Strasser Dirk - Ostateczne miejsce urodzin

Szczegóły
Tytuł Strasser Dirk - Ostateczne miejsce urodzin
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Strasser Dirk - Ostateczne miejsce urodzin PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Strasser Dirk - Ostateczne miejsce urodzin PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Strasser Dirk - Ostateczne miejsce urodzin - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DIRK STRASSER ostateczne miejsce urodzin Było ciemno. Jak zawsze, ale teraz coś się zmieniło - coś istotnego. Ciepło stopniowo uciekało, pozostawiając jedynie dojmujący chłód. Także uderzenia osłabły, przytłumione przez obce dźwięki. Miejsce to było surowe i wyniosłe - skradło całą miękkość, przytłoczyło ją i spetryfikowało. Panowała tu ciemność. I z tej ciemności podniósł się krzyk. I z tej ciemności podążyły jego śladem inne krzyki. I w tej ciemności umarła matka, tak jak wszystkie inne matki. Człowiek-który-się-zestarzał uklęknął przy dziecku; uważał przy tym, aby nie upuścić zebranych kamieni. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym zaczął wolno układać kamienie w krąg wokół dziecka. Nie otworzyło oczu, gdy delikatnie wsunął pod nie palce i podniósł je z kręgu, który stworzył. Kołysząc śpiące dziecko na ramieniu, ułożył pozostałe kamienie w kształt krzyża w miejscu, gdzie leżało. Kiedy przemówił, jego głos brzmiał miękko, jako że nikt inny nie musiał tego słyszeć. - To jest twój znak. To jest twoje miejsce urodzenia. Obyś w nie powracał wielokrotnie. Człowiek-który-się-zestarzał westchnął. Popatrzył na dwa ogromne księżyce; jego oczy śledziły znajome konstelacje na łuku nocnego nieba, aż po horyzont za jego plecami. Odwrócił się, osłaniając dziecko, i znów się odezwał. - Nazwę cię Chyży i będziesz biegać szybciej niźli wiatr. Śpij, maleńki, bo już nigdy nie zaznasz takiego odpoczynku. Wkrótce znów przyjdzie nam biec. I począł iść ze śpiącym dzieckiem w ramionach. Dwa księżyce zawisły nad jego prawym ramieniem. - Widzisz, jak trzęsą się moje nogi - powiedział starzec, gdy już usiadł na sporym, wyniszczonym głazie, próbując złapać oddech. - A dlaczego, Jehu? - spytał chłopiec. - Starzeję się - przecież wiesz, Chyży. Coraz ciężej mi nadążyć za innymi. - Nie mów tak, Jehu. Moje nogi też się trzęsą - widzisz? - Ależ widzę, ale to co innego. Twoje nogi drżą - biegły tak długo, że nie chcą przestać. A moje trzęsą się, bo chcą abym się zatrzymał. Nie chcą już, abym biegł. - Jak możesz tak mówić, Jehu? Nie ma różnicy. Jak możesz mówić, że jest? - Ja to wiem, Chyży, ja to po prostu wiem. - Ale nie możesz się zatrzymać, nie możesz... Nie jesteś stary. Jehu roześmiał się, patrząc, jak Chyży przestępuje z nogi na nogę. - Chyży, byłem już stary, kiedy się urodziłeś; wielu wtedy uważało, że nie zrobię kolejnego okrążenia, ale... No cóż, wciąż tu jestem. - Zrobisz jeszcze jedno i jeszcze jedno po nim, i... Jehu znów się zaśmiał, spoglądając na przebierającego nogami chłopca, którego miał przed sobą. - Nie wiem, zobaczymy. - Odwrócił się od Chyżego i przebiegł wzrokiem mroczny krajobraz w kierunku nikłego blasku na dalekim horyzoncie. - Zbierajmy