16588

Szczegóły
Tytuł 16588
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16588 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16588 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16588 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Irena Zarzycka Pod wiatr WROCŁAW 1992 Podstawa edycji Irena Zarzycka, „Pod wiatr" Towarzystwo Wydawnicze „Rój", Warszawa 1934 Projekt okładki Mirosław Gron Redakcja tekstu Urszula Włodarska Korekta Mirosława Zmysłowska Urszula Włodarska Redaktor techniczny Cezary Jankowski Skład komputerowy Piotr Rodzoń Printed hi Polami Wydawnictwo „ASTRUM" 50-057 Wrocław, ul. Mennicza 13 Papier offsetowy V ki. 80 g. Objętość: ark. wyd. 15, ark. druk. 18,5 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie Druk z dostarczonych diapozytywów Zam. 6473/92 W Wydanie I © Copyright by Wydawnictwo „ASTRUM" 1992 50-057 Wrocław ul. Mennicza 13 ISBN 83-85242-22-8 &\ ROZDZIAŁ I Ten oddział piechoty legionowej miał wyjątkowe szczęście od samego początku istnienia. Zawsze znajdowali sobie najlepsze kwatery, najlepsze żarcie. Może dlatego, że chłopcy byli dobrani jeden w drugiego jak dębczaki, a sprytem i humorem śmiało mogli obdzielić cały pułk. A może, gdy ruszali na wojenkę daleką, spojrzały na nich jakieś dobre, uroczne oczy. Są bowiem oczy złe i takie, które przynoszą szczęście. I trzeba trafu, że ten oddział właśnie znalazł w jakiejś opuszczonej chacie, w lesie, żywe dziecko. Była to dziewczynka. Drobna, rozczochrana, chuda i mizerna, ale rezolutna. - Skąd się tu wzięłaś? - Z lasu. - A w lesie skąd? - Z domu. - Ile masz lat? - Pewno osiem. 5 - A jak się nazywasz? - Niki! W tym miejscu żołnierze zamienili między sobą zdumione spojrzenia. - A gdzie twoja mama? - Pewno umarła. - A tatuś? - Tatusia zastrzeliły te diabły. A jakie diabły zastrzeliły tatusia, tego dowiedzieć się nie było można. Żołnierze patrzyli na siebie zakłopotani. - I co z tym zrobić? Zapanowało milczenie, podczas którego mała uważnie obserwowała twarze zafrasowane, ale poczciwe, a potem podeszła do rosłego kaprala, zwanego „Józek- tata" i chwytając go za rękaw, oświadczyła: - Pójdę z tobą, nie chcę tu zostać. I mała Niki została żartobliwie nazwana „córką pułku"; ale istotnie wszyscy ci krwią i ogniem karmieni chłopcy, starsi, młodzi i całkiem już dojrzali, potracili głowy na punkcie dzieciaka, i jeżeli Niki okazywała im dziecinne, gorące przywiązanie, to sama była dla nich niemal bóstwem. Znaleźli ją w grudniu, a więc dostali ją na gwiazdkę. Stała się talizmanem, i trzeba było istotnie wiele sprytu, żeby ją ukryć przed władzami, które mogły na takie „ojcowanie" nie pozwolić. Ale żołnie-rzyska były związane z sobą dolą i niedolą i wierne sobie przyjacielsko, więc Niki chowała się między nimi, a co najdziwniejsze, brała udział we wszystkich walkach, i podczas gdy ziemia drżała w posadach, a dym osnuwał ponuro cały świat, biegała śród swoich przyjaciół jak młody psiak. Gdy podczas dłuższych marszów umie- 6 szczano ją w taborach, urządzała dzikie sceny z wrzaskiem i kopaniem, ale to wcale nie obniżało temperatury uczucia pułku w stosunku do pupilki. I tak przeżyła śród żołnierzy, śród huku i świstu kul, prawie cztery lata, a potem... Potem zginęła im tak nagle, jak nagle się zjawiła. Było to w tragiczną noc lutową 1918 roku. Wojska szły gorączkowym marszem w stronę Rarańczy. Piechota dobywała ostatnich sił. Naprzód... Naprzód... Józek-tata rzucił nagle ochrypłym szeptem w stronę kolegów, którzy milczeli posępnie, z trudem wciągając mroźne powietrze: - A gdzie nasza Niki? Nie było odpowiedzi. Niki została w taborach, a te przecież były daleko... daleko jeszcze. - Co będzie z Niki? - powtórzył Józek. Popatrzyli na siebie ponuro i szli jeszcze posępniejsi. Przebili się przez austriacką zaporę, która wyrosła im na drodze do wolności, i zdążali naprzód, zostawiając daleko za sobą i Niki, i tabory. Tabory, artyleria, oddziały techniczne zostały otoczone przez Austriaków, ale Niki tam nie było. Żołnierze, którym była powierzona, rozprawiali o tym zajadle, wypytywali się wzajemnie... nic... jak kamień w wodę. I tak w pułku powstała legenda o Niki. Żołnierze rozproszyli się potem po świecie... Jedni zostali w polu, w dużych, wspólnych mogiłach, inni jeszcze poszli szukać okazji do przelewania krwi w imię wolności Ojczyzny, jeszcze inni siwieli z przygnębienia w obozach koncentracyjnych, ale Niki była zawsze ich ulubionym, kochanym wspomnieniem. Opowiadali sobie o niej niestworzone historie, w których urastała na jakąś nadprzy- 7 rodzoną istotę. Podobno kule się jej nie imały, podobno dotknięcie jej ręki goiło rany itd., itd. W ten sposób Niki przeszła do historii pułku, ale ślad o niej zaginął, a lata szły niepowstrzymanie... I przyszedł rok 1923. W tym roku właśnie jedno z małych, nadgranicznych miasteczek, będących raczej osadami, przeżywało sensację, która wstrząsnęła wszystkimi mieszkańcami i była tematem nie kończących się rozmów. Oto w pobliskim lesie pojawił się znachor, ach, ale co za znachor, po prostu cudotwórca! Miasteczko zaś, z dala od kolei i większych osiedli rzucone, wciśnięte między lasy i pola, żyło samo w sobie tak, jakby wyrzucone poza płot świata i jego gwaru. Do granicy niemieckiej było stąd dwadzieścia parę kilometrów. Doktora od czterech lat nie było tutaj. Kto poważniej zachorował, musiał tłuc się kilkadziesiąt kilometrów do większego miasteczka. Tak więc nagłe pojawienie się „cudotwórcy" wywołać musiało zrozumiały zachwyt. Sława jego szybko pantoflową pocztą rozeszła się po okolicy. A znachor postawił sobie w lesie glinianą budę, pod lasem kupił kawałek pola i dobrze mu się działo, bo pacjenci nie skąpili darów, które przyjmował z ironicz- no-dobrotliwym uśmiechem na pooranej zmarszczkami, starczej twarzy. Zapada właśnie letni wieczór. Z miasteczka dobiega głos dzwonów, wzywających na Anioł Pański. Las wzdycha cichutko i radośnie, nie myśli o latach, które nad nim przeszły, ni o tych, które przyjdą. Roztapia się w rozkoszy ciepłego zachodu i czaru istnienia. Znachor siedzi na progu budy i pali fajkę, a dym owiewa mu twarz. 