16150

Szczegóły
Tytuł 16150
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16150 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

FRANCISCO ROJAS GONZALEZ TWÓRCA BOGÓw Tytuł oryginału: EL Diosero 1952, Fondo de Cultura Económica Posłowiem opatrzyła Joanna Petry DUCH OPIEKUŃCZY Crisanta szła ścieżką, która wiła się jak wąż między skałami wzgórza wciśniętego między osadę i rzekę, tę surową rzekę zasilaną potokami, co torując sobie drogę pośród gęstych zarośli toczyły wody ciągnąc za sobą płaty dębowej kory zagarniętej ze wzgórza. Rozpostarta w dolinie Tapijulapa osada Indian pasterzy. Wieżyczki kaplicy, spatynowane żarliwością i obrośnięte latami jak mchem, kłuły obłok uwięziony w ramionach żelaznego krzyża. Crisanta, młoda Indianka, prawie dziecko, schodziła ścieżką; powietrze popołudnia chłodziło jej ciało zgięte pod ciężarem wiązki chrustu, szła z opuszczoną głową, kosmyk włosów zroszonych potem opadał jej na czoło. Stopy - czasem jak szpony ptaka, a czasem jak raciczki - ślizgały się na gładkich kamieniach, to znów zapadały w mech albo, jak łapy ciężko stąpającego zwierzęcia, osiadały na szlaku drożynki. Uda kobiety, ciemne i masywne, wyglądały spomiędzy strzępów bawełnianej spódnicy nie zakrywającej kolan, bowiem brzuch wzdymał się brzemiennością. Z każdym krokiem chód stawał się coraz bardziej utrudniony, dziewczyna zatrzymywała się, żeby złapać oddech, potem, nie podnosząc głowy, podejmowała marsz z zapałem zwierzęcia, które atakuje majaczącą zjawę. Jednak w pewnym momencie nogi nie odpowiedziały na impuls, zachwiały się. Crisanta po raz pierwszy podniosła głowę i powiodła wzrokiem wokoło. Na twarz młodej Indianki Zoque padł cień smutku, zadrżały wargi, poruszyły się nozdrza, jakby węszyła. Niepewnym krokiem kobieta szukała brzegu, jakby wiedziona instynktem bardziej niż nakazem myśli. Nie opodal płynęła rzeka, około dwadzieścia kroków od ścieżki. Kiedy Crisanta doszła na brzeg, zdjęła mecapal związany w węzeł na czole i z trudem złożyła na ziemię brzemię drewna, a potem, jak robią to wszystkie Indianki Zoque, wszystkie: babka matka siostra przyjaciółka nieprzyjaciółka podwinęła powyżej pasa podartą spódniczkę, usiadła w kucki z rozwartymi nogami i rękami zaciśniętymi na szorstkich, zsiniałych kolanach. Na skurcz bólu odpowiedziała wysiłkiem. Odetchnęła głęboko, nierówno, jakby całe cierpienie zagnieździło się w jej gardle. Potem rękami, rękami twardymi, spękanymi i czerwonymi od pracy chciała szukać pociechy, powiodła nimi po wielkim brzuchu, teraz napiętym i nękanym skurczami. Z przekrwionych oczu trysnęły łzy. Ale wysiłek okazał się daremny. Palcami, bo tylko one mogły przynieść jej ulgę, dotknęła palącego, nabrzmiałego krocza i cofnęła ręce w poczuciu bezsilności. Potem zagłębiła je gwałtownie w ziemi i tak trwała, prąc w bezsilnej rozpaczy... Wkrótce inną torturą stało się pragnienie... Czołgając się jak samica kojota dotarła do rzeki, wyciągnęła się na piasku i usiłowała pić, ale mdłości przeszkadzały, gdy tylko starała się przełknąć; jej rozpacz wyładowała się w krzyku i opadła w konwulsjach na piasek. Tam ją znalazł Simon, jej mąż. Kiedy podszedł do swojej Crisanty, usłyszał ostre słowa w języku zoque, ale Simon nie słuchał. Delikatnie wziął ją w ramiona i zaniósł do słomą krytej chaty wtopionej w zbocze wzgórza. Na macie złożył drżący ciężar dwóch istot i poszedł po Altagracię, starą akuszerkę, która przymierała głodem w tej wiosce, na brzegu rzeki, gdzie kobiety radzą sobie same, mając za całą pomoc swe ręce, wysiłek i jęki. Altagracia przyszła do chaty wraz z Simonem. Stara podpaliła wiązkę sosnowych gałązek i płonące zostawiła w garnku. Potem przybierając rozmaite tajemnicze pozy uklękła na klepisku, odmówiła "wierzę" zaczynając od "amen" i kończąc na "Ojca Boga w wierzę", co jej zdaniem pomagało najbardziej potrzebującym. Potem zabrała się do oględzin niekształtnego brzucha. - Nie martw się, Simonie, zaraz to załatwimy. Zawsze tak jest z pierworódkami... Ile to już razy musiałam się z nimi namęczyć! - Daj Boże - odpowiedział chłopak wrzucając żywiczną szczapę do ogniska. - Dawno chwyciły cię bóle, córko? Za całą odpowiedź Crisanta wydała tylko jęk. - No, zobaczymy - mówiła dalej Altagracia -zegnij nogi... Tak, luźno. Odetchnij głęboko, przyj, przyj mocno, kiedy chwyci cię ból. Mocniej, mocniej... Krzycz, córko! Crisanta robiła, co jej kazano,. A nawet więcej; jej nogi przypominały strzępy łachmanu, aż zachrypła od krzyku, pogryzła pięści do krwi. - No, pomóż mi, dziecino - prosiła stara wodząc rękami po brzuchu, rozluźnionym, lecz uparcie broniącym swego brzemienia... I palce o paznokciach zakrzywionych, i czarnych całą swą zręczność, całe doświadczenie i zapał włożyły w masowanie od okrągłych sutek począwszy, na wydętym, bezwłosym łonie skończywszy. Tymczasem Simon przycupnął w kącie chaty; między kolanami trzymał drąg mający być trzonkiem rydla. Chrzęst ostrza, którym strugał koniec pala, łagodził nieco zdenerwowanie, rozpraszał troskę chłopca. - No, dziecino, krzycz, na Boga... no, odważnie... Zeklnij mnie jak starą sukę, ale się pośpiesz... Wydaj dziecko, leniwa kobieto. Dziewczynkę albo chłopca, ale szybko... Chryste z Esquipulas! ! Dziewczyna już nie wytężała sił, ból zatriumfował. Simon usiłował teraz wbić trzonek w otwór rydla; praca oddaliła trochę jego myśli od miejsca, w którym rozgrywał się dramat. - Wszystko na nic, Simonie, idzie pośladkami -zawołała stara wycierając czoło wierzchem prawej ręki. A Simon jakby się