Stańczakowa Jadwiga - Boicie się czarnego ptaka
Szczegóły |
Tytuł |
Stańczakowa Jadwiga - Boicie się czarnego ptaka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Stańczakowa Jadwiga - Boicie się czarnego ptaka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Stańczakowa Jadwiga - Boicie się czarnego ptaka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Stańczakowa Jadwiga - Boicie się czarnego ptaka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jadwiga Stańczakowa
Boicie się czarnego ptaka?
Jadwiga Stańczakowa urodziła
się 1919 roku w Warszawie.
Zadebiutowała w roku 1979
tomikiem wierszy "Niewidoma". Od
tego czasu opublikowała zbiory
poetyckie: "Magia niewidzenia"
(1984), "Depresje i wróżby"
(1984), "Na żywo" (1987), oraz
tomy krótkich opowiadań:
"Ślepak" (1982) i "Przejścia"
(1986). Cennym walorem jej prozy
jest oszczędna, potoczna
narracja i umiejętność
utrwalania tego, co najbardziej
ulotne, a co stanowi smak czasu,
smak przeszłości.
"Wybór poezji" oraz zbiory
opowiadań "Ślepak" i "Przejścia"
są nagrane na kasety
magnetofonowe.
Chude imieniny
Malutkie szczęścia
Ranek. Budzę się. Patrzę na
zaistniałe dla mnie na nowo
gałęzie jesionów. I na smugi
przelatujących ptaków.
Wstaję. Szykuję sobie
śniadanie. Stefan jeszcze śpi.
Lubię sama gospodarować w
kuchni, nie obijać się o nikogo.
Parzę kawę. Przypominam sobie,
że została odkryta dzięki kozom,
które okazywały niezwykłą
żywotność po obskubaniu jej
ziaren.
Bije zegar. Czas medytacji.
Zamykam się w telewizorowym.
Siadam w fotelu. Miron trochę
się podśmiewał z moich medytacji
i leczenia psychotronicznego.
Ale uważał, że to dla mnie
dobre.
Teraz nastawiam Mozarta.
Słucham i czytam brajlowską
książkę.
Przetoczył się upalny ranek.
Zapach duszonego mięsa. W kuchni
pani Hela pobrzękuje garnkami.
Stoję oparta o kuchenny kredens.
Piję południową neskę.
- Wie pani - odzywa się pani
Hela - wczoraj na
Czerniakowskiej włamali się do
emeryta i zadźgali go nożem.
Popołudnie. Robię w brajlu
"rozpiskę" - notatki do zajęć z
Ulą. O, jest Ula.
- Ula, na tacy leży mój nowy
"kawałek" - mówię. - Poprawimy
błędy i zaraz nagramy. Później
mamy listy do wysłania i
obrajlowanie płyt i kaset,
potem...
- Dobrze, pani Jadwigo,
bierzemy się do roboty.
Ciepło. Ruch na ulicy
mniejszy. Idziemy na spacer.
Ania wypatrzyła dla nas uroczy
ogródek na Emilii Plater. A
właściwie wyjątkowe podwórze.
Jest tam figura Matki Boskiej
pośród krzaków bzu, kwiatów i
paproci. W głębi drzewa,
żywopłoty, trawnik, dużo ławek.
Mur z cegieł oddziela to
podwórze od innego, na Hożej,
może od "Caritasu". Pusto.
Cisza. Kręcą się koty. Siadamy
na ławce w trawie. Wpatruję się
w korony drzew. Ula głaszcze
kota. Jest tak dobrze, że nie
chce się nawet słuchać czytania.
Wieczór. Jestem sama. Ścieram
kurze z mebli i z podłogi na
klęczkach. Dobrze się przy tym
rozmyśla. Na kolację robię sobie
danie własnego pomysłu - błyskawiczny
kleik na mleku z rozgniecionymi
truskawkami. Pycha!
Zrobiło się ciemno. Teraz nic
nie uratuje mnie od spaceru.
Lubię samotne spacery. Ale za
każdym razem trudno mi zmusić
się do wyjścia. Biorę laskę.
Zamykam mieszkanie.
Ulica. Od murów bije ciepło.
Idę w stronę Emilii Plater.
Omijam dołek pod
siedemdziesiątym czwartym.
Obwodzę laską kiosk. Zakręcam.
Mogę się posunąć najwyżej
dwadzieścia kroków. Dalej jest
rusztowanie. Raz, dwa, trzy...
Zawracam. Mijam mój dom. Zaraz
znowu muszę zacząć liczyć kroki.
Koło mleczarni reperowali rury.
Wykop zasypali. Ale nie położyli
płyt. Płyty stoją pod murem. A
na środku chodnika jest
piaszczyste wgłębienie.
Przesuwam się tuż przy murze.
Dom Chudej Zosi ze starymi
kopułkami przy bramie. Dalej
oświetlone sklepiki. Dochodzę do
"uroczyska" za kioskiem, które
Miron wypatrzył dla mnie do
siadywania z brajlowską książką.
Ale teraz zrobili tu dla dzieci
placyk zabaw. Wracam. Patrzę na
jesiony. Czarne gałęzie tańczą.
Światło latarń jest jasne.
Przechodniów mało. Próbuję iść
wzdłuż muru nie posługując się
białą laską. Mogę! Idę jak
człowiek widzący. Przypomina mi
się piosenka mojej młodości:
Kiedy kończy się dzień i
spływa mrok,@ idziesz za mną jak
cień, idziesz krok w krok,@ choć
nie ma cię, żyjesz w myślach i w
snach@ i widzą cię moje oczy,
oczy we łzach.@
Pół wieku temu Jaś śpiewał mi
tę piosenkę. A kiedy ja
próbowałam, wyśmiewał się ze
mnie, że fałszuję.
W domu nie ma nikogo. Tyka
zegar. Kiedyś stanął. Wtedy
cisza zgęstniała i zrobiła się
mniej przyjemna. Sprawdzam
jesiony. Z mojego okna wydają
się o wiele bliższe niż z dołu.
Ścielę łóżko. Jestem rada, że
minął dzień. W radio Vivaldi.
Zabieram się do czytania
"Naszego Świata". Czy to
właściwa nazwa dla brajlowskiego
czasopisma? Świat jest jeden.
Tylko po ślepemu odbiór inny.
Opowieści moich butów
Zabieram się do porządków.
Otwieram szafkę z butami.
Wyciągam półbuty z czasów Starej
Gosposi. I od razu czuję na
twarzy krople deszczu.
Jestem ze Stasią na skwerku na
Lindleya. Nosimy nieprzemakalne
peleryny. Krążymy po mokrych
alejkach. Stasia opowiada o
swojej pierwszej miłości:
- Chodziłam wtedy do szkoły.
Moja rodzina była stateczna. A
on komunista. Dostał się do
więzienia. Odwiedzałam go po
kryjomu. Potem nasze drogi się
rozeszły. Spotkaliśmy się po
wojnie. Oświadczył mi się. Ale
moja starsza siostra nie była
jeszcze zamężna. Nie chciałam
wyjść za mąż przed nią. Więc
Aleksander się ożenił. Ma syna.
A parę lat później, jak w sadze
rodzinnej, odbyły się w tym
samym dniu dwa śluby - mój z
pułkownikiem R. i mojej siostry
z Adamem B. Kiedy owdowiałam,
Aleksander zaczął mnie
odwiedzać. Mówił, że nigdy nie
kochał żadnej kobiety poza mną.
Wydaje mi się, że słyszę
łagodny głos Stasi. Aleksander
odwiedzał ją do końca jej życia.
Był z pękiem róż na pogrzebie.
Pakuję półbuty do szafki. Może
się kiedyś przydadzą na ulewę.