8 - Niki! Z budy wysunęła się jakaś wysoka postać. - Czas ci w drogę. Uważaj koło rowu, tam niewygodnie. Weź .płachtę. Ciemna postać zniknęła w chacie na chwilę, potem wychodząc, mruknęła coś niewyraźnie i giętkim, zupełnie kocim krokiem ruszyła przed siebie wąską, wydeptaną ścieżką. Kiedy na niebo wpłynął księżyc, szła już między łanami dojrzałego zboża. Teraz można było zobaczyć wyraźnie młode rysy i wybujałą sylwetkę. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że jest to piękny, młody parobczak, ale ktoś bystry zauważyłby natychmiast, że jak na wiejskiego chłopca te rysy są zbyt delikatne. Malarz miałby tu wdzięczny model do postaci pazia. W pewnej chwili chłopak skręcił sobie papierosa, zsunąwszy czapkę na tył głowy, rozejrzał się dokoła i podśpiewując jakąś melodię, przyśpieszył kroku. W dali na jasnym tle łąki, zalanej potokiem księżycowego światła, mignęła raz i drugi sylwetka strażnika granicznego. Przez tę łąkę należało przejść, tu było stosunkowo najlepiej, najmniej kręciło się straży. Potem rzeczka i las. Ale noc była tak jasna, że olbrzymia łąka wyglądała jak srebrne jezioro i nikt by nie przeszedł bez zwrócenia na siebie uwagi. Gdzieś w dalej położonych krzewach zatrzepotał się jakiś ptak, gdzieś daleko zaszczekały psy, a poza tym srebrna cisza znów przędła na swoim kołowrotku. Chłopiec ruszył siniało przez łąkę, śpiewając na całe gardło: Tiurli, tiurli na klarynecie, Powiozę ciebie, Maryś, w ślubnej karecie. 9 Me wrócę z tobą, aż będzie świtać, A ty się o wianek nie będziesz pytać! Przy tym kroki jego stały się nierówne, a głos ochrypły. Strażnik obchodzący łąkę nie mógł tego nie zauważyć i przypuszczając, że to jakiś pijany parobek, nie zatrzymał go nawet. Przemytnik nie szedłby przecież z takim wrzaskiem. Chcąc mieć jednak czyste sumienie, krzyknął w stronę chłopca: - Ty tu po co? - Siana pilnować! - odkrzyknął zapytany. Siano z łąki należało do dziesięciu gospodarzy. Stało już w kopach i lada dzień mieli je zwozić. Strażnik machnął ręką i ruszył w swoją stronę, a chłopak przysiadł pod kopą i obserwował go bacznie, póki mleczne mgły dali nie pochłonęły niepożądanej sylwetki. Wtedy dopiero jął pełzać od kopy do kopy i w ten sposób dotarł do rzeki. Tu już granica była blisko: za rzeką las, a za lasem rów i rzadki zagajnik. Ten zagajnik był już po tamtej stronie, ale rzeki pilnowano dobrze. Ciemną nocą przedostanie się przez nią nie sprawiało zbyt wielkiej trudności, ale dziś woda jest jak lustro i każdy kształt zarysowuje się na niej wyraźnie. - Cholera! - syknął chłopak i czołgał się coraz ostrożniej w stronę wierzby, chylącej ku wodzie rozczochraną głowę. Zdjął buty, związał rzemieniem i zawiesił sobie na szyi, po czym z wolna pogrążył się w wodzie. W tym miejscu rzeka od razu z brzega była głęboka i mimo nadzwyczajnej ostrożności ze strony chłopca woda plusnęła lekko, i zaraz ni stąd, ni zowąd na brzegu rozległy się kroki, potem szczekanie psa, potem głosy ludzkie, ale Niki już płynął nurkiem. Na chwilę wypłynął 10 z wody, by zaczerpnąć powietrza i upatrzyć sobie miejsce lądowania. Ale na przeciwległym brzegu stał strażnik z psem. Trzeba było popłynąć kilkanaście metrów pod prąd i dopiero dobijać do brzegu. Psy wciąż ujadały zawzięcie, biegając koło wierzby i tarmosiły płachtę, zostawioną przez młodego przemytnika. On tymczasem parę razy, mimo niebezpieczeństwa, wychylał głowę na powierzchnię. Ogarniało go już obrzydliwe zmęczenie, mimo że pływał świetnie i za wszelką cerię chciał dostać się na brzeg. Gdyby choć mógł sobie płynąć normalnie, to godzina dłużej, godzina krócej nie stanowiła różnicy, ale, do diabła, nie był przecież dziką kaczką i to nurkowanie doprowadzało go do pasji. Przeciwległy brzeg, stromy i wysoki, dziś większe niż kiedykolwiek przedstawiał niebezpieczeństwo. Całe szczęście, że był dość gęsto porosły krzewami jałowca, ale za takim właśnie krzaczkiem mógł siedzieć strażnik. Na razie brzeg był cichy, pusty i srebrny. Chłopiec na czworakach wylazł z wody i piął się pod górę wolno i ostrożnie. Z daleka, z daleka usłyszał pianie koguta i wstrząsnął nim dreszcz chłodu. „Aha! Zaraz zacznie świtać" - pomyślał. Jakoż istotnie, do tej pory czyściutka i szklista łąka i brzeg jęły jakby dymić; wstawały mgły świtania, a księżyc zbladł. Niki leżał na skraju lasu i pilnie tulił ucho do ziemi. Trzeba korzystać z ciszy. I biegiem puścił się naprzód, co parę kroków przywierając do ziemi lub do większych pni. Nagle stanął jak wryty. Jego bystre uszy dały mu znać, że coś jest nie w porządku. Trzasnęła jakaś gałązka... potem szelest. Ktoś szedł ostrożnie, ale to chyba nie strażnik. Niki w tych przyczajonych krokach 11 wyczuł strach. Wobec tego ruszył już znacznie odważniej. Znał dobrze tę drogę. Tylekroć przemierzył ją swoimi młodymi nogami. Znał inne także, ale tu było stosunkowo najbezpieczniej. Strażnicy główną uwagę kierowali na najbardziej zadrzewioną część lasu. Wreszcie rów! Głęboki, błotnisty, zarośnięty sitowiem i rozmaitym wodnym zielskiem, ale do rowu jest jakieś dziesięć metrów gładkiej przestrzeni. Z lewej strony chłopca ktoś wystrzelił... Daleko...może kilometr, i zaraz martwa polana ożyła. Psy jęły głośno ujadać... ktoś krzyczał, ktoś gwizdał przeraźliwie. Niki spokojnie przelazł rów i pełzał w stronę zagajnika. Jeszcze najwyżej