przebudził, jakby ocknął się pod wpływem rozstrojonych słów płynących z jakiejś cichej, jasnej strefy. - Pośladkami? Dobra... to i co? Stara nie odpowiedziała, wzrokiem błądziła po sklepieniu chaty. - Tu - powiedziała szybko - tu powieś rzemienie, na głównej belce zrobimy huśtawkę... Ale szybko, ruszaj się - rozkazała Altagracia. - Nie, co to, to nie - jęknął. - Ruszże się, to ostatni środek. Powieś rzemienie i pomóż mi podwiązać dziewczynę pod pachami. Simon sięgnął bez słowa po rzemienie umacniające słomiane ściany i przewlekł je ponad poziomą belką podtrzymującą strop. - Ciągnij mocno... mocno, z życiem. No, niezbyt ci to idzie! Ciągnij, do diabła! Crisanta była podobna do kukiełki, która poruszała nogami i skręcała się wisząc na rzemieniach. Altagracia pchnęła ciało dziewczyny... Teraz bardziej niż kukiełką, wydawała się tragiczną marionetką, w całkowitym obłędzie. Już nie reagowała, zapadła w konwulsyjne omdlenie. - Biegnij, Simonie - rzuciła zaniepokojonym tonem Altagracia - idź do sklepu i kup suchego chiie* za jedno peso, trzeba spalić je w żarze, żeby dym wywołał kaszel. Ona już nie może, źle z nią... Zanim obrócisz, ja tymczasem dalej będę robić swoje z pomocą Bożą i Maryi Najświętszej... Ściągnę ją w pasie moją chustą, zobaczymy, czy wyjdzie... Leć, na miłość boską! Simon nie usłyszał już ostatnich słów starej, pobiegł wypełnić polecenia Na drodze natknął się na Trinidad Pereza, swego przyjaciela pracującego przy budowie szosy biegnącej nie opodal Tapijulapy. - Stań, człowieku, powiedziałbyś choć cześć -wykrzyknął Trinidad Perez. - Zaczęła rodzić, zanim zaszło słońce, i ciągle jeszcze nie może - rzucił Simon nie zatrzymując się. Trinidad Perez zrównał się z Simonem i teraz biegli obaj. - Jest przy niej dońa Altagracia... Cała robota na nic. - Chcesz rady, Simonie? - No... - Idź do obozu inżynierów drogowych. Jest tam doktor, porządny człowiek, poproś go. - Ale czym ja mu zapłacę? - Powiesz mu, jacyśmy biedni, to zrozumie. Idź, daj spokój z Altagracią. Simon już się nie zastanawiał i zamiast skręcić do sklepu, pobiegł na skróty, żeby szybciej dotrzeć do obozu. Księżyc, wysoko na niebie, wskazywał, że zbliża się już północ. W rozmowie z lekarzem, mężczyzną starszym, uprzejmym i skorym do żartów, Simon - Indianin Zoque - nie musiał użyć zbyt wielu słów, a tym samym ujawniać swej lichej hiszpańszczyzny. - czemu kobietom zdarza się to właśnie o tej porze? - zapytał doktor sam siebie, jego ostatnie słowa pochłonęło ziewnięcie... Potem przeciągnął się i dodał żartobliwie: - I dlaczego niektórym ludziom przychodzi do głowy być lekarzami? Pójdę, chłopcze, zaraz idę, tylko tego brakowało... Dobra jest droga do tej twojej wioski? - Dobra, równiutka jak rozpostarta dłoń! Lekarz włożył do walizeczki parę niklowanych narzędzi, strzykawkę do zastrzyków domięśniowych i dużą paczkę waty; nasadził sobie na głowę starą panamę, pociągnął wprost z butelki porządny łyk mezcalu, spiął mocniej u dołu nogawki bawełnianych spodni i wsiadł na rower. Simon powiedział: - Od lewej, ten domek najbardziej przylegający do wzgórza. Kiedy Simon wrócił do chaty, powitał go długi, ostry krzyk, który zlał się z gdakaniem kur i sapaniem MitChuega, żółtego wiernego psa. Spod kapelusza wyjął kolorową chustkę i otarł pot na skroniach. Potem głęboko odetchnął i nieśmiało pchnął drzwi chaty. Crisanta przykryta wyblakłym sarape leżała już spokojna. Altagracia ściągała teraz z ognia duży cebrzyk z gorącą wodą, a lekarz, z podwiniętymi rękawami, zdejmował igłę ze strzykawki. - Mamy chłopczyka - cicho, w miękkim języku zoque powiedziała Crisanta spoglądając na męża. Usta jej rozchyliły się w uśmiechu ukazując błysk zębów jak ziarna kukurydzy. - Chłopca? - zapytał z dumą Simon. - A nie mówiłem... Ujął podbródek Crisanty w zgrubiałe i nienawykłe do pieszczot palce, a potem poszedł przypatrzyć się synowi, którego brali do kąpieli doktor i Altagracia. Świeżo upieczony ojciec, nieporuszony jak skała, patrzył przez chwilę na tę istotkę barwy cynamonu, która prężyła się i popłakiwała. - Ładny - powiedział - podobny do niej z twarzy - i podbródkiem wskazał Crisantę. Potem twardym, niezdarnym palcem próbował pogłaskać maleńki policzek noworodka. - Dziękuję, panie lekarzu... Zrobił mi pan wielką łaskę, jestem teraz najszczęśliwszy z wszystkich w Tapijulapie. Nie mówiąc więcej, Indianin. Podszedł do ogniska wyznaczonego przez trzy kamienie na środku chaty. Zalegał tam pokaźny zwał popiołu. Nazgarniał go garściami do worka. Zaintrygowany lekarz śledził go. Chłopiec nie zwracając uwagi na oznaki ciekawości, jaką wzbudzał, zarzucił na plecy worek i wyszedł z chaty. - Co on robi? - zapytał doktor. Wtedy Altagracia przemówiła z trudem po hiszpańsku. - Simon wysypie popiół koło domu... O świcie wyjdzie znowu. Zwierzę, które zostawi ślady na popiele, to tona dziecka. Nazwą go imieniem ptaka albo zwierzęcia, które pierwsze przyszło je pozdrowić., Kojot, coati, zając albo kos, i potem... - Powiedziałaś tona? - A tak, tona, ona się będzie o nie troszczyła i będzie z nim zawsze, aż do śmierci. - Aha - uśmiechnął się lekarz - trzeba znaleźć chłopcu ducha opiekuńczego... - Tak - zapewniła stara - taki tutaj obyczaj... - Świetnie, a tymczasem wykąpmy go, żeby ten, co będzie jego toną, znalazł go czystego i ładnego. Kiedy Simon wrócił z pustym workiem, zastał syna ubranego i świeżego w ramionach matki. Crisanta spała głęboko i spokojnie. Lekarz zbierał się do wyjścia. - No, Simonie - rzekł doktor - zrobiłem wszystko jak trzeba. - Chciałbym