrze, pieszcząc się, najpierw bardzo delikatnie, potem coraz śmielej. Tworzyli mapy, które w przyszłości miały sprawić, że będą się mogli po tym obszarze poruszać bez żadnego kompasu. I kiedy już poczuli, że nie mają przed sobą żadnych sekretów, znowu byli gotowi, żeby się zanurzyć. Weszli razem pod prysznic i płynęli w ciepłej wodzie bardzo długo, aż kłęby pary wypełniły łazienkę i prawie zabrakło im sił. Wtedy Ewa uklękła, namydliła jego podbrzusze, najpierw delikatnie, później coraz bardziej zdecydowanie dotykając członka, wreszcie spłukała mydło i zaczęła pieścić go ustami, aż w końcu rzucili się na siebie z siłą, która pozwoliła im dopłynąć na drugi brzeg. Potem znowu tonęli, wycieńczeni i milczący, do czasu, gdy zmęczenie sprawiło, że nogi z trudem dźwigały ciężar ich ciał i zapragnęli się położyć. Gdyby zwracali uwagę na to, co dzieje się na zewnątrz, zauważyliby, że skończył się właśnie jeden z najdłuższych dni w roku, więc ich zmagania musiały trwać wiele, wiele godzin. Zresztą poczuliby to w swoich drżących mięśniach, gdyby niemal natychmiast nie zasnęli. Wino na cześć Dionizosa powinno lać się strumieniami przez całą noc. W pół drogi między tą i tamtą stroną snu Ewa zdołała wyszeptać: - Wszystko mnie boli, tam w środku. I po chwili, już zasypiając, wymamrotała niewyraźnie coś, co brzmiało jak „dziękuję". Ale mogło to być coś zupełnie innego. 114 Ile dni, tyle iluminacji. Zbudził ich ptasi świergot. Wyższy od topól. Letni świt zachwycał przejrzystą jasnością, a po nim był następny i jeszcze następny. Ze słońcem i słowikami. Tego lata nawet posągi robotników na Pałacu Kultury wydawały się piękne i klasyczne. Ale to była tylko powierzchnia, naskórek świata. Nocą mocno wsłuchiwali się w siebie, w swoją krew, w muzykę sfer i w odgłosy miasta. Pragnęli tego samego co za pierwszym razem. Ich spotkania to był tajemniczy, gwałtowny, czasem brutalny rytuał, jakby za każdym razem dążyli do roztopienia się w sobie, do jedności, do wiecznego połączenia z mrocznym bóstwem. Noc była ich porą, porą kochanków, którzy z niecierpliwością oczekują nadejścia ciemności, by znowu w niej się zanurzyć. I znowu zanurzyć się w sobie. Niewiele ze sobą rozmawiali. W tym rytmie nie było na to miejsca. Nocą prawie nie spali, sprawdzając wytrzymałość swoich ciał na ból i przyjemność, kochając się z niesłabnącą gwałtownością na wszystkie sposoby, jakie im przychodziły do głowy. Często udawało im się zobaczyć różowawy brzask na horyzoncie, zanim śmiertelnie zmęczeni zapadli w sen, z którego wybudzało ich południe. Wtedy zrywali się w pośpiechu, przypomniawszy sobie, że istnieje jakiś świat na zewnątrz, że ludzie chodzą do pracy, tramwaje jeżdżą po szynach, w parkach kwitną kwiaty, a na nich gdzieś coś czeka. Ewa znikała na całe dnie, ale bynajmniej nie w domu rodziców, bo swoje osobiste rzeczy przeniosła do jego pokoiku. Chodziła na jakiś intensywny wielogodzinny kurs językowy, a w wolnych chwilach pomagała w dużej kancelarii prawniczej i pozowała do zdjęć, o czym dowiedział się zupełnie przypadkowo, przeglądając jakieś kobiece pismo. Zapytana o to, tylko wzruszyła ramionami, jakby nie było o czym gadać. Marek zresztą wcale nie domagał się odpowiedzi. To mogło tylko zaszkodzić przestrzeganym przez obie strony obyczajom i ustalonemu 115 rytmowi ich życia. Co wieczór, godzinę przed zamknięciem, przychodziła do pubu, w którym stał za barem, wypijała jedno piwo, pomagała mu posprzątać, a potem niespiesznie udawali się do niego, aby rozpocząć swoje misterium. Rzadko zdarzało im się wybić z tego wspólnego rytmu, przechodzącego od zaskakująco powolnego dziennego piano ku spazmatycznemu nocnemu forte. Miasto huczało wokół, roiło się i z dnia na dzień, pospiesznie starało się zrzucić starą skórę, która zupełnie nie pasowała do nowych czasów. Ale gwałtowny rytm miasta całkowicie rozmijał się z ich rytmem. Oni nabierali przyspieszenia, kiedy Warszawa zapadała w letarg przerywany jedynie dźwiękami alarmów okradanych samochodów i podskórnym stukotem nocnych pociągów. Zakłócenia ich rytmu następowały w czasie krótkich wypadów Ewy z rodzicami na Mazury, Marka do Jabłonowa. Prawie się nie zdarzało, żeby obydwoje mieli wspólny wolny dzień. W soboty i niedziele w knajpie było najwięcej pracy, a w tygodniu Ewa była zajęta. Dwa czy trzy razy zdarzyło im się zjeść rodzinny obiad w mieszkaniu Kordów, ale Marek wcale do tego nie tęsknił, bo atmosfera była trochę napięta. Niewiele zostało z dawnej szczerości i serdeczności. Andrzej, od kiedy został wysokim urzędnikiem ministerialnym, udzielającym gazetom wywiadów, najwyraźniej był cały czas tym zaabsorbowany i choć wciąż się grzecznie uśmiechał, myślami był gdzie indziej. Ciotka Marysia, zirytowana tym, robiła dobrą minę do złej gry, a oboje chyba mieli za złe Ewie, że prawie nie pojawiała się w domu i zamieszkała u Marka. Nigdy nie dali mu tego wprost do zrozumienia, ale czuł, że brakuje tylko iskry, żeby nastąpiło wyładowanie. Może zresztą chodziło o coś innego. Może z trudem przyjmowali do wiadomości to, co się pomiędzy nimi stało. Jakby nie do końca wierzyli, że to jest całkiem serio, że to się dzieje naprawdę. Zresztą nie oni jedni. Różnica polegała na tym, że Andrzej i Marysia nie chcieli stracić swojej ukochanej córeczki, która nie tak dawno była jeszcze dziewczynką, a pozostali nie mogli pojąć, 116 jak to się stało, że kosmiczna piękność zstąpiła z billboardu, postanowiła zostać na ziemi, a do tego wybrała właśnie Marka. Historia niczym z amerykańskiej komedii romantycznej Moja macocha jest kosmitką z olśniewająco blond Kim Basinger. Marek zauważał spojrzenia kolegów z pracy, współlokato-rów, przypadkowych facetów na ulicy świadczące o tym, że spodziewaliby się u boku Ewy kogoś w rodzaju amanta filmowego albo w najgorszym wypadku twarzy znanej ze zdjęć publikowanych przy liście stu najbogatszych. Trzeba było tygodni, żeby otoczenie przestało się dziwić. Ale on sam miał wrażenie, że nigdy dziwić się nie przestanie, bo w głębi duszy, nawet kiedy to się stało, nie wierzył, że to możliwe i że może trwać. Nie pytał, dlaczego wróciła. To byłoby najgłupsze pytanie, jakie mógł postawić. Nie potrafiłaby odpowiedzieć, tego był pewien. Za to on powinien był wiedzieć i wydawało mu się, że wie. Mógł się obyć bez wiedzy o tym, co działo się w jej życiu w ostatnich latach i dlaczego postępowała tak, a nie inaczej, ale odpowiedź na to pytanie powinien był znać. Żeby została. Cały czas bał się jednak, że ona jest tu tylko na chwilę, a on jest jedynie staqą orbitalną w jej kosmicznej drodze do gwiazd. Że za chwilę ona odleci w swoją lepszą stronę, gdzieś w stronę przylądka Canaveral, a jego nie będzie miał kto ściągnąć z powrotem na kosmodrom Bajkonur, tak jak stało się to z nieszczęsnym radzieckim kosmonautą, którego z dnia na dzień pozbawiono Związku Radzieckiego i jakiegokolwiek oparcia na macierzystej planecie. I tak czekał miesiącami, aż ktoś sobie o nim przypomni. Ale poza ziemskim przyciąganiem, Marek był tego pewien, równie mocno działało między nimi odpychanie. Z ziarnka, które wykieł- kowało tamtej pamiętnej nocy, wyrosło drzewo wiadomości. Tyle że nie zdążyło wciąż jeszcze wydać owoców. Jest jednak napisane: nie może złych owoców dobre drzewo wydawać, ani drzewo złe owoców dobrych wydawać nie może. Powinien był o tym pamiętać. Gdyby spróbował spojrzeć trzeźwo, bez emocji, dostrzegłby rozszerzający się wciąż cień grani, 117 z której jak dojrzałe owoce zaskoczone wczesną zimą opadały zamarznięte ciała. W takim początku ich nowej miłości, o ile to rzeczywiście była miłość, tkwiło ziarno klęski. To, co ich połączyło, musiało ich kiedyś rozdzielić, bo świat tak już jest urządzony, że ludzie wolą jasność od ciemności. A oni wciąż głębiej wchodzili w strefę cienia. Nie chciała chodzić z nim na spacery, do kina, teatru, na zakupy. Nie chciała dostawać kwiatów, wyjeżdżać na wakacje, planować wspólnej przyszłości. Chciała tylko wciąż i wciąż zatracać się, zapominać o świecie, cierpieniu i rozpaczy. Pewnie to był błąd, myślał później, że nie próbował nacisnąć mocniej, bo obawiał się, że cienka tafla lodu, po której stąpają, co każdego dnia odczuwał coraz bardziej, pęknie z hukiem i przykryje wszystko, co ich łączyło, krami zapomnienia. Trzeba to było zrobić, żeby nie żałować, wyprawić się z Ewą na drugą stronę, na stronę jasności, gdzie rosną kwiaty, woda jest czysta, a słońce buszuje w koronach drzew, ale czuł w niej jakiś wewnętrzny opór i ustępował. Trzeba było rozbić skorupę, którą się tak szczelnie otoczyła, że chociaż znał każdy milimetr jej ciała, niczego tak naprawdę o niej nie wiedział. Poza tym, co sama chciała mu powiedzieć. Trzeba było pytać natarczywie, drążyć aż do skutku, zamęczać ją swoim zainteresowaniem i miłością, zamiast zadowalać się jej uśmiechami w miejsce odpowiedzi. Nie wolno było przyjmować reguł jej gry. Dopóki była taka możliwość, zanim zrobiło się za późno, powinien jej rzucić wyzwanie, stanąć na ubitej ziemi i walczyć do krwi ostatniej. Może to by coś dało? Może śpiąca królewna potrzebowała zapachu krwi? Może trzeba jej było powiedzieć prawdę, że życie bez niej nie będzie życiem, a świat się rozleci jak lustro zmrożone spojrzeniem Królowej Śniegu. I że, jeśli odejdzie, nie odzyska nigdy swojego dawnego życia, bo nic już nie będzie tak samo, więc obydwoje będą musieli posklejać siebie z okruchów, o ile to się w ogóle uda. A nawet jak się uda, to nie wiadomo, co z tego wyniknie. Czy Golem, który z tych 118 okruchów powstanie, nie będzie tylko wydrążoną w środku figurką? Czy ktokolwiek kiedykolwiek będzie w stanie tchnąć w niego życie? Wiedział to, wiedzieli oboje, że miała nad nim przewagę, że zawsze stawał wobec niej nagi i bezbronny, bo kochał ją mocniej, może najmocniej na świecie, a czy ona go kochała, tego nigdy nie był pewien. Owszem, była prawdziwą księżniczką, ale czyż właśnie nie to było przyczyną, że uwierało ją najmniejsze ziarnko, że łatwo było ją zranić, że ból dopadał ją, choćby okryła się setką ochronnych warstw, choćby zamknęła się w kokonie. Trzeba jej było powiedzieć, że nawet jeżeli wystarczy jej sił, by odejść, to zabraknie na coś więcej. Więc powinna zostać przy nim choćby z powodu własnej słabości. To nie jest mało. To zupełnie niezły powód, żeby przeżyć wspólnie całe życie. Tylko że zaczynamy to rozumieć, kiedy już jest zdecydowanie za późno, kiedy zabraknie oparcia. Wcześniej wydaje nam się, że na wszystko jest czas, życie nam nie ucieknie, świat czeka, stoi otworem i stwarza nieograniczone możliwości. A to nieprawda. To tylko mrzonki niewyćwiczonego umysłu. Niewyćwiczonego w cierpieniu, strachu przed jutrem, wybieraniu mniejszego zła i zgniłych kompromisów. Z tego się właśnie składa życie, jeśli komuś się powiedzie. Bo często bywa znacznie gorzej. Trzeba było jej to wszystko powiedzieć, bo na pewno nie miała o tym pojęcia, ale żeby to zrobić, musiałby już wtedy posiąść tę wiedzę, którą nabył dużo później podczas bezsennych nocy, kiedy ból chwyta za gardło, dławi i nie pozwala odpocząć. Ale przecież nie tylko o noce chodzi, bo zdarzają się też dni, kiedy lepiej nie wychodzić na zewnątrz, żeby nie poczuć, jak wsysa nas próżnia i unosi w stanie nieważkości ponad miastami, drapaczami chmur, hen, gdzie przestwór oceanu i widok na Manhattan z wybitymi siekaczami dwóch wież. Nawet jeżeli nie wiedział jeszcze tego wszystkiego, powinien był spróbować powiedzieć to, co wie, i to, czego się domyśla. Zamiast czekać i szeptać drżącymi wargami: „kocham cię", „jestem szczęśliwy", „zostań ze mną na za- 119 wsze", i szczerze odpowiadać na pytanie „o czym marzy", że jego marzenia już się spełniły. - Głuptasie, kochany głuptasie - odpowiedziała mu na to, tak jakby znowu mieli po 12 lat i jechali autobusem z jasełkowego przedstawienia. - Przecież musimy też myśleć o innych sprawach, o świecie, o tym, kim w przyszłości będziemy i co chcielibyśmy osiągnąć. - Ja nie muszę - powiedział bez namysłu. Jakiś czas potem zrozumiał, że to było o jedno szczere zdanie za dużo. Tym razem już tylko się uśmiechnęła, trochę nieobecna. Może jeszcze tej nocy była jakaś szansa, zanim wyjechał na kilka dni do domu i wracał do niej nocnym pociągiem, mając nadzieję, że jednak wyjdzie na Centralny, choć wcale mu tego nie obiecała. Może chciała mu powiedzieć i gdyby odpowiedział inaczej, wszystko mogłoby się jeszcze ułożyć. Gdyby miał jakiś inny pomysł na nich, na przyszłość, gdyby nie był głównym bohaterem najmroczniejszego rozdziału w jej życiu, który właśnie postanowiła zamknąć, bo nie chciała już pamiętać o bólu. Marzyła o świecie gładkim jak ciała modelek z billboardów, jak jej własna skóra, jak plastik, na którym nie ma żadnych skaz i zmarszczek. Wtedy jeszcze wierzyła, że da się uciec od cierpienia i że bez niego będzie jej łatwiej uciekać. No i nie powiedziała mu o tym, że był ktoś jeszcze. Przed kim też chciała się ukryć. Zrozumiał później, że Andrzej chciał mu dać coś do zrozumienia, zapraszał go do siebie, żeby w cztery oczy przekonać się, co wie, co mu powiedziała. Bał się o nich obydwoje i czuł, że to wszystko się źle skończy. Trzeba było skorzystać z tego zaproszenia. Tylko czy to by coś pomogło? Dopiero po latach zdał sobie sprawę, że skoro podjęła decyzję, mógł się tylko łudzić, że była jeszcze szansa, aby coś zmienić. Chyba było to równie prawdopodobne jak trafienie w totolotka. Ale trzeba było spróbować. Zamiast tego usłyszał w słuchawce pełen niedowierzania głos Andrzeja. - Mój Boże, ona naprawdę ci nic nie powiedziała. Marek, nie odkładaj słuchawki. Wniebowzięty i Zawsze marzył o lataniu. Żeby chociaż jak ci dwaj, którzy wygrali w totolotka. Wniebowzięci. Do Rzeszowa i z powrotem. Do Katowic, Warszawy, Krakowa. Był w każdym z tych miast, ale chciałby je zobaczyć z lotu ptaka. O Londynie, Paryżu, zachodnim Berlinie czy Nowym Jorku nawet nie śmiał marzyć. Znał nazwy wszystkich dużych lotnisk na świecie, pamiętał je choćby po to, żeby powtarzać od czasu do czasu w myślach: niedługo będziemy na Heathrow, lotnisku Kennedy'ego, Tempelhofie. A już najbardziej podniecające wydawały mu się nazwy paryskich portów lotniczych Roissy Charles de Gaulle i Orły. Ruasi Szarldegol i Orli z akcentem na i. Mimo że nie znał francuskiego, podobnie jak żadnego innego języka poza rosyjskim, z niezwykłą pieczołowitością starał się wymawiać francuskie nazwy i poprawiał nieuków, którzy je przekręcali. Właściwie kiedyś byłoby go stać na bilet z Warszawy do Rzeszowa albo Krakowa. Ale jakoś nigdy się nie złożyło. Poza tym, niby po co miałby lecieć do Rzeszowa? Wszyscy by sądzili, że mu odbiło. W końcu miał samochód. Nawet za granicę, na wczasy do Bułgarii albo NRD jeździło się samochodem. A na dalsze trasy pociągiem. Dalsze trasy to w jego wypadku była Moskwa i Jałta nad Morzem Czarnym. Kiedyś przeczytał w licealnym podręczniku do 121 rosyjskiego opis tego miejsca, który zaczynał się od słów: eta była priekrasnaja Tawrida. Zgadzał się z opinią starożytnych. Niewiele zresztą brakowało, żeby wtedy poleciał samolotem, bo była też wycieczka do Batumi z przelotem do Tbilisi, ale w końcu na prośbę żony wybrał Jałtę. Ona z kolei wolała przemieszczać się po ziemi. Zresztą w ogóle nie lubiła podróżować, a szczególną niechęcią napełniała ją myśl o samolotach. Jeśli coś poza żoną, dziećmi, dyrektorem zjednoczenia i komentatorem sportowym Zydorowiczem, było w stanie doprowadzić go w ciągu kilku sekund do wściekłości, to z pewnością była to reklama PLL LOT. Hasło „Lataj LOT--em", które można było zobaczyć czasem na bandach w czasie meczów piłkarskich albo na wieżowcu w centrum Warszawy, natychmiast prowokowało go do komentarzy. „Lataj srotem - zwykł mawiać w takiej sytuaq'i - ciekawe, czym ma człowiek latać, jak nie LOT-em. Jak poza LOT-em nic u nas nie ma". LOT to był w tym wypadku tylko symbol. Bo problemem nie był przecież brak linii lotniczych i biletów. Problem polegał na tym, że aby dostać bilet, trzeba było mieć odpowiednią pieczątkę w paszporcie. To znaczy, że wcześniej trzeba było dostać zaproszenie z zagranicy. W grę wchodziły dwa typy wyjazdów: służbowy do zachodnich kontrahentów albo prywatny do rodziny. Obie te ewentualności w zasadzie go nie dotyczyły, choć była jakaś odległa rodzina żony w Stanach. Tyle że nigdy się nie odezwała. Co jakiś czas prowokowało go to do wygłaszania pod adresem żony cierpkich uwag na temat dobrych wujków z Ameryki. Była też trzecia ewentualność. Można było polecieć na wycieczkę. Do Turcji na przykład, ale zawsze coś go blokowało, jak nie finanse, to rodzina. Pewnie dlatego tak często mu się śniło, że latał. Wznosił się i to nie nad jakimś Jabłonowem czy innym zapyziałym Nowym Miastem, a nawet nie nad Warszawą, lecz nad tymi miastami, gdzie wpuszczają na podstawie pieczątki wszystkie kraje świata. We śnie miał dziwną pewność, że zbliża się 122 właśnie do Orły i za chwilę znajdzie się na Champs Elysees. Jak w tej słynnej piosence, której tytułu nieuki oczywiście nie rozumiały. Albo wybierał się metrem z Heathrow pod Big Bena. Wszystko, co mu tak ciążyło, zostawało na dole. Gówniana praca w gównianym zjednoczeniu; rodzina, która nic nie rozumie; banda otaczających go kretynów bez wykształcenia i pojęcia. Zmarnowana kariera, zmarnowane zdrowie, zmarnowane życie. Wreszcie mógł o tym zapomnieć. Zabierał ze sobą tam w górę tylko to, co chciał. Znowu był królem życia, młodym i przystojnym inżynierem po politechnice, który może przebierać w propozycjach pracy oraz dziewczynach. I udawał się tam, gdzie wszystkie drzwi przed takimi jak on stoją otworem. Taki Staszek Paluch z Żyrardowa, przypominał sobie, przecież był gorszym studentem niż on, a zarabia w Anglii taką kasę w jakiejś stoczni, że głowa mała. Ale tamtemu rodzina pomogła wyjechać i wystartować w nowym kraju. A jemu nigdy nie miał kto pomóc. Im więcej miał kłopotów, tym częściej latał we śnie. Ostatnio zdarzało się to niemal codziennie. Samolot nabierał wysokości wraz z wypitą wódką. Po dwóch flaszkach był transatlantyckim concorde'em albo jumbo jetem. Jak duch szybował nad wielkimi wodami, amazońskimi puszczami, afrykańskimi sawannami, górami większymi, niż sobie można wyobrazić, lodami Arktyki, a nawet nad syberyjską tajgą, choć to był akurat kierunek przeciwny niż ten, który go interesował. Wszystkie te miejsca widział w filmach przyrodniczych. Ale we śnie były jeszcze bardziej realistyczne. Niemal mógł pogłaskać antylopy gnu stojące u wodopoju. A już po chwili był na lotnisku Kennedy'ego i przechadzał się po Manhattanie. Czasem go zastanawiało, czy ci wszyscy towarzysze z powiatu i województwa, z którymi jako dyrektor musiał się spotykać, też mają takie sny. A teraz znowu czuł, że się wznosi. Że coś wyrzuciło go z wielką mocą w powietrze. Leciał. Przeciążenie aż dławiło 123 w gardle. Czuł się trochę jak na diabelskim młynie w wesołym miasteczku albo jakby siedział w startującym samolocie, który wznosi się niemal pionowo w górę. Widział roje gwiazd i księżyc przybliżający się w niepokojącym tempie. Coś było nie tak, bo nagle wszystko przesłoniły korony drzew. Piękna noc żeby umrzeć, pomyślał nie wiadomo dlaczego. Najgorsze, że nie widział żadnej sawanny ani arktycznych lodów. Tylko zwyczajny ogródek z drewnianym płotem. Na horyzoncie nie było nowojorskich wieżowców ani mostów nad Tamizą, tylko fabryczny komin, skądś mu znany. Pachniało swojską maciejką i spalinami. Najbardziej jednak niepokoiło go, że jest ciemno. Tak ciemno, jakby ktoś wyłączył światło we wszystkich metropoliach świata. Widział tylko zarysy zapyziałych domków. Takich, jakie można zobaczyć w każdym polskim miasteczku. A nie o to mu przecież w życiu chodziło. Trudno. Najważniejsze, że leciał. I czuł się wreszcie swobodny i lekki. Przepełniała go radość. Fala przyjemności rozchodziła się po jego ciele jak bioprądy. Wylądował. To nie było zwyczajne lądowanie, którego nie miał prawa poczuć, bo za sterami siedział wirtuoz. To było lądowanie awaryjne. Koła maszyny dotknęły ziemi gwałtownie, jakby zaryły w pasie startowym. Rzuciło nim do przodu niczym lalką do testów wypadkowych, bo jak zwykle nonszalancko nie zapiął pasa, ufny w umiejętności pilota. Później z powrotem wcisnęło go w fotel. Czuł, jak opuszczają go zmysły. Ni stąd, ni zowąd zaczął się błyskawicznie zbliżać do lotniska Orły i Champs Elysees. Lądował w Paryżu. To była dobra wiadomość. Bardzo dobra wiadomość. 2 Wojtczakowa kładła się spać z mocnym postanowieniem, że następnego dnia porozmawia z synem. Ostatnio prawie codziennie przychodził pijany o drugiej- trzeciej w nocy, 124 budził ją i sąsiadów. A kiedy go upominała, wykrzykiwał, że skończyły się rządy komuchów takich jak ona i Gerwa-towscy. To znaczy sąsiedzi. I dodawał, że on i jego koledzy z komitetu obywatelskiego zrobią z nimi porządek. Ci koledzy to był, oczywiście, młody Deszczyński. Wielki polityk się znalazł, gdyby nie ojciec, nic by nie miał. Taki sam darmozjad jak Darek - myślała rozzłoszczona. Najbardziej jednak irytowało ją, że syn zaliczał ją do tej samej kategorii co Gerwatowskiego, byłego powiatowego sekretarza partii, który przez jakiś czas pracował nawet w komitecie wojewódzkim. Owszem, należała do partii, ale przecież nie była żadnym komuchem. Stanowisko wiceprzewodniczącej wojewódzkiej rady narodowej pełniła społecznie. I załatwiała w województwie mnóstwo ważnych rzeczy dla Jabłonowa. Na przykład nowy wodociąg. Zresztą, gdyby miała układy w partii, Gerwatowski nie mógłby kupić za grosze drugiej połowy domu. Kiedy przypomniała sobie o tej sprawie, tak się zdenerwowała, że odechciało jej się spać. Zaparzyła herbatę, angielskiego earl greya. Teraz nie ma już problemu, żeby go dostać, nie to co kiedyś... Intensywny aromat działał na nią relaksujące Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wziąć czegoś na uspokojenie. Relanium? Albo chociaż łyk nerwosolu? Może lepiej nie. Górska ostrzegała ją ostatnio, że od śmierci Antka jest na najlepszej drodze do lekomanii. Ale jak tu być spokojnym, kiedy człowiek sam się użera z sąsiadami, synem pijakiem i bankiem, który ledwie dał pożyczkę, a już chce, żeby oddawać pięć razy tyle. Przecież ją znają, powinni wiedzieć, że odda, bo zawsze oddaje długi. A do tego towar schodzi jak złoto. