16150
Szczegóły |
Tytuł |
16150 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16150 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FRANCISCO ROJAS GONZALEZ
TWÓRCA BOGÓw
Tytuł oryginału:
EL Diosero
1952, Fondo de Cultura Económica
Posłowiem opatrzyła Joanna Petry
DUCH OPIEKUŃCZY
Crisanta szła ścieżką, która wiła się jak wąż między skałami
wzgórza wciśniętego między osadę i rzekę, tę surową rzekę
zasilaną potokami, co torując sobie drogę pośród gęstych zarośli
toczyły wody ciągnąc za sobą płaty dębowej kory zagarniętej ze
wzgórza. Rozpostarta w dolinie Tapijulapa osada Indian pasterzy.
Wieżyczki kaplicy, spatynowane żarliwością i obrośnięte latami
jak mchem, kłuły obłok uwięziony w ramionach żelaznego krzyża.
Crisanta, młoda Indianka, prawie dziecko, schodziła ścieżką;
powietrze popołudnia chłodziło jej ciało zgięte pod ciężarem
wiązki chrustu, szła z opuszczoną głową, kosmyk włosów zroszonych
potem opadał jej na czoło. Stopy - czasem jak szpony ptaka, a
czasem jak raciczki - ślizgały się na gładkich kamieniach, to
znów zapadały w mech albo, jak łapy ciężko stąpającego
zwierzęcia, osiadały na szlaku drożynki. Uda kobiety, ciemne i
masywne, wyglądały spomiędzy strzępów bawełnianej spódnicy nie
zakrywającej kolan, bowiem brzuch wzdymał się brzemiennością. Z
każdym krokiem chód stawał się coraz bardziej utrudniony,
dziewczyna zatrzymywała się, żeby złapać oddech, potem, nie
podnosząc głowy, podejmowała marsz z zapałem zwierzęcia, które
atakuje majaczącą zjawę.
Jednak w pewnym momencie nogi nie odpowiedziały na impuls,
zachwiały się. Crisanta po raz pierwszy podniosła głowę i
powiodła wzrokiem wokoło.
Na twarz młodej Indianki Zoque padł cień smutku, zadrżały
wargi, poruszyły się nozdrza, jakby węszyła.
Niepewnym krokiem kobieta szukała brzegu, jakby wiedziona
instynktem bardziej niż nakazem myśli.
Nie opodal płynęła rzeka, około dwadzieścia kroków od
ścieżki. Kiedy Crisanta doszła na brzeg, zdjęła mecapal związany
w węzeł na czole i z trudem złożyła na ziemię brzemię drewna, a
potem, jak robią to wszystkie Indianki Zoque, wszystkie: babka
matka siostra przyjaciółka nieprzyjaciółka podwinęła powyżej pasa
podartą spódniczkę, usiadła w kucki z rozwartymi nogami i rękami
zaciśniętymi na szorstkich, zsiniałych kolanach. Na skurcz bólu
odpowiedziała wysiłkiem. Odetchnęła głęboko, nierówno, jakby całe
cierpienie zagnieździło się w jej gardle.
Potem rękami, rękami twardymi, spękanymi i czerwonymi od
pracy chciała szukać pociechy, powiodła nimi po wielkim brzuchu,
teraz napiętym i nękanym skurczami. Z przekrwionych oczu trysnęły
łzy. Ale wysiłek okazał się daremny. Palcami, bo tylko one mogły
przynieść jej ulgę, dotknęła palącego, nabrzmiałego krocza i
cofnęła ręce w poczuciu bezsilności. Potem zagłębiła je
gwałtownie w ziemi i tak trwała, prąc w bezsilnej rozpaczy...
Wkrótce inną torturą stało się pragnienie...
Czołgając się jak samica kojota dotarła do rzeki, wyciągnęła
się na piasku i usiłowała pić, ale mdłości przeszkadzały, gdy
tylko starała się przełknąć; jej rozpacz wyładowała się w krzyku
i opadła w konwulsjach na piasek. Tam ją znalazł Simon, jej mąż.
Kiedy podszedł do swojej Crisanty, usłyszał ostre słowa w
języku zoque, ale Simon nie słuchał. Delikatnie wziął ją w
ramiona i zaniósł do słomą krytej chaty wtopionej w zbocze
wzgórza. Na macie złożył drżący ciężar dwóch istot i poszedł po
Altagracię, starą akuszerkę, która przymierała głodem w tej
wiosce, na brzegu rzeki, gdzie kobiety radzą sobie same, mając za
całą pomoc swe ręce, wysiłek i jęki.
Altagracia przyszła do chaty wraz z Simonem.
Stara podpaliła wiązkę sosnowych gałązek i płonące zostawiła
w garnku. Potem przybierając rozmaite tajemnicze pozy uklękła na
klepisku, odmówiła "wierzę" zaczynając od "amen" i kończąc na
"Ojca Boga w wierzę", co jej zdaniem pomagało najbardziej
potrzebującym. Potem zabrała się do oględzin niekształtnego
brzucha.
- Nie martw się, Simonie, zaraz to załatwimy.
Zawsze tak jest z pierworódkami... Ile to już razy musiałam
się z nimi namęczyć!
- Daj Boże - odpowiedział chłopak wrzucając żywiczną szczapę
do ogniska.
- Dawno chwyciły cię bóle, córko?
Za całą odpowiedź Crisanta wydała tylko jęk.
- No, zobaczymy - mówiła dalej Altagracia -zegnij nogi...
Tak, luźno. Odetchnij głęboko, przyj, przyj mocno, kiedy chwyci
cię ból. Mocniej, mocniej...
Krzycz, córko!
Crisanta robiła, co jej kazano,. A nawet więcej; jej nogi
przypominały strzępy łachmanu, aż zachrypła od krzyku, pogryzła
pięści do krwi.
- No, pomóż mi, dziecino - prosiła stara wodząc rękami po
brzuchu, rozluźnionym, lecz uparcie broniącym swego brzemienia...
I palce o paznokciach zakrzywionych, i czarnych całą swą
zręczność, całe doświadczenie i zapał włożyły w masowanie od
okrągłych sutek począwszy, na wydętym, bezwłosym łonie
skończywszy.
Tymczasem Simon przycupnął w kącie chaty; między kolanami
trzymał drąg mający być trzonkiem rydla. Chrzęst ostrza, którym
strugał koniec pala, łagodził nieco zdenerwowanie, rozpraszał
troskę chłopca.
- No, dziecino, krzycz, na Boga... no, odważnie...
Zeklnij mnie jak starą sukę, ale się pośpiesz... Wydaj
dziecko, leniwa kobieto. Dziewczynkę albo chłopca, ale szybko...
Chryste z Esquipulas! ! Dziewczyna już nie wytężała sił, ból
zatriumfował. Simon usiłował teraz wbić trzonek w otwór rydla;
praca oddaliła trochę jego myśli od miejsca, w którym rozgrywał
się dramat.
- Wszystko na nic, Simonie, idzie pośladkami -zawołała stara
wycierając czoło wierzchem prawej ręki.
A Simon jakby się przebudził, jakby ocknął się pod wpływem
rozstrojonych słów płynących z jakiejś cichej, jasnej strefy.