Wyjmuję pantofle na wysokim
obcasie z brązowo_białej skóry.
Obcasy stukają po asfalcie. Idę
z Marysią ulicą Mazowiecką.
Wchodzimy do jakiegoś domu.
Jedziemy windą. Nieduża sala.
Odbywa się tu spotkanie z Żydami
z Ameryki. Opowiadam im o
getcie. Zadają dziwne pytania.
Ktoś wątpi, żeby cała rodzina
mogła się uratować. Potem
podchodzą, ściskają moją rękę.
Obiecują napisać. Ale nikt nie
napisał.
Marysia mówiła wtedy, że moje
pantofle są bardzo eleganckie.
Teraz mają dla mnie za wysokie
obcasy. Ale niech sobie stoją.
O, wypadły brązowe sandały!
Jakie zdarte. Miały iść na
śmietnik. Ale nadszedł kryzys i
zostały. A potem o nich
zapomniałam.
Kupiłam te sandały przed
pierwszą wizytą u Borków na wsi.
Ania poznała Krysię Borkównę na
koloniach. Miały wtedy po osiem
lat. Zimą Krysia z matką nas
odwiedziły. A następnego lata
wybrałam się do nich z Anią.
Teresa, młodsza siostra Krysi,
przyjechała po nas na przystanek
autobusu furą zaprzężoną w
szkapę.
Borkowie mieszkali wtedy w
chacie krytej słomą. Chodziło
się za stodołę. A na drugi rok
mieli już dom z gankiem, o który
Borkowa wykłóciła się z Borkiem.
Ustawili wtedy wychodek z trojga
drzwi starego domku i
zawieszonego z przodu koca.
Teresa nazywała go kawiarenką.
Dachu nie było. Kiedy deszcz
padał, chodziło się z parasolem.
Ale najlepiej wspominam
pierwszy pobyt. Lato było
upalne. Borkowie od świtu w
polu. A my wędrowałyśmy po
miedzach, śmiałyśmy się wciąż,
śpiewałyśmy naszą piosenkę -
"Przyjechała do Górek mama z
Anią...". Kiedy przechodziłam w
spodniach koło chałup, chłopaki
wiejskie podrwiwały ze mnie.
Któregoś dnia odkryłyśmy w
choinie grób powstańca z
sześćdziesiątego trzeciego roku.
Obok rosły wielkie kanie.
Borkowa nam te kanie usmażyła.
Miały smak skóry. Pod wieczór
syn Borków wyciągnął gramofon z
tubą. Nastawił chrypliwego walca
"Nad pięknym modrym Dunajem".
- Mama, tata, do tańca! -
zawołał.
Mały Borek objął wpół dużą
Borkową i zaczęli ze śmiechem
wirować po podwórzu. Ania
porwała mnie i wtedy od moich
sandałów odpadła podeszwa.
Dzieci Borków oklaskiwały nas.
Dzwoni telefon. Zatrzaskuję
szafkę. Mam dosyć opowieści
moich butów. Niech teraz odezwie
się człowiek.
Wielkanoc
Wchodzę ze Stefanem do Ani i
Tomka. Wszyscy kłębią się w
przedpokoju - ludzie i koty.
- Babciu - woła Justyna. - Mam
dla ciebie prezent, prawdziwa
podkowa. Znalazłam ją.
- Poczekajcie chwilę - mówi
Ania - barszcz już się gotuje.
Staję w słońcu, w otwartych
drzwiach balkonu. Balkon bez
roślin, bo koty zżerają.
Pan Florian siedzi za stołem.
- Najpierw powiedziała, że
musi oddać rower do reperacji -
opowiada. - No, to dałem jej
trzy tysiące. A za parę dni
przyleciała, że mają podatek do
zapłacenia. Poszło dziesięć
tysiączków. A mięso z mojej
kartki wykupywała dla siebie za
moje pieniądze.
- To ci z Wesołej? - zdziwił
się Tomek. - Pan ich chwalił, że
tak panu pomagają.
- Ano, było, ale się skończyło
- wycedził pan Florian - i żeśmy
się rozstali.
Dzielimy się jajkiem. Przy
składaniu życzeń pan Florian
milczy, wreszcie odzywa się ze
znacznym opóźnieniem:
- Życzę wszystkim tu
zgromadzonym zdróweczka,
słoneczka, szczęścia i mamony.
Śmiechy. Oklaski.
Teściowa Ani, Marychna,
przyspiesza akcję w kuchni. We
trzy z Justyną ustawiają na
stole półmiski i salaterki.
- Z wiwatem - mówi Stefan, bo
słychać z ulicy wielkanocne
wystrzały.
Tomek nastawia "Oratorium na
Wielkanoc" Bacha.
- Prawda, jaki wspaniały jest
ten adapter? - mówi.
- Tak - potwierdzam - ale
cena...
- Czyście widzieli w telewizji
tych chłopaków, którzy ukradli
figurę świętego Wojciecha? -
pyta Marychna. - Tacy młodzi. To
potworne.
- Niewielka dla tego pociecha,
kto kradnie świętego Wojciecha -
podsumowuje pan Florian.
- Pani Hela lubi licytować
okropności - mówię. - Wczoraj
przy śniadaniu powiedziała, że
to świętokradztwo to jeszcze
nic. Podobno na jakimś cmentarzu
pochowali kobietę. A parę
tygodni później w tym samym
miejscu drugą. A potem postawili
pomnik.
- Ale której? - pyta Justyna.
Ania podaje ciasta.
- Pyszny sernik - chwali
Marychna - ale jest w nim jakiś
drobny felerek.
Czuję się trochę znużona.
Wycofuję się do pokoju Justyny.
Podchodzę do biurka. Na nim
pełno rzeczy. Wpatruję się w nie
intensywnie. I pac! Kładę rękę
na pudełku kredek. A teraz pac!
Na książce. Nie ma obrazu. Ale
może cień cienia daje mi sygnał.
Moja pani docent powiedziała, że
to już jest rodzaj widzenia.
Z dużego pokoju słychać
rozmowy, toasty. Wchodzę do
kuchenki. Jest taka mała, że
można jednocześnie dotknąć
stołu, kuchenki gazowej i zlewu.
I jeszcze po drodze któregoś
kota. Dotykam sterty naczyń w
zlewie. Trzeba będzie pozmywać.
Ania na pewno zmęczona. Odkręcam
kran...
Dzwoni sygnaturka w
"Caritasie". Otwieram oczy. Leżę
na moim tapczanie. W domu cisza.
Ania, Tomek i Justyna w górach.
Dotykam wskazówek zegarka -
piąta. Minął pierwszy dzień
Wielkanocy. Dobrze, że
sygnaturka wyrwała mnie z marzeń
akurat wtedy, kiedy zabierałam
się do zmywania.
Darzyć miłością
Ania F., siostrzenica mojego
ojca, w trzynastym roku życia
została sierotą. Moi rodzice
wzięli ją na wychowanie. Była
dla mnie starszą siostrą.
Wcześnie zaczęła pracować. Kilka
lat przed wojną wyszła za
laryngologa Benedykta C. W
czasie wojny znaleźli się w
Rumunii. Przebyli razem kampanię
wojenną na froncie zachodnim -
on jako oficer, ona jako
pielęgniarka. Zostali w Anglii.
W czterdziestym piątym roku
udało im się przyjechać na jeden
dzień do Gdyni statkiem z
repatriantami. Widzieliśmy się
wtedy z nimi. Potem przenieśli
się do Ameryki. Benedykt umarł
tam na raka. Po paru latach Ania
wróciła do Londynu i wyszła po
raz drugi za mąż za kolegę
Benedykta, doktora Józefa F.