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo spłaci pożyczkę i nawet będzie ją stać na wykupienie Gerwatowskich. Szkoda, że Antek nie może jej pomóc. Nie ma kto krzyknąć na Darka, pogonić go do roboty, nie ma kto po towar jeździć, nosić skrzynek. Do wszystkiego musi najmować ludzi, a synalek pije. A przecież to dla niego, nie dla siebie, haruje w sklepie jak wół. To przecież jego przy- 125 szłość. Jej do emerytury zostało raptem parę lat. Mogłaby je przepracować na państwowym, zamiast się szarpać jak głupia. Szkoda gadać. Nie ma już nawet zamiaru strzępić sobie języka. Albo się Darek uspokoi, zacznie pracować, bo uczyć mu się przecież nie chce, albo fora ze dwora. Niech idzie na swoje, najlepiej niech się wprowadzi do Deszczyńskiego, skoro go tak kocha. A koledzy z komitetu obywatelskiego niech mu dają na jedzenie, piwo i papierosy. Zobaczymy, jak długo wytrzyma. Od kiedy zdecydowała, że zrobi z Darkiem porządek, trochę się uspokoiła. Zasnęła, zanim earl grey zdążył wystygnąć. To, co ją obudziło, to musiała być wojna. Niemcy znowu zaczęli bombardować wieś. A może to ostrzał artyleryjski. Po chwili, jeszcze we śnie, zaczęła sobie uświadamiać, że to przecież niemożliwe, a to, co się dzieje, z pewnością ma związek z tym, nad czym zastanawiała się przed snem. Darek. Tym razem przeholował. Łomot, który obudził Wojtcza-kową i pewnie całą okolicę, i który cały czas słyszała, to już nie był niewinny żart w stylu wykrzykiwania pod oknami sąsiadów „precz z komuną". To już była grubsza sprawa. Sprawa na całe miasto. Taka, do której wzywa się policję. Zakłócenie ciszy nocnej zagrożone karą grzywny z możliwością zamiany na areszt. Ale będzie wstyd, jak go wsadzą. I dobrze. Niech posiedzi, to może wreszcie trochę zmądrzeje. Na grzywnę pieniędzy nie dostanie. Tylko co to mogło być? Huknęło, aż dom się zatrząsł. Może z tym drugim głupim, Arturkiem od Deszczyńskich, ścięli drzewo w ogrodzie Gerwatowskich? Parę tygodni temu Darek się odgrażał, że je zetnie, bo mu światło zasłania. Ale jak na drzewo brzmiało to zbyt mechanicznie. Jakby ktoś zgniatał metal. Na przykład kolejową szynę, która w czasie transportu wypadła z pędzącego pociągu na torowisko. 126 Widziała kiedyś coś takiego na staq'i w Nowym Mieście. Nikomu nic się nie stało, tylko łomot był potworny. Taki jak teraz. Podobny dźwięk wydaje samochód, uderzając w drugi. Jezus Maria, samochód! Jeśli te głupki go wzięły, to mogło się zdarzyć nieszczęście. A przecież schowała kluczyki. Może walnęli w bramę, jak taki jeden z Piaskowej, co po pijaku zapomniał otworzyć jedno skrzydło? Natychmiast się zerwała. W samej koszuli pobiegła do drzwi. Wyjrzała na podwórze. Garaż był zamknięty. Podobnie jak brama. U Gerwatowskich paliło się światło. To i nic dziwnego - pomyślała - a to się jutro nasłucham od nich jak świnia grzmotu na temat synalka. A jednak działo się coś dziwnego. Bardzo dziwna była cisza, która zapanowała po tym piekielnym huku. Zajrzała do piekarnika, gdzie zawsze chowała kluczyki. Były na swoim miejscu. Wbiegła po schodach do pokoju Darka. Spojrzała na zegarek. 3.20, a jego jeszcze nie ma. Czas najwyższy zrobić z tym porządek. Znowu się zirytowała. Po chwili przypomniała sobie, że musi znaleźć źródło hałasu. Drzewo. Może Darek ściął jesion z ogrodu Gerwatowskich. Odsłoniła okno. Drzewo stało tam gdzie zwykle. Wyjrzała na zewnątrz. Niewiele było widać, ale to, co widziała, to była zwyczajna jabłonowska sielanka. Latarnie na 1 Maja, drzewa, ogród, skarpa i majaczący gdzieś na horyzoncie komin fabryki. A może rynna się urwała? Bo już całkiem była przerdzewiała. Jeszcze za życia Antka mieli coś z nią zrobić. No i jakoś zeszło. Trzy lata. Nie miała kiedy się tym zająć. Mówiła Darkowi, żeby choć z liści oczyścił. Ale do niego mówić to jak do ściany. Wychyliła się z okna. Rynna najwyraźniej mocno trzymała się domu. I wtedy zauważyła. Coś stanęło pomiędzy skarpą, ogrodzeniem a jesionem Gerwatowskich. Coś dużego. Dużego jak samochód. 127 Stali przy ogrodzeniu. Gerwatowski przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Ale w kieszeniach szlafroka nic nie mógł znaleźć. - Franek, daj spokój z tym paleniem, to niebezpieczne -powiedziała Gerwatowska. - Jeszcze nas pozabijasz albo wysadzisz dom. Przecież benzyna się mogła rozlać, - Taaaa - mruknął pod nosem Gerwatowski i z niedowierzaniem pokręcił głową. - Widziała pani kiedy coś podobnego? Pani już chyba ze trzydzieści lat mieszka w tym domu, prawda? - Jakby pan zgadł. Równo trzydzieści będzie na jesieni. Ale czegoś takiego to tu jak żyję nie było. - Zresztą jakby było, toby się o tym słyszało. - Gerwatowski wciąż nerwowo szukał papierosów, których ze sobą nie zabrał. - Słyszałem o takim miejscu pod Warszawą, Wyszków albo Wyszogród, gdzie ludziom co jakiś czas samochód do ogrodu wjeżdża, bo mieszkają na ostrym zakręcie. Ale tu to się nie powinno zdarzyć. Uwaga była jak najbardziej słuszna, bo w pobliżu żadnego zakrętu nie było. Było skrzyżowanie w kształcie litery T zwieńczone skarpą. Ich ogrody i wspólny dom leżały poniżej tej skarpy. - Trzeba być chyba nieprzytomnym, żeby nie zauważyć, że się ulica kończy - powiedziała Wojtczakowa. -Albo pijanym - dodała jej sąsiadka, intensywnie wpatrując się w samochód. - Słuchajcie, tam w środku ktoś jest. Nie rusza się. Spojrzeli po sobie, jakby trochę zaskoczeni, że wcześniej nie przyszło im to do głowy, choć na logikę, ktoś musiał być jak nie w środku, to obok samochodu. - Dzwonić po policję? - zapytała Wojtczakowa. - Jeszcze coś ruszymy niepotrzebnie i będzie problem. Może trzeba na nich poczekać? 128 - No co też pani - obruszył się Gerwatowski. - A jak ten człowiek umrze, bo mu nie udzielimy pomocy? Może trzeba go wieźć na pogotowie? Albo lekarza wezwać? Obejrzał uważnie płot wokół ogrodu sąsiadki. - No dobra. To ja przejdę przez płot, a wy zapalicie światło w pokojach i weźmiecie jakieś latarki, bo i tak przez te sztachety nie przeleziecie. Później się zastanowimy, kogo wzywać. Zanim kobiety znalazły latarki i obeszły dom, Gerwatowski zdążył połamać motykę, a teraz siłował się ze szpadlem. W końcu tak się zasapał, że musiał zrobić sobie przerwę. - Ni cholery nie idzie. Drzwi się uszkodziły przy upadku. Haczkę zmarnowałem. Stylisko pękło. - A próbowałeś, Franus, od drugiej strony? - No nie, bo co to da. I tak się go nie wyciągnie. - Trzeba spróbować. A nuż coś to pomoże. Drobniutka i szczupła Gerwatowska z trudem wcisnęła się między ogrodzenie i samochód. Zaczęła szarpać za klamkę tylnych drzwi od strony pasażera. Ustąpiły. Weszła do wnętrza auta. Po chwili udało jej się odblokować drzwi kierowcy. - Jezus Maria - wyszeptała Wojtczakowa. Gerwatowskiego też jakby zamurowało, bo i widok był bardzo nieprzyjemny. Zakrwawiona głowa mężczyzny opierała się na kierownicy, a jego ręce bezwładnie zwisały. - Zabił się. Na miejscu się zabił - Wojtczakowa nie była w stanie wydusić z siebie nic więcej. Gdyby było jaśniej, byłoby widać, jak bardzo zbladła. - Trzeba sprawdzić tętno - Gerwatowska była zdecydowanie spokojniejsza. - Może tylko jest nieprzytomny? Franek, sprawdź mu tętnicę szyjną. Jej mąż posłusznie pochylił się nad kierowcą. Przez chwilę było cicho, jak w kościele w czasie podniesienia. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu i powadze. Wydawało się, że szale 129 przechylają się to w tę, to w tamtą stronę, tik, tak, być, nie być. Wojtczakowa z przejęcia aż oparła się o drzewo i wtedy Gerwatowski wybuchnął. Wydawało się, że dostał ataku histerii, bo aż się zaniósł czymś, co przypominało płacz. Jego żona już-już miała zamiar powiedzieć coś uspokajającego, kiedy Gerwatowskiemu wreszcie udało się nabrać powietrza. - Hanka - krzyknął. - On śpi. I znowu zaniósł się śmiechem. - Napił się, to i śpi - odpowiedziała. Rzeczywiście, kiedy Wojtczakowa podeszła bliżej, poczuła zapach, którego nie sposób pomylić z niczym innym. Powoli zaczęła do siebie dochodzić. Mogła już nawet przyjrzeć się samochodowi i kierowcy, który kogoś jej przypominał. Gerwatowskiemu łzy ciekły po policzkach. Popłakał się ze śmiechu. - No dobra - powiedział wreszcie. - Trzeba go obudzić i opatrzyć. Wojtczakowa podeszła do śpiącego delikwenta i szarpnęła go za ramię. - Panie Jurku, niech się pan obudzi. Gerwatowscy spojrzeli na nią z zainteresowaniem. A zwłoki siedzące za kierownicą wybełkotały coś zupełnie niezrozumiałego. - Panie Jurku, panie Górski. Niech pan wstanie. Trzeba zadzwonić do jego żony - powiedziała, odwracając się w stronę sąsiadów. - To jest Górski? Mąż pani Anny. Na dźwięk słowa żona, pijany uniósł głowę. - Moja żona, którą kocham, lubię i szanuję, nie ma z tym nic wspólnego. Dajcie jej spokój - najwyraźniej był tak pijany, że bardzo powoli do niego docierało, gdzie jest i co się z nim dzieje. Był jednak na tyle przytomny, żeby rozpoznać znajomą twarz. - O, dobry wieczór, pani Wojtczakowa. U pani wszystko w porządku? - zapytał zdumioną kobietę. 130 - Strasznie dzisiaj daliśmy z Darkiem ognia. A tak właściwie, to gdzie ja jestem? - Może pan się ruszyć, panie Górski? Pomogę panu. Górski z trudem wytoczył się z samochodu. Wyglądało, że nic mu nie jest, a to, że ledwie się trzyma na nogach, wynika z pijaństwa. - Pani Wojtczakowa, jest tu jakiś szlauch? O własnych siłach dowlókł się do kranu, który mu wskazano. Nabrał wody w dłonie i przemył zakrwawioną twarz. Miał obtarty policzek. Woda trochę go otrzeźwiła, rozejrzał się wkoło i z wyraźnym zaskoczeniem zarejestrował, że razem ze swoim samochodem znalazł się w cudzym ogrodzie, koło cudzego domu, w towarzystwie ludzi w szlafrokach. - Ale miał pan szczęście, powinien pan tydzień krzyżem leżeć i Bogu dziękować - powiedziała Wojtczakowa. - Dziękować? A za co? Za co ja mam dziękować? Nic nie ma do dziękowania - z minuty na minutę Górski wydawał się coraz trzeźwiejszy i bardziej agresywny. - Pierdolić nie dziękować. Pierdolić. Spojrzał na samochód i zrezygnowany machnął ręką, jakby dając do zrozumienia, że to już nie jego sprawa. - Do widzenia, pani Wojtczakowa, do widzenia państwu. Na mnie czas. Ukłonił się zaskoczonym widzom i ruszył w stronę płotu. Jednak uznawszy, że ma niewielkie szanse na jego pokonanie, skłonił się raz jeszcze, jakby prosząc o zgodę na skorzystanie z innej drogi, i szybko wyszedł naokoło domu. 131 4 -Dajcie spokój - Gerwatowska okazywała zdumienie w sposób nadzwyczaj konwencjonalny, to znaczy kręcąc głową i przewracając oczami. - Jak on to zrobił? Takie rzeczy to chyba tylko w filmach się zdarzają. - Może zwariował? - powiedziała Wojtczakowa. - Widzieliście, jak się zachowywał? Jakby mu kompletnie odbiło. - Może to jakiś szok? Pourazowy - zaczął się zastanawiać Gerwatowski. - A zresztą, co tu gadać. Pijany jak bela. To się zachowuje jak pijany. - Pijany zawsze ma szczęście - oświadczyła jego żona. -Słyszałam o takim wypadku, że ktoś kompletnie zalany wypadł z balkonu na siódmym piętrze i nic sobie nie zrobił. Podniósł się i poszedł dalej pić. - Masz rację, Hanka. Trzeźwy to by się zabił na miejscu, a pijanemu nic. Tak jak ten Górski. Przecież on musiał jechać dosyć szybko, bez świateł, bo się nie paliły, ujechał tu spory kawałek. - Pewnie z Malinowej - Wojtczakowa natychmiast przypomniała sobie, kto jeszcze pił tej nocy w gospodzie i znowu się zdenerwowała. - No oczywiście, że z Malinowej, a koło nas powinien w prawo skręcić, tyle że zasnął i pojechał prosto. No i z tej szybkości nie zsunął się po skarpie, tylko wyrzuciło go w powietrze. A jeszcze go najpierw szarpnęło na krawężniku. I tak na logikę, to nie miał wielkich szans, żeby przeżyć, bo jak nie na ogrodzenie, to powinien wpaść na któreś z drzew, a przy takiej sile uderzenia to trup na miejscu i miazga z samochodu. Z kolei jakby wolniej jechał, stoczyłby się ze skarpy, a później by dachował. W zasadzie nie było możliwości, żeby mu się nic nie stało, a on wpasował się dokładnie pomiędzy ogrodzenie i drzewa. No i powiedzcie, 132 że pijany nie ma szczęścia. Powinni to w „Teleexpressie" pokazać. - Jeszcze czego - oburzyła się Wojtczakowa. - Będzie mi telewizja deptać ogródek. Już mi wystarczająco Górski na-niszczył. - Będzie pani dzwonić na policję? - A po co mi kłopot? Szkody żadne, nikomu nic się nie stało. Będą chcieli, to sami przyjdą. Do Górskiej zadzwonię najwyżej, żeby wiedziała, co się dzieje. Ale i tak teraz nikt nie będzie się po nocy po ten samochód tarabanił. - Może jego trzeba poszukać? - zaniepokoiła się Gerwatowska. - Może jemu coś jest i powinien na pogotowie jechać? - Daj spokój, Hanka. Pijanemu nic się nigdy nie stanie. Dzień, w którym... i Jak w miastach leżących nad groźnymi rzekami czas liczy się od jednej wielkiej powodzi do drugiej, tak w Jabłonowie, który omijały dziejowe zawieruchy i naturalne kataklizmy, a najbardziej wstrząsającym wydarzeniem od zakończenia wojny był upadek PGR-u, jeszcze wiele lat później mówiło się, że coś miało miejsce kilka dni po tym, jak Górski wylądował w ogródku Wojtczakowej. Albo że działo się to owego lata, a nawet tamtego roku. Przez jakiś czas był to zresztą ulubiony temat rozmów i dowcipów. Żartowano na przykład, że Górskiemu policja chciała odebrać licencję pilota, ale okazało się, że wylądował prawidłowo. Albo że Górski w pamiętną noc przygotowywał się do roli w filmie Tylko dla orłów. Dowcipy skończyły się kilka miesięcy później, kiedy wszyscy dowiedzieli się za przyczyną młodego Wojtczaka, co Górski robi w hangarze nad jeziorem. Jednak zanim się okazało, że na dobre zwariował, każdy mieszkaniec Jabłonowa czuł się w obowiązku w pierwszych słowach zrelacjonować przyjezdnym jego przygody. W tych opowieściach Jerzy Górski stawał się kimś w rodzaju miejscowego barona Munchhausena, a ów lot miał być jedynie ukoronowaniem jego wcześniejszych wyskoków. Przypomniano sobie, jak razem z kolegami, z którymi polował, wystrzelali kiedyś w pijanym widzie stado krów, bo we mgle wzięli je za sarny. Inni 134 mówili o tym, że kiedyś w przypływie mołojeckiej fantazji założył się w knajpie w czasie nocnego posiedzenia, że zetnie świerk rosnący przed komisariatem, i byłby dotrzymał słowa, gdyby kompani od kieliszka nie zabrali mu siekiery. Dobre stosunki Górskiego z komendantem były zresztą wręcz legendarne, ludzie gadali, że to także z jego broni strzelano do nieszczęsnych krów. No, a poza tym, jako potwierdzoną powtarzano informację, że to ich sprawką było spicie do nieprzytomności proboszcza i przywiązanie go półnagiego do drzewa pod kościołem. Na całą noc. Ludzie idący na poranną mszę musieli go odwiązywać. Opowiadano, jak w czasie stanu wojennego razem z komisarzem wojskowym urządzili atak na Malinową w stylu radzieckich filmów wojennych, wykrzykując „urra" i strzelając z zabawkowych pepesz. Było w tych historiach trochę prawdy, jednak gdyby wszystkie opowieści na temat wyczynów Górskiego miały być prawdziwe, znaczyłoby to, że niczym poza piciem i wygłupami, a może raczej piciem połączonym z wygłupami, się w życiu nie zajmował. Ponieważ w sezonie do Jabłonowa zjeżdżało sporo wczasowiczów, zwanych przez mieszkańców stonką, historia Górskiego-Munchhausena dotarła nie tylko do Nowego Miasta i Szczecina, lecz nawet do dalekiej Warszawy. Co jakiś czas zdarzało się, że któryś z miejscowych, opowiadając o słynnym locie, bywał zaskakiwany przez zupełnie obcych ludzi niemających z Jabłonowem nic wspólnego. A o krowach pan słyszał ? - potrafił zapytać taki delikwent rodowitego jabłonowianina. - A o pudlu sąsiada, co go pies Górskiego wykopał? - dodawał. - Albo o pijanym facecie, którego przewiózł na drugi koniec Polski razem z rowerem? I okazywało się, że osoby postronne wiedziały o jabłonowskim Munchhausenie więcej niż miejscowi, bo z biegiem lat jego postać obrastała opowieściami apokryficznymi, które wcześniej powtarzano z ust do ust jako prawdziwe historie, co to się niby przydarzyły koledze szwagra sąsiada. Aż po kilku latach przygody Górskiego, jak wszystkie tego typu 135 historie, poszły w zapomnienie albo zyskały nowych bohaterów typu ruski bandyta, Elvis Presley albo Osama bin Laden, którego widziano na targu w Nowym Mieście, jak sprzedawał kałasznikowy. Ale żeby tak się stało, musiało minąć sporo czasu. Wtedy ogródek Wojtczakowej, gdzie samochód stał do południa następnego dnia, wzbudził w Jabłonowie podobne zainteresowanie jak turniej miast, na który przyjechała telewizja. Wystarczyło, że pijany Deszczyński powiedział o wszystkim sklepowej, a wieść lotem błyskawicy rozeszła się nie tylko po Jabłonowie, ale i po całej gminie. Ludzie zjeżdżali z całej okolicy samochodami, pekaesami, rowerami, a nawet traktorami i kombajnami. Przyznać się, że się nie widziało poloneza Górskiego w ogródku Wojtczakowej, było poważnym towarzyskim nietaktem. Więc oczywiście przyznawali się do tego tylko ci, którzy robili coś jeszcze bardziej nobilitującego, na przykład pracowali w Rajchu albo robili biznesy, dajmy na to, w Szczecinie. Najmniej zainteresowani informacją wydawali się miejscowi policjanci. Ale to akurat było dla wszystkich zrozumiałe. Z biegiem czasu rosły szeregi świadków całego zdarzenia i tych, którzy siedzieli z Górskim przy kieliszku w Malinowej. Gospoda nie zdołałaby pomieścić tych, co to słyszeli, jak mówił, że idzie sobie teraz polatać. Rzecz w tym, że komendant naprawdę to słyszał, bo siedział przy tym samym stole. Fakt faktem, że nawet bez „Teleexpressu" gapie zadeptali ogródek, bo prawie każdy chciał się z bliska przyjrzeć niesłychanej precyzji, z jaką samochód wpasował się między płot, skarpę i drzewa. Pielgrzymowano tu zresztą jeszcze wiele kolejnych dni, w efekcie osobą najbardziej poszkodowaną z powodu wypadku Górskiego okazała się Wojtczakowa. Ku najwyższemu zdumieniu największych znawców tematu, polonezem można było spokojnie odjechać po rozebraniu płotu. I to było dopiero wydarzenie, które się nadawało do telewizji. Prawdziwy triumf polskiej myśli technicznej. 136 Na potwierdzenie tezy, że lądowanie Górskiego w ogrodzie stanie się miejscowym odpowiednikiem lądowania na Księżycu, nie trzeba było nawet czekać do rana. Pierwsi gapie zjawili się kilka minut po wydarzeniu. Choć określenie gapie nie jest jednak do końca właściwe. Jeszcze zanim Wojtczakowa i Gerwatowscy zdążyli wrócić do łóżek, usłyszeli podniesione, po pijacku wesołe głosy. Darek i Artur. Artur i Darek. Nieustraszeni nocni pogromcy komunistów. Brakujące ogniwo solidarnościowej rewolucji. Filary miejscowego komitetu obywatelskiego. Czyli młody Wojtczak i młody Deszczyński. Zwani także, z powodów niewymagających objaśnienia, dwoma leniwymi darmozjadami. - To znowu te dwa leniwe darmozjady. Pijaki - powiedziała pod nosem wściekła Wojtczakowa. Natychmiast przypomniało jej się wszystko, o czym myślała wieczorem. Gerwatowscy, gdy zobaczyli, kto zbliża się do domu, trochę się chyba przestraszyli, bo rozglądali się wokół, jakby nie bardzo wiedzieli, czy lepiej zostać, czy uciekać. Niepotrzebnie. Tamci dwaj byli tak zaskoczeni spotkaniem, że aż na chwilę zamilkli. Pierwszy odezwał się młody Wojtczak. - Cześć, mamuśka, dobry wieczór sąsiadom - wymamrotał z trudem. - Bry wieczór państwu - dołączył się Deszczyński, któremu też plątał się język. - A co to się stało, że tu tak stoicie po nocy? - zapytał Darek. - Wszystko w porządku? - Z nami tak, ale z tobą to nie wiem - odpowiedziała podniesionym głosem Wojtczakowa. - Mama, da spokój, nie będziemy się po nocy kłócić. - A właśnie że będziemy. Żebym ja się nie mogła przez ciebie czuć bezpiecznie we własnym domu? Ojca nie ma, to myślisz, że ci wszystko wolno, że ja ci na wszystko będę 137 pozwalać? Żebym się bała, że sobie krzywdę po nocy zrobiłeś jak on? - pokazała palcem na poloneza. - Boś taki sam pijak i nierób. Koniec z tym, albo się bierzesz do pracy i przestajesz łazić po gospodach, albo się wyprowadzaj. Bo źle skończysz jak tamten, a ja nie mam zamiaru się temu przyglądać. Panie Gerwatowski, pan powie jak mężczyzna, czy tak się powinien zachowywać chłop w tym wieku? - Jaki tamten? O co mamie chodzi? Coś się mamie stało? Niech się mama nie denerwuje - próbował uspokajać Darek. - O kurwa, ja pierdolę - przeszkodził mu swoim krzykiem młody Deszczyński i pokazał palcem w stronę ogródka. - Strrrasznie panie przepraszam, tak mi się wyrwało. Zobacz tam, Darek. - Co to jest? - Jak to co? Samochód. - W ogródku? Mama, co tu się stało? Wszyscy podeszli kilka kroków w stronę ogrodzenia. - Ty, Artur, to chyba polonez Górskiego. - Rzeczywiście. - Mama, skąd on się tu wziął? - Abo ja wiem. Huk był, jakby wojna wybuchła. Myślałam że to ty coś nawywijałeś. - Widzisz, Darek, widzisz. A nikt go nie słuchał, jak mówił, że ma już dość. - No. Gadał, że nie chce tak żyć. - Taki upadek. Z dyrektora na Kuronia. Nic dziwnego, że mu życie obrzydło. Żal człowieka, chociaż komuch. - No proszę - krzyknęła Wojtczakowa. - Piłeś razem z nim i dałeś mu jechać w takim stanie? Młody Deszczyński wykonał gest, jak by chciał powiedzieć coś w obronie swojego przyjaciela, ale nie zdążył nawet otworzyć ust. - Ty się, Artur, nie wtrącaj. Do ciebie nie mówię. Z tobą niech ojciec gada - kobieta aż się zapowietrzyła ze złości. 