- Pośladkami? Dobra... to i co?
Stara nie odpowiedziała, wzrokiem błądziła po sklepieniu
chaty.
- Tu - powiedziała szybko - tu powieś rzemienie, na głównej
belce zrobimy huśtawkę... Ale szybko, ruszaj się - rozkazała
Altagracia.
- Nie, co to, to nie - jęknął.
- Ruszże się, to ostatni środek. Powieś rzemienie i pomóż mi
podwiązać dziewczynę pod pachami.
Simon sięgnął bez słowa po rzemienie umacniające słomiane
ściany i przewlekł je ponad poziomą belką podtrzymującą strop.
- Ciągnij mocno... mocno, z życiem. No, niezbyt ci to idzie!
Ciągnij, do diabła!
Crisanta była podobna do kukiełki, która poruszała nogami i
skręcała się wisząc na rzemieniach. Altagracia pchnęła ciało
dziewczyny... Teraz bardziej niż kukiełką, wydawała się tragiczną
marionetką, w całkowitym obłędzie. Już nie reagowała, zapadła w
konwulsyjne omdlenie.
- Biegnij, Simonie - rzuciła zaniepokojonym tonem Altagracia
- idź do sklepu i kup suchego chiie* za jedno peso, trzeba spalić
je w żarze, żeby dym wywołał kaszel. Ona już nie może, źle z
nią... Zanim obrócisz, ja tymczasem dalej będę robić swoje z
pomocą Bożą i Maryi Najświętszej... Ściągnę ją w pasie moją
chustą, zobaczymy, czy wyjdzie... Leć, na miłość boską!
Simon nie usłyszał już ostatnich słów starej, pobiegł
wypełnić polecenia Na drodze natknął się na Trinidad Pereza,
swego przyjaciela pracującego przy budowie szosy biegnącej nie
opodal Tapijulapy.
- Stań, człowieku, powiedziałbyś choć cześć -wykrzyknął
Trinidad Perez.
- Zaczęła rodzić, zanim zaszło słońce, i ciągle jeszcze nie
może - rzucił Simon nie zatrzymując się.
Trinidad Perez zrównał się z Simonem i teraz biegli obaj.
- Jest przy niej dońa Altagracia... Cała robota na nic.
- Chcesz rady, Simonie?
- No...
- Idź do obozu inżynierów drogowych. Jest tam doktor,
porządny człowiek, poproś go.
- Ale czym ja mu zapłacę?
- Powiesz mu, jacyśmy biedni, to zrozumie. Idź, daj spokój z
Altagracią. Simon już się nie zastanawiał i zamiast skręcić do
sklepu, pobiegł na skróty, żeby szybciej dotrzeć do obozu.
Księżyc, wysoko na niebie, wskazywał, że zbliża się już północ.
W rozmowie z lekarzem, mężczyzną starszym, uprzejmym i
skorym do żartów, Simon - Indianin Zoque - nie musiał użyć zbyt
wielu słów, a tym samym ujawniać swej lichej hiszpańszczyzny.
- czemu kobietom zdarza się to właśnie o tej porze? -
zapytał doktor sam siebie, jego ostatnie słowa pochłonęło
ziewnięcie... Potem przeciągnął się i dodał żartobliwie:
- I dlaczego niektórym ludziom przychodzi do głowy być
lekarzami? Pójdę, chłopcze, zaraz idę, tylko tego brakowało...
Dobra jest droga do tej twojej wioski?
- Dobra, równiutka jak rozpostarta dłoń!
Lekarz włożył do walizeczki parę niklowanych narzędzi,
strzykawkę do zastrzyków domięśniowych i dużą paczkę waty;
nasadził sobie na głowę starą panamę, pociągnął wprost z butelki
porządny łyk mezcalu, spiął mocniej u dołu nogawki bawełnianych
spodni i wsiadł na rower. Simon powiedział:
- Od lewej, ten domek najbardziej przylegający do wzgórza.
Kiedy Simon wrócił do chaty, powitał go długi, ostry krzyk,
który zlał się z gdakaniem kur i sapaniem MitChuega, żółtego
wiernego psa. Spod kapelusza wyjął kolorową chustkę i otarł pot
na skroniach. Potem głęboko odetchnął i nieśmiało pchnął drzwi
chaty.
Crisanta przykryta wyblakłym sarape leżała już spokojna.
Altagracia ściągała teraz z ognia duży cebrzyk z gorącą wodą, a
lekarz, z podwiniętymi rękawami, zdejmował igłę ze strzykawki.
- Mamy chłopczyka - cicho, w miękkim języku zoque
powiedziała Crisanta spoglądając na męża.
Usta jej rozchyliły się w uśmiechu ukazując błysk zębów jak
ziarna kukurydzy.
- Chłopca? - zapytał z dumą Simon. - A nie mówiłem...
Ujął podbródek Crisanty w zgrubiałe i nienawykłe do
pieszczot palce, a potem poszedł przypatrzyć się synowi, którego
brali do kąpieli doktor i Altagracia. Świeżo upieczony ojciec,
nieporuszony jak skała, patrzył przez chwilę na tę istotkę barwy
cynamonu, która prężyła się i popłakiwała.
- Ładny - powiedział - podobny do niej z twarzy - i
podbródkiem wskazał Crisantę. Potem twardym, niezdarnym palcem
próbował pogłaskać maleńki policzek noworodka.
- Dziękuję, panie lekarzu... Zrobił mi pan wielką łaskę,
jestem teraz najszczęśliwszy z wszystkich w Tapijulapie.
Nie mówiąc więcej, Indianin. Podszedł do ogniska
wyznaczonego przez trzy kamienie na środku chaty.
Zalegał tam pokaźny zwał popiołu. Nazgarniał go garściami do
worka.
Zaintrygowany lekarz śledził go. Chłopiec nie zwracając
uwagi na oznaki ciekawości, jaką wzbudzał, zarzucił na plecy
worek i wyszedł z chaty.
- Co on robi? - zapytał doktor.
Wtedy Altagracia przemówiła z trudem po hiszpańsku.
- Simon wysypie popiół koło domu... O świcie wyjdzie znowu.
Zwierzę, które zostawi ślady na popiele, to tona dziecka. Nazwą
go imieniem ptaka albo zwierzęcia, które pierwsze przyszło je
pozdrowić., Kojot, coati, zając albo kos, i potem...
- Powiedziałaś tona?
- A tak, tona, ona się będzie o nie troszczyła i będzie z
nim zawsze, aż do śmierci.
- Aha - uśmiechnął się lekarz - trzeba znaleźć chłopcu ducha
opiekuńczego...
- Tak - zapewniła stara - taki tutaj obyczaj...
- Świetnie, a tymczasem wykąpmy go, żeby ten, co będzie jego
toną, znalazł go czystego i ładnego.
Kiedy Simon wrócił z pustym workiem, zastał syna ubranego i
świeżego w ramionach matki. Crisanta spała głęboko i spokojnie.
Lekarz zbierał się do wyjścia.
- No, Simonie - rzekł doktor - zrobiłem wszystko jak trzeba.