się, lepiej dołączmy do pozostałych, w przeciwnym wypadku nie będziemy mieli okazji najeść się przed następnym biegiem. Poszli ścieżką jałowej ziemi, wijącą się między wyniszczonymi głazami. Pozostali rozproszyli się po otwartej przestrzeni i z zapałem przekopywali glebę. Niektórzy wykorzystywali zaostrzone narzędzia do przebijania się przez jej wierzchnią warstwę, ale większość robiła to gołymi rękami. Jehu wskazał miejsce. Obaj uklękli i zaczęli zagłębiać swe palce i wybierać nimi glebę w poszukiwaniu bulw, które znajdowały się tuż pod powierzchnią. - Chyba jakąś znalazłem! - zakrzyknął z dumą Chyży. - Jak ty to robisz, że zawsze wiesz, gdzie ich szukać? - Sądzę, że bycie starym ma swoje zalety. Widzę wiele rzeczy, które umykają twoim oczom. Ale tym razem to nie była wielka sztuka. Ten obszar przepełniają owoce Ziemi - już tu byłem. - Ja jeszcze nigdy nie byłem nigdzie po raz drugi. Jak to jest, Jehu? - Już wkrótce się dowiesz. Zbliżamy się do twego miejsca urodzin. Chyży przerwał kopanie i wpatrywał się w starca z otwartymi ustami. - Naprawdę? Pierwszy raz mi to mówisz. Naprawdę zrobiłem okrążenie? - Nie, jeszcze nie. Nie zrobisz go, nim nie dotkniesz swego miejsca urodzin. Może nie powinienem o tym mówić już teraz. - Proszę, Jehu, powiedz więcej, powiedz, co się wtedy stanie, co będę czuł... - Dobrze, ale jeszcze nie teraz. - Ręka Jehu zadrżała lekko, kiedy wyciągał kolejną bulwę. - Czas jeszcze nie nadszedł. Chyży obudził się w ciemności, jak zawsze. Obóz przepełniała gorączkowa krzątanina; każdy przygotowywał się do kolejnego biegu. Nagle poczuł, jak Jehu delikatnie ciągnie go za ramię. - Chodź ze mną, szybko. Chciałbym ci coś pokazać. Poszli w kierunku wyłomu w wysokich skałach otaczających obóz. Kiedy wyszli na otwartą równinę, uderzył w nich lodowaty wiatr. Jehu wydawał się iść bardzo wolno. - Chcę ci pokazać jedno z niebezpieczeństw, jakim musi stawiać czoło nasz lud. Musisz uczyć się ode mnie. - Ale ja się uczę, prawda, Jehu? - Tak, nauka bardzo dobrze ci idzie. Któregoś dnia będzie z ciebie wspaniały przywódca. - Taki, jak ty? - Ja już nie jestem przywódcą, Chyży; teraz już tylko podążam za innymi, tak szybko, jak tylko potrafię. Scyra przewodzi - jest bardzo szybka. - Ale ty wiesz najlepiej. - Może i tak, ale dla większości naszych to się już nie liczy. - Opowiedz mi o niebezpieczeństwie, Jehu. - Spójrz na horyzont - co widzisz? - Ciemność, czerń. - Chyży szybko zwrócił głowę ku Jehu. - Jak to możliwe? Niebo zawsze jaśnieje z każdym odpoczynkiem. Czy biegliśmy w snach? Czy ogień zawrócił? W końcu go prześcignęliśmy? - Nie! - W głosie Jehu zabrzmiała twardość, dotąd nieznana Chyżemu. - Wyścig nigdy się nie kończy. Nie wierz w to. Jeśli uwierzysz, umrzesz. Ogień próbuje nas zwieść - kryje się za skałą, tak jak ty to czasem robisz. Choć niebo jest ciemniejsze, ogień jest znacznie bliżej niż przedtem i nie widzisz, jak się zbliża. - Ale jak to możliwe? Głośny grzmot przetoczył się po horyzoncie. Chyży zadrżał i złapał starca za rękę. - Nie bój się. Niebezpieczeństwo się zbliża, Chyży, ale zawczasu obudziłem pozostałych. Na szczęście im jestem starszy, tym mniej