dziesięć metrów i będzie bezpieczny. Ale w tej chwili zaszeleściła gwałtownie trawa i ostre psie zęby chwyciły w uścisk buty dyndające na karku chłopca... Żeby nie buty, ładną by miał chłopiec pamiątkę! Niki chwycił psa raptownie za kark. Szczekanie i warczenie rozległo się po całej polanie. Nie było czasu do stracenia. Jeżeli puści psa, ten na pewno wyrwie mu kawał mięsa na pamiątkę... długo szamotać się nie może, bo nadbiegną strażnicy... Noc szybko ściągała swoje welony z polanki i uciekała w głąb lasu. Niki, trzymając psa z całej mocy za skórę tuż przy głowie jedną ręką, drugą ściągał mokrą kapotę, potem błyskawicznie opatulił nią łeb zwierzęcia i pognał przed siebie... Za chwilę był bezpieczny i z uśmiechem słuchał wściekłego warczenia psa, który widać nie mógł się oswobodzić z po-wijaka. Zorza czesała już włosy purpurowe, kiedy chłopiec wstał spod krzaka, wyprostował się, przeciągnął... Zdjął z szyi sznurek, do którego przyczepione było blaszane 12 pudełko. Otworzył je, przeliczył pieniądze i uśmiechnięty, pogwizdując sobie wesoło, ruszył naprzód. Najważniejsze było to, że strażnicy go nie widzieli, nie mogli więc zapamiętać sobie jego twarzy. Bez bagażu łatwiej przemknąć niż z bagażem, ale jakoś to będzie. Słońce suszyło teraz grubą, płócienną koszulę chłopca, zapiętą szczelnie pod samą szyją, jego bujną, ciemną, falistą czuprynę, całowało opaloną twarz, teraz w blasku dnia przedziwnie młodą i zuchwałą. A kiedy wracał wieczorem z workiem na plecach, rozszalała się burza. Pioruny waliły jeden po drugim. Deszcz lał strumieniami. Niebo z zachodu na wschód, z południa na północ przecinały błyskawice. Gosposie wiejskie powystawiały w oknach święte obrazy, pozapalały gromnice. Zdawało się, że świat jęczy i wyje ze zgrozy, taki był wicher, a przez rzekę mknął chłopiec z workiem przemytu na plecach. Teraz musiał szukać najpłytszego przejścia. Z workiem płynąć niepodobna, znał takie przejścia, tylko że tu pilnie czatowali strażnicy. Ale dziś, gdy drzewa padały z trzaskiem, gdy łoskot bez przerwy niemal wstrząsał ziemią, nawet psy, skulone, tuliły się do ludzkich nóg, czy dziś odważyliby się przemytnicy szwarcować? A Niki szedł sobie skrajem lasu, tam, gdzie rosły same niemal krzaki, i od czasu do czasu przystawał, by poprawić ciężar na plecach. Nie bał się piorunów. Niebieska artyleria nie robiła na nim wrażenia. Z uśmiechem wspominał małą dziewczynkę pętającą się między nogami żołnierzy, śród huku i dymu... Tamta mała „córka pułku" nie znała strachu przed ludźmi... jakżeby ten duży Niki miał się bać natury? Pogrzmi, poświeci i przestanie. A jak go jaki piorun trafi, no to raz kozie śmierć. 13 Wyszedł na szosę... teraz miał jeszcze tylko parę kilometrów do przebycia. Nagle w pewnej odległości, na środku drogi, zauważył stojącą bryczkę. W świetle błyskawic ujrzał wewnątrz jakąś skuloną postać. Pod bryczką też siedział ktoś, owinięty w derkę. Niki śmiało podszedł i dźwięcznym głosem, w którym drżał śmiech, zapytał: - A co to się stało? Postać w bryczce wysunęła twarz z kołnierza. - Nic! Tylko ten osioł nie chce jechać, boi się. Śród szumu ulewy i jęku wichru, przy akompaniamencie bezustannych grzmotów zupełnie niesamowicie zabrzmiał śmiech chłopca. - A to heca! Te, zuchu, wyłaź, ja powiozę. Woźnica jęknął coś spod bryczki, ale się nie ruszał. - No, wyłaź, sakramencka ofermo... koniowi pod ogon się schowaj! - krzyczał chłopak, ciągnąc woźnicę za nogi. Nieszczęsny pasażer zaś ze zdumieniem patrzył na to jawiącą się w świetle błyskawic, to niknącą w mroku twarz chłopca. Wreszcie woźnica ulokował się w bryczce obok pasażera, a chłopak objął w posiadanie kozioł. Zebrał lejce i rzucił: - No, gdzie jedziem? - Do miasteczka. - Fajno! Wio, małe... nie bójta się... wio, ciosie! -konie ruszyły cwałem. Burza cichła, deszcz padał coraz leniwiej. Od czasu do czasu jeszcze gdzieś na wschodzie piorun przecinał zygzakiem niebo i wstrząsał ziemią. Powietrze zaczynało pachnieć świeżą zielenią i hreczką... Pierwsze domki miasta. 14 - No, bierzcie lejce, ja się wracam - rzekł chłopiec, zeskoczywszy z kozła. - Teraz trafisz - mówiąc to, ładował sobie worek na plecy. - Ależ chłopcze, jedź ze mną, wyschniesz u mnie, jesteś pewno głodny... - zaprotestował podróżny. - I tak wyschnę... no jazda, bo nie mam czasu. - Masz wobec tego na pamiątkę... - Co? Forsa? Nie trzeba. Jak pan ma papierosa, to proszę dać, i zapałki, bo moje zmokli. Dostał całą garść papierosów i odszedł, pogwizdując wesoło. Doktor Andrzej Połoński, trzęsąc się w bryczce po nierównym bruku miasteczka, rozmyślał nad dziwnym chłopcem. Pies Andrzeja dopiero teraz wygramolił się spod siedzenia i trącał pana nosem w łydkę. Koło godziny drugiej zajechali na miejsce. i ROZDZIAŁ II Dzwoniono na Anioł Pański. Różowozłoty płomień zachodu ogarniał całe miasteczko. Szybko, szybko mknęły tu i tam jaskółki. Pieszczotliwie muskały piersiami fale rzeki, płynącej cicho i leniwie, a ona uśmiechała się radośnie do kwilącego ptactwa purpurą schwytanych w słońcu błysków. Krowy, wracając z pola, podnosiły na uliczkach kłęby kurzu. Wesoło skrzypiały wozy, obładowane sianem. Wreszcie kurz powoli opada i słońce cichutko tonie w rzece purpurowej ze szczęścia. Pani Połońska, wdowa po adwokacie, siada, jak zwykle, do starego fortepianu i gra Ave Maria Gounoda, a przed ogródkiem, dzielącym dom od ulicy, gromadzi się parę osób, które co dnia z jednakowym zachwytem słuchają słodkiej melodii. Cztery lata temu, tj. w roku 1920, syn Połońskiej, doktor Andrzej, ulubieniec miasteczka i całej okolicy, wyruszył jako ochotnik na wojnę bolszewicką i już więcej nie wróciłna-Swoją placówkę. Był w Warszawie i dobrze mu się /^Wc^rajK Mieszkańcy miasteczka boleśnie