dać dobrodziejowi coś w zamian, tylko że... - Daj spokój, chłopie, nie ma o czym mówić. Przywiozę ci lekarstwa, żeby dziecko rosło zdrowe i ładne. - Panie doktorze - dodał Simon z wdzięcznością w głosie - wyświadczcie mi jeszcze jedną łaskę, jak już pan lekarz taki dobry. - Słucham. - Chciałem prosić na kuma. Niechby pan trzymał małego do chrztu. Zechcecie? - Dobra, z przyjemnością. Daj mi znać, Simonie. - W środę, proszę, tego dnia przychodzi ksiądz dobrodziej. - Przyjdę w środę. Dobranoc, Simonie. Do widzenia, Altagracio, opiekuj się matką i dzieckiem. Simon odprowadził lekarza aż do drzwi chaty. Stamtąd śledził go wzrokiem. Rower dziarsko radził sobie z nierównościami terenu, jednooki jak cyklop torował sobie drogę wśród cieni. Ścieżką przebiegł oślepiony królik. Lekarz przyjechał w porę, w środę rano. Dzwonek wzywał na mszę, Indianie Zoque, odświętnie ubrani, czekali przed wejściem. Piszczałka wygrywała pogodne melodie. Wybuchały fajerwerki. Wszyscy zebrani, mężczyźni i kobiety, niecierpliwie wyczekiwali Simona i rodziców chrzestnych. Tam, od strony wzgórza, widać było grupkę zdążającą ku kościołowi. Crisanta, świeża i dumna, niosła syna, za, nią szła Altagracia, matka chrzestna. Z tyłu Simon i lekarz rozmawiali po przyjacielsku. - A jakie, imię nadasz mojemu synowi chrzestnemu, kumie Simonie? - No zobaczy pan, kumie doktorze. Damian, bo tak stoi w kościelnym kalendarzu. Rower, bo on jest toną, tak mówi popiół. - A więc Damian Rower? Ładne to imię, kumie... - Axcale - potwierdził stanowczo Indianin Zoque. NARZECZENi On pochodził z Bachajón, z rodziny garncarzy. Od maleńkości jego ręce umiały miesić glinę, obchodził się z nią delikatnie; kiedy ją formował, przypominało to raczej pieszczotę. Był jedynakiem, ale oto wewnętrzny niepokój zaczął oddalać go dzień po dniu od rodziców, powodując błogi zawrót głowy... Od jakiegoś czasu podniecał go szum potoku, a serce waliło jak szalone; odurzał go także miodowy zapach kwiatu wielkanocnego i westchnienia dobywały się z głębi piersi w ciszy, tajemnie, jak niepokój, który zjawia się po dokonaniu jakiegoś poważnego występku... Czasem na jego ustach błąkała się smętna melodyjka, którą nucił cichuteńko, jakby sam potajemnie smakował jakieś ostre, ale wyborne danie. - Na tego ptaszka już czas - zauważył pewnego dnia ojciec, kiedy przyłapał go na podśpiewywaniu. Zawstydzony chłopak już nie śpiewał, ale ojciec -Juan Lucas, Indianin Tzeltal z Bachajón - poznał tajemnicę syna. Ona także pochodziła z Bachajón, mała, okrąglutka i łagodna. Codziennie idąc po wodę do potoku przechodziła koło drzwi Juana Lucasa. Tam siedział chłopiec trzymając przed sobą wazę z surowej gliny lub okrągły, pękaty dzbanek; te ręce, zręczne i niestrudzone, ciągle coś obracały. Bóg jeden wie, jak to się stało, że oba spojrzenia zeszły się pewnego ranka. Ani iskra, ani płomień, ani pożar nie powstały pod wpływem tego zderzenia, zaledwie poruszyło rano skrzydła rudzika, który uwił sobie gniazdko w gałęziach drzewa granjeno rosnącego w zagrodzie. Jednakże odtąd przed domem garncarza jej kroki stawały się krótsze i ośmielała się zapuszczać tam spojrzenie, pośpieszne i lękliwe. On z kolei wstrzymywał na chwilę pracę, wznosił oczy i obejmował spojrzeniem sylwetkę na ścieżce, która ginęła w zaroślach rosnących na brzegach rzeki. Któregoś świetlistego popołudnia ojciec - Juan Lucas, Indianin Tzeltal z Bachajón - odsunął na bok koło, na którym toczył naczynie. Powiódł spojrzeniem za wzrokiem syna, zatrzymał je tam, gdzie syn utkwił oczy. Ona - obiekt, cel - czując na sobie przenikliwy wzrok starego skamieniała na środku ścieżki. Głowę opuściła na pierś kryjąc rumieniec, który palił policzki. - To ona? - sucho zapytał stary syna. - Tak - odpowiedział chłopak i ukrył swe zmieszanie podejmując zajęcie. "Prencypał", stary Indianin, szanowany z racji wieku i cieszący się dużym poważaniem, wysłuchał uważnie prośby Juana Lucasa. - Człowiek młody, jak ą stary, potrzebuje towarzyszki, która dla pierwszego jest jak wonny kwiat, dla drugiego zaś stanowi podporę. Mój syn upodobał sobie jedną. - Wypełnijmy prawo boże i sprawmy chłopcu radość, jakiej żeśmy obaj, Juanie Lucas, kiedyś doznali... Mów, co trzeba uczynić. - Chcę, żebyś poprosił o dziewczynę dla mojego syna. - To moja powinność jako Prencypała... Dobrze, idę z tobą, Juanie Lucas. Juan Lucas, niosąc funt czekolady, kilka pęczków papierosów, wiązkę drewna i sosnowego chrustu, czeka przed domem wybranej w towarzystwie Prencypała z Bachajón, aż jego mieszkańcy wyjdą na stukanie do drzwi. Po chwili wymogi indiańskiej etykiety zostają spełnione. - Niech będzie pozdrowiona Przeczysta Matka Boska, Schronienie Potrzebujących - mówi głos wychodzący spomiędzy szpar chaty. - Bez grzechu pierworodnego poczęta - odpowiada Prencypał. Otwierają się wątłe drzwiczki. Pies warczy. Obłok gęstego dymu wita świeżo przybyłych, którzy wchodzą do środka; w ręku trzymają kapelusze, kłaniają się na wszystkie strony. W głębi chaty - będąca powodem tego uroczystego wydarzenia dziewczyna. Robi placki kukurydziane; jej twarz, zaczerwieniona od ognia, stara się ukryć zmieszanie. Dziewczyna jest niespokojna jak schwytana w klatkę turkawka, w końcu uspokaja się w obliczu przeznaczenia, o które tak życzliwie zabiegają starzy. Stojący przy drzwiach Mateo Bautista, jej ojciec, patrzy nieprzeniknionym wzrokiem na nowo przybyłych. Bibiana Petra, jego żona, tęga i zdrowa, nie ukrywa radości i wskazuje gościom dwa kamienie, aby usiedli. - Wiesz, z