potrzebuję snu. Strażnika też zwiodła głęboka ciemność i nie miał otwartych oczu. - A ten hałas, co to takiego? - Ostrzega nas o zbliżającej się burzy. - Jehu spostrzegł przerażenie w oczach Chyżego. - Nie bój się, nie zrobi nam krzywdy. Chmury, które kryją przed nami ogień, są niczym gigantyczne skały, pokrywające niebo. Niosą ze sobą ciężar deszczu i zderzają się w pośpiechu, gdy chcą nas doścignąć. To właśnie hałas, który słyszysz. A jeśli przyjrzysz się im bliżej, kiedy będą nad nami, zobaczysz między tymi skałami przebłyski ognia. Lecz nie bój się, one ci nie zrobią krzywdy. - Ale Jehu, musimy... - Tak, nie musisz mówić tego, co tak często kazałem ci powtarzać. Musimy strzec się ognia na horyzoncie, musimy uciekać przed światłem. A jednak raz jeszcze powtarzam: kiedy już odkryliśmy zwodniczość burzy - to właśnie twoja lekcja - nie ma już niebezpieczeństwa. Małe ognie, jakie ze sobą niesie, nie zrobią nam krzywdy. Jednak na twarzy Chyżego wciąż malowało się zatroskanie. - Twój umysł jest czasem tak szybki jak twe stopy - orzekł starzec. - Wkrótce zobaczysz. Chodź, wkrótce zacznie się bieg. Kiedy wrócili przez wyłom w skałach, natknęli się na lodowate spojrzenie Scyry. - Jehu, nie możemy dłużej zwlekać tylko dlatego, że pozwalasz sobie na leniwe pogaduszki. Wystarczy, że będziesz nas spowalniał w biegu! - rzuciła. Jehu spojrzał na nią, ale zmilczał. W oddali przetoczył się grzmot. - A co będziesz niósł, starcze?! Znów nic?! - krzyknęła, wyciągając rękę, aby pokazać różnorakie ładunki, jakie nieśli inni ludzie. Wszyscy dorośli nieśli przypięte na plecach żywność i małe narzędzia, zaś dwóch największych mężczyzn dźwigało niemowlęta. - Wszystko, czego potrzebuję, noszę w mojej głowie - rzekł Jehu. - Możesz mi podziękować za moją czujność, jak już rozmówisz się z tym twoim pilnym strażnikiem. Scyra odwróciła się z jadowitym spojrzeniem. Chyży niemal roześmiał się w głos. - Ostrożnie, Chyży, będziesz z nią musiał żyć o wiele dłużej niż ja. - Nie mów tak! - Ale to prawda. A ona ma rację. Jestem ciężarem. Nie potrafię już niczego nieść w biegu, a gdyby nasz lud nie niósł niczego, nie bylibyśmy niczym więcej niż pyłoszczurami. - Nie, ty jesteś wielkim człowiekiem! Jehu uśmiechnął się łagodnie do własnych myśli. - Chyży, nie ma już wielkich ludzi. Nasz lud nie ma już czasu na wielkość. Chodźmy, ruszają. Bieg rozpoczął się jak zwykle: wolno, nieco tylko szybciej od marszu. Jehu wiedział, że nie było sensu zaczynać w czołówce - bo nie utrzymałby się tam zbyt długo. Podejrzewał, że Scyra niegdyś celowo wcześnie zwiększyła tempo, tylko po to, żeby zrobić mu na złość, gdy chciał jej dorównać. Mimo że jego nogi poruszały się automatycznie, kiedy przedzierał się przez wyniszczony gaj, wiedział, że ten rytm nie był już taki jak w młodości. Bieg nie stanowił już odruchowej czynności, jak u Chyżego, który z własnego wyboru rozpoczął bieg u jego boku. Chyży biegał równie łatwo, jak oddychał; jego nogi nawet teraz tłumiły w sobie moc. Chciały wyciągać się w dłuższym, szybszym kroku, ścigać z najszybszym wiatrem. Tak wolny bieg był dla nich ciężarem, nawet tuż po przebudzeniu. Jehu wiedział o tym. Zdawał