od- vo 1 -> * I 17 czuli jego stratę, zawojował bowiem wszystkich humorem, urodą, no i bezwzględną uczciwością. Potem, nie wiadomo skąd, pojawił się znachor Truś i pamięć o doktorze rozwiał wiatr. Dziś słuchacze pani Połońskiej denerwowali się. - Co to jest, jak ona gra? A może to kto inny? -zaczęto szeptać w gromadce. - Jakoś nie sztymuje - zawyrokował czeladnik od stolarza. A pani Połońska nie mogła opanować drżenia palców. Klawisze mieniły się jej w oczach, wyrywały spod rąk i uciekały hen, na drogę, którą po czterech latach nieobecności jechał teraz do domu jej chłopiec, jedynak ponad wszystko ukochany. W kuchni dopiekają się jakieś wymyślne pierożki. Służąca Stefka z zaciętymi wargami obraca rączkę młynka, czasem wysuwa język z przejęcia. Kawa musi być mielona prawie na mąkę, bo pan doktor pije po turecku. Minuty są dzisiaj nieznośnie długie i do dziesiątej trzeba czekać... czekać... Połońska z trzaskiem zamknęła instrument i poszła do pokoju syna sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Pogładziła maleńkimi dłońmi poduszki, zdjęła jakąś nitkę z kołdry. Serce matki wybijało niecierpliwie każdy kwadrans, dzielący ją od chłopca, a ten chłopiec przecież ma 36 lat. Uśmiechnęła się przez łzy do swoich wspomnień. Jak prędko, ach, i czemu tak okropnie prędko wyrósł, tak jakoś odskoczył od matki. Teraz się pewno ożeni, ano trudno. Żeby tylko znalazł godną siebie dziewczynę... Żeby tak Lala! Lala była córką ciotecznej siostry 18 Połońskiej. Piękna i bogata panna. Trzeba ją zaprosić koniecznie na ten czas, kiedy Lusiek tu będzie. W jadalnym pokoju zegar specjalnie dziś uroczystym głosem oznajmił ósmą. Połońska pobiegła do kuchni. - Stefciu, za dwie godziny Lusiek... pan doktor będzie. Za dwie godziny... Żeby się pierożki nie przypaliły. Kaczki już wstawić... lejże prędzej śmietanę. Stefci i tak już wszystko z rąk leciało. Nie lubiła ogromnie, jak ją tak ktoś poganiał, ale sama była ciekawa młodego pana, którego znała tylko z fotografii. - A jak będziesz podawała, nie stukaj obcasami, pamiętaj, włóż biały fartuch, ten z koronką, i nie otwieraj gapowato ust, jak to masz w zwyczaju - i staruszka wyszła do ogrodu, bo stanowczo w mieszkaniu było jej za ciasno. Wzięła grabie i po raz setny w tym tygodniu grabiła trawnik ślicznie utrzymanego ogrodu. Po drugiej stronie domu, gdzie dawniej była poczekalnia i gabinet doktora, mieszkała od dwóch lat nauczycielka szkoły powszechnej, panna Marysia Lechów-na z bratem. Ona miała dwadzieścia cztery lata, on dwadzieścia. On był bez posady, więc go utrzymywała, ale życie dało jej w postaci tego chłopca ciężki orzech do zgryzienia. Wiecznie miał jakieś projekty, jakieś długi, jakieś interesy, na które potrzebował pieniędzy. Co jakiś czas wyjeżdżał, niby w poszukiwaniu posady, i wracał obdarty i bez grosza. Nie można było jednak twierdzić, że chłopak jest zły. Był tylko nieprawdopodobnie lekkomyślny. Teraz siedział na oknie, paląc papierosa. Marysia cerowała skarpetki. 19 - Nasza stara zwariowała, znowu grabi - rzekł * obserwując Połońską. - Mój drogi, robiłabym to samo, gdybym miała własny ogród. - Piękne marzenia. Maryś, daj mi złocisza. - Znowu? - No! Idę ci kupić ogród. Serwus, mała! Rzucił papierosa i, przygładziwszy przed lustrem bujną czuprynę, wyjął z woreczka siostry złotówkę. - Edziu, wróć wcześnie, mam wrażenie, że będzie burza... - Wrócę, wrócę... Panna Marysia westchnęła. Skończyła cerowanie i wyszła do ogrodu. - Czy mogę pani pomóc? - spytała uprzejmie staruszkę. - O, dziękuję, ja tylko tak sobie, dla zabicia czasu. Jestem dziś jak na szpilkach - podeszła do dziewczyny i szepnęła tajemniczo: - Jędruś dziś przyjeżdża! Panna Marysia była jedyną osobą, z którą adwoka-towa utrzymywała stosunki, może dlatego, że panienka pochodziła z lepszego domu, a Połońską nie znosiła pleb-su, no a może i dlatego, że Marysia była śliczna jak wiosenny kwiat, a przy tym wyjątkowo subtelna. Mieszkając pod jednym dachem, zżyły się z sobą i długie, zimowe wieczory spędzały najczęściej razem. Tematem rozmów był przeważnie Lusiek. Teraz więc jedynie Marysi zwierzyła staruszka swą radosną tajemnicę. Panienka zarumieniła się, a po chwili milczenia rzekła cicho: 20 O, jaka pani szczęśliwa. To musi być bardzo przyjemnie czekać na kogoś kochanego. I pomyślała jednocześnie, że ona nie ma już na kogo czekać i nie czeka także nikt na nią. Przeniknął ją smutek tak właśnie, jak chłodne rosy przenikają ziemię. Bardziej niż kiedykolwiek uczuła swą samotność i sieroctwo. Patrzyła w zadumie na krzaki róż, teraz pod wieczór silniej pachnące, a wdychając ich woń, doznawała uczucia jakiejś nie nazwanej, słodkiej tęsknoty, jakby coś czarow-nego szło ku niej z zielonej gęstwiny. - Pani ma najpiękniejsze kwiaty w całym miasteczku - rzekła nieswoim głosem. - Moje dziecko, cóż mi pozostaje w mojej samotności? To jedyny luksus, na jaki sobie mogę pozwolić. Poza tym lubię słuchać pani gry na cytrze. O, musi pani koniecznie zagrać mojemu Łuskowi. On przepada za dobrą muzyką. Marysia skłoniła puszystą, złotolitą główkę na znak zgody i znowu lekki rumieniec zabarwił jej twarzyczkę. Taką główkę, takie rysy mogła mieć Sienkiewiczowska Eunice. - Proszę pani, zdaje się, że będzie burza... chmury zaciągają całe niebo i tak jakby gdzieś z daleka grzmiało. Staruszka niespokojnie spojrzała na niebo. - Nie darmo dziś jaskółki tak nisko latały. Chodźmy, panno Marysiu, pozamykać okna, bo się i wiatr zrywa. Podążyły obie do mieszkania. Połońską zatrzymała się na progu. - Niech pani zaraz do mnie przyjdzie - zawołała. 