138 - A jak by się chłop zabił? To co, dalej byś się tak głupio cieszył? - A to on żyje - zapytał Darek, uśmiechając się w taki sposób, że nie było najmniejszej wątpliwości co do jego stanu. - Mama, jak Boga kocham, żem mu mówił, żeby nie jechał. Żeby piechotą poszedł. Nawet mu kluczyki zabrałem, ale wyrwał mi i wyszedł. Artur Deszczyński dla potwierdzenia pokiwał energicznie głową. - A gdzie on jest. W szpitalu? - W jakim szpitalu - odpowiedział Gerwatowski. - Wysiadł i gdzieś poszedł. - Dosyć tego dobrego - Wojtczakowa była już mocno zirytowana zamieszaniem. - Darek, do domu. Wie pani co, pani Gerwatowska, to ja już zadzwonię do doktorki. I tak już dzisiaj nie zasnę. O szóstej muszę po towar jechać do Nowego Miasta, przecież nie ma mnie kto wyręczyć. Sama muszę wszystko robić. Idziemy. Czwórka sąsiadów powoli ruszyła w stronę domu. Przy ogrodzeniu został tylko młody Deszczyński, który przyglądał się otępiały samochodowi w ogródku. - Ja pierdolę - wymamrotał. - Jaja jak berety. Wojtczakowa przekręciła zamek od wewnątrz i natychmiast poszła do telefonu. Podniosła słuchawkę i przekręciła korbką. - Kryska, połącz mnie z Górską - powiedziała do telefonistki. - Co ja poradzę na to, że spałaś. Pilna sprawa. Nie, mnie nic nie jest. Łącz, to się zaraz dowiesz. Przez chwilę ciszę zakłócały jedynie odgłosy szamotaniny Darka, który oparty o drzwi nieporadnie próbował rozwiązać buty. Wojtczakowa spojrzała wściekła w tamtą stronę i byłaby pewnie coś powiedziała, ale z drugiej strony ktoś podniósł słuchawkę. - Pani doktor - powiedziała, przeciągając lekko drugie „o". - Ja w sprawie pani męża, dlatego tak po nocy. Wrócił 139 już? To niedobrze. Bo wie pani, on jakieś 20 minut temu wjechał mi do ogródka samochodem. Niech się pani nie denerwuje, nic mu się nie stało. Pewnie, że głupi ma zawsze szczęście. Wysiadło własnych siłach. Samochód został. Wygląda całkiem dobrze, jak na coś takiego. Stoi u mnie za ogrodzeniem, to nawet wyjechać nie miał za bardzo jak. Nie, nic nie mówił, to znaczy coś tam bełkotał, ale nic konkretnego. Pewnie, że się znajdzie. A ogródkiem i ogrodzeniem niech się pani nie przejmuje. No, ja to muszę jechać po towar, tak że się już nie kładę. Pani niech się trochę prześpi. Jutro ciężki dzień. No, no. Nie ma za co. Delikatnie odłożyła słuchawkę ebonitowego aparatu. - A to ci dopiero. Wiesz, że nie poszedł do domu - spojrzała na Darka. - To go Górska jutro prześwieci. A ty sobie nie myśl, że ci się dzięki temu upiecze. Jutro się rozmówimy. Dłużej nie mam zamiaru tego tolerować. Zamyśliła się przez chwilę. - Ale żeby tak gdzieś łazić po nocy? W takim stanie? Kompletny wariat. 3 Jerzy Górski naprawdę znikał. Krok za krokiem chwiejnie zanurzał się w ciemność, w tunel z cieni i zapachów, na którego końcu nie majaczyło żadne światełko. Zdawało się, że cicha noc pokój niesie ludziom, ale nie. W powietrzu, tak gęstym, że można by je kroić nożem, unosiły się senne koszmary i idący miał wrażenie, że zapada się w czymś grząskim. Smugi zapachów jak pajęczyny przyklejały mu się do twarzy. Jaśmin, maciejka, sosnowe igliwie, a wreszcie orzeźwiająca intensywna wilgoć, wodorosty, ryby i muł. Subtelne ślady rozkładu. Ciemność nie ustępowała, jakby nie było już obietnicy poranka, cienkiej jak linia horyzontu nadziei na świt. 140 Wkraczanie Górskiego w strefę cienia zaczęło się dużo wcześniej. Wiele miesięcy wcześniej, kiedy zawaliło się wszystko, na czym budował swoje życie. Dyrektorski prestiż, pozycja w mieście i wśród znajomych, imponujące, jak na państwowe, zarobki. Wszystko to zniknęło z dnia na dzień wraz z decyzją o likwidacji masy upadłościowej po komunie, której częścią okazały się Państwowe Gospodarstwa Rolne. W jednej chwili kilkuset pracowników PGR-ów z Jabłonowa i okolicy okazało się zbędnym balastem pozostawionym przez poprzedni ustrój. Dołączyli do kilkumilionowej armii wykluczonych z nowego porządku. Byłych pracowników niepotrzebnych gospodarstw, fabryk, hut, kopalń, zjednoczeń - fikcyjnych przedsiębiorstw zatrudniających prawdziwych ludzi, produkujących według wymyślonych w Komitecie Centralnym planów, poza logiką i rachunkiem ekonomicznym. Nie żeby byli szczególnymi zwolennikami przodującego ustroju i jego awangardowej partii, co im czasem przypisywano. Nawet jeśli, jak Jerzy Górski, do niej należeli, to większość i tak cieszyła się z nadejścia nowego. Z wolności, z Wałęsy w telewizji, z produktów z RFN, które dostępne do niedawna jedynie w Peweksach nagle pojawiły się w sklepach w takiej obfitości, że nie sposób je było wykupić. Na początku cieszyli się nawet z odpraw, które dostali po zamknięciu zakładów. Myśleli, że jakoś to będzie. Bo zawsze jakoś było. Pokupowali samochody -zdezelowane audi, stare mercedesy, ople i bmw, rubiny zamienili na japońskie i koreańskie telewizory, wideo stało się artykułem pierwszej potrzeby, a na balkonach wyrosły talerze anten satelitarnych, tak że pegeerowskie osiedla z wielkiej płyty upodobniły się do siedziby NASA. Dopiero później dotarło do nich, co się stało. Ci, co mieli pozakładać sklepy, już je pozakładali, ci, którzy coś potrafili, znaleźli pracę, ale większość umiała robić tylko to, co robiła zawsze, a za to nikt nie chciał już płacić. I pozostało im tylko ustawić się w kolejkach w urzędzie. Do Kuronia, który w telewizji 141 tłumaczył im, że wkrótce będzie lepiej i nawet przez jakiś czas mu wierzyli. Potem kończyło się prawo do zasiłku. I nawet balkonowe satelity nie odbierały sygnałów, że coś może się zmienić na lepsze. Bardziej wytrzymałym pozostawało trwanie - przesiadywanie na ławkach przed domami, w oknach albo przed telewizorem. Mniej odporni szybko pogrążyli się w permanentnym kacu po krótkiej i niezbyt intensywnej zabawie. Jerzy Górski przestał lubić latanie we śnie, bo co innego latać, a co innego pikować z ostatniego piętra Pałacu Kultury. Cienie osaczały go ze wszystkich stron, szedł z trudem, nie dostrzegając wokół niczego, zasklepiony w swoim cierpieniu, w żalu za przegranym życiem, mamrocząc w ciemnym, wewnętrznym narzeczu skargi i obelgi. Korzenie drzew i krawężniki podstawiały mu nogi, aż w końcu stopy niemal odmówiły posłuszeństwa, zapadając się w czymś lepkim. Wreszcie stanął na brzegu. Mrok j akby zaczął się przecierać, dzięki majaczącym w oddali niezbyt wyraźnym światełkom. Niebo straciło blaszaną gładkość, pojawiły się na nim bruzdy jak na czarnoziemie. Pęknięcia chmur rozwarte niczym wrota. Nie było się jak cofnąć. Ciemna ściana z gęsto ubitych drzew pchała go do przodu. Wystarczyło zrobić krok, by idealnie gładka, szklana powierzchnia jeziora pokryła się siateczką kręgów. Woda była zimna i to go trochę otrzeźwiło. Stopy w sandałach zapadły się w mule, od spodu pachniało zgnilizną i rybami. Jezioro stawiało opór, jakby wcale go nie chciało. Ale on już się zdecydował. Trzeba z tym wszystkim wreszcie skończyć. Raz na zawsze. Piękna noc, żeby umrzeć, pomyślał po raz kolejny. Gdyby jeszcze nie było tak mokro i zimno, można by się utopić w całkiem przyjemny sposób. I kiedy już był gotów na najgorsze, to znaczy zanurzenie newralgicznego miejsca poniżej pasa, wydało mu się, że ktoś go woła. A może wzywa do siebie? Na drugą stronę? Idę, idę, za chwilę już tam będę - wymruczał pod nosem. Ale 142 głos wcale nie dobiegał z drugiego brzegu, lecz dokładnie zza jego pleców. - Halo, proszę pana - wołał ktoś. - Halo, czy pan mnie słyszy?! - No pewnie, że słyszę - powiedział do siebie. - Co robisz, człowieku? Czyś ty zwariował? Wychodź z tej zimnej wody. Chcesz się utopić? - kontynuował głos. - No pewnie, że chcę się utopić - odpowiedział. - Po co bym wchodził po nocy do wody. Przecież nie umiem pływać. - Kompletnie zgłupiał. Będzie się topił. I zanim Górski zdążył cokolwiek odpowiedzieć, głos stał się ciałem, które siłą wyciągało go na brzeg. - Zostaw mnie, daj mi spokój - oganiał się od natręta. -Nie mam już po co żyć. Nic mi się nie udaje. Żona, dzieci, pracy nawet nie mam. Jestem odpadem. Tamten nie zamierzał go posłuchać. - A ty myślisz, że ja nie mam nic lepszego do roboty, tylko wyciągać cię z wody. Przyszedłem zastawić pupy na węgorza, a ty mi się tu będziesz człowieku topił i żyłki zrywał. Opanuj się. Ludzie z rakiem żyją, a ty nie możesz sobie roboty poszukać? Wystawił Górskiego na pomost. Przyjrzeli się sobie. Powoli nadchodził letni świt, można już było zobaczyć nie tylko kształty, ale i twarze. - Chcesz pan papierosa? - zapytał kłusownik i wyciągnął paczkę. - Taka noc, że trzeba przepalić. 4 O świcie powierzchnia wody, dotąd gładka jak skóra niemowlęcia, zaczęła się pokrywać pęknięciami. Jakby ryby koniecznie chciały wydostać się na powierzchnię, żeby wreszcie po dusznej nocy porządnie odetchnąć. W ciszy, której 143 nie przerywał nawet najlżejszy podmuch wiatru, doskonale słychać było każdy plusk wody. Rybie płetwy uderzały z regularnością smyczków z walca Straussa. Nad pięknym, modrym, pam pam, pam pam. Idealnie w tempo włączyły się ptaki. Niczym instrumenty dęte. Zrazu trochę nieśmiało, jakby nie były pewne, czy to zgodne z ruchami metronomu. Ale po chwili wybuchł typowy poranny zgiełk. To samo działo się z obrazem. Nożyce cięły chmury. Na wschodzie słońce niepostrzeżenie zaczęło rozlewać wszystkie dostępne w ofercie odcienie żółci, pomarańczy i czerwieni. Rozrzutnie i bez dbałości o jakiekolwiek proporcje. Sinogranatowy miejscami ustępował błękitowi. Obłoki stawały się tu i ówdzie nieco jaśniejsze. Jak stada cyranek. Świata było za dużo. I był zbyt doskonały. Jak zwykle narodzinom towarzyszyła zachwycająca symfonia kiczu. Dzień zapowiadał się prawdziwie letni. Jak z obrazka. Dwaj mężczyźni siedzieli na pomoście, paląc papierosy i popatrując ukradkiem to na siebie, to na obrotową scenę poranka, gdzie toczyło się widowisko bardziej wystawne od naj wy stawniej szych oper. - Lepiej? - zapytał ten w rybackich woderach. Drugi pokiwał głową niezbyt energicznie. - To co? Pójdzie pan do domu się przespać? Górski nie odpowiedział. - Jak pan chce. Ale dobrze by to panu zrobiło. Ja tam idę wyciągnąć łódkę z hangaru, bo jak nie zdejmę tego węgorza teraz, to mi sukinsyny w dzień ukradną. Takie złodziejstwo, że szkoda gadać. - Trzeba mnie było zostawić - odezwał się wreszcie Górski. - Po jaki chuj ja mam żyć. Żona mną gardzi, nigdy mnie zresztą nie szanowała. Dzieci mnie nienawidzą i nie chcą ze mną gadać. Może i sam sobie jestem winien. A teraz jeszcze i to. Najpierw zostałem bezrobotnym, potem pośmiewiskiem. Całe Jabłonowo będzie się teraz ze mnie śmiało. 144 Kłusownik podniósł się z pomostu. - Daj pan spokój, dyrektorze. Nie wolno tak gadać. Ludzie mają gorzej i jakoś normalnie żyją. Górski przyjrzał mu się uważniej. - Zaraz, zaraz, ty u mnie pracowałeś w gorzelni. Zenek Ścibak, mieszkasz na wybudowie? - Zgadza się, do roboty mnie pan przyjmował. - No widzisz, na co nam przyszło, Zeniu. Nic tylko się obwiesić. Albo do jeziora. - Co pan mówi. Trzeba sobie jakoś radzić. Ja, na ten przykład, zawsze lubiłem na ryby chodzić, no to trochę kłusuję dla siebie, trochę na sprzedaż, a zimą pojadę chyba na budowę do Berlina, bo siostra tam siedzi i coś mi załatwi. Trzeba sobie znaleźć jakieś zajęcie. Pan jest człowiek inteligentny, to coś pan wymyśli. Ja zacząłem psy hodować, rasowe z rodowodem, bo to i przyjemne, i na szczeniakach można zarobić. Na wystawy jeżdżę. Ludzi poznaję z całej Polski. Przecież każdy ma jakieś kółko zainteresowań. - Żebyś wiedział. Ja zawsze lubiłem samoloty. - Poza tym, człowiek nie jest w końcu sam. - E, tam. Nie piernicz. - Chce pan, to się pan może u mnie w hangarze przespać na połówce, jak pan teraz woli się w domu nie pokazywać. W lodówce jest browar na kaca. Niech się pan nie boi. Nikomu nie powiem. Przetrzeźwieje pan, to lepiej będzie z żoną gadać. Odlot ? Trochę szumiało mu w głowie. Przede wszystkim ze zmęczenia. W końcu miał za sobą ponad czterysta kilometrów polskich dróg. Dziurawych, bo innych przecież nie ma. Na razie - pomyślał zadowolony. Miał powody do zadowolenia. Wszystko układało się doskonale. Byli pewni zwycięstwa, spotkanie udało się znakomicie. Oczywiście, zawsze znajdzie się kilku malkontentów, którzy szukają winnych swoich życiowych niepowodzeń i mogą go uznać za jednego z nich. Ale czuł, że w końcu porwał za sobą nawet tych nie-przekonanych i sfrustrowanych. Śmiali się z jego dowcipów, klaskali, słuchając odpowiedzi na pytania, ludzie ze sztabu byli zachwyceni, mówili, że nikt z konkurentów nie miał tak dużej publiczności i tak entuzjastycznych reakcji. Pewnie dlatego, że przyszli pracownicy nowej fabryki, którzy dobrze zapamiętali, że to on namówił niemiecki koncern, żeby zainwestował właśnie tu. Wbrew logice, skoro mogliby wybrać Poznań czy Szczecin, zamiast tej głuszy. Tak czy owak, niemiecka fabryka stała się największym pracodawcą w okolicy i przygarnęła część sierot po PGR-ach. Dzięki niemu. To był naprawdę sukces, którym mógł się pochwalić. A wszystko dzięki wspólnym znajomym. Warto czasem łazić po bankietach, nawet jak się nie jest Dyzmą... Właśnie na przyjęciu spotkał przedstawiciela tej niemieckiej firmy. 146 Na myśl o Nikosiu Dyzmie, który nieodmiennie kojarzył mu się z aktorem Romanem Wilhelmim i jego władczym „no", uśmiechnął się do siebie. Na każdym kroku spotykał tłumy Dyzmów. To nie Stefan Żeromski ze swoim Przedwiośniem i idealizmem, lecz Dołęga-Mostowicz z Karierą Nikodema Dyzmy i cynicznym zmysłem obserwacji okazał się prorokiem nowych czasów. Takie czasy, jak to się kiedyś mówiło... Takie czasy... Ale przecież wszystko idzie ku dobremu. Niekiedy mechanizm się zacina, ale kierunek jest przecież właściwy. Ku normalności. Nie mogąc zasnąć, co zdarzało mu się coraz częściej, zastanawiał się, czy normalność zawsze musi oznaczać nieprzejrzystość, brud i szarość. Czy ceną za nią muszą być tłumy miernot ze wszystkich stron politycznych barykad? Pewnie tak. Chociaż nic w tym przyjemnego. Zresztą, nie chodzi przecież tylko o politykę. Ilość miernot w każdej dziedzinie życia jest podobna. Przefarbowani komuniści, którzy dzięki układom stali się biznesmenami i szczerymi wielbicielami demokracji, która dała im pieniądze. Ci nowego chowu, co zaczynali od walizkowego importu i połówek, a potem dorabiali się na przemycie albo podrabianej gorzale, wcale nie byli lepsi. Podobnie jak szmatławi dziennikarze, którzy po latach wysługiwania się komitetom właściwego szczebla odkryli solidarnościowe korzenie. Albo artyści, kiedyś całujący się z pierwszymi sekretarzami, a dziś powszechnie szanowani za swoją postawę i twórczość, zasiadają w szacownych gremiach. O czym tu zresztą gadać, skoro i tak nie ma ich kto zastąpić, bo młodsi może i nie mają wiele na sumieniu, ale też wiele nie zdążyli osiągnąć. Cóż, trzeba ludziom po chrześcijańsku wybaczać błędy i być wobec nich wielkodusznym. Powtarza to co dzień i stara się tak robić. On sam nie ma sobie nic do zarzucenia, więc nie ma powodu, żeby to, o czym myślał przed chwilą, psuło mu humor. Jemu idzie znakomicie i gdyby nie zmęczenie, mógłby nawet poczuć euforię z powodu ostatnich sukcesów, a także perspektyw 147 na przyszłość. Ale resztki adrenaliny szybko z niego wyparowały i jak zawsze w takiej sytuacji poczuł, że ogarnia go otępienie. Za dużo dobrego jak na jeden dzień. Trzeba było napić się kawy przed wyjazdem, może poczułby się trochę lepiej. Albo zostać w hotelu. Miał do przejechania raptem trzydzieści kilometrów drogą, którą znał na pamięć, a po kilkunastu minutach czuł się kompletnie wypompowany, jakby przejechał Polskę od morza do Tatr. Ale trzeba było jechać, bo chociaż wszystko układało się świetnie, dobre samopoczucie od wielu miesięcy mąciła mu sprawa Marka, coraz częściej wypełniająca jego bezsenne noce. Trzeba wspólnie poszukać jakiegoś wyjścia, trzeba o tym pogadać. Bardzo się o niego martwił. Mój Boże, jak ona mogła mu to zrobić. Była jego córką. Kochał ją i tęsknił, bo ostatnio widywali się bardzo, bardzo rzadko, raptem kilka razy do roku, ale nie mógł jej wybaczyć, że tak potraktowała tego chłopaka. Ale czy gdyby postąpiła inaczej, coś by to zmieniło? Czy Marek poczułby się lepiej, gdyby wiedział, że zostanie porzucony? Co za różnica. To nie jej wina, że przestała go kochać. A może w ogóle nigdy go nie kochała. Tak mu się chwilami zdawało. Czasem wątpił, czy ta pomnikowa piękność, w którą niespodziewanie zmieniła się jego córka, w ogóle jest zdolna do miłości. Ten jej wyjazd bez uprzedzenia, to było jednak okrutne. Co gorsza, miał wrażenie, że wyjazd wcale nie przyniósł jej ulgi. Że od tamtego lata i ona, i Marek z miesiąca na miesiąc coraz głębiej grzęzną w jakiejś magmie, wzywając pomocy. Jego coraz piękniejsza i coraz bardziej posępna córka, którą ostami raz widział szczerze uśmiechniętą wtedy, dawno temu, w towarzystwie Marka, od tego czasu uśmiechała się tylko służbowo, jak na fotografiach. Nawet na okładce pisma „Sukces", chwaląc się spektakularną karierą, wyglądała żałośnie. Widział na tym zdjęciu nieszczęśliwą, przestraszoną dziewczynkę, zagubioną gdzieś w ciemnym lesie. Do kompletu Czerwonemu Kapturkowi brakowało tylko wilka. Rozumiał, że chciała 148 na zawsze zerwać z dotychczasowym życiem, odciąć się od wszystkiego, także od tego nieszczęsnego chłopca. Bardzo żałował, że tak się od siebie oddalili. Może dlatego, że nie miał syna, wiele lat temu usynowił Marka w myślach. Byli sobie naprawdę bliscy. A potem los rzucał nimi po świecie, aż wreszcie ostatecznie rozdzieliła ich Ewa. Próbował, ale już nie potrafił z nim rozmawiać. Teraz dodatkowo czuł wobec Marka solidarność, męską solidarność skrzywdzonych przez kobiety. Wymierzoną przeciw własnej córce. On sam, co prawda, nigdy się do skrzywdzonych i przegranych nie zaliczał, bo przez całe życie, nawet dziś, dobrze po czterdziestce, to on wybierał i to on opuszczał, potrafił jednak doskonale, tak mu się zdawało, wczuć się w taką sytuację. Biedny dzieciak. Trzeba mu jakoś pomóc. Dlatego musi na tych kilkadziesiąt minut zapomnieć o zmęczeniu i narastającym szumie w głowie. Za oknami migały drzewa i pojedyncze światła w leniwym usypiającym rytmie. W podobnym trybie pracowały połączenia neuronów w jego zmęczonym mózgu. Jeszcze chwila, a kompletnie się przytkają, głowa opadnie mu na kierownicę, a następnego dnia jego zdjęcia będą w gazetach. Nawet w tych ogólnopolskich. Roześmiał się z udanego dowcipu. Ale czuł, że nie jest dobrze, te same myśli, co w niemal każdą bezsenną noc kotłowały się w jego głowie w zwolnionym tempie. Ewa, Marek, przyszłość, perspektywy. Dziś miał jeszcze mniej niż zwykle dobrych pomysłów. Otworzył szerzej okno, żeby się trochę orzeźwić. Jak na wrzesień noc była upalna, pewnie jedna z ostatnich tego roku. Najgorsze, że miał graniczące z pewnością przekonanie, że choć teraz ledwo żyje, nie będzie mógł zasnąć, kiedy dotrze na miejsce. Im bardziej był zmęczony, tym gorzej mu szło. Na początku najlepszym lekiem na bezsenność były dwie szklaneczki whisky, ostatnio nie pomagały nawet cztery. Stres i przepracowanie, oto co mu dolegało. Poza tym wszystko byłoby doskonale, gdyby nie sprawa dzieciaków. 149 Potrzebny mu długi urlop. Marysia też to mówi. Ale jest tyle rzeczy do zrobienia, tyle ważnych spraw udaje mu się co dzień załatwić, nie dla siebie przecież... Cieszył się z tego, co się w ostatnich latach zmieniło na lepsze, tym bardziej że dołożył do tego małą cegiełkę. Sięgnął po papierosy. Choćby taki drobiazg. Jeszcze kilka lat temu reklamy z kowbojem widywane wyłącznie w Peweksach, bo do szczęśliwców wyjeżdżających za granicę, niestety, się nie zaliczał, jedynie go śmieszyły, bo nie było go stać na marlboro. Szczytem marzeń była wtedy paczka caro czy carmenów, spod lady dla pana doktora od wdzięcznej pacjentki pracującej w kiosku. Za markowe produkty uchodziły jugosłowiańskie yugo i albańskie ab. Paliło się nawet śmierdzące kubańskie partagasy, to i tak była przyjemna odmiana po najłatwiej dostępnych radomskich czy klubowych, zrobionych z najgorszej machory. A jak nic nie było, człowiek z desperaq'i sięgał po popularne. Śmierdziały tak, że ludzie z Zachodu myśleli, że w Polsce legalnie sprzedaje się marihuanę i dlatego cały kraj jest na haju. Nie znali po prostu niszczącej siły czterdziestoprocen-towego płynu pędzonego na zbożu i ziemniakach. A dziś, na każdym zaplutym straganie piętrzą się setki papierosów kilkudziesięciu marek, które kiedyś kojarzyły się z luksusem znanym z książek i zachodnich filmów. Legendarne camele, kultowe gitanes'y, pachnące światem nazwy takie jak che- sterfieldy czy gauloise'y Light, superlight, ultimate light, medium. W ładnych kolorowych opakowaniach. Sięgnął po jednego. Cholera, zapalniczka upadła. Schylił się. W końcu wymacał ją pod siedzeniem. I wtedy usłyszał głuche jęknięcie podwozia uderzającego o jakąś przeszkodę. Samochód podskoczył. Gwałtownie się wyprostował, spojrzał na drogę, ale była tak samo pusta jak minutę, pięć i piętnaście wcześniej. Pusta, prosta, obsadzona pięknymi, wiekowymi drzewami boczna droga, którą pokonywał tysiące razy. Tymczasem samochód podskoczył, jakby przejechał przez wysoki krawężnik. Gałąź, na pewno gałąź. Ci cholerni Niemcy 150 nie wiadomo dlaczego wszystkie drogi w okolicy obsadzali drzewami. Pewnie po to, żeby ich słońce nie oślepiało. Latem wygląda to urokliwie, poza tym jazda w cieniu jest znacznie przyjemniejsza, ale z tego samego powodu łatwo się zabić na pierwszym lepszym zakręcie. A w nocy wszyscy jeżdżą pijani. Schyłek lata był wyjątkowo upalny, żadnych burzy ani wiatrów, więc gałąź na jezdni mogła się znaleźć tylko dlatego, że ktoś ją tam położył. Zdjął nogę z gazu, samochód toczył się coraz wolniej, a kiedy rozsądne wyjaśnienie było już blisko, coraz bliżej, nacisnął hamulec, aż zapiszczały opony. Trzeba zobaczyć, co z autem, powtarzał w myślach, o taką kłodę można zawieszenie rozwalić. A może przejechałem psa. Tłustego, wiejskiego kundla. Nieraz widzialna poboczach rozjeżdżone przez samochody zwierzęce zwłoki. To było jeszcze lepsze wytłumaczenie. Zaciągnął się głęboko, otworzył drzwi i wysiadł. Przez chwilę oczy przyzwyczajały się do ciemności. Odjechał od tego miejsca kilkaset metrów, ale nie na tyle daleko, żeby się pomylić. To nie mógł być pies ani tym bardziej gałąź, za długo uprawiał swój zawód, żeby nie wiedzieć, co to za kształt. Oparł się o samochód i chociaż nie był człowiekiem szczególnie religijnym, przeżegnał się i zaczął modlić. Aż wreszcie ruszył, najpierw powoli, jakby miał problemy z utrzymaniem równowagi, a potem coraz szybciej, wreszcie biegł tak szybko, że brakowało mu tchu. Kiedy dotarł na miejsce, ukląkł i dotknął ciemnego kształtu. Było cicho i pusto. Niespodziewanie poczuł zapach obornika dolatujący znad okolicznych pól przygotowanych pod oziminę. To go otrzeźwiło. Podniósł się i biegiem wrócił do samochodu. 