- Chciałbym dać dobrodziejowi coś w zamian, tylko że...
- Daj spokój, chłopie, nie ma o czym mówić.
Przywiozę ci lekarstwa, żeby dziecko rosło zdrowe i ładne.
- Panie doktorze - dodał Simon z wdzięcznością w głosie -
wyświadczcie mi jeszcze jedną łaskę, jak już pan lekarz taki
dobry.
- Słucham.
- Chciałem prosić na kuma. Niechby pan trzymał małego do
chrztu. Zechcecie?
- Dobra, z przyjemnością. Daj mi znać, Simonie.
- W środę, proszę, tego dnia przychodzi ksiądz dobrodziej.
- Przyjdę w środę. Dobranoc, Simonie. Do widzenia,
Altagracio, opiekuj się matką i dzieckiem.
Simon odprowadził lekarza aż do drzwi chaty.
Stamtąd śledził go wzrokiem. Rower dziarsko radził sobie z
nierównościami terenu, jednooki jak cyklop torował sobie drogę
wśród cieni. Ścieżką przebiegł oślepiony królik.
Lekarz przyjechał w porę, w środę rano. Dzwonek wzywał na
mszę, Indianie Zoque, odświętnie ubrani, czekali przed wejściem.
Piszczałka wygrywała pogodne melodie. Wybuchały fajerwerki.
Wszyscy zebrani, mężczyźni i kobiety, niecierpliwie wyczekiwali
Simona i rodziców chrzestnych.
Tam, od strony wzgórza, widać było grupkę zdążającą ku
kościołowi. Crisanta, świeża i dumna, niosła syna, za, nią szła
Altagracia, matka chrzestna.
Z tyłu Simon i lekarz rozmawiali po przyjacielsku.
- A jakie, imię nadasz mojemu synowi chrzestnemu, kumie
Simonie?
- No zobaczy pan, kumie doktorze. Damian, bo tak stoi w
kościelnym kalendarzu. Rower, bo on jest toną, tak mówi popiół.
- A więc Damian Rower? Ładne to imię, kumie...
- Axcale - potwierdził stanowczo Indianin Zoque.
NARZECZENi
On pochodził z Bachajón, z rodziny garncarzy. Od maleńkości
jego ręce umiały miesić glinę, obchodził się z nią delikatnie;
kiedy ją formował, przypominało to raczej pieszczotę. Był
jedynakiem, ale oto wewnętrzny niepokój zaczął oddalać go dzień
po dniu od rodziców, powodując błogi zawrót głowy... Od jakiegoś
czasu podniecał go szum potoku, a serce waliło jak szalone;
odurzał go także miodowy zapach kwiatu wielkanocnego i
westchnienia dobywały się z głębi piersi w ciszy, tajemnie, jak
niepokój, który zjawia się po dokonaniu jakiegoś poważnego
występku... Czasem na jego ustach błąkała się smętna melodyjka,
którą nucił cichuteńko, jakby sam potajemnie smakował jakieś
ostre, ale wyborne danie.
- Na tego ptaszka już czas - zauważył pewnego dnia ojciec,
kiedy przyłapał go na podśpiewywaniu.
Zawstydzony chłopak już nie śpiewał, ale ojciec -Juan Lucas,
Indianin Tzeltal z Bachajón - poznał tajemnicę syna.
Ona także pochodziła z Bachajón, mała, okrąglutka i łagodna.
Codziennie idąc po wodę do potoku przechodziła koło drzwi Juana
Lucasa. Tam siedział chłopiec trzymając przed sobą wazę z surowej
gliny lub okrągły, pękaty dzbanek; te ręce, zręczne i
niestrudzone, ciągle coś obracały.
Bóg jeden wie, jak to się stało, że oba spojrzenia zeszły
się pewnego ranka. Ani iskra, ani płomień, ani pożar nie powstały
pod wpływem tego zderzenia, zaledwie poruszyło rano skrzydła
rudzika, który uwił sobie gniazdko w gałęziach drzewa granjeno
rosnącego w zagrodzie. Jednakże odtąd przed domem garncarza jej
kroki stawały się krótsze i ośmielała się zapuszczać tam
spojrzenie, pośpieszne i lękliwe. On z kolei wstrzymywał na
chwilę pracę, wznosił oczy i obejmował spojrzeniem sylwetkę na
ścieżce, która ginęła w zaroślach rosnących na brzegach rzeki.
Któregoś świetlistego popołudnia ojciec - Juan Lucas,
Indianin Tzeltal z Bachajón - odsunął na bok koło, na którym
toczył naczynie. Powiódł spojrzeniem za wzrokiem syna, zatrzymał
je tam, gdzie syn utkwił oczy. Ona - obiekt, cel - czując na
sobie przenikliwy wzrok starego skamieniała na środku ścieżki.
Głowę opuściła na pierś kryjąc rumieniec, który palił policzki.
- To ona? - sucho zapytał stary syna.
- Tak - odpowiedział chłopak i ukrył swe zmieszanie
podejmując zajęcie.
"Prencypał", stary Indianin, szanowany z racji wieku i
cieszący się dużym poważaniem, wysłuchał uważnie prośby Juana
Lucasa.
- Człowiek młody, jak ą stary, potrzebuje towarzyszki, która
dla pierwszego jest jak wonny kwiat, dla drugiego zaś stanowi
podporę. Mój syn upodobał sobie jedną.
- Wypełnijmy prawo boże i sprawmy chłopcu radość, jakiej
żeśmy obaj, Juanie Lucas, kiedyś doznali...
Mów, co trzeba uczynić.
- Chcę, żebyś poprosił o dziewczynę dla mojego syna.
- To moja powinność jako Prencypała... Dobrze, idę z tobą,
Juanie Lucas.
Juan Lucas, niosąc funt czekolady, kilka pęczków papierosów,
wiązkę drewna i sosnowego chrustu, czeka przed domem wybranej w
towarzystwie Prencypała z Bachajón, aż jego mieszkańcy wyjdą na
stukanie do drzwi.
Po chwili wymogi indiańskiej etykiety zostają spełnione.
- Niech będzie pozdrowiona Przeczysta Matka Boska,
Schronienie Potrzebujących - mówi głos wychodzący spomiędzy szpar
chaty.
- Bez grzechu pierworodnego poczęta - odpowiada Prencypał.
Otwierają się wątłe drzwiczki. Pies warczy. Obłok gęstego
dymu wita świeżo przybyłych, którzy wchodzą do środka; w ręku
trzymają kapelusze, kłaniają się na wszystkie strony.
W głębi chaty - będąca powodem tego uroczystego wydarzenia
dziewczyna. Robi placki kukurydziane; jej twarz, zaczerwieniona
od ognia, stara się ukryć zmieszanie. Dziewczyna jest niespokojna
jak schwytana w klatkę turkawka, w końcu uspokaja się w obliczu
przeznaczenia, o które tak życzliwie zabiegają starzy.
Stojący przy drzwiach Mateo Bautista, jej ojciec, patrzy
nieprzeniknionym wzrokiem na nowo przybyłych. Bibiana Petra, jego
żona, tęga i zdrowa, nie ukrywa radości i wskazuje gościom dwa
kamienie, aby usiedli.
