FRANCISCO ROJAS GONZALEZ TWÓRCA BOGÓw Tytuł oryginału: EL Diosero 1952, Fondo de Cultura Económica Posłowiem opatrzyła Joanna Petry DUCH OPIEKUŃCZY Crisanta szła ścieżką, która wiła się jak wąż między skałami wzgórza wciśniętego między osadę i rzekę, tę surową rzekę zasilaną potokami, co torując sobie drogę pośród gęstych zarośli toczyły wody ciągnąc za sobą płaty dębowej kory zagarniętej ze wzgórza. Rozpostarta w dolinie Tapijulapa osada Indian pasterzy. Wieżyczki kaplicy, spatynowane żarliwością i obrośnięte latami jak mchem, kłuły obłok uwięziony w ramionach żelaznego krzyża. Crisanta, młoda Indianka, prawie dziecko, schodziła ścieżką; powietrze popołudnia chłodziło jej ciało zgięte pod ciężarem wiązki chrustu, szła z opuszczoną głową, kosmyk włosów zroszonych potem opadał jej na czoło. Stopy - czasem jak szpony ptaka, a czasem jak raciczki - ślizgały się na gładkich kamieniach, to znów zapadały w mech albo, jak łapy ciężko stąpającego zwierzęcia, osiadały na szlaku drożynki. Uda kobiety, ciemne i masywne, wyglądały spomiędzy strzępów bawełnianej spódnicy nie zakrywającej kolan, bowiem brzuch wzdymał się brzemiennością. Z każdym krokiem chód stawał się coraz bardziej utrudniony, dziewczyna zatrzymywała się, żeby złapać oddech, potem, nie podnosząc głowy, podejmowała marsz z zapałem zwierzęcia, które atakuje majaczącą zjawę. Jednak w pewnym momencie nogi nie odpowiedziały na impuls, zachwiały się. Crisanta po raz pierwszy podniosła głowę i powiodła wzrokiem wokoło. Na twarz młodej Indianki Zoque padł cień smutku, zadrżały wargi, poruszyły się nozdrza, jakby węszyła. Niepewnym krokiem kobieta szukała brzegu, jakby wiedziona instynktem bardziej niż nakazem myśli. Nie opodal płynęła rzeka, około dwadzieścia kroków od ścieżki. Kiedy Crisanta doszła na brzeg, zdjęła mecapal związany w węzeł na czole i z trudem złożyła na ziemię brzemię drewna, a potem, jak robią to wszystkie Indianki Zoque, wszystkie: babka matka siostra przyjaciółka nieprzyjaciółka podwinęła powyżej pasa podartą spódniczkę, usiadła w kucki z rozwartymi nogami i rękami zaciśniętymi na szorstkich, zsiniałych kolanach. Na skurcz bólu odpowiedziała wysiłkiem. Odetchnęła głęboko, nierówno, jakby całe cierpienie zagnieździło się w jej gardle. Potem rękami, rękami twardymi, spękanymi i czerwonymi od pracy chciała szukać pociechy, powiodła nimi po wielkim brzuchu, teraz napiętym i nękanym skurczami. Z przekrwionych oczu trysnęły łzy. Ale wysiłek okazał się daremny. Palcami, bo tylko one mogły przynieść jej ulgę, dotknęła palącego, nabrzmiałego krocza i cofnęła ręce w poczuciu bezsilności. Potem zagłębiła je gwałtownie w ziemi i tak trwała, prąc w bezsilnej rozpaczy... Wkrótce inną torturą stało się pragnienie... Czołgając się jak samica kojota dotarła do rzeki, wyciągnęła się na piasku i usiłowała pić, ale mdłości przeszkadzały, gdy tylko starała się przełknąć; jej rozpacz wyładowała się w krzyku i opadła w konwulsjach na piasek. Tam ją znalazł Simon, jej mąż. Kiedy podszedł do swojej Crisanty, usłyszał ostre słowa w języku zoque, ale Simon nie słuchał. Delikatnie wziął ją w ramiona i zaniósł do słomą krytej chaty wtopionej w zbocze wzgórza. Na macie złożył drżący ciężar dwóch istot i poszedł po Altagracię, starą akuszerkę, która przymierała głodem w tej wiosce, na brzegu rzeki, gdzie kobiety radzą sobie same, mając za całą pomoc swe ręce, wysiłek i jęki. Altagracia przyszła do chaty wraz z Simonem. Stara podpaliła wiązkę sosnowych gałązek i płonące zostawiła w garnku. Potem przybierając rozmaite tajemnicze pozy uklękła na klepisku, odmówiła "wierzę" zaczynając od "amen" i kończąc na "Ojca Boga w wierzę", co jej zdaniem pomagało najbardziej potrzebującym. Potem zabrała się do oględzin niekształtnego brzucha. - Nie martw się, Simonie, zaraz to załatwimy. Zawsze tak jest z pierworódkami... Ile to już razy musiałam się z nimi namęczyć! - Daj Boże - odpowiedział chłopak wrzucając żywiczną szczapę do ogniska. - Dawno chwyciły cię bóle, córko? Za całą odpowiedź Crisanta wydała tylko jęk. - No, zobaczymy - mówiła dalej Altagracia -zegnij nogi... Tak, luźno. Odetchnij głęboko, przyj, przyj mocno, kiedy chwyci cię ból. Mocniej, mocniej... Krzycz, córko! Crisanta robiła, co jej kazano,. A nawet więcej; jej nogi przypominały strzępy łachmanu, aż zachrypła od krzyku, pogryzła pięści do krwi. - No, pomóż mi, dziecino - prosiła stara wodząc rękami po brzuchu, rozluźnionym, lecz uparcie broniącym swego brzemienia... I palce o paznokciach zakrzywionych, i czarnych całą swą zręczność, całe doświadczenie i zapał włożyły w masowanie od okrągłych sutek począwszy, na wydętym, bezwłosym łonie skończywszy. Tymczasem Simon przycupnął w kącie chaty; między kolanami trzymał drąg mający być trzonkiem rydla. Chrzęst ostrza, którym strugał koniec pala, łagodził nieco zdenerwowanie, rozpraszał troskę chłopca. - No, dziecino, krzycz, na Boga... no, odważnie... Zeklnij mnie jak starą sukę, ale się pośpiesz... Wydaj dziecko, leniwa kobieto. Dziewczynkę albo chłopca, ale szybko... Chryste z Esquipulas! ! Dziewczyna już nie wytężała sił, ból zatriumfował. Simon usiłował teraz wbić trzonek w otwór rydla; praca oddaliła trochę jego myśli od miejsca, w którym rozgrywał się dramat. - Wszystko na nic, Simonie, idzie pośladkami -zawołała stara wycierając czoło wierzchem prawej ręki. A Simon jakby się przebudził, jakby ocknął się pod wpływem rozstrojonych słów płynących z jakiejś cichej, jasnej strefy. - Pośladkami? Dobra... to i co? Stara nie odpowiedziała, wzrokiem błądziła po sklepieniu chaty. - Tu - powiedziała szybko - tu powieś rzemienie, na głównej belce zrobimy huśtawkę... Ale szybko, ruszaj się - rozkazała Altagracia. - Nie, co to, to nie - jęknął. - Ruszże się, to ostatni środek. Powieś rzemienie i pomóż mi podwiązać dziewczynę pod pachami. Simon sięgnął bez słowa po rzemienie umacniające słomiane ściany i przewlekł je ponad poziomą belką podtrzymującą strop. - Ciągnij mocno... mocno, z życiem. No, niezbyt ci to idzie! Ciągnij, do diabła! Crisanta była podobna do kukiełki, która poruszała nogami i skręcała się wisząc na rzemieniach. Altagracia pchnęła ciało dziewczyny... Teraz bardziej niż kukiełką, wydawała się tragiczną marionetką, w całkowitym obłędzie. Już nie reagowała, zapadła w konwulsyjne omdlenie. - Biegnij, Simonie - rzuciła zaniepokojonym tonem Altagracia - idź do sklepu i kup suchego chiie* za jedno peso, trzeba spalić je w żarze, żeby dym wywołał kaszel. Ona już nie może, źle z nią... Zanim obrócisz, ja tymczasem dalej będę robić swoje z pomocą Bożą i Maryi Najświętszej... Ściągnę ją w pasie moją chustą, zobaczymy, czy wyjdzie... Leć, na miłość boską! Simon nie usłyszał już ostatnich słów starej, pobiegł wypełnić polecenia Na drodze natknął się na Trinidad Pereza, swego przyjaciela pracującego przy budowie szosy biegnącej nie opodal Tapijulapy. - Stań, człowieku, powiedziałbyś choć cześć -wykrzyknął Trinidad Perez. - Zaczęła rodzić, zanim zaszło słońce, i ciągle jeszcze nie może - rzucił Simon nie zatrzymując się. Trinidad Perez zrównał się z Simonem i teraz biegli obaj. - Jest przy niej dońa Altagracia... Cała robota na nic. - Chcesz rady, Simonie? - No... - Idź do obozu inżynierów drogowych. Jest tam doktor, porządny człowiek, poproś go. - Ale czym ja mu zapłacę? - Powiesz mu, jacyśmy biedni, to zrozumie. Idź, daj spokój z Altagracią. Simon już się nie zastanawiał i zamiast skręcić do sklepu, pobiegł na skróty, żeby szybciej dotrzeć do obozu. Księżyc, wysoko na niebie, wskazywał, że zbliża się już północ. W rozmowie z lekarzem, mężczyzną starszym, uprzejmym i skorym do żartów, Simon - Indianin Zoque - nie musiał użyć zbyt wielu słów, a tym samym ujawniać swej lichej hiszpańszczyzny. - czemu kobietom zdarza się to właśnie o tej porze? - zapytał doktor sam siebie, jego ostatnie słowa pochłonęło ziewnięcie... Potem przeciągnął się i dodał żartobliwie: - I dlaczego niektórym ludziom przychodzi do głowy być lekarzami? Pójdę, chłopcze, zaraz idę, tylko tego brakowało... Dobra jest droga do tej twojej wioski? - Dobra, równiutka jak rozpostarta dłoń! Lekarz włożył do walizeczki parę niklowanych narzędzi, strzykawkę do zastrzyków domięśniowych i dużą paczkę waty; nasadził sobie na głowę starą panamę, pociągnął wprost z butelki porządny łyk mezcalu, spiął mocniej u dołu nogawki bawełnianych spodni i wsiadł na rower. Simon powiedział: - Od lewej, ten domek najbardziej przylegający do wzgórza. Kiedy Simon wrócił do chaty, powitał go długi, ostry krzyk, który zlał się z gdakaniem kur i sapaniem MitChuega, żółtego wiernego psa. Spod kapelusza wyjął kolorową chustkę i otarł pot na skroniach. Potem głęboko odetchnął i nieśmiało pchnął drzwi chaty. Crisanta przykryta wyblakłym sarape leżała już spokojna. Altagracia ściągała teraz z ognia duży cebrzyk z gorącą wodą, a lekarz, z podwiniętymi rękawami, zdejmował igłę ze strzykawki. - Mamy chłopczyka - cicho, w miękkim języku zoque powiedziała Crisanta spoglądając na męża. Usta jej rozchyliły się w uśmiechu ukazując błysk zębów jak ziarna kukurydzy. - Chłopca? - zapytał z dumą Simon. - A nie mówiłem... Ujął podbródek Crisanty w zgrubiałe i nienawykłe do pieszczot palce, a potem poszedł przypatrzyć się synowi, którego brali do kąpieli doktor i Altagracia. Świeżo upieczony ojciec, nieporuszony jak skała, patrzył przez chwilę na tę istotkę barwy cynamonu, która prężyła się i popłakiwała. - Ładny - powiedział - podobny do niej z twarzy - i podbródkiem wskazał Crisantę. Potem twardym, niezdarnym palcem próbował pogłaskać maleńki policzek noworodka. - Dziękuję, panie lekarzu... Zrobił mi pan wielką łaskę, jestem teraz najszczęśliwszy z wszystkich w Tapijulapie. Nie mówiąc więcej, Indianin. Podszedł do ogniska wyznaczonego przez trzy kamienie na środku chaty. Zalegał tam pokaźny zwał popiołu. Nazgarniał go garściami do worka. Zaintrygowany lekarz śledził go. Chłopiec nie zwracając uwagi na oznaki ciekawości, jaką wzbudzał, zarzucił na plecy worek i wyszedł z chaty. - Co on robi? - zapytał doktor. Wtedy Altagracia przemówiła z trudem po hiszpańsku. - Simon wysypie popiół koło domu... O świcie wyjdzie znowu. Zwierzę, które zostawi ślady na popiele, to tona dziecka. Nazwą go imieniem ptaka albo zwierzęcia, które pierwsze przyszło je pozdrowić., Kojot, coati, zając albo kos, i potem... - Powiedziałaś tona? - A tak, tona, ona się będzie o nie troszczyła i będzie z nim zawsze, aż do śmierci. - Aha - uśmiechnął się lekarz - trzeba znaleźć chłopcu ducha opiekuńczego... - Tak - zapewniła stara - taki tutaj obyczaj... - Świetnie, a tymczasem wykąpmy go, żeby ten, co będzie jego toną, znalazł go czystego i ładnego. Kiedy Simon wrócił z pustym workiem, zastał syna ubranego i świeżego w ramionach matki. Crisanta spała głęboko i spokojnie. Lekarz zbierał się do wyjścia. - No, Simonie - rzekł doktor - zrobiłem wszystko jak trzeba. - Chciałbym dać dobrodziejowi coś w zamian, tylko że... - Daj spokój, chłopie, nie ma o czym mówić. Przywiozę ci lekarstwa, żeby dziecko rosło zdrowe i ładne. - Panie doktorze - dodał Simon z wdzięcznością w głosie - wyświadczcie mi jeszcze jedną łaskę, jak już pan lekarz taki dobry. - Słucham. - Chciałem prosić na kuma. Niechby pan trzymał małego do chrztu. Zechcecie? - Dobra, z przyjemnością. Daj mi znać, Simonie. - W