151 2 - Wysiadaj - powiedział większy, ubrany w skórzaną kurtkę i dresowe spodnie. - No coś ty, Paweł, daj spokój, przecież możemy się dogadać jak ludzie. Znam się z wami tyle lat. Z Mariuszem chodziłem do szkoły - mniejszy, lekko pijany, próbował mówić spokojnie, ale mu nie wychodziło. - Wysiadaj, kurwa twoja mać, bo nie będę więcej powtarzał. Wystarczyło. Tamten bez słowa wysiadł. - Właśnie dlatego, że dobrze znasz Mariusza, dostaniesz jeszcze jedną szansę. - Paweł ściągnął kurtkę i otworzył bagażnik volkswagena. W tym czasie z samochodu wysiadł kierowca, bardzo do niego podobny i niemal identycznie ubrany. Drugi zrobił to samo, a kiedy ściągnął kurtkę, okazało się, że pod spodem ma kaburę z pistoletem. - O Jezu - wyrwało się mniejszemu. Kierowca się uśmiechnął. - Widzisz go? A jak mówiliśmy, żeby nie podskakiwał, to udawał, że nie wie, o co chodzi. Myślał, że może z nami w chuja lecieć. - Nie bój się, Darek - powiedział Paweł, wyjmując z bagażnika kij bejsbolowy. - Musimy cię nauczyć rozumu, żebyś się nam pojebie więcej nie stawiał. Kierowca też sięgnął po bejsbola. - Służy do grania - powiedział. Obaj roześmiali się głośno. - Podziękuj Mariuszowi za to, że się tak z tobą cackamy. My byśmy cię po trzech ostrzeżeniach zajebali bez gadania. -1 do piachu - dodał drugi. - Albo do jeziora lepiej. Do rybek. Znowu się roześmiali. - Żeby wszyscy, kurwa, wiedzieli, kto tu rządzi, że braciom byle chujek nie może się wpierdalać w interesy. 152 Chociaż było ciepło, Darek zaczął się trząść. Paweł podszedł do niego z kijem bardzo blisko. - A my ci szliśmy, kurwa, na rękę. Brat nas poprosił, że jesteś kolega, to żeśmy ci dali promoq'ę. 10 procent zamiast 15. A ty, Darek, jesteś głupi i uparty. Nawet twój wspólnik się z nami dogadał. Darek spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Tak, tak. Deszczyński sprzedaje nasz towar, widzisz, jak cię robi w chuja. - Przyszedł do nas, przeprosił i diluje dla nas. - A ty podobno wolisz pracować na własną rękę. - Tak mówi Deszczyński. -1 po co ci to? Chcesz mieć dla siebie darmowy towar? Przecież my też byśmy ci dali parę działek. - Ale chłopaki, ja nic takiego... - wyjąkał Darek. Nie słuchali go. - Chodzi o te małolaty, co ci na zapleczu robią laskę za działkę? Nie stać cię na dziewczyny z agencji? Zniżkę byśmy ci załatwili. Mamy u nich wejścia. Znowu się roześmiali. - Pożartowali, pożartowali. A teraz do roboty. Gdzie trzymasz towar - zapytał Paweł. - Jaki towar, ja tylko dla siebie... Nie dali mu dokończyć zdania. Najpierw uderzył Jacek, w ciszy rozległ się głuchy dźwięk, jakby ktoś z impetem rzucił worek ziemniaków na ziemię. Chwilę później Paweł poprawił po bracie. Darek tylko jęknął. Nie był w stanie krzyczeć, ból karykaturalnie wykrzywił mu twarz, upodabniając ją do jakiejś lalki z amerykańskiego horroru. Wydawało się, że stracił przytomność. Przewrócił się, a potem zwinął w kłębek, trzymając się za brzuch. Wyglądał jak powiększony embrion z ilustracji w podręczniku do biologii ze szkoły podstawowej. Po kilkudziesięciu sekundach bracia zaniepokoili się. Jeden z nich pochylił się nad ciałem. - Oddycha. Nic mu nie jest. 153 - Co się przejmujesz, chuj mu w dupę. Najwyżej, jak nie wytrzyma, postawimy bratu łyskacza na przeprosiny. Znowu wybuchnęli śmiechem. Najwyraźniej ich nosiło, ruszali się jak drapieżniki na wybiegu, jak dwa rottweile-ry, które mają ochotę rzucić się ofierze do gardła. Mieli za dużo energii, jak to po amfetaminie. Najchętniej jeszcze by mu dołożyli, bo co chwila podchodzili do Darka i dźgali go kijem jak padlinę, czekając na jakąś reakcję. Wreszcie tamten doszedł do siebie na tyle, że był w stanie mówić. -Chłopaki, nie bijcie. Wszystko powiem - wyszeptał z trudem. - No i to mi się podoba. Jak będziesz grzeczny, to dostaniesz mniejszą karę - powiedział Paweł. - No to gdzie trzymasz ten towar? - W samochodzie, w skrytce. - Jesteś pewien? Nie boisz się trzymać całego towaru na wierzchu? - Jacek podniósł kij. - Przysięgam... - ofiara z przerażenia zamknęła oczy. - Żartowałem - Jacek roześmiał się i opuścił kij. - Nie denerwuj się. Wierzymy ci. - Ile tam tego jest? - Dwieście - wyjąkał Darek. - Co?! Nie słyszę? Co mówiłeś? - tym razem drugi z braci zamachnął się kijem. - Dwieście działek - powiedział tak głośno, jak potrafił. - No proszę, chciałeś nas wyruchać na dwieście milionów. Oj, Darek, Darek, a my cię tak lubimy. - Paweł podszedł i kopnął go lekko, jakby dla zabawy. Nieszczęśnik skulił się jeszcze mocniej. - Skąd masz towar, to my wiemy, bo Szczecin nam się od dawna wpierdala w interesy. Powiedz tylko, kto ci dostarcza i kiedy następna dostawa. - Nie wiem, jak on się nazywa. Jacek pokręcił z powątpiewaniem głową, przerzucił kij z lewej do prawej ręki i spojrzał na brata. 154 - Chyba trza by mu jebnąć. - Nie kłamię, przysięgam, mówi, że ma na imię Dawid, przyjeżdża raz na dwa tygodnie białą beemką na niemieckich blachach. - A teraz kiedy będzie? - Jutro, wcześniej dzwoni na komórkę. - Dawaj kluczyki do samochodu i komorę. - Zostawiłem w kanciapie. To jest klucz. Najszybciej jak potrafił sięgnął do kieszeni. - Dobry z ciebie chłopak, Darek. Tylko strasznie naiwny. - Jakbyś trzymał z nami tak jak Deszczyński, tobyś miał lepiej. - Zamiast twojej knajpy byśmy ci konkurencję spalili. No i byśmy se żartów nie robili z ciebie, że kara będzie mniejsza. Kara musi być, żeby wszyscy wiedzieli, że nie można nas ruchać w dupę. - Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy iść na policję. Taki jeden z Nowego Miasta poszedł i knajpa mu się całkiem sfajczyła. A teraz jeździ na wózku, biedak. Kupiliśmy mu, w nagrodę po tym, jak odwołał zeznania. - Wstawaj, Darek, nie będziemy napierdalać leżącego. - Proszę, tylko mnie nie bijcie. Oddam wam knajpę, zrobię wszystko, co chcecie. - Nie to nie. Chyba będę ci musiał przykopać, jak nie chcesz wstać. Potężny kopniak poderwał leżące ciało. Wszystko trwało nie dłużej niż dwie-trzy minuty. Po serii kopnięć i uderzeń bejsbolem bracia pochylili się nad zakrwawioną ofiarą, żeby sprawdzić, czy żyje. - Teraz się przejdziesz, przemyślisz wszystko, głupie pomysły ci z głowy wywietrzeją, a my sprawdzimy, czy to, co nam powiedziałeś, to prawda. Jak się okaże, że nie, to wrócimy. I nawet Mariusz ci wtedy nie pomoże. A dzisiaj nam będą małolaty obciągać na zapleczu na twój rachunek - powiedział 155 Paweł. Wytarł kij bejsbolowy w jedwabną koszulę nieprzytomnego Darka. Wrzucił nieszczęsną ofiarę do bagażnika i wsiadł do samochodu. Chwilę później odjechali. Darek unosił się nad polami. Z góry widział swoje zmasakrowane ciało leżące na skraju lasu i jadącego pustą drogą volkswagena braci Wilków. Gdzieś daleko majaczyły światła Jabłonowa. Chętnie zajrzałby do swojej dyskoteki i do wspólnika, który czekał przy bocznym wejściu na bandytów, ale coś go po drodze zatrzymywało. W tym śnie, czy raczej nieprzytomnym majaku, był przekonany, że już się nie podniesie, że umarł. Musiało to trwać dosyć długo, bo zanim się ocknął, zdążyły mu się zasklepić wszystkie rany. Podnosił się powoli, wszystko go bolało, poczuł, że coś jest nie tak z lewą nogą. Pewnie złamana. Kulejąc, by przerzucać cały ciężar ciała na prawą stronę, dowlókł się do najbliższego drzewa. Huczało mu uszach, jakby ktoś rozwiązał płachtę nieba i zrzucił mu na łeb wszystkie gwiazdy. Ciemność układała się w dziesiątkach kalejdoskopowych wzorów, jak wtedy, gdy był dzieckiem i ojciec tłumaczył mu, że z zamkniętymi oczami można zobaczyć więcej kolorów niż zwykle. Nie był pewien, czy z jego głową i oczami dzieje się coś złego, czy to może normalna reakcja. Nie wiedział, gdzie jest. Po jakimś czasie, nie miał pojęcia jak długim, dojrzał między drzewami reflektory samochodu. Próbował krzyknąć, ale z gardła wydobył się tylko jakiś charkot. Do drogi miał jakieś trzysta, może czterysta metrów, musiał tam dojść, zatrzymać kogoś. A potem do szpitala. Powoli docierało do niego, że wywieźli go w stronę Nowego Miasta, że nie może być daleko od Jabłonowa. Tylko co z tego. W takim stanie nie da rady się dowlec do pierwszych zabudowań. Musi liczyć na to, że ktoś jednak będzie jechał. W końcu jest sobota. Dzień dyskotek. Pijane chłopaki ze wsi zaraz zaczną wracać do domów swoimi kaszlącymi maluchami, żeby wstać z kacem na jutrzejszą sumę. Przypomniał mu się jego pierwszy maluch, kupiony za pieniądze zarobione razem z Arturem Deszczyńskim na 156 dyskotekach w Malinowej. Gdyby wszystko go nie bolało, uśmiechnąłby się sam do siebie. To były czasy. Wszystko się zmieniało z dnia na dzień, oni działali w komitecie obywatelskim, można było bez problemów i ryzyka robić biznes. Nie to co teraz. Jak się okazało, że GS pada, wydzierżawili budynek gospody i zaczęli organizować dyskoteki. Zainwestowali w profesjonalne światło, dyskdżokeja, który dojeżdżał z Nowego Miasta i grał wyłącznie z kompaktów, chociaż wtedy były jeszcze bardzo drogie. Wymalowali ściany w fosforyzujące palmy, zamówili szyld Malibu, a barmanki podawały drinki z niebieskimi i różowymi palemkami, żeby było jak w serialu kryminalnym Żar tropików. Browar dał im za wyłączność stoliki i krzesła i nagle w Jabłonowie zapachniało wielkim światem. W nocy ich Malibu niczym się nie różniło od dyskotek w Szczecinie, Poznaniu, a może nawet w Warszawie. W dzień było znacznie gorzej, bo nie mieli kasy na remont budynku, ale kto by się tym przejmował. Otwierali dopiero wieczorem. O siódmej. Ludzie zjeżdżali z całej gminy. Ceny były przystępne, w piątki i soboty zawsze mieli fuli. Nie mówiąc już o sezonie turystycznym. Po pierwszych wakacjach zarobili tyle, że obaj mogli sobie kupić samochody, a matka nawet słowem nie śmiała go już skrytykować, że jest nierobem i nie chce pomagać w sklepie. Miał swój biznes, zarabiał lepiej od niej, ludzie zaczęli na niego inaczej patrzeć. Dziewczyny, które się z niego zawsze wyśmiewały, zaczęły go same zagadywać, bo chciały wchodzić za friko i przychodziły do jego stolika na kieliszek martini. To były czasy. Co weekend zabawa do rana, co parę tygodni trafiło się jakieś świeże mięsko, bo chociaż nie był przystojny ani wygadany jak Deszczyński czy Mariusz Wilk, to jednak był właścicielem dyskoteki. No, a prawdziwe eldorado z dupami zaczęło się dla niego, kiedy pojawiła się amfa. Małolaty dostawały działkę i nie chciały się później od niego odczepić. Czasem zaliczał dwie na jednej dysce. Paweł Wilk miał rację. Po to była mu potrzebna amfa. Kiedyś 157 był pośmiewiskiem, a teraz nie mógł się opędzić od towarzystwa. Imprezy w jego kanciapie stały się słynne. Słyszała o nich nawet stara. Kiedyś, kiedy znowu wrócił do domu w niedzielę tuż przed sumą, nawyzywała go od pijaków i dziwkarzy. Pokłócił się z nią wtedy i parę dni później wyprowadził z domu. O amfie w Jabłonowie jeszcze mało kto w tamtych czasach słyszał. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie kupili tej hali, z której zrobili największą dyskotekę w województwie. Na dwa tysiące osób. Latem sprzedawali nadkomplet biletów, przyjeżdżała cała okolica i pełno wczasowiczów. Malucha--kaszlaka zamienił wtedy na używane audi, które mu jeden znajomy Wilków przyprowadził z Reichu, jeszcze na białych blachach. Dopiero jakiś czas potem się okazało, że ten znajomy ciągnął jumane bryki i wciągnął braci w ten interes. A jeszcze później poznał ich ze swoimi kolegami z Poznania i tak pewnego dnia do jego kanciapy przyszły dwa Wilki, bez jego kumpla Mariusza i zamiast wypić z nim drinka, zażądali dziesięciu procent od dochodów. Wyśmiał ich, miał przecież ochroniarzy i w chuj kasy. Mógł wynająć całą armię mięśniaków. Artur Deszczyński, jego wspólnik, też mówił, że nie mają się czego bać. Wtedy podpalili nowe Malibu pierwszy raz. To było tylko ostrzeżenie, któryś z ich ban-dziorków zadzwonił po straż. Zaczął płacić, od kiedy firma ochroniarska wymówiła mu umowę, tłumacząc się ilością zleceń. Następnego dnia przyszły Wilki i poza dziesięcioprocentową działa zażądały, żeby sprzedawał ich gorzałę i zatrudnił zaprzyjaźnionych z nimi ochroniarzy. Zgodził się na wszystko. Wiedział już, że bracia nie są sami, a Mariusz, żeby żyć w spokoju, opłaca się tamtym z Poznania. Sam mu o tym powiedział, kiedy przyszedł do niego z drugim ostrzeżeniem. Potem spalili go drugi raz, tym razem nikt nie zadzwonił do straży i poszło z dymem kilkaset milionów. Wilkom było wszystko jedno, bo kontrolowali konkurencyjną dyskotekę. 158 Ludzie zamiast do Malibu szli do Lotosu, a oni zarabiali jeszcze więcej, bo nikt im nie robił konkurencji w dilerce. Problem polegał na tym, że Darek ani się spostrzegł, jak razem z Arturem zaczęli dilować amfę dla jednego gościa ze Szczecina. Dzieciaki wolały ją od gorzały. Taniej wychodziło. A on od jakiegoś czasu zarzucał działeczkę codziennie i na to szły jego zyski z dilerki. Przypomniał sobie. Na wszelki wypadek nosił przy sobie jedną zapasową działkę, ale nie amfy, tylko najprawdziwszej koki, lubił się nią czasem popisać przed dupami. Miał ją w najmniejszej kieszonce lewisów, razem z kondomem, który zawsze mógł się przydać. Powinien mieć ją przy sobie, tylko żeby ją wyjąć, musi się o coś oprzeć. Jak wciągnie troszkę, to bez problemu dojdzie do drogi. I może nawet przestanie go na chwilę boleć. Zostało mu jakieś sto metrów. Dojdzie do najbliższego drzewa i będzie dobrze. Grzebiąc w kieszonce, uświadomił sobie, że nie może nic wciągać, bo ma złamany i opuchnięty nos. Ale na szczęście są przecież inne sposoby. Znalazł foliowy woreczek z białym proszkiem, poślinił palec, a potem rozsmarował na dziąsłach. Wtedy poczuł piekący ból. W ustach miał wielką ranę po wybitych zębach, ale się nie poddał. Odczekał chwilę i rozsmarował resztę. Jak zawsze po kilku minutach poczuł zastrzyk energii. Kurewska amfa. Gdyby nie ona, siedziałby teraz przy stoliku szefa i pił wódkę z sokiem. A tak... Od kilku miesięcy bał się i tamtego ze Szczecina, i Wilków. Tamten, Dawid, obiecał jemu i Arturowi ochronę przed braćmi. Kłamał skurwiel. A Artur go sprzedał. Jego najlepszy kumpel. I to komu? Mariuszowi Wilkowi, z którym wypił w czasach zawodówki rekordową ilość jaboli, jego przyjacielowi z dzieciństwa. Skurwysyny. Darek podjął decyzję. Sprzeda dyskotekę i wyjedzie gdzieś daleko. Na drugi koniec Polski. Na Śląsk albo do Warszawy, żeby nie mogli go znaleźć. Pieniądze zainwestuje w sklep spożywczy, a może lumpeks. Nigdy więcej amfy. Od dziś tylko czysta. 159 Wreszcie mu się udało. Poczuł pod stopami równy asfalt. Chociaż powinien mieć po koksie trochę energii, coraz bardziej chciało mu się spać. To było dziwne. Coś się ze mną dzieje - pomyślał. - Co te skurwysyny mi zrobiły? Nagle stracił równowagę, ale przewracając się, prawie nie poczuł bólu, w ogóle czuł coraz mniej, jakby zasypiał. Leżąc, zobaczył dwa światełka na końcu długiej prostej. Na końcu tunelu z drzew. Ucieszył się na ich widok. Migały, coraz bliżej i bliżej, aż w końcu zgasły. 3 Światło ładnie układało się na jeziorze, jakby zapraszając do wyprawy na drugą ciemną stronę księżyca; wydawało się że można tam bez trudu dopłynąć wpław albo rowerem wodnym. Długo siedział w samochodzie po wyłączeniu świateł i silnika. Wreszcie otworzył drzwi i ruszył w stronę hangaru. Poza kanciastą bryłą budynku i wędkarskim pomostem niewiele było widać. W ciemności wypatrzył jednak cienką smugę światła wypełzającą spod drzwi. Były otwarte. Wzrok długo przyzwyczajał się do półmroku ledwie rozjaśnionego jarzeniówkami. A kiedy już z fantastycznej plątaniny kształtów wyłonił się ten właściwy, trudno było uwierzyć, że to nie jest sen ani szpiegowski film z Jamesem Bondem. Agent 007, gnany przez tłum żądnych jego krwi wrogów, dopada ostatkiem sił tajemnego schronu, gdzieś w dżungli albo na arktycznym pustkowiu, albo u szczytu góry, w każdym razie w miejscu, gdzie nikt z widzów się tego nie spodziewa, i tam znajduje urządzenie skonstruowane przez niezawodnego Q. Dzięki temu nie tylko znika za linią horyzontu, ale jeszcze po drodze może wybić do nogi podłych prześladowców za sprawą tajemnej broni, ukrytej dajmy na to w zegarku. Potem są napisy, piosenka, plaża z palmami i atrakcyjna blondynka podająca martini z wódką. Wstrząsane, nie mieszane. 160 Zdumiony stał przez długą chwilę w milczeniu. - Podejdź tutaj. Lewą stroną przy ścianie - instruował znajomy głos dobywający się gdzieś z trzewi budynku, do tego jeszcze zwielokrotniony echem. - Spodziewałem się ciebie. - Syn powiedział, że Anka jest na dyżurze w szpitalu, a ciebie znajdę tu - odparł cicho. - Jak jest ciepło, to mieszkam tutaj. Już od paru lat. - Jurek, musimy pogadać. Tamten jakby nie słyszał. - Dobry chłopak z tego Andrzeja i bardziej rozsądny od Marka. Zgaś to. Tu nie wolno palić. Jak nie będziesz uważał, wszystko pójdzie z dymem. - Przepraszam. - Materiały łatwopalne - dodał wyjaśniająco. - Piękny, prawda? Rozpiętość skrzydeł 12,5 metra, powierzchnia 17 metrów kwadratowych. Według moich wyliczeń powinien bez problemu osiągać pułap pięciu tysięcy metrów. Waga bez silnika 150 kilo. Cały czas się zastanawiam: wkładać silnik czy nie? Jak myślisz? Nie chcę robić z niego jakiejś śmiesznej motolotni. Bez silnika jest bezużyteczny, ale jest w tym coś pięknego. Jak w dziele sztuki. Przecież nie chodzi o to, żeby sobie polatać. Jakbym chciał, tobym kupił kukuruźnika ze zjednoczenia. Kiedy likwidowali PGR-y, nie było na nie chętnych. Ważniejsza jest gimnastyka umysłu i subtelność konstrukcji. To moje dziecko. Sam wszystko zaprojektowałem i prawie wszystko robię sam. Zamówiłem tylko u producenta poszycie kadłuba z laminatu - gdybym próbował to robić we własnym zakresie, musiałbym mieć maszynę, która kosztuje sto tysięcy dolarów. Wiesz, że za komuny ludzie potajemnie budowali samoloty, używając drewna i płótna? Czytałem o tym w „Skrzydlatej Polsce". Kilku uciekło na Zachód, ale większość to byli inżynierowie, którzy robili to dla własnej przyjemności. Żeby się sprawdzić. Przerwał na chwilę, napił się czegoś z kubka i uniósł gło- 161 wę znad rozłożonej na stole pingpongowym sterty planów, żeby sprawdzić, jak jego gość przedziera się między zasiekami z elementów konstrukcyjnych samolotu. - Z tym silnikiem czekam na decyzję komisji przy aeroklubie, jak dopuszczą go do eksploataqi, nie będę już nic wkładał do środka. Fachowcy mówią, że to dobry projekt, wysłałem jednemu konstruktorowi. Odpisał, że przypomina trochę Czaplę, ale jest nowocześniejszy i może nawet miałby szansę na wejście do produkcji w jakiejś niedużej prywatnej fabryce. Pewnie nie wiesz, ale jesteśmy europejskim potentatem w produkcji szybowców. Wielkie stare fabryki padły, ale jest mnóstwo bystrych inżynierów, którzy pozakładali własne firmy. Jeśli chodzi o szybownictwo, nikt się przynajmniej nie śmieje z polskiej myśli technicznej. Nie można powiedzieć, żeby to była reguła, prawda? Roześmiał się. Gość nie odpowiadał, chociaż stał już koło niego. Wcale mu to nie przeszkadzało. Zachowywał się jak człowiek, który rzadko ma okazję z kimś porozmawiać i wystarcza mu obecność słuchacza, bo może wreszcie powiedzieć wszystko, co tak dokładnie przemyślał w samotności. - Jesteś po stronie wygranych. Nie to co ja. Wiesz, z czego się utrzymuję? Sprzedaję gazety w kiosku. Jakby mi ktoś powiedział parę lat temu, że tak skończę, chybabym pękł ze śmiechu. Nawet by mi się nie chciało z nim gadać. Ciągle nie mogę uwierzyć, że skończyłem jak jakiś pegeerus. Na bezrobociu, a potem w tej zasranej budzie z dykty. Z moim wykształceniem i zdolnościami. A jeszcze do tego te miejscowe półgłówki traktują mnie jak wariata. Tylko brakuje, żeby dzieci zaczęły we mnie rzucać kamieniami. Bo palcami to już mnie wytykają od dawna, od czasów mojego najsłynniejszego w dziejach tej zaplutej dziury wypadku. Najpierw przez parę miesięcy się ze mnie śmiali, a jak zacząłem realizować swój projekt, to stwierdzili, że oszalałem. Pewnie jestem śmieszny. Jak teraz na siebie próbuję patrzeć z boku, też mi się tak czasem wydaje. Jak myślisz? Może nawet je- 162 stem wariatem. Jak tu tak siedzę sam po nocach, czasem gadam do siebie, bo nie mam do kogo, i dziwię się temu, co mam do powiedzenia. Myślisz, że to problem z głową czy po prostu brak towarzystwa? Na pewno masz jakąś opinię. W końcu jesteś lekarzem. Wiem, że od nóg. Ale jakieś pojęcie o głowie też chyba masz, prawda? Mają tu takie wioskowe powiedzenie. Lecz się na nogi, bo na głowę już za późno. Może to jest mój przypadek. Przerwał swój monolog na kilkadziesiąt sekund i można się było domyślić, że się śmieje. Cały czas nanosił jakieś poprawki na ogromnych arkuszach brystolu. - Oni, miejscowi, uważają, że zwariowałem, bo nie dość, że buduję AS-a, to jak już skończę budować, nie będę go w stanie z tego hangaru wyciągnąć. Będę musiał albo rozebrać budynek, albo samolot pociąć na elementy. Mówiąc szczerze, kompletnie nie mam pomysłu, co z tym zrobić. Tylko proszę cię, nikomu tego nie mów. Sam się zastanawiam, jak go wyciągnąć, bo brama ma raptem siedem metrów. Myślałem, żeby może przez dach. Rozebrać, a potem użyć dźwigu, ale nie wiem, czy samolot się nie uszkodzi. Musiałem go robić tutaj, bo na zewnątrz to by mi zaraz zniszczyli. Wiesz, że kradną nawet linie energetyczne w lesie, żeby to potem sprzedać na złom? Ostatnio dwóch takich złodziei zabił prąd gdzieś pod Miłosławiem. Aż trudno w to uwierzyć. No i teraz mam z tym wszystkim kurewski problem. Ale udało mi się. Samolot właściwie już jest skończony. Jeszcze kilka drobiazgów i za miesiąc - dwa można by nim polecieć. Niestety, ja nie będę mógł. Za stary jestem i zdrowie mam już marne. Nie dadzą mi licencji. A myślę, że byłbym dobry. Tak jak za kierownicą. Wiesz o tym, że w lataniu precyzyjnym co roku nasi wygrywają wszystkie najważniejsze zawody. To chyba jedyny sport, w którym jesteśmy światową potęgą. Ale to już nie dla mnie. Z lataniem tak mi wyszło jak ze wszystkim w życiu. Chujowo. Zawsze to chciałem robić, a do tej pory nie udało mi się nawet zabrać na pokład kukuruźnika. 