czym przychodzimy? - pyta zgodnie z rytuałem Prencypał. - Nie - kłamie w odpowiedzi Mateo Bautista. -Ale w każdym razie miło mi gościć was w domu. - No więc, Mateo Bautista, oto nasz sąsiad i druh, Juan Lucas, prosi o rękę twej córki, aby ogrzała łoże jego syna. - Nie dam złej odpowiedzi... ale nie chcę, by mój druh Juan Lucas pożałował któregoś dnia; moja córka jest leniwa, uparta i głupia. Śniada, mała i wcale nie taka ładna. No wiem, po prawdzie, jak zresztą sami widzicie... - Ja także - przerywa mu Juan Lucas - nie sądzę, żeby mój syn był wart takiego szczęścia. Nie godzi się chcieć zerwać dla niego tak świeży i wonny kwiatuszek. Ale przecie biedak czuje już wolę bożą i moim ojcowskim obowiązkiem... W kącie chaty Bibiana Petra uśmiecha się widząc pomyślny obrót sprawy; będzie wesele, wyraźnie na to wskazują usiłowania ojców, chcących umniejszyć zalety własnych latorośli. - To skromność nie pozwala wam widzieć zalet dzieci. Młodzież jest jak należy, bo wychowywano ją troskliwie - Prencypał recytuje to, co wiele już razy powtarzał przy podobnych okazjach. Dziewczyna, zgięta nad metate*, słucha; ona jest losem na tej loterii słów, ale sama nie ma prawa nawet popatrzyć na żadnego z obecnych. - No więc, sąsiedzie i druhu - dodaje Juan Lucas - przyjmij te prezenty, które ofiarowuję ci w dobrej wierze. A Mateo Bautista z wielką godnością cedzi zdanie niezbędne w takich okolicznościach: - Zły to obyczaj, sąsiedzie, przyjmować w domu dary ofiarowane po raz pierwszy, ty wiesz o tym. Idźcie z Bogiem. Goście wstają. Gospodarz ucałował dłoń Prencypała i czule uścisnął swego sąsiada Juana Lucasa. Przybysze odchodzą niosąc podarunki, których surowy służący do mielenia ziarna kukurydzy. obyczaj Indian Tzeltal nie pozwolił przyjąć poczciwemu Mateo Bautiście. Stara Bibiana Petra promienieje zadowoleniem; pierwszy akt wypadł znakomicie. Wierzchem dłoni dziewczyna odgarnia kosmyk włosów, który opadł jej na czoło, i pośpiesznie kończy wyrabiać tortillas, bryła ciasta leży obok comalu*. Mateo Bautista w milczeniu przykucnął przy drzwiach chaty. - Bibiano - rozkazuje - przynieś mi łyczek guaro. Smagła kobieta wypełnia polecenie i podaje mężowi dzbanek wódki. Mężczyzna pije powoli, delektując się każdym łykiem. W następnym tygodniu znów dochodzi do spotkania. Przy tej okazji, goście i gospodarz muszą pić dużo i tak też się dzieje... Ale ciągle jeszcze nie zostaje przyjęta ponawiana prośba i odrzucane są dary, w skład których wchodzą jeszcze dodatkowo pachnące mydła, ciasteczka i worek soli. Tym razem mężczyźni wiele nie rozmawiają; słowa tracą swą wymowę wobec niewzruszonego protokołu. Dziewczyna przestała chodzić do rzeki po wodę -tak nakazuje obowiązujący rytuał - ale chłopak nie daje odpoczynku dłoniom przywykłym do przebiegania po wymownych krągłościach naczyń. - Podczas trzeciej wizyty pełen godności Mateo Bautista na pewno da się namówić... Tak, przyjmie wtedy niechętnie dary, chociaż wzbogacono je o motek wełny, huipil*** haftowany jedwabiem w kwiaty i motyle, kolczyki, metalowy naszyjnik i obrączkę ślubną - wszystko to od narzeczonego dla narzeczonej. Ustala się daty, wybiera drużbów. Starzy dokonują tego bardzo taktownie. Dziewczyna miele kukurydzę na metate, jej pałająca od wewnętrznego żaru twarz pozostaje niewzruszona, bez słowa słucha planów, ale nie zaniedbuje pracy; miele, wyrabia ciasto, wyrabia ciasto i miele od rana do wieczora. Dzień już bliski. Bibiana Petra i jej córka nie poszły spać tej nocy. Na "weselne mielenie" zeszły się sąsiadki, właśnie otaczają narzeczoną, która musi zemleć pół arroby * kukurydzy i ugnieść setki placków na ucztę weselną. W wielkich garnkach gotuje się czarne mote **. Mateo Bautista przyniósł dwa gąsiory guaro, a dom, zamieciony i świeży, czeka na przybycie świty pana młodego. Oto już są. On i ona patrzą na siebie po raz pierwszy z bliska. Dziewczyna uśmiecha się skromnie i niepewnie, on robi się poważny i spuszcza głowę, swym skrzypiącym, nowym guarache *** grzebie w klepisku. Prencypał stanął pośrodku chaty. Bibiana Petra posypuje podłogę płatkami róży. Rozbrzmiewa chirzmia ****, goście zajmują izbę. Teraz młoda para pokornie klęka u stóp Prencypała. Obecni otaczają ich. Prencypał mówi o prawach mężczyzny i uległości kobiety... o rozkazach, które on może wydawać, i o powolności, jaką ona mu winna. Każe młodym podać sobie ręce i odmawia z nimi Ojcze nasz. Panna młoda wstaje i kieruje się ku teściom - idzie w stronę Juana Lucasa, Indianina Tzeltal z Bachajón - i całuje jego stopy. Ten podnosi ją uprzejmie i z godnością odprowadza do swego syna. I wreszcie do akcji wkracza Bibiana Petra. Odegra krótką, ale ciekawą rolę. - Jest twoją żoną - uroczyście zwraca się do zięcia - kiedy zechcesz, możesz wziąć ją do siebie, żeby ogrzała ci łoże. Wtedy chłopak odpowiada uświęconym zwrotem: - Dobrze, matko, skoro tego chcesz... Młoda para wychodzi powoli, pełna skromności. Ona idzie za nim jak owieczka. Bibiana Petra, już nie w ramach części oficjalnej, płacze wzruszona i mówi: - Idzie rada dziewczyna... Rada idzie moja córka. bo to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Nasze chłopy nigdy się nie dowiedzą, jak to miło kobietom zmieniać metate... Pokonawszy kolczaste ogrodzenie on bierze w swe ręce jej grubiutki mały palec. Ogłupiali, słuchają treli szczygła. KROWY Z QUIVIQUINTA Głodne były psy w Quiviquinta; z zapadniętymi bokami i nosami opuszczonymi w wyboje uliczek, z okiem bystrym i agresywnymi kłami,. chodziły w stadach, wyjąc do