środę, proszę, tego dnia przychodzi ksiądz dobrodziej. - Przyjdę w środę. Dobranoc, Simonie. Do widzenia, Altagracio, opiekuj się matką i dzieckiem. Simon odprowadził lekarza aż do drzwi chaty. Stamtąd śledził go wzrokiem. Rower dziarsko radził sobie z nierównościami terenu, jednooki jak cyklop torował sobie drogę wśród cieni. Ścieżką przebiegł oślepiony królik. Lekarz przyjechał w porę, w środę rano. Dzwonek wzywał na mszę, Indianie Zoque, odświętnie ubrani, czekali przed wejściem. Piszczałka wygrywała pogodne melodie. Wybuchały fajerwerki. Wszyscy zebrani, mężczyźni i kobiety, niecierpliwie wyczekiwali Simona i rodziców chrzestnych. Tam, od strony wzgórza, widać było grupkę zdążającą ku kościołowi. Crisanta, świeża i dumna, niosła syna, za, nią szła Altagracia, matka chrzestna. Z tyłu Simon i lekarz rozmawiali po przyjacielsku. - A jakie, imię nadasz mojemu synowi chrzestnemu, kumie Simonie? - No zobaczy pan, kumie doktorze. Damian, bo tak stoi w kościelnym kalendarzu. Rower, bo on jest toną, tak mówi popiół. - A więc Damian Rower? Ładne to imię, kumie... - Axcale - potwierdził stanowczo Indianin Zoque. NARZECZENi On pochodził z Bachajón, z rodziny garncarzy. Od maleńkości jego ręce umiały miesić glinę, obchodził się z nią delikatnie; kiedy ją formował, przypominało to raczej pieszczotę. Był jedynakiem, ale oto wewnętrzny niepokój zaczął oddalać go dzień po dniu od rodziców, powodując błogi zawrót głowy... Od jakiegoś czasu podniecał go szum potoku, a serce waliło jak szalone; odurzał go także miodowy zapach kwiatu wielkanocnego i westchnienia dobywały się z głębi piersi w ciszy, tajemnie, jak niepokój, który zjawia się po dokonaniu jakiegoś poważnego występku... Czasem na jego ustach błąkała się smętna melodyjka, którą nucił cichuteńko, jakby sam potajemnie smakował jakieś ostre, ale wyborne danie. - Na tego ptaszka już czas - zauważył pewnego dnia ojciec, kiedy przyłapał go na podśpiewywaniu. Zawstydzony chłopak już nie śpiewał, ale ojciec -Juan Lucas, Indianin Tzeltal z Bachajón - poznał tajemnicę syna. Ona także pochodziła z Bachajón, mała, okrąglutka i łagodna. Codziennie idąc po wodę do potoku przechodziła koło drzwi Juana Lucasa. Tam siedział chłopiec trzymając przed sobą wazę z surowej gliny lub okrągły, pękaty dzbanek; te ręce, zręczne i niestrudzone, ciągle coś obracały. Bóg jeden wie, jak to się stało, że oba spojrzenia zeszły się pewnego ranka. Ani iskra, ani płomień, ani pożar nie powstały pod wpływem tego zderzenia, zaledwie poruszyło rano skrzydła rudzika, który uwił sobie gniazdko w gałęziach drzewa granjeno rosnącego w zagrodzie. Jednakże odtąd przed domem garncarza jej kroki stawały się krótsze i ośmielała się zapuszczać tam spojrzenie, pośpieszne i lękliwe. On z kolei wstrzymywał na chwilę pracę, wznosił oczy i obejmował spojrzeniem sylwetkę na ścieżce, która ginęła w zaroślach rosnących na brzegach rzeki. Któregoś świetlistego popołudnia ojciec - Juan Lucas, Indianin Tzeltal z Bachajón - odsunął na bok koło, na którym toczył naczynie. Powiódł spojrzeniem za wzrokiem syna, zatrzymał je tam, gdzie syn utkwił oczy. Ona - obiekt, cel - czując na sobie przenikliwy wzrok starego skamieniała na środku ścieżki. Głowę opuściła na pierś kryjąc rumieniec, który palił policzki. - To ona? - sucho zapytał stary syna. - Tak - odpowiedział chłopak i ukrył swe zmieszanie podejmując zajęcie. "Prencypał", stary Indianin, szanowany z racji wieku i cieszący się dużym poważaniem, wysłuchał uważnie prośby Juana Lucasa. - Człowiek młody, jak ą stary, potrzebuje towarzyszki, która dla pierwszego jest jak wonny kwiat, dla drugiego zaś stanowi podporę. Mój syn upodobał sobie jedną. - Wypełnijmy prawo boże i sprawmy chłopcu radość, jakiej żeśmy obaj, Juanie Lucas, kiedyś doznali... Mów, co trzeba uczynić. - Chcę, żebyś poprosił o dziewczynę dla mojego syna. - To moja powinność jako Prencypała... Dobrze, idę z tobą, Juanie Lucas. Juan Lucas, niosąc funt czekolady, kilka pęczków papierosów, wiązkę drewna i sosnowego chrustu, czeka przed domem wybranej w towarzystwie Prencypała z Bachajón, aż jego mieszkańcy wyjdą na stukanie do drzwi. Po chwili wymogi indiańskiej etykiety zostają spełnione. - Niech będzie pozdrowiona Przeczysta Matka Boska, Schronienie Potrzebujących - mówi głos wychodzący spomiędzy szpar chaty. - Bez grzechu pierworodnego poczęta - odpowiada Prencypał. Otwierają się wątłe drzwiczki. Pies warczy. Obłok gęstego dymu wita świeżo przybyłych, którzy wchodzą do środka; w ręku trzymają kapelusze, kłaniają się na wszystkie strony. W głębi chaty - będąca powodem tego uroczystego wydarzenia dziewczyna. Robi placki kukurydziane; jej twarz, zaczerwieniona od ognia, stara się ukryć zmieszanie. Dziewczyna jest niespokojna jak schwytana w klatkę turkawka, w końcu uspokaja się w obliczu przeznaczenia, o które tak życzliwie zabiegają starzy. Stojący przy drzwiach Mateo Bautista, jej ojciec, patrzy nieprzeniknionym wzrokiem na nowo przybyłych. Bibiana Petra, jego żona, tęga i zdrowa, nie ukrywa radości i wskazuje gościom dwa kamienie, aby usiedli. - Wiesz, z czym przychodzimy? - pyta zgodnie z rytuałem Prencypał. - Nie - kłamie w odpowiedzi Mateo Bautista. -Ale w każdym razie miło mi gościć was w domu. - No więc, Mateo Bautista, oto nasz sąsiad i druh, Juan Lucas, prosi o rękę twej córki, aby ogrzała łoże jego syna. - Nie dam złej odpowiedzi... ale nie chcę, by mój druh Juan Lucas pożałował któregoś dnia; moja córka jest leniwa, uparta i głupia. Śniada, mała i wcale nie taka ładna. No wiem, po prawdzie, jak zresztą sami widzicie... - Ja także - przerywa mu Juan Lucas - nie sądzę, żeby mój syn był wart takiego szczęścia. Nie godzi się chcieć zerwać dla niego tak świeży i wonny kwiatuszek. Ale przecie biedak czuje już wolę bożą i moim ojcowskim obowiązkiem... W kącie chaty Bibiana Petra uśmiecha się widząc pomyślny obrót sprawy; będzie wesele, wyraźnie na to wskazują usiłowania ojców, chcących umniejszyć zalety własnych latorośli. - To skromność nie pozwala wam widzieć zalet dzieci. Młodzież jest jak należy, bo wychowywano ją troskliwie - Prencypał recytuje to, co wiele już razy powtarzał przy podobnych okazjach. Dziewczyna, zgięta nad metate*, słucha; ona jest losem na tej loterii słów, ale sama nie ma prawa nawet popatrzyć na żadnego z obecnych. - No więc, sąsiedzie i druhu - dodaje Juan Lucas - przyjmij te prezenty, które ofiarowuję ci w dobrej wierze. A Mateo Bautista z wielką godnością cedzi zdanie niezbędne w takich okolicznościach: - Zły to obyczaj, sąsiedzie, przyjmować w domu dary ofiarowane po raz pierwszy, ty wiesz o tym. Idźcie z Bogiem. Goście wstają. Gospodarz ucałował dłoń Prencypała i czule uścisnął swego sąsiada Juana Lucasa. Przybysze odchodzą niosąc podarunki, których surowy służący do mielenia ziarna kukurydzy. obyczaj Indian Tzeltal nie pozwolił przyjąć poczciwemu Mateo Bautiście. Stara Bibiana Petra promienieje zadowoleniem; pierwszy akt wypadł znakomicie. Wierzchem dłoni dziewczyna odgarnia kosmyk włosów, który opadł jej na czoło, i pośpiesznie kończy wyrabiać tortillas, bryła ciasta leży obok comalu*. Mateo Bautista w milczeniu przykucnął przy drzwiach chaty. - Bibiano - rozkazuje - przynieś mi łyczek guaro. Smagła kobieta wypełnia polecenie i podaje mężowi dzbanek wódki. Mężczyzna pije powoli, delektując się każdym łykiem. W następnym tygodniu znów dochodzi do spotkania. Przy tej okazji, goście i gospodarz muszą pić dużo i tak też się dzieje... Ale ciągle jeszcze nie zostaje przyjęta ponawiana prośba i odrzucane są dary, w skład których wchodzą jeszcze dodatkowo pachnące mydła, ciasteczka i worek soli. Tym razem mężczyźni wiele nie rozmawiają; słowa tracą swą wymowę wobec niewzruszonego protokołu. Dziewczyna przestała chodzić do rzeki po wodę -tak nakazuje obowiązujący rytuał - ale chłopak nie daje odpoczynku dłoniom przywykłym do przebiegania po wymownych krągłościach naczyń. - Podczas trzeciej wizyty pełen godności Mateo Bautista na pewno da się namówić... Tak, przyjmie wtedy niechętnie dary, chociaż wzbogacono je o motek wełny, huipil*** haftowany jedwabiem w kwiaty i motyle, kolczyki, metalowy naszyjnik i obrączkę ślubną - wszystko to od narzeczonego dla narzeczonej. Ustala się daty, wybiera drużbów. Starzy dokonują tego bardzo taktownie. Dziewczyna miele kukurydzę na metate, jej pałająca od wewnętrznego żaru twarz pozostaje niewzruszona, bez słowa słucha planów, ale nie zaniedbuje pracy; miele, wyrabia ciasto, wyrabia ciasto i miele od rana do wieczora. Dzień już bliski. Bibiana Petra i jej córka nie poszły spać tej nocy. Na "weselne mielenie" zeszły się sąsiadki, właśnie otaczają narzeczoną, która musi zemleć pół arroby * kukurydzy i ugnieść setki placków na ucztę weselną. W wielkich garnkach gotuje się czarne mote **. Mateo Bautista przyniósł dwa gąsiory guaro, a dom, zamieciony i świeży, czeka na przybycie świty pana młodego. Oto już są. On i ona patrzą na siebie po raz pierwszy z bliska. Dziewczyna uśmiecha się skromnie i niepewnie, on robi się poważny i spuszcza głowę, swym skrzypiącym, nowym guarache *** grzebie w klepisku. Prencypał stanął pośrodku chaty. Bibiana Petra posypuje podłogę płatkami róży. Rozbrzmiewa chirzmia ****, goście zajmują izbę. Teraz młoda para pokornie klęka u stóp Prencypała. Obecni otaczają ich. Prencypał mówi o prawach mężczyzny i uległości kobiety... o rozkazach, które on może wydawać, i o powolności, jaką ona mu winna. Każe młodym podać sobie ręce i odmawia z nimi Ojcze nasz. Panna młoda wstaje i kieruje się ku teściom - idzie w stronę Juana Lucasa, Indianina Tzeltal z Bachajón - i całuje jego stopy. Ten podnosi ją uprzejmie i z godnością odprowadza do swego syna. I wreszcie do akcji wkracza Bibiana Petra. Odegra krótką, ale ciekawą rolę. - Jest twoją żoną - uroczyście zwraca się do zięcia - kiedy zechcesz, możesz wziąć ją do siebie, żeby ogrzała ci łoże. Wtedy chłopak odpowiada uświęconym zwrotem: - Dobrze, matko, skoro tego chcesz... Młoda para wychodzi powoli, pełna skromności. Ona idzie za nim jak owieczka. Bibiana Petra, już nie w ramach części oficjalnej, płacze wzruszona i mówi: - Idzie rada dziewczyna... Rada idzie moja córka. bo to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Nasze chłopy nigdy się nie dowiedzą, jak to miło kobietom zmieniać metate... Pokonawszy kolczaste ogrodzenie on bierze w swe ręce jej grubiutki mały palec. Ogłupiali, słuchają treli szczygła. KROWY Z QUIVIQUINTA Głodne były psy w Quiviquinta; z zapadniętymi bokami i nosami opuszczonymi w wyboje uliczek, z okiem bystrym i agresywnymi kłami,. chodziły w stadach, wyjąc do księżyca, szczekając na słońce, bo głodne były psy w Quiviquinta... Głodni byli też mężczyźni, kobiety i dzieci w Quiviquinta, bo w spichrzach zabrakło ziarna, w schowkach nie było sera, a z haków nie zwisał już ani jeden płat suszonego mięsa... Tak, głód panował w Quiviquinta, kolby kukurydzy żółkły przed dojrzeniem, woda tworzyła kałuże przy korzeniach roślin, woda z chmur i z oczu napełnionych łzami. W chatach Indian Cora ucichł ciągły odgłos uklepywania placków kukurydzianych, nie miał już prawa bytu, skoro nie było kukurydzy, brakowało nitamalu, a skoro nie było nitamalu, brakowało ciasta, a zatem placków kukurydzianych, a skoro nie było placków, ciągły odgłos uklepywania zamilkł