- Wiesz, z czym przychodzimy? - pyta zgodnie z rytuałem
Prencypał.
- Nie - kłamie w odpowiedzi Mateo Bautista. -Ale w każdym
razie miło mi gościć was w domu.
- No więc, Mateo Bautista, oto nasz sąsiad i druh, Juan
Lucas, prosi o rękę twej córki, aby ogrzała łoże jego syna.
- Nie dam złej odpowiedzi... ale nie chcę, by mój druh Juan
Lucas pożałował któregoś dnia; moja córka jest leniwa, uparta i
głupia. Śniada, mała i wcale nie taka ładna. No wiem, po
prawdzie, jak zresztą sami widzicie...
- Ja także - przerywa mu Juan Lucas - nie sądzę, żeby mój
syn był wart takiego szczęścia. Nie godzi się chcieć zerwać dla
niego tak świeży i wonny kwiatuszek. Ale przecie biedak czuje już
wolę bożą i moim ojcowskim obowiązkiem...
W kącie chaty Bibiana Petra uśmiecha się widząc pomyślny
obrót sprawy; będzie wesele, wyraźnie na to wskazują usiłowania
ojców, chcących umniejszyć zalety własnych latorośli.
- To skromność nie pozwala wam widzieć zalet dzieci.
Młodzież jest jak należy, bo wychowywano ją troskliwie -
Prencypał recytuje to, co wiele już razy powtarzał przy podobnych
okazjach.
Dziewczyna, zgięta nad metate*, słucha; ona jest losem na
tej loterii słów, ale sama nie ma prawa nawet popatrzyć na
żadnego z obecnych.
- No więc, sąsiedzie i druhu - dodaje Juan Lucas - przyjmij
te prezenty, które ofiarowuję ci w dobrej wierze.
A Mateo Bautista z wielką godnością cedzi zdanie niezbędne w
takich okolicznościach:
- Zły to obyczaj, sąsiedzie, przyjmować w domu dary
ofiarowane po raz pierwszy, ty wiesz o tym.
Idźcie z Bogiem.
Goście wstają. Gospodarz ucałował dłoń Prencypała i czule
uścisnął swego sąsiada Juana Lucasa. Przybysze odchodzą niosąc
podarunki, których surowy służący do mielenia ziarna kukurydzy.
obyczaj Indian Tzeltal nie pozwolił przyjąć poczciwemu Mateo
Bautiście.
Stara Bibiana Petra promienieje zadowoleniem; pierwszy akt
wypadł znakomicie.
Wierzchem dłoni dziewczyna odgarnia kosmyk włosów, który
opadł jej na czoło, i pośpiesznie kończy wyrabiać tortillas,
bryła ciasta leży obok comalu*.
Mateo Bautista w milczeniu przykucnął przy drzwiach chaty.
- Bibiano - rozkazuje - przynieś mi łyczek guaro. Smagła
kobieta wypełnia polecenie i podaje mężowi dzbanek wódki.
Mężczyzna pije powoli, delektując się każdym łykiem. W następnym
tygodniu znów dochodzi do spotkania. Przy tej okazji, goście i
gospodarz muszą pić dużo i tak też się dzieje... Ale ciągle
jeszcze nie zostaje przyjęta ponawiana prośba i odrzucane są
dary, w skład których wchodzą jeszcze dodatkowo pachnące mydła,
ciasteczka i worek soli.
Tym razem mężczyźni wiele nie rozmawiają; słowa tracą swą
wymowę wobec niewzruszonego protokołu.
Dziewczyna przestała chodzić do rzeki po wodę -tak nakazuje
obowiązujący rytuał - ale chłopak nie daje odpoczynku dłoniom
przywykłym do przebiegania po wymownych krągłościach naczyń.
- Podczas trzeciej wizyty pełen godności Mateo Bautista na
pewno da się namówić... Tak, przyjmie wtedy niechętnie dary,
chociaż wzbogacono je o motek wełny, huipil*** haftowany
jedwabiem w kwiaty i motyle, kolczyki, metalowy naszyjnik i
obrączkę ślubną - wszystko to od narzeczonego dla narzeczonej.
Ustala się daty, wybiera drużbów. Starzy dokonują tego
bardzo taktownie.
Dziewczyna miele kukurydzę na metate, jej pałająca od
wewnętrznego żaru twarz pozostaje niewzruszona, bez słowa słucha
planów, ale nie zaniedbuje pracy; miele, wyrabia ciasto, wyrabia
ciasto i miele od rana do wieczora.
Dzień już bliski. Bibiana Petra i jej córka nie poszły spać
tej nocy. Na "weselne mielenie" zeszły się sąsiadki, właśnie
otaczają narzeczoną, która musi zemleć pół arroby * kukurydzy i
ugnieść setki placków na ucztę weselną. W wielkich garnkach
gotuje się czarne mote **. Mateo Bautista przyniósł dwa gąsiory
guaro, a dom, zamieciony i świeży, czeka na przybycie świty pana
młodego.
Oto już są. On i ona patrzą na siebie po raz pierwszy z
bliska. Dziewczyna uśmiecha się skromnie i niepewnie, on robi się
poważny i spuszcza głowę, swym skrzypiącym, nowym guarache ***
grzebie w klepisku.
Prencypał stanął pośrodku chaty. Bibiana Petra posypuje
podłogę płatkami róży. Rozbrzmiewa chirzmia ****, goście zajmują
izbę.
Teraz młoda para pokornie klęka u stóp Prencypała. Obecni
otaczają ich. Prencypał mówi o prawach mężczyzny i uległości
kobiety... o rozkazach, które on może wydawać, i o powolności,
jaką ona mu winna.
Każe młodym podać sobie ręce i odmawia z nimi Ojcze nasz.
Panna młoda wstaje i kieruje się ku teściom - idzie w stronę
Juana Lucasa, Indianina Tzeltal z Bachajón - i całuje jego stopy.
Ten podnosi ją uprzejmie i z godnością odprowadza do swego syna.
I wreszcie do akcji wkracza Bibiana Petra. Odegra krótką,
ale ciekawą rolę.
- Jest twoją żoną - uroczyście zwraca się do zięcia - kiedy
zechcesz, możesz wziąć ją do siebie, żeby ogrzała ci łoże.
Wtedy chłopak odpowiada uświęconym zwrotem:
- Dobrze, matko, skoro tego chcesz...
Młoda para wychodzi powoli, pełna skromności.
Ona idzie za nim jak owieczka.
Bibiana Petra, już nie w ramach części oficjalnej, płacze
wzruszona i mówi:
- Idzie rada dziewczyna... Rada idzie moja córka. bo to
najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Nasze chłopy nigdy się nie
dowiedzą, jak to miło kobietom zmieniać metate...
Pokonawszy kolczaste ogrodzenie on bierze w swe ręce jej
grubiutki mały palec. Ogłupiali, słuchają treli szczygła.
KROWY Z QUIVIQUINTA
Głodne były psy w Quiviquinta; z zapadniętymi bokami i
nosami opuszczonymi w wyboje uliczek, z okiem bystrym i
agresywnymi kłami,. chodziły w stadach, wyjąc do księżyca,
szczekając na słońce, bo głodne były psy w Quiviquinta...