Długo nie przyjeżdżała do
Polski. Odwiedziła nas dopiero
na początku lat
siedemdziesiątych. W
osiemdziesiątym szóstym roku
doktor F. zmarł. Wiosną
osiemdziesiątego siódmego roku
Ania postanowiła znów do nas
przyjechać.
Życie rodzinne skoncentrowało
się wokół tego wydarzenia.
Odnowiłam mieszkanie. Niech Ania
zobaczy, że ja, chociaż
niewidoma, mam energię i dbam o
dom. Cieszyłam się, że pozna
bliżej moje życie.
Powitałam Anię w przedpokoju
na Hożej. Tak, to była ona - jej
ciepły głos. Poczułam wielką
radość.
Ania zajęła pokoik niegdyś
Dziadka, potem Mirona.
Pochwaliła mieszkanie, że ładne
i czyste.
- Ale te suche bukiety
mogłabyś wyrzucić, Jadwisiu -
powiedziała - to siedlisko
kurzu.
Trochę mnie to uraziło. Te
bukiety ułożył Miron.
Dostrzegła także kurz na
żyrandolu, o którym wszyscy
zapomnieli.
Nadszedł wieczór. Zostałyśmy
same. Ania położyła się z
termoforem. (Cierpiała na
dolegliwości kręgosłupa.)
Słuchałyśmy z taśmy "Legendy
przyjaźni" - audycji o mnie i o
Mironie. Ania się rozpłakała.
Następnego dnia koniecznie
chciała robić zakupy.
Wybrałyśmy się do Pewexu. Ania
szła z trudem. Podpierała się
parasolką. Ja z białą laską
komenderowałam:
- Teraz na lewo, na drugą
stronę! Prosto!
Dostałyśmy paragon na soki,
czekoladę i sardynki.
Podchodzimy do kasy.
- Tu się nie płaci złotówkami
- mówi kasjerka.
- Ojej - zmartwiła się Ania -
a ja nie wzięłam ze sobą
dolarów.
Gubiła się całkowicie w
dwuwalutowości naszego kraju. Do
fryzjera wybierała się z
dolarami. Któregoś dnia stałyśmy
przed zieloną budką. Ania
płaciła za pomidory. Nagle
usłyszałam, że mówi o dolarach.
Rzuciłam się do niej:
- Aniuś, tu się nie płaci
dolarami!
A baba w budce:
- Niech pani zostawi te
dolary.
Ania interesowała się
polityką. Wieczorem słuchałyśmy
dziennika. Nazywała go "newsy" -
ta nazwa przyjęła się w
rodzinie. Najbardziej cieszyła
się, kiedy słyszała o pani
Thatcher.
- To mądra baba - mówiła.
- Aniuś - zapytałam któregoś
wieczora - czy ty uważasz za
Ojczyznę Anglię, czy Polskę?
- Obydwa kraje jednakowo -
odpowiedziała.
Każdego popołudnia Ania
pytała:
- Jadwisiu, czy jest w domu
jakiś alkohol?
A ja odpowiadałam niezmiennie:
- Tak. Butelka "Soplicy".
- Czy nie jest słodka?
- Nie, skąd. Piłaś ją wczoraj,
Aniuś.
- Ach, tak. Lubię codziennie
po południu wypić drinka. To mi
jest potrzebne. No, to twoje
zdrowie!
Cała rodzina starała się
urozmaicić program tej wizyty.
Ania była na wieczorze piosenek
Hemara w teatrze "Ateneum", w
Wilanowie, na Starym Mieście.
W przeddzień wyjazdu zaprosiła
całą rodzinę na obiad do
"Szanghaju". To był dzień żałoby
narodowej po katastrofie
lotniczej w Lasach Kabackich.
Nie było więc radosnego
nastroju. Rozmowa skupiała się
wokół wyboru potraw i ich smaku.
Pierwszego wieczora po
wyjeździe Ani zatelefonowałam do
Stefci, naszej wspólnej kuzynki.
- Ona płakała po nocach -
powiedziała Stefcia. - Bardzo
nad tobą ubolewała. Bała się
twoich seansów. - (Stefcia miała
na myśli medytacje). - Zdawało
jej się, że możesz nie wrócić do
rzeczywistości.
- O, Boże! A ja myślałam, że
ona zrozumie, jakie to dla mnie
dobre. Byłam pewna, że odczuła,
że jestem szczęśliwym
człowiekiem.
- Nie przejmuj się. Wrażenia
zacierają się w pamięci. A wasze
wzajemne uczucie pozostanie.
Nazajutrz weszłam do pokoiku
Mirona i znalazłam pasek od
szlafroka Ani. Stałam z tym
paskiem w ręku. I nagle olśniła
mnie pewna myśl. Przecież to
jest wzajemne!
Ja też martwiłam się o nią.
Dobiega osiemdziesiątki. Jak
może w tak złym stanie zdrowia
mieszkać sama, poruszać się po
mieście? A przecież ona także
radzi sobie wspaniale. Żyje
samodzielnie, podróżuje, pracuje
społecznie w Instytucie imienia
Sikorskiego.
A może zrozumienie to
najtrudniejszy składnik miłości?
Pasje
Niedziela majowa. Jesiony
zielenią się za oknem. Czekam na
Lecha Emfazego. Obiecał mi, że
przeprowadzi ze mną ciekawe
ćwiczenia psychotroniczne. Lech
Emfazy jest człowiekiem jak z
epoki Renesansu - chemik,
malarz, poeta, muzykolog,
reżyser i aktor, parapsycholog,
hipnotyzer. A wszystko, od
pisania do chodzenia boso po
rozżarzonych węglach, czyni z
pasją.
Dzwonek. Emfazy. Uściskaliśmy
się. Miałam ochotę rozpocząć
ćwiczenie. Ale Emfazy podał mi
płytę:
- To prezent dla pani.
Żydowska muzyka ludowa nagrana w
Wilnie. Ta płyta mną
wstrząsnęła. Zainteresowałem się
sprawami żydowskimi. Uczę się
jidysz u profesora M. O, ma pani
adapter! Doskonale. Posłuchamy
kawałka.
Śpiew i skoczne dźwięki muzyki
wypełniły pokój. Po chwili
Emfazy zatrzymał płytę.
- Teraz będzie pieśń o mądrym
rebem - powiedział. - Ja ten
tekst przetłumaczyłem. - Wyjął z
kieszeni kartkę. - Będę pani
śpiewał razem z muzyką.
Płyta ruszyła.
- Eli Mejłech, mądry rebe,@
raz duchową miał potrzebę...@
- zaczął Emfazy na tle chóru
jidysz
- raz duchową miał potrzebę
mądry rebe,@ czarny chałat dał
na półkę,@ na łysinę wziął
jarmułkę,@ wezwał skrzypków, a
było ich dwóch,@ i tak
skrzypkowie dwaj weseli@
skrzypkowato zaskrzypieli,@ tak
skrzypkowo zaskrzypieli mu we
dwóch,@ i tak skrzypkowie dwaj
weseli@ skrzypkowato
zaskrzypieli,@ że radował się
rebego mądry duch...@
Potem długo gadaliśmy o
sprawach żydowskich. O ćwiczeniu
zapomnieliśmy zupełnie.
O krok od Warszawy
Śródborów, 1 czerwca 1978 r.
Jestem ze Stachą w
"Śródborowiance". To dom
wypoczynkowy Towarzystwa
Społeczno_Kulturalnego Żydów w
Polsce. Dokoła słychać jidysz,
pół polski, pół jidysz. Stacha
cieszy się jeszcze bardziej ode
mnie.
- Już się zaraziłam - mówi. -
Ja się czeszę, że jest czysze.
- A ja wiersze pyszę -
dopowiadam.