w chatach Indian Cora. Teraz na cornalu gotowało się czarne kulki jęczmienia; ludzie jedli czarne kulki wiedząc, że poprzedzający biegunkę enteritis już na nich czyha. - Jedz, synku, ale nie pij wody - radziły matki. - Placki z jęczmienia to nie dla ludzi, bo jęczmień jest "zimny" - przestrzegali starzy, z obrzydzeniem podnosząc do ust niesmaczne kęsy. - Najgorsze to, że na przyszły rok nawet ziarna nie będziemy mieli - powiedział Esteban Luna, chłopak silny i dorodny. Teraz siedząc przy ogniu patrzył na żonę Martinę, także młodą, trochę zbyt tęgą, ale zdrową i świeżą, która uśmiechała się w odpowiedzi na dziecięcą pieszczotę maleńkiej dziewczynki uczepionej usteczkami i rączkami mięsistej, obfitej i ciemnej piersi podobnej do glinianego dzbana. - Szczęśliwa - zauważył Esteban - bo ma dużo jedzenia. Martina roześmiała się ochoczo i powiodła ręką po gładkiej główce niemowlęcia. - No tak, ale boję się, żeby się nie zepsuło. Jęczmień nie jest dobry przy karmieniu... Esteban ze smutkiem popatrzył na żonę i córkę. - Rok temu - zauważył - nie miałem dla kogo się uwijać... A dziś, ani się obejrzeć, już nas troje... A głód szerzy się jak choroba. Martina nie słuchała słów mężczyzny; wstała, żeby zanieść córeczkę do kołyski zwisającej ze stropu chaty; tam owinęła ją troskliwie i z czułością. Esteban milczał, patrzył roztargnionym wzrokiem, jak z próżnego, niepotrzebnego paleniska, ulatują iskry. - Jutro idę do Acaponety szukać pracy. - Nie, Estebanie - zaprotestowała. - Co poczniemy bez ciebie, ja i ona? - Jeść trzeba, Martina... Tak, jutro pójdę do Acaponety albo do Tuxpan i najmę się na peona, pójdę na służbę, co się trafi. Słowa Estebana usłyszał od drzwi chaty Evaristo Richa, przyjaciel rodziny. - Nawet i to nam już nie zostało, bracie -oświadczył nowo przybyły. - Właśnie wrócili z północy Jesus Trejo y Magdaleno Rivera; przyszli bardziej wygłodniali od nas... Mówią, że nigdzie nie ma pracy; ziemie są zatopione aż po Escuiriapę... Wyobraź tylko sobie! - Więc... co tu robić? - zapytał bardzo zaniepokojony Esteban Luna. - A bo to wiadomo?! Ale mówią, że przywiozą kukurydzę z Jalisco. Nie bardzo wierzę... Że niby będą głodować tamtejsi, żebyśmy się mogli przyżywić? - Przywiozą czy nie, to wszystko jedno, bo teraz żyjemy jęczmieniem, pędami drzewa mezquite, opuncją i owocami guamara *. Ale co będziemy jeść, jak nadejdzie susza? - To jest kłopot... Ale sprawy nie załatwimy idąc ze wsi, musimy tu zostać. Właśnie ty, Estebanie Luna, bo masz o kogo się martwić. - Tutaj lepiej żyją tylko ci, co chowają zwierzęta; my już wrzuciliśmy do rondla koguta... A kury sobie łażą same, owdowiałe, grzebią w ziemi, żyją robakami, glistami i świerszczami; jak złożą gdzieś jajko, bierzemy je dla Martiny, ona karmi i trzeba żywić ją jak się patrzy. - Don Remigio, "brodacz", sprzedaje mleko po dwadzieścia centavos kwaterka. - Drań! Też coś! Teraz jeszcze bardziej żałuję, że sprzedałem krowę... Miałaby już cielaka i byłoby mleko... Po kiego diabła sprzedaliśmy ją, Martina? - Jak to po co, człowieku!... Już nie pamiętasz? A no po to, żebyśmy rok temu mogli sprawić sobie narzędzia. Nie kupiłeś rydla? Nie wynająłeś dwóch zaprzęgów wołów? A peoni, których opłaciłeś? - No tak, święta prawda, zupełnie już ogłupiałem. - Nie ma co lamentować, Estebanie... Poczekajmy troszeczkę, zobaczymy, co Bóg da - dodał zrezygnowany Evaristo Rocha. Czwartek, dzień targowy w Quiviquinta. Esteban i Martina, wymyci i czysto ubrani, idą na targ, bardziej dlatego, że tak każe zwyczaj, niż z rzeczywistej potrzeby, popchnięci raczej tradycją niż perspektywami, jakie mógłby im zaoferować nędzny tianguis, prawie pusty, na którym znalazły odbicie bieda i klęski okolicy. Kilka kramów z przywiędłymi, mizernymi jarzynami, stoisko z zaczynającymi cuchnąć flakami pokrytymi chmarą much, garnek, w którym gotują się dwa albo trzy kilogramy chudej wieprzowiny. Obserwują to psy, które siedząc na kościstych i sparszywiałych zadach oblizują się, na próżno czekając na kąsek, pożądany także przez malców w łachmanach. Wygłodniałe dzieci bawią się, zagrażając smutnym straganom z orzeszkami ziemnymi i z pożółkłymi, wyschniętymi pomarańczami. Esteban i Martina idą na targ Królewską Ulicą w Quiviquinta; na przedzie on, pod pachą trzyma kurkę o ognistym grzebieniu, żona niesie córeczkę. Martina jest dumna z czepeczka uszytego z haftowanego kawałka materiału i białej koszulki, która spowija śniade ciałko małej. W drodze spotykają Evarista Rochę. - Idziecie kupować? - pyta przyjaciel na powitanie. - Kupować? Nie, bracie, wolne żarty, idziemy zobaczyć... Niosę kurę, zobaczymy, może znajdzie się jaki kupiec... Jeśli się uda, kupię Martinie coś na targu. - Powodzenia, bracie... Bóg z wami! Gdy przechodzą koło domu don Remigia, "brodacza", Esteban wstrzymuje krok i patrzy nie ukrywając zazdrości, jak peon doi wątłą, smutną krowę, która ogania się ogonem od chmary kłębiących się much. - Bogatym to dobrze... Rodzina don Remigia nie zna ani nie zazna głodu... Mają trzy krowy. W najgorszym razie każda z nich da ze trzy litry... Dwa dla domu, a to, co zostanie, na sprzedaż... Ci ludzie będą mogli siać w przyszłym roku, ale my... Martina patrzy śmiało na swojego mężczyznę. Potem oboje podejmują drogę. Krótkimi, szerokimi i białymi zębami Martina obdziera ze skórki laskę trzciny cukrowej. Esteban patrzy na nią bez słowa, niezdarnie stara się ukołysać córeczkę, która płacze wniebogłosy. Na targu ludzie chodzą tam i z powrotem, nawet nie pytają o ceny nielicznych towarów, które sprzedawcy oferują głośnymi okrzykami... Wszystko takie drogie! Esteban stoi i czeka. Kurka, o starannie związanych łapach, trzepie skrzydłami leżąc na suchej ziemi. - Ile za te. N rosół? - pyta śmiałek, wprawną ręką obmacując równocześnie pierś ptaka, aby zbadać ilość i jakość mięsa. - Cztery pesos - odpowiada Esteban. - Cztery pesos? To nawet za jałówkę... - Ile dasz, chłopie... - Daję za nią dwa... - No nie... Chyba nie myślisz, że ją ukradłem? - Co myślę, to myślę. Dwadzieścia reali. - Nie, bracie, samej kukurydzy zjadła za tyle. I ewentualny kupiec odchodzi nie przywiązując wagi do niedoszłego zakupu. - Trzeba ją było dać. Estebanie, ze starości już się nie niesie - mówi Martina. Niemowlę dalej płacze, Martina odkłada kawałek trzciny cukrowej i bierze córeczkę z rąk męża. Podwija bluzkę pod szyję i ukazuje stanowcze, piękne, ciemne piersi, drżąco jak para przepełnionych bukłaków. Mała uwiesza się przy jednej, Martina, dostojna jak biblijna matrona, karmi córkę, na jej ustach pojawia się skoczna melodyjka. Do rwetesu na targu dołącza się jeszcze jeden hałas, to motor zbliżającego się samochodu. W Quiviquinta przybycie samochodu nieczęsto się zdarza. Wioska oddalona jest od szosy i niewiele pojazdów mechanicznych odważy się wjechać w górskie i leśne drogi. Chłopaki śmiejąc się i krzycząc biegną za samochodem, który zatrzymuje się przy placu i wzbudza powszechną ciekawość. Wysiada z niego dwoje ludzi: wysoki, silny mężczyzna o zdrowym wyglądzie i wyniosłej postawie oraz drobna, wątła kobieta o nieśmiałych ruchach. Przybysze przebiegają wzrokiem tianguis, czegoś szukają. Wchodzą między ludzi, rozglądają się na wszystkie strony, pytają i z przejęciem szukają dalej. Nagle zatrzymują się przed Estebanem i Martiną, ta na widok obcych zarzuca na pierś rebozo, oblewając się nagle rumieńcem, jednakże gest ten jest spóźniony, przybysze odkryli już to, czego szukali. - Widziałaś? - zwraca się mężczyzna do kobiety. - Tak - odpowiada ona ciepło. - Chciałabym tę, jest świetna! - Tak, ta - woła z entuzjazmem mężczyzna. Potem, nie owijając w bawełnę, zwraca się wprost do Martiny: - Ej, ty, nie poszłabyś do nas? Wzięlibyśmy cię na mamkę do Tepic, żebyś wykarmiła nam synka. Indianka, osłupiała, nieodpowiadając patrzy na obcą parę. - Dwadzieścia pesos miesięcznie, dobry wikt, kąt, dobre warunki. - Nie - odpowiada sucho Esteban. - Nie bądź głupi, człowieku, przymieracie głodem, a dajecie się prosić - mówi bystro przybysz. - Nie - ucina Esteban. - Dwadzieścia pięć pesos miesięcznie. No co? - Nie. - Dobra, ostatnie słowo, pięćdziesiąt pesos. - Dasz siedemdziesiąt pięć pesos? I pójdę na "pół mleka" - proponuje nagle Martina. Esteban patrzy zdziwiony na żonę, chce oponować, ale nie dopuszczają go do głosu. - Siedemdziesiąt pięć pesos za "całe". Chcesz? Esteban oniemiał, a kiedy chce się wtrącić, Martina zasłania mu usta ręką. - Chcę -- odpowiada. A potem do męża, któremu podaje córeczkę: - No, karm ją kozim mlekiem z ryżem... dzieciom biedaków wszystko służy. Ja i ona musimy ci pomóc. Esteban machinalnie wyciąga ramiona, aby wziąć córkę. A potem Martina, z gestem, który ma być wesoły: - Skoro don Remigio, "brodacz", dzięki krowom wysieje w przyszłym roku, ty, Estebanie, także masz swoją... i nawet lepszą. Na przyszły rok obsiejemy całe poletko, już ja zadbam o to. - Idziemy - mówi nerwowo obcy, biorąc dziewczynę pod ramię. Wsiadając do samochodu, Martina pochlipuje. Obca pani stara się ją pocieszyć. - Te Indianki Cora - ucina mężczyzna - mają podobno znakomite mleko... Samochód rusza. Ludzie z targu wlepiają w niego oczy. Esteban woła Martinę. Jego skarga gubi się w zamieszaniu. Potem kieruje się ku domowi, nie odwraca się, idzie powoli ciągnąc nogi... Pod pachą niesie kurę, a na piersi dziewczynkę, która płacze osierocona, pozbawiona dwóch dzbanuszków z ciemnej gliny. HICULI HUALULA To był "wuj"... to "wuj" - wyjęczała kobiecina; jej szklane oczy wpatrywały się w twarz zmarłego, młodego i dobrze zbudowanego mężczyzny. Przed nią, uroczysty i surowy, stał patriarcha z Tezompan. Kobieta, owładnięta histeryczną gadatliwością, nie przestawała mówić. - Wczoraj wieczorem wrócił pijany... wygadywał straszne rzeczy; chyba więcej niż trzy razy powątpiewał w "wuja". Wreszcie zasnął spity mezcalem. Dzisiaj rano okazało się, że jest sztywny... Bo go sprowokował, tak, więcej niż trzy razy zwątpił we władzę "wuja", tego, którego imię tylko pan, najstarszy i najmądrzejszy, może wymówić. Patriarcha trwał chwilę w milczeniu, kobieta patrzyła na niego wyczekująco. Potem, wyraźnie rozdzielając sylaby, wymówił słowo wzbronione wszystkim ustom z wyjątkiem jego samego. - Hiculi Hualula, kiedy się go sprowokuje, staje się przewrotny, mściwy, zły; natomiast... Stary urwał ledwie rozpoczęte zdanie, może dlatego, że przypomniał sobie o mojej obecności, o mnie, o obcym, który od tygodnia ze wścibstwem etnologa przychodził nękać hardych Indian Huichol z Tezompan... Ale było już za późno, dziwną nazwę zapisałem w notatniku: Hiculi Hualula, niezwykłe słowa, które mógł tylko wymówić najstarszy i najbardziej uczony. Patriarcha spojrzał na mnie podejrzliwie, zrozumiał, że popełnił poważną niedyskrecję, i starał się jakoś naprawić swą lekkomyślność, nie łamiąc jednocześnie niezmiennych praw gościnności. Skierował do kobiety krótkie słowa w indiańskim języku., Ona odwróciła się ku mnie i nie przestając patrzeć na mnie małymi, czerwonymi oczkami, zaczęła perorować w języku Hichol, w tej surowej mowie o egzotycznym brzmieniu, którą trochę znałem dzięki uczonym dysertacjom filologów... Kiedy skończyła swój wywód, niedawno owdowiała, zalana łzami, rzuciła się na pierś zmarłego konwulsyjnie łkając. Stary patriarcha delikatnie przesunął ręką po głowie kobiety, potem podszedł do