księżyca, szczekając na słońce, bo głodne były psy w Quiviquinta... Głodni byli też mężczyźni, kobiety i dzieci w Quiviquinta, bo w spichrzach zabrakło ziarna, w schowkach nie było sera, a z haków nie zwisał już ani jeden płat suszonego mięsa... Tak, głód panował w Quiviquinta, kolby kukurydzy żółkły przed dojrzeniem, woda tworzyła kałuże przy korzeniach roślin, woda z chmur i z oczu napełnionych łzami. W chatach Indian Cora ucichł ciągły odgłos uklepywania placków kukurydzianych, nie miał już prawa bytu, skoro nie było kukurydzy, brakowało nitamalu, a skoro nie było nitamalu, brakowało ciasta, a zatem placków kukurydzianych, a skoro nie było placków, ciągły odgłos uklepywania zamilkł w chatach Indian Cora. Teraz na cornalu gotowało się czarne kulki jęczmienia; ludzie jedli czarne kulki wiedząc, że poprzedzający biegunkę enteritis już na nich czyha. - Jedz, synku, ale nie pij wody - radziły matki. - Placki z jęczmienia to nie dla ludzi, bo jęczmień jest "zimny" - przestrzegali starzy, z obrzydzeniem podnosząc do ust niesmaczne kęsy. - Najgorsze to, że na przyszły rok nawet ziarna nie będziemy mieli - powiedział Esteban Luna, chłopak silny i dorodny. Teraz siedząc przy ogniu patrzył na żonę Martinę, także młodą, trochę zbyt tęgą, ale zdrową i świeżą, która uśmiechała się w odpowiedzi na dziecięcą pieszczotę maleńkiej dziewczynki uczepionej usteczkami i rączkami mięsistej, obfitej i ciemnej piersi podobnej do glinianego dzbana. - Szczęśliwa - zauważył Esteban - bo ma dużo jedzenia. Martina roześmiała się ochoczo i powiodła ręką po gładkiej główce niemowlęcia. - No tak, ale boję się, żeby się nie zepsuło. Jęczmień nie jest dobry przy karmieniu... Esteban ze smutkiem popatrzył na żonę i córkę. - Rok temu - zauważył - nie miałem dla kogo się uwijać... A dziś, ani się obejrzeć, już nas troje... A głód szerzy się jak choroba. Martina nie słuchała słów mężczyzny; wstała, żeby zanieść córeczkę do kołyski zwisającej ze stropu chaty; tam owinęła ją troskliwie i z czułością. Esteban milczał, patrzył roztargnionym wzrokiem, jak z próżnego, niepotrzebnego paleniska, ulatują iskry. - Jutro idę do Acaponety szukać pracy. - Nie, Estebanie - zaprotestowała. - Co poczniemy bez ciebie, ja i ona? - Jeść trzeba, Martina... Tak, jutro pójdę do Acaponety albo do Tuxpan i najmę się na peona, pójdę na służbę, co się trafi. Słowa Estebana usłyszał od drzwi chaty Evaristo Richa, przyjaciel rodziny. - Nawet i to nam już nie zostało, bracie -oświadczył nowo przybyły. - Właśnie wrócili z północy Jesus Trejo y Magdaleno Rivera; przyszli bardziej wygłodniali od nas... Mówią, że nigdzie nie ma pracy; ziemie są zatopione aż po Escuiriapę... Wyobraź tylko sobie! - Więc... co tu robić? - zapytał bardzo zaniepokojony Esteban Luna. - A bo to wiadomo?! Ale mówią, że przywiozą kukurydzę z Jalisco. Nie bardzo wierzę... Że niby będą głodować tamtejsi, żebyśmy się mogli przyżywić? - Przywiozą czy nie, to wszystko jedno, bo teraz żyjemy jęczmieniem, pędami drzewa mezquite, opuncją i owocami guamara *. Ale co będziemy jeść, jak nadejdzie susza? - To jest kłopot... Ale sprawy nie załatwimy idąc ze wsi, musimy tu zostać. Właśnie ty, Estebanie Luna, bo masz o kogo się martwić. - Tutaj lepiej żyją tylko ci, co chowają zwierzęta; my już wrzuciliśmy do rondla koguta... A kury sobie łażą same, owdowiałe, grzebią w ziemi, żyją robakami, glistami i świerszczami; jak złożą gdzieś jajko, bierzemy je dla Martiny, ona karmi i trzeba żywić ją jak się patrzy. - Don Remigio, "brodacz", sprzedaje mleko po dwadzieścia centavos kwaterka. - Drań! Też coś! Teraz jeszcze bardziej żałuję, że sprzedałem krowę... Miałaby już cielaka i byłoby mleko... Po kiego diabła sprzedaliśmy ją, Martina? - Jak to po co, człowieku!... Już nie pamiętasz? A no po to, żebyśmy rok temu mogli sprawić sobie narzędzia. Nie kupiłeś rydla? Nie wynająłeś dwóch zaprzęgów wołów? A peoni, których opłaciłeś? - No tak, święta prawda, zupełnie już ogłupiałem. - Nie ma co lamentować, Estebanie... Poczekajmy troszeczkę, zobaczymy, co Bóg da - dodał zrezygnowany Evaristo Rocha. Czwartek, dzień targowy w Quiviquinta. Esteban i Martina, wymyci i czysto ubrani, idą na targ, bardziej dlatego, że tak każe zwyczaj, niż z rzeczywistej potrzeby, popchnięci raczej tradycją niż perspektywami, jakie mógłby im zaoferować nędzny tianguis, prawie pusty, na którym znalazły odbicie bieda i klęski okolicy. Kilka kramów z przywiędłymi, mizernymi jarzynami, stoisko z zaczynającymi cuchnąć flakami pokrytymi chmarą much, garnek, w którym gotują się dwa albo trzy kilogramy chudej wieprzowiny. Obserwują to psy, które siedząc na kościstych i sparszywiałych zadach oblizują się, na próżno czekając na kąsek, pożądany także przez malców w łachmanach. Wygłodniałe dzieci bawią się, zagrażając smutnym straganom z orzeszkami ziemnymi i z pożółkłymi, wyschniętymi pomarańczami. Esteban i Martina idą na targ Królewską Ulicą w Quiviquinta; na przedzie on, pod pachą trzyma kurkę o ognistym grzebieniu, żona niesie córeczkę. Martina jest dumna z czepeczka uszytego z haftowanego kawałka materiału i białej koszulki, która spowija śniade ciałko małej. W drodze spotykają Evarista Rochę. - Idziecie kupować? - pyta przyjaciel na powitanie. - Kupować? Nie, bracie, wolne żarty, idziemy zobaczyć... Niosę kurę, zobaczymy, może znajdzie się jaki kupiec... Jeśli się uda, kupię Martinie coś na targu. - Powodzenia, bracie... Bóg z wami! Gdy przechodzą koło domu don Remigia, "brodacza", Esteban wstrzymuje krok i patrzy