163 Mam dużo czasu na myślenie i coraz częściej dochodzę do wniosku, że jest w tym dużo mojej winy. I chociaż w ogóle się nad tym na początku nie zastanawiałem, teraz wiem, że robię ten samolot po to, żeby pokazać sobie i innym, że się jednak do czegoś nadaję, że coś potrafię, że nie jestem odpadem ustrojowej transformacji. Palić mi się chce. Zaraz skończę i wyjdziemy na zewnątrz. Przepraszam cię, ale tu naprawdę lepiej nie ryzykować. Strasznie się rozgadałem, dawnośmy się nie widzieli, a nie ma człowiek z kim na co dzień pogadać. Nawet moja rodzina ze mną prawie nie rozmawia. Tak, tak, wiem, sam sobie na to zasłużyłem. Czasem przychodzi tu tylko młodszy syn. Chyba się zainteresował samolotami. Wyobraź sobie, że wymyślił bardzo ciekawe rozwiązanie konstrukcyjne, zwiększające powierzchnię skrzydeł. Może pójdzie na polibudę. Od dziecka miał smykałkę do mechaniki. Tak jak ja. Żeby tylko lepiej skończył. Zamilkł na chwilę, jakby zbierał siły. - Wiesz, że zawsze ci zazdrościłem. Byłeś przystojniejszy, bardziej błyskotliwy, dowcipniejszy Ludzie cię lubią. Nawet moja żona i syn zawsze woleli twoje towarzystwo od mojego. Nie przerywaj, bo to prawda. Teraz jesteś na szczycie, dlatego że na to zasłużyłeś, a ja może nie na dnie, ale w najlepszym wypadku w dolnej strefie stanów średnich. Nic mi się w życiu nie udało poza AS-em. Fajna maszyna, naprawdę mogę być z niej dumny. Wiesz, skąd ta nazwa? Od inicjałów Anki, S od jej panieńskiego nazwiska. Nie wie tego, bo ze mną właściwie nie rozmawia. Za to rozmawia z tobą. Tak jak Marek. Anka nic mi nie mówiła, ale pewnie wpadłeś z jego powodu. Martwię się o niego, nie był w domu od wielu miesięcy. A jak przyjechał ostatnio, nie można się z nim było porozumieć. Jakby był cały czas naćpany. Dzięki, że się o niego troszczysz. Wiesz, że mi to z trudem przechodzi przez gardło, ale skoro jest jak jest i nie rozmawia ze mną, to niech przynajmniej ktoś ma z nim kontakt. 164 - Ze mną też nie rozmawia - powiedział cicho Korda. - No, wreszcie się odezwałeś -Jerzy Górski podniósł głowę i uśmiechnął się do Andrzeja. - Myślałem, że zasnąłeś z nudów, ale widzę, że nie. Przyjrzał się Kordzie uważnie. W trupim świetle jarzeniówek tamten wyglądał jak eksponat z gabinetu figur woskowych - śmiertelnie blady i pogrążony w czymś w rodzaju stuporu. -Jezu, Andrzej, co się stało? Źle się czujesz? Jesteś chory? Podszedł do niego i podniósł go z krzesła. - Musimy stąd wyjść. Może na zewnątrz zrobi ci się lepiej. Wziął go pod ramię i energicznie wyprowadził na dwór. - Jurek - wyjąkał po chwili Korda. - Zabiłem człowieka. Przejechałem go i uciekłem. - Gdzie to było? Na drodze z Nowego Miasta? Tamten pokiwał głową. - Kiedy? - Nie wiem. Pół godziny temu. - Jeżeli nie chcesz, pojadę tam sam. Ale powinieneś wrócić. Jak nie wrócisz, będziesz tego żałował. 4 Lancia pędziła po pustych ulicach sto pięćdziesiąt na godzinę, mijając jedynie małe grupki pijanych wyrostków świętujących początek roku szkolnego. - Pamiętasz, gdzie to było? - zapytał Górski. -Nie. - Daleko? -Nie. - Jak będziemy się zbliżać, daj znać. 165 Minęli położoną na skraju Jabłonowa dyskotekę Malibu. Przed wejściem kłębił się tłum. - Masz komórkę? Korda wyciągnął telefon z marynarki i podał Górskiemu. - Nie teraz. Zadzwonimy, jak będziemy na miejscu. Za miastem droga była zupełnie pusta. Tylko na poboczu mignęły raz czy dwa żółte światełka kocich oczu. - Sprawdziłeś? Nie miał tętna? Na pewno? Jak to się mogło stać? - Upadła mi zapalniczka. -Andrzej, to niemożliwe, na pustej drodze musiałbyś zobaczyć człowieka. Nie ma chuja. Górski chwilę się zastanawiał, a potem zapytał. - Ile wypiłeś? - Dwie whisky. - Za dużo. Jak pójdziesz na krew, wykryją. - To było gdzieś tutaj - wyszeptał Korda. Górski zwolnił i zaraz potem gwałtownie zahamował. Wyskoczył z samochodu, wywlókł siłą Andrzeja, wyciągnął mu z kieszeni komórkę i podszedł z nią do leżącego częściowo na ulicy ciała. Pochylił się nad nim, ale nie było już najmniejszych wątpliwości, że ma do czynienia z trupem. - Mój Boże, to Darek. Darek Wojtczak. Właściciel Malibu. Co tu się, kurwa, stało? Przecież to niemożliwe. Wybrał numer na klawiaturze i długo czekał na połączenie. Wreszcie ktoś zgłosił się z drugiej strony. - Jerzy Górski - przedstawił się. - Rusz się szybko w stronę Nowego Miasta. Mamy tu trupa. Nie, to nie jest żaden, kurwa, żart. Stoję tu samochodem. Co cię obchodzi, czyj to samochód. Nie mój. Pożyczony. Opieszali zazwyczaj jabłonowscy policjanci zjawili się w ciągu dziesięciu minut. Podeszli do zwłok. - To Darek Wojtczak. Co się tu stało? 166 - Przejechaliśmy zwłoki. Przecież widzisz, że jest zmasakrowany. - Może tak, może nie. Trup to trup. Dzwonimy do prokuratora, a pana musimy zatrzymać przynajmniej do rana w areszcie. Pan Andrzej Korda, prawda? Nie mylę się? To pański samochód? Korda skinął twierdząco. - To jego samochód, ale to ja siedziałem za kierownicą -powiedział Górski. - Wezwij pogotowie - powiedział wyższy szarżą do kolegi. - No to najpierw jedziemy na krew do szpitala, a potem zostajesz u nas, to znaczy na komendzie w Nowym Mieście, dopóki nie przesłucha cię prokurator. I dodał po chwili: - Chyba będzie rodzinne spotkanie. Zdaje mi się, że twoja żona ma dzisiaj dyżur? Wieźliśmy jej już jednego pacjenta. Noc żywych trupów (notatki z podziemia) i Sprzedawcy plastikowych okularów są jak sprzedawcy snów. Pojawiają się na ulicach wraz z nadejściem wiosny. Wreszcie jest cieplej, a na straganach słońce liczy łodygi żonkili i kielichy tulipanów. Świat oglądany zza plastikowych szybek nabiera nowych, bardziej przyjaznych kształtów. Czasem wydawało mu się nawet, że to w sprzedawcach przeciwsłonecznych okularów tkwi jedyna nadzieja na lepsze jutro w tym mieście utrapienia. Wypełzali skądś pod koniec zimy, nieśmiało jak pierwiosnki. Potem szare budynki waliły im się na głowy, razem z niskimi chmurami, spuchniętymi od śniegu i deszczu. I znowu znikali gdzieś w brzuchu miasta razem z wciskaczami kolorowych ulotek i ubranymi w liche garnitury kaznodziejami, wykrzykującymi coś w języku, który wydaje im się zapewne miejscowym narzeczem. „Serdecznie zapraszamy na wykłady biblijne. Nie przegap takiej okazji! Na pewno będziesz błogosławiony!!!". Tak, pomyślał, czytając ulotkę, to chyba nawet lepsze niż „wielka promoq'a miłości" w supermarkecie. Błogosławieni na pewno będziecie, którzy teraz płaczecie. Albowiem śmiać się będziecie. Błogosławieni zstępujący w podziemia, w przedpiekle, w trzewia Centralnego Dworca, wypełnione widmami nastoletnich prostytutek obu płci, szukających szczęścia i pieniędzy, przesiadujących w salo- 168 nach gier, w których rządzą dilerzy narkotyków, rozbijane samochody wydają przerażająco realistyczne onomatopeje, a komputerowe sterty trupów śmierdzą, jakby były prawdziwe. Błogosławieni, którym smród wżera się w każdy por ciała, we włosy, w ubrania. Tam, pod skórą miasta, widać, że światło wypełzło na powierzchnię tylko na chwilę. Kable i tory ciągną się we wszystkie strony do budynków, wychylających się niespodziewanie ze szczelin jak z zaropiałych ran. Błogosławieni. Światło latarni niczym reflektor szperacz operuje po rozpadlinach, jak w łagrze, obozie koncentracyjnym albo w najlepszym wypadku otoczonym strażniczymi wieżyczkami, drutem kolczastym i ziemią niczyją więzieniu o zaostrzonym rygorze. W ten sposób ujawnia się prawdziwa natura świata, w którym jesteśmy osadzeni, do odwołania, nie znając wysokości wyroku i prawdziwych intencji sędziego. A jednak ciemność odsłania czasem skrywane piękno i dostojeństwo w ludziach i kamieniach. Zwłaszcza w tych najbardziej upodlonych codziennym mozołem opierania się brudowi, liszajom i zagrażającemu zewsząd zniszczeniu. W nocy dziobate mordy zamieniają się w twarze, a pyski budynków nabierają arystokratycznej szlachetności. Jeśli uważnie się przyjrzeć, wyraźnie widać, jak gdzieś ponad dachami, za odrapanymi węgłami domów, czai się dzień. Budzący się z trudem, zamroczony kacem, kiedy ranne wstają zorze. Dzień. I jeszcze jeden. Ktoś przesuwa godzinę do przodu, a potem ją cofa. Wielka jest wasza nagroda w niebie. I bolesna kara na ziemi. W Jego ranach jest ozdrowienie -krzyczy pod Rotundą głos z amerykańskim akcentem. Tobie śpiewa żywot wszelki. Tobie ziemia, tobie morze. Od kiedy przekroczyła ocean, prawdopodobieństwo, że się odnajdzie, wydawało się równie duże jak w przypadku pasażerów „Titanica". Czekał więc, aż wreszcie przestanie boleć. A kiedy po latach zaczął odczuwać tylko lekkie ćmienie dopadające go w chwilach utraty samokontroli, zaprag- 169 nął świętego spokoju, który kojarzył mu się z gęstym, rozgrzanym, pachnącym obiadem niedzielnym popołudniem w środku lata. Wtedy, tak mu się zdawało, można uwierzyć przy odrobinie dobrej woli, że wszystko jest na swoim miejscu i świat toczy się we właściwą stronę, dzięki odpowiednio zsynchronizowanym obrotom ciał niebieskich. Ale zanim nadszedł ten moment, dzień po dniu bieg planet mielił go jak w żarnach. Bolały go wschody i zachody słońca, nów i księżycowa pełnia, świty i zmierzchy, noce i dni, światło, ciemność, tygodnie, miesiące, lata. Bolały ulice, te, którymi chodziła, i te, którymi podążał za nią, a także te, których nigdy nie naznaczyła swoimi doskonałymi śladami. Bolało wnętrze pokoju tak pełnego jej nieobecności, że musiał zamienić go na inny, w którym jej brak był odczuwalny jeszcze mocniej. Bolało ciało, na którym, przebudzony w środku nocy, wciąż wyczuwał jej zapach. Cierpiał nawet we śnie, sfory zmor dopadały go tuż po zaśnięciu i nie puszczały do przebudzenia. Próbował im się wyrwać, spał jak płochliwe zwierzę, kiedy przychodziły koszmary, natychmiast się budził. Ale czasem przychodziła ona, dlatego, mimo wszystko, chciał śnić. Bolały go słowa. Zapisane, wypowiedziane i niewypowiedziane. A także przeczytane. I usłyszane. W wierszach i piosenkach. Filmach i powieściach. Bolały piękne ciała kobiet, a także te pełne niedoskonałości. Ich zapach, ich kształt, ich dotyk. Tak samo bolała nieruchomość i mijane krajobrazy. Dlatego przestał uciekać. Najpierw próbował, wymyślał tysiące sposobów i miejsc, do których można zbiec, ale to, co widział przez szyby samochodów i pociągów, z pokładów promów, przez plastikowe okienka samolotów, wcale nie koiło bólu. Jego ziarenka tkwiły w drzewach, skałach, morskich falach, puchatych obłokach kłębiących się pod stopami w doskonałym słonecznym świetle. Jak piasek przesypywały się w klepsydrze ciała. Ból odbierał mu oddech na Polach Elizejskich, w S-bahnie przejeżdżającym przez Dworzec 170 Zoo albo na Moście Karola, kiedy patrzył na spienione fale Wełtawy. Mógłby stworzyć specjalne mapy Polski i Europy pełne czarnych punktów, gdzie w najmniej spodziewanej chwili dopadało go to, od czego próbował uciec. Wtedy pozostawało mu tylko ukryć się, zwinąć jak embrion i schować w wielkim brzuchu ziemi pramatki, wtulić w nią, w oczekiwaniu, że fale płodowych wód wyrzucą ciało na jakiś brzeg. I na szczęście nie była to rajska plaża bezludnej wyspy, która więzi swoim pięknem rozbitków, wszystkich robinsonów świata, lecz pełna twarzy, tramwajów i samochodów Warszawa. Wracał, bo nawet jeśli tu bolało najmocniej, to jednak tu również najmocniej czuł, że wciąż żyje. Choćby dlatego, że cierpi. Poza tym pamięć miała także swój rewers jak obracana w palcach moneta, która podrzucona w górę migocze złotym blaskiem i nigdy nie wiadomo, jak upadnie. Chociaż wiedział, że łatwiej byłoby żyć, gdyby amputował wspomnienia, bo to z nich wyrastał każdego dnia ból jak perz, jak najgorszy chwast, którego nie sposób wyrwać, jeśli nie zostawi się za sobą spalonej ziemi. Nie chciał i nie potrafił tego zrobić. Musiał więc ponawiać próby ucieczki. Lądem, wodą, drogą powietrzną. Wszystkimi sposobami znanymi uwięzionym. Włącznie z najbardziej desperackim skokiem na druty pod wysokim napięciem. To było jakieś wyjście. Nie miał jednak pewności, czy całkowicie skuteczne. Może dlatego nawet, kiedy wydawało mu się, że dotarł na krawędź ziemskiego dysku, tuż za granicę horyzontu, za którą jest nic, które nie boli, bo przecież nie może boleć, byłoby to wbrew logice, wbrew jego nice-stwiejącej naturze, zatrzymywał się tam, spoglądał za siebie i zawsze znajdował powód, żeby wrócić. Czy gdyby miał pewność, co go tam czeka, czy raczej nie czeka, zdecydowałby się? Dobre pytanie. Może nawet był blisko, chociaż jak każdy chory w malignie, po jakimś czasie nie wiedział, czy to mu się tylko zdawało, czy może naprawdę którejś nocy, idąc pustym mostem w stronę świateł katedry świętego Floriana, 171 przechylił się mocno przez balustradę i z trudem utrzymując równowagę, patrzył na burą Wisłę pod stopami. W ciszy, która mogła się tu zdarzyć tylko dlatego, że miasto zniknęło, pochłonięte przez szare obłoki kłębiące się nad jego głową i za plecami, słyszał, niemal czuł, jak nurt delikatnie obmywa przęsła mostu, a srebrne ryby z leciutkim pluskiem wyskakują nad powierzchnię. Ale prawdziwe źródła biły pod dnem rzeki, tam gdzie piasek czystszy niż na rajskiej plaży filtrował kryształową wodę o smaku ambrozji. Wystarczyło rozbić tę brunatną skorupę i zstąpić do głębi. To stamtąd dobiegała tęskna pieśń topielic, tych wszystkich pięknych nieszczęśnic z wodorostami wplątanymi we włosy, pogrzebanych w mule wśród padlinożernych węgorzy i odrodzonych gdzieś tam bardzo, bardzo głęboko pod powierzchnią. Muzyka brzmiała coraz głośniej, skoczny rytm i wpadająca w ucho melodia aż podrywały do tańca. Do efektownych figur, które z bezcielesnymi tancerkami można kreślić w wodzie i powietrzu. Gdyby zamknął oczy, zobaczyłby je błękitne i eteryczne jak z obrazów Edgara Degasa. A potem wystarczyłby głęboki ukłon i jeden krok. Nigdy nie brakowało mu odwagi, żeby prosić do tańca najpiękniejsze kobiety, czuł, że może to zrobić, że powinien, ale najpierw chciał się dowiedzieć, skąd brał się ten natarczywy, dudniący, coraz głośniejszy rytm i światła migające coraz intensywniej na widnokręgu. Czy to latarnia morska, wskazująca drogę zagubionym statkom? A może zbliżające się światła pasa startowego na lotnisku? Mayday? Nie, koniec września. The end of the summer in the city. Stara piosenka w nowym wykonaniu Joe Cockera. Stalowe niebo, przęsła mostu i przepływająca między nimi, rzygająca światłem barka z dyskoteką na pokładzie. To się nie mogło zdarzyć. Chyba że w jakimś filmie, którego reżyser jest tanim efekciarzem. A jednak, kiedy podnosili go z chodnika, miał przed oczami pary tańczące w świetle kolorowych lampionów. Muzyka huczała tak mocno, że bmw powinno rozpaść się pod wpływem wewnętrznych drgań. 172 Jacyś ludzie stali nad nim, przyglądając się uważnie. Myślał, że sprawdzają, czy jeszcze oddycha, a potem go dobiją. „Nic ci nie jest" - słyszał to pytanie tysiąc razy, bo dźwięk odbijał się od wody i obłoków. „W porządku, nic mi nie jest" -odpowiedział za tysiąc sto pierwszym. Pamiętał, a przynajmniej wydawało mu się, że ci dwaj odwieźli go do domu. Ale to też się przecież nie mogło zdarzyć, bo wyglądali jak zwyczajni bandyci. Poza tym, skąd w tych wspomnieniach wziął się szpitalny sufit z jarzeniówkami przypominającymi gwiazdy, mijanymi w zwolnionym tempie? Przez kilka pierwszych miesięcy w ogóle miał problem z ustaleniem, gdzie przebiega granica pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co nierzeczywiste. To był pierwszy ze sposobów ucieczki. Rozważał wtedy nawet taką ewentualność, że istniejące z nieistniejącym spotyka się gdzieś w nieskończoności tak jak proste równoległe, jeśli wierzyć matematykom. To go trochę uspokajało. Jego czasoprzestrzeń była wciąż zbiorem zdarzeń, w których znaczący był udział Ewy. Jakby w drzwiach zostawiła mu kartkę „zaraz wracam". Status ontologiczny bytów wszelakich to w końcu, jak przekonują ponad dwa tysiące lat historii filozofii, kwestia dyskusyjna. Był jednak pewien problem. Któregoś dnia zdał sobie sprawę, że można nie przyjmować zmian zachodzących we wspólnym czasoprzestrzennym kontinuum tylko pod jednym warunkiem. Że jest się wariatem, czy może precyzyjniej, że jest się uważanym za kogoś dotkniętego obłędem. To był jakiś sposób, tyle że mało atrakcyjny. Nieestetyczny. Kiedy to zrozumiał, nie mógł już dłużej udawać, że to wszystko jest jakimś nieporozumieniem, które wkrótce zostanie wyjaśnione. Dopiero wtedy naprawdę zaczęła się żałoba. Śmiertelnie groźny czerw wgryzł się w jego duszę i uczynił niemal bezwolnym. Któregoś wieczoru, wlokąc się wzdłuż oświetlonych wystaw Domów Towarowych Centrum, zobaczył siebie odbitego pośród manekinów i nie zauważył szczególnej różnicy. Idealnie pasował do tego plastikowego panoptikum. 173 Pomyślał nawet, że, paradoksalnie, manekiny są bardziej ludzkie od niego, kiedy tak czekają na ożywcze tchnienie ducha. On już nie czeka na nic i powoli wyrzeka się wszystkich atrybutów człowieczeństwa. Niemal przestał w owym czasie kontaktować się ze światem zewnętrznym. Ci całkiem liczni ludzie, którzy próbowali mu w owym czasie pomóc, odbijali się jak piłka od ściany jego otępienia. Później, jak w przypadku każdej ciężkiej choroby, nastąpiło przesilenie i gwałtowny atak. Poczuł gniew, że bez powodu, bo nie znajdował w sobie winy, pozbawiono jego istnienie sensu i celu. Z braku jakiejkolwiek odpowiedzi na ponawiane setki razy pytanie dlaczego, znienawidził ją. Podłą wiarołomczy-nię, która przez wszystkie następne lata wysłała mu jedną pocztówkę z dwoma zdaniami tekstu. „Wybacz mi, jeśli potrafisz. Nie mogłam inaczej". Pamiętał nie tylko słowa, ale także smak i fakturę każdej litery, atramentu, papieru. Zanim podarł i zjadł tę kartkę, nauczył się na pamięć ozdobionej dwiema wieżami panoramy Manhattanu. Chociaż na horyzoncie majaczyły blokowiska Grochowa, widział ją bardzo wyraźnie, wymiotując przez okno. Wtedy zaczęła się rekonwalescenta. Z lekarstwami typowymi dla choroby. Przypadkowymi dziewczynami i konwencjonalnymi używkami. Tyle że to przynosiło mu tylko chwilową ulgę. Nie dość, że kiedyś musiał nadejść kac, to jeszcze czasem skutek bywał odwrotny od zamierzonego. Po seksie ogarniał go smutek i niechęć do świata. Po haszyszu i LSD depresja. Amfetamina dawała mu tyle energii, że odchorowywał to kilka dni. Później, kilka lat później, doszedł do wniosku, że powinien być wdzięczny swoim chłopskim przodkom za geny. Tak jak na jego pradziadów, i na niego najlepiej działała zwyczajna wódka, inne substancje chemiczne jego organizm, na szczęście, kiepsko tolerował. Może i odziedziczył po nich skłonność do alkoholizmu, w końcu nie przypadkiem w jego rodzinie przechowywano od pokoleń legendarne w całej okolicy przepisy na samogon, ale 174 nie miał zadatków na narkomana. Czasem, kiedy się upił w dzień, świat wreszcie wydawał się tracić kanty i czuł, że ci ludzie, których mija na ulicy, naprawdę są jego braćmi. Nie była to tylko krótkotrwała euforia, taka jak po pierwszym wypitym w życiu kieliszku. Miał ochotę te wszystkie źle umalowane kobiety i niedomytych facetów z polskimi wąsami przygarnąć do piersi, krzycząc wniebogłosy „kocham was, rodacy, kocham was, ludzie", bo naprawdę współod-czuwał z nimi i wiedział, jak im strasznie w życiu ciężko. Było wiele dróg ucieczki, ale wszystkie wiodły donikąd. Na szczęście życie toczyło się dalej, a właściwie zataczało. Biegło dokądś, podskakując nie wiadomo, czy z radości, czy w ataku konwulsji. Przetrwał te lata w podziemiu, w mieście wewnętrznym położonym poniżej miasta właściwego, tylko dzięki tanim plastikowym okularom z Dalekiego Wschodu. Tak mu się w każdym razie zdawało. Kiedy już wychynął na powierzchnię. 2 Lata dziewięćdziesiąte zaczęły się skocznym disco polo, a kończyły obłędnym techno. Razem z tym mechanicznym tańcem plemiennym, idealnym na niemieckie parady, mijały wielkie dni amfetaminy, która nie pozwala wypaść z rytmu. Puby zmieniały się w kluby, pojawił się brown sugar i muzyka house. Nowe znaczenia zyskały słowa takie jak agencja, towarzyski, dresy, kajdany, fura. W wielkim stylu wróciła marihuana. Najlepsza do bujania. Były to bowiem czasy, kiedy dzieciaki z polskich blokowisk odkryły afroamerykańskie korzenie i zaczęły zachowywać się jak czarni amerykańscy raperzy. Muzyczna rewolucja w blokach z wielkiej płyty, jak wszystko w tej dekadzie, dokonała się dzięki kilku angielskim skrótom. PC, CD. A poza tym DJ, TV, BB, DVD, VHS, e-mail, UE, USA, NATO, GSM, SMS, WWW. 175 Angielskie skróty rządziły światem. Pod koniec dekady ziemię oplotła ośmiornica impulsów elektromagnetycznych. Nie można było się z niej wyrwać. Zresztą, kto by chciał. A prorocy nowej ery mówili, że jak tak dalej pójdzie, zostanie po nas tylko cmentarzysko procesorów. Młodzi ludzie nie znali bowiem świata bez internetów, pecetów i komórkowych telefonów, stąd też ku przerażeniu listonoszy niemal zaginęła szlachetna sztuka korespondencji. Wiedział to po sobie. Od czasu pewnej pocztówki z widokiem WTC, rzadko otrzymywał korespondencję, a ta, którą dostawał - rachunki i pisma urzędowe - nie robiła na nim szczególnego wrażenia. Zanim się zorientował, znał za to znaczenia wszystkich angielskich skrótów. Co więcej, posiadał urządzenia, które się za nimi kryły, i nie potrafił wyobrazić sobie bez nich życia. Kto by się tego spodziewał u progu dekady, kiedy najważniejszym skrótem wciąż jeszcze było ?? PZPR, sztandar wyprowadzić. Jakoś szybko to wszystko poszło i szybko przestało cieszyć. Kiedy zobaczył na filmie Psy ludzi śmiejących się z ubeków niosących pijanego kolegę i śpiewających, że Janek Wiśniewski padł, i zauważył, że sam się śmieje, zrozumiał, że od wolności lepsze jest marzenie o wolności. A większość i tak marzy o pieniądzach, za które można kupić święty spokój. Oraz inne rzeczy. Ale nade wszystko święty spokój, bo wielu marzy tylko o nim i dlatego zapewne nie będzie im dany. Święty spokój to znaczy na przykład chwila tuż przed niedzielnym rodzinnym obiadem, w upalne letnie popołudnie. Powietrze faluje, rozgrzane do granic wytrzymałości, co najlepiej widać na powierzchni asfaltu, w czasie jazdy samochodem. Kobiety krzątają się w kuchni, aż szkoda, że makatki wyszły z mody, bo przecież „dobra gospodyni dom wesołym czyni". Mężczyźni w oczekiwaniu najedzenie palą papierosy i leniwie popijają drinki, dzieci przez otwarty taras wpadają z ogrodu do pokoju, za nimi rozhasany pies. W tle 176 szemrze włączony telewizor, bez którego udziału nie może się obyć żadna uroczystość. To pasmo popularnych seriali i teleturniejów. Pachnie świeżym ciastem drożdżowym, rosołem, schabowymi i kompotem z rabarbaru. To znaczy jest prawie tak jak w dzieciństwie. Miło jest myśleć, że kiedykolwiek tak było, nawet jeśli to nieprawda. W każdym razie światło słoneczne jest równie intensywne jak w owej genialnej epoce, w jednej z bocznych mean-drycznych odnóg czasu, a zapachy nawet intensywniejsze. Gdyby ktoś pstryknął zdjęcie, wyszłaby wzorcowa mieszczańska impreza w krawatach i w eleganckich sukienkach. Pani domu ma fartuszek obszyty falbankami, pan domu okulary w złotej oprawie, jedzenie podaje się na porcelanie, co to w domu od trzech pokoleń, napoje w kryształowych szklankach - prezent od prababci. Za chwilę potężny stuletni zegar wybije trzecią, a głuche uderzenia będzie słychać w najdalszych zakątkach wielkiego podmiejskiego domu. Po obiedzie w swoich kościółkowych ubraniach udadzą się na wspólny spacer. Czy to jest coś, o czym można marzyć? Czy to się zawsze tak musi kończyć, bo każdy dramat osuwa się w końcu w życiowy banał? Może. Może dzięki temu da się jakoś wytrzymać to wszystko. - Prosimy o uśmiech. - Cheeeese. - To na pamiątkę. - A potem pooglądamy film ze ślubu. 