Głodni byli też mężczyźni, kobiety i dzieci w Quiviquinta,
bo w spichrzach zabrakło ziarna, w schowkach nie było sera, a z
haków nie zwisał już ani jeden płat suszonego mięsa...
Tak, głód panował w Quiviquinta, kolby kukurydzy żółkły
przed dojrzeniem, woda tworzyła kałuże przy korzeniach roślin,
woda z chmur i z oczu napełnionych łzami.
W chatach Indian Cora ucichł ciągły odgłos uklepywania
placków kukurydzianych, nie miał już prawa bytu, skoro nie było
kukurydzy, brakowało nitamalu, a skoro nie było nitamalu,
brakowało ciasta, a zatem placków kukurydzianych, a skoro nie
było placków, ciągły odgłos uklepywania zamilkł w chatach Indian
Cora.
Teraz na cornalu gotowało się czarne kulki jęczmienia;
ludzie jedli czarne kulki wiedząc, że poprzedzający biegunkę
enteritis już na nich czyha.
- Jedz, synku, ale nie pij wody - radziły matki.
- Placki z jęczmienia to nie dla ludzi, bo jęczmień jest
"zimny" - przestrzegali starzy, z obrzydzeniem podnosząc do ust
niesmaczne kęsy.
- Najgorsze to, że na przyszły rok nawet ziarna nie będziemy
mieli - powiedział Esteban Luna, chłopak silny i dorodny. Teraz
siedząc przy ogniu patrzył na żonę Martinę, także młodą, trochę
zbyt tęgą, ale zdrową i świeżą, która uśmiechała się w odpowiedzi
na dziecięcą pieszczotę maleńkiej dziewczynki uczepionej
usteczkami i rączkami mięsistej, obfitej i ciemnej piersi
podobnej do glinianego dzbana.
- Szczęśliwa - zauważył Esteban - bo ma dużo jedzenia.
Martina roześmiała się ochoczo i powiodła ręką po gładkiej
główce niemowlęcia.
- No tak, ale boję się, żeby się nie zepsuło. Jęczmień nie
jest dobry przy karmieniu...
Esteban ze smutkiem popatrzył na żonę i córkę.
- Rok temu - zauważył - nie miałem dla kogo się uwijać... A
dziś, ani się obejrzeć, już nas troje...
A głód szerzy się jak choroba.
Martina nie słuchała słów mężczyzny; wstała, żeby zanieść
córeczkę do kołyski zwisającej ze stropu chaty; tam owinęła ją
troskliwie i z czułością.
Esteban milczał, patrzył roztargnionym wzrokiem, jak z
próżnego, niepotrzebnego paleniska, ulatują iskry.
- Jutro idę do Acaponety szukać pracy.
- Nie, Estebanie - zaprotestowała. - Co poczniemy bez
ciebie, ja i ona?
- Jeść trzeba, Martina... Tak, jutro pójdę do Acaponety albo
do Tuxpan i najmę się na peona, pójdę na służbę, co się trafi.
Słowa Estebana usłyszał od drzwi chaty Evaristo Richa,
przyjaciel rodziny.
- Nawet i to nam już nie zostało, bracie -oświadczył nowo
przybyły. - Właśnie wrócili z północy Jesus Trejo y Magdaleno
Rivera; przyszli bardziej wygłodniali od nas... Mówią, że nigdzie
nie ma pracy; ziemie są zatopione aż po Escuiriapę... Wyobraź
tylko sobie!
- Więc... co tu robić? - zapytał bardzo zaniepokojony
Esteban Luna.
- A bo to wiadomo?! Ale mówią, że przywiozą kukurydzę z
Jalisco. Nie bardzo wierzę... Że niby będą głodować tamtejsi,
żebyśmy się mogli przyżywić?
- Przywiozą czy nie, to wszystko jedno, bo teraz żyjemy
jęczmieniem, pędami drzewa mezquite, opuncją i owocami guamara *.
Ale co będziemy jeść, jak nadejdzie susza?
- To jest kłopot... Ale sprawy nie załatwimy idąc ze wsi,
musimy tu zostać. Właśnie ty, Estebanie Luna, bo masz o kogo się
martwić.
- Tutaj lepiej żyją tylko ci, co chowają zwierzęta; my już
wrzuciliśmy do rondla koguta... A kury sobie łażą same,
owdowiałe, grzebią w ziemi, żyją robakami, glistami i
świerszczami; jak złożą gdzieś jajko, bierzemy je dla Martiny,
ona karmi i trzeba żywić ją jak się patrzy.
- Don Remigio, "brodacz", sprzedaje mleko po dwadzieścia
centavos kwaterka.
- Drań! Też coś! Teraz jeszcze bardziej żałuję, że
sprzedałem krowę... Miałaby już cielaka i byłoby mleko... Po
kiego diabła sprzedaliśmy ją, Martina?
- Jak to po co, człowieku!... Już nie pamiętasz?
A no po to, żebyśmy rok temu mogli sprawić sobie narzędzia.
Nie kupiłeś rydla? Nie wynająłeś dwóch zaprzęgów wołów? A peoni,
których opłaciłeś?
- No tak, święta prawda, zupełnie już ogłupiałem.
- Nie ma co lamentować, Estebanie... Poczekajmy troszeczkę,
zobaczymy, co Bóg da - dodał zrezygnowany Evaristo Rocha.
Czwartek, dzień targowy w Quiviquinta. Esteban i Martina,
wymyci i czysto ubrani, idą na targ, bardziej dlatego, że tak
każe zwyczaj, niż z rzeczywistej potrzeby, popchnięci raczej
tradycją niż perspektywami, jakie mógłby im zaoferować nędzny
tianguis, prawie pusty, na którym znalazły odbicie bieda i klęski
okolicy. Kilka kramów z przywiędłymi, mizernymi jarzynami,
stoisko z zaczynającymi cuchnąć flakami pokrytymi chmarą much,
garnek, w którym gotują się dwa albo trzy kilogramy chudej
wieprzowiny. Obserwują to psy, które siedząc na kościstych i
sparszywiałych zadach oblizują się, na próżno czekając na kąsek,
pożądany także przez malców w łachmanach. Wygłodniałe dzieci
bawią się, zagrażając smutnym straganom z orzeszkami ziemnymi i z
pożółkłymi, wyschniętymi pomarańczami.
Esteban i Martina idą na targ Królewską Ulicą w Quiviquinta;
na przedzie on, pod pachą trzyma kurkę o ognistym grzebieniu,
żona niesie córeczkę. Martina jest dumna z czepeczka uszytego z
haftowanego kawałka materiału i białej koszulki, która spowija
śniade ciałko małej.
W drodze spotykają Evarista Rochę.
- Idziecie kupować? - pyta przyjaciel na powitanie.
- Kupować? Nie, bracie, wolne żarty, idziemy zobaczyć...
Niosę kurę, zobaczymy, może znajdzie się jaki kupiec... Jeśli się
uda, kupię Martinie coś na targu.
- Powodzenia, bracie... Bóg z wami!