mnie i bardzo uprzejmie powiedział: - Trzeba ją zostawić sam na sam z bólem. Wziął mnie za ramię i gestem pełnym. Szacunku powiódł ku drzwiom chaty, tu jednak zdecydowanie się zatrzymałem, nie mogłem opuścić tego miejsca nie zgłębiwszy zagadki słów, które zapisane w notatniku kategorycznie. Domagały się mojej profesjonalnej uwagi. - Kim jest Hiculi Hualula? - zapytałem nagle i stanowczo. Stary puścił moje ramię, cofnął się o krok, jego wzrok zaczął miotać iskry, a usta złożyły się w przykry grymas. - Dla własnego dobra, niech pan tego nie powtarza. Tylko ja, bez narażania się na jego gniew, mogę wymówić imię "wuja". - Muszę wiedzieć, kim on jest, jaką ma władzę, jakie przymioty. Mężczyzna więcej się już nie odezwał, pozostał niewzruszony, oczy miał mętne, zatopione w jakichś odmętach - przypominał patetyczne bóstwa pradziadów... Na nic się zdało naleganie, mężczyzna pogrążył się w kostycznym milczeniu, zarazem tak bojaźliwym, że postanowiłem zrezygnować z wypytywania bardziej z litości niż z obawy. Jednakże od tej pory czułem się w obowiązku zbadać sedno zagadki. Rozumiałem wówczas, że samo wyjaśnienie tajemnicy zamkniętej w tych dziwnych słowach oznaczałoby całkowity sukces mojego przedsięwzięcia, nieświadomość natomiast równała się klęsce. To właśnie doskonale tłumaczyło obsesję, której ofiarą padłem w ostatnich dniach. Przekonany, że wypytywanie wprost nie byłoby skuteczne, a mogłoby nawet przynieść odwrotne skutki, postanowiłem otoczyć niewiadomą całym szeregiem dyskretnych dochodzeń, których, ostrożnie powiązane końce mogłyby przynieść bardziej zadowalające wyniki. Ale któregoś ranka, kiedy ostre i przykre objawy powracającej co trzy dni gorączki dały mi się dotkliwiej niż zazwyczaj we znaki, mój spokój rozwiał się i znowu rzuciłem się ku nie przemyślanym rozwiązaniom. Dońa Lucia, Metyska, przygotowywała dla mnie napar z kory chinowej; koło niej, przy ognisku, trzy czy cztery kobiety z plemienia Huichol rozcierały paloną kukurydzę na pinole *. Kiedy dońa Lucia, gruba i poczciwa, wyciągała do mnie dzbanek z gorzką mieszanką, na moich ustach, nagle i niepowstrzymanie, pojawiło się pytanie: - Dońa Lucia, czy wiecie, kto to Hiculi Hualula? Kobieta zrobiła przerażony gest, przyłożyła palec wskazujący do ust i nie mogąc złapać tchu popatrzyła znowu na Indianki, które zakrywając sobie uszy i strasznie wymachując rękami przerażone wychodziły z chaty. Metyska, wśród oznak wielkiego niepokoju, wzięła w swe pulchne ręce moją prawicę i tonem raczej współczucia, niż wyrzutu powiedziała: - Niech pan nigdy nie wymawia tego słowa... Wyrządził mi pan dużą szkodę, służące odeszły i do domu, w którym imię "wuja" wymówiono niepotrzebnie, wrócą dopiero wtedy, gdy nowy księżyc rozproszy urok swym światłem. - Przecież pani wie, dońa Lucia, niech mi pani powie, kim on jest, gdzie przebywa... Kobieta nie dodając ani słowa odwróciła się do mnie plecami, potem szybko podeszła do metate, aby podjąć pracę, którą przerwały Indianki Huichol. Tego samego popołudnia wyszedłem w pola, chciałem bowiem spisać słowa ludowej ballady opiewającej pracę na roli. Chłop, mający mi ją wyrecytować, czekał już na mnie wsparty na ogrodzeniu z drutu kolczastego, który chronił jego zagon - pole pięknej, dorodnej kukurydzy. Delikatny powiew wiatru kołysał ciemnozielonymi pędami, mężczyzna czuł się dumny, humor mu dopisywał. Był to mały i suchy Indianin, mocny jak giętki kij, mówił niewiele, ale śmiał się często - miało się wrażenie, że nie chciał . Tracić okazji, by poszczycić się swym wspaniałym uzębieniem. - Piękna kukurydza, Catarino - powiedziałem na powitanie. - Piękna - odparł. - Nawoziłeś ziemię? - Nie trzeba było, sama z siebie rodzi... A z pomocą bożą i "wujową" kukurydza rośnie, kwitnie i daje kolby - powiedział to po prostu, jak wypowiada się przysłowia, popularne sentencje czy modlitwy. Poczułem na ciele dreszczyk i o mało co znowu nie popadłem w dawne błędy. - "Wuj", powiedziałeś? - zapytałem z nienaturalną obojętnością. - Ten, którego imienia nie wolno wymawiać? - Tak - odrzekł Catarino. - "Wuj" jest dobry dla tych, co go szanują. -Było w twarzy Huichola tyle pogody, a w jego słowach zaufanie i wiara, które skusiły mą przewrotność, by wydrzeć mu tajemnicę. W każdym razie tego popołudnia posunąłem się trochę na drodze do wyjaśnienia tajemnicy: "wuj" był dobry, kiedy dawał życie, a zły, gdy sprowadzał śmierć. Szybko zanotowałem słowa "pieśni siewców", podziękowałem Catarinowi za uprzejmość i ruszyłem z powrotem do Tezompan. W drodze spotkałem Matea San Juan, nauczyciela wiejskiego; był to dobry chłopak, Huichol czystej krwi. Wystarczyło zamienić z nim kilka słów, aby odkryć jego inteligencję, szybko też można się było przekonać o młodzieńczym zapale, z jakim dążył do poprawy gospodarczej i kulturalnej sytuacja pobratymów. Mateo zawsze starał się informować obcych, że za rządów Callesa mieszkał i studiował w Meksyku, w Domu Indiańskiego Studenta. Mateo San Juan był przystępny i komunikatywny. Tego popołudnia wcześniej skończył zajęcia w szkole, toteż przechadzał się z pięknym owocem chirimoya w ręku. Gdy mnie zobaczył, przełamał go i podał mi połówkę. Szliśmy razem delektując się tak słodkim smakiem chirimoya, jak i miłym towarzystwem. Nie byłem jednak lojalny wobec Matea San Juan, moje słowa miały doprowadzić rozmowę do zamierzonego celu, do punktu, który mnie interesował. Powiedzmy, że nietrudno było poruszyć ten temat, sam Mateo o to zahaczył, mówiąc o wielu trudnościach, które napotykają obcy, gdy starają się zgłębić istotę życia Indian. "Nam łatwiej zrozumieć wasz świat, niż ludziom z miasta poznać prosty nasz umysł" - powiedział Mateo San. Luan, jakby szczycąc się trochę tym stwierdzeniem. - Kim jest Hiculi Hualula? - zapytałem stanowczo. Mateo San Juan popatrzył na mnie pogodnie, a na jego wargach zauważyłem nawet lekki grymas ironii. - Nic dziwnego, że "tajemnica" pana pociągnęła, dzieje się to z wszystkimi obcymi, którzy dowiadują się o niej... Radziłbym panu zachowywać wielką powściągliwość przy poruszaniu tego tematu, jeśli nie chce pan doprowadzić do przykrych skutków. - Podejrzewam to, ale nie ustanę, dopóki nie poznam sedna tej sprawy. Pan mógłby mi udzielić doskonałych informacji, Mateo San Juan - powiedziałem cokolwiek zmieszany postawą nauczyciela. - Niech pan nie oczekuje ode mnie żadnych wyjaśnień na temat "wuja". Do widzenia, panie badaczu? I mówiąc to przyspieszył kroku, przechodząc w szybki trucht. - Ej, Mateo, niech pan poczeka - krzyknąłem kilka razy, ale nauczyciel wiejski nie zatrzymał się i zniknął za zakrętem. Nadeszła sobota, a z nią moja jedyna nadzieja: przybył do Tezompan ksiądz z Colotlan, który co tydzień składał wizytę w innej gminie swojej parafii. Skoro tylko staruszek ksiądz zsiadł z gniadego muła i zanim jeszcze zrzucił cienki płaszcz, już byłem przy nim, prosząc, by zechciał mnie przez chwilę wysłuchać. Duchowny zgodził się uprzejmie. - Ale - powiedziałem - muszę rozmawiać z księdzem na osobności. - Dobrze - odparł - w zakrystii będziemy sami tak długo, jak będzie trzeba. I tam, pośród panującej wokoło ciszy, ksiądz opowiedział mi wszystko, co udało mu się dowiedzieć " o "wuju. - Po prawdzie - zaczął - ta sprawa zainteresowała mnie już dawno, ale skrytość, rezerwa tych ludzi nigdy nie pozwoliły mi zgłębić wszystkiego; mówią o nim "wuj", bo uważają go za brata "taty Boga". Jest on w ich mniemaniu tak potężny, że cała wieś może spać spokojnie, jeśli czuje się pod jego opieką... Ale "wuj" jest okrutny i mściwy, życiem przypłaci ten, kto go obrazi albo wymówi jego imię... Zrobić to może tylko najstarszy ze zgromadzenia. Oddani pod opiekę "wuja" Huichole podróżują spokojnie, bo wierzą, że mogą liczyć na jego wpływy: węże zejdą z drogi, gromy padną w oddali, a nieprzyjaciele zostaną skrępowani. Nie ma choroby, która oparłaby się władzy "wuja", a umierają tylko ludzie, którzy nie byli u niego w łaskach... Żałuję, przyjacielu - zakończył duchowny - że nie mogę podać panu więcej danych, teraz jednak moje wysiłki zmierzają nie do poznania szczegółów diabelskich wierzeń, ale raczej do wyrwania ich z serc tych nieszczęśników... - No cóż - powiedziałem sobie, gdy w samotności rozważałem otrzymane od księdza informacje - niewiele wiem o "wuju", może to być zaledwie wskazówka, aby zająć się tajemnicą i dowiedzieć się czegoś konkretnego, co wyjaśni... Stwierdziłem jednak, że czas przeznaczony na badania wśród Indian Huichol kończył się, za dwa dni powinienem wyjechać na tereny Indian Cora, a tym samym porzucić, może na zawsze, wyjaśnienie niewiadomej. Nieśmiałe stukanie do drzwi przerwało moje rozmyślania. Nie czekając na przyzwolenie, Mateo San Juan wszedł do chaty, która służyła mi za mieszkanie i pracownię. Nauczyciel miał wygląd komicznie zagadkowy; przyszedł owinięty aż po brodę w fioletową pelerynę, rondo palmowego kapelusza opadało mu na oczy; pozdrowił mnie trochę drżącym głosem. Ta postawa natchnęła mnie przeczuciem, że chodzi o coś ważnego. Mateo stał, pomimo mojego serdecznego zaproszenia, żeby usiadł na jednej z prymitywnych ław, które stanowiły wyposażenie chaty. - Przemyślałem to, z czym przychodzę, obliczyłem krok, który zrobię, bo nie chcę być egoistą. Cały świat, a nie tylko Indianie Huichol, powinien korzystać z łaskawości "wuja", cieszyć się jej skutkami i znać pełnię jego dobroci... - Więc jest pan gotów...? - Tak, chociaż czyniąc wyjaśnienie ryzykuję życiem. - Nie wierzę, Mateo San Juan, żeby nauczyciel mógł czuć zabobonny strach tak jak prości tubylcy. - "Wuja" się nie boję, tylko jego "bratanków. Ale powtarzam, nie chcę być podły, ludzkość powinna czerpać z cnót "wuja". - Niech pan wyjaśni, co to znaczy, dość już wstępów. - Kiedy nauka podporządkuje sobie "wuja", wtedy wszyscy ludzie, jak my, Indianie Huichol, osiągną radość życia: skończą się niedomagania, skończy zmęczenie. Namiętności rozpalą się w sposób korzystny, a pogodny sen wzniesie ludzi do raju. Pragnienie ugaszą bez picia, a głód bez jedzenia, siły będą się odnawiały z każdym dniem i nic nie będzie dla nich trudne... Wiem, że nauka spod znaku mikroskopu, chemia z wszystkimi jej reakcjami dokonywałyby cudów znając wszystkie zalety "wuja",.. "Wuj" pomnaża przyjaźń i miłość, jest jak łagodny narkotyk, mądry doradca; dzięki jego pomocy ludzie staną się lepsi, bo połączy ich wzajemne szczęście i pełne zrozumienie. "Wuj" czyni serce miękkim, a mózg lekkim. - Niech pan nie kończy - przerwałem rozczarowany - czy "wuj" to nie to samo co peyote *? Mateo San Juan uśmiechnął się lekceważąco, po czym powiedział: - Od wielu lat znacie peyote, jego skutki są zwyczajne, toksyczne, przelotne i oczywiście bardziej szkodliwe niż korzystne... "Wuj" to co innego, do tej pory poza nami, Indianami Huichol, nikt nie wypróbował jego wyjątkowych właściwości... - No tak... Ale w jaki sposób mogę zawieźć "wuja" do laboratoriów w Meksyku? Mateo San Juan odwrócił się uroczyście i uchylając poncha podał mi małą, lekką paczuszkę, nie większą od pięści. - Proszę... Niech pan to weźmie. Któregoś dnia wszyscy ludzie będą wychwalali jego doskonałość, będzie ceniony bardziej od bogactwa, tak potrzebny jak chleb, tak szanowany jak miłość, pożądany jak zdrowie. Jest owinięty w liście aloesu, jedynie one wytrzymują jego silne promieniowanie. Niech pan to