Odkrywamy las. Ja z obawy
przed słońcem chodzę w
plastikowym nosie.
Wieczór. W Argentynie mecz
Polska_Niemcy. Mnie nic nie
obchodzi. Stacha na telewizji.
Bardzo się przejmuje. O, już
wraca.
- Uff - wzdycha z ulgą -
remis.
Nie oderwałam się jeszcze
całkowicie od Warszawy. Od
przygotowań. Stefan powiedział,
że wybieramy się do Śródborowa
jak na Księżyc.
2 czerwca
Marsz z białą laską do
Pogorzeli. Po lasku, piasku, w
słońcu, w cieniu. Obie nosimy
meksykańskie kapelusze i
niewiele ponad to. Szumią
brzozy. Woda w strumyku do
kostek. Zimna. Czysta. Odzywa
się kukułka. Niemądre
skojarzenie - jak w starym
zegarze.
3 czerwca
Niedaleko palił się las. Gdyby
tu był Miron, zaciągnąłby mnie
na pożar.
Pożyczyłyśmy od jednego pana
"Politykę" z moim opowiadaniem
"Wyjście z getta". Ten pan
zbiera materiały o Żydach w
czasie okupacji. Opowiada nam,
że hitlerowcy dla eksperymentu
oślepili trzysta osób. Według
ich teorii niewidomi,
odpowiednio wychowani, stanowili
tańszą od widzących siłę
roboczą. Bo nie mieli potrzeb
estetycznych. Mogli chodzić w
byle jakim ubraniu, mieszkać w
nie pomalowanym mieszkaniu.
W jadalni wielkie kubki do
herbaty. Stacha kupiła sobie
szklankę. Zabiera ją ze sobą na
posiłki. Ale często zapomina i
cierpliwie wraca po nią na
drugie piętro.
4 czerwca
Niedziela. Są tu takie schody,
że się ich widzący boją. A ja
nie. Zeszłam sama. Stacha się na
mnie rozgniewała, że ja jej na
złość. Że jakbym zleciała z tych
schodów, toby była jej wina. A
ja po prostu chciałam jej
oszczędzić wchodzenia po mnie na
górę. Ale ona i tak poleciała po
szklankę.
Nad strumykiem zjazd. Rodziny
z dziećmi. Samochody. Radia.
Kukułki nie słychać.
5 czerwca
Powoli ludzie zaczynają z nami
rozmawiać. Jest tu szwagierka
Słobodnika. On ma siedemdziesiąt
osiem lat. Pożyczyła nam jego
wiersze.
6 czerwca
Miałyśmy dziś przygodę.
Wlazłyśmy na skarpę. Zabrnęłyśmy
w kolczaste chaszcze. Zagradza
nam drogę to czeremcha, to
pościnane brzozy, to jałowiec. A
na dole bagnisto. Wreszcie udało
nam się ominąć bagna i zjechać
na pupach w dół.
Wieczór. Stacha czyta mi
Słobodnika. Wzrusza się wierszem
o Korczaku. Szwagierka
Słobodnika opowiadała nam, że w
sprawie tego wiersza
telefonował do niego
Cyrankiewicz. Podobno
Cyrankiewicz zbiera materiały na
temat Korczaka.
Nad Śródborowem krąży burza.
Dla mnie burza jest tajemnicza
jak w dzieciństwie.
7 czerwca
Burza wciąż kołuje. Upał. Chce
się spać. Nie chce się pisać.
Roboty koło torów. Powykopywali
brzózki, zniszczyli skarpę.
8 czerwca
Leżę na balkonie. Czytam "Nasz
Świat", moje brajlowskie
czasopismo. Trudno byłoby mi żyć
bez brajla. Nie zastąpi go
lektor ani książka mówiona. To
czytanie najbardziej podobne do
czytania zwykłym drukiem -
intymne, bez pośrednictwa.
Czytam o Kartezjuszu. Miał
zamiar zostać urzędnikiem albo
wojskowym. Był w Holandii, w
sprawach wojskowych. Spotkał tam
holenderskiego uczonego, który
zachęcił go do rozmyślań. W noc
lutową, w kwaterze wojskowej z
żelaznym piecykiem, miał
paropłaszczyznowe sny. Śniło mu
się, że wchodzi do kościoła. Na
schodach zawraca, bo zapomniał
pozdrowić jakiegoś człowieka.
Potem mu się śniło, że się
obudził i swoje sny
interpretuje. Po prawdziwym
obudzeniu się zapisał te sny. Do
nas dotarła wersja pewnego
księdza. Uczeni się nad tymi
snami głowili. Freud uznał, że
to nie wyraz podświadomości,
tylko praca umysłu, i że trzeba
się trzymać interpretacji
Kartezjusza. A sam Kartezjusz
wyciągnął z tych snów wnioski,
że jego droga nie jest
urzędnicza ani wojskowa, tylko
naukowa.
9 czerwca
Stacha czytała mi wiersze z
getta warszawskiego Władysława
Szlengla - "Co czytałem
umarłym".
10 czerwca
Zachorował nagle na serce
jeden pan. Zabrali go do
szpitala w Otwocku. Tam umarł.
Została z nami wdowa. Ludzie
przygaszeni. Ale namiętnie
słuchają meczu piłki nożnej.
Stacha też. Bardzo się
denerwuje.
Popołudnie. Przyjeżdża Ania z
Justyną. Ania uradowana, bo
Miron obiecał pilnować kota,
kiedy oni wyjadą na wakacje.
Daję Ani do czytania wiersze
Szlengla. Ale sama jej
przerywam, bo chciałabym iść na
spacer. Idziemy na łąkę. Po
deszczu mokro. Motyl siada na
rękawie sweterka Justyny.
Wieczór zimny i wietrzny.
Zaczynam myśleć o Warszawie.
11 czerwca
Niedziela. Wybieramy się ze
Stachą do Otwocka. Wiatr mnie
popycha, kiedy idę sama z białą
laską nie kończącym się
chodnikiem.
- O, już Hoża - mówi Stacha.
W Otwocku jest nie tylko Hoża,
ale i Krucza, i Wspólna. Hożą
idziemy do kawiarni "Adria".
Podobno ładnie urządzona.
Zasłony są żółte, jakby świeciło
słońce. Czuję się trochę jak w
Warszawie, ale kawa tańsza.
Kelnerka milsza.
Stacha pogrążona we
wspomnieniach. Przed laty bywała
tu z kimś bliskim. Przychodziła
piechotą z Anina czy z Józefowa.
Dziś na śniadanie dali
śledzia.
- Pierwszy raz poczułam, że
jestem w żydowskim domu -
powiedziała Stacha.
Śledzia nie jadła. Bardzo
lubi. Ale rano nie uznaje.
13 czerwca
Dostałam list od Mirona.
Pomyślałam: jest dla mnie w moim
pisaniu sędzią surowym i
ostatecznym. Ale mógłby być
czasami trochę łagodniejszy.
Pogoda okropna. Deszcz. Jutro
wracamy taksówką do Warszawy.
14 czerwca, Warszawa
Rano byłam w Śródborowie.
Potem jechałam taksówką. A teraz
moje mieszkanie. Hoża.
Kiedy się jedzie, czas kręci
się razem z przestrzenią. Stąd
taki zamęt w głowie. Wciąż
jeszcze czuję w sobie las i
słyszę tamtych ludzi. Tylko że
ich głosy już zatonęły w mojej
wyobraźni.
Gienia
W tym roku poznałam w
Śródborowie panią Gienię,
sprzątaczkę jednego z
sanatoriów. Pani Gienia, po
czterdziestce, ma męża inwalidę
i trzynastoletniego syna. Jest
drobna, ruchliwa, uśmiechnięta.