21 A wiatr już coraz gwałtowniej szarpał gałęzie drzew i krzewów. W pokoju Połońskiej było czyściutko i świątecznie. Zapalono światło. - Jak tam mój Lusiek da sobie radę, zmoknie biedak... Żeby go burza w drodze nie złapała, Boże drogi - mówiła staruszka, drepcząc nerwowo z pokoju do pokoju. - Niech się pani nie martwi, gdyby nawet pana doktora burza złapała, to przecież są domy po drodze, schowa się. A wtem błyskawica rozbłysła w pokoju i gruchnęło potężnie... Kobiety przeżegnały się niespokojnie. - Pozamykać okiennice? - spytała drżącym głosem Marysia. - Dobrze, dziecko. Ach, ten biedny chłopiec... co za ulewa, słyszy pani? ? Mijał czas. Burza cichła, oddalała się, to znów z drugiej strony waliła na miasteczko. Połońska płakała ze zdenerwowania. Marysia siedziała na stołeczku u jej kolan. Zegar tylko, dostojny i opanowany, wydzwaniał godziny. Stefcia w kuchni drzemała przy stole. Wreszcie zdrzemnęła się i Połońska, tylko Marysia siedziała z szeroko otwartymi oczami. Edek nie wrócił na noc do domu, ale czynił to często... nie o niego teraz była niespokojna, a o tego nieznajomego chłopca, który w opowiadaniach staruszki i marzeniach dziewczyny wyrósł na jakiegoś królewicza. Smutne i bezbarwne lata wlokła za sobą. Sześć lat belferki. Najpierw gdzieś w głuchej, zapadłej wsi, teraz dwa lata tutaj. Świat wydawał się biedactwu zaczaro- 22 wanym ogrodem padyszacha, a jedyną rozrywkę stanowiła gra na cytrze, którą opanowała mistrzowsko, poza tym książki. O miłości mogła tylko czasem, bardzo rzadko zresztą, marzyć. Młodzież miasteczka, mimo wysiłków, nie zdołała pobudzić jej czystego serca do jakichkolwiek uczuć. Praca, i to praca ciężka, stanowiła więc treść życia dziewczyny. O, jakże smutne jest takie szare życie nauczycielki... Zeszyty, zeszyty, w kratkę, w linie, dzienniki. Długie godziny, pełne wysiłku, w których w zakute głowy chce się przelać wiadomości razem ze swoją krwią i poszarpanymi nerwami. Władze przecież umieją tylko żądać, ale rzadko, rzadko kiedy wgryzą się w sam miąższ tej pracy, rzadko, och, jak rzadko rozumieją wysiłki i mękę takiej jednej, drugiej i setnej młodszej czy starszej osamotnionej dziewczyny, która spala się powoli, choćby pełna była entuzjazmu i ochoty. Panna Marysia miała poza sobą sześć lat takiej orki na odludziach. Wycierała się po brudnych i cuchnących chłopskich izbach. Odmrażała w klasie ręce i nogi, brnęła po pas przez zaspy śnieżne do szkoły, w której, mimo nieludzkich z jej strony wysiłków, było wiecznie brudno i smrodliwie. Jakże może być inaczej, gdy 50 dzieci tłoczy się w maleńkiej izdebce i w tejże izdebce ubiera się i rozbiera, i strzepuje śnieg lub błoto z trzewików? To jednak było już poza panną Marysią. Teraz szkoła w miasteczku wydała się dziewczynie rajem, ale na dnie serca była przecież cichutka tęsknota do innego życia... Burza ucichła zupełnie. Połońska drzemie na dobre. Marysia czeka sama i wyobraża sobie pana Luśka. Nagle basowe szczekanie psa poderwało obie kobiety na równe nogi. Skrzypnęły drzwi i w progu stanął wysoki, uśmie- \ 23 chnięty mężczyzna z płaszczem przewieszonym przez ramię. Tuż przy jego nogach stał olbrzymi pies z kapeluszem w zębach. Z kapelusza melancholijnie kapały krople wody na lśniącą jak lustro posadzkę. Połońska krzyknęła, zakręciła się nieprzytomnie w kółko i wpadła wprost w ramiona roześmianego jedynaka. Marysia cichutko wysunęła się z pokoju, wpadła do siebie i usiadła na łóżko, przyciskając ręką mocno bijące serce. Za ścianą słyszy młody, dźwięczny, wibrujący męski głos. Jest jej dziwnie, tak dziwnie, że musi mocniej przycisnąć ręką serce, bo wprost brak jej tchu. Pani Połońska siedzi na wprost jedynaka, pastwiącego się nad wyschniętą kaczką. Jakiż piękny jest ten jej „mały"! Przez cztery lata zmężniał i nabrał jakiejś nieokreślonej mocy, która promieniowała ze wspaniałych czarnych oczu, zarysu dumnych ust. Uśmiechnęła się radośnie, widząc, jak Luś rzuca się na pierożki. - Kiciuniu! Jak dobrze w domu. - Dobrze, synku... Jedz... Nie są one nadzwyczajne, za długo stały, ale jedz, jeśli smakują. Andrzej pałaszował pierożki, zerkając na Stefkę, która chodziła niemal na czubkach palców. Gdy wyszła do kuchni, spytał: - Kiciuniu, to nowy nabytek? - Nie, prawie trzy lata. Bardzo poczciwe stworzenie. - Widać! Taka gapsia. Andrzej miał zwyczaj obdarowywać wszystkich specjalnymi nazwami. Matka od najdawniejszych lat była „Kiciunią", Stefka została teraz „Gapsią". Kiedy doktor zaspokoił apetyt, klęknął przy matce. 24 Pozwól, że ci przedstawię mego przyjaciela... Taki, chodź tu. Spod stołu wyczłapało olbrzymie psisko, ni to szare, ni czarne, ni brązowe, wyjątkowo kudłate, wyjątkowo wielkie, no i przy tym brodate. Najwyraźniej w świecie pysk miało obrośnięty sztywnymi kudłami, tworzącymi brodę. Połońska cofnęła się lekko z krzesłem. - Kiciuniu, nie bój się. Taki, podaj pani łapę. Psisko z godnością wyciągnęło grube łapsko, które staruszka uścisnęła, chcąc zrobić synowi przyjemność. - A teraz odejdź. Spojrzał na swego pana piwnymi oczami i ułożył się o parę kroków na dywanie. - A teraz, Kiciuniu, pójdziemy spać, bo ledwo zipiesz... Aha! Co to za złotowłose stworzenie było tu u ciebie? - To panna Marysia, moja lokatorka. - Prześliczna, istna Lorelei. A skąd się tu wzięła? - Jest nauczycielką. Wynajęłam jej twój dawny gabinet i poczekalnię. Mieszka z bratem. On drapichrust, ale ona kochane stworzenie. - -Musisz mi ją pokazać jeszcze. - Ach, ty urwisie... Spać, spać... - Ano trudno... chodź, Taki. - Coo? Z tym potworem? - No, Kiciuniu, tylko nie przesadzaj. On jest piękny. Taki, czy jesteś piękny? Pies szczeknął uradowanym basem. Staruszka zatkała uszy, wołając: 25 - Obaj jesteście piękni, niechże on już nie szczeka, ach, ty wariacie. - Taki, powiedz pani dobranoc, ładnie powiedz. Pies podszedł do zdumionej kobiety i pieszczotliwie potarł