Sprzedane-Zana Muhsen

Szczegóły
Tytuł Sprzedane-Zana Muhsen
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sprzedane-Zana Muhsen PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sprzedane-Zana Muhsen PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sprzedane-Zana Muhsen - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Betty Mahmoody przedstawia relację Zany Muhsen SPRZEDANE! Katowice 1993 Przełożyła Maria Rostworowska-Książek Tytuł oryginału: Sold (c) Zana Muhsen and Andrew Crofts, 1991 Copyright for the Polish edition by .Akapit", Katowice 1992 (c) Translation by Maria Rostworowska-Książek ISBN 83-85715-10-? Projekt okładki i strony tytułowej Marek Mosiński Redakcja Katarzyna Krzemuska Redakcja techniczna Lech Dobrzański Korekta Barbara Meisner Wydanie pierwsze. Wydawca: "Akapit" Oficyna Wydawnicza sp. z o.o. Katowice 1992 Ark. druk. 16,75. Ark. wyd. 17,5 Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Zam. nr 1812/K-93 WSTĘP Kiedy w roku 1984, razem z moją czteroletnią córką, opuściłam Stany Zjednoczone, aby towarzyszyć mężowi do Teheranu, czułam strach. A przecież w tamtym czasie nie słyszałam jeszcze o kobietach przetrzymywanych jako zakładniczki przez mężów o odmiennej narodowości ani o dzieciach odbieranych matkom. Nie wiedziałam również, że przez sam fakt zawarcia małżeństwa automatycznie przyznano mi obywgjplstwo irańskie, podobnie jak i córce, i że nie będziemy mogły opuścić Iranu bez zezwolenia mego męża. Osiemnaście miesięcy później, kiedy wydostałyśmy się z tego koszmaru, dla Amerykanów stanowiłyśmy przypadek odosobniony. Gdy opisałam moją historię, podróżując w związku z promocją książki, odkryłam w Stanach Zjednoczonych i w Europie istnienie wielu dramatów porównywalnych z tym, jaki sama przeżyłam. W większości osoby, które przeszły przez podobne doświadczenia, nie miały odwagi o tym mówić, wyobrażając sobie, że są w błędzie lub że ich przypadek jest odosobniony. Postanowiłam zwalczać ów fałszywy pogląd na tę sprawę. Dzisiaj w krajach zachodnich spotyka się coraz więcej par mieszanych i wiele dzieci otrzymuje podwójne obywatelstwo. Nieraz muzułmanie, podobnie jak mój mąż czy też ojciec Zony, osiedliwszy się w społeczności zachodniej, pozostają w niezgodzie z kulturą kraju, w którym przyszło im zamieszkać. Niektórzy nie mogą znieść myśli, że ich dzieci, a przede wszystkim córki, mają 5 być wychowywane w społeczeństwie niemuzułmańskim, które uważają za nieczyste. Postępują zatem zgodnie ze swoim poczuciem obowiązku: porywają własne dzieci i przetrzymują jako zakładników w swym kraju. Od roku 1988, kiedy zapoznałam się z historią Zany oraz jej siostry Nadi, nieraz o nich myślałam. Nasza walka o wolność była taka sama. Dowiedziawszy się, że Zanie udało się opuścić Jemen, ucieszyłam się ogromnie, a kiedy mi powiedziano, że pisze książkę, nie miałam cierpliwości czekać na jej opublikowanie: poprosiłam angielskiego wydawcę o kopię pierwszych odbitek. Jej opowieść mną wstrząsnęła. Zupełnie zrozumiałe pragnienie poznania kraju własnego ojca pogrążyło Zanę i Nadię w sytuacji tragicznej. Te dwie małe Angielki, urodzone i wychowane w Birmingham, całkowicie wrosłe w swoje środowisko, których życie było podobne do życia wszystkich nastolatek w ich wieku, zostały sprzedane przez ojca, wydane za mąż pod przymusem i były przetrzymywane w Jemenie wbrew swojej woli. Aby przeżyć, musiały dostosować się do tamtejszej zacofanej społeczności i zostać niewolnicami w kraju własnego ojca. Tam, brutalnie odcięte od rodziny, bez możliwości porozumiewania się z otoczeniem, ponieważ nie mówiły po arabsku, zostały umieszczone oddzielnie - każda w innej wsi. Nic nie zdoła oprzeć się samotności, nawet najsilniejsza wola. Nie ma nic trudniejszego, jak zdobyć się na odwagę, kiedy obok brak kogokolwiek, kto by nas podtrzymał na duchu... a jednak Zana nigdy nie zaniechała walki. Kiedy mnie przetrzymywano w Iranie, sama dziwiłam się własnej sile i determinacji, których złożyłam dowody - byłam jednak kobietą dorosłą. Zana natomiast - jedynie dzieckiem. Skąd brała swoją odwagę? Zana i Nadia były więzione w Jemenie już od siedmiu lat, gdy ich sprawa dotarła do wiadomości publicznej. Media zaalarmowały opinię światową i rząd jemeński, pragnąc uratować własną twarz, musiał podjąć decyzję. Zana nie przepuściła tej okazji, by się wy- 6 JH mknąć; chcąc jednak powrócić do Anglii, aby stamtąd nadal walczyć o siostrę, musiała pozostawić swojego dwuletniego syna. Dziś, opowiadając swą historię, Zana daje świadectwo sytuacji, jakiej wielu nie chce jeszcze przyjąć do wiadomości. Przemawia także w imieniu kobiet Trzeciego Świata, które nigdy do tej pory nie miały okazji mówić o swoim cierpieniu, ponieważ są uciemiężone i podporządkowane. Jej głos nawołujący do walki z uciskiem jest echem głosów wcześniejszych, a także tych, które podniosą się w przyszłości. Betty Mahmoody Rozdział I Nazywa się Mackenzie, mówię do niego Mackie. To zabawniej brzmi. Kocham go i myślę, że i on mnie kocha. Ale kiedy się ma piętnaście lat, nie mówi się o tym w taki sposób. Mówi się: — Będzie ci mnie brakowało, Mackie? — Jasne... Ale za to ty pojedziesz sobie na wakacje, to fantastyczne. Ja zostaję w Birmingham przez całe lato. Istny koszmar. A później, po tańcu, kiedy trzeba się rozstać, żeby tato i mama nie urządzali scen, jeszcze się woła: - No to cześć, Mackie... A resztę już dopowiada pośpieszny pocałunek. - Cześć, Zana... I przelotne spojrzenie, jeszcze bardziej wymowne. ...To było wczoraj, późnym wieczorem. O świcie, na londyńskim lotnisku, po całych godzinach jazdy autobusem, filiżanka herbaty i pączek stanowią całe moje pożywienie. Tato i mama nie spuszczają ze mnie wzroku i jestem okropnie .zdenerwowana. — Mamo, a jeżeli mi się tam nie spodoba, będę mogła natychmiast wrócić? — Oczywiście, Zana, możesz wrócić, kiedy zechcesz... Co ci jest? Myślałam, że cieszysz się z tej podróży. 