3 Patrzyła na niego z okładki eleganckiego magazynu o obco brzmiącym tytule. Podobnym do wszystkich innych. Obca kobieta, która tylko trochę przypominała kogoś, kogo dobrze znał wiele lat temu. Kiedyś miała tylko ciało, imię i nazwisko. Teraz najważniejszy był tytuł topmodelki. Obo- 177 wiązujący w kolorowej nowomowie. Zatrzymał się przy kiosku w podziemiach dworca, żeby kupić papierosy, a tu taka niespodzianka. Wśród zapowiedzi artykułów o nowych kosmetykach, gwiazdach i rewelacyjnych pomysłach na modny ciuch - to zdjęcie twarzy w nieszczerym uśmiechu, uchodzącym pewnie za zalotny, a może nawet uwodzicielski. Za dobrze ją znał, żeby nie wiedzieć, że udaje. Kilka godzin męczącej sesji i oto mamy piękno spod folii za 6,90. Nie widać w niej tego blasku, co kiedyś. W spojrzeniu, geście, wyrazie twarzy. Inni pewnie dadzą się nabrać na tę tandetę w jej wykonaniu. On nie. Zanim pomyślał, wymówił cudzoziemską nazwę pisma i trzymał je w ręce. Nie bardzo wiedział, po co kupił ten magazyn. Nie był mu do niczego potrzebny. Nie obchodziły go ani kosmetyki, ani moda, ani załgane zwierzenia polskiej topmodelki. Nie miał zamiaru czytać ani megatestu nowego kremu na cellulitis, ani wywiadu z Ewą Kordą połączonego z sesją zdjęciową. Schody ruchome unosiły go ku górze, ku światłu. Wyjechał na powierzchnię. Przez chwilę czuł jeszcze w płucach wyziewy dworca i zdawało mu się, że wyrzucono go jak rybę na brzeg. Jeszcze kilka głębokich oddechów i pijany tlenem oraz spalinami zdechnie od nadmiaru powietrza. Chyba żeby stało się jak w filmie o historii ewolucji. W komputerowych animacjach wszystko dzieje się szybko, harmonijnie i bezboleśnie, ryba przemienia się na przykład w płaza, który wychodzi na ląd, by zdobywać ziemię. Na tym właśnie polega magia sztuki, że bywa mądrzejsza od życia. Wyrzucił gazetę do kosza. Nie ma żadnej harmonii, nie ma przemiany bez bólu, tyle że można iść i zaludniać ziemię. Zatrzymał się w pół kroku i obejrzał przez ramię. Za swoimi plecami zauważył ruchomą plamę w kolorze chodnika. Gdyby komuś nagle przyszło do głowy opracować dla żartu magiczną recepturę na kolor brudu, tak jak w książce o Harrym Potterze robi się cukierki o smaku wymiocin, to ubrania tego człowieka mogłyby posłużyć za 178 wzorzec, pomyślał, wpatrując się w tamtego. Mężczyzna też mu się przyglądał. Wyjął czasopismo z kosza, uśmiechnął się, ukazując nagie dziąsła i wesoło pomachał gazetą. - Miłej lektury - mruknął pod nosem, a tamten w odpowiedzi pokiwał głową jakby w geście podziękowania. Wyglądał odrażająco, ale nie budził obrzydzenia. Raczej współczucie. Na pewno ma za sobąjakąś przejmującą i mroczną historię, pomyślał, jak każdy. Niemal każdy. Tyle że większość jakoś żyje dalej, a on zaczął grzebać się w śmieciach. Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Z kina nici. Jak zwykle spóźni się na randkę. Kolejną randkę w ciemno. Tytuł teleturnieju doskonale oddawał naturę rzeczy. Dziesiątki, może setki randek w ciemno, z których nic nie wynika, bo o nic w nich chodzi. Już dawno zauważył, że stał się typowym produktem swoich czasów. Powierzchownych relacji, wiecznego pośpiechu, ucieczki od zaangażowania, strachu przed odrzuceniem. Seks w wielkim mieście - łatwe podrywy, krótkie randki, nietrwałe związki, płytkie więzi. Taki lifestyle. Albo jak kto woli styl życia. Ubrania znanych marek, mieszkanie w apartamentowcu, drogi samochód, spektakularna kariera w wielkiej korporacji, narty w Alpach, weekendy w Paryżu, wakacje na Wyspach Kanaryjskich, a z czasem na Karaibach, partner. Tak to się teraz nazywa. Partner, partnerka, mężczyźni z Marsa, kobiety z Wenus. Miło, wygodnie i bez bólu. W każdym razie tak być powinno. I na pierwszy rzut oka tak wyglądało jego życie. Nawet nie zauważył, jak dostał się w tryby medialnego koncernu i szybko znalazł się w pobliżu ośnieżonych szczytów hierarchii, nie wiadomo jak i dlaczego. Może zresztą wiadomo. Szedł ze swoimi rówieśnikami ze studiów w awangardzie nowego ustroju, który potrzebował nowych sił. Znalazł się wśród wygranych. Tyle że wcale tak się nie czuł. Był jak turysta zwiedzający najpiękniejsze katedry świata, który widzi tylko nawy, sklepienia krzyżowo-żebrowe, wi- 179 traże, łuki, skrzydła ołtarza i rysy na granitowej posadzce, a nie rozumie, że ich piękno jest rodzajem modlitwy i wyznaniem wiary. Gotyk w wersji dla ubogich duchem. Pamiątkowe zdjęcie, na którym prawie nie widać mrocznego wnętrza, zrobione japońskim aparatem fotograficznym dla idiotów. Albo organista katedry Notre Damę na gościnnych występach w amerykańskim domu towarowym Wannamakera. Świątynie bez Boga, pod pustym niebem. Nie wierzył w nowy wspaniały świat. Nie był na tyle naiwny, by oczekiwać, że odnajdzie cel i sens w pracy, pieniądzach czy karierze. Ale nie odnajdywał go też w niczym innym, nigdzie indziej. Od kiedy odeszła. Świat był pusty i zbudowany z pozorów jak z papier mache. Ledwie istniał pozbawiony wartości. Gdyby nagle zniknął, nie byłoby chyba wielkiej straty. O jedno pstryknięcie aparatem dla idiotów mniej. Może to i prawda, zastanawiał się czasem, że miłość jest wszystkim, co istnieje. A jeżeli nie istnieje, to czego można pragnąć, skoro nic nie ma znaczenia? Tak właśnie myślał, od kiedy znowu zaczął myśleć. Tylko czy gdyby wróciła, dałoby się posklejać to potłuczone lustro, którego odłamki, jak w baśni o Królowej Śniegu, najpierw wpadały w oczy, a stamtąd arteriami spływały do serca? Wszystko jest możliwe, ale nic nie jest pewne. Wiadomości na jej temat docierały do niego przez te wszystkie lata tylko odbitym echem. Ktoś widział ją na ulicy, ktoś inny słyszał, że studiuje prawo na Columbii, a kolejna osoba widziała jej sesję zdjęciową przedrukowaną z zachodniego magazynu. Z litości nie mówili mu pewnie o tym, z kim fotografowano ją w kronikach towarzyskich. Dowiedział się tego wszystkiego z kilkuletnim opóźnieniem. Zresztą partnerzy, znowu to magiczne słowo, na zdjęciach co jakiś czas się zmieniali. Nie miało sensu zapamiętywać ich nazwisk, czasem zresztą bardzo znanych. Na pewno wszystko starannie zaplanowała, ale nie wierzył, że chodzi jej tylko o pieniądze. Raczej o wygodne życie bez bólu, a wszystko, co robiła, to były środki do tego 180 celu. A skoro trzeba cos czy kogoś poświęcić, trudno. Winien i ma. Bilans musi wychodzić dodatni. Był pewien, że osiągnie to, co zaplanowała. On sam, ale i rodzice Ewy, jak zdążył się później zorientować po kilku rozmowach z Andrzejem, znaleźli się w rubryce straty. Chociaż zapewne musiało ją to trochę kosztować. Najbardziej zdumiewające było jednak spotkanie z tym drugim. Tak, tak, był jeszcze ten drugi, który przyjechał ze Szczecina, swoim prawie nowym audi. Przystojny, elegancki i zamożny. Playboy zombie. Myślał, że może ją jeszcze odnaleźć i odzyskać. Ale najpierw, nie wiedzieć jakim sposobem, trafił do Marka. Może zresztą wcale nie było to takie trudne. Może działali na siebie jak plus i minus, jak dwa bieguny magnesu, to przyciągając się, to odpychając. W jego energicznym pukaniu były złość, gniew i zraniona duma zdradzonego. Aż wreszcie, po kilku minutach, uderzenia zgubiły rytm, jakby opadł z sił po walce. Potem coś zaszurało, korytarz wypełniły strzępy zdań, które dostawały się do pokoju przez szparę nad podłogą i drzwi się w końcu otworzyły. - Tobie też nic nie powiedziała -bardziej oznajmił, niż zapytał tamten, kiedy już jego wzrok oswoił się z półmrokiem. -Mój Boże, ale tu śmierdzi. Podobno rzadko wychodzisz, ale mógłbyś czasem wywietrzyć. Otworzył okno, odsunął zasłony i z powrotem poszedł do wyjścia. - Podnieś się i uprzątnij trochę. Żyjesz jak w chlewie - rzucił na odchodnym. Wrócił obładowany plastikowymi reklamówkami chwilę po tym, jak Marek zdecydował się, że jednak wstanie, by zamknąć okno. - Chociaż tyle, że się wreszcie zwlokłeś z wyra - powiedział i szybko uprzątnął ze stołu. Potem wyjął z plastikowych toreb gotowe kanapki, pieczonego kurczaka i pół litra wyborowej. Umył dwie szklanki i napełnił je do połowy. 181 - Jechałem taki kawał, że muszę trochę odpocząć - dodał tytułem wyjaśnienia. Podnieśli szklanki i wypili. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Później tamten wyjął kolejną flaszkę, odkręcił ją i znowu nalał. - Zjedz coś, bo się wykończysz - powiedział. Marek przez jakiś czas nie reagował, pogrążony w pijackim odrętwieniu, aż nagle rzucił się na jedzenie, jakby go nie widział od miesięcy. Tamten przyglądał się lekko wystraszony, jak niemal się udławił, wpychając do ust kolejne kawałki kurczaka. - Napij się - podsunął mu otwartą butelkę mazowszan-ki. Ale było już za późno. Marek poderwał się i wybiegł, a przeraźliwe odgłosy wymiotowania, sprawiające wrażenie, jakby coś wywracało mu trzewia na drugą stronę, słychać było przez kilka minut. Kiedy skończył, nie miał siły się podnieść z podłogi. Tamten wyprowadził go z łazienki, rozebrał z zarzyganego ubrania i położył do łóżka. Później nalał sobie pełną szklankę wódki, wypił i położył się obok, nie zadając sobie trudu zdejmowania ciuchów. Rano wstał przed ósmą i od razu poszedł do kuchni robić jajecznicę. - Wstawaj. Dobrze ci zrobi - powiedział, stawiając patelnię na stole. - Adam jestem. Słyszałeś kiedyś o mnie? Marek pokręcił przecząco głową. - A ja o tobie słyszałem. Kiedyś. Pogrzebał widelcem na talerzu, jak dziecko, które nie chce jeść, a musi udawać przed rodzicami, że ma apetyt. - Myślałem, że to wszystko twoja wina - dodał po chwili. -Ależ ja cię nienawidziłem. A tu proszę. Żywy trup. Tośmy sobie zrobili noc żywych trupów. - Are you zombie? Wydawało się, że się zachłysnął. Jakby płakał. I rzeczywiście łzy zaczęły mu cieknąć po policzkach. Gwałtowny atak śmiechu wyglądał jak paroksyzm. Nie mogąc sobie z nim 182 poradzić, podniósł się, jakby chciał coś zrobić, ale nie bardzo chyba wiedział co. Z tego wszystkiego upadł na kolana, trzymając się za brzuch. Wreszcie jak dziecko zaczął się turlać po podłodze i z uciechy klepać po udach. Marek poczuł niespodziewanie, że też się śmieje, pierwszy raz od dawna. W końcu tamten się uspokoił, jakby wyczerpały mu się baterie. - Słuchaj no, bracie. Minęło już sporo czasu. Jak tak dalej pójdzie, to się wykończysz. Musisz się czymś zająć - powiedział. - Poznam cię z moim kolegą. Dwie godziny później żegnali się przed wejściem do jednego z ekskluzywnych nowych biurowców. - Tylko mi nie mów, że się tego nie spodziewałeś - rzucił Adam, wsiadając do samochodu. - Ona nie jest ani dla mnie, ani dla ciebie. Ani dla nikogo innego. Trzymaj się. Błyskotliwa kariera Marka Górskiego zaczęła się jeszcze w czasie studiów, właśnie od tej niezapowiedzianej wizyty. Na ścianie gabinetu kolegi Adama, to znaczy prezesa wielkiej zachodniej agencji reklamowej, wisiała afrykańska maska totemiczna. Hebanowa twarz człowieka enigmy, bez śladu emocji. Mogła skrywać cokolwiek. Ilekroć myślał o tym tak ważnym dla swojej przyszłości spotkaniu, miał przed oczami tylko tę wyciosaną w drewnie zagadkę. Maska zresztą wkrótce się zawieruszyła, bo prezes przywiózł sobie kolejną z Bali. Może czekała gdzieś nad podziemnymi rzekami na sygnał tam-tamów i ożywcze tchnienie materii? Razem z zombie i manekinami. To była lekcja. Zrozumiał ją. Dzieciństwo się skończyło. Baczność. Wysokie napięcie. Czaszka i dwa skrzyżowane piszczele. Okazywanie zbędnych emocji oraz słabości grozi śmiercią lub kalectwem. Dorosłość potrzebuje maski, żeby pod nią skryć cierpienie i strach. Reklama zajmuje się w końcu sprzedażą pozorów. Marek Górski jako wzorcowy produkt marketingu - osobisty urok i cynizm, zawodowy profesjonalizm, typowy człowiek suk- 183 cesu ze wspaniałymi perspektywami i nieszczerym uśmiechem przyklejonym do ust. Patrząc na obojętną minę afrykańskiego totemu, obiecał sobie, że nigdy więcej nie będzie płakał z powodu kobiety. Że nigdy więcej nie będzie płakał. Z żadnego powodu. 4 Jemu to się nie powinno przydarzyć. Przecież był żywym wcieleniem hasła, które sam wymyślił do promoq'i młodzieżowego napoju. „Naprawdę cooł". Zblazowany luzak. Zawsze zachowywał zimną krew. Mistrz trudnych nego-q'aq'i i asertywności. Twarz pokerzysty, minimum emocji, maksimum bezwzględności. Jak mógł stracić samokontrolę? To niewybaczalne i w życiu, i w biznesie. To jej wina. Każdy może mieć przecież chwilę słabości. Wszystkie laski się jakoś zabezpieczają. Nie żyjemy w średniowieczu, to era partnera. Uśmiechnął się do siebie. To było naprawdę niezłe hasło. Sprzedał je sieci telefonii komórkowej. Gdyby dla nich oznaczało to, co znaczy w jego prywatnym słowniku, na pewno by go nie kupili. Im chodziło o trwały związek, jemu o krótki romans bez konsekwencji. Z partnerami jest tak samo w życiu, jak w biznesie. Wszystkie chwyty dozwolone, żeby osiągnąć ceł. W granicach rozsądku, oczywiście. Blef i dobra autoprezentacja to podstawa, nie należy jednak przesadzać, to znaczy składać obietnic zupełnie bez pokrycia. Kiedyś, w przyszłości, niewykluczone, być może - to właściwe określenia. Unikać rozczarowań, nadzieja, wspólne perspektywy - również. To nic nie znaczy, ale dobrze brzmi. Trzeba unikać jasnych deklaraq'i. Wskazane są niejasne sugestie. Takie są reguły gry - era partnera. Nie ma osobistych relacji i sympatii - znajomych, przyjaciół, kochanek, mężów i żon. Są więzi partnerskie z ludźmi, partnerskimi firmami, partnerskimi miastami, partnerskimi krajami. Wszędzie są 184 partnerzy, z którymi można coś ugrać i załatwić. Brakuje nam tylko partnerów z kosmosu. Na razie. Przesadą byłoby twierdzić, że natychmiast po wkroczeniu do gabinetu z afrykańską maską totemiczną skończyła się w życiu Marka Górskiego epoka Ewy i zaczęła era partnerek. Było wiele stadiów pośrednich, jak w geochronologii. Lodowce wędrowały po mapie, zostawiając ślady na krawędziach kontynentów, dinozaury ginęły razem z mamutami, owady zastygały w bursztynie, paprocie odciskały się w węglu, muszle kamieniały. Tworzyły się kolejne warstwy, aż tamta historia stała się prehistorią pogrzebaną pod pyłem zapomnienia. Tak to przynajmniej wyglądało z wierzchu. Bo w głębi wciąż bolały odciśnięte w prehistorycznym kamieniu ślady. Owszem, to one w znacznym stopniu decydowały o kolejnych ruchach Marka. Jak w szachach, po zastosowaniu gambitu czy obrony sycylijskiej, kiedy pewne ruchy wymuszają następne. W erze partnerek wszystko się zgadzało. Do teraz. Zgadzało się na przykład to, że kiedy zaczynał odczuwać czyjś brak, brak partnerki, albo pragnąć jej bliskości, był już najwyższy czas, żeby poszukać nowej. Doskonale sprawdzała się w tej sytuacji opowieść o wielkiej tragicznej miłości, z powodu której nie jest jeszcze gotów na kolejny związek. Nieźle brzmi, prawda? Jak z amerykańskiego serialu. Potrafił doskonale posługiwać się swoją historią w lifestyle'owych relacjach z innymi kobietami. Zwłaszcza że w kręgu znajomych była powszechnie znana. Takich dziewczyn jak Ewa się nie zapomina. Jeden z kolegów powiedział mu nawet po pijaku, patrząc na kolejną jego partnerkę, że nigdy już chyba nie przeskoczy tej poprzeczki, którą w epoce E. tak wysoko zawiesił. Za wysoko dla zwykłego śmiertelnika. Złamał mu za to nos. Ściana nowego apartamentu na Kabatach w barwach narodowych. Były to bowiem czasy, kiedy wszyscy malowali mieszkania na biało. Może dlatego, że to kolor czystości? A komuna była brudno-szaro-bura? Zresztą nie 185 w tym rzecz. Zabolało, bo tamten mówił prawdę. Próbował przeskoczyć niewidoczną poprzeczkę, żeby udowodnić sobie i innym, że potrafi. Że może mieć nie tylko ubrania, ale i partnerki z najwyższej półki. Ale ciągle go rozczarowywały. Kocham cię, nie mogę bez ciebie żyć, małżeństwo, dzieci, dom, wspólne szczęście - wypowiadały te słowa już po kilku randkach. Po pierwszym, najdalej drugim seksie. Przytulając się. To nie jest żaden styl życia. To wbrew regułom gry. Roszada i szach królowej. Wtedy niektóre płakały. Nie lubił tego, bo wiedział, że to po trosze jego wina. Ale w gruncie rzeczy były sobie same winne. Nie taka była umowa. Poza tym skoro już ktoś musi płakać, to nie będzie to on. Na tym polega partnerstwo, problem się zaczyna tam, gdzie uczucia. Nikt mu wtedy nie zagwarantuje, że nie będzie kłopotów i płaczu. Na pewno będą. No więc jak to się mogło stać, że jednak wpakował się w kłopoty? No i jeszcze ten seks. W epoce Ewy uwierzył, że kobiety naprawdę interesują się seksem. Może takie też się zdarzają, ale najczęściej używają go tylko w tak zwanych określonych celach. Banalnie przewidywalnych. Godowy ceremoniał go męczył. Może kilka pierwszych spotkań, kiedy wszystko się jeszcze może wydarzyć, miało jakiś smak. Ale potem wszystko było już jasne, wóz albo przewóz. Możliwości były ograniczone, wkrótce zresztą doszedł do wielkiej wprawy w ocenie sytuacji i wiedział bardzo szybko, czy coś z tego wyjdzie, czy nie. A nużący ceremoniał trwał dalej, zbyt długo, życie przechodziło mimo. Jeśli miałby coś lepszego do roboty, pewnie by się tym zajął. Gdyby nie konieczność przeskakiwania kolejnych poprzeczek, tych widocznych i tych niewidzialnych, w zasadzie mógłby zrezygnować z zabawy w seks. To by jednak naruszało zasady gry. Gry w partnerów. Poza tym rezultaty były mizerne. Po jednej, dwóch, maksimum trzech nocach seks z nową partnerką zwyczajnie go nudził. Był miły, wygodny, bezpieczny i higieniczny. Kom- 186 piętnie bez znaczenia. Przynajmniej dla niego. A on chciał dionizyjskiego rytuału w obłędnym rytmie. Chciał się zatracić, zapomnieć o świecie, zobaczyć gwiazdy układające się w domino i wygrać z księżycem. A po wszystkim nie mieć siły, żeby podnieść się z łóżka, słaniać się ze zmęczenia. Ale nic z tego nie wychodziło. Dlatego nie powinno go tutaj być. Ale jest. Żeby to jeszcze był jakiś nadzwyczajny seks. Ale nie. Był przeciętny jak Kowalski - posiadacz poloneza, wąsów i mieszkania w bloku z wielkiej płyty. Wzorzec przeciętności z Sevres. I żeby z powodu czegoś tak banalnego mieć taki problem. Żeby mu się jeszcze jakoś szczególnie podobała. Żeby mógł, przypuśćmy, na chwilę stracić głowę. Ale to był przecież towar ze średniej półki, żaden tam globalny megabrand, w najlepszym wypadku swojski znak jakości q. To nie jest poziom okładki eleganckiego magazynu. Niby nie ma wstydu, ale brak też powodu do chwały. No i jeszcze to pretensjonalne imię. Pati. Patrycja. Okropne. Inaczej wyobrażał sobie takie miejsce. Myślał, że pod ścianami będą siedzieć bladzi chłopcy z opuszczonymi głowami, ze swoimi równie przerażonymi dziewczynami, szepcząc do siebie, a zza drzwi będą dobiegać przeraźliwe krzyki. Tymczasem było tu pusto i cicho. Słychać było nawet szemranie klimatyzatorów. Brzęczenie muchy zabrzmiałoby w tym pomieszczeniu jak artyleryjska kanonada. Tyle że nie było tu żadnych much. W tak aseptycznym otoczeniu nie miałyby szans na przeżycie. Chłodne jasne kafelki, wertykalne żaluzje, kilka szarych plastikowych krzeseł, stolik przykryty gazetami i ulotkami o lekach, podwieszany sufit z halogenami. Nie ma nawet kwiatów, na których mogłyby przysiąść owady. Prawie jak w biurze. Personel też jakiś biurowy, chociaż w kitlach. Służbowo uśmiechnięci proponują kawę albo herbatę, bo „to trochę potrwa". Pewnie nikt nie korzysta z ich uprzejmych propozycji. Za duże nerwy. Oczywiście, nie wolno tu palić, nie ma też jak wyjść na zewnątrz. 