pysk o jej dłoń. Roześmiała się, odprowadziła syna do jego sypialni i przy drzwiach jeszcze raz ucałowała chłopca, który szepnął jej do ucha: - Musisz mnie poznać z tą nimfą! - Jaką znowu nimfą? - No, z tą Lorelei. - Dobranoc, urwisie. Masz czas. Ranek wstał kryształowy i pachnący. Koguty wrzeszczały z każdego podwórka. Na tysiąc tonów szczebiotało ptactwo. Trzaskały z batów pastuchy. To z jednego, to z drugiego domku rozlegało się donośne „cip, cip" gospodyń. - A żeby cię cholera! - zaklął Andrzej, którego jakieś przenikliwsze wołanie poderwało z łóżka. Kładąc się spać, otworzył okno, a teraz właziło przezeń całe miasteczko. Wstał więc, by je zamknąć. Śpiący był jeszcze i dlatego zły. Zamykając okno, mimo woli. spojrzał w głąb czyściutkiego podwórka i momentalnie zły humor prysnął. Przy studni nad kubłem wody stała drobna, złotowłosa dziewczyna i widać było, że boi się poruszyć, a Taki namiętnie obwąchiwał jej kolana i opuszczone bezwładnie ręce. Oczy ogromne wlepiła z przerażeniem w łeb potwora. Andrzej szybko jął narzucać ubranie, ale właśnie pies, chcąc okazać sympatię, wspiął się na tylne łapy, a przednie z rozmachem i wdziękiem młodego słonia oparł o drobne ramiona, tak jednak niefortunnie, że Ma- 26 rysia zdążyła pisnąć i rozciągnęła się na ziemi jak długa. Andrzej dał skok przez okno i pomagając wstać biedactwu, pytał zdyszanym, niespokojnym głosem: - Nic się pani nie stało? Nie zrobiła pani sobie krzywdy? Odejdź, Taki, ty ośle! Marysia stała czerwona i zmieszana jąkając: - Nie... tylko... tylko... taka jestem niezdara, och, Boże... - Ależ nic podobnego, to ten bałwan; Taki, przeproś panią w tej chwili. Pies stał cały czas spokojnie i machając ogonem spoglądał na swego pana; teraz oparł mu łapy o pierś i olbrzymim jęzorem zamaszyście oblizał twarz panny Marysi. Doktor wybuchnął śmiechem, Marysia spojrzała na niego oczami pełnymi łez, zawróciła na pięcie i niemal pędem biegła przed siebie do ogrodu. To było ponad jej siły. Nie tak sobie wyobrażała spotkanie z młodym doktorem. Łzy upokorzenia i dziecinnej złości płynęły jej po twarzy. Usłyszała za sobą szybkie kroki i raptem znalazła się w męskich, silnych ramionach. Zawsze, zawsze przez całe życie pamiętała tę chwilę, ten bezwład, który ogarnął jej ciało, tę bolesną niemal słodycz! Pod złotą, rozpuszczoną falą włosów zawirowała krótka myśl: „Jestem jego, będę jego zawsze". Nie wyrywała się wcale z objęcia. Stała bledziutka, z rozpuszczonymi włosami, tak złotymi jak samo słońce... oczy przymknęła i oddychała gwałtownie. Andrzej zaś, zdumiony, trzymał ją w ramionach i milczał, wreszcie opanował się i prowadząc dziewczynę ku ławeczce pod lipą, przemówił: 27 - Ależ z pani nerwowe stworzenie. Tak się zlęknąć psa. Bardzo, bardzo przepraszam. Nie przypuszczałem, proszę mi wybaczyć... nie chciałem pani zrobić przykrości, naprawdę. Spojrzała teraz na niego nieśmiało spod ciemnych, długich rzęs. - Jestem niemądra i proszę się ze mnie nie śmiać, już nigdy, nigdy nie urządzę podobnej sceny. Powiedziała to jak dziewczynka, która obiecuje poprawę, i Połoński zapragnął chwycić ją znów w objęcia i wycałować. Nie uczynił tego. Chrząknął tylko i powiedział: - To już drugi raz nastraszyłem panią. W nocy też pani znikła, Lorelei! - Nie chciałam przeszkadzać. Pani Połońska tak pana oczekiwała... a że była burza, więc... - No, rozumiem! Lorelei, jesteś śliczny, maleńki tchórz. Burza istotnie jest wspaniała. Woźnica trząsł się ze strachu i jak stanął na szosie, tak ani rusz, dopiero jakiś chłopiec przemówił mu do rozumu. Mówię pani, smyk, najwyżej szesnaście lat, maszerował sobie jak w najpiękniejszą pogodę, wyśmiał nas, przywiózł do miasteczka i poszedł sobie. - Ojej! Taki zuch! - A zuch! W dodatku, jak mi się zdaje, piękny. - A my tak oczekiwałyśmy z godziny na godzinę pana przyjazdu. - Pani też czekała? Zarumieniła się mocno, spojrzała na niego i cicho odparła: - O, tak! Ja też bardzo czekałam. 28 Andrzej, jak każdy doktor, był trochę cynikiem, ale teraz w obecności tej dziewczyny nie wiadomo dlaczego czuł się wzruszony. Taka była jakaś jasna, taka dziecięca. Chciałoby się do niej mówić jakieś pieszczotliwe, serdeczne wyrazy... Widzi ją właściwie pierwszy raz, ale naprawdę ta Lorelei jest mu dziwnie bliska. Nie wiedział nawet, co odpowiedzieć, więc tak niezbyt mądrze zahaczył: - O, jestem bardzo dumny! - Nie ma powodu, panie doktorze. Co w tym dziwnego, że taka prowincjonalna gąska chciała poznać pięknego królewicza. Tu czasem jest ciężko, nawet gdy się kocha swą pracę i nie ma górnych aspiracji. - Pani jest naprawdę czarująca. - O... niech pan tak nie mówi. Wiem, że tam w świecie wszyscy panowie mówią tak do wszystkich dziewcząt, ale ja nie miałam okazji przyzwyczaić się do tego. - Phi! Maleńka! To wcale nietrudno. Ja panią przyzwyczaję. Roześmiała się, i teraz, na tle zieleni, robiła wrażenie żywego, białego kwiatu. - No, ale jeżeli to mnie popsuje i będę zarozumiała? - To będzie rewanż, pani mnie zaczęła psuć przedtem. Swoją drogą Kiciunia jest wydra, że nie uprzedziła, iż pod naszym dachem zastanę taką Lorelei. - Nie jestem Lorelei... ona robiła krzywdę, ja nie mogłabym. - Naprawdę, nikomu? - Nie wiem, czy nikomu, ale panu nigdy... Wziął ją za rękę i rzekł serdecznie: - Czemu mnie nie, maleńka? 