Gdy przechodzą koło domu don Remigia, "brodacza", Esteban
wstrzymuje krok i patrzy nie ukrywając zazdrości, jak peon doi
wątłą, smutną krowę, która ogania się ogonem od chmary kłębiących
się much.
- Bogatym to dobrze... Rodzina don Remigia nie zna ani nie
zazna głodu... Mają trzy krowy. W najgorszym razie każda z nich
da ze trzy litry... Dwa dla domu, a to, co zostanie, na
sprzedaż... Ci ludzie będą mogli siać w przyszłym roku, ale my...
Martina patrzy śmiało na swojego mężczyznę. Potem oboje
podejmują drogę.
Krótkimi, szerokimi i białymi zębami Martina obdziera ze
skórki laskę trzciny cukrowej. Esteban patrzy na nią bez słowa,
niezdarnie stara się ukołysać córeczkę, która płacze wniebogłosy.
Na targu ludzie chodzą tam i z powrotem, nawet nie pytają o
ceny nielicznych towarów, które sprzedawcy oferują głośnymi
okrzykami... Wszystko takie drogie!
Esteban stoi i czeka. Kurka, o starannie związanych łapach,
trzepie skrzydłami leżąc na suchej ziemi.
- Ile za te. N rosół? - pyta śmiałek, wprawną ręką obmacując
równocześnie pierś ptaka, aby zbadać ilość i jakość mięsa.
- Cztery pesos - odpowiada Esteban.
- Cztery pesos? To nawet za jałówkę...
- Ile dasz, chłopie...
- Daję za nią dwa...
- No nie... Chyba nie myślisz, że ją ukradłem?
- Co myślę, to myślę. Dwadzieścia reali.
- Nie, bracie, samej kukurydzy zjadła za tyle.
I ewentualny kupiec odchodzi nie przywiązując wagi do
niedoszłego zakupu.
- Trzeba ją było dać. Estebanie, ze starości już się nie
niesie - mówi Martina.
Niemowlę dalej płacze, Martina odkłada kawałek trzciny
cukrowej i bierze córeczkę z rąk męża. Podwija bluzkę pod szyję i
ukazuje stanowcze, piękne, ciemne piersi, drżąco jak para
przepełnionych bukłaków.
Mała uwiesza się przy jednej, Martina, dostojna jak biblijna
matrona, karmi córkę, na jej ustach pojawia się skoczna
melodyjka.
Do rwetesu na targu dołącza się jeszcze jeden hałas, to
motor zbliżającego się samochodu. W Quiviquinta przybycie
samochodu nieczęsto się zdarza.
Wioska oddalona jest od szosy i niewiele pojazdów
mechanicznych odważy się wjechać w górskie i leśne drogi.
Chłopaki śmiejąc się i krzycząc biegną za samochodem, który
zatrzymuje się przy placu i wzbudza powszechną ciekawość. Wysiada
z niego dwoje ludzi: wysoki, silny mężczyzna o zdrowym wyglądzie
i wyniosłej postawie oraz drobna, wątła kobieta o nieśmiałych
ruchach.
Przybysze przebiegają wzrokiem tianguis, czegoś szukają.
Wchodzą między ludzi, rozglądają się na wszystkie strony, pytają
i z przejęciem szukają dalej.
Nagle zatrzymują się przed Estebanem i Martiną, ta na widok
obcych zarzuca na pierś rebozo, oblewając się nagle rumieńcem,
jednakże gest ten jest spóźniony, przybysze odkryli już to, czego
szukali.
- Widziałaś? - zwraca się mężczyzna do kobiety.
- Tak - odpowiada ona ciepło. - Chciałabym tę, jest świetna!
- Tak, ta - woła z entuzjazmem mężczyzna. Potem, nie
owijając w bawełnę, zwraca się wprost do Martiny: - Ej, ty, nie
poszłabyś do nas? Wzięlibyśmy cię na mamkę do Tepic, żebyś
wykarmiła nam synka.
Indianka, osłupiała, nieodpowiadając patrzy na obcą parę.
- Dwadzieścia pesos miesięcznie, dobry wikt, kąt, dobre
warunki.
- Nie - odpowiada sucho Esteban.
- Nie bądź głupi, człowieku, przymieracie głodem, a dajecie
się prosić - mówi bystro przybysz.
- Nie - ucina Esteban.
- Dwadzieścia pięć pesos miesięcznie. No co?
- Nie.
- Dobra, ostatnie słowo, pięćdziesiąt pesos.
- Dasz siedemdziesiąt pięć pesos? I pójdę na "pół mleka" -
proponuje nagle Martina.
Esteban patrzy zdziwiony na żonę, chce oponować, ale nie
dopuszczają go do głosu.
- Siedemdziesiąt pięć pesos za "całe". Chcesz?
Esteban oniemiał, a kiedy chce się wtrącić, Martina zasłania
mu usta ręką.
- Chcę -- odpowiada. A potem do męża, któremu podaje
córeczkę: - No, karm ją kozim mlekiem z ryżem... dzieciom
biedaków wszystko służy. Ja i ona musimy ci pomóc.
Esteban machinalnie wyciąga ramiona, aby wziąć córkę.
A potem Martina, z gestem, który ma być wesoły:
- Skoro don Remigio, "brodacz", dzięki krowom wysieje w
przyszłym roku, ty, Estebanie, także masz swoją... i nawet
lepszą. Na przyszły rok obsiejemy całe poletko, już ja zadbam o
to.
- Idziemy - mówi nerwowo obcy, biorąc dziewczynę pod ramię.
Wsiadając do samochodu, Martina pochlipuje.
Obca pani stara się ją pocieszyć.
- Te Indianki Cora - ucina mężczyzna - mają podobno
znakomite mleko...
Samochód rusza. Ludzie z targu wlepiają w niego oczy.
Esteban woła Martinę. Jego skarga gubi się w zamieszaniu.
Potem kieruje się ku domowi, nie odwraca się, idzie powoli
ciągnąc nogi... Pod pachą niesie kurę, a na piersi dziewczynkę,
która płacze osierocona, pozbawiona dwóch dzbanuszków z ciemnej
gliny.
HICULI HUALULA
To był "wuj"... to "wuj" - wyjęczała kobiecina; jej szklane
oczy wpatrywały się w twarz zmarłego, młodego i dobrze
zbudowanego mężczyzny.
Przed nią, uroczysty i surowy, stał patriarcha z Tezompan.
Kobieta, owładnięta histeryczną gadatliwością, nie
przestawała mówić.
- Wczoraj wieczorem wrócił pijany... wygadywał straszne
rzeczy; chyba więcej niż trzy razy powątpiewał w "wuja". Wreszcie
zasnął spity mezcalem.
Dzisiaj rano okazało się, że jest sztywny... Bo go
sprowokował, tak, więcej niż trzy razy zwątpił we władzę "wuja",
tego, którego imię tylko pan, najstarszy i najmądrzejszy, może
wymówić.
Patriarcha trwał chwilę w milczeniu, kobieta patrzyła na
niego wyczekująco. Potem, wyraźnie rozdzielając sylaby, wymówił
słowo wzbronione wszystkim ustom z wyjątkiem jego samego.