Opiekuje się obłożnie chorą
staruszką, panią Elzą.
- Ja wstaję o piątej rano -
mówi - i wszystko zdążę. Nie
mogę opuścić pani Elzy, chociaż
na mnie krzyczy. Ona miała dobre
życie. Bogata. Podróżowała. A
teraz co?
Któregoś dnia pani Gienia
zaprosiła mnie na swoją działkę.
Dotykała moją ręką każdej niemal
rośliny.
- Tu fasolka! Tu truskawka! Tu
pomidor! - wykrzykiwała.
Kiedy indziej zabrała mnie do lasu.
Szłam ścieżką z białą laską, a
ona zbierała dla mnie poziomki.
Potem odkryła leśną polanę.
Usiadłyśmy na pniach. Tu jest
prawdziwy gaik - powiedziała. -
I dęby, i brzozy, i świerki, i
kwiatki rozmaite, białe,
niebieskie, żółte, jakie tylko.
I ptaszki nam śpiewają... A wie
pani, ja jestem z bliźniaków. Jak
byliśmy całkiem malutcy, mama
zostawiła nas pod opieką
siostry. Ona poszła bawić się z
dzieciakami, a on się udusił.
Nie wiadomo, czy mu co do gęby
nie wetknęła, żeby nie krzyczał.
Nic dziwnego. Miała dopiero
osiem lat. On się nazywał Antoś.
Dobrze, że zdążyli go ochrzcić.
Taki był malutki, i nie ma go. A
mój ojciec, pani wie, tylko
Antoś i Antoś. Kiedy chodziłyśmy
do szkoły, nauka nam nie szła.
Ojciec narzekał. "Gdyby nasz
Antek żył, ten by miał do nauki
głowę." Mieliśmy gospodarstwo.
Ojciec nas gonił do roboty. Ale
mówił, że z dziewuch żadna
pociecha, co innego syn. Na
starość miał warsztat stolarski.
Tu dopiero sobie folgował:
"Antek by mi pomagał, Antek by
po mnie przejął." A tak umarł i
trzeba było warsztat sprzedać.
Zaczął kropić deszcz.
Wracałyśmy szybko wilgotną
ścieżką.
- Niech pani kiedyś przyjedzie
do Śródborowa sama - powiedziała
pani Gienia - ja będę się panią
opiekować.
- Świetnie - ucieszyłam się -
mało opieki, dużo wolności!
Zalewy
W lipcu byłyśmy ze Stachą w
Kazimierzu. Któregoś dnia nad
ranem długo wyła syrena. Alarm
powodziowy.
Wybrałyśmy się na bulwar. A tu
schody częściowo zalane. Ktoś
podstawił stołek. Ze stołka
wchodzimy na murek. I tą drogą
na bulwar. Pełno ludzi.
Przyglądają się Wiśle, która
zalała skarpę i podeszła pod
wał. Domek przystani zalany po
dach. Idziemy w stronę "Murki".
W paru miejscach woda
przesączyła się przez wał i leje
się na ulicę Krakowską. Ludzie
umocowują wał workami z
piaskiem. Na ulicy koło "Murki"
jezioro. W kawiarni pusto.
Podobno turyści mają opuścić
schronisko.
Wracamy. Przy umocnieniach pracuje coraz
więcej ludzi. Przyjechało
wojsko. Między Kazimierzem i
Puławami zalany jakiś odcinek
szosy. Nie wiadomo, co z
autobusami.
Wspinamy się Wąwozem
Małachowskiego do Domu Prasy.
Wchodzimy do pokoju, a tu
telefon. Warszawa.
- Jadziu - to moja sąsiadka
Nela - niedobra wiadomość.
Zalało wasze mieszkanie.
Prawdopodobnie pan Stefan
zostawił kran otwarty. Nie
wiadomo, gdzie on jest. Nie ma
kluczy. Trzeba, żebyście
natychmiast przyjechały.
Przeraziłam się. Naradzałyśmy
się ze Stachą, co robić. Pan
Florian ma klucze. On siedzi w
domu. Ale kto do niego po te
klucze pojedzie?
Znowu telefon, Nela.
- Strażak wszedł przez okno w
kuchni. Zamknął kran. Ale boję
się o mieszkanie, bo było pełno
gapiów. I wiedzą, że nie ma
nikogo.
- No, chyba po drabinie z
podwórza nikt się nie będzie
dobierał.
- Chyba nie. A pana Stefana
dalej nie ma, może wyjechał.
Dowiem się, jak z zalaniem.
Zadzwonię.
Po kwadransie jeszcze jeden
telefon.
- Jadziu, tu Nela. Zbadałam -
zalało tylko łazienkę. Wrócił
pan Stefan. Wcale się nie
przejął.
Chude imieniny
W ostatnich latach zaczęłam
uciekać od imienin do Obór.
Któregoś roku piętnastego
października przyjechała do mnie
cała rodzina. Poszliśmy wszyscy
karmić trawą cielęta.
Spacerowaliśmy po szeleszczących
liściach w parku nad stawem.
W tym roku dwa dni przed
terminem zapowiedziałam moim:
- No, to sobie we wtorek
wypijemy po kieliszku.
Nie przejmowałam się. Kryzys
od wielu rzeczy zwalnia. Pan
Florian miał przynieść ciasto.
Po południu Stefan zaczął
majstrować - reperować swoje
górne światło, nieczynne co
najmniej od roku. Swoje
naprawił. Ale wysiadło u mnie.
Przyszedł pan Florian z
sernikiem i dwiema rolkami
papieru toaletowego zamiast
kwiatów. Posadziłam go w pokoju
Stefana.
Dzwonek. Moja siostrzenica
Marylka. Zabiera się do robienia
kanapek z kartkową kiełbasą. W
mig się z tym uporała. Przybrała
kanapki jajkiem, pomidorami,
podlała keczupem.
Dzwonek. Ania, Tomek i
Justyna.
- Głodni jesteśmy!
- Głodni!
- O, wspaniałe - Ania
rozpromieniona na widok kanapek.
- Mogę ci podarować mydło
hiacyntowe - proponuje Tomek -
dostałem od reżysera Z. Chcesz?
- No pewnie - ucieszyłam się.
- Wiecie, Chuda Zosia przyniosła
mi za papierosy torbę cukierków.
A Aldona z rozpędu, ponieważ
akurat były w sklepie, kupiła
podkolanówki. Zapomniała, że nie
nosi.
Ania chichocze.
- Pani Aldona w
podkolanówkach!
- A przed sklepem jakaś
kobieta zaraz zamieniła się z
nią - te podkolanówki na
szampon.
Stefan wnosi do
telewizorowego świecznik z
korzenia Ani roboty. Świece się
palą. Ale obrus trudno znaleźć w
zakamarkach segmentów. Więc
uroczystość na ceracie.
Pan Florian co rusz cichutko
się wymyka i schodzi na parter
do elektrotechnika Drzazgi, żeby nam
zreperował światło. Przy
kartkowej wiśniówce rozmowa
toczy się na temat pralki.
Ważne wydarzenie. Tydzień temu
Ania włączyła się do kolejki
przed sklepem z pralkami.
Została zapisana na listę jako
setna. Wyznaczono jej dyżur
następnego dnia od ósmej
wieczorem do dwunastej.
Przy tym odstawaniu pralki
Ania się bardzo zaziębiła.
Następnego dnia pojechała do
Torunia na konferencję na temat
pisarzy emigracyjnych. Najpierw
była straszliwie śpiąca i
zasnęła w pierwszym rzędzie. A
potem tak ją bolało gardło, że w
ogóle nie mogła mówić. Teraz
jest uszczęśliwiona, bo udało
jej się wpłacić pierwszą ratę na
tę pralkę.