187 To znaczy wyjść można, ale ciężko będzie z powrotem wejść. Boją się. I z pewnością mają powody. No więc dlaczego tyle razy złamał reguły gry? Przecież nie szukał żony, tylko partnerki na wakacje. Chciał mieć towarzystwo na Krecie, oczywiście każdy płaci za siebie, żeby nie siedzieć codziennie w dyskotekach do rana, nie ryzykować dziwnych akcji i nie chlać. Z alkoholem starał się od kilku lat uważać z powodu rodzinnej skłonności do ujawniania się pod jego wpływem skrywanych obsesji i najgorszych cech charakteru. Nie było to wskazane w towarzystwie, a już zwłaszcza w towarzystwie atrakcyjnych kobiet. Miało być jak zwykle. I było. Najpierw przypadkowa, przeciągająca się poza granice rozsądku i zaskakująco przyjemna rozmowa na przyjęciu. Od razu było widać, że zwróciła na niego uwagę jedna z najlepszych lasek na tej przeciętnej imprezie. Może nie skończona piękność, ale ładna, zgrabna, elegancka i bystra, jak się później okazało, dziewczyna. Takich sygnałów, zrozumiałych dla obu stron, nie można przecież ignorować. Potem, jak zwykle, wizytówki, maile, SMS-y, telefony. Teatr, koncert jazzowy, pierwsza kolaq'a, druga kolacja przy świecach w jego mieszkaniu z jego popisowymi daniami. Lifestyle. Po prostu lifestyle. A potem po winie i deserze, miało być jak zwykle. Kolejne danie w nowej atłasowej pościeli, na którą się zrujnował kilka dni wcześniej, żeby zintensyfikować przyjemność tego i innych wieczorów. Żadnych wykrętów. I wtedy coś się zacięło. Złamała reguły gry, a on nie zareagował. Najpierw użyła słów zakazanych. - Ty naprawdę nic nie rozumiesz z tego, co się wkoło dzieje - powiedziała z melancholijnym uśmiechem. - To dlatego, że w ogóle nie zauważasz innych ludzi. Nie wiesz, co myślą, czują, czego pragną. Nie wiesz, bo nie chcesz wiedzieć. Musiałam cię zaczepić na przyjęciu, żebyś mnie dostrzegł. Gdybyś chociaż trochę się przyjrzał, już kilka miesięcy temu byś zauważył, że ja chcę ciebie, że cię kocham, chociaż jesteś 188 zapatrzonym w siebie egoistą. I wiem o tobie więcej, niż ci się zdaje. Zatrzymała się. Wtedy powinien był coś zrobić, zażartować, iść do łazienki, na dół po papierosy albo zwyczajnie powiedzieć, że nie chce tego słuchać. Ale nic nie zrobił. - Wiem na przykład - mówiła dalej - że wydaje ci się, że spotkała cię największa tragedia na świecie, której nikt nie jest w stanie zrozumieć. Zapewniam cię, że tak nie jest, takie historie zdarzają się milionom ludzi codziennie, a ty użalasz się nad sobą od prawie dziesięciu lat. Nie widzisz, że inni, choćby te dziewczyny, które zostawiasz po kilku randkach, też coś czują. Że kiedy je porzucasz, mogą cierpieć tak samo jak ty kiedyś? Nie mówiłabym ci tego, gdybym nie była pewna, że jesteś zagubionym dzieciakiem, który udaje zucha. To naprawdę rozczulające. Dziwne, że nikt się do tej pory na tobie nie poznał. Chyba czekała, aż coś powie. A on cały czas milczał. Jakby go wyrwano w szkole do odpowiedzi, chociaż zupełnie się tego nie spodziewał. Był nieprzygotowany. - Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie, ale myślę, że stać cię na dużo więcej, niż na co dzień pokazujesz, że nie jesteś tanim ef ekciarzem z reklamy, tylko facetem, z którym można spędzić całe życie. Pogłaskała go po włosach, a potem po policzku. Jej skóra pachniała rumiankiem. Dotknął delikatnie ustami wnętrza jej dłoni. Wcale nie chciał jej tym uwieść, chciał, żeby było jak kiedyś, gdy sprawdzał językiem smak kwiatów o delikatnych białych płatkach. Przysunęła się bliżej. Objął ją, a właściwie wtulił się w jej ciało. Pachnące i sprężyste w dotyku nawet przez ubranie. Siedzieli tak jakiś czas. Kilka minut, kwadrans, a może godzinę. Nie miał pojęcia. A później stało się tak jakoś samo z siebie. Zupełnie nad tym nie panował. Pamiętał tylko, że rozbierała się, patrząc mu w oczy. No i że go ostrzegała, że powinni się zabezpieczyć. Nie 189 słyszał, wsłuchiwał się w swoje tętno. Prezerwatywy leżały pod lustrem w łazience, jedną miał nawet w portfelu. Idiota. Ale jest w tym też dużo jej winy. Przecież antykoncepcja to część stylu życia. Która laska w dzisiejszych czasach nie bierze pigułek? Taka, która z nikim nie sypia - odpowiedział sam sobie. To musiało być wtedy. Ten jeden, jedyny raz na dobre stracił zimną krew i dystans. Później już tak nie było, później było prawie tak jak zwykle. Chciał, żeby było jak z innymi. Ale było inaczej, bo wtedy, tamtego wieczoru, coś jednak się stało. I nawet jeśli udawał, że tego nie rozumie, wiedział, że pojawiła się między nimi prawdziwa bliskość. Dlatego kiedy powiedziała mu o tym, odparł, że naprawdę chce, by byli parą, ale bez dzieci. Rodzina to nie jest żaden lifestyle, tylko kłopoty i obowiązki. Miała podkrążone niewidzące oczy, patrzyła na niego, ale go nie widziała. Jakby był człowiekiem ze szkła. Przezroczystą wydmuszką. Chociaż wyciągnął rękę, nie chciała go nawet dotknąć. Może miał zaproponować, że się z nią ożeni, jak na wsi, kiedy dziewucha zaciąży? To śmieszne. Są dorosłymi ludźmi z wielkomiejskiej klasy średniej. To nie jest żaden powód. Wystarczy, że musiał pierwszy raz w życiu pójść do ginekologa. Żeby to jeszcze był ginekolog. Jeżdżący jaguarem rzeźnik polecony przez kolegę, który też miał taki kłopot. Zwyczajne podziemie aborcyjne, tyle że w eleganckim opakowaniu. O takich miejscach piszą w gazetach. Za to się wsadza do więzienia. Kobietę i lekarza. Wystarczy raz złamać reguły gry i ląduje się w takim miejscu, a wyrzuty sumienia ma się zapewnione do końca życia, nawet jak ktoś jest megacool. Chyba że nie ma się sumienia. Pielęgniarka, która weszła z kawą, zobaczyła, że siedzi z opuszczoną głową i płacze. Zanim zdążyła coś powiedzieć, wstał i podszedł do drzwi gabinetu. Rhapsody in blue i - Ewa - powiedział głośno. Głośniej, niż wymagała tego sytuacja. Była tak blisko, że wystarczyło szepnąć. Zareagowały obie. Dziewczynka i kobieta. Podobnym zmarszczeniem brwi. Komunikującym, że nie ma powodu krzyczeć, bo nic takiego się nie dzieje. Podniósł ręce do góry w geście kapitulacji i uśmiechnął się. One też się do niego uśmiechnęły. Zalotnice niebieskie. Dziewczynka ubrana w jasnobłękitną sukienkę w kwiatki, z podobną wstążką we włosach, wyglądała, jakby zeszła z obrazu Wyspiańskiego. Podobna do tamtych melancholijnie pięknych, o dorosłych oczach i karminowych ustach. To trwało znacznie krócej, niż potrzeba na najprostszy szkic. Potem pobiegła w stronę drzwi. Wyspiański uważał, że portret trzeba malować szybko, pod wpływem impulsu, ufając pierwszemu wrażeniu. Inaczej tworzy się obraz, którego tematem jest osoba. Obraz osoby, na który wpływa wyobrażenie, jakie mamy na jej temat. Obraz Ewy. Ewa stała w drzwiach, uśmiechając się do niego. Jasnoniebieska od blasku i wypłowiałych obcisłych dżinsów, light blue jeans. Światło kładło się na jej ramionach i wło- 191 sach jak szata. Madonna czasów popkultury. Mogłaby zagrać w musicalu o czasach dzieci-kwiatów. W stylu Jesus Christ Superstar. Mój Boże, ależ ona piękna. Jak nie z tego świata. Pies, wielki owczarek niemiecki, warujący przy jej nodze, cierpliwie znosił pieszczoty dziecka, które najpierw uwiesiło mu się na szyi, a później zaczęło go targać za uszy. Zirytował się dopiero, kiedy dziewczynka próbowała na niego wejść. Warknął ostrzegawczo. - Cicho, Patna, nic ci nie będzie - powiedziała Ewa. - Ewa, zostaw w spokoju pieska - znowu za głośno. Wykonał coś w rodzaju niezdarnego gestu usprawiedliwienia, mającego także oznaczać, że ma powody do irytaqi, bo niczego innego po małej się nie spodziewał. - Ja też taka byłam - wciąż się uśmiechała. - Mam takie zdjęcie z kucykiem z wakacji w Kudowie. - Pamiętam. -Ten kucyk chciał mnie ugryźć, bo ciągnęłam go za grzywę. Wybuchnęli śmiechem. Mała też roześmiała się hałaśliwie. - Może lepiej, żeby cię aż tak bardzo nie naśladowała we wszystkim - powiedział. Na chwilę przestała się uśmiechać i pierwszy raz, od kiedy weszła, spuściła z niego wzrok. - Chodź, kochanie, do mnie - wyciągnęła ręce w stronę dziewczynki, a ta bez chwili wahania zostawiła psa. Wyglądały, jakby je wycięto z kobiecego magazynu. Z reportażu o urokach macierzyństwa. Albo z reklamy. Dzieci to tyle radości - mówi wykrojona z żurnala mama do wykrojonej z żurnala córeczki, a ta za chwilę plami swoją piękną sukienkę sokiem z buraków. Potem razem piorą. I obie znowu wyglądają idealnie. Stop-klatka. Zdjęcie doskonale nadawało się na okładkę. Sądząc po 192 strojach, powinien to być jakiś letni numer. Na przykład lipcowy. W sesji mogliby też wziąć udział przedstawiciele starszej generaq'i. Eleganccy, stylowi, dobrodusznie uśmiechnięci. -Może ją wezmę do hangaru? - spytał uśmiechnięty dziadek. - Dobry pomysł, za chwilę zamęczy i psa, i Ewę. Pójdziesz z dziadkiem, słoneczko? - Tak - odpowiedziała bez chwili wahania i zaskakująco wyraźnie, jak na swoje dwa lata. - Ostatnio bardzo jej się podobało. Zwłaszcza w środku, w kabinie - dodał zadowolony dziadek. - Tato, nie przesadzaj... - Nic się nie bój. Psa też zabiorę. Chodź, Patna. Cała trójka szybko ruszyła do wyjścia. Ewa podeszła do szklanej ściany. Niebo było intensywnie, boleśnie błękitne. I złote zarazem. Opuścił wzrok i sięgnął po przeciwsłoneczne okulary. -Za bardzo oślepia. Trudno to wytrzymać - powiedział. - Można próbować. Przypomniało mu się wspólne zdjęcie z pierwszej komunii, na którym okropnie mrużył oczy wciśnięty w tandetny granatowy garniturek. A ona wyglądała idealnie, jak porcelanowa pastereczka. Zawsze to samo. Świniopas i księżniczka. U Andersena piękna księżniczka źle kończy. Całuje świniopasa, to znaczy przebranego księcia, którym wcześniej wzgardziła, cesarz zaś, kiedy się o tym dowiaduje, karze ją wygnaniem. A dzwoneczki dzwonią - ach kochany Augustynie, wszystko minie, minie, minie. I tak to się kończy. Na wypłowiałej trawie wylądował jeden z ostatnich tego dnia szybowców. Z wysokości wieży wyglądał jak zabawkowy. Zdalnie sterowany, taki, jakimi bawią się chłopcy. 193 Letni dzień powoli się wypalał. Ale blask i upał wciąż mąciły zmysły. Zwłaszcza tuż pod rozgrzanym blaszanym dachem. Ale tylko stąd był taki widok. Dla niego tu się wspięli. Odwrócił głowę w jej stronę i podniósł okulary. Oczy zdążyły go już rozboleć, a musiał jeszcze tego dnia prowadzić samochód. Droga nie była daleka, ale za chwilę wszyscy będą wracać do miasta po pięknym słonecznym weekendzie. Ewa przyglądała mu się spod przymrużonych powiek. Jak kotka. Rozgrzany od słońca dach nagle jęknął niespodziewanie, jakby metal zaczynał się powoli topić i szukał dla siebie lepszej formy. Jednocześnie podnieśli wzrok w górę. Zanim zdążył się zastanowić, co mogło się stać, objęła go i pocałowała w usta. - Ewa. Ewunia - tak miękko. - Powtórz. Powtórzył. - Od dawna nikt tak do mnie nie mówił - powiedziała, od-wracając się w stronę okna. - Prawda, że to piękne imię? Uśmiechnęli się obydwoje. - Inaczej nie wybrałbym go dla swojej córki. - Wydaje mi się, że jest do mnie podobna. - Też mam takie wrażenie. - To dziwne, prawda? - Dla niej to chyba dobrze. - Bo ja wiem - wzruszyła ramionami. - A jej matka? - Chyba nie jest do niej specjalnie podobna. - Nie o to mi chodziło. - Powinnaś ją poznać. - Nie wiem, czy ona by chciała poznać mnie. - Polubiłabyś ją. Jest wcieleniem dobroci i wyrozumiałości. - Nie to co ja... - Daj spokój. 194 - Zazdroszczę jej... - Ewa... - Chciałam, żebyś wiedział, że nigdy mi się nic podobnego nie zdarzyło. I już mi się nie zdarzy. - Mnie też się nie zdarzyło. Mieliśmy wtedy po 19 lat, to dlatego. Dzisiaj nawet słońce nie świeci już tak jak wtedy. Ale coś ci się na pewno zdarzy. Jesteś coraz piękniejsza, gdyby nie moja córka, powiedziałbym, że jesteś najpiękniejszą kobietą świata. Machnęła niecierpliwie ręką. - Zawsze podejrzewałam, że będą z tego same problemy. Wolałabym być przeciętną dziewczyną z Ostrowca, kurą domową, wychowującą trójkę dzieci chłopakowi z Jabłonowa, który lubi się czasem napić, ale poza tym jest pracowity, przyzwoity i dba o rodzinę. I cały czas mnie kocha, chociaż jestem grubsza o dwadzieścia kilo. Tobie by to na pewno nie przeszkadzało, prawda? - Prawda. - A ja może byłabym wtedy zadowolona z życia. - Nie jestem pewien. - Ja też nie. Ale wiem, że chociaż mam wszystko, co jest potrzebne do bardzo wygodnego życia, nie jestem wcale z tego powodu szczęśliwa. - Bo może nie o to chodzi. - Też mi się tak wydaje. Szkoda, że nie wiedziałam tego wtedy. Może bym została. - Ale wyjechałaś. Teraz już nie ma sensu o tym mówić. - Masz rację. Może już nie mówmy o mnie. Powiedz, jak tobie się układa. Czujesz się chyba szczęśliwy. - Mam dom, żonę, córkę, dobrą pracę i święty spokój. Nie miałbym pretensji do losu, gdyby już tak zostało. Odwrócił głowę w stronę przeszklonej ściany, za którą zaczynały się przygotowania do wieczornego spektaklu. - Śniło mi się to tysiąc razy. Ale żeby wymyślić taką scenerię dla naszego spotkania, nie starczyło mi wyobraźni. 195 Pamiętasz taki obraz z kościoła w Jabłonowie? Z bocznego ołtarza? Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny? Podobne kolory. Jak z hollywoodzkiego melodramatu. Za chwilę ktoś pokaże planszę z napisem „The End", zwinie dekoraq'e, a aktorzy rozjadą się do domów, nie mając pewności, czy zagrali w arcydziele, czy w kiczowatej telenoweli. - Ty też mi się śniłeś. Wiele razy. Przyjeżdżałam do ciebie, do domu w Jabłonowie, żeby zostać tam na zawsze. A ty mi mówiłeś, że czekałeś i będziesz mnie zawsze kochał. - To prawda, chociaż pewnie bym wolał, żeby tak nie było. Ale pamiętaj, że w melodramatach nie ma happy endów, bo zawsze ktoś umiera. - Wiem, tak tylko sobie powiedziałam. Nigdy mi nie wybaczysz, prawda? - Już ci wybaczyłem, ale to niczego nie zmienia. - Dla mnie zmienia. Ja chyba bym nie potrafiła. - Trzeba się tego nauczyć. Mnie to zajęło dużo czasu. Spojrzał na zegarek. Zbliżało się wpół do siódmej. Przedstawienie za oknem rozpoczęło się na dobre. Różowa rewia a la Las Vegas. Błękitna rapsodia kiczu. Ewa pogłaskała go po wierzchu dłoni. - Lepiej nie mów żonie, że mnie spotkałeś. - Nie powiem. Wróciłaś na dobre? -Załatwiam tylko interesy. Myślałam, że pomogę rodzicom. Ale radzą sobie doskonale beze mnie. Wiesz, że to w dużej mierze zasługa twojego ojca? Pokiwał głową. - Nie spodziewałem się tego po nim. - Patna, chodź - zawołała psa. Jerzy Górski już drugi raz zachował się z delikatnością, jakiej syn się po nim nie spodziewał. Najpierw wysłał psa, chwilę potem wnuczkę, a dopiero na samym końcu pojawił się we własnej osobie. - Andrzej został na dole, trochę niedomaga ostatnio na serce - powiedział. 196 Zeszli na dół. Andrzej siedział już w samochodzie, wielkiej amerykańskiej terenówce. - Ewunia, pożegnaj się z ciocią - powiedział Marek do córki. - Cześć, Marek, szkoda że dziś nie pogadamy. Przyjedź do nas kiedyś z żoną i córką. - Przyjadę. - Fajna ta twoja mała. Podobna do naszej Ewy. Też byśmy chcieli taką wnuczkę. Może być nawet amerykańska. - Tato, daj spokój... Zawsze mi to robisz. Jedziemy. - Ewa podeszła do Marka i pocałowała go w policzek. - Dziękuję - powiedziała i pierwszy raz tego dnia włożyła ciemne okulary. Jakby nagle rozbolały ją oczy. 2 Jerzy Górski, krzywiąc się, opuścił osłonę przeciwsłoneczną na przednią szybę. - Żebym wiedział, że mnie odwieziesz, wziąłbym okulary. Kupiłem sobie fotochromy do latania - powiedział. Marek kiwnął głową i spojrzał w lusterko wsteczne. - Zaraz zaśnie - szepnął. - Zawsze tak marudzi. Mała Ewa przypięta do fotelika na tylnym siedzeniu, popłakiwała i marudziła, broniąc się przed sennością. - Jeszcze chwilę - powiedział do ojca. I rzeczywiście dwie - trzy minuty później znieruchomiała. Marek włączył radio. Chociaż było późne popołudnie, upał wcale nie zelżał. Powietrze wciąż falowało nad rozgrzanym asfaltem. Ruch był minimalny. Cała Polska odpoczywała po niedzielnym obiedzie. - Bardzo mili ludzie ci twoi teściowie. Fajny ten ich dom. Dzięki, że mnie zaprosiłeś - powiedział stary Górski. - No coś ty. Dlaczego miałbym cię nie zaprosić na drugie urodziny pierwszej wnuczki. 197 - Pierwszej? A co, będzie druga? -Masz jeszcze drugiego syna. Więc pewnie będzie. A u nas to nie wiadomo. Może będzie dziewczyna, a może chłopak. Uśmiechnęli się do siebie. - Gratulacje. Coś mi tak się zdawało, że Patrycja jakoś się zaokrągliła, ale głupio pytać. A kiedy termin? - Połowa kwietnia. - Fajnie, ale na piknik lotniczy to już raczej nie przyjedziecie w przyszłym roku. - Raczej nie. - Szkoda, bo będą pokazywać prototyp mojego nowego szybowca. Zrobię dla was zdjęcia. - Dobry pomysł. Wpadniesz z nimi do nas. Mała się ucieszy. Ostatnio przez tydzień opowiadała, że była u dziadka i widziała samoloty. W każdym razie tak mi się wydaje, że o to chodziło. Roześmiali się. - Ma to po tobie. Ty też byłeś gadatliwy, zanim zacząłeś mówić. - Później też. Mimo że na podjeździe pod niewielki pagórek obowiązywał zakaz wyprzedzania, nagle zobaczyli, jak mija ich na wielkiej szybkości srebrny mercedes. Marek błyskawicznie zjechał na pobocze. Na szczęście dla tamtego, bo z naprzeciwka wyjechała wielka ciężarówka. - Patrz, jaki debil, życie mu uratowałeś. Byłby się zabił -stary Górski się zdenerwował. - Żeby tylko siebie, to pół biedy, bo sam by był sobie winien, ale jeszcze niewinnych ludzi. Powiem ci, że nie wiem, czybym sobie teraz przy takim ruchu poradził na długiej trasie. Za moich czasów inaczej się jeździło. Z Warszawy do Jabłonowa dziesięć lat temu jechało się cztery i pół godziny z przerwą na obiad. I to polonezem, a nie taką bryką jak twoja. A ty ile teraz jedziesz do matki? 198 - Pięć i pół, czasem sześć. - Wszystko przez to, że autostrad nie zbudowali. Zobacz, jakie tu są koleiny. Przecież to aż strach w deszczu jechać. Marek skinął głową, ale nie odpowiedział. Przez kilkadziesiąt sekund przyglądał się w milczeniu drodze. - Mama źle wygląda. Jest jakaś przygnębiona. Chyba brakuje jej towarzystwa, od kiedy młody poszedł na studia -spojrzał na ojca. - Możliwe. Myślałem, że się wścieknie, jak mnie zobaczy, a tu zupełny spokój. Nawet chciałem ten modelik wysłać małej pocztą. Ale potem sobie myślę, trzeba się zachować jak mężczyzna. Najwyżej nie będzie ze mną gadać. Tylko się martwiłem, że się na ciebie obrazi. - Widziała cię w telewizji. - Coś ty? Nic nie mówiła. - Mnie mówiła, że byle jak wyglądałeś, ale program ciekawy. - Może już jej trochę przeszło? - Tak mi się zdaje. - Myślisz, że pozwoliłaby mi wrócić do domu? - Nie wiem. Sam musisz zapytać. Nie miała wtedy racji, prawda? - Prawda, ale tak w ogóle to miała. Zasłużyłem na to. - Przez grzeczność nie zaprzeczę. - Myślała, że mi kompletnie odbiło. - Wszyscy tak myśleli. - Mój Boże, a ja wtedy się wreszcie dobrze poczułem. I bałem się tylko o ciebie. Wiesz, że Andrzej przyjechał do nas wtedy z twojego powodu? Marek znowu odwrócił się na moment w stronę ojca. - Ale myśmy się o ciebie wtedy bali. Przez ten pierwszy rok po wyjeździe Ewy myśleliśmy, że sobie coś zrobisz. Że się zaćpasz albo skoczysz z Kierbedzia. Marek roześmiał się, bawiło go, że ojciec uparcie posługiwał się starą przedwojenną nazwą mostu. 199 - Ze Śląsko-Dąbrowskiego, tato. Kierbedzia nie odbudowali. - Słyszysz, jak to brzmi, prawie jak Zakłady 22 Lipca dawniej E. Wedel. Kierbedź to Kierbedź. - Niech ci będzie. - W każdym razie Andrzej zastanawiał się nawet, czy cię nie skierować na leczenie. - Do Tworek? - Do Tworek. Ale zrozum, synku, nie było z tobą kontaktu. W domu się nie pojawiałeś chyba przez osiem miesięcy. Nawet na Boże Narodzenie. Jak do ciebie przyjechaliśmy, to nikt nie wiedział, gdzie cię można znaleźć. - Sam tego chyba wtedy nie wiedziałem. I po to przyjechał Andrzej? - Właśnie. Martwił się o ciebie tak samo jak my. - No dobrze, to powiedz mi teraz szczerze, co się wtedy tak naprawdę stało. Stary Górski wzruszył ramionami. - Przecież już ci mówiłem. Darek nie żył. Andrzej przejechał trupa. - A dlaczego powiedziałeś, że to ty? - No, bo on wcześniej pił. Poszedłby siedzieć za nic. To nie była przecież jego wina. Byłoby po nim. Jeszcze w czasie kampanii. Wykończyliby go. - A tak, to się sam wykończył. - Ale kto to mógł wiedzieć. - A ty posiedziałeś za darmo. - Dwa tygodnie raptem. Nic złego się nie stało. Zresztą było mi wszystko jedno. Jakby to było w normalnym mieście, toby mnie po dwóch dniach wypuścili, tylko że w tej zasranej dziurze nie miał kto wykonać ekspertyzy. No i trochę to potrwało. - Jerzy Górski zaczął manipulować przy osłonie przeciwsłonecznej, bo droga skręciła lekko na zachód i teraz słońce raziło go przez boczną szybę. - Doszli, co tam się stało, skąd on się tam wziął? 200 - Wszyscy wiedzą, że to Wilki. - Mariusz? - Mariusz to chyba nie. On tam był bossem. Wiesz, że go zastrzelili? W wiadomościach nawet było. - Słyszałem. - Ludzie widzieli tamtych dwóch. Ale zeznać nie chcieli. A poliqa to wiesz, jaka jest w Jabłonowie. Śmiechu warta. Albo się bali, albo siedzieli u nich w kieszeni. - A co się stało z tamtymi dwoma? -Cholera wie. Jak zniknęli, to nikt się nie zmartwił. A knajpę puścili z dymem, cud, że się nikomu nic nie stało, bo to blisko od domów. Wszystko przez narkotyki. Kto by przypuszczał, że coś takiego będzie w Jabłonowie. Aż się wierzyć nie chce. Marek skinął twierdząco głową. - Jak mnie wypuścili, to matka już w ogóle przestała ze mną rozmawiać, bo to było parę miesięcy po tym, jak wpadłem do ogródka. A tu jeszcze policja i areszt. Miała dość. - Dziwisz się? -Nie. -1 wtedy się wyprowadziłeś do hangaru. - No, tak. - Trzeba było jej powiedzieć, jak było naprawdę. - Najpierw chciałem, żeby trochę przyschło. Powiedziałem Andrzejowi, że nikomu nic nie mówimy, nawet żonom. Bo obaj pójdziemy siedzieć za fałszywe zeznania. Wiesz, jak to jest, człowiekowi zawsze się może wyrwać w nerwach. Jak nikt nie wie, to nikt nie wygada. A jeszcze Andrzej się całkiem rozsypał. Jakby go trochę przycisnęli, to od razu by puścił farbę. - Ale hangar to ty podpaliłeś? - Podpaliłem. Nie mówię, że nie. - Ale się wyparłeś. - A kto mi udowodni, jak nikt tego nie widział? Żadnych 201 świadków nie było. Dostałbym co najmniej zawiasy, bo to przecież podpalenie, a hangar należał do gminy. - Ale dlaczego to zrobiłeś? - Dlaczego, dlaczego, myślisz że zawsze jest jakieś dlaczego. Nie wiem. Ze złości. - Ale przecież to był twój szybowiec, nie szkoda ci było go palić. - Nie, bo wcześniej go porąbałem. Siekierą. Ze trzy godziny rąbałem; że porąbałem, to szkoda. Fakt. Jakbym nie był najebany, tobym nie porąbał. - Jakbyś nie był najebany, tobyś inaczej życie przeżył. Ojciec spojrzał na niego z wyrzutem. -Mogłeś sobie darować. Masz prawo mieć do mnie pretensje o różne rzeczy, ale w tej sprawie to ty gówno wiesz. Odwrócił się obrażony w stronę okna. - To mi powiedz, nie ma się co obrażać. Dlaczego go porąbałeś? - Przez Andrzeja. - To on tam wtedy był? -Był. - Czyli ktoś to jednak widział. Jakiś świadek. - On wcześniej uciekł. - Uciekł? - A uciekł, uciekł. Dobrze słyszałeś. -Bo? - Bo tę siekierę, co nią porąbałem samolot, wyciągnąłem na niego. - Chciałeś go zabić? - Zwariowałeś! - To dlaczego wyciągnąłeś siekierę? Stary Górski nie odpowiedział. Znowu, krzywiąc się, zmienił położenie osłony. - Pamiętasz Lorda Jima? Conrada-Korzeniowskiego? Marek spojrzał na ojca zaskoczony. 