29 Wstała uśmiechnięta, zarumieniona i powiedziała prędko i cicho: - Bo pan jest moim królewiczem z bajki. Tym razem nie gonił jej, gdy uciekała do domu. Wolno szedł w stronę ganku, na którym stała Połońska. Tak mu było, jakby spotkał tę dziewczynę po długiej rozłące. - Ach, ty wilkołaku, już zdążyłeś poznać pannę Marysię? Nie zbałamuć dziewczyny, bo to dziecko nie zepsute, dobre i biedne. Znajdzie sobie jakiego porządnego człowieka i będzie szczęśliwa - gderała Połońska z uśmiechem. - Śliczna jest i słodka. Sam ożeniłbym się z taką. - No, no, wariacie, nie pleć głupstw. Jeżelibym cię miała oddać jakiej kobiecie, to tylko bogatej, wykształconej i eleganckiej. Pani doktorowa Połońska musi być reprezentacyjna. Doktor uśmiechnął się leciutko i pomyślał, że jego Kiciunia jest troszkę zabawna, że wybór żony będzie też trochę zależał i od jego serca, ale zbyt matkę szanował i czcił, by ją urazić jakimś nieopatrznym słowem, pocałował więc maleńką rękę i rzekł beztrosko: - Na razie mam ciebie, Kiciuniu, i wystarczasz mi zupełnie. Przy śniadaniu staruszka, wpatrując się w jedynaka rozmodlonymi oczyma, spytała: - Długi masz urlop, Lusieńku? - Jak to urlop? - No, czy na długo przyjechałeś, synku? Roześmiał się wesoło. - Chciałem ci zrobić niespodziankę i dlatego nie pisałem o tym, że przyjazd mój tu nie jest okresem od- 30 poczynku, Kiciuniu. Po prostu wróciłem na stare śmieci i zostaję. Otwieram swój dawny gabinet. Połońska zbladła i drżącym, stłumionym głosem wyjąkała: - Tu?... Tu?... W tej dziurze? - Kiciuniu, ja przecież cały czas marzyłem o tym. Tu trzeba puścić trochę świeżego powietrza, otworzyć okna w świat. Przez te cztery lata zdobyłem trochę gotówki, no i doświadczenia, za punkt honoru wziąłem sobie ucywilizować, ukulturalnić tę dziurę. A potem brykniemy w świat, Kiciuniu. Staruszka opuściła głowę. Spod przymkniętych powiek spadły na obrus dwie krople. - Kiciuniu najmilsza, płaczesz? Ach, jakie wy, kobiety, jesteście dziwne. - Nie, Luśku, nie, tylko ja tak sobie marzyłam, że będziesz gdzieś w stolicy sławny, bogaty, szczęśliwy... a tu? Nie trzeba już ciebie tutaj, Truś wystarczy. - Kto? - No, Truś,,ten znachor. - Aha, pisałaś mi o nim! No, dam sobie z nim radę. Ba! I takich trzech Trusów, a jeszcze świat jest mój. Przeszedł się przez pokój. Taki podniósł łeb i wodził za panem oczyma. - Kiciuniu, a są tu jeszcze ładne dziewczęta? Ta najstarsza aptekarzówna była milutka. - Wyszła za dzierżawcę z Beżowa. - Szkoda, no, a któż tu jest jeszcze na pociechę i osłodę? Jego beztroski nastrój wywołał uśmiech na twarzy staruszki. 31 - Bo ja wiem, synku. Nie bywam, nie znam... ale , myślę, że Lala przyjedzie. - Wiwat! Więc, Kiciuniu, ponieważ moje apartamenty objęła w posiadanie Lorelei, musisz mi oddać tę graciarnię na pięterku. Tam sobie urządzę salony. Przypuszczam, że moje graty dziś przyjdą. Wiesz, tak sobie projektuję założyć tu małą lecznicę. Połońska załamała ręce. - Bój się Boga, chłopcze, przecież ty jesteś szalony! - Zaraz szalony... Nic podobnego. Taki, chodź tu. Pies dał susa i oparł przednie łapy o piersi Andrzeja. - Taki, nie daj panu ubliżać! A wtedy psisko zaszczekało tak przeraźliwie, że Połońska omal z krzesła nie spadła. - Dosyć, połóż się. Widzisz, Kiciuniu, nie będziesz mogła rzucać na mnie oszczerstw. To, co sobie uplano-wałem, wykonam. I wierz mi, gdyby wszyscy młodzi lekarze pragnęli tylko zdobyć forsę i sławę, źle byłoby w Polsce. Jestem żołnierzem i trwam na posterunku, a poza tym gwiżdżę sobie na cały świat. Chodź, obejrzymy górkę. Podreptała z synem po schodkach i otworzyła niewielkie drzwi. Z pokoju buchnął blask słońca i zapach kurzu. Andrzej uważnie rozglądał się dokoła. Pokój był istotnie ogromny, czterookienny, tylko bezlitośnie zawalony gratami. - Kiciuniu, to wszystko trzeba stąd usunąć. Doszo-rować podłogę i okna. Na razie urządzę tu sobie gabinet i poczekalnię, a potem... no... jakoś to będzie. - A co teraz będziesz robił, synku? - Pójdę przypomnieć sobie stare kąty. 32 Zbiegł na dół i ku zdumieniu matki zapukał do drzwi panny Marysi. Otworzyła. - To ja, przepraszam panią, czy Lorelei zechce towarzyszyć mi na spacerze? Boję się zbłądzić. - Ależ ja... - Głupstwo! Mam ochotę iść właśnie z panią. Proszę nie odmawiać. - A Taki też pójdzie? - Chce pani, by został? - Nie, właśnie chcę, by szedł z nami. Będę sobie wyobrażała, że to mój pies. - Lorelei lubi psy? - O, bardzo! Uśmiechnął się i podniósł brwi znacząco. - No, a dziś rano? - Bo to było tak niespodziewanie, zresztą on jest taki olbrzymi, niech się już pan nie śmieje. - No, już fńe będę, maleńka. Proszę się ubrać, ja poczekam. Stanął na progu domu i nabijał sobie fajkę powoli, systematycznie, niemal pieszczotliwie. Marysia tymczasem gorączkowo szukała kapelusza. Wreszcie znalazła; to był taki stary, niemodny kapelusik, w którym wyglądała jak pensjonarka. Przelotnie spojrzała w lustro i zaczęła znów szukać grzebienia, mimo że grzebień leżał na stoliku jak wół. Ale Marysi wszystko kręciło się w oczach. Wyszła zarumieniona, z oczami jak zroszone chabry. Andrzej spojrzał na nią z ukosa i bez ceremonii wziął ją pod ramię. Gwałtowny rumieniec oblał i tak już różową twarz, ale nie oponowała. Szła niby we śnie, uśmiechnięta i cichutka. Nie patrzyła na niego, po co? 2 — Pod wiatr 33 Czuje przecież silną, pewną siebie, męską dłoń, obejmującą ciepłym uściskiem jej ramię. Ma ochotę płakać ze wzruszenia, że jest już obok niej ten ktoś, na którego czekało nieśmiałe, tęskniące serce. Dziwi się tylko, że bajka przyszła tak szybko, tak niespodziewanie. Ludzie odwracali za nimi głowy. Pies cwałował naprzód, poszczekując basem. - Widzisz, Lorelei? Nic się nie zmieniło. Może jest parę nowych domków więcej, parę ładnych panien mniej. Czy to szkoła? - Tak, nowy gmach. Tu pracuję. Wędrowali po wszystkich uliczkach. Podobne do siebie małe domki, kościół, apteka, magistrat, poczta -i to wszystko. Ale doktor tu się urodził i wychował, miał więc sentyment do swej „stolicy". Zresztą teraz to był teren jego pracy, jego szlak. Wyszli potem na szosę i skierowali się boczną dróżką ku lasowi. - Stęskniłem się już do swobody i tego nie zadymionego powietrza. Jestem tutaj młodszy i lepszy. - Och! Przecież pan chyba zawsze jest dobry. - Nie, maleńka. Człowiek w mieście mimo woli zupełnie oddala serce od Boga, zapomina o Nim, zbyt czuje się panem przyrody, zbyt nad nią triumfuje, a tu? O, proszę spojrzeć, Lorelei, przed siebie. Las! Jaki potężny, prawda? A my jesteśmy tacy mizerni, maleńcy, nasze troski i kłopoty są wobec tych zielonych przestrzeni troskami i kłopotami mrówek. Ale tu właśnie człowiek może odpocząć i żyć tak, jak żyją drzewa i owady, bez zbytniego filozofowania... tak w słońcu, w słońcu! Dlatego wróciłem. 