Profesor Tatarkiewicz na pewno
miał rację. Ubogie narody nie są
o wiele mniej szczęśliwe od
bogatych. Mają swoje radości.
Pana Drzazgi wciąż nie ma,
świece się kończą. Goście
szykują się do wyjścia. Stefan
przenosi świecznik do
przedpokoju.
- To były bogate imieniny -
mówi Marylka.
Piątek musi być
Piątek po południu. Pan
Florian wolniutko otwiera nasze
drzwi wejściowe, bo ma swój
klucz. I jednocześnie dzwoni
telefon.
- Babciu, to ja. Tata mnie nie
odebrał. Jestem okropnie głodna.
Przynieś coś. Zatrzasnęliśmy
się. Nie mamy kluczy. Przyjedź z
kluczem.
- Ale gdzie ty jesteś,
Justynko?
- W Domu Kultury, przy szkole.
- Zaczekaj chwilę. Czy pan ma
sernik, panie Florianie?
- Mam.
- Mamy sernik, Justynko. Bądź
za pół godziny na Chłodnej. Już
wychodzę.
Na rogu Hożej i Emilii Plater
spotykamy Tomka.
- Dzień dobry, dokąd idziecie?
- Na Chłodną.
- Macie klucz?
- Mamy. Justyna dzwoniła, żeś
jej nie odebrał.
- A, bo ona była w "Zachęcie"
ze swoją grupą plastyczną. A ja
spotkałem Wieśka i trochę
zagadaliśmy się na ulicy.
Czekamy na przystanku
piętnaście, dwadzieścia minut.
Żadnego tramwaju. Niepokoimy się
o Justynę.
- Idziemy pieszo?
- Idziemy.
Dworcowy tunel jak podziemne
miasto.
- Wy chyba tu błądzicie - mówi
Tomek.
- Nie, pan Florian w ogóle nie
podejmuje się tędy chodzić.
Na Chłodnej Justyny nie ma.
Tomek znika. Wracają po
kwadransie.
- Oglądała film w klubie. Ta
pani od plastyki, ruda,
sympatyczna, powiedziała:
"Dobrze, że pan przyszedł. Mam u
pana dużą kawę."
Kot rozkłada się na moich
kolanach. Wyraźnie zeszczuplał.
- A, bo on chce jeść tylko
morszczuka. Nastać się trzeba za
tą rybą. A ostatnio, jak
powiedziałem, że dla kota, to
ludzie wymyślali.
Tomek podaje zupę z papierka
podwójnej gęstości. On zawsze
mówi, że ma mnóstwo rzeczy w
domu. Ale bywa różnie. Ania
opowiadała, że jak wpadła na
jeden dzień z Obór, nie mieli
nic. Rzucili się na przysłane
przeze mnie gruszki.
Tomek ma wspaniałą zaletę -
stałą gotowość głośnego czytania
i wyboru dobrej lektury dla
mnie.
Chętnie przystałam na
czytanie. OKazało się, że tym
razem to Dostojewski, świetny
"Bobok" i "Stuletnia". Słuchamy
wszyscy - i Justyna, i pan
Florian.
- To jednak piątek musi być -
mówi Tomek na pożegnanie.
Wychodzę z panem Florianem.
Gorzki zapach jesieni. Moje
widoki_światła.
- No i co, panie Florianie -
mówię - ciekawe te opowiadania,
prawda?
- Ano, ano. Ale i telewizji
warto by było posłuchać.
Dwie choinki i lutnia
Mam w tym roku dwie duże
choinki. Jedną przyniósł Stefan,
drugą przytaskał Miron. Ta od
Stefana stoi jak zawsze w
telewizorowym, przybrana
bombkami i łańcuchami przez Anię
i Justynkę. Mironowa w kącie
mojego pokoju. Pachnie.
Ania z Tadkiem wyjechali do
przyjaciół do MIkołowa. Justynka
u dziadków na Woronicza.
Zadymka. Dwadzieścia stopni
mrozu. Awaria w ciepłowni.
Kaloryfery zimne. Stefan w
kuchni rozlewa działkowe wino do
butelek.
Zjawia się Miron.
- Nie bałeś się wyjść przy
takiej pogodzie? - pytam.
- Obudziłem się - (oczywiście
jest wieczór) - i pomyślałem:
Pójdę na Hożą. Wczoraj tam było
miło. Jadzia dobra. Pan Stefan
spokojny człowiek. Widok dobry.
Mur. Drzewa. Dziedziniec.
Gałęzie - plątanina białych, w
śniegu, i tych czarnych... A to
dla ciebie, płyta. Stara muzyka.
Lutnia.
Kładę się na tapczanie. Ta
lutnia mnie jakby kołysze,
wciąga. A przed oczyma kolory -
zielenie, niebieskości.
Potem Miron czyta mi Lema,
jedno z opowiadań Pirxa.
Dalej western w telewizji. Tu
lutnia, tu western. Słuchamy.
Gadamy. Miron komentuje.
- O, biją się. Piją.
Kieliszki. Saloony. Ta stara
Ameryka. Te chamy i te idiotki.
Epitafium dla nielubianej
Rodzina Marytnych kojarzy się
w mojej pamięci z latami
pięćdziesiątymi, z pierwszym
okresem po powrocie do Warszawy
z kilkuletniego pobytu na
Wybrzeżu. Mieszkali tu na Hożej
obok nas. Byli to trudni
sąsiedzi.
Marytny ślusarz, pijaczek. Ona
także nie stroniła od kieliszka.
Trójka rozhukanych dzieci -
Antek, Jacek i Aśka. Te dzieci
były towarzyszami zabaw Ani.
Kończyło się często na
interwencji mojej albo Marytnej.
Mieli wilczura, który wył
godzinami, kiedy nie było ich w
domu.
Po kilku latach przenieśli się
na inną klatkę schodową, od
podwórza. Odetchnęliśmy.
Nie wiedziałabym nic o nich,
ale w ostatnich latach moja
gosposia, pani Hela, stała się
powiernicą Marytnej. Prowadziły
długie rozmowy w bramie i na
podwórzu.
Jadam obiad w kuchni i wtedy
pani Hela opowiada mi nowiny.
Przeważnie o morderstwach i
kradzieżach. Ale też o
sąsiadach. Więc i o Marytnych.
Któregoś dnia dowiedziałam się,
że Jacek Marytny wyjechał do
Belgii. Miał tam pracować jako
kierowca. Ale wpadł pod
samochód. Nie żyje.
Przypomniałam sobie, jak Ania
i Antek wozili go wózkiem po
dziedzińcu "Caritasu". A potem,
kiedy podrósł, pobili się kiedyś
z Anią i Marytna mnie
zwymyślała.
Marytny umarł wkrótce po
śmierci syna. Antek się ożenił i
wyemigrował do Ameryki. W
mieszkaniu została Marytna z
Aśką, zięciem i małym wnukiem.
Ale z zięciem się nie zgadzali i
wyjechał gdzieś w świat.
- Ten mały Pawełek Aśki to
ładny chłopak - mówi pani Hela.
W tym roku w czerwcu
siedziałam któregoś dnia na
balkonie. Na podwórzu hałasowały
dzieci.
- Przestańcie, cholery, bo wam
łby porozbijam! - rozległ się
głos Marytnej z ławki pod
kasztanem.
Wkrótce potem wyjechałam na
wakacje. Po powrocie
dowiedziałam się od pani Heli,
że Marytna miała wylew. Umarła w
szpitalu.
Nie lubiłam jej. Ale bardzo
mnie to obeszło. Związały nas
lata przeżyte w jednym domu.
Może nie wszystko było takie złe
w tej Marytnej jak jej ostry
język?