rozwinie dopiero w momencie badania i niech się pan postara, aby to nastąpiło przed upływem tygodnia... Ach, gdyby moi rodacy dowiedzieli się, że oddałem go w ręce obcego, wykończyliby mnie... Niech pan z nim jedzie jeszcze dziś i nie zapomni o przyjacielu Mateo San Juan. - Dziękuję... Ale dlaczego pańscy rodacy mieliby wobec pana żywić tak złe zamiary, skoro "wuj" wzbudza tylko dobre myśli i szlachetne czyny? Nauczyciel powiedział spokojnie: - Nie wybaczyliby mi, bo Indianie Huichol widzą w nim brata nietykalnego bóstwa, wy natomiast zobaczycie w nim jedynie korzystne właściwości i będziecie cenili go tylko za to... Niech pan weźmie i zrobi z Niego dobry użytek, ale niech pan wyjedzie natychmiast, zanim czas ukryje przed laboratoriami wszystkie jego zalety. - Nie jadę teraz do Meksyku - poinformowałem go - ale tego popołudnia wyjedzie do Colotlan mój pracownik, więc weźmie "wuja" i wyśle go do Meksyku przesyłką poleconą z moim listem do Instytutu Biologii., Gdzie przebadają go dokładnie. - No to powodzenia, panie badaczu. - Jeszcze raz dziękuję, Mateo San Juan. Postąpił pan dobrze. Tego samego popołudnia zgodnie z planem wyjechał mój pomocnik, młody Metys z Colotlan, któremu poleciłem, aby wysłał pocztą starannie zabezpieczonego "wuja". Nieco później musiałem wyjechać na tereny Indian Cora, gdzie miałem, złożyć krótką wizytę, by sprawdzić pewne wątpliwe informacje. Ale przedtem chciałem pożegnać się z uprzejmym nauczycielem. Przyszedłem do jego chaty, Indianka - staruszka, skromna i bojaźliwa - stała w drzwiach otoczona sąsiadkami, które ją pocieszały. Kiedy spojrzała na mnie, powiedziała drżącym, zdławionym głosem: - To "wuj", tak, to "wuj", który nie wybacza... Pełen złych przeczuć wszedłem do chaty. Tu, na macie palmowej, leżał mój przyjaciel Mateo San Juan z twarzą zmaltretowaną od ciosów; jego ciało, pokiereszowane razami kija, wzbudzało litość. Wykrzywił zniekształconą twarz, aby przywitać mnie uśmiechem: - Biedne kobiety = powiedział - myślą, że to "wuj", ale to "bratankowie", jak się obawiałem. Po powrocie do Meksyku pierwsze kroki skierowałem do Instytutu Biologii. Tu nic nie wiedziano o "wuju", gdyż nigdy nie dotarła adresowana przeze mnie przesyłka. Poczyniłem na poczcie poszukiwania, bez rezultatu. Napisałem więc do pomocnika z Colotlan. Na odpowiedź czekałem kilka tygodni; ponieważ nie nadchodziła, ponagliłem telegramem. Na ten ostatni otrzymałem odpowiedź; młody człowiek, w liście smętnym i tchórzliwym, dramatycznie błagał, żebym już nigdy nie próbował poruszać "tego, co zawiera pańskie łaskawe pismo", gdyż to, czego doświadczył przy okazji mojej wizyty, "o mało nie zakończyło się fatalnie dla niżej podpisanego". Nie mogąc liczyć na pomocnika, napisałem list do Matea San Juan. Zwrócono mi nie odpieczętowany list. Ponowiłem próbę, a wyniki były identyczne jak za pierwszym razem. Ostatnią nadzieję pokładałem w księdzu z Colotlan. Napisałem do niego z większym zaufaniem; mówiłem jasno i prosiłem, żeby jeszcze raz przysłał mi Hiculi Hualula. Kilka dni później nadszedł lakoniczny list od księdza. Mateo pod presją ludzi z wioski "opuścił okolicę, najmując się jako bracero; według ostatnich wieści pracował w Oklahomie jako robotnik kolejowy... Co się zaś tyczy prośby - pisał dalej ksiądz - bardzo żałuję, ale nie mogę jej spełnić, gdyż pociągnęłoby to za sobą kłopoty, skandal i poruszenie, których moja godność duchowna nie tylko nie powinna wywoływać, ale im zapobiegać. Jeśli chodzi o pański projekt ponownego przyjazdu w te strony, radzę panu, jeśli panu życie miłe, nawet tego nie próbować". Klęska była dla mnie miażdżąca, niepokój przeobraził się w obsesję, a ta stała się powodem rozdrażnienia, które przybrało formę alarmujących objawów. Widziałem "wuja" w snach, tak, "wuja" ubranego we wspaniały strój, który noszą Indianie Huichol podczas uroczystości Ojca Słońca... Przeszedł obok mnie i mrugnął, kiedy powiedziałem do niego po imieniu, Hicul. I Hualula, roześmiał się głośno, ochryple i splunął mi pod stopy. Tego popołudnia, kiedy zobaczyłem, że kieruje ruchem ulicznym na skrzyżowaniu alei Juareza i San Juan de Letran, był zachwycający - oblicze kamienne, niewzruszone, turkusowe bezote *, głowa zwieńczona pióropuszem z piór wielkich papug, na nogach złote sandały. Jego straszny palec wskazujący z miąższu zielonej opuncji, uzbrojony w paznokieć z kolca agawy, wskazywał na mnie, a z jego ust wylewał się potok okropnych przekleństw w języku huichol... Ktoś mi powiedział, że osoba, która od, prowadziła mnie na posterunek Czerwonego Krzyża, słyszała, jak mówiłem: - "Wuj"... to był "wuj", który nie wybacza. Równocześnie moje oczy błądziły bezsensownie... Traciłem przytomność, mój puls był nierówny... Lekarz przepisał leki uspokajające, odpoczynek i letnie kąpiele. CENZONTLE Rzecz miała miejsce wśród Chi -nanteków, tych malutkich Indian, pełnych rezerwy i czarująco nieuprzejmych. Zdarzyło się to wśród nich, w ich gnieździe, za Ixtlan de Juarez - na samych krańcach malowniczego fenomenu orografii meksykańskiej - które zwą Węzłem Cempoaltepetl. Wybraliśmy Yolox - dokładniej San Marcos Yolox - jako idealne miejsce dla naszego obozu antropologicznego. Yolox, zaledwie trzysta osób licząca osada, zawieszona jest wśród zboczy górskich, między słonecznikami i zaroślami agaw. Wokół Yolox -nazwa ta w narzeczu azteckim oznacza podobno serce - ciągną się rancza, skupiska chatek, skąd każdego piątku schodzą Indianie gotowi na rynkach zwanych tianguis odgrywać podwójne role kupców i sprzedawców, bawić się w handel wymienny, ożywiony i malowniczy: sól na ziarno, zdobycz z polowań albo połowów w rzece czy bagnie za parę łokci płótna, zioła lecznicze w zamian za płaty skóry na podeszwy sandałów huaraches. Włókna agawy itle, zwinięte w szerokie motki, za łojowe świece, kury - za kłębki wełny. Tam, dysponując opuszczoną szkółką, zainstalowaliśmy bazę techniczną. Chodziło o to, aby przy pomocy niezbitych danych statystycznych udokumentować teorię, która powstała na biurku znanego uczonego europejskiego, to znaczy my, badacze, mieliśmy za zadanie połatać wiedzę, jak szewc mający odnowić parę starych butów. Albo, po prostu, dostaliśmy do rąk kompas, któremu trzeba było dorobić sporą serię kierunków, bo w przeciwnym wypadku znakomite spekulacje profesora upadłyby w momencie, w którym zaczęłyby się cieszyć prestiżem w salach wykładowych Pierwszy tydzień zeszedł nam na niepokojach i protestach Europejczyków, którzy uczestniczyli w ekspedycji.. "Bzdura - dowodzili od czasu do czasu - bo jeśli ci Indianie wzbraniają się przed badaniem, powinniśmy postąpić tak jak w Erytrei czy w Azerbejdżanie, przyprowadzić ich siłą, pod groźbą użycia broni, jeśli zajdzie potrzeba..." Meksykanie, znający to środowisko, drżeli na samą myśl o takim akcie przemocy wobec zachodnich Chinanteków. W sobotę doprowadziliśmy do tego, że pewien pijany żebrak przyszedł, aby dać się zbadać. W ruch poI szły więc nasze niklowane instrumenty: antropometr, cyrkle Martina, dynamometr i waga;pobraliśmy próbki krwi, a nawet zamierzaliśmy zrobić badanie przemiany materii. Kiedy udało się przebadać pierwszy "przypadek" i wyszedł on z laboratorium z godziwą brzęczącą zapłatą, u przyszłych obiektów badań zauważyliśmy lepsze zrozumienie i nawet pewną sympatię. Ale sprawy poważnie się skomplikowały, gdy zdarzyło się coś niezwykłego, coś, czego nigdy dotąd nie notowały stuletnie annały Yolox - niebo, do wczoraj nietknięte, zakłócił szum motoru, a jego błękit paskudnie splamiła szara, dymiąca smuga. Przeleciał samolot! Indian ogarnęła, straszna trwoga, kobiety tuliły dzieci śledząc drogę lotu lśniącego ptaka. Mężczyźni złapali za proce i strzelby; ktoś wystrzelił dwa razy w niewzruszonego wędrowca lecącego na południe; jakiś młodzik wdrapał się na szczyt drzewa, po czym zapewnił, że zobaczył dziób ptaka i jego olbrzymie szpony, w których wierzgał młody byczek. Kiedy niefortunny przybysz zginął w chmurach i przestrzeni, przyszli do nas ścigani przerażeniem Indianie. Wtedy lokal naszej ekspedycji okazał się niewystarczający, schroniła się w nim cała wioska, a ktoś niezdarnym językiem zapytał nas ote fantastyczne jastrzębie. Właśnie wtedy, gdy mogliśmy wykorzystać te chwile lęku dla naszych celów, zapomnieliśmy lojalnym i uczciwym. - To jest latająca maszyna - powiedziałem. -Jak kamień wyrzucony z procy. W niej podróżują tacy jak wy i my. - Znaczy, że w brzuchu tego ptaka siedzą ludzie? - pytał dalej Indianin. - No, nie całkiem; to, co nazywacie ptakiem, to po prostu maszyna. Tłumacz, twardy i poważny starzec, sprawujący najwyższą władzę w wiosce, zrobił gest niedowierzania, ale przetłumaczył moje słowa; wtedy zaległa wyczekująca cisza. - Ale - argumentował - kamień wznosi się, utrzymuje i spada. A to ptaszysko leci i leci siłą swoich skrzydeł. - Bo - odparłem - w brzuchu maszyny znajduje się paliwo: benzyna, olej, smary. Stary wykrzywił usta w podejrzliwym uśmiechu.* - Nie miej nas za takich, co im brak piątej klepki. Może myślisz, że z nas takie głuptaki. Potem w swoim monosylabicznym języku wyrzekł kilka dłuższych, uroczystych słów. Zaledwie skończył, zgromadzenie opuściło nasze laboratorium; niektórzy, przede wszystkim kobiety, uczynili to gwałtownie i pospiesznie, inni odchodząc patrzyli na nas przerażonym i pełnym wyrzutu wzrokiem. Przed nami została jedynie grupka smutnych ludzi, chorych i udręczonych, jakby ciężar nędzy i nieszczęść przykuwał ich do tego miejsca. Rodzina składała się z trzech osób:ojca, wątłego kretyna ukazującego k w uśmiechu nierówne i koślawe zęby, matki, maleńkiej, o ciele ciemnym i obwisłym, w zaawansowanej ciąży, oraz córki - dziewczynki, zaskoczonej, przyłapanej okresem dojrzewania, które nie pozwoliło, aby smutek - dziecięce przyzwyczajenie mongoidalnych oczu -- ustąpił miejsca błyskowi, jaki zapala młodość, a kanciaste jej kształty wypełniła pulchność wiosny życia. - Chorzyśmy, bardzo chorzy, patroncito - powiedział mężczyzna wskazując rodzinę. Diagnoza nie nastręczała trudności, symptomy były oczywiste: wszyscy chorowali na malarię, można to było poznać po ich odmienionych rysach, opadniętych szczękach i chudych, pożółkłych członkach. - Chorzyśmy, bardzo chorzy, dobrodzieju -powtórzył łzawym głosem Indianin. Ale dla nas ci nieszczęśnicy byli przedmiotem badań bardziej niż chorymi. Materiałem probierczym dla wyrosłej w dalekich krajach teorii, wymagającej poparcia statystyki, którą trzeba było zapłodnić liczbami - potrzebowaliśmy cyfr. Wobec ich przygnębienia pojawiły się aparaty naukowe, sprawdziliśmy ich wzrost i pojemność płuc, długość kości, kształt czaszki, wagę i krzepliwość krwi. Oni, pełni przygnębienia, strachu trzepoczącego wśród rzęs, poddali się, pewni,. że nasze zabiegi przywrócą im zdrowie. Kiedy wypełniliśmy wszystkie skomplikowane kwestionariusze, pozwoliliśmy im odpocząć. Mężczyzna wypowiedział kilka słów do swoich, w momencie gdy brał moją dłoń do ucałowania, to samo próbowały uczynić kobiety; pełen wstydu, odtrąciłem tę oznakę wdzięczności. Czułem się winny oszustwa i kłamstwa, użyliśmy przecież nieszlachetnego wybiegu, koniecznego wprawdzie w tych okolicznościach... Wtedy przypomniałem sobie, że w naszej apteczce mogę znaleźć coś, co ulżyłoby trochę w dolegliwościach tych nieszczęsnych. Natrafiłem na słoiczek chininy