34 Usiedli na małej polance. - Kiciunia wspominała mi dziś, że pani gra na cytrze. Kiedy będę mógł posłuchać? - Kiedykolwiek pan zechce. - Więc dziś wieczorem. - Dobrze! - Zbyt może panią absorbuję, ale tak jakoś się złożyło i nie ma innej rady, prawda? Popatrzyli na siebie i roześmieli się oboje. A potem jakoś dziwnie łatwo popłynęła rozmowa, że nim z miasteczka dobiegł ich głos dzwonów oznajmiający południe, doktor wiedział już o Marysi wszystko, co go interesowało. Pani Połońska czekała niecierpliwie i postanowiła jak najszybciej napisać do Lali, bo a nuż Andrzej zadurzy się w Marysi, która prócz urody nie ma nic? Ach, ten Lusiek! Dopiero gdy usłyszała bas Takiego, rozpogodziła się. - Stefciu! Obiad na stół. Po obiedzie nadeszły bagaże i Połoński do wieczora rozpakowywał swoje skarby. Wieczorem, bardzo zmęczony, wyszedł do ogrodu i przypomniał sobie obietnicę Marysi. Zapukał więc do okna. - Lorelei! Czekam na muzykę! Usiedli w altance. Nadeszła i Połońska. Marysia na razie grała niepewnie i drżały jej ręce, ale potem rozegrała się jakoś. Andrzej słuchał z zachwytem i uśmiechniętymi oczyma błądził po białej twarzy dziewczyny. Czuła jego wzrok i odpowiadała nań melodią. Jeden po drugim płynęły mazurki Chopina, potem czardasze ogniste, potem stare, sentymentalne walce, które tak lubiła 35 Połońska. Sierp księżyca zawisnął nad uśpionym ogrodem. Nie drgnął ani jeden listek, za to żaby i świerszcze akompaniowały zawzięcie cytrze. Mocno pachniały róże i świeżo skoszona trawa. Wreszcie Marysia opuściła ręce i szepnęła: - Już nie mogę więcej. Połońska klasnęła w dłonie. - Jezus Maria... kolacja! - i wybiegła z altany. Doktor pocałował obie ręce panny i rzekł: - Jest pani prawdziwą Lorelei... muszę się bardzo pilnować. Dziękuję. Wyprostował się i odetchnął głęboko. - Ach, jak dobrze wrócić do siebie! Do swoich! Jak dobrze! Maleńka, idziemy razem na kolację. - Nie, nie mogę, muszę już wrócić do domu, Edzio pewno przyszedł. - No to co? Pani mu musi usługiwać? - Nie, ale chłopiec pewno głodny. Widzi pan, ja mam go tylko jednego na świecie, jemu jednemu jestem potrzebna i wiem, że gdybym tylko zaczęła go zaniedbywać, zmarnowałby się. To jest bardzo słaby, a jednocześnie porywczy i zapalczywy charakter. Dużo przez niego wycierpiałam i jeszcze nieraz wycierpię, ale to jest mój brat. - Szczęśliwy chłopiec. Posiada takie oddane, wierne serce! Marysia spojrzała na doktora i pomyślała sobie, że ona sam ma już to wierne serce w swoich rękach, tylko na pewno nie wie, co z tym fantem zrobić. Przemilczała więc uwagę Andrzeja. Doszli do sieni. Tu Andrzej raz jeszcze ucałował drobne dłonie i powiedział serdecznie: 36 - Dobranoc, maleńka Lorelei. - Dobranoc, królewiczu - odszepnęła. Edward już był. Leżał na łóżku z rękami podłożonymi pod głowę i gwizdał z cicha. Na widok siostry usiadł. - Maryśka, umieram z głodu, a ty koncerty urządzasz! - Czemuś mnie nie zawołał, Edziu? Co robiłeś tyle czasu poza domem, chłopcze? - Miałem interes, chcesz, bym się spowiadał z każdego kroku? - Nie, ale zrozum, że boję się o ciebie. - Zupełnie bez powodu. Krzątając się koło stołu, mówiła cicho: - Przepraszam clą, mam powody. Jeżeli znowu gdzieś grasz i przegrywasz, jeżeli pijesz i robisz długi, ja za to muszę odpowiadać z mojej skromnej pensji. - O, tylko bez gderania. Oddam ci wszystko co do grosza już niedługo, kością w gardle mi stoi to wymawianie. - Wstydź się, to nie jest wymawianie, oddałabym ci ostatni grosz, ale chcę wiedzieć, że masz z tego korzyść. To nie jest życie takie popychanie dnia za dniem. - Wyjdź za pastora, Marysiu, będziesz miała pole do popisu, a teraz na moment przestań, bo tracę apetyt. Westchnęła, przesunęła ręką po jego gęstej i pięknej czuprynie i wyszła do drugiego pokoju. Upłynęło kilka dni. Doktor z energią zabrał się do pracy. Stolarz zrobił na górze przepierzenie. Połońska przy pomocy Marysi i Edwarda meblowała poczekalnię 37 i gabinet Andrzeja. On zaś poskładał wizyty dawnym znajomym. W oknie apteki wywiesił kartę zawiadamiającą o wznowieniu przyjęć i pełen nadziei czekał na pacjentów i czyścił swoje instrumenty, wśród których nie brakowało nawet lampy kwarcowej. Marysia starała się dyskretnie doktora unikać, ale on zupełnie wyraźnie szukał jej towarzystwa. Musiał mieć ją koło siebie, bo była mu po prostu potrzebna. Sam najbardziej dziwił się temu stanowi. Nie mógł powiedzieć, że działała mu na zmysły i budziła pożądanie, bo to nie zgadzało się z prawdą. Owszem, były i takie chwile, ale rzadko. Poza tym lubił czuć jej bliskość, spoglądać na słoneczną główkę, godzinami słuchać jej gry. Wieczorem chciwie nadstawiał uszu, by złowić leciutki stukot jej pantofelków. Zaczął ją uważać za swoją własność. Kiedy spacerowali razem, gdy miał ochotę milczeć, to milczał, a ona szła obok cichutka i uśmiechnięta i od czasu do czasu tylko podnosiła ku niemu główkę. O, jakże lubił takie nieśmiałe, -dziecinne spojrzenie. Zaciskał wtedy silniej palce na jej ramieniu i bliżej przyciągał drobną postać. A gdy znów zebrało mu się na gadanie, miał w Marysi wymarzoną, umiejętną słuchaczkę. Sam wyraz je