Przypomniałam sobie, że
pracowała jakiś czas w Związku
Niewidomych. Była świetną
maszynistką.
To dziwne, ale ta nielubiana
właśnie mnie zwierzyła się przed
laty ze swoich dawnych
projektów. Stałyśmy na klatce
schodowej przed moimi drzwiami.
Widocznie odprowadziła mnie ze
Związku. Szukałam w torebce
kluczy.
- Wie pani - powiedziała -
miałam wstąpić do klasztoru. I
wstąpiłabym, gdyby nie to, że te
cholerne zakonnice żądały
wielkiego wiana. A mojego ojca
nie było na to stać.
Dzwonek. Przychodzi do mnie
pielęgniarka na zastrzyk. Ta
pielęgniarka jest sąsiadką
Marytnych. Nie była zachwycona
sąsiedztwem, a teraz mówi:
- Ale się ta Marytna uwinęła.
Szkoda kobiety. Ustatkowała się
na starość. Opiekowała się
wnukiem. Odprowadzała go do
szkoły.
Pięć miesięcy później Aśka też
dostała wylewu i umarła.
Pawełkiem zaopiekowała się
ciotka. Rodzina Marytnych
zniknęła z naszego domu.
Niebieski wazon
Późnym latem byłam ze Stachą
na grobie Mirona. Ułożyłyśmy
gladiolusy na jego zielonej
mogile. Stacha pomodliła się, ja
porozmawiałam z nim w myśli. A
trzydziestego października
Stacha niespodziewanie umarła.
Od dziesięciu lat były
niedziele ze Stachą. I teraz
właśnie jest niedziela. Bez
Stachy. I wszystko to, czego nie
ma, pojawia się w myślach.
...Dwunasta. Cieniutkie
dzwonienie sygnaturki w
"Caritasie". Głos Stachy z
ulicy:
- Jadzia! Jadzia!
Schodzę. Idziemy na spacer w
kwadrat najbliższych ulic. Albo
na skwerek. A potem do naszej
kawiarenki na rogu. Pijemy
"groszki", najmniejsze kawy.
Jemy ptysie. Ja wyjadam tylko
krem. Pada deszcz czy świeci
słońce, tu jest zawsze półmrok.
Mruczy radio. Ze Stachą swojsko.
Zwierzenia, różne
rozpatrywania...
Po śmierci Stachy odczułam
jeszcze wyraźniej, jak byłyśmy
sobie bliskie. Wszystko, czego
dotykałam, o czym myślałam,
miało z nią związek. Na szafce w
przedpokoju leżały zniszczone
kapcie z futerkiem - kapcie
Stachy. Służyły jej przez
dziesięć lat chodzenia po moim
mieszkaniu. Dotknęłam ich. Na
palcach była dziura. Puszek
wyleniały.
Stacha trafiła do mnie z
ogłoszenia. Poszukiwałam
lektorki. Spotkałyśmy się w
"Haneczce" na Wspólnej.
Spodobała mi się od razu. Miła,
łagodna, kulturalna. Powiedziała
wtedy: - Przyniosę do pani
kapcie, żeby pani nie brudzić
podłogi. - To mnie ujęło.
Stacha kochała kwiaty, żywe i
suche bukiety. Cieszyła się,
kiedy Miron przynosił kwiaty na
Hożą.
- U ciebie zawsze kłopot -
mówiła - nie ma gdzie wstawić.
Kupię ci na imieniny wazon.
Tych wazonów od Stachy jest
parę. Najbardziej lubię
niebieski z przezroczystego
szkła, zwykle stoją w nim róże.
Stacha jeździła po niego na
drugi koniec Warszawy.
Stacha miała dobry gust.
Uznawał to Miron. Chwalił jej
stroje, zwłaszcza piękną
indyjską bluzkę. Także w Oborach
panie prawiły jej komplementy.
Była skromna.
- E, to wszystko stare rzeczy
- mówiła. - A gust mi się
wyrobił przy Kaziku.
To był jej mąż, architekt.
Umarł w latach sześćdziesiątych.
Stacha mówiła mi, że w
przeddzień niespodziewanej
śmierci Kazika siedziała z nim w
półmroku i widziała dookoła jego
głowy zielonkawą aureolę.
Była z nim szczęśliwa. Ciężko
przeżyła jego stratę. A potem,
już w starszych latach, znowu na
swojej drodze spotkała miłość.
Stacha często opowiadała mi
swoje piękne sny. A kiedy
jeździłyśmy razem na wakacje,
miewałyśmy czasami sny niemal
jednakowe.
Stacha była wierząca.
Zachowała ufność dziecka i nie
chciała zastanawiać się nad
sprawami religii. Krótko przed
śmiercią powiedziała mi przez
telefon:
- Nie byłam kilka lat u
spowiedzi. A teraz poszłam.
Bałam się, że ksiądz młody. Ale
był mądry. I jestem zadowolona.
Stacha mówiła o sobie, że jest
tchórzliwa. I rzeczywiście nie
była odważna. W Oborach nie
chodziła nigdy w nocy na spacery
ze mną i z Mironem. Ale nic nie
wskazywało na to, że boi się
śmierci. Mówiła zwyczajnie:
- Kiedyś trzeba odejść.
Niewiele wiem o młodości
Stachy. Mieszkała u starszej
siostry, nauczycielki
niemieckiego. Ta siostra była
surowa i bardzo dbała o jej
dobre wychowanie. Po maturze
Stacha udzielała lekcji w jakimś
dworku dzieciom ziemian. Kiedy
mi o tym opowiadała, wydawała mi
się bohaterką Żeromskiego.
Gdybym miała rysować portret
Stachy, naszkicowałabym go
dwiema liniami - jedną miękką i
łagodną, drugą twardszą. Łagodna
linia to Stacha polonistka,
wrażliwa na piękno słowa, piękno
sztuki. Linia twardsza to Stacha
pani naczelnik wydziału w
Gus_ie, niesłychanie pracowita i
skrupulatna. Stacha polonistka
była moją bliższą przyjaciółką.
Zasiadała z Mironem w "kolegium"
domowym, kiedy przygotowywałam
tomiki wierszy do druku. I
potrafiła o każdy wiersz
walczyć.
Była purystką. Wertowała
słowniki i spierała się ze mną o
pisownię niektórych wyrazów.
Pamiętam nasz spór o suterynę.
Ona, że suterena. Szłam z laską,
uderzałam o kraty suteryn i
wołałam:
- Suteryna! Suteryna!
A Stacha:
- Nie, nie, suterena!
Od czasu do czasu Stacha
wybierała się do Gus_u na
herbatkę rencistów. Szła
przedtem do fryzjera. Wkładała
suknię z koniakowskiej białej
wełny. Wracała ożywiona. Ale
mówiła:
- Nie do wiary, jak ci ludzie
się starzeją. Nie do wiary!
W niedzielę po mszy i
spotkaniu ze mną Stacha, jak w
latach trzydziestych, udawała
się na brydża. Nie grała zbyt
dobrze i przejmowała się
uszczypliwymi uwagami partnerów.
Nie miała kuchni. Nie chciała
kupić lodówki, żeby nie zagracać
pokoju. Jadała obiady w
"Niedźwiadku". Mieszkała w tym
samym domu. Jako rencistka i
stała bywalczyni miała
przywileje. Dostawała pół porcji
zupy i pół porcji kartofli. Właśnie w
"Niedźwiadku" pod koniec
października spotkałam się z nią
po raz ostatni. Była ogromnie
przejęta konkursem szopenowskim.
- Oddycham atmosferą muzyki -
mówiła.
Ula mi potem opowiadała, że
Stacha była bardzo elegancka. Na
szyi miała piękny stary krzyżyk.