w tabletkach. Tymi pięknymi, świecącymi, szkarłatnymi jak piwonie ziarenkami napełniłem zagłębienia rąk, które wyciągały się do mnie drżące jak spragnione ptaszki; pogładziłem dziewczynkę i pozwoliłem im odejść. W drzwiach kobieta uśmiechnęła się smutnie i boleśnie. Na placyku rozprawiali mieszkańcy Yolox, dyskutowali, gorączkowali się, patrzyli w niebo i wyciągali zaciśnięte pięści. Kiedy rodzina chorych na malarię przechodziła przez placyk, ludzie utworzyli szpaler w obawie przed zarażeniem, nie tyle chorobą, ile tym, co biedacy mogli wynieść przez kontakt z nami; w spojrzeniach malowała się litość i miłosierdzie. Głosy ucichły tak, że stały się nieuchwytne. Chorzy przeszli przez tłum nie wstrzymując kroku, wracali na nizinę, gdzie "grasuje śmiertelna malaria". Moi europejscy towarzysze rozpaczali. Należało koniecznie przekonać albo zmusić Chinanteków, aby dali się przebadać. Ja, znając lepiej tych ludzi, wybrałem środki pojednawcze. Poszedłem do starego tłumacza; wiedziałem z całą pewnością, że był on w tej wiosce jedynym człowiekiem znającym hiszpański, a ponadto miał na swoich decydujący wPływ, oparty na magii i umiejętności rzucania uroków. Jego poważanie wśród Chinanteków liczyło się bardziej niż jego władza urzędnika państwowego, która to funkcja w rzeczywistości stanowiła dla niego czynnik wzmacniający posiadany już autorytet. Znalazłem go w chacie; uległość, której dał wyraz w chwilach grozy wywołanej obecnością samolotu pod niebem Chinantli, przemieniła się w postawę wyniosłości obronnej i zgryźliwej. Wypowiedział kilka krótkich zdawkowych zwrotów, zmuszała go do tego tradycyjna gościnność tubylców, ale na jego twarzy odkryłem ślad głębokiej urazy i podejrzliwości. Mówiłem długo, może dziesięć lub piętnaście minut, i kiedy sądziłem, że przekonałem sfinksa, powiedział, jak gdyby moje słowa odbiły się od jego wąskiego, cofniętego czoła: - Oni, moi ludzie, zdali sobie sprawę... i zanim się wydarzy to, coście ze sobą przynieśli, dajemy wam dwie godziny na opuszczenie wioski. Jeśli nie posłuchacie, wasze życie będzie zagrożone. Radzę ci osiodłać zwierzęta i wyjechać stąd przed świtem. Słyszałeś? - Ale - polemizowałem - nie mamy złych zamiarów. - Tak wszyscy mówią - odparł starzec. - Ty i oni jesteście handlarzami, wczoraj handlowaliście bydłem i wieprzkami, dzisiaj ludźmi. Przychodzą z tobą obcy, hodowcy tych ptaszysk, które żyją ludzkim tłuszczem. Dzisiaj chcą zdobyć tłuszcz z Chinanteków, aby napełnić nimi wole tych ogromnych jastrzębi. Przyznał się. Nie jesteśmy tacy głupi, żeby nie zdawać sobie sprawy: jeśli nas ważą, mierzą, puszczają krew... Co to niby znaczy? Mają nas za wieprze tuczne... Ale jeśli chcesz zostać - dodał poufnym tonem - powiedz mi, ale tylko mnie, gdzie mogę znaleźć jaja tych ptaszysk; można by je hodować w tych górach, jadłyby trawę, żołędzie i ziarenka z szyszek, jak indyki. Jeśli jednak odmówisz, świt oświetli ci jutro drogę. Rozumiesz? Nie czekaliśmy świtu, pod osłoną ciemności wyruszyliśmy w popłochu, we wstydliwej ucieczce. Za nami posypały się kamienie, obelgi i przekleństwa. Cudowny poranek zaskoczył nas w porcie Maria Andrea. Sosny wznosiły konary drżące od rosy, warstwa jakiejś dziwnej formacji geologicznej znaczyła naszą trasę, mieliśmy przed oczami zmieniające się zielenie - od czarniawych po niemal żółte - zapach żywicy, śpiew wiatru, który muskał gałęzie i rozbijał się w załomach skalnych, i trele ptaszka cenzontLe, wszystkie te kojące czynniki, beznamiętne tematy oraz wiara uspokoiły wreszcie umysły, ale nie wystarczyły, byśmy zapomnieli o kłopotach. Ktoś ganił Indian: "Są niewdzięczni i perfidni". Ktoś inny wziął ich w obronę. "Tyle wycierpieli, że ich nieufność i obawy są uzasadnione". Ale wyjaśnienie tych niespójnych faktów tej absurdalnej sytuacji nastąpiło za zakrętem ścieżki. Tam, z twarzami wychudłymi i lękliwymi, ale z minami wyrażającymi radość i ożywienie, czekała na nas chora rodzina, ta, którą obdarowaliśmy pastylkami chininy. Skretyniały mężczyzna i brzemienna kobieta usiłowali ucałować nam ręce, a dziewczynka stanęła na palcach, żeby nas dosięgnąć. Zatrzymaliśmy konie i rzekłem do nich: - No jak, przyjaciele, popróbowaliście lekarstw? Ojciec trwał niemy szukając odpowiednich słów: - Tak, już nam lepiej. - Zostały wam pastylki? -- indagowałem. Człowieczek za całą odpowiedź odgarnął kołnierzyk koszuli, aby pokazać nam naszyjnik ze szkarłatnych, połyskujących tabletek chininy. Kobieta zrobiła to samo, dziewczynka również. - Złe się już nas nie ima - oświadczył mężczyzna - boi się sznura cudownych kamyków. W oczach Chinanteków pojawiły się błyski uczucia, bardzo podobnego do wiary. Od tej chwili nikt już nie mówił o niewdzięczności Indian ani o ich szorstkości czy nieuprzejmości. Padły, i owszem, inwektywy i słowa przekleństw, ale nie pod adresem Chinanteków, Indian Mixe, Cora, Seri i Yaqui - padły one pod adresem tych ludzi i systemów, które zakuwają ręce w kajdany i przypalając stopy, gniotą mózgi, kaleczą umysł i unicestwiają wolę, bardziej zawzięcie, gwałtowniej niż malaria, niż gruźlica, zapalenie jelit... A sosny, ptaszek cenzontle i ścieżka przytaknęły zgodnie. PRZYPOWIEŚĆ O MŁODYM JEDNOOKIM "I żył szczęśliwie długie lata". Długi czas ludzie nie zauważali jego upośledzenia, a on sam nie przywiązywał większej wagi do ciemności, która pochłaniała część jego pola widzenia. Od małego był świadom defektu, ale z filozoficzną rezygnacją powiedział sobie: "Jedno dobre, a drugie to już zbytek". I tak właśnie narzucił sobie spokój, sam nawet skłonny był podejrzewać, że wszyscy patrzyli na tę wadę rozumując podobnie, bo jedno dobre..."Laber 40 bi, wymiarów. Wtedy zupełnie inaczej dotarły do niego śmiechy i drwiny: zaczynał słyszeć, tak jak słyszą jednoocy. Odtąd jego życie stało się nieznośne. Nadeszły wakacje, dzieci szkolne opuściły klasę; tłum chłopców rozprzestrzenił się po całej wiosce. Dla niego rozrosła się niebezpieczna strefa: teraz była jak plama oliwy, która docierała do wszystkich ulic, wszystkich placów... Nie miał już sensu wybieg polegający na omijaniu bram szkoły; ogarniało go rozczarowanie, bezbrzeżne, palące. Chór drapieżnych ptaków intonował: Nadszedł jednak nieszczęsny dzień: zdarzyło mu się przechodzić koło szkoły, kiedy wychodzili z niej chłopcy. Głowę zadzierał wysoko, kroczył wyprostowany, w jednej ręce niósł koszyk pełen owoców i jarzyn przeznaczonych dla stałych klientów. .. Idzie jednooki" - za swymi plecami usłyszał jakiś dyszkant. Zdanie to zapadło w ciszę. Nie było komentarzy, śmiechów, zgiełku... Odkrycie. Tak, odkrycie to zdziwiło nawet jego samego. "Idzie jednooki".. "jednooki"... "jednooki" powtarzał przez cały czas wędrówki od drzwi do drzwi, gdzie doręczał "dostawy". Jednooki, no tak, sam się o tym przekonał: w lustrze, które drżało mu w rękach, widział jedyną źrenicę tkwiącą w obłoku odgradzającym go od słońca... Mogło zdarzyć się jednak, że nikt nie przywiązałby wagi do odkrycia niedyskretnego uczniaka... Po świeci? chodzi tylu jednookich. Co więcej - nierozważnie - postanowił wypróbować to optymistyczne przypuszczenie. Tak też zrobił. Ale kiedy przechodził koło szkoły, jakieś okropne brzemię kazało mu opuścić głowę, skulić się. Unikał spotkania, zetknięcia swego osieroconego oka z wieloma szyderczymi, które patrzyły na niego, gdy padły już słowa drwiny: "Do widzenia, jedno ślepie". Wstrzymał krok i po raz pierwszy popatrzył tak, jak patrzą jednoocy: tłum dzieci był jedną połyskującą wśród ulicy plamą, czymś pozbawionym ostrości, głębi, - laber 40 "Raz i dwa, jedno oko ma..." Albo jakiś smarkacz zza rogu napominał: "Ej, ty, zapal drugą latarnię". Jego reakcje ulegały przeobrażeniom: zdziwienie stało się smutkiem, smutek wstydem, wstyd wściekłością, bo żart odczuwał jako obelgę, a zaczepki jako prowokację. Zmianie nastawienia towarzyszyła także zmiana postawy; nie stracił jednak zabawnego, komicznego wyglądu, który tak radował chłopaczyska: "Raz i dwa, jedno oko ma..." A on już nie płakał, przygryzał wargi, krzyczał, złorzeczył i wygrażał zaciśniętymi pięściami. Ale drwiny były uparte i wysiłek woli dawał opłakane wyniki. Któregoś dnia nazbierał kamieni i z diabelską celnością obrzucił nimi grupę chłopaków, którzy zagrodzili mu drogę; banda rozpierzchła się ze śmiechem. Pojawiło się z tej okazji nowe przezwisko: Sokole oko". " Od tej chwili najlepszą rozrywką zgrai było prowokowanie jednookiego. Trzeba więc było szukać wyjścia z tej sytuacji. Kochająca matka zaaplikowała leczenie u rozmaitych kum: gotowane pędy drzewa mezquite, przemywanie wywarem ze ślazu, okłady z wonnego octu. Ale wysiłki nie dały rezultatu. "Raz i dwa, jedno oko ma... , Złapał delikwenta za ucho i trzęsąc się ze złości, giął mu kark ku ziemi, aż chłopak zaczął się dławić. Znajdowali się na skraju wioski, bez świadków tu mogła dokonać się zemsta objawiająca się w skargach i pianie na ustach... Ale nieoczekiwane nadejście dwóch mężczyzn przeszkodziło dokonaniu tego, co jak ogromna radość kołatało w piersi jednookiego. Wylądował w więzieniu. Zarzucili domowe sposoby kumoszek i odwołali się=, do recept lekarza. Wtedy nastał czas maści, kropel, kataplazmów, które przeobraziły obłok w gęstą warstwę chmur. Plama złośliwości docierała w najmniej przewidziane miejsca; pewnego dnia, gdy przechodził między domami, jakiś nicpoń chciał wypróbować skuteczność drwiny: "Do widzenia, Sokole Oko"... Na rezultat nie trzeba było długo czekać; policzek, wymierzony przez znieważonego sprawił, że wyrostek drogo kazał mu zapłacić za śmiałość... Tego dnia jednooki wrócił do domu pokrwawiony i zmaltretowany. W cieple matczynym szukał ukojenia arnika miała przynieść ulgę na niezliczone guzy... Stara wygładziła zwichrzone włosy syna, który płakał na jej kolanach.,.. Wtedy postanowili szukać innych dróg, nie lekarstwa na zło, ale już tylko pobłażliwości ludzkiej wobec kalectwa, które tak drażniło. Środki ziemskie zawiodły, udali się więc o pomoc do sił nadprzyrodzonych: matka ślubowała Matce Boskiej z San Juan de los Lagos, że przyprowadzi do sanktuarium chłopca niosącego oko ze srebra, wotum, Matce Boskiej mające wyprosić złagodzenie niełaskawego losu. Matka pamiętała, żeby nie wychodził na ulicę, i zastępowała go w codziennym obowiązku dostarczania sąsiadom owoców i jarzyn. Od tego zajęcia zależała egzystencja obojga. Kiedy wszystko było już gotowe do drogi, powierzyli sąsiadce klucz od swojego kąta i z przepełnionym sercem a pustą kiesą podjęli wędrówkę, by dotrzeć przed cudowne ołtarze akurat w dniach odpustu. W sanktuarium stali się drobiną tłumu. On zdziwił się, że nikt nie zauważa jego skazy; mógł patrzyć ludziom prosto w twarz, przechodzić wśród nich bez skrępowania, ufnie, bezpieczny i niezauważalny. Matka dodawała mu animuszu: "To cud już się zaczyna... Niech będzie uwielbiona Panienka z San Juan... On jednak nie był pewien cudu, ale cieszył się szczęśliwymi chwilami, przerywanymi od czasu do CZaSu tym, co docierało do jego uszu jak dalekie echo: "Raz i dwa jedno oko ma..." Wtedy na jego twarzy malowały się smutek, gniew i gorycz cierpienia. Było to w przeddzień powrotu;zapadł wieczór, bractwa i pielgrzymki uczestniczyły w, obrzędach, pożegnania". Tancerze przytupywali na płytach dziedzińca, muzyka i grzechotki wtórowały hałasowi i melodii., zdolnej