nie ukrywając zazdrości, jak peon doi wątłą, smutną krowę, która ogania się ogonem od chmary kłębiących się much. - Bogatym to dobrze... Rodzina don Remigia nie zna ani nie zazna głodu... Mają trzy krowy. W najgorszym razie każda z nich da ze trzy litry... Dwa dla domu, a to, co zostanie, na sprzedaż... Ci ludzie będą mogli siać w przyszłym roku, ale my... Martina patrzy śmiało na swojego mężczyznę. Potem oboje podejmują drogę. Krótkimi, szerokimi i białymi zębami Martina obdziera ze skórki laskę trzciny cukrowej. Esteban patrzy na nią bez słowa, niezdarnie stara się ukołysać córeczkę, która płacze wniebogłosy. Na targu ludzie chodzą tam i z powrotem, nawet nie pytają o ceny nielicznych towarów, które sprzedawcy oferują głośnymi okrzykami... Wszystko takie drogie! Esteban stoi i czeka. Kurka, o starannie związanych łapach, trzepie skrzydłami leżąc na suchej ziemi. - Ile za te. N rosół? - pyta śmiałek, wprawną ręką obmacując równocześnie pierś ptaka, aby zbadać ilość i jakość mięsa. - Cztery pesos - odpowiada Esteban. - Cztery pesos? To nawet za jałówkę... - Ile dasz, chłopie... - Daję za nią dwa... - No nie... Chyba nie myślisz, że ją ukradłem? - Co myślę, to myślę. Dwadzieścia reali. - Nie, bracie, samej kukurydzy zjadła za tyle. I ewentualny kupiec odchodzi nie przywiązując wagi do niedoszłego zakupu. - Trzeba ją było dać. Estebanie, ze starości już się nie niesie - mówi Martina. Niemowlę dalej płacze, Martina odkłada kawałek trzciny cukrowej i bierze córeczkę z rąk męża. Podwija bluzkę pod szyję i ukazuje stanowcze, piękne, ciemne piersi, drżąco jak para przepełnionych bukłaków. Mała uwiesza się przy jednej, Martina, dostojna jak biblijna matrona, karmi córkę, na jej ustach pojawia się skoczna melodyjka. Do rwetesu na targu dołącza się jeszcze jeden hałas, to motor zbliżającego się samochodu. W Quiviquinta przybycie samochodu nieczęsto się zdarza. Wioska oddalona jest od szosy i niewiele pojazdów mechanicznych odważy się wjechać w górskie i leśne drogi. Chłopaki śmiejąc się i krzycząc biegną za samochodem, który zatrzymuje się przy placu i wzbudza powszechną ciekawość. Wysiada z niego dwoje ludzi: wysoki, silny mężczyzna o zdrowym wyglądzie i wyniosłej postawie oraz drobna, wątła kobieta o nieśmiałych ruchach. Przybysze przebiegają wzrokiem tianguis, czegoś szukają. Wchodzą między ludzi, rozglądają się na wszystkie strony, pytają i z przejęciem szukają dalej. Nagle zatrzymują się przed Estebanem i Martiną, ta na widok obcych zarzuca na pierś rebozo, oblewając się nagle rumieńcem, jednakże gest ten jest spóźniony, przybysze odkryli już to, czego szukali. - Widziałaś? - zwraca się mężczyzna do kobiety. - Tak - odpowiada ona ciepło. - Chciałabym tę, jest świetna! - Tak, ta - woła z entuzjazmem mężczyzna. Potem, nie owijając w bawełnę, zwraca się wprost do Martiny: - Ej, ty, nie poszłabyś do nas? Wzięlibyśmy cię na mamkę do Tepic, żebyś wykarmiła nam synka. Indianka, osłupiała, nieodpowiadając patrzy na obcą parę. - Dwadzieścia pesos miesięcznie, dobry wikt, kąt, dobre warunki. - Nie - odpowiada sucho Esteban. - Nie bądź głupi, człowieku, przymieracie głodem, a dajecie się prosić - mówi bystro przybysz. - Nie - ucina Esteban. - Dwadzieścia pięć pesos miesięcznie. No co? - Nie. - Dobra, ostatnie słowo, pięćdziesiąt pesos. - Dasz siedemdziesiąt pięć pesos? I pójdę na "pół mleka" - proponuje nagle Martina. Esteban patrzy zdziwiony na żonę, chce oponować, ale nie dopuszczają go do głosu. - Siedemdziesiąt pięć pesos za "całe". Chcesz? Esteban oniemiał, a kiedy chce się wtrącić, Martina zasłania mu usta ręką. - Chcę -- odpowiada. A potem do męża, któremu podaje córeczkę: - No, karm ją kozim mlekiem z ryżem... dzieciom biedaków wszystko służy. Ja i ona musimy ci pomóc. Esteban machinalnie wyciąga ramiona, aby wziąć córkę. A potem Martina, z gestem, który ma być wesoły: - Skoro don Remigio, "brodacz", dzięki krowom wysieje w przyszłym roku, ty, Estebanie, także masz swoją... i nawet lepszą. Na przyszły rok obsiejemy całe poletko, już ja zadbam o to. - Idziemy - mówi nerwowo obcy, biorąc dziewczynę pod ramię. Wsiadając do samochodu, Martina pochlipuje. Obca pani stara się ją pocieszyć. - Te Indianki Cora - ucina mężczyzna - mają podobno znakomite mleko... Samochód rusza. Ludzie z targu wlepiają w niego oczy. Esteban woła Martinę. Jego skarga gubi się w zamieszaniu. Potem kieruje się ku domowi, nie odwraca się, idzie powoli ciągnąc nogi... Pod pachą niesie kurę, a na piersi dziewczynkę, która płacze osierocona, pozbawiona dwóch dzbanuszków z ciemnej gliny. HICULI HUALULA To był "wuj"... to "wuj" - wyjęczała kobiecina; jej szklane oczy wpatrywały się w twarz zmarłego, młodego i dobrze zbudowanego mężczyzny. Przed nią, uroczysty i surowy, stał patriarcha z Tezompan. Kobieta, owładnięta histeryczną gadatliwością, nie przestawała mówić. - Wczoraj wieczorem wrócił pijany... wygadywał straszne rzeczy; chyba więcej niż trzy razy powątpiewał w "wuja". Wreszcie zasnął spity mezcalem. Dzisiaj rano okazało się, że jest sztywny... Bo go sprowokował, tak, więcej niż trzy razy zwątpił we władzę "wuja", tego, którego imię tylko pan, najstarszy i najmądrzejszy, może wymówić. Patriarcha trwał chwilę w milczeniu, kobieta patrzyła na niego wyczekująco. Potem, wyraźnie rozdzielając sylaby, wymówił słowo wzbronione wszystkim ustom z wyjątkiem jego samego. - Hiculi Hualula, kiedy się go sprowokuje, staje się przewrotny, mściwy, zły; natomiast... Stary urwał ledwie rozpoczęte zdanie, może dlatego, że