- Hiculi Hualula, kiedy się go sprowokuje, staje się
przewrotny, mściwy, zły; natomiast...
Stary urwał ledwie rozpoczęte zdanie, może dlatego, że
przypomniał sobie o mojej obecności, o mnie, o obcym, który od
tygodnia ze wścibstwem etnologa przychodził nękać hardych Indian
Huichol z Tezompan... Ale było już za późno, dziwną nazwę
zapisałem w notatniku: Hiculi Hualula, niezwykłe słowa, które
mógł tylko wymówić najstarszy i najbardziej uczony.
Patriarcha spojrzał na mnie podejrzliwie, zrozumiał, że
popełnił poważną niedyskrecję, i starał się jakoś naprawić swą
lekkomyślność, nie łamiąc jednocześnie niezmiennych praw
gościnności. Skierował do kobiety krótkie słowa w indiańskim
języku., Ona odwróciła się ku mnie i nie przestając patrzeć na
mnie małymi, czerwonymi oczkami, zaczęła perorować w języku
Hichol, w tej surowej mowie o egzotycznym brzmieniu, którą trochę
znałem dzięki uczonym dysertacjom filologów... Kiedy skończyła
swój wywód, niedawno owdowiała, zalana łzami, rzuciła się na
pierś zmarłego konwulsyjnie łkając.
Stary patriarcha delikatnie przesunął ręką po głowie
kobiety, potem podszedł do mnie i bardzo uprzejmie powiedział:
- Trzeba ją zostawić sam na sam z bólem.
Wziął mnie za ramię i gestem pełnym. Szacunku powiódł ku
drzwiom chaty, tu jednak zdecydowanie się zatrzymałem, nie mogłem
opuścić tego miejsca nie zgłębiwszy zagadki słów, które zapisane
w notatniku kategorycznie. Domagały się mojej profesjonalnej
uwagi.
- Kim jest Hiculi Hualula? - zapytałem nagle i stanowczo.
Stary puścił moje ramię, cofnął się o krok, jego wzrok
zaczął miotać iskry, a usta złożyły się w przykry grymas.
- Dla własnego dobra, niech pan tego nie powtarza. Tylko ja,
bez narażania się na jego gniew, mogę wymówić imię "wuja".
- Muszę wiedzieć, kim on jest, jaką ma władzę, jakie
przymioty.
Mężczyzna więcej się już nie odezwał, pozostał niewzruszony,
oczy miał mętne, zatopione w jakichś odmętach - przypominał
patetyczne bóstwa pradziadów...
Na nic się zdało naleganie, mężczyzna pogrążył się w
kostycznym milczeniu, zarazem tak bojaźliwym, że postanowiłem
zrezygnować z wypytywania bardziej z litości niż z obawy.
Jednakże od tej pory czułem się w obowiązku zbadać sedno zagadki.
Rozumiałem wówczas, że samo wyjaśnienie tajemnicy zamkniętej
w tych dziwnych słowach oznaczałoby całkowity sukces mojego
przedsięwzięcia, nieświadomość natomiast równała się klęsce.
To właśnie doskonale tłumaczyło obsesję, której ofiarą
padłem w ostatnich dniach. Przekonany, że wypytywanie wprost nie
byłoby skuteczne, a mogłoby nawet przynieść odwrotne skutki,
postanowiłem otoczyć niewiadomą całym szeregiem dyskretnych
dochodzeń, których, ostrożnie powiązane końce mogłyby przynieść
bardziej zadowalające wyniki.
Ale któregoś ranka, kiedy ostre i przykre objawy
powracającej co trzy dni gorączki dały mi się dotkliwiej niż
zazwyczaj we znaki, mój spokój rozwiał się i znowu rzuciłem się
ku nie przemyślanym rozwiązaniom. Dońa Lucia, Metyska,
przygotowywała dla mnie napar z kory chinowej; koło niej, przy
ognisku, trzy czy cztery kobiety z plemienia Huichol rozcierały
paloną kukurydzę na pinole *. Kiedy dońa Lucia, gruba i poczciwa,
wyciągała do mnie dzbanek z gorzką mieszanką, na moich ustach,
nagle i niepowstrzymanie, pojawiło się pytanie:
- Dońa Lucia, czy wiecie, kto to Hiculi Hualula?
Kobieta zrobiła przerażony gest, przyłożyła palec wskazujący
do ust i nie mogąc złapać tchu popatrzyła znowu na Indianki,
które zakrywając sobie uszy i strasznie wymachując rękami
przerażone wychodziły z chaty.
Metyska, wśród oznak wielkiego niepokoju, wzięła w swe
pulchne ręce moją prawicę i tonem raczej współczucia, niż wyrzutu
powiedziała:
- Niech pan nigdy nie wymawia tego słowa...
Wyrządził mi pan dużą szkodę, służące odeszły i do domu, w
którym imię "wuja" wymówiono niepotrzebnie, wrócą dopiero wtedy,
gdy nowy księżyc rozproszy urok swym światłem.
- Przecież pani wie, dońa Lucia, niech mi pani powie, kim on
jest, gdzie przebywa...
Kobieta nie dodając ani słowa odwróciła się do mnie plecami,
potem szybko podeszła do metate, aby podjąć pracę, którą
przerwały Indianki Huichol.
Tego samego popołudnia wyszedłem w pola, chciałem bowiem
spisać słowa ludowej ballady opiewającej pracę na roli. Chłop,
mający mi ją wyrecytować, czekał już na mnie wsparty na
ogrodzeniu z drutu kolczastego, który chronił jego zagon - pole
pięknej, dorodnej kukurydzy. Delikatny powiew wiatru kołysał
ciemnozielonymi pędami, mężczyzna czuł się dumny, humor mu
dopisywał. Był to mały i suchy Indianin, mocny jak giętki kij,
mówił niewiele, ale śmiał się często - miało się wrażenie, że nie
chciał . Tracić okazji, by poszczycić się swym wspaniałym
uzębieniem.
- Piękna kukurydza, Catarino - powiedziałem na powitanie.
- Piękna - odparł.
- Nawoziłeś ziemię?
- Nie trzeba było, sama z siebie rodzi... A z pomocą bożą i
"wujową" kukurydza rośnie, kwitnie i daje kolby - powiedział to
po prostu, jak wypowiada się przysłowia, popularne sentencje czy
modlitwy.
Poczułem na ciele dreszczyk i o mało co znowu nie popadłem w
dawne błędy.
- "Wuj", powiedziałeś? - zapytałem z nienaturalną
obojętnością. - Ten, którego imienia nie wolno wymawiać?
- Tak - odrzekł Catarino. - "Wuj" jest dobry dla tych, co go
szanują. -Było w twarzy Huichola tyle pogody, a w jego słowach
zaufanie i wiara, które skusiły mą przewrotność, by wydrzeć mu
tajemnicę.
W każdym razie tego popołudnia posunąłem się trochę na
drodze do wyjaśnienia tajemnicy: "wuj" był dobry, kiedy dawał
życie, a zły, gdy sprowadzał śmierć.