Sygnaturka w "Caritasie"
wydzwania piątą. Podchodzę do
"wieży" biurka. Wodzę dłonią po
szkle niebieskiego wazonu. Jaką
piękną ma linię! Myślę o
dalekiej i niepowtarzalnej
chwili, kiedy ustawiły go tu
serdeczne ręce Stachy.
Doktor Grażyna
Stacha na święta jeździła do
Makowa, do swojej siostrzenicy
lekarki.
- W Warszawie jestem samotna -
mawiała - u Grażynki ogrzewam
się w rodzinnym cieple.
Wracała ożywiona. Zdawała mi
relację w "Hożej".
- Wiesz, Grażynka jest trochę
dziwaczka. Milczek i samotnica.
Nie ma przyjaciół. Tylko szpital
i dom. Chorzy ją uwielbiają. A
jej mieszkanie jest piękne.
Mironowi by się podobało. Całe
ściany książek - i wszystkie
jego książki. Mnóstwo płyt.
Godzinami w milczeniu słuchamy
muzyki, czytamy. Ona mi się
nigdy nie zwierza. Jest
przystojna, ale ani słowa o
żadnych panach. Święta
wyprawiają dla mnie jak dla
królowej, Grażynka i ta Jasia.
Wiesz, ta młoda pielęgniarka,
która jej pomaga w domu. Ciągle
mi podtykają coś pysznego.
Trochę tam tyję. No, ale trudno.
Nie masz pojęcia, jakie
wspaniałe są jej bernardyny -
Birbuś i Dara. Tęsknię za nimi w
Warszawie. Ja te psy po prostu
kocham. One mnie też. I wiesz,
one wszystko rozumieją. Jak mamy
o nich coś powiedzieć, to
szeptem albo wtedy, kiedy ich
nie ma. Dara mnie kiedyś
wyratowała. Byłam z nią nad rzeką.
Skręciłam nogę. Nie
mogłam się ruszyć. Dokoła
nikogo. Ona poleciała i
sprowadziła pomoc. A sam Maków!
Maków jest cudowny. Miasteczko.
Góry. Raz miałam w kościele w
Makowie niezwykłe przeżycie.
Zatopiłam się głęboko w
modlitwie. I nagle poczułam
bliskość mojego ojca. Potem
sobie przypomniałam, że on przed
wielu laty był w tym kościele. I
przed tym samym obrazem gorąco o
coś Matkę Boską prosił.
W osiemdziesiątym roku Stacha
wróciła z Makowa przygaszona.
Siedziałyśmy na skwerku.
Opowiadała:
- Posprzeczałam się z Grażynką
jak nigdy. Ja się polityką nie
zajmuję. Ale nie znoszę
zapalczywości. Powiedziałam coś
łagodzącego o Jaruzelskim. A
ona: "Jak ciocia może! Nie
spodziewałabym się tego po
cioci!" Taka bojowa.
Doktor Grażyna umarła nagle w
osiemdziesiątym drugim roku. W
szpitalu w Krakowie.
Po jej śmierci spotkałam się
ze Stachą w "Hożej". Kelnerka
podała "groszki" i ptysie.
Po śmierci kogoś bliskiego
wszystko, co robimy, a nawet
fakt, że żyjemy, wydaje nam się
zdradą zmarłego. Wiedziałam, że
Stacha to odczuwa.
- Zdejmę ci górną pokrywkę -
powiedziała Stacha, jak zawsze
troskliwa - pewnie chcesz zjeść
sam krem. No, już!
Usłyszałam odgłos
pochlipywania. Wyjęła chusteczkę
z torebki.
- Kiedy człowiek umiera -
powiedziała spokojnym już głosem
- często odsłania się jego
tajemnica. Wyszło na jaw, że
ważna przyczyna była powodem
samotności Grażyny. Okazało się,
że już od wczesnej młodości
miała tylko jedno płuco.
Wiedziała, że będzie żyła
krótko. Parę lat temu miała się
poddać skomplikowanej operacji.
Ale nie chciała. Nie wierzyła,
że się uda.
Zniknęła dziewczyna
Kasia M., studentka
psychiatrii, w czasie moich
depresji w latach
siedemdziesiątych zaopiekowała
się mną społecznie. Parę razy w
tygodniu dreptałyśmy po skwerku
koło kościoła Świętej Barbary
albo spacerowałyśmy w kwadrat -
Hoża, Emilii Plater, Wspólna,
Poznańska. Kasia była łagodna.
Przynosiła mi ulgę. Szłam
uczepiona jej ramienia.
Opowiadałam o swoich
przeżyciach.
- Ale ty mnie nie opuścisz,
Kasiu - prosiłam.
- Na pewno pani nie opuszczę -
odpowiadała cichym głosem.
Potem zaprzyjaźniłyśmy się.
Ania i Tadek mieszkali wtedy
na Chłodnej. Latem wyjechali z
Justyną. A Kasia ze swoją
przyjaciółką Iwoną zamieszkały u
nich i opiekowały się kotem.
Pamiętam popołudnie, które
spędziłam tam z dziewczętami.
Byłyśmy w świetnych humorach.
Śmiałyśmy się z byle czego.
Trudno mi było uwierzyć, że
wiosną miałam depresję. Kot
kręcił się leniwie. Iwona
chwaliła się, że on jest dla
niej łaskawy.
- Nie mów tego Mironowi -
prosiłam. - Bo Miron ciągle
biega. A kot za nim i gryzie go
w łydki.
Po chwili zjawił się Miron,
rozradowany, z kwiatami, z
ciastkami. Iwona natychmiast się
wygadała.
- To niemożliwe! - zawołał.
A kot, jakby chciał naprawić
sytuację, zaczął ocierać się o
jego nogi.
- No, widzicie, dziewczyny -
ucieszył się Miron - on się
widocznie zmienił.
Wyjechałam wtedy ze Stachą do
Śródborowa. Kasia odwiedziła
mnie tam z Iwoną. Stacha
zaprowadziła nas do Pogorzeli
nad strumyk. Świat lśnił po
deszczu. Szłam sama z białą
laską skrajem brzozowego lasu.
Dziewczęta zbierały kwiaty,
chichotały.
Tego samego lata byłam jeszcze
ze Stachą w Kazimierzu. Kasia
przyjechała po nas. Wybrałam się
z nią na daleki spacer przez
pola, łąki i wąwozy. Pachniało
siano. Cykały świerszcze.
- Kiedy skończę studia -
powiedziała Kasia - wybieram się
za mąż. Ale to nie będzie miało
wpływu na naszą przyjaźń.
- Mam nadzieję -
odpowiedziałam niepewnie.
I rzeczywiście Kasia wyszła za
mąż po skończeniu studiów. W
pierwszym okresie zwierzała mi
się ze swoich przeżyć. Ale
zjawiała się u mnie coraz
rzadziej i rzadko telefonowała.
Potem, po bardzo długiej
przerwie, dostałam od niej kartę
z Pragi. Opisywała swój pobyt w
Czechosłowacji i obiecywała, że
po powrocie do Warszawy
zadzwoni. Ale się nie odezwała.
Mąż Kasi, alpinista, wybierał
się do Indii na wysokogórską
wyprawę. Kasia miała z nim
pojechać. Marzyła o tym. Nie
wiem, czy jej marzenie się
spełniło. I w ogóle, co ja o
niej wiem? O pani doktor
Katarzynie G.? Nie znam jej. A
Kasia_dziewczyna zniknęła.
Lektorka nie przyszła
Ula wyjechała na urlop.
Trafiła mi się zastępczyni, pani
Bożena. Miała przyjść wczoraj.
Telefonowała, że coś jej
wypadło. Ma przyjść dzisiaj. Ale
jakoś się spóźnia. Ścieram w