przypomniał sobie o mojej obecności, o mnie, o obcym, który od tygodnia ze wścibstwem etnologa przychodził nękać hardych Indian Huichol z Tezompan... Ale było już za późno, dziwną nazwę zapisałem w notatniku: Hiculi Hualula, niezwykłe słowa, które mógł tylko wymówić najstarszy i najbardziej uczony. Patriarcha spojrzał na mnie podejrzliwie, zrozumiał, że popełnił poważną niedyskrecję, i starał się jakoś naprawić swą lekkomyślność, nie łamiąc jednocześnie niezmiennych praw gościnności. Skierował do kobiety krótkie słowa w indiańskim języku., Ona odwróciła się ku mnie i nie przestając patrzeć na mnie małymi, czerwonymi oczkami, zaczęła perorować w języku Hichol, w tej surowej mowie o egzotycznym brzmieniu, którą trochę znałem dzięki uczonym dysertacjom filologów... Kiedy skończyła swój wywód, niedawno owdowiała, zalana łzami, rzuciła się na pierś zmarłego konwulsyjnie łkając. Stary patriarcha delikatnie przesunął ręką po głowie kobiety, potem podszedł do mnie i bardzo uprzejmie powiedział: - Trzeba ją zostawić sam na sam z bólem. Wziął mnie za ramię i gestem pełnym. Szacunku powiódł ku drzwiom chaty, tu jednak zdecydowanie się zatrzymałem, nie mogłem opuścić tego miejsca nie zgłębiwszy zagadki słów, które zapisane w notatniku kategorycznie. Domagały się mojej profesjonalnej uwagi. - Kim jest Hiculi Hualula? - zapytałem nagle i stanowczo. Stary puścił moje ramię, cofnął się o krok, jego wzrok zaczął miotać iskry, a usta złożyły się w przykry grymas. - Dla własnego dobra, niech pan tego nie powtarza. Tylko ja, bez narażania się na jego gniew, mogę wymówić imię "wuja". - Muszę wiedzieć, kim on jest, jaką ma władzę, jakie przymioty. Mężczyzna więcej się już nie odezwał, pozostał niewzruszony, oczy miał mętne, zatopione w jakichś odmętach - przypominał patetyczne bóstwa pradziadów... Na nic się zdało naleganie, mężczyzna pogrążył się w kostycznym milczeniu, zarazem tak bojaźliwym, że postanowiłem zrezygnować z wypytywania bardziej z litości niż z obawy. Jednakże od tej pory czułem się w obowiązku zbadać sedno zagadki. Rozumiałem wówczas, że samo wyjaśnienie tajemnicy zamkniętej w tych dziwnych słowach oznaczałoby całkowity sukces mojego przedsięwzięcia, nieświadomość natomiast równała się klęsce. To właśnie doskonale tłumaczyło obsesję, której ofiarą padłem w ostatnich dniach. Przekonany, że wypytywanie wprost nie byłoby skuteczne, a mogłoby nawet przynieść odwrotne skutki, postanowiłem otoczyć niewiadomą całym szeregiem dyskretnych dochodzeń, których, ostrożnie powiązane końce mogłyby przynieść bardziej zadowalające wyniki. Ale któregoś ranka, kiedy ostre i przykre objawy powracającej co trzy dni gorączki dały mi się dotkliwiej niż zazwyczaj we znaki, mój spokój rozwiał się i znowu rzuciłem się ku nie przemyślanym rozwiązaniom. Dońa Lucia, Metyska, przygotowywała dla mnie napar z kory chinowej; koło niej, przy ognisku, trzy czy cztery kobiety z plemienia Huichol rozcierały paloną kukurydzę na pinole *. Kiedy dońa Lucia, gruba i poczciwa, wyciągała do mnie dzbanek z gorzką mieszanką, na moich ustach, nagle i niepowstrzymanie, pojawiło się pytanie: - Dońa Lucia, czy wiecie, kto to Hiculi Hualula? Kobieta zrobiła przerażony gest, przyłożyła palec wskazujący do ust i nie mogąc złapać tchu popatrzyła znowu na Indianki, które zakrywając sobie uszy i strasznie wymachując rękami przerażone wychodziły z chaty. Metyska, wśród oznak wielkiego niepokoju, wzięła w swe pulchne ręce moją prawicę i tonem raczej współczucia, niż wyrzutu powiedziała: - Niech pan nigdy nie wymawia tego słowa... Wyrządził mi pan dużą szkodę, służące odeszły i do domu, w którym imię "wuja" wymówiono niepotrzebnie, wrócą dopiero wtedy, gdy nowy księżyc rozproszy urok swym światłem. - Przecież pani wie, dońa Lucia, niech mi pani powie, kim on jest, gdzie przebywa... Kobieta nie dodając ani słowa odwróciła się do mnie plecami, potem szybko podeszła do metate, aby podjąć pracę, którą przerwały Indianki Huichol. Tego samego popołudnia wyszedłem w pola, chciałem bowiem spisać słowa ludowej ballady opiewającej pracę na roli. Chłop, mający mi ją wyrecytować, czekał już na mnie wsparty na ogrodzeniu z drutu kolczastego, który chronił jego zagon - pole pięknej, dorodnej kukurydzy. Delikatny powiew wiatru kołysał ciemnozielonymi pędami, mężczyzna czuł się dumny, humor mu dopisywał. Był to mały i suchy Indianin, mocny jak giętki kij, mówił niewiele, ale śmiał się często - miało się wrażenie, że nie chciał . Tracić okazji, by poszczycić się swym wspaniałym uzębieniem. - Piękna kukurydza, Catarino - powiedziałem na powitanie. - Piękna - odparł. - Nawoziłeś ziemię? - Nie trzeba było, sama z siebie rodzi... A z pomocą bożą i "wujową" kukurydza rośnie, kwitnie i daje kolby - powiedział to po prostu, jak wypowiada się przysłowia, popularne sentencje czy modlitwy. Poczułem na ciele dreszczyk i o mało co znowu nie popadłem w dawne błędy. - "Wuj", powiedziałeś? - zapytałem z nienaturalną obojętnością. - Ten, którego imienia nie wolno wymawiać? - Tak - odrzekł Catarino. - "Wuj" jest dobry dla tych, co go szanują. -Było w twarzy Huichola tyle pogody, a w jego słowach zaufanie i wiara, które skusiły mą przewrotność, by wydrzeć mu tajemnicę. W każdym razie tego popołudnia posunąłem się trochę na drodze do wyjaśnienia tajemnicy: "wuj" był dobry, kiedy dawał życie, a zły, gdy sprowadzał śmierć. Szybko zanotowałem słowa "pieśni siewców", podziękowałem Catarinowi za uprzejmość i ruszyłem z powrotem do Tezompan. W drodze spotkałem Matea San Juan, nauczyciela wiejskiego; był to dobry chłopak, Huichol czystej krwi. Wystarczyło zamienić z nim kilka słów, aby odkryć jego inteligencję, szybko też można się było przekonać o młodzieńczym zapale, z jakim dążył do poprawy gospodarczej i kulturalnej sytuacja pobratymów. Mateo zawsze starał się informować obcych, że za rządów Callesa mieszkał i studiował w Meksyku, w Domu Indiańskiego Studenta. Mateo San Juan był przystępny i komunikatywny. Tego popołudnia wcześniej skończył zajęcia w szkole, toteż przechadzał się z pięknym owocem chirimoya w ręku. Gdy mnie zobaczył, przełamał go i podał mi połówkę. Szliśmy razem delektując się tak słodkim smakiem chirimoya, jak i miłym towarzystwem. Nie byłem jednak lojalny wobec Matea San Juan, moje słowa miały doprowadzić rozmowę do zamierzonego celu, do punktu, który mnie interesował. Powiedzmy, że nietrudno było poruszyć ten temat, sam Mateo o to zahaczył, mówiąc o wielu trudnościach, które napotykają obcy, gdy starają się zgłębić istotę życia Indian. "Nam łatwiej zrozumieć wasz świat, niż ludziom z miasta poznać prosty nasz umysł" - powiedział Mateo San. Luan, jakby szczycąc się trochę tym stwierdzeniem. - Kim jest Hiculi Hualula? - zapytałem stanowczo. Mateo San Juan popatrzył na mnie pogodnie, a na jego wargach zauważyłem nawet lekki grymas ironii. - Nic dziwnego, że "tajemnica" pana pociągnęła, dzieje się to z wszystkimi obcymi, którzy dowiadują się o niej... Radziłbym panu zachowywać wielką powściągliwość przy poruszaniu tego tematu, jeśli nie chce pan doprowadzić do przykrych skutków. - Podejrzewam to, ale nie ustanę, dopóki nie poznam sedna tej sprawy. Pan mógłby mi udzielić doskonałych informacji, Mateo San Juan - powiedziałem cokolwiek zmieszany postawą nauczyciela. - Niech pan nie oczekuje ode mnie żadnych wyjaśnień na temat "wuja". Do widzenia, panie badaczu? I mówiąc to przyspieszył kroku, przechodząc w szybki trucht. - Ej, Mateo, niech pan poczeka - krzyknąłem kilka razy, ale nauczyciel wiejski nie zatrzymał się i zniknął za zakrętem. Nadeszła sobota, a z nią moja jedyna nadzieja: przybył do Tezompan ksiądz z Colotlan, który co tydzień składał wizytę w innej gminie swojej parafii. Skoro tylko staruszek ksiądz zsiadł z gniadego muła i zanim jeszcze zrzucił cienki płaszcz, już byłem przy nim, prosząc, by zechciał mnie przez chwilę wysłuchać. Duchowny zgodził się uprzejmie. - Ale - powiedziałem - muszę rozmawiać z księdzem na osobności. - Dobrze - odparł - w zakrystii będziemy sami tak długo, jak będzie trzeba. I tam, pośród panującej wokoło ciszy, ksiądz opowiedział mi wszystko, co udało mu się dowiedzieć " o "wuju. - Po prawdzie - zaczął - ta sprawa zainteresowała mnie już dawno, ale skrytość, rezerwa tych ludzi nigdy nie pozwoliły mi zgłębić wszystkiego; mówią o nim "wuj", bo uważają go za brata "taty Boga". Jest on w ich mniemaniu tak potężny, że cała wieś może spać spokojnie, jeśli czuje się pod jego opieką... Ale "wuj" jest okrutny i mściwy, życiem przypłaci ten, kto go obrazi albo wymówi jego imię... Zrobić to może tylko najstarszy ze zgromadzenia. Oddani pod opiekę "wuja" Huichole podróżują spokojnie, bo wierzą, że mogą liczyć na jego wpływy: węże zejdą z drogi, gromy padną w oddali, a nieprzyjaciele zostaną skrępowani. Nie ma choroby, która oparłaby się władzy "wuja", a umierają tylko ludzie, którzy nie byli u niego w łaskach... Żałuję, przyjacielu - zakończył duchowny - że nie mogę podać panu więcej danych, teraz jednak moje wysiłki zmierzają nie do poznania szczegółów diabelskich wierzeń, ale raczej do wyrwania ich z serc tych nieszczęśników... - No cóż - powiedziałem sobie, gdy w samotności rozważałem otrzymane od księdza informacje - niewiele wiem o "wuju", może to być zaledwie wskazówka, aby zająć się tajemnicą i dowiedzieć się czegoś konkretnego, co wyjaśni... Stwierdziłem jednak, że czas przeznaczony na badania wśród Indian Huichol kończył się, za dwa dni powinienem wyjechać na tereny Indian Cora, a tym samym porzucić, może na zawsze, wyjaśnienie niewiadomej. Nieśmiałe stukanie do drzwi przerwało moje rozmyślania. Nie czekając na przyzwolenie, Mateo San Juan wszedł do chaty, która służyła mi za mieszkanie i pracownię. Nauczyciel miał wygląd komicznie zagadkowy; przyszedł owinięty aż po brodę w fioletową pelerynę, rondo palmowego kapelusza opadało mu na oczy; pozdrowił mnie trochę drżącym głosem. Ta postawa natchnęła mnie przeczuciem, że chodzi o coś ważnego. Mateo stał, pomimo mojego serdecznego zaproszenia, żeby usiadł na jednej z prymitywnych ław, które stanowiły wyposażenie chaty. - Przemyślałem to, z czym przychodzę, obliczyłem krok, który zrobię, bo nie chcę być egoistą. Cały świat, a nie tylko Indianie Huichol, powinien korzystać z łaskawości "wuja", cieszyć się jej skutkami i znać pełnię jego dobroci... - Więc jest pan gotów...? - Tak, chociaż czyniąc wyjaśnienie ryzykuję życiem. - Nie wierzę, Mateo San Juan, żeby nauczyciel mógł czuć zabobonny strach tak jak prości tubylcy. - "Wuja" się nie boję, tylko jego "bratanków. Ale powtarzam, nie chcę być podły, ludzkość powinna czerpać z cnót "wuja". - Niech pan wyjaśni, co to znaczy, dość już wstępów. - Kiedy nauka podporządkuje sobie "wuja", wtedy wszyscy ludzie, jak my, Indianie Huichol, osiągną radość życia: skończą się niedomagania, skończy zmęczenie. Namiętności rozpalą się w sposób korzystny, a pogodny sen wzniesie ludzi do raju. Pragnienie ugaszą bez picia, a głód bez jedzenia, siły będą się odnawiały z każdym dniem i nic nie będ