sobie sprawę ze stopniowego wzrostu siły Chyżego, tak jak wyczuwał ubytek własnych sił. Jak zwykle dał o sobie znać dokuczliwy ból w kolanie. Najgorszy był zawsze na początku biegu. Chyży rzadko się odzywał, jako że zwiększyli tempo. Wiedział, że dla Jehu rozmowa podczas biegu stanowi coraz to większy wysiłek. Zamiast tego podbiegał do środkowej grupy, w której były inne dzieci, po czym wracał do Jehu. Porzucił próby ponaglania starca, aby nie zostawał tak daleko w tyle - wiedział, że są one bezcelowe. "Jeśli nie chcesz, nie wracaj do mnie, Chyży" - powiedziałby Jehu. "Niech ci się nie zdaje, że się zgubię. Znam konstelacje lepiej nawet od Scyry. Przez długi czas byłem przywódcą. Znam drogę. Nie zgubię się". Jehu czuł krople potu na twarzy. Zbyt wcześnie na nie. Policzki zaczęły mu gorzeć. Nie miał najmniejszej ochoty prosić Chyżego o trochę wody, którą niósł, ale wiedział, że będzie zmuszony to zrobić, kiedy ten znów do niego wróci. Słysząc jazgot klucza zmrokoskrzekaczy, przelatującego nad jego głową, spojrzał do góry. Ból w kolanie stał się tępy, a on zastanawiał się, czy stare opowieści mówiły prawdę, czy jego lud także potrafił niegdyś latać w przestworzach. A potem, gdy skały ustąpiły miejsca piaszczystej pustce, znów poczuł rytm młodości. Nogi poruszały się tak, jakby nie musiały dźwigać jego ciężaru; płuca wypełniało mu powietrze - biegł, jakby płynąc czy tańcząc. Pot wyparował, a twarz ochłodziła się. Przemknął przez iglasty las, przez piaszczyste wydmy, mijając groteskowe twarze wyrzeźbione w skałach. Świat obracał się pod stopami; gwiazdy przemykały mimo. Mógłby tak biec bez końca. Ale to nie działo się naprawdę. Wiedział, że było to najokrutniejsze ze złudzeń. Znów coś skradło powietrze z jego płuc. Jakby uderzył w skalną ścianę. Musiał biec dalej. Strzeż się ognia na horyzoncie, musimy uciekać przed światłem, musimy uciekać przed... Pojawił się gwałtowny wiatr. Daleki grzmot przybliżył się. Przebłyski ognia przecinały już niebo. Znajome konstelacje zanikały - widział, że wkrótce nawet dwa księżyce zostaną wywabione z nieboskłonu. Dalej! Kiedyś powtarzał to każdy jego mięsień. Ale ziarno wątpliwości, które wykiełkowało tak dawno temu, z każdym biegiem niezauważalnie wzrastało. Teraz jego wzrost można było mierzyć krokami. Jego nogi boleśnie domagały się odpoczynku. Krok po kroku! Umysł usiłował wymusić rytm obcy już ciału. Wiatr w plecy pchał go do przodu gwałtownymi podmuchami, wytrącając z równowagi. Utracił zdolność wykorzystywania wiatru, jaką posiadł za młodu. Wpatrywał się w dal, zmuszając do posuwania się do przodu. Ciemność poczęła zakrywać pierwszy księżyc. Nie widział już nawet biegnących z tyłu. Znikli w oddali za wzgórzami, które zdawały się rozmazywać z każdym krokiem. Po czym pojawił się deszcz, doścignął go. Niebo zwijało się w konwulsjach niczym konający. Huk przeszył mu głowę, a błyskawice ognia przydusiły do ziemi. Deszcz uderzył w niego na podobieństwo tysiąca kamyków, kiedy z wysiłkiem podążał ku wzgórzom. Jedna stopa przed drugą, pomyślał, kiedy burza zaatakowała go z furią większą niż kiedykolwiek. Jego umysł wirował. Czuł, że biegnie w złym