202 - Nie myśl, że tylko ty czytasz książki - stary uśmiechnął się krzywo. - Pamiętam bardzo dobrze. - A nazwę jego statku też? - Patna - przez chwilę się zastanawiał. - Dziwne imię dla psa. - Pies to małe miki. Po tym wypadku on dostał jakiejś obsesji. Z tym lordem Jimem. Że on też zawiódł, że nic nie jest wart. Nie mógł sobie wybaczyć. Powiem ci, że nieraz się później zastanawiałem, czy dobrze wtedy zrobiłem, mówiąc poliq'i, że to ja jechałem. Może dla Andrzeja by było lepiej, gdyby go wsadzili. Nieważne, chciałem dobrze. A wyszło jak zwykle. Gdy wtedy do mnie przyjechał, trząsł się jak galareta. Spanikował, uciekł z miejsca wypadku, Darkowi by nie pomógł, bo tamci go zatłukli na śmierć, złamanie podstawy czaszki, ale miałby czyste sumienie, gdyby wezwał policję. Nie był w stanie zrozumieć, że każdy ma prawo do błędu. Może dlatego, że zawsze się zachowywał przyzwoicie. Marek gwałtownie zahamował na widok psa wybiegającego z wiejskiego podwórza prosto pod koła samochodu. Wydawało się, że mała obudzi się w swoim foteliku, ale nie. Stary Górski spojrzał najpierw na nią, a później na syna. - Wiesz, Marek, ja mu zazdrościłem tej odwagi. Za to, co zrobił w siedemdziesiątym w Szczecinie, powinien dostać Virtuti Militari. Zawsze mówił to, co myślał, ubeq'i się nie bał, siedział za „Solidarność". Ludzie go naprawdę podziwiali. Ja też go podziwiałem. Wiem, to dziwnie brzmi, bo ciągle się z nim kłóciłem, ale zawsze uważałem, że to wspaniały człowiek. I nagle coś takiego. On nie mógł się pogodzić z tym, że zawiódł w takiej sytuaq'i, ze strachu o jakiś stołek. Gdyby się przyznał, nic by mu przecież nie groziło. Słyszałem to kilkaset razy, więc mogę ci powtórzyć. Przedwojenny oficer strzeliłby sobie z tego powodu w łeb, nie jestem już człowiekiem honoru... \ 203 - To bardzo ciekawe, ale co to ma wspólnego z podpaleniem i siekierą? - Andrzej się wtedy kompletnie załamał. Z tego powodu wycofał się z polityki, to chyba wiesz. - Tak, wiem. - Ale tego, że wywalili go z kiliniki za picie i że trzy razy uciekał z odwyku, to już chyba nie wiesz. - Słyszałem, że pił. - Pić to ja piłem. On chlał. Do picia trzeba mieć zdrowie. Jakby on wypił w życiu tyle, co ja, już by go na świecie nie było. - Mam ci pogratulować? - No wiesz - stary znowu wyglądał na urażonego. -Chciałem tylko powiedzieć, że ja byłem zwyczajnym pijakiem, a on alkoholikiem. Uzależnionym od wódy. Kiedy miał ostrego kaca, to wstawał rano i od razu wypijał szklane gorzały. Potem, jak się stoczył, to już nie tylko gorzały. Było mu wszystko jedno. Byłe procenty były. - Było aż tak źle? - Jeszcze gorzej. Prawda jest taka, że zaczął popijać już wcześniej, jeszcze w Szczecinie. Stres, zarwane noce, odpowiedzialność za ludzkie życie, chirurgia to ciężka robota. Do tego awantury z szefem kliniki, starym komuchem. Potem w rządzie jeszcze gorzej. Ustawy, wybory, wojna na górze. On już przed tym wypadkiem był nałogowcem. Wtedy się tylko przestał hamować. Kilka miesięcy i popłynął na dobre. Sam dzisiaj mówi, że to był dobry pretekst. Stary Górski pomacał odruchowo kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Wreszcie je znalazł i już miał zamiar wyciągnąć, kiedy przypomniało mu się, że w samochodzie syna nie wolno palić. - Wtedy mi wypił denaturat. Schowałem go w szafce, bo był mi czasem potrzebny, żeby coś podgrzać na maszynce. Przyjechał autostopem. Aż trudno uwierzyć, że ktoś go wziął do samochodu. Mówię ci, prawie go nie poznałem. Wyglądał jak ostatni lump, brudny i zapuszczony. Nic z niego nie zo- 204 stało. Pierwszy raz uciekł wtedy z ośrodka. Siedział z jakimiś narkomanami na wsi koło Stargardu. Mówił, że nie wytrzymywał, bo byli agresywni. Pomyślałem, że mógłby pomieszkać trochę u nas, nie chciał wracać do domu. Pracowałby ze mną przy szybowcu. Miałbym na niego oko, żeby nie pił, a z tego, co ja zarobię, na jedzenie dla dwóch by wystarczyło. Nawet matka się wtedy do mnie zaczęła odzywać, chciała, żebyśmy mu razem pomogli. Któregoś dnia przyszedł do niej, to się rozpłakała. Nie mogła uwierzyć, że tak się stoczył. Ale zarzekał się, że nigdy więcej, że chce zacząć nowe życie, wrócić do domu, do leczenia, że z naszą pomocą sobie poradzi. Anka od razu mówiła, że trzeba go zamknąć na odwyk, ale przez jakiś tydzień wszystko było w porządku. Pomagał mi przy szybowcu, przychodził pogadać do kiosku, zaczął wyglądać jak człowiek, bo trochę go odkarmiliśmy i ubraliśmy przyzwoicie. Aż któregoś dnia przyszedłem po robocie do hangaru i patrzę, że nic niezrobione. Miał pokryć żywicą ostatni kawałek kadłuba, ale nawet nie zaczął. Wszedłem do kanciapy, a on tam spał na podłodze, kompletnie nachla-ny, z pustą butelką po dynksie w ręku. Jak ostatni śmieć. Zacząłem sam żywicować samolot, ale cały czas myślałem o nim. W końcu poszedłem do schowka po flaszkę, a jej tam nie ma, to znaczy, że wcześniej ją cichaczem wypił. Wtedy to już się całkiem wściekłem, wsiadłem na rower i pojechałem do sklepu po pół litra i zapitkę. Siadłem na pomoście i czekam, aż się obudzi. Walnąłem jedną setę, drugą, trzecią i jak już zrobiłem całą butelkę, usłyszałem, że ktoś się kręci po hangarze. Taki już byłem nawalony, że zapomniałem, że on tam śpi. Pomyślałem, że to złodziej. Miałem na zewnątrz siekierę, wziąłem ją i wchodzę do środka. Patrzę, a on jak gdyby nigdy nic zaczyna kłaść tę pieprzoną żywicę. Jak mnie zobaczył, to się ucieszył, jakby się nic nie stało. To mu mówię, że szkoda, że się tak późno obudził, bo mogliśmy rozpić flaszkę razem. A on mi na to prosto w oczy, że przecież nie pije. Zagotowałem się. Więc też prosto w oczy 205 mu mówię, że łże jak pies i że wcale nie lepszy od tych żuli pod sklepem w Jabłonowie, co żebrzą o dwa złote na tanie wino. No i wtedy pokazałem mu siekierę i powiedziałem, że jak go zarąbię, to nikt po nim nie zapłacze, bo będzie o jednego śmiecia mniej. - Tak po prostu, bez żadnego powodu? - Powód był. Najpierw obraził mnie, a potem matkę. Wtedy nie wytrzymałem i podszedłem do niego z siekierą. A on zaczął uciekać. - Chciałeś mu zrobić krzywdę z powodu tego, co powiedział? - Wstydzi się tego do tej pory. Ale ja nic mu nie chciałem zrobić, tylko go przestraszyć. -1 wtedy podpaliłeś hangar. - Nie chodziło mi o hangar, tylko o szybowiec. Taka mnie wzięła złość, na to, co się stało z Andrzejem, z tobą, i na to, co ze sobą zrobiłem, że go porąbałem, a potem oblałem benzyną i podpaliłem. A potem mi się strasznie zrobiło żal, jak już płonął, i samolotu żal, i nas żal, ale pomyślałem sobie, że to będzie taka moja ofiara, że jak poświęcę coś, co lubię, coś swojego, to może się nam wszystkim polepszy. I w końcu się polepszyło. Przełknął ślinę. Ukradkiem wytarł oczy. Marek podał mu butelkę wody mineralnej. - A potem ktoś wezwał straż, strażacy policję i zawieźli mnie najpierw do izby wytrzeźwień do Nowego Miasta, a następnego dnia do aresztu. - To znaczy, że się stamtąd nie ruszyłeś? - Nie, czekałem na nich. - Przyznałeś się. - Nikt mnie nie pytał. Wszyscy wiedzieli, że to ja, ale matka najęła mi adwokata, a on kazał mi mówić, że stałem tam, bo byłem w szoku. No to tak mówiłem. - A potem mama cię spakowała? - Ano tak. 206 - Dziwisz się? -Nie. - Ten wypadek w ogródku u Wojtczakowej, jeden areszt, drugi areszt, a jeszcze do tego podpalenie. O tym, co było wcześniej, nawet nie wspominam, chociaż też by się tego sporo uzbierało. Stary Górski pokiwał głową. - Wiem, że nie byłem ani dobrym ojcem, ani dobrym mężem. Nie mówię tego, żeby się usprawiedliwiać, ale to się zaczęło, bo podejrzewałem, że Anka mnie nie kocha. Pewnie sobie na to zasłużyłem, że się ode mnie odsunęła. - A do tego masz jeszcze wredny charakter. - Chyba tak. To rodzinne. Roześmiali się. - Nie chcę się teraz tłumaczyć ani przepraszać, bo za coś takiego nie da się przeprosić, ale chcę, żebyś wiedział, że bardzo żałuję tego, co było. Bo mogło być zupełnie inaczej. - Stary Górski spojrzał na syna, a później odwrócił się w stronę bocznej szyby i zaczął z nadzwyczajną uwagą obserwować krajobraz. Typowa mazowiecka makatka. Płaska jak naleśnik i o wzorze równie jak naleśnik atrakcyjnym. Rżyska, resztki zbóż na polach, rachityczne drzewa w stylu chopinowskim, gdzieniegdzie kępa lasu, brzydkie wsie jak wypryski i jeszcze brzydsze miasteczka. Kilka minut jechali w milczeniu, słuchając sympatycznych jazzowych piosenek z pretensjonalnymi zapowiedziami. - U nas jest ładniej - Marek odwrócił się na moment w stronę ojca. - Ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że tu jest tak brzydko. - Ja też. Ale mało co tu widzę. Mogę cały dzień patrzeć na samoloty i zapomnieć o wszystkim. Poza tym patrzę na to czasem z góry, stamtąd wygląda o wiele lepiej. Kto by przypuszczał, że coś takiego mi się przydarzy na starość -uśmiechnął się. 207 - Pryncypał chyba zadowolony z tego programu w telewizji. - Bardzo. - Strasznie go tam wychwalałeś. - Bo to wspaniały człowiek. Dał mi taką szansę... W tym wieku... Jak matka mnie wyrzuciła, to myślałem, że skończę w Warszawie pod Kierbedziem. A on mi dał robotę i mieszkanie, chociaż nie mam odpowiedniego wykształcenia. I chyba jeszcze dzięki niemu zarobię duże pieniądze. Sprzedajemy mój szybowiec Niemcom. - Gratulacje. - No i dzięki Jankowi mogę latać. Normalnie to już jestem za stary. Nikt by mi licencji nie dał. Ale wiesz, on jest właścicielem i fabryki, i lotniska, to kto go skontroluje. Marek, mogę latać na swoich własnych szybowcach, dla mnie to jest więcej niż polecieć w kosmos. Ja już nie chcę jechać do żadnej Ameryki, mnie już nie interesują żadne podróże dookoła świata. To mi zupełnie wystarcza, żeby tylko trwało jak najdłużej. Kiedy jesteś w powietrzu, pod sobą masz chmury, nad sobą słońce, a wokół ten niesamowity, czysty błękit, to ogarnia cię taki spokój i radość, jakbyś już za życia był w niebie. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem. - Może jakimiś dobrymi uczynkami? - Chodzi ci o Andrzeja? - Owszem. - Może gdybyś wiedział, jak to było, zmieniłbyś zdanie, ja sam nie wiedziałem, czy dobrze robię. - No to jak to było? -Zamknąłem go na miesiąc w pustym hangarze, nie miał tam nawet kibla, tylko wiadro. Nikt o tym nie wiedział, pewnie by mnie za coś takiego z roboty wyrzucili. Na szczęście zimą tu ludzi mało. Na szybowcach przy niskich temperaturach się nie lata, nie ma ruchu. Na początku chciałem go zamknąć na wieży kontroli lotów, żeby miał ładne widoki, ale pomyślałem, że w końcu może nie wytrzymać 208 i wyskoczy. I miałem rację. Synu, jak ta wódka z niego wychodziła, to on się zachowywał jak zdychające zwierzę. Taki przejechany pies, któremu chcesz pomóc, a on z bólu cię gryzie w rękę. Potrafił godzinami walić w drzwi. Błagał mnie, groził, wyzywał. Drugi raz bym tego już nie chciał oglądać. Czasami się uspokajał, jak mu przynosiłem jedzenie, chciał pogadać przez drzwi. Żal było tego słuchać. Zastanawiałem się już nawet, czy go na chwilę nie wypuścić. No, ale miesiąc to miesiąc - musi być tak, jak ustaliliśmy. Kiedy stamtąd wyszedł, to wyglądał jak stary człowiek. Posiwiał, trząsł się cały, pomarszczył. Tyle że z wódki się wyleczył. Kazał się zaszyć, wrócił do domu, odżył trochę, a potem Janek znalazł mu u nas robotę w przychodni rejonowej, no i bada jeszcze naszych pilotów. Marysia dojeżdża na weekendy, niedługo pójdzie na wcześniejszą emeryturę, sprzedadzą mieszkanie w Warszawie i kupią dom w Załężu. Wszystko się im jakoś ułożyło. Namawiam Andrzeja, żeby polatał trochę na szybowcach, ale się boi. Czasem się zabierze jako pasażer i mówi, że mu to wystarczy, że na razie nie chce do nieba, bo już był za blisko. Ostatnio dowcip mu wrócił. Powiem ci, że Marysia też wygląda po tym wszystkim, jakby zza grobu wróciła. Ale jak teraz patrzę na nią i Andrzeja, to widzę, że się cieszą każdą chwilą. Wyglądają jak nowożeńcy. Wzruszają mnie. Ostatnio w ogóle się często wzruszam. Mówię ci. Im człowiek starszy, tym mu łatwiej łzy przychodzą. Z byle powodu. Byli już blisko. Najpierw na naleśnikowatej równinie wyrosła nieduża wieżyczka, potem zobaczyli na horyzoncie malutką kreskę, która szybko się powiększała, lecąc dokładnie w ich stronę. -To mój szybowiec - powiedział stary Górski. - Ten pierwszy, co wszedł do produkcji. Prawda, że ładny? - Musisz mnie kiedyś zabrać na pokład. - Naprawdę? Chciałbyś? - Dlaczego nie. Do niedawna myślałem, że potrafisz latać tylko za pomocą samochodu. 209 Jerzy Górski parsknął śmiechem. - A ja myślałem, że ty nigdy nie nauczysz się prowadzić, byłeś wyjątkowym antytalentem. Nawet na rowerze ci nie wychodziło. Ale jeździsz lepiej niż ja kiedyś. Wiesz, że od tamtego wypadku nie prowadziłem samochodu? Może teraz sobie kupię, ale w ogóle mi tego nie brakuje. Andrzejowi tak samo. Wjeżdżali na teren lotniska. Ochroniarz machnął im na przywitanie i otworzył szlaban. Marek zatrzymał się pod hangarem. - Dzięki za podwiezienie - powiedział stary Górski, odpinając pas bezpieczeństwa. - Fajnie, żeśmy tak szczerze pogadali. Nie pamiętam już, kiedy tak rozmawialiśmy. - Nigdy. Nigdy w życiu. Masz bardzo dobrą pamięć. 3 Nic nie może przecież wiecznie trwać, co zesłał los trzeba będzie stracić. Nic nie może przecież wiecznie trwać, za miłość też przyjdzie kiedyś nam zapłacić. Zanim piosenka się skończyła, gwałtownie zmieniła stację. - Może otworzę okna. Zanim ta pieprzona klimatyzacja zacznie działać, dojedziemy do domu - powiedziała podniesionym głosem. Spojrzał na nią zdziwiony. - Otwórz, jeżeli chcesz. Dotknęła guzika i szyby się opuściły. Wcale nie zrobiło się lepiej. Powietrze napęczniałe od upału w ogóle nie chłodziło. Chciał to powiedzieć, ale kiedy odwrócił się w jej stronę, zobaczył, jak spod ciemnych okularów płyną łzy. - Zatrzymaj się, kochanie - poprosił. Zjechała na pobocze. Przez kilkadziesiąt długich sekund siedziała sztywno, pozornie wpatrując się w drogę. Pogładził ją po włosach. Objęła go za szyję, a wtedy poczuł, że 210 jego koszula zrobiła się zupełnie mokra. Drżała, jakby mimo trzydziestopięciostopniowego upału było jej zimno. Nagle podniosła się gwałtownie z siedzenia i wyszła na zewnątrz, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Trochę poczekał, a potem poszedł za nią. Stała na skraju pola, wpatrując się w lądujący szybowiec. - Już dobrze, córeczko? - Tak, tato. Już dobrze. Kiedy wsiedli do terenówki, w radiu grali Nie płacz Ewka. Roześmiała się, ocierając twarz, i zrobiła głośniej. 4 Wielkie brunatne ćmy gęsto opadały na szkło. Zwabione intensywnym światłem na chwilę nieruchomiały w powietrzu, w oczekiwaniu iluminacji, a kiedy blask ich dosięgał, w odruchu zrozumienia próbowały lecieć w przeciwną stronę. Za późno. Pęd powietrza unosił je w górę, zderzały się z materią i przeistaczały w nową formę. Ta noc była dla nich świętem przemienienia. Ale nie tylko dla nich. Wielkie dwu-płciowe ważki, rusałki żałobniki, okryte szczelnym chityno-wym pancerzem chrabąszcze majowe, świerszcze, komary, pająki, polne koniki, przebudzone nagle trzmiele, zagubione biedronki, morwowe jedwabniki, zmierzchnice, oszalałe z samotności pazie królowej nadlatywały znad pól, lasów i mokradeł, aby wziąć udział w tym ofiarnym misterium. W owadziej hekatombie. Powietrze z każdą chwilą gęstniało od ruchów ich skrzydełek, jakby wraz z wyżem znad Sahary nadciągała szarańcza. Truchła okrywały szybę falami, za każdym razem zacierając ślady i tworząc nowe fantastyczne wzory. Ciemność z rzadka rozjaśniana świetlikami domów i samochodów zdawała się nie mieć końca. Jakby zanurzył się w morskiej głębinie pełnej groźnych, choć niepozornych potworów. Zaraz zaatakują i zacznie się horror. Nie wiado- 211 mo, czy ocaleje ktokolwiek, nawet główni bohaterowie. Poza tym panuje niemal doskonała cisza, okupiona bardzo drogo tysiącami istnień, których ontologicznego statusu nie sposób ustalić przy tak wątłych przesłankach. Przy tylu niedo- skonałościach naszego poznania. Teraz należałoby włączyć muzykę potęgującą wrażenie grozy i osaczenia, a morderca powinien się gwałtownie podnieść z tylnego siedzenia z siekierą w ręku. Ujęcie en face na bohatera i śpiące za jego plecami dziecko. Potem przebitka na mroczny las. Na szczęście ściana drzew ustępuje i na horyzoncie pojawia się delikatna łuna od strony miasta. Radio zamiast informacji o groźnym psychopacie nadaje pogodne letnie przeboje z tekstami o miłości. W końcu wakacje w pełni. Poza tym, co może być lepszym tematem dla autora piosenki niż gorące uczucie w plażowej scenerii. Miasto ogromnieje. Rozpycha się w krajobrazie. Najpierw jest żółtawe, w charakterystycznym trupim odcieniu, który daje tylko jeden rodzaj latarni, tych najwyższych o kształcie postawionego na sztorc kija do hokeja. Później robi się szare na dole od chodników, wielkiej płyty, asfaltu i granatowe u góry od świateł, które rozmazują niebo, tworząc mleczną powłokę tak gęstą, że przebijają się przez nią jedynie światła pozycyjne samolotów. Im bliżej centrum, tym kolorów więcej. Dominują biele, błękity i czerwienie, przykuwające uwagę do nazw produktów reklamowanych na billboardach, centrów handlowych i hipermarketów. W śródmieściu barwy tworzą prawdziwą kakofonię. Reklamy, neony, szyldy knajp, sklepowe wystawy, tablice świetlne migają w dyskotekowym rytmie bliższym szlachetnej prostocie utworów Boney M niż łomotowi techno. Na pierwszy plan dźwiękowy wybijają się tramwaje przechodzące błyskawicznie od monotonnego tanecznego stukotu do wysokich tonów w refrenie. By the rivers on Babilon... Nad rzekami Babilonu siedzieliśmy i płakali, kiedyśmy wspominali Syjon. Radio gra psalm w wersji disco, kiedy po lewej stronie mija białe 212 wieże kościoła Zbawiciela. Patrząc w prawo, można dostrzec w dole dwa świetlne strumienie -biały, szybko zmierzający w stronę rzeki, i czerwony, wolno oddalający się w nieznane. Rzeka nazywa się Wisła, a miasto nie ma wiele wspólnego z babilońską bestią. Jest oswojone przez wszystkich tych wracających do siebie po upalnym weekendzie. Jak cyrkowy tygrys przeskakujący bez trudu przez płonące obręcze. Zadowolony, gdy treser nagradza go za wykonanie zadania. Przyjemnie jest wracać do siebie, do swojego domu, do swoich spraw, nawet jeśli nie są to takie sprawy, o jakich się w życiu marzyło. Tamte, z biegiem lat, tracą kontury. Stają się gładkie i pergaminowo przezroczyste. Jakby nigdy nie istniały. Natrafiamy na nie, zetlałe i pożółkłe, robiąc porządki w starych szafach. Odnajdują się przypadkiem między zdjęciami z dawnych lat, na których byliśmy młodsi, ładniejsi i pełni złudzeń. Wtedy na chwilę przypominamy sobie o nich i z odrobiną melancholii myślimy, że kiedyś wydawały się najważniejsze. Pamiętamy, że tak było, choć po latach trudno w to uwierzyć. Podobnie jak w to, że te tandetne ciuchy i fryzury uważaliśmy za szczyt wyrafinowania. Czujemy się zawstydzeni jak przy lekturze pamiętnika z mądrościami pensjonarki, którą znamy jako starą, grubą i wredną babę. Kręcimy z niedowierzaniem głową i wracamy do swoich codziennych zajęć. Parkujemy samochód w podziemnym garażu, wypinamy dziecko z fotelika, uspokajamy je, wystraszone nagłym przebudzeniem, wnosimy do windy, potem do mieszkania, a na koniec witamy się po cichu z żoną. Szybko zasypiają przytulone do siebie, więc przykrywamy je kołdrą, przyciszamy telewizor i nalewamy sobie drinka. Na przykład dżin z tonikiem. Koniecznie z lodem. Kilkoma kostkami. Wychodzimy z nim na taras. Wypijamy szybko, nalewamy następnego i jeszcze następnego. Zbliża się północ. Pachnąca polewaczkami. Domy i ulice bardzo powoli oddają ciepło. Dotykając rozgrzanej ściany, można odnieść wrażenie, że ma temperaturę ludzkiego ciała. Tyle tylko, że 213 skóra świata jest szorstka i nie sposób zgadnąć, co się pod nią kryje. Jak w brzuchu lewiatana, który poh/?? ziemię, słońce i gwiazdy, jakby to były piłeczki pingpongowe. Z perspektywy kosmosu wygląda to pewnie dość zabawnie, podobnie jak nasze dramaty i radości, na które Wielki Ironista spogląda z dobrodusznym uśmiechem. Zawsze pojawia się problem perspektywy. Perspektywa to oszustwo, wynalazek renesansowych malarzy, którzy wielbili symetrię nadającą doskonałość kompozycji i właściwe proporcje ludzkim postaciom. Wierzyli w piękno i trójkąt równoboczny. To znaczy w to, że oddalając się od jakiegoś punktu, widzimy go proporcjonalnie mniej. Z perspektywy niewielkiego tarasu na wielkim osiedlu wielkiego miasta nie było to takie oczywiste. Żeby świat miał właściwe proporqe, trzeba się ciężko, bardzo ciężko napracować. Codziennie. Nawet jeśli czasem się nie wierzy, że ma to sens. Obudziło go zimno. Podniósł się obolały z fotela. Poszedł do sypialni. Dziewczynka i kobieta spały słodko, wtulone w siebie. Położył się obok, nieprzytomny. Zasypiając, nie pamiętał nawet, że śniła mu się Ewa. Zanurzona w błękicie. 1819 Pisząc tę książkę, obficie czerpałem cytaty ze skarbnicy polskiej literatury, a szczególnie poezji. Cytaty najczęściej podaję w tekście w moich trawestacjach, z rzadka dosłownie. Inspirację czerpałem od Adama Mickiewicza, Jana Lechonia, Edwarda Stachury, Władysława Broniewskiego, Czesława Miłosza, Brunona Schulza, Jerzego Pilcha, Kory Jackowskiej, Muńka Staszczyka, Tadeusza Nowaka, Stanisława Grocho-wiaka, Janusza Głowackiego, Stanisława Barańczaka, Marcina Świetlickiego, Tadeusza Konwickiego. Dziękuję: mojej żonie za wyrozumiałość i córce za to, że poczekała z przyjściem na świat do ukończenia pracy nad książką. Baltic Center for Writers and Translators w Visby za stypendium i najlepsze na świecie miejsce do pracy. Tack so micket Lena och Yvonne. Spis treści Kożuch doktora Kordy........................................................................... .....5 Morwy i czereśnie....................................................................... ...............19 Okoliczności historyczne..................................................................... ......45 Epoka aluminium, czas plastiku..............................................................65 Wielki Han............................................................................. .......................80 Księżniczka na ziarnku grochu..............................................................100 Wniebowzięty.................................................................... ........................121 Dzień, w którym.......................................................................... .............134 Odlot........................................................................... ..................................146 Noc żywych trupów (notatki z podziemia)........................................168 Rhapsodyinblue.................................................................. .....................191