Szybko zanotowałem słowa "pieśni siewców", podziękowałem
Catarinowi za uprzejmość i ruszyłem z powrotem do Tezompan.
W drodze spotkałem Matea San Juan, nauczyciela wiejskiego;
był to dobry chłopak, Huichol czystej krwi. Wystarczyło zamienić
z nim kilka słów, aby odkryć jego inteligencję, szybko też można
się było przekonać o młodzieńczym zapale, z jakim dążył do
poprawy gospodarczej i kulturalnej sytuacja pobratymów. Mateo
zawsze starał się informować obcych, że za rządów Callesa
mieszkał i studiował w Meksyku, w Domu Indiańskiego Studenta.
Mateo San Juan był przystępny i komunikatywny.
Tego popołudnia wcześniej skończył zajęcia w szkole, toteż
przechadzał się z pięknym owocem chirimoya w ręku. Gdy mnie
zobaczył, przełamał go i podał mi połówkę. Szliśmy razem
delektując się tak słodkim smakiem chirimoya, jak i miłym
towarzystwem.
Nie byłem jednak lojalny wobec Matea San Juan, moje słowa
miały doprowadzić rozmowę do zamierzonego celu, do punktu, który
mnie interesował. Powiedzmy, że nietrudno było poruszyć ten
temat, sam Mateo o to zahaczył, mówiąc o wielu trudnościach,
które napotykają obcy, gdy starają się zgłębić istotę życia
Indian. "Nam łatwiej zrozumieć wasz świat, niż ludziom z miasta
poznać prosty nasz umysł" - powiedział Mateo San. Luan, jakby
szczycąc się trochę tym stwierdzeniem.
- Kim jest Hiculi Hualula? - zapytałem stanowczo.
Mateo San Juan popatrzył na mnie pogodnie, a na jego wargach
zauważyłem nawet lekki grymas ironii.
- Nic dziwnego, że "tajemnica" pana pociągnęła, dzieje się
to z wszystkimi obcymi, którzy dowiadują się o niej... Radziłbym
panu zachowywać wielką powściągliwość przy poruszaniu tego
tematu, jeśli nie chce pan doprowadzić do przykrych skutków.
- Podejrzewam to, ale nie ustanę, dopóki nie poznam sedna
tej sprawy. Pan mógłby mi udzielić doskonałych informacji, Mateo
San Juan - powiedziałem cokolwiek zmieszany postawą nauczyciela.
- Niech pan nie oczekuje ode mnie żadnych wyjaśnień na temat
"wuja". Do widzenia, panie badaczu?
I mówiąc to przyspieszył kroku, przechodząc w szybki trucht.
- Ej, Mateo, niech pan poczeka - krzyknąłem kilka razy, ale
nauczyciel wiejski nie zatrzymał się i zniknął za zakrętem.
Nadeszła sobota, a z nią moja jedyna nadzieja: przybył do
Tezompan ksiądz z Colotlan, który co tydzień składał wizytę w
innej gminie swojej parafii.
Skoro tylko staruszek ksiądz zsiadł z gniadego muła i zanim
jeszcze zrzucił cienki płaszcz, już byłem przy nim, prosząc, by
zechciał mnie przez chwilę wysłuchać. Duchowny zgodził się
uprzejmie.
- Ale - powiedziałem - muszę rozmawiać z księdzem na
osobności.
- Dobrze - odparł - w zakrystii będziemy sami tak długo, jak
będzie trzeba.
I tam, pośród panującej wokoło ciszy, ksiądz opowiedział mi
wszystko, co udało mu się dowiedzieć " o "wuju.
- Po prawdzie - zaczął - ta sprawa zainteresowała mnie już
dawno, ale skrytość, rezerwa tych ludzi nigdy nie pozwoliły mi
zgłębić wszystkiego; mówią o nim "wuj", bo uważają go za brata
"taty Boga".
Jest on w ich mniemaniu tak potężny, że cała wieś może spać
spokojnie, jeśli czuje się pod jego opieką...
Ale "wuj" jest okrutny i mściwy, życiem przypłaci ten, kto
go obrazi albo wymówi jego imię... Zrobić to może tylko
najstarszy ze zgromadzenia. Oddani pod opiekę "wuja" Huichole
podróżują spokojnie, bo wierzą, że mogą liczyć na jego wpływy:
węże zejdą z drogi, gromy padną w oddali, a nieprzyjaciele
zostaną skrępowani. Nie ma choroby, która oparłaby się władzy
"wuja", a umierają tylko ludzie, którzy nie byli u niego w
łaskach... Żałuję, przyjacielu - zakończył duchowny - że nie mogę
podać panu więcej danych, teraz jednak moje wysiłki zmierzają nie
do poznania szczegółów diabelskich wierzeń, ale raczej do
wyrwania ich z serc tych nieszczęśników...
- No cóż - powiedziałem sobie, gdy w samotności rozważałem
otrzymane od księdza informacje - niewiele wiem o "wuju", może to
być zaledwie wskazówka, aby zająć się tajemnicą i dowiedzieć się
czegoś konkretnego, co wyjaśni... Stwierdziłem jednak, że czas
przeznaczony na badania wśród Indian Huichol kończył się, za dwa
dni powinienem wyjechać na tereny Indian Cora, a tym samym
porzucić, może na zawsze, wyjaśnienie niewiadomej.
Nieśmiałe stukanie do drzwi przerwało moje rozmyślania. Nie
czekając na przyzwolenie, Mateo San Juan wszedł do chaty, która
służyła mi za mieszkanie i pracownię. Nauczyciel miał wygląd
komicznie zagadkowy; przyszedł owinięty aż po brodę w fioletową
pelerynę, rondo palmowego kapelusza opadało mu na oczy; pozdrowił
mnie trochę drżącym głosem.
Ta postawa natchnęła mnie przeczuciem, że chodzi o coś
ważnego. Mateo stał, pomimo mojego serdecznego zaproszenia, żeby
usiadł na jednej z prymitywnych ław, które stanowiły wyposażenie
chaty.
- Przemyślałem to, z czym przychodzę, obliczyłem krok, który
zrobię, bo nie chcę być egoistą. Cały świat, a nie tylko Indianie
Huichol, powinien korzystać z łaskawości "wuja", cieszyć się jej
skutkami i znać pełnię jego dobroci...
- Więc jest pan gotów...?
- Tak, chociaż czyniąc wyjaśnienie ryzykuję życiem.
- Nie wierzę, Mateo San Juan, żeby nauczyciel mógł czuć
zabobonny strach tak jak prości tubylcy.
- "Wuja" się nie boję, tylko jego "bratanków.
Ale powtarzam, nie chcę być podły, ludzkość powinna czerpać
z cnót "wuja".
- Niech pan wyjaśni, co to znaczy, dość już wstępów.
- Kiedy nauka podporządkuje sobie "wuja", wtedy wszyscy
ludzie, jak my, Indianie Huichol, osiągną radość życia: skończą
się niedomagania, skończy zmęczenie. Namiętności rozpalą się w
sposób korzystny, a pogodny sen wzniesie ludzi do raju.
Pragnienie ugaszą bez picia, a głód bez jedzenia, siły będą się
odnawiały z każdym dniem i nic nie będ