niczym modlitwa unieść ich ku górze. Niebo płonęło, tysiące fajerwerków wybuchało burzą światła, gdy rozrywało się ich wnętrze wydęte saletrą i prochem. W takim momencie on śledził, ogłupiały, tor rakiety, która ciągnęła za sobą niby ogon gruby drążek,.. Równocześnie z wybuchem w innym miejscu nieba rozprysnął się pióropusz świateł; jedyna źrenica napawała się widokiem krótkotrwałych wielobarwnych kompozycji... Nagle poczuł straszny cios zadany w zdrowe oko.,. Potem nastąpiła ciemność, ból i skargi. Otoczył go tłum. - Kij od rakiety oślepił mojego chłopca - krzyknęła matka i zaraz dodała błagalnie: - Szukajcie doktora, na miłość boską. Wracali. Matka była przewodnikiem. Z wysiłkiem wdrapywali się na strome zbocze wzgórza. Musieli przystawać na odpoczynek. On jęczał i przeklinał swój los... Ale ona głaszcząc go obiema rękami po twarzy powiedziała: - Wiedziałam, syneczku, że Panienka z San Juan nie odmówi nam cudu... Bo to, co ci zrobiła, to jawny cud. Zdziwił się słysząc te słowa. - Cud, matko? Ale jak tu dziękować, straciłem dobre oko przed bramami jej świątyni. - To właśnie za ten cud powinniśmy ją błogosławić: kiedy zobaczą cię w naszej wiosce, wszyscy osłupieją i będą musieli poszukać sobie innego jednookiego, z którego by się mogli naśmiewać... Bo ty, mój synu, nie jesteś już jednookim. Trwała w ciszy kilka chwil; grymas goryczy, który powoli zmieniał się w słodki uśmiech ślepca, rozjaśnił mu twarz. - To prawda, matko, już nie jestem jednooki... W przyszłym roku wrócimy, tak, wrócimy do kościoła, żeby podziękować Matce Boskiej. - Wrócimy, synu, z parą oczu ze srebra. I z wolna podjęli dalszą drogę. ZEMSTA CARLOSA MANGO W Chalmie zapadł zmierzch. Była wigilia Trzech Króli. Przez płyty z różowego kamienia, które pokrywają posadzkę dziedzińca świątyni, przemaszerowało wiele zespołów tanecznych: gdy przyszła ich kolej, Indianie Otomi z niziny Meztitlan wystawili, przy akompaniamencie bębnów i gwizdków z wikliny, prymitywny taniec "Tocotin"; Indianie Matlazinca z Ocuilan przy dźwiękach skrzypiec i harf zaprezentowali taniec "Motyla i kwiatu"; Indianie Pame z San Luis popisywali się tańcem "Konkwista". Przystrojeni w orle pióropusze, z twarzami zakrytymi budzącymi grozę maskami, w szatach z fioletowej i żółtej lustriny *, wydawali przejmujące okrzyki w takt mocnego przytupywania. Grono pełnych powagi dziewcząt azteckich z rumieńcem na twarzy ofiarowało śniademu Chrystusowi feretrony z kwiatów i dymiące mirrą kadzielnice. Tepehuański jeździec z północnej części stanu Hidalgo, w porfiriańskim surducie i kraciastej czapce z kaszmiru, w groteskowej i komicznej pantomimie poddał próbie sprawność swych bosych stóp. Orkiestra Indian Tarasco z Tzintzuntzan długie godziny grała Nianię Amalię, tę wpadającą w ucho śpiewkę, która mówi o westchnieniach i miłości. Teraz, kiedy w Chalmie zapadł zmierzch, kiedy wspaniały zmierzch łopotał u szczytu augustiańskich wież jak triumfalny proporzec, na scenie znajdowali się Indianie z Atlacomulco. Tańczyli przed Panem farsę "Maurowie i chrześcijanie", utwór choreografii deskryptywnej i złożonej; odtwarzano bitwę szlachty: Dwunastu Parów Francji", na których czele stał sam " "Cesarz Carlos Mango" **, wystrojony w przeciw deszczową pelerynę przybraną skórkami króliczymi z braku gronostajowych, w blaszanej koronie upstrzonej cekinami i odłamkami lustra, w perkalowej chustce na szyi i mocno zużytych butach na nogach obleczonych w pasiaste, fioletowo - białe pończochy, które przypięto do kluczki bufiastych spodni. "Carlos Mango" do twarzy bez zarostu przytwierdził sobie brodę ze złotych nici istle, a na policzkach z brązu wymalował dwie plamy różu oraz parę pieprzyków przy pomocy sadzy z drzewa sosnowego. Resztę trupy tworzyli "Maurowie" w turbanach, ubrani w kaftany z błękitnej manty *; w rękach trzymali szable z drzewa złoconego miksturą z bananowca. "Chrześcijanie", wystrojeni panowie galijscy, w sportowych okularach typu "Londyńska mgła", owinięci w nieco przykrótkie opończe, miotane ich farsową gestykulacją, nosili aksamitne czapki z farbowanymi aniliną pióropuszami, wełniane onuce, a zamiast sandałów - skrzypiące i podbijane gwoździami guaraches. Wygląd i postura "Carlosa Mango" zyskały moją sympatię; obserwowałem każdy jego ruch, niestrudzone dreptanie tam i z powrotem, zapalczywe ataki na "niewiernych", śmiałą postawę, którą przybrał, kiedy "chrześcijańskie zastępy" rozproszyły już Maurów i gromkim głosem recytowano czterowiersz: Zatrzymaj się, Maurze śmiały, Nie wspinaj się na te mury, Jeśli chcesz zabrać Chrystusa, Czekają cię męki srogie... Wreszcie, po skończonym tańcu, gdy już robiło się ciemno, klęcząc pośrodku nawy sanktuarium z wieńcem w ręku oddawał hołd Ukrzyżowanemu z Chalmy. Potem wyszedł wyprostowany, broda i jasna peruka uwydatniały oczy czarne i głębokie; krótki i masywny nos osiadał na przypominających skorpiony wąsach, które rozpierały się na ustach otwartych jeszcze ciągle i dyszących po właśnie zakończonym żywiołowym tańcu. Mężczyzna wyszedł ze świątyni. Mogłem się przekonać, że jego obecność, podobnie jak i na mnie, duże wrażenie robiła również na jego współplemieńcach, Indianach Mazahua rozproszonych na dziedzińcu. "Carlos Mango" kłaniał się tłumowi w pas; jakiś malec podszedł do silnych nóg tancerza i z szacunkiem dotknął skór zdobiących wspaniały strój, ale "Carlos Mango" z godnością odsunął natręta i skierował się w drugi koniec dziedzińca, gdzie na ziemi przycupnęła grupa kobiet i dzieci, starając się jak najlepiej wykorzystać ciepło podsycanego żywicznymi gałęziami ogniska. Lecz wkrótce podziwiany przeze mnie mężczyzna jął zatracać swój urok. Ze zdumieniem patrzyłem, jak oderwał sobie sztuczny płowy zarost i przeobraził się w starca o zmęczonym, pokrytym głębokimi bruzdami obliczu; twarz miał zwiotczałą ze starości, jedynie oczy były ciągle żywe, błyszczące. Któraś z kobiet pomogła mu zdjąć okazałe szaty, został w spodniach i koszuli z manty. Inna zarzuciła na ramiona starego grube wełniane poncho. Koło mnie, chłonącego wszystkie szczegóły sceny, dwaj pijani Indianie komentowali: - Teraz już na dobre skończył się Carlos Mango... - I zostanie tylko ten skurczybyk Tanilo Santos... A Tanilo Santos tymczasem szukał ciepła ogniska i pozwalał przypatrywać się sobie ludziom, którzy go , otaczali. Zapadła styczniowa noc; na zimowym niebie nad Chalmą gwiazdy błyszczały jak kawałki lustra i cekiny zdobiące czapki i pelerynki"Dwunastu Parów Francji". "Nic tak nie przyciąga w nocy jak ognisko"... Ta właśnie uwaga posłużyła mi jako pretekst, by zbliżyć się do Indian, wśród których znajdował się Tanilo Santos. "Nic tak nie skłania do przyjaźni i do serdeczności jak porządny łyk m. Ezcalu"... To przekonanie sprawiło, że wyciągnąłem butelkę ku Tanilowi Santos, który przyjął zaproszenie bez słowa i rozciągnął je na krąg otaczających go starych kobiet. Kolejno podnosili butelkę do ust. Kiedy Tanilo Santos przekonał się, że wszyscy się napili, wytarł dłonią szyjkę flaszki i zwrócił mi ją bez słowa... Wtedy nabrałem pewności, że połknął przynętę i wpadł mi w ręce. Skwapliwie odłączyłem się od grupy i skierowałem ku ogrodzeniu dziedzińca od strony rzeki. U moich stóp huczał strumień, zuchwałe wody tworzyły zakręt, aby okrążyć świątynię, która wznosiła się jakby na , wysepce; z drugiej strony rozciągał się gęsty las, a nad ! nim welon ciszy... Czekałem ufny, że mój wybieg doprowadzi do celu. Upłynęły długie minuty i nie dochodziło do oczekiwanego rozwiązania... Aby zdobyć zaufanie Tanilo Santosa, trzeba było uknuć inną intrygę. Chciałem z nim porozmawiać, mając na uwadze moje projekty badań poglądów Indian z płaskowyżu na istotę bóstw a... W osobie Tanila Santos widziałem typ pośredni między patriarchą i szamanem, poważanym autorytetem i czarownikiem posiadającym bezwzględny wpływ na swoich ludzi, a co za tym idzie, wspaniałego informatora. Byłem już bliski rozpaczy, widząc fiasko moich pierwszych usiłowań nawiązania pogawędki ze starym Mazahua, gdy zobaczyłem, że wstaje i prostuje się w swoim poncho, po czym udając całkowitą obojętność kieruje się do balustrady, ale dość daleko ode mnie. Oparł o nią łokcie, chwilę przypatrywał się gwiazdom, potem znów utkwił oczy w czerni rwącej rzeki i wreszcie rzucił kamień w ciemność. Patrzyłem na niego kątem oka udając, że go nie obserwuję; wiedziałem, że w każdej chwili Tanilowi Santos może przyjść ochota nawiązać przyjazne stosunki z... butelką wódki... Ale oto był już koło mnie; w jego palcach pulsowało światełko robaczka świętojańskiego. Mężczyzna podał mi go w darze ze słowami: - Zatknijcie, panie, na kapeluszu. Zrobiłem to, ale świetlik odleciał. Był jak przewoźnik na rzece, gwiazdka spadająca poziomym łukiem. Tanilo Santos śmiał się wesoło, a ja czekałem na jego żądanie wbity w pychę z powodu sukcesu. - Łaskawy pan chce czekać na tych z Xochimilco? - Tak, chcę posłuchać, jak śpiewają swe Mańanitas dla Pana... - Przyjdą o świcie... - Jeden wstaje rano, drugi wcale nie idzie spać... Poza tym noc jest przepiękna. Tanilo Santos skręcił papierosa - osłonił dłonią ogień i zaciągnął się głośno i energicznie. - Co nowego w Atlacilmulco, Tanilo Santos?... zapytałem. - Hm... po staremu - odparł stary dość nieufnie. Potem, znów szorstki, odwrócił się ku rzece, splunął siarczyście i oparł się o kamienny murek ignorując mnie całkowicie. Uznałem, że nadeszła chwila, aby uciec się do heroicznego czynu: z tylnej kieszonki spodni wyjąłem flaszkę wódki, postawiłem ją przed sobą, potrząsnąłem, odkorkowałem i, powąchałem; dawałem dowody, :e się nią delektuję. Pociągnąłem łyk, cmoknąłem... Tanilo Santos śledził te ruchy; przypominał zgłodniałego psa, który czeka na kąsek. Zaraz też powiedział: - A co nowego w Meksyku, patron? - Po staremu - uciąłem i włożyłem flaszkę do kieszeni. Nie dodając nic więcej odwróciłem się ku rzece. Tanilo poczuł się niepewnie, co utwierdziło mnie w mniemaniu, że sprawy mają się znakomicie. - Bo tam w Atlacomulco nie wszystko w porządku, pan wie... - ciągnął Tanilo. - Po to właśnie przyszliśmy z trupą. Bo don Donato Becerra mocno zachorzał i tylko cud Świętego z Chalmy może go uratować.. Po tośmy wszyscy przyszli - Prosić, żeby ozdrowiał... Zimno, prawda? - Zimno - odparłem. Wtedy uznałem za celowe wybawić Tanila od męki i tym samym pobudzić jego język. Podałem mu butelkę; gdy tylko ją odebrałem, Indianin odwrócił się plecami i zapadł w poprzednie milczenie. Czekałem spokojnie na nową aluzję albo wyraźne życzenie pociągnięcia z, butelki; ale te nie nadeszły tak szybko, jak bym tego pragnął. Kobiecy głos odwołał Tanila Santos; bąknął coś i trwał nieporuszony, wciąż oparty o balustradę. Kobiety ponowiły wołanie, ale stary odpowiedział tak szorstko, tak kategorycznie, że na kilometr można to było odgadnąć, nawet nie znając, tak jak właśnie ja, dźwiękonaśladowczego języka mazahua. W grupie dały się słyszeć szepty i płacz dzieci, lecz Tanilo Santos trwał bez ruchu. Pomiędzy nim i mną panowała cisza, jakbym całkowicie zaniechał wybiegów mających na celu nawiązanie przyjaźni z Tanilem Santos, który w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej nieprzystępny. Teraz leżał skulony, zwinął się w kłębek i przykrył kolorowym poncho; od czasu do czasu kaszlał. W którymś momencie, gdy sądziłem, że Indianin o mnie