kierunku; nogi poruszały się przeciwnie do obrotów globu. Oto właściwa droga. Zawróć naprzeciw światu, biegnij do... Kiedy świat dokonał obrotu, ujrzał setkę urodzin i dwakroć tyle śmierci; ujrzał dziesięć razy po tysiąc biegów. Znów był przywódcą. Zawsze między dwoma księżycami, krok za krokiem, trzy okresy od ziemskiej gwiazdy, krok za krokiem, zawsze między dwoma księżycami. Znów był chłopcem. Jego nogi nigdy się nie zatrzymywały - skakał, tańczył, śmiał się, krzyczał... płakał. - Jehu! Biegasz w kółko! - usłyszał nagle. To chłopiec... jakże mu było na imię? - Chodź, Jehu, znalazłem schronienie. - Chyży wziął starca za ramię i poprowadził go do grupy sporych głazów. Delikatnie pomógł mu położyć się tak, że nawis osłaniał go przed burzą. Całe jego ciało drżało, gdy usiłował skupić wzrok. - Chyży... - wyszeptał starzec tak słabo, że jego słowa uniósł wiatr. Kiedy Jehu się ocknął, wokół panowała niezwykła jasność. Poczuł na sobie wzrok Chyżego. - Wiedziałem, że nie umarłeś - słyszałem, jak mówisz przez sen. - Jak długo... zresztą, mniejsza z tym... Widzę, że światło niemal nas dosięgło... Zakasłał. - Tak się bałem, Jehu. - Czemuś mnie nie zostawił, głuptasie? I tak wkrótce umrę. Ale ty masz przed sobą wiele okrążeń. - Nie mogłem cię opuścić. Jehu wolno uniósł głowę, tak aby mógł dojrzeć niebo. - Jeszcze nie jest za późno, Chyży. Twoje nogi są silne i młode; wciąż jeszcze możesz dogonić resztę. Ogień narasta wokół nas, ale jest jeszcze słaby. Dalej. Biegnij, póki jeszcze czas... - Przerwał mu atak kaszlu. - Nie... Nie mogę - nie znam drogi. - Ależ znasz. Czego cię uczyłem? Zawsze biegnij między dwoma księżycami, trzy okresy od ziemskiej gwiazdy. Wiesz o tym. Nie kłam. Chyży odwrócił twarz od starca. - Poza tym... - Jehu uśmiechnął się, kiedy jego wzrok skupił się na otaczających go skalnych formacjach - ...powinieneś znać drogę, ponieważ już tu byłeś. Chyży spojrzał na Jehu szeroko rozwartymi oczami. - Chodzi ci o to, że...? - Tak. Pomóż mi wstać, a pokażę ci twe miejsce urodzin. Chyży wziął starca pod ramiona, kiedy ten z widocznym wysiłkiem stawał na trzęsących się nogach. - Tędy. - Wskazał szczelinę między dwoma masywnymi głazami. Złożył głowę na ramieniu Chyżego, wspierając się na nim, gdy przechodzili wolno przez szczelinę, kierując się na otwartą przestrzeń. - Tam. Widzisz tę skałę z kryształami wewnątrz? Chyży, nie mogąc się już opanować, pomknął ku miejscu, które wskazywał Jehu. Na ziemi leżał mały krąg z kamieni, z krzyżem pośrodku. Łzy popłynęły po jego młodej twarzy. - Znajdź cztery kamienie. Chyży ze zrozumieniem pokiwał głową i przebiegł wzrokiem po powierzchni gruntu. Znalazł cztery kamienie wyjątkowej urody i pokazał je Jehu. Zawierały w sobie takie same kryształy, co duży głaz, i błyszczały w nieustannie narastającym świetle. - Nie! - krzyknął Jehu. W jego głosie zabrzmiał gniew. - Nigdy nie używaj tych jasnych kamieni. Nie zasługujesz na nie. Żaden z nas nie zasługuje. Należą do przeszłości, kiedy istnieli wielcy ludzie. Chyżego tak zaskoczył ten wybuch, że natychmiast upuścił kryształy i szybko podniósł cztery zwykłe kamienie. - Teraz dobrze - głos Jehu odzyskał swą łagodność. Powoli i starannie Chyży dołożył po jednym kamieniu do każdego z ramion krzyża, powiększając go. Po chwili milczenia podbiegł z powrotem do Jehu i otoczył go ramionami. Do oczu starca także napłynęły łzy. - Twoje drugie miejsce urodzin - oznajmił Jehu. - Nie odnalazłbyś go, gdybyś nie wrócił, żeby mnie ratować podczas burzy. - Wolno pokiwał głową, kiedy obaj usiedli. - Teraz mi opowiedz - ponaglił Chyży. - Teraz możesz na wszystko odpowiedzieć. Jehu uśmiechnął się łagodnie. - Nie wszystko. Nie wiem wszystkiego. Już nikt nie wie - to smutne. Ale mogę ci powiedzieć to, co wiem. Kiedy mówił, Chyży patrzył mu prosto w oczy. - To nie jest nasz dom - zaczął Jehu. - Tak zaczyna się ta historia i czuję, że jest to prawdą przy każdym przebudzeniu. Nasz lud przybył z odległego miejsca - niektórzy mówią, że z ziemskiej gwiazdy. - Wierzysz w to? - Tak. Chyży spojrzał w górę w poszukiwaniu gwiazdy, która zawsze prowadziła ich w biegu. Bladła, kiedy światło wypełniało niebo. Zadrżał. - Czy to prawda, że ogień palący horyzont jest jak ziemska gwiazda? - Tak. Są takie same, a jednak tak różne. Ziemska gwiazda daje życie; nie trzeba się jej bać. Ogień, którego nie nazywamy, też jest gwiazdą, ale taką, która niszczy to, czego dotknie. - Chyży spostrzegł, jak głęboko w twarz starca wryły się zmarszczki. - Ziemska gwiazda panowała nad naszym ludem. Nie uciekaliśmy przed światłem tak, jak teraz - używaliśmy go i czciliśmy. Stare słowa z tamtych czasów wciąż nam towarzyszą, choć utraciły już swe znaczenie. Były wtedy dni i noce, ale nie oznaczały jedynie czasu biegu i czasu snu. - Starzec uśmiechnął się. - Istniały też wtedy dni, a nie miejsca urodzin. - A co to takiego? - Nie mogę tego w pełni wyjaśnić. Może któregoś dnia to zrozumiesz. - Jehu zaśmiał się z cicha pod nosem. - Proszę, opowiedz więcej. Starzec zaniósł się głębokim kaszlem. - Nie ma już takich słów, jednak spróbuję... Nawet w tamtych czasach musieliśmy się przemieszczać, aby żyć. Ale wtedy było inaczej. Próbowaliśmy wyzwolić się z kręgów - nazywały się one orbitami. Parliśmy na zewnątrz i w górę, przecinając ścieżki, z dala od kręgów, które nas niewoliły - przynajmniej tak sądziliśmy. Ale w końcu zrozumieliśmy, że za każdym razem, gdy myśleliśmy, że uciekliśmy, znajdowaliśmy się jedynie wewnątrz większego kręgu. Mimo to nie zatrzymywaliśmy się, wciąż sądząc, że następnym razem przerwiemy krąg. I zawsze ktoś musiał przewodzić w biegu - i zawsze było wielu takich, którzy sądzili, że to oni powinni przewodzić. Często jednak wybierano złych przywódców. - Jak Scyrę? - Być może, sam nie wiem. Ale tak czy inaczej, nasz lud dotarł w to miejsce - nazywał je Ikarem, choć teraz nie ma dla nas żadnego imienia, bo nie jest naszym domem - i zbudował wielkie miasta, zdolne oprzeć się ogniowi... - Miasta? Nie rozumiem. - Ja też nie rozumiałem, dopóki nie ujrzałem pozostałości po jednym z nich. To dopiero była wielkość! Nawet w ruinach było ją znać. Wciąż wiele pozostało po tych miastach - jeśli wie się, gdzie szukać i jest się gotowym opuścić ścieżkę. Największe z nich wszystkich znajduje się niedaleko stąd, a ty już je widziałeś. Chyży wstrzymał oddech. - Tak. - Jehu zaśmiał się. - Zabrałem cię tam tuż po twoich narodzinach. Nikt o tym nie wiedział, nikt za mną nie poszedł. Od tego czasu walczyłem, aby pozostać przy życiu i móc cię tam zabrać raz jeszcze, abyś zrozumiał. A jednak teraz jestem zbyt słaby, aby cię tam poprowadzić. Jego ciało zadygotało lekko. - To nieprawda. Przetrwałeś burzę i wciąż żyjesz. Nie musimy tam biec - możemy pójść. Jehu widział blask w oczach chłopca. - No dobrze, spróbuję. Obaj spróbujemy. Powoli podniósł się, prostując plecy i nogi. Opierając się na Chyżym, zrobił pierwszy krok. - Którędy? - spytał chłopiec. - Tak, aby zawsze mieć księżyce nad prawym ramieniem - odparł Jehu, gdy ruszyli z miejsca. Z początku mało rozmawiali, zatrzymując się jedynie od czasu do czasu, aby odpocząć lub zjeść coś czy też napić się soku z kolczastych roślin, którymi była usiana przesiąknięta wodą równina. Spragniona gleba napiła się do pełna i teraz uginała się niczym gąbka pod ich stopami. Nogi Chyżego zdawały się protestować przeciw marszowi z dala od ścieżki przez tak długi czas - tak jakby gwałtowny wiatr utrudniał marsz - ale powietrze było nieruchome. Czuł, jak się poci, w miarę jak narastający ogień rozpala ziemię, która tak długo spoczywała w mroku. - Księżyce bledną, Chyży, widzisz? Ich światło zanika, gdy ogień narasta. Chyży pokiwał głową. - A ziemia - ciągnął Jehu - czujesz ją? Coś przypomina sobie, że żyje; coś, co leżało w uśpieniu niemal od twojego pierwszego miejsca urodzenia, teraz wzrasta. - Czemu, Jehu?! Co to?! - zakrzyknął Chyży, czując moc narastającą pod powierzchnią gruntu. - To ogień. To on wyciąga rośliny z ziemi i daje im życie. - Ale ogień odbiera życie - zawsze mi to mówiłeś. Dlatego przed nim uciekamy... - Tak, Chyży, on robi jedno i drugie. - Ale... - To nie takie proste, jak mogłoby się zdawać. Jeszcze nie wiesz wszystkiego. - Opowiedz mi o ogniu, Jehu. - Gdybyśmy w nim żyli, wzrastalibyśmy - jak rośliny. Ale tylko przez krótki czas. Potem... Spójrz! - Jehu wskazał na ziemię wokół nich. Wszędzie wokół wygięte łodyżki przebijały się przez powierzchnię gleby i rozwijały, aby sięgnąć ku niebu. Równinę, która wydawała się opuszczona i jałowa, nagle zalała zieleń, zabłysła wilgocią i życiem. Ciepło przenikało kości Jehu. Zaśmiał się. Chyży też się roześmiał i, puściwszy rękę starca, roztańczył się przed nim. - Przebiegnijmy resztę drogi, Jehu, pobiegnijmy! - krzyknął, a twarz poczerwieniała mu z przejęcia. Jehu poczuł, że jego stawy znów są w ruchu; jego kości odpowiedziały na ciepło, a nogi ożyły i pobiegł jak za młodu. Biegł u boku Chyżego, w tym samym co on rytmie. Dotrzymywał mu kroku; jego nogi pracowały wraz z krwią przepływającą przez jego żyły. Biegł szybciej niż sądził, że jest w stanie bić mu serce, szybciej niż obracał się świat. Krzyczał w ekstazie. Zatrzymali się dopiero przy ruinach. Dyszał ciężko, z dłonią wspartą na głowie Chyżego. - Pokazałeś mi, jak to jest znów biegać. - Westchnął. - Dzięki ci za to. Chyży poczuł, jak jego twarz rozgrzewa się jeszcze bardziej. - A to - rzekł Jehu - to jest największa z rzeczy, jakie kiedykolwiek ujrzysz. Zakasłał gwałtownie, pokazując Chyżemu cuda, jakie go otaczały. - Poczuj je - zachęcił - nie są ze skał... zostały stworzone. Już tego nie robimy... Chodź no, pomóż mi, tędy... Z pomocą Chyżego wolno przeszedł przez labirynt z budowli stworzonych ludzką ręką. - Kiedyś żył tu nasz lud. Chyży wpatrywał się w to z otwartymi ustami. - Ale ilu ich musiało być...! - Tak... matki nie zawsze umierały przy porodzie. Nasz lud nie zmniejszał się, lecz rósł. Spójrz... wspięli się do nieba; pokonali ogień - nie mógł przedostać się przez ściany, które zbudowali. Nie musieli uciekać. Mieli czas - czas, by tańczyć, by śpiewać, by tworzyć... - Chyży widział, jak starzec drży. - Ale ogień i tak ich dopadł, prawda, Jehu? Tak jak próbuje złapać nas. Za bardzo się zbliżyli i umarli, tak jak umrą wszystkie te rośliny. - Nie! Tak się nie stało. Nasz lud był zbyt wielki. Schwytał ogień, tak, aby był nieszkodliwy. Chodź ze mną, coś ci pokażę. Poprowadził Chyżego ku niemal nienaruszonemu budynkowi. - Spójrz do góry. Oczy Chyżego zapiekły w blasku wciąż narastającego światła. Skupiwszy w końcu wzrok, dojrzał ogromny krzyż, wyrastający ze szczytu budynku. - Miejsce urodzenia - wyszeptał. Jehu znów zaniósł się gwałtownym kaszlem, a Chyży przeraził się, że już nie przestanie. - Zabierz... zabierz mnie do środka... - wykrztusił między spazmami. Nogi uginały się pod nim, gdy chłopiec wprowadzał go do budynku. Wewnątrz znajdował się kolejny krzyż, jeszcze większy niż ten na zewnątrz, przymocowany do jednej ze ścian. Wspierając się na Chyżym, Jehu położył się na ziemi jak najbliżej niego. Znów zakasłał i Chyży ujął jego głowę w dłonie. - Wiesz, niemal tu zostałem, kiedy znalazłem to miejsce - ale miałem z sobą dziecko i wiedziałem, że niewłaściwe byłoby, gdyby umarło wraz ze mną. - Jehu, nie... - Nie, Chyży, tym razem jestem gotów. Czuję pokój. Chyży odwrócił wzrok. - Ale co się stało? - pytał. - Jeśli byliśmy zbyt wielcy dla ognia, to jak to się mogło stać? - Nie wiem. Tego jednego nie wiem. Być może mieliśmy złych przywódców. Byliśmy tak potężni, że jedyną rzeczą, która mogła nas zniszczyć, byliśmy my sami. - A teraz mamy kolejnego złego przywódcę. - Pewnego dnia ty staniesz się przywódcą, Chyży. Twoja wiedza może ich ocalić. Idź już, zostaw mnie; jeszcze nie jest za późno. Jesteś szybszy niż wiatr; wciąż możesz ich dogonić. Idź. Powiedz im. Nie zawsze uciekaliśmy przed ogniem na horyzoncie; nie zawsze uciekaliśmy przed światłem. Idź. Już. Muszą się dowiedzieć: kiedyś mieliśmy... czas. Zostaw mnie... Chcę odpocząć. Zgiął się w paroksyzmie bólu. Przez moment wydawało się, że głębokie bruzdy znikły z jego twarzy, a w jego oczach rozgorzał blask młodości. Potem ogień zgasł. Chyży delikatnie ułożył głowę Jehu na ziemi. Wolno wyszedł na zewnątrz i zebrał garść kamieni, po czym wrócił i ułożył je w krąg wokół zmarłego. Kiedy już skończył, uklęknął i kilka pozostałych kamieni położył obok jego głowy w kształt małego krzyża. Ostatnie cztery na każdym z ramion lśniły kryształowym blaskiem. Wstał i przyglądał się przez chwilę człowiekowi-który-był-wielki, po czym wyszedł na zewnątrz. Z westchnieniem zerwał się do biegu. Przełożył Paweł Martin 1