9 — Nic... wszystko w porządku, tylko... gdyby mi się tam nie spodobało... — Tobie, co tak lubisz słońce, nie przypuszczam... jak już tam będziesz, zapomnisz o Anglii. Wystrzegałam się, żeby nie stawiać żadnych pytań w obecności taty i jego dwóch przyjaciół, żeby nie sprawić im przykrości. Tato pozwolił mi jechać z nimi do Jemenu, swojego ojczystego kraju. Abdul Khada i jego syn Mohammed zapraszają mnie do swojej rodziny, będą ze mną podróżowali, są bardzo mili i wspaniałomyślni. Tego rodzaju pytanie z mojej strony zapewne byłoby dla nich obraźliwe. Abdul Khada jest przyjacielem mego ojca, ma czterdzieści pięć lat, czarne kręcone włosy, ogromne wąsy, a jego elegancja jest nieco sztywnawa. W porównaniu z moim ojcem, zawsze trochę pochylonym, trzyma się prosto, i mimo stosunkowo niewielkiego wzrostu sprawia wrażenie pewnego siebie i władczego. Jego najstarszy syn Mohammed, niższy, krępy, wręcz grubawy, wygląda sympatycznie i, jak to nieraz grubasy, bardziej przyjaźnie i ciepło. W sumie ojciec ma twarz odpychającą, raczej brzydką, natomiast syn jest miły. Mohammed ma żonę i dwoje dzieci. Prawdę powiedziawszy, niewiele mi o nich wiadomo. Są przede wszystkim znajomymi taty. — Boisz się samolotu, Zana? — Jakoś przeżyję, mamo... Rzeczywiście boję się, ale nie lubię o tym mówić. Taki mam charakter, czuję, że jestem twarda i silna. Jednak ten chrzęst powietrza, które uniesie mnie tysiące kilometrów od domu, wywołuje jakieś wewnętrzne drżenie, przeczucie, że gdzieś czyha niebezpieczeństwo. Czuję się dziwnie, żołądek mam pusty, jak gdyby był jakąś wydrążoną wewnątrz kulą. Nie wiem, jak określić to wrażenie. Powiedzmy, że owa pierwsza podróż samolotem, pierwsza w moim krótkim życiu, jest dla mnie wstrząsem, ale nie chcę się do tego przyznać. — Wolałabym jechać razem z Nadią. — Twoja siostra przyjedzie do ciebie już za dwa tygodnie, nawet nie poczujesz, jak czas mija. Mama ma do mnie zaufanie. Wie, że jestem rozsądna. Kontroluje mój wygląd, wygładzając trochę kwiecistą spódniczkę. 10 - Będziesz tam miała masę słońca. Napisz do mnie po przyjeździe, kiedy tylko zobaczysz brata i siostrę. Gdzie twoja walizka? Walizkę trzymam między stopami w lekkich skórzanych sandałkach. Zabieram tylko letnie ubrania, spódnice na zmianę i trykotowe bluzeczki, parę przyborów toaletowych, moje cenne książki i moją muzykę. To pierwsza walizka, jaką mi kupiono, nowiuteńka, brązowa. Nadia ma niebieską. Specjalnie w zeszłym tygodniu obeszłysmy wielkie sklepy i wtedy bardziej się cieszyłam na myśl o tej podróży aniżeli dziś. Businessmani z zatrzaskowymi teczkami biegną, by złapać naj wcześniejsze, ranne samoloty. Nagle lotnisko się ożywia, na tabli cach świetlnych ukazują się z szelestem numery lotów do wszystkich krajów kuli ziemskiej. Te niezliczone światełka stanowią fascynujący widok, budzą myśl o wielkości całej naszej planety, i nagle, po prostu, w tej poczekalni, uzmysławiam sobie, jaki świat jest prze ogromny. ^^ Ojciec z przyjaciółmi powracają na taras, skąd widać startujące samoloty. Tato uśmiecha się pod nastroszonym wąsem, ręce trzyma w kieszeniach, lekko pochylony wprzód, z obwisłymi ramionami, w swojej ulubionej postawie, dyskutuje po arabsku z przyjaciółmi. Uśmiech jest u niego rzadkością. Zazwyczaj posępny wyraz twarzy nadaje mu wiecznie zatroskany wygląd. — Zana... Będziesz uprzejma dla mojego przyjaciela Abdula Khada, zachowuj się jak dziewczyna dobrze wychowana, kiedy będziesz przebywać z jego rodziną. — Tak, tato. — No, już czas, chodźmy. Abdul Khada idzie pierwszy, za nim podąża jego syn Moham-med. Pokazuje paszporty, bilety, zajmuje się formalnościami, a ja tymczasem całuję mamę stojąc przed bramką, która nas rozdzieli. Moja nerwowość wzrasta. Tato, który nie jest czuły z natury i całuje mnie tylko od wielkiego dzwonu, muska zaledwie mój policzek pośpiesznym pocałunkiem, udzielając przy tym ostatniej rady: ? — Powierzam cię mojemu przyjacielowi Abdulowi Khadza, to człowiek bardzo poważany u swoich, słuchaj, co ci mówi, bądź posłuszna. Jego zaproszenie jest bardzo wspaniałomyślne... Słyszysz mnie, Zana? — Tak, tato. Słyszę go jakby przez mgłę, cała masa głupich myśli przelatuje mi przez głowę: A jeśli samolot spadnie? A jeśli się utopię w morzu? A jeśli będzie mi niedobrze w samolocie? A gdybym teraz odmówiła wyjazdu i zaczekała na Nadię? Niemożliwe, tato wpadłby w okropną złość. Przechodzę więc grzecznie przez cło i stanowisko policji, podążając za moimi przewodnikami, patrzę, jak brązowa walizka sunie po ruchomym dywanie, widzę, jak znika za małą plastikową kurtyną, która zasuwa się z odgłosem suchym i ostatecznym. Stało się. Wykręcam szyję, żeby jeszcze raz pozdrowić mamę. Chciałabym, żeby także pojechała. Zupełnie sama i w towarzystwie tych dwóch wąsatych mężczyzn czuję się bardzo krucha. Przed nami ogromna przestrzeń, samolot stoi na końcu pasa startowego, wiatr oblepia mi kolana kwiecistą spódniczką. Trochę zdyszana odwracam się, usiłując jeszcze wypatrzeć mamę hen, daleko, za szybami terminalu, ale nie potrafię już rozróżnić twarzy. Przy każdym podmuchu usta mam pełne włosów, czuję lekki smak wczorajszego szamponu: mieszanina wanilii i miodu, zapach wakacji. To będzie wspaniała, fantastyczna podróż - powtarzałyśmy nieustannie z Nadią, od samego początku. A teraz boję się wspiąć do wnętrza tego ogromnego, nieruchomego orła, który z otwartym brzuchem czyha tylko, żeby mnie pożreć. Im bardziej się przybliżam, tym bardziej on rośnie. Nie przypuszczałam, że samolot może być tak wielki. Nigdy przedtem nie widziałam ich z bliska, jedynie kiedy przelatywały po niebie nad Birmingham, niby błyszczące strzały, z ogonem białej pary. Serce mi bije: jadę na wakacje - powtarzam sobie nieustannie tę magiczną formułę. Jadę na sześć tygodni słońca, morza, wolności, 12 odkryć, z nie znanymi ludźmi, do nie znanego kraju. Oto po raz pierwszy ruszam w świat. Jeszcze poprzedniego dnia tato mówił widząc, jak wychodzimy z siostrą: - Nie wracajcie późno! Uważajcie na chłopców! Nie rozmawiajcie z nieznajomymi na ulicy! Zawsze jest surowy i drażliwy, kiedy w grę wchodzi wychowanie córek. Jeszcze wczoraj byłam bezpieczna, w naszym domu, w naszej dzielnicy, mieście, z tatą i jego autorytetem, z mamą i jej smutnym, bladym uśmiechem. Obie z Nadią świętowałyśmy nasz wyjazd na wakacje w gronie przyjaciół i raz przynajmniej ojciec nie wymagał od nas dokładnych relacji i wyjaśnień. Można powiedzieć, że był nawet miły. Na ogół kiedy tylko chcę wyjść, na przykład żeby się spotkać z moją przyjaciółką Lynette albo po prostu żeby wydostać się trochę z domu, zawsze podejrzewa coś nienormalnego. Toteż postanowiłam jak najczęściej wymykać się bez wyjaśnień, licząc na to, że resztę załatwi mama. Gdyby wiedział, że palę, gdyby wiedział, że mam chłopaka... Co by się działo! Na pewno dostałabym lanie i nakrzyczałby na mnie pomstując na rozwiązłe obyczaje angielskiej młodzieży. Czasami go nie cierpię. Mam piętnaście lat, tego lata kończę szesnaście, i chciałabym mieć trochę więcej wolności. Nadia także. W Birmingham dziewczętom w naszym wieku rodzice dają o wiele więcej swobody. Wchodząc na drabinkę za Abdulem Khada i odwracając się raz jeszcze, aby zobaczyć terminal, teraz już tak odległy, i aby zapomnieć o samolocie, myślę znowu o mojej siostrze. Biedna Nadia, ta głupia historia z rzekomą kradzieżą w sklepie nie pozwala jej wyjechać ze mną. Musi czekać na zgodę opiekunki środowiskowej, poczciwej kobiety w okularach, która nad nią czuwa i w związku z tym nie wyjeżdżamy równocześnie. Dobra kobiecina przyszła nawet do naszego domu, żeby się poinformować o przyczynie tych zagranicznych wakacji. Mama wszystko jej wytłumaczyła - przyjaciele ojca, okazja do spotkania z rodzeństwem, słońce, które nam nie zaszkodzi... To prawda, że w Birmingham słońce nieraz o nas zapomina. 13 Początkowo miała pojechać tylko Nadia. Byłyśmy o to trochę zazdrosne z Ashią, naszą młodszą siostrą. Jeśli chodzi o Ashię, nie mogło być o tym mowy, jest za mała. Ja natomiast się uparłam. Przede wszystkim ze względu na Nadię. Przykro mi było, że ma pojechać sama, nigdy i nigdzie nie podróżowała beze mnie. Poza tym Jemen. Tato przedstawił nam ten kraj jako wspaniały, zachwycał się pięknością krajobrazów, jazdą przez pustynię na grzbiecie wielbłąda, kolorowymi domkami uczepionymi u nadmorskich skał, błękitnymi falami, złocistym piaskiem, palmami, słońcem, zamkami górującymi nad plażą pełną wydm. Wyobrażałyśmy sobie Jemen niby cudowną dekorację, jaką widuje się w reklamach musujących napojów albo czekolady, niby krainę ze snu. A jeszcze do tego, powiadamiając Nadię o podróży, tato powiedział: - Będziesz mogła jeździć konno na oklep i galopować w słońcu na farmie moich przyjaciół. Marzyłam o tym. Tak jak marzyłam o pierwszym spotkaniu z bratem i siostrą. Pojechali tam kiedyś, na długo przed moimi narodzinami, w wieku trzech i czterech lat, i tato sobie zażyczył, by pozostali u naszych dziadków. Początkowo mama nie chciała się zgodzić, wiem o tym, próbowała nawet ściągnąć ich z powrotem, lecz się jej to nie udało z powodu ich podwójnego obywatelstwa, angielskiego i jemeńskiego. Od paru lat już o tym nie wspomina i nikt w domu nie porusza tego tematu. Starsze rodzeństwo mieszka w Jemenie i już. W Birmingham jest nas pięcioro: ja, Nadia, Ashia, Tina i nasz mały brat Mo, najmłodszy z rodziny. Przypuszczam, że mama poddała się woli taty, on jest przecież mężczyzną, samcem, głową rodziny. Nigdy się jednak nie pobrali przez te wszystkie lata mimo narodzin tylu dzieci. Ale wszyscy nosimy nazwisko naszego ojca - Muhsen. Zatem ja, Zana Muhsen, noszę nazwisko jemeńskie, ale wszystkimi porami skóry, każdym zakątkiem mego mózgu czuję się Angielką. Nadia podobnie, jest taka sama jak ja, chociaż pozornie odmienna. To kwestia charakteru. Czuję, że jest ode mnie słabsza i bardziej naiwna. 14 II Na przykład ta zupełnie idiotyczna historia z kradzieżą; na |qj miejscu biłabym się ze wszystkich sił pazurami i zębami. Spotk;i la ją niesprawiedliwość. Wzięła tylko do ręki bransoletkę, wołając: - Mamo, czy mi ją kupisz? - sprzedawca zaś utrzymywał, że zabrała ją z półki, żeby ukraść. Skutek: oskarżenie, sędzia, trybunał i grzywna. Na dodatek jeszcze przydzielenie opiekunki środowiskowej, aby nad nią czuwała. A tato bardzo źle zniósł całą tę sprawę, nie poszedł z nami do sądu, tylko ciągle się skarżył przed swoimi arabskimi przyjaciółmi. Wstydził się widząc swoje nazwisko ubabrane w błocie. Jego córka została "naznaczona", była parszywą złodziejką i zamierzał nawrócić nas na właściwą drogę, nauczyć, jak powinny się zachowywać prawdziwe arabskie kobiety! Jego zdaniem nasza moralność była zagrożona. Zakaz noszenia mini-spódniczek, zakaz spotykania się z czarnymi i słuchania "murzyńskiej" muzyki!. Myślę sobie, że ten sprzedawca był może rasistą, tak jak tato. Obie z Nadią mamy śniadą cerę, podobnie jak mama, która jest Metyską, urodzoną z ojca Pakistańczyka i matki Angielki. To nam dodaje "egzotyki". Często zapytuję mamę: •** — Co właściwie tato ma przeciwko czarnym? — Nie wiem, sama go zapytaj... Nigdy nie ośmieliłam się zadać mu tego pytania. Wywnioskowałam po prostu, że w Jemenie czarni są niewolnikami i że zawsze ich traktowano jak coś gorszego. W restauracji-kawiarni należącej do taty, kiedy pomagamy podawać rybę z frytkami, wolno nam oczywiście rozmawiać z czarnymi klientami, to obowiązek! Natomiast kiedy tylko znajdziemy się na zewnątrz, ojciec zabrania nam zwrócić się do nich choćby słowem... Gdyby wiedział, że mam chłopca z Antyli! Abdul Khada daje mi znak, bym usiadła na fotelu pomiędzy nim i jakąś panią. Mohammed siada trochę dalej. Na razie ogryzam paznokcie i chętnie bym zapaliła papierosa, ale napisy tego zabraniają. Ponownie ogarnia mnie niepokój przed startem. I strach przed nieznanym. Podobno będziemy lecieli dziesięć godzin, aż do postoju w Syrii. Później innym samolotem polecimy 15 do Sanaa, stolicy Jemenu Północnego. Podobno jest to miasto legendarne, tajemnicze i cudowne. Stamtąd, nie wiem jakim sposobem, dotrzemy do wsi Abdula Khada. Widzę już siebie, jak leżę w słońcu ze wzrokiem utkwionym w niebo i stopami zanurzonymi w Morzu Czerwonym. To będzie bajeczna kąpiel w piasku, morzu i świetle. Obie z Nadią wrócimy złote jak miód akacjowy i wygrzane na długie, zimne miesiące. Po powrocie będę mieć szesnaście lat i odbędę praktykę przedszkolanki. Ubóstwiam dzieci. Nadia zostanie jeszcze jakiś czas w college'u. Silniki warczą, krzyżuję palce, żeby przebłagać zły los i nawiązuję nerwową rozmowę z moją sąsiadką. Mówię chyba bardzo prędko, bo zaczyna mnie uspokajać: - Proszę się niczego nie bać, silniki będą jeszcze bardziej hałasować, potem samolot potoczy się po pasie startowym, wystartuje i obejrzymy całe miasto z góry, zobaczy pani, to jest wspaniałe przy bezchmurnym niebie. Ręce mam wilgotne, stawy palców zbielałe od ściskania poręczy, tak jakbym za moment miała się zapaść w dół. W tej samej minucie ogarnia mnie przeczucie, ale tak niejasne, że nie potrafię go określić. Zapewne strach przed startem, w końcu za pierwszym razem to chyba całkiem normalne. Ale już teraz odczuwam brak mamy. Ogromny brak. Nie wiem dlaczego przypomina mi się tamten dzień, kiedy biegnąc ulicą wpadłam pod samochód. Miałam jakieś pięć lat. Widzę siebie, jak lecę w powietrzu z takim uczuciem, jakbym przemierzała wszystkie epoki świata. Samochód wyrzucił mnie tak wysoko, że upadłam na ziemię głową naprzód, z podkurczonymi kolanami, w pozycji embriona. Leżąc bez ruchu słyszałam nadjeżdżający ambulans, byłam sama na żwirze z moim bólem i strachem. Jak dotąd jest to moje jedyne nieszczęśliwe wspomnienie. Lubię nasze życie w Birmingham, moją rodzinę, przeszłość, przyjaciół i Mackiego. I także muzykę. Ponieważ siedzę daleko od okienka, umknął mi widok Londynu z lotu ptaka. Z zamkniętymi oczami opuszczam mój kraj i trwam tak dopóty, dopóki samolot nie wróci 16 ¦ I^V^J do pozycji horyzontalnej, a mnie powoli nie opuści nerwowe drżenie. Obok Abdul Khada zaczął już chrapać. Będzie tak chrapał przez dziesięć godzin, aż do Syrii. Rozdział II Duszący żar chwyta mnie za gardło, z uciskiem w piersiach schodzę po schodkach samolotu, zupełnie nie wiedząc, gdzie jesteśmy. Na parę minut przed lądowaniem wydawało mi się, że słyszę głos zapowiadający, iż dokądś przybywamy, ale nie udało mi się dokładnie zrozumieć nazwy tego miejsca. Zresztą zbyt byłam pochłonięta zaciskaniem zębów, by zadawać jakiekolwiek pytania Abdulowi Khada. - Dlaczego tak gorąco? Czy to silniki samolotu? Wybucha śmiechem. - To pogoda, to normalna tutejsza temperatura, nie jesteś już w starej, wilgotnej Anglii! Moje pytanie bardzo go ubawiło, patrzy na mnie z wyższością. — Gdzie jesteśmy? — W Syrii. Co ja, Zana Muhsen, robię w Syrii? Dlaczego nie zostałam w Sparkbrook z mamą i Nadią? Na próżno patrzę wokół siebie, nie widzę nic niezwykłego, wszyscy idą spokojnie płytą lotniska w kierunku zabudowań, nie wygląda na to, żeby ktokolwiek widział w tym coś dziwnego. Poza faktem, że oddychanie staje się ćwiczeniem trudnym. Nos wysycha, płuca się kurczą, człowiek czuje się wyczerpany łapaniem powietrza. W porządku, spokojnie, nic się nie dzieje, jedziesz na wakacje, zatrzymałaś się w Syrii, jesteś w podróży. To są niespodzianki klimatu. A wkrótce dojedzie Nadia. Nie ma sensu się niepokoić. Podążam razem z innymi, pragnąc wymazać. z myśli nagłą chęć, aby znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, spotkać kogoś, komu mogłabym powiedzieć: - Proszę mnie zabrać do domu. 2 - Sprzedane 17 Wewnątrz jest równie gorąco co na zewnątrz, spacerują tu tłumy ludzi ciągnących za sobą walizki i paczki, poszukujących podobnie jak i my następnego samolotu. Abdul Khada zasięga informacji po arabsku, a potem tłumaczy mi: - Trzeba czekać, poczekalnia znajduje się tam, samolot będzie dopiero za jakiś czas. Za jakiś czas... Myślałam, że chodzi o parę minut, lecz minuty mijają zamieniając się w godziny. Inni czekają tak jak i my, przechadzają się, pokładają na drewnianych ławkach, wygląda na to, że uważają tę sytuację za coś normalnego, zwykłego, czuję, że są przyzwyczajeni do nieskończenie długiego oczekiwania. Nie są tak niecierpliwi jak ja i nie męczą się z powodu tego upału. Piję coca-colę, pocę się, i znowu piję. Każda wypita butelka zamienia się w wodę, strumienie potu nieustannie płyną pod moją koszulką, stopy przylepiają się do skórzanych sandałków, oddałabym wszystko za chłodny prysznic. Po upływie godziny, a może i później, decyduję się pójść do toalety, żeby się odświeżyć. Abdul Khada wskazuje mi drzwi, które tam prowadzą. Po ich otwarciu ogarnia mnie fala smrodu. Niemożliwego smrodu. Jestem w ciasnym pomieszczeniu pełnym oczekujących ludzi, a toalety znajdują się na widoku publicznym, są to po prostu dziury w posadzce. Wszędzie wokół walają się nieczystości. Wstrzymując oddech natychmiast stamtąd wychodzę i rzucam się w stronę Abdula Khada, żeby mu o tym opowiedzieć. - Z pewnością jest jakieś inne miejsce dla turystów? Zwykłe, czyste toalety? Znowu ten śmiech i błysk białych zębów pod wąsem, tak jakbym powiedziała coś głupiego. - Nie przesadzaj! Zapewne uważa mnie za pretensjonalną Angielkę, ale co zrobić, żeby się odświeżyć w miejscu tak cuchnącym? Wyszłam stamtąd tak prędko, że nie zdążyłam nawet zauważyć kranu. Zresztą na pewno go tam nie było. Wody... Można by sądzić, że woda nie istnieje. Bez słowa siadam ponownie na drewnianej ławce. Raczej umrzeć aniżeli tam wrócić. Teraz zapada zmierzch, powoli tłum się przerze- 18 dza, w miarę jak oświetlone samoloty przyciągają grupki ludzi, podobne do rojów ciem. Lotnisko się opróżniło i nieliczne rozmowy dźwięczą niby w kościele. Abdul Khada i Mohammed mówią niewiele i czuję się coraz bardziej przybita. Siedzimy tutaj od siedmiu godzin, noc już zapadła, na zewnątrz widać tylko parę czerwonych i białych świateł, jest mi niedobrze od coca-coli, czuję się brudna, zakurzona i boli mnie głowa. Nareszcie jakiś człowiek daje nam znak, byśmy opuścili poczekalnię i mała grupka podrywa się z miejsc. Jestem zadowolona, że nareszcie coś robię, że się ruszam, idę pośród ciepłej nocy, jednak to, co widzę przed nami, nie podnosi mnie na duchu. Maleńki samolot, zupełnie niepodobny do jumbo jęta, który nas tu przywiózł. Wygląda na taki ciasny i kruchy. Mały, delikatny ptaszek. Tym razem zajmuję miejsce przy okienku znajdującym się nad skrzydłem. Na moje nieszczęście, gdyż w momencie startu skrzydło zaczyna dygotać tak mocno, tak mocno, iż obawiam się, że się odłamie. Jeszcze raz czas staje w miejscu^ Nieskończenie długie godziny. Kiedy nareszcie z głośnika dobywa się nosowy głos, jest piąta rano i dolatujemy do Sanaa. W angielskich prospektach czytałam, że cza-lami nazywa się to miasto "dachem Arabii". Podskoki małego samolotu już mnie nie przerażają, bo jesteśmy n.i miejscu. Nareszcie dotarliśmy do Jemenu, będę mogła się odświeżyć i trochę odżyję. Powietrze, jakie nas ogarnia na pasie startowym, jest zupełnie inne niż w Damaszku. Tak lekkie i świeże, że oszołamia i zatyka. To wrażenie w połączeniu ze zmęczeniem po wszystkich godzinach poił róży i oczekiwania, bez możliwości snu i bez pożywienia, sprawia, że czuję się zupełnie jak pijana. - Tutaj jest chłodniej... Abdul Khada wdycha pełną piersią powietrze swojego kraju i mówi z uśmiechem: — Sanaa jest najchłodniejszym miastem w Jemenie, ale to jeszcze wczesna pora... — Gdzie teraz jedziemy? 19 - Do Taez, na południe, to niedaleko od mojej wsi. Zobaczysz moją rodzinę. Skąpane w tym lekkim powietrzu lotnisko, które przemierzamy, zbudowano poza miastem, na pustyni. Dokoła nie ma nic! Jeszcze jedno dziwne odczucie, kiedy się tak idzie po betonowym pasie, pośród tego niezwykłego krajobrazu. Kiedy dochodzimy do budynków celnych, zauważam, że podróżni w kolejce ostentacyjnie mi się przypatrują. Nie tyle mojej twarzy, co ubraniu. Jestem w trykotowej koszulce i kwiecistej spódniczce przykrywającej kolana, nie widzę w moim stroju nic szczególnego, a przecież spojrzenia są natarczywe. Przede wszystkim spojrzenia mężczyzn, ponieważ kobiety są nieliczne, noszą zasłony i długie suknie. Ta ciekawość trochę mnie irytuje. - Czemu tak na mnie patrzą? Ciągle uśmiechnięty Abdul Khada odpowiada mi niedbale: - Nie przejmuj się, niewiele kobiet ubiera się tak jak ty. Nie są tu do tego przyzwyczajeni. Ale w miastach jest dużo nowoczesnych kobiet, które ubierają się o wiele gorzej od ciebie. O wiele gorzej ode mnie? A zatem ubieram się źle, nieprzyzwoicie? Naprawdę marzę, żebyśmy się stąd zabrali. Zresztą chciałabym zobaczyć pustynię. Pustynia mnie jednak rozczarowuje. Nie ma w niej nic z tego krajobrazu romantycznego, falistego, z piaskowymi wydmami, jaki widuje się na filmach i jakiego oczekiwałam. Widzę tylko parę zniszczonych domów z kamienia, które wyglądają na opuszczone, a przed nami - koleiny przypadkowych dróg. Dziesięć minut później zatrzymuje się przy nas taksówka - wielki, biały samochód, który ma nas zabrać. Wewnątrz jest sześć miejsc. Abdul Khada, Mohammed i ja sadowimy się z tyłu. Chyba panuje tu zwyczaj zabierania taksówką sześciu osób naraz. Jestem głodna, tak bardzo śpiąca, tak rozczarowana tym pustynnym lądowaniem i zapowiadającą się dalszą podróżą, że nawet nie patrzę na krajobraz. Podobno mamy jechać sześć godzin, nim dotrzemy do Taez. 20 Dwaj mężczyźni dyskutują po arabsku z kierowcą, a ja drzemię ukołysana wyboistościami drogi, nie mając ochoty na stawianie pytań ani nie pragnąc, by mi tłumaczono treść rozmowy. Nic mnie nie interesuje, chciałabym odzyskać siły, spać i jeszcze raz spać, jednak, jeśli to możliwe, w dobrym łóżku, po wcześniejszym prysznicu i odpowiednim posiłku. Minęły już dwadzieścia cztery godziny, odkąd nie miałam okazji ani się wymyć, ani zjeść, ani się przespać... Nareszcie Taez i znowu rozczarowanie. Wszystko wydaje mi się maleńkie, uliczki wąskie, domy brudne, sklepy przytulone jedne do drugich, zagmatwana plątanina, z której nie da się wyłowić nic określonego lub wyróżniającego się w jakiś sposób. Dzielnica, przez którą przejeżdżamy, jest brudna, pełna kurzu i na pewno bardzo uboga. Białe betonowe domy o dachach tworzących tarasy i małych zakratowanych okienkach. I upał, ten przeklęty, duszący upał, jakby spotęgowany jeszcze przez zapachy zwierzęcych odchodów, spalin samochodowych i korzennych przypraw. Samochód co chwila musi przystawać z powodu tłumu, który zdaje się zwracać nań nie większą uwagę niż na osła. Niektórzy prowadzą osły i wielbłądy, ostrożniej zresztą aniżeli nasz kierowca swój pojazd. Słyszę jedynie zgiełk, oddycham kurzem, wszędzie dokoła widzę odpadki, zgniłe owoce, resztki jedzenia, porozrzucane tam i sam po ulicy, rozgniecione przez koła pojazdów i stopy przechodniów. Na pocztówkach mojego ojca tradycyjne, tysiącletnie domy prezentowały się wspaniale, ze swoimi kolorami i rzeźbami jak białe koronki. Tutaj niczego podobnego nie ma, widzę tylko kłębowisko odpadków, zwierząt i taksówek. Kilka kobiet ubranych po europejsku, wszystkie pozostałe noszą się zgodnie z tradycją arabską i zasłaniają twarze. W dziedzinie nowoczesności, według określenia Abdula Khada, dobijam chyba do dna. Przy którymś skrzyżowaniu zauważam nareszcie domy w dziwnych kolorach - beż, szafran - które ściągają światło, dalej tylko ruiny, kupy kamieni leżące na ziemi. Po przejechaniu przez centrum miasta Abdul Khada powiadamia mnie po angielsku, że udajemy się do jego przyjaciela. 21 — Zatrzymamy się tam na noc, potrzebujesz snu, jutro wyruszamy na wieś. — Dobrze. Zgodziłabym się na byle co, kiedy w grę wchodzi postój i możliwość mycia. Wielki samochód z trudem nawraca w uliczce tak maleńkiej, że dosłownie ociera się karoserią o domy, torując sobie drogę pośród przechodniów. Zauważam drewniane drzwi, okna dziwnie przyozdobione białymi dekoracjami, ceglane lub kamienne ściany, nie mogę jednak dojrzeć wyższych pięter, ponieważ jedziemy zbyt blisko murów. Abdul Khada i kierowca dyskutują po arabsku, wydaje mi się, że szukają domu. Nareszcie zatrzymujemy się przed wielką, brązową bramą. - Jesteśmy na miejscu - mówi Abdul Khada i w tej samej chwili wielka brama zaczyna się sama z siebie chwiać, podczas kiedy my wysiadamy z taksówki w kurzu i upale. Przyjaciel Abdula Khada głowę ma owiniętą czerwonym turbanem, nosi koszulę i coś w rodzaju długiej spódnicy z jednokolorowej bawełny; ta spódnica, która opada mu aż do kostek, nazywa się "futa". Podejmuje nas nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. Nie mówi ani słowa po angielsku. Wchodzimy w betonowy korytarz, którego posadzkę przykrywa linoleum w kolorowy wzór, potem do dość obszernego salonu, gdzie stąpamy po dywanach, pięknych dywanach o skomplikowanych, wielobarwnych deseniach. Maty i poduszki służą za siedziska. Wydaje mi się, że Abdul Khada wspominał o zamożności swojego przyjaciela. Na razie są to jedyne oznaki bogactwa. A także telewizor w kącie i elektryczny wentylator na stole, odświeżający nieco atmosferę. Jestem tak zmęczona, tyle nałykałam się kurzu i tak bardzo spociłam, że nerwy mam napięte jak struny, gotowe pęknąć w każdej chwili. Mężczyzna rozmawia krótko z Abdulem Khada i wskazuje mu łazienkę. - Możesz iść się wykąpać i przebrać, Zana. 22 Wchodzę do dużego pomieszczenia w stylu zachodnim, choć ównież z otworem w posadzce zamiast sedesu. Ale teraz nie ma to znaczenia, skoro mogę się wymyć pod prawdziwym prysznicem. Przebrawszy się w czyste ubranie czuję się nieco lepiej. W salonie mężczyźni usiedli, aby porozmawiać, ale kiedy się pojawiam, wszyscy równocześnie powstają. Abdul Khada mówi mi, że wychodzą na zakupy, żebyśmy mogli coś zjeść. Żaden nie proponuje mi, bym poszła razem z nimi, zostaję więc sama w tym wielkim salonie. Czuję się trochę zagubiona siedząc tak na poduszce w kącie pokoju, ale prawie natychmiast drzwi się otwierają i kobieta w towarzystwie dwóch młodych dziewcząt zasiada obok mnie. Nie widziani ich, odkąd tu przyjechałam, przypuszczam, że to żona i dwie rki naszego gospodarza. Tutaj, jak się później dowiem, kobiety igdy nie wchodzą do pomieszczenia, w którym znajdują się ężczyźni. Niewidoczne oczekują na rozporządzenia dotyczące po-nia posiłku, przygotowania napojów czy też zaprezentowania łodszych dzieci rodzaju męskiego. Odnoszę wrażenie, że weszły tylko po to, by mi się przypatry-Nie mówią ani słowa po angielsku. Chętnie bym z nimi porozmawiała, zapytała o miasto, wieś, do której mam jechać, ? odległość, ale jestem skazana na milczenie i na wymianę uśmie-i nów od czasu do czasu. Moje zmęczenie jest tak wielkie, samotność i niemożność nawią-/;mi;i kontaktu tak dziwne, że nagle czuję ucisk w gardle. Wygłod-n i:11:i, daleko od domu, osłabła do tego stopnia, że nie potrafię ¦zymać się prosto, wybucham płaczem, jak gdyby mnie tu porzucono na wieczność. Wtedy kobieta podchodzi do mnie i całuje w poli-kzck, dziewczęta przybliżają się usiłując pocieszyć mnie gestem, mimiką, uśmiechają się oczyma, współczują i naprawdę jest mi głu-że się tak załamałam. Również za pomocą gestów daję im do /io/umienia, że proszę o ołówek i kawałek papieru. Jedna z dziewcząt wychodzi i przynosi to, o co prosiłam; dziękuję jej uśmiechem i ponownie zalewam się łzami. Nie mogę ich powstrzymać. W całkowitym milczeniu przeżywam prawdziwy kryzys, usiłując równoczesna naszkicować na papierze pewne przedmioty i pisać obok nich Iskie słowa. 23 Nie wiem, dlaczego to robię. Po co rysować tym trzem arabskim kobietom butelkę albo dom czy samolot, na kawałku pakowego papieru, w jakimś domu w Sanaa, na "dachu Arabii"? Ale jedna z dziewcząt wszystko to przerysowuje, kształty przedmiotów i słowa, niezręcznie, pełna jednak dobrej woli. Im bardziej płaczę, tym smutniejsza robi się ich matka, aż w końcu zaczyna płakać wraz ze mną. Do tego stopnia, że kiedy powracają mężczyźni, obie przypominamy fontanny łez. Abdul Khada wygląda na zdziwionego i zaniepokojonego. — Co się dzieje? Dlaczego tak płaczesz? — Nie wiem, zapytaj raczej tę kobietę, dlaczego ona płacze! Pyta więc matkę dziewcząt po arabsku i tłumaczy mi: - Płacze, bo żal jej ciebie, chciałaby z tobą pomówić, ale nie potrafi. Spojrzenie tej kobiety jest przejmujące i pełne współczucia. Rzeczywiście wygląda na to, że naprawdę mnie żałuje, tak jak gdyby mi się przydarzyło coś poważnego. W pierwszej chwili nie zrozumiałam jej zachowania, ale ona wiedziała. Chciała mnie uprzedzić o niebezpieczeństwie. Jestem jej za to wdzięczna, ale było już wtedy za późno. Sidła zostały zastawione i nic już nie zdołałoby mnie uratować tego lipcowego dnia 1980 roku, kiedy jeszcze myślałam, że jestem na wakacjach. Żadnej możliwości ratunku. Zostałam schwytana. I nie wiedziałam o tym. Myślała, że płaczę nad moim losem, a płakałam jedynie ze zmęczenia i głodu, nie wiedząc o moim prawdziwym nieszczęściu. Wszyscy wokół rozmawiali po arabsku, jedząc palcami nie znane mi potrawy, wydawało mi się, że rozpoznaję gotowanego kurczaka, ciepłe chlebowe placuszki, owoce; pili coś białego, w rodzaju zsiadłego mleka. Rozmyślałam mgliście o mamie, Nadii, Anglii, o restauracji, gdzie pewnie podawano właśnie frytki, rybę i piwo w kuflach, o muzyce, o moich przyjaciołach... Wszystko to wydawało się już bardzo dalekie, byłam naprawdę zagubiona, samiuteńka, na "dachu" arabskiego świata. Niewiele zjadłam, żołądek miałam pusty, ale czułam się zbyt zmęczona, by się naprawdę nasycić. Marzyłam tylko o spaniu. Ko- 24 bieta przyniosła mi prześcieradło, wyciągnęłam się na macie i zapadłam w sen ciężki i głęboki, z oczami piekącymi od wyschniętych łez, zmęczona jak dziecko. Rozdział III Jeden dzień goni drugi. Rano budzi mnie smakowity zapach jajek i smażonej cebuli, wstaję, myję się i jem z apetytem. Jestem w o wiele lepszej formie. Myślę wyłącznie o wakacjach. Zegnamy rodzinę gospodarzy i pytam Abdula Khada, czy możemy przejść się po mieście. — Chciałabym kupić pamiątki dla domowników. — Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby to zrobić. Dziś jedziemy na wzgórza Maąbana. — Gdzie to jest? — Na południu. — Co tam będziemy robili? *" — Spotkamy się z resztą rodziny i zainstalujemy się w moim domu. — Czy to daleko? — Trasa jest długa i trudna. Droga pokryta jest asfaltem jedynie ? początku. Wszystkie te nazwy - Maąbana, Taez - nic mi nie mówią. Nigdy nie widziałam mapy Jemenu, nie mieliśmy jej w Birmingham. Doświadczenia wczorajszego dnia każą mi się zabezpieczyć. Biorę / sobą owoce i cukierki z nadzieniem pomarańczowym, żeby nie i icrpieć głodu ani pragnienia. Opuszczamy chłodny i spokojny dom. Natychmiast po przekrocze-niu bramy ulica, upał, hałas i kurz osaczają nas zewsząd. Głównie upał, który jest jak dusząca masa, co wysusza gardło i ściska żołądek. - Powinnaś wysłać jakieś kartki do domu i napisać, że wszy stko w porządku i że szczęśliwie dojechałaś. Nadam je z miasta, s/ybciej dotrą do Anglii. 25 Abdul Khada ma rację i natychmiast wywiązuję się z tego obowiązku. Dla mamy wybieram kartkę przedstawiającą Bab al Yaman, którego nie widziałam i nie wiem, gdzie się znajduje, ale jest ładny i kolorowy. Inną kartkę kupuję dla Lynette, z domami z czerwonej cegły o białych oknach. Abdul Khada prosi, żeby się pospieszyć, zauważam w biegu sklepy z ubraniami, z glinianymi naczyniami, jarzynami, stragany z qat, liśćmi, które żują Jemeńczycy. Nie ma czasu na spacerowanie, Abdul Khada chowa do kieszeni kartki, na których napisałam dwa pośpieszne zdania, stojąc na ulicy. — Jak pojedziemy do wsi? Taksówką, tak jak wczoraj? — Landroverem, to jedyny samochód, który może jechać drogą wśród wzgórz. — Nie ma autobusu? — Tam nie kursuje. Tam... pagórki Mąąbana - to wszystko, co mam prawo wiedzieć. Abdul Khada udziela niewielu informacji turystycznych. Słońce stoi w zenicie, kiedy nareszcie wsiadamy do landroveru. Szofer, 0 ile dobrze zrozumiałam, jest mężem siostrzenicy Abdula Khada. Ten człowiek wydaje się być spokrewniony ze wszystkimi ludźmi, których spotykamy. Nie jesteśmy jedynymi podróżnymi, pasażerów jest dwanaścioro, łącznie z Abdulem Khada, Mohammedem i mną. 1 tylko dwie kobiety w czerni siedzące z przodu, całkowicie zawo-alowane. Są uprzywilejowane, ponieważ my wszyscy gnieciemy się z tyłu, potrącając się bez przerwy jak sardynki w puszce. Przez jakąś godzinę droga jest stosunkowo płaska i gładka. Mówią mi, że to Niemcy ją zbudowali. Krajobraz wokół jest nieciekawy: krzaki, jałowa ziemia, a ponad tym słońce. Jedyną rozrywkę stanowią zapory na drodze i sprawdzanie dokumentów. Prawie co trzydzieści kilometrów uzbrojeni żołnierze i policjanci zatrzymują landrover. - Dlaczego robią to tak często? Abdul Khada wzrusza z roztargnieniem ramionami. — Żeby sprawdzić zezwolenie na podróżowanie. — Nie można podróżować bez zezwolenia? — Nie. Każde plemię ma swoje granice. Dawniej było dużo wojen między plemionami, ludzie zabijali się nawzajem: Armia czuwa, teraz panuje pokój. 26 Pokój, ale wszyscy oni uzbrojeni są w strzelby i każdy z nich nieustannie dotyka palcem spustu, jakby był gotów do strzału. Więk- s/ość mężczyzn żuje qat, miejscowy narkotyk. Czarne oczy, wąsy, /clby kojarzą się z wszystkim oprócz spokoju. Ale tych zapór jest lik dużo, że w końcu się do nich przyzwyczajam; zresztą żołnierze ? nic wyglądają zbytnio zainteresowani tą czy inną osobą spośród nas. I Oglądają dokumenty i dają znak, żeby jechać. Po jakiejś godzinie zjeżdżamy z głównej drogi, posuwamy się teraz drogą boczną, wiodącą na wzgórza. Krajobraz nadal jest równie męczący i monotonny. Mijane wsie są do siebie podobne. Czaban widać jakieś ruiny, rumowiska kamieni na ziemi spękanej od borąca. Otoczenie jest niegościnne, gdzieniegdzie zauważam umyka-hącc ludzkie sylwetki. Od czasu do czasu, pośród kamienistej pusty-Ki, jakieś chude dzieckq i para baranów albo krowa. Zastanawiam sn;, co te zwierzęta znajdują tutaj do jedzenia oprócz paru wy-łchłych krzaków. Kurczaki dziobiące pośród szczątków starego, zwa-I loncgo budynku rozbiegają się z piskiem przed przejeżdżającym ¦ landroverem. Gromady wychudzonych psów, pożerane przez pchły I i drapiące się jak oszalałe, grzebią w śmietnikach przed domami. Czasami, kiedy landrover przejeżdża*przez małe wioski, wymija-I my zawoalowane kobiety z glinianymi dzbanami lub manierkami na iwach. Widok tych wsi jest mniej ponury. Mężczyźni siedzą przed domami rozmawiając, a kiedy tylko nasz samochód zwolni, przestają mówić i przyglądają się pasażerom. Chyba jakoś szczególnie przyciągam ich uwagę, bo uporczywie się we mnie wpatrują. Zanim paru I podróżnych wysiądzie z auta, ich oczy nie odrywają się ode mnie ani na sekundę, zafascynowane i pełne potępienia. Niektórzy mężczyźni zaczepiają Abdula Khada, nie przerywając żucia qat i strzykając śliną dookoła. Przypuszczam, że witają go po powrocie do kraju, ponieważ nie było go cztery lata. Domyślam się też, że rozmawiają o mnie. Nie rozumiem, uśmiecham się więc tylko i uprzejmie pozdrawiam ich skinieniem głowy, natychmiast kierując wzrok w inną stronę. "Bądź grzeczna i uprzejma" - polecił mi ojciec. Staram się więc jak potrafię. Wszystkie domy są do siebie podobne, te same płaskie dachy, te same ściany dziwnego koloru, brudnobrązowe, i to dlaczego! Uży- 27 wary budulec ^,c - tłumaczy mi Abdul Khada - to przede wszystkim wyschnięte krovwowie łajno, kładzione na kamień. Można by myśleć, że maji setki lat, at, z tymi swoimi maleńkimi okienkami, które zasłaniają chrcniące przedrzed słońcem okiennice. Żadnej zieleni ani ogródka, tylk) uliczki spc spowite w tuman kurzu. Czas upływaywa, naprawdę czas nie istnieje na tej kamienno-ziemnej drodze. Wydaje aje mi się, że jedziemy na koniec świata. nareszcie pć późnym popołudniem docieramy do miejsca, które wydaje mi się pra'prawdziwą oazą. Przez pewien czas jechaliśmy wzdłuż otoczonej zielenienia rzeki, ukazały się uprawne pola, drzewa owocowe. Miejscowość wy wygląda na bogatą. r- Gdzie jes jesteśmy? - Ta wieś ieś nazywa się Risean. Zatrzymamy się tutaj, żeby coś wypć. * Wszystko jes jest tu inne i przyjemne. Pola ziemniaków, marchew, cebuli, sałata, kapkapusta, plantacje przypraw korzennych, pachnących, nie znaiych. Widzędzę nawet parę szczepów winnych, ale przede wszystkim mas? drzew owcowocowych. Prawdziwy sad. Migdały, orzechy, brzoskwi-nie,morele, grusgruszki, cytryny i inne, takie, których nigdy nie widziałam. Doviaduję się, żę, że te dziwne owoce to granaty. Miejsce mi się podoba, to mafcńki raj. MaMam nadzieję, że wieś Abdula Khada będzie podobna. Chciałabym ym spędzić wakacje w miejscu tak samo zachwycającym i czystym. N innych wfl wsiach rzadko zdarzało się nam zobaczyć ludzi. Tutaj ws^scy są na tia dworze, w słońcu, wszyscy pracują. Chłopi są czarni i mieszkają w w małych słomianych domkach, chałupinkach, których ubóstwo uderza rza pośród tej zieleni, tych pól tak starannie uprawianych. Chdałabym zadzadać wiele pytań, ale Abdul Khada udziela mi tylko jednej nformacji: rji: nazywają się Akhdamowie i są niewolnikami. 'ijemy sok, ok, czerwony i przepyszny, po czym Abdul Khada daje zna:, żeby wsiLvsiadać do landroveru. Wygląda na bardzo zadowolonego mówi do rro mnie z uśmiechem: — Moja wi< wieś ci się spodoba... — Tak, na jia pewno. Spieszno mi mi spotkać innych ludzi, zawrzeć znajomości, przeżyć walacyjną przyrzygodę. 28 ¦ — Mamy piękne jabłonie, a także drzewa pomarańczowe. — To cudownie. Smutek wczorajszego dnia gdzieś się rozwiał. Zagłębiłam się w kontemplację krajobrazu, czekając kiedy przybędziemy do wsi Abdula Khada. Wyobrażam sobie, że będzie podobna do tej, którą właśnie opuściliśmy. Ale oto dekoracja znowu ulega zmianie. Znajdujemy się na jałowej pustyni, wypalonej słońcem, identycznej jak poprzednia, posępnej i bez życia. Z niecierpliwością wypatruję następnej oazy. Jednak już jej nie będzie. Jedziemy pagórkami, droga, a właściwie ścieżka, staje się stroma i kierowca landroveru wrzuca pierwszy )icg, żeby móc piąć się wzdłuż prawie pionowej ściany, przy każ-lym obrocie kół potrącając kamienie i ułamki skalne. Podobnie jak ¦cs/.tą pasażerów trzęsie mną i miota na wszystkie strony. Nagle (amochód staje na pustkowiu. Abdul Khada mówi po prostu: - Tutaj wysiadamy. Mohammed wysiada, wysiadam i ja, pozdrawiam podróżnych, hndrover nawraca w tumanie pyłu i zostajemy na brzegu drogi z na-izymi walizkami. Spoglądam dookoła: nic, żadnego^ domu, żywego ducha. Jak tkicm sięgnąć nagie pagórki, trochę rzadko rosnących krzaków - niby kępki chorych włosów. - Gdzie pan mieszka, Abdul? Pokazuje palcem w kierunku pagórka za naszymi plecami: - Tam, na górze. Abdul Khada uśmiecha się od ucha do ucha, bierze moją walizkę /;iczynamy powoli wspinać się stromą skalistą ścieżką. W jakim kierunku idziemy? Ku czemu? Znowu zaczynam wyob-/ać sobie jakieś koszmary. Gdyby wymazać z życia tę podróż, wyjazd i wsiadanie do tych pi/cklętych samolotów. Sandały ślizgają się i zsuwają z moich stóp II.i każdym kamieniu; jest mi gorąco, chce mi się pić i znowu czuję brudna. Kiedy nareszcie osiągamy szczyt, przed nami rozciąga wieś i wzdycham z ulgą. Nie jest równie piękna co poprzednia, 29 wany budulec - tłumaczy mi Abdul Khada - to przede wszystkim wyschnięte krowie łajno, kładzione na kamień. Można by myśleć, że mają setki lat, z tymi swoimi maleńkimi okienkami, które zasłaniają chroniące przed słońcem okiennice. Żadnej zieleni ani ogródka, tylko uliczki spowite w tuman kurzu. Czas upływa, naprawdę czas nie istnieje na tej kamienno-ziemnej drodze. Wydaje mi się, że jedziemy na koniec świata. Nareszcie późnym popołudniem docieramy do miejsca, które wydaje mi się prawdziwą oazą. Przez pewien czas jechaliśmy wzdłuż otoczonej zielenią rzeki, ukazały się uprawne pola, drzewa owocowe. Miejscowość wygląda na bogatą. — Gdzie jesteśmy? — Ta wieś nazywa się Risean. Zatrzymamy się tutaj, żeby coś wypić. Wszystko jest tu inne i przyjemne. Pola ziemniaków, marchew, cebula, sałata, kapusta, plantacje przypraw korzennych, pachnących, nie znanych. Widzę nawet parę szczepów winnych, ale przede wszystkim masę drzew owocowych. Prawdziwy sad. Migdały, orzechy, brzoskwinie, morele, gruszki, cytryny i inne, takie, których nigdy nie widziałam. Dowiaduję się, że te dziwne owoce to granaty. Miejsce mi się podoba, to maleńki raj. Mam nadzieję, że wieś Abdula Khada będzie podobna. Chciałabym spędzić wakacje w miejscu tak samo zachwycającym i czystym. W innych wsiach rzadko zdarzało się nam zobaczyć ludzi. Tutaj wszyscy są na dworze, w słońcu, wszyscy pracują. Chłopi są czarni i mieszkają w małych słomianych domkach, chałupinkach, których ubóstwo uderza pośród tej zieleni, tych pól tak starannie uprawianych. Chciałabym zadać wiele pytań, ale Abdul Khada udziela mi tylko jednej informacji: nazywają się Akhdamowie i są niewolnikami. Pijemy sok, czerwony i przepyszny, po czym Abdul Khada daje znak, żeby wsiadać do landroveru. Wygląda na bardzo zadowolonego i mówi do mnie z uśmiechem: — Moja wieś ci się spodoba... — Tak, na pewno. Spieszno mi spotkać innych ludzi, zawrzeć znajomości, przeżyć wakacyjną przygodę. 28 — Mamy piękne jabłonie, a także drzewa pomarańczowe. — To cudownie. Smutek wczorajszego dnia gdzieś się rozwiał. Zagłębiłam się w kontemplację krajobrazu, czekając kiedy przybędziemy do wsi Ahdula Khada. Wyobrażam sobie, że będzie podobna do tej, którą Waśnie opuściliśmy. Ale oto dekoracja znowu ulega zmianie. Znajdujemy się na jałowej pustyni, wypalonej słońcem, identycznej jak poprzednia, posępnej i bez życia. Z niecierpliwością wypatruję następnej o