zapomniał, chcąc przypomnieć mu o swojej obecności wstałem i usiadłem na murku; huśtając nogami zacząłem gwizdać piosenkę Niani. A Amalia. Nagle, gdy myślałem, że wszystko stracone, Tanilo Santos odwrócił się do mnie; - Te baby! Nie zna pan na nie jakiej rady? Mam je na wątrobie... - A jakże - odpowiedziałem wesoło - na wszystkie kłopoty najlepszy mezcal. Znowu podałem mu flaszkę; uznałem, że tym razem powinienem bardziej schlebiać Tanilowi Santos, więc kiedy z bulgotem przełknął łyk, nalegałem, by pociągnął jeszcze raz - ani to, ani poprzednie zaproszenie nie zostały zlekceważone. Tanilo Santos chciał wrócić do swego odosobnienia, lecz zdradziło go podniecenie. - Tego cudu nie odmówi nam Pan z Chalmy... Wydaliśmy ponad dwieście pesos na drogę i urządzenie tańca... Niech pan powie! Wszyscy wiemy, że Pan, choć cudowny jak diabli, zrobił się wymagający... Ale myślę, że łaska, o którą prosimy, jest dobrze opłacona. Nieprawdaż? - Jasne - odparłem. - Mówił pan, że prosicie o zdrowie bliźniego. - O zdrowie don Donatita Becerry... Wszyscy Mazahua z Atlacomulco przyszli do Sanktuarium tylko po to, klnę się na Boga. Niech pan spojrzy, dobrodzieju, jest nas tu krocie - wskazał na grupki rozsiane po dziedzińcu Chalmy. Jedni spali, inni w hieratycznej postawie siedzieli w milczeniu, owinięci w identyczne sarapes * - plamy bez wyraźnych rozmiarów, fragmenty meandrów lub ciemne szlaczki, które ujmowały w ramy sugestywne widowisko. - Bardzo kochacie don Donatita Becerrę? - spytałem. - Powinien ozdrowieć - odpowiedział Indianin po zastanowieniu, potem dodał: - Pan Jezus z Chalmy nie spłata nam figla. - Donato Becerra jest przyjacielem Indian Mazahua? - ponowiłem pytanie. - Po co panu wiedzieć? Niech pan nie będzie ciekaw. Opowiadam to panu, a pan potem pojedzie wygadać się w Altacomulco. - Wasze sprawy nie interesują mnie aż tak bardzo. Napije się pan jeszcze, Tanilo Santos? - Jeśli panu zależy, niech będzie ostatni łyk, trzeba załatwić parę spraw jeszcze przed świtem... A jak pan myśli? I język Tanila Santosa rozwiązał się znowu. - Dwa miesiące temu don Donatito wpadł do mazahuańskiego ejido *, zwanego "Gracias a Dios", zagarnął wszystkie świnie i jałówki i pobił kuma Cleto Torresa... Kiedy wszyscy razem poszliśmy ze skargą do gminy, don Donatito powiedział, że nie tak było... że to nasza indiańska zuchwałość. Niech pan sam powie!... A bydło poszło prosto do jego rzeźni... I skóry świeżo bitego bydełka miały jeszcze znamię wypalone przez kuma Cleto Torresa... Ale on powiedział, że nie, tak mówił ten łajdak don Donatito i tak się zakrzątnął tu i tam, że wpakował nas do ciupy, mnie i mojego kuma Cleo Torresa. - Prawda to, co mówicie, Tanilo Santos? - No, nie kłamałbym tuż przy samym Panu Jezusie z Chalmy... Ale to jeszcze nic. W następnym roku zachciało się temu łotrowi być deputowanym, wtedy był miły dla nas, Indian Mazahua... Tanilo Santos to, Tanilo Santos tamto... A ja, głupi, naraiłem mu kupę ludzi... Krocie, jak pragnę zdrowia! Trza było widzieć rynek w Atlacomulco, pełen osłów i ludzi... Dużo pulque, dobre barbacoa **, pełne placków z czerwonej kukurydzy. Autobusy i wozy do wiosek, żeby zawieźć ludzi. Upił on nas jak się patrzy, spoił do reszty, żebyśmy gadali co trzeba... A wtedy wychodzi inny kandydat, co go nazywali PRI, a nikt stąd go nie znał... Ale tak czy owak don Donatitowi ani włos z głowy nie spadł. A jak się wszystko skończyło, don Donatita mało szlag ze złości nie trafił - niech pan tylko powie. Wściekł się i wysłał nas do wszystkich diabłów. Wzięliśmy nogi za pas i pognaliśmy na rancza... Na Spalonym Wzgórzu złapała nas ulewa, szkoda gadać... Od tej pory don Donatito pamięta tylko o tym, żeby skubać owieczki... Mówi, że rewolucja to, że rewolucja tamto, że krajowy proletariat, że niby jakiś anarchosyndykalizm, i chce, żebyśmy tańczyli, jak on nam zagra... Oto co się stało w Tlacotepec... Don Donatito wpakował się na ranczo Endho, wyrzucił Indian, żeby osiedlić tam bogatych chłopów... Jasne, że sam zagarnął najlepsze pastwiska, że niby jest przyjacielem biedaków, tych biedaków, co to żebrzą dzisiaj na rynku w Tlacotepec tylko z jego winy... Ale najgorzej dostało się tym z Orocutin. Don Donatitowi wpadła w oko jedna ładna gołąbka, ale stary nie przypadł jej do gustu, jak mówią... I wyobraź pan sobie, że którejś nocy zjawił się na ranczo Maguey Blanco, gdzie spała ta ślicznotka, i porwał ją... Wtedy zranił Jelipę Reyes, matkę, i związał Ruperta Lucasa, jej ojca, jak mu już spuścił porządne lanie... Po sześciu miesiącach wróciła gołąbeczka do Maguey Blanco, już brzuchata... Wysłał ją piechotą, bez grosza przy duszy, tylko z tym, co w sobie miała... Tak też przez swoje złe postępki don Donatito Becerra jest najbogatszy w wiosce... A czym był przedtem? Robił jako zwykły garncarz dla kuma Matiasa Lobato. - Ale - spytałem - czy nie mówił pan, że don Donato Becerra jest chory? - Ciężko chory... No więc my, wszyscy Indianie Mazahua, zaraz postanowiliśmy skończyć z don Donatito, którego niech nam Bóg zachowa jeszcze z parę miesięcy. Traf chciał, że przyłożyli mu ci z Tlacotepec... Którejś nocy, kiedy był pijany, podszedł do niego jakiś obdarty biedaczyna i poprosił o parę groszy; kiedy don Donatito wkładał rękę do kieszeni, na piersi rozlały mu się trzy plamy krwi... O tamtym biedaku słuch zaginął. Zachorzał człek, ale ani my z Atlacomulco, ani ci z Orocutin nie chcemy, żeby wyciągnął nogi. Jeśli wyzdrowieje, ci z Orocutin będą mieli okazję dać mu jeszcze raz po kościach... A jeśli cudem, o który wszyscyśmy przyszli prosić Pana Jezusa z Chalmy, don Donatito zostanie przy życiu, my z Atlacomulco załatwimy go wtedy na dobre... Jak mówi przysłowie: "Do trzech razy sztuka". - Skomplikowana to sprawa, Tanilo Santos... - Nie tak znowu... Pan Jezus z Chalmy jest wymagający, ale spełnia prośby. W Chalmie wstawał świt. Był dzień 6 stycznia, święto Trzech Króli; ścieżką schodzili przybysze z Xochimilco, spowijał ich zapach lasu, gama kolorów i echo aktów uwielbienia. W niebo wzbijały się fajerwerki -naglące dary od Indian Mazahua, Tarasco, Otomi, Pame i Matlazinca... MATKA BOSKA Z NEQUETEJE "Test zainteresował nas wszystkich. Młoda badaczka wzięła na wyprawę album reprodukcji dzieł sztuki z dziedziny malarstwa. Były tam, między innymi, pulchna i dorodna Lavinia Tycjana, Napoleon Davida, z palcem wzniesionym w energicznym geście, na koniu pośród srebrnej łąki, Gioconda Leonarda da Vinci, uśmiechająca się dyskretnie Izabela de Valois, którą Pantoja de la Cruz dzięki klejnotom i odpowiedniemu wyrazowi twarzy obdarzył powagą i władczością, Ecce homo El Greca, Płacz Siqueirosa, przedstawiający kobietę, której postawa wyraża głęboki ból, patetyczny Nasz Jezus Goitii, Zapnta Diega - wąsaty święty, wódz głodujących, niosący sztandar równie jasny jak białe odzienie i biały uśmiech Indian, Szaniec, rozdroże tragedii i gniazdo przekleństwa, na którym Jose Clemente Orozco przekształcił zamysł w formę, wyrażając swój barwny protest, i wreszcie... Indianie z tej osady zwanej Nequeteje, z tej wsi zagubionej w wertepach Sierra Madre, przyglądali się z niemym podziwem planszom, które rozbudziły ich zdolności i talent, drzemiące między rdzą zniewag i czadem podejrzliwości. Swe przenikliwe spojrzenia utkwili w obrazie, a w rozszerzonych zdumieniem źrenicach gamy barw, odcienie i kształty odbijały się z tą samą pasją, z tą samą mocą, z jaką silne wrażenie estetyczne działało na serca bardziej niż na umysły... Po zdumieniu nadeszła nowa reakcja, już nie oszołomienie ani olśnienie, lecz osłupienie; hieratyczne, głuche, żenujące. Kiedy przy pomocy pytań mających wyjaśnić zagadkę badaczka wyrwała ludzi z ekstazy, Indianie nie byli zbyt elokwentni. Dwie czy trzy wydobyte z trudem monosylaby świadczyły jasno, że przedkładali formę nad kolor, który - w swej ocenie dzieła sztuki - uważali za coś pierwotnego w stosunku do kompozycji i treści. Te dwa aspekty zajmowały jednakowoż w ich opinii dalsze miejsce, być może z powodu dystansu czy też harmonii pojęciowej... Ale pozostawało niewytłumaczalne zainteresowanie, które. te genialne plamy budziły w ludziach, przez antropologów zwanych "prymitywnymi", przez etnologów ., Stojącymi na niższym szczeblu rozwoju" - czy wreszcie "prelogicznymi" w opinii naszej miłej towarzyszki ekspedycji, badaczki stosującej freudowską psychoanalizę. Warto było widzieć, jak ojcowie w procesjach przyprowadzali synów, jak starcy kierowali swe drżące kroki ku wiejskiej szkółce; w której zainstalowaliśmy nasze laboratorium, jak wszyscy tłoczyli się wokół pulpitu, gdzie spoczywał album, i jak każda rycina przyjmowana była z ogólnym wzruszeniem powodującym szmer i niemożliwe do ukrycia bicie serc. W szczególności jedna plansza wzbudziła zbiorowy podziw. "Ta jest najładniejsza"... "Najwdzięczniejsza" -słychać było, gdy tylko ukazała się zafascynowanym oczom. "Śliczna jak żadna inna" - mówiły głosy przytłumione onieśmieleniem... A Gioconda podkreślała swój absurdalny grymas uśmiechającego się sfinksa, wymownie tajemnicza, świetliście mroczna. "Ta jest najładniejsza". Wobec tej wyraźnej predylekcji badaczka robiła przerwę, pozwalając nam śledzić zdumiewające poruszenie Indian... Podobnie jak Mona Lisa, uśmiechała się i ona, ale uśmiechem niewinnym i przejrzystym, uśmiechem tryumfu, ponieważ, na ile pozwalały jej na to wiedza i przygotowanie naukowe, uchwyciła nić zbiorowego procesu. Już w Meksyku odwiedziłem pewnego dnia badaczkę, gdyż ogromnie chciałem poznać wyniki testu opartego na percepcji malarstwa. Była ożywiona i pełna optymizmu, ponieważ dowody okazały się przekonywające: Indianie Pame podziwiali formę i lubili. Kolor, jednakże lekceważyli doskonałość kompozycji i być może nie dostrzegali podłoża twórczego zamysłu... Istniał jednak ciekawy wyjątek: rzecz szczególna, która nie mieściła się w statystykach; której nie można było przekształcić w cyfrę i wstawić w surowe kolumny tworzące tabele i wykazy; było to coś, co wymykało się metodzie, technice, podobnie jak detektor nie chwyta myśli, zaś obiektyw aparatu fotograficznego - woni. Był to podziw i osłupienie, jakie Gioconda budziła w duszach Indian Pame. - To rzeczywiście dziwne, bo nie wyróżnia się; szczególną jaskrawością barw ani nie jest najbardziej sugestywna pod względem formy. Być może równowaga i pogodny klimat dzieła Leonarda zrobiły na nich aż takie wrażenie. Bałem się zawyrokować. Badaczka uśmiechnęła się, słysząc moje empiryczne uwagi; była w jej posturze jakby odrobina litości, jakiś wyraz krytycznego mi:osierdzia, które kazały mi zamilknąć. Wtedy ona, widząc moją bezradność, wyjawiła mi swoją teorię. - Idzie tu, przyjacielu. U stan neurozy zbiorowej... zjawisko dobrze znane biogenetyce. Tak - przytaknęła - człowiek prymitywny, o duszy osnutej tajemnicą, dostarcza nam pasjonujących niespodzianek... Jego myśl pozostaje czymś niezrozumiałym, gdyż jest pełna sprzeczności. Człowiek prymitywny, jak dziecko, cieszy się cierpiąc, kocha nienawidząc i śmieje się jęcząc. Nasi Indianie z Nequetete nie mogą wymknąć się prawom psychologii. Współczesny nam barbarzyńca złożony jest z kompleksów; rozumuje przy pomocy zwykłej analizy, ponieważ brak mu daru syntezy, co jest cechą wysokich kultur. W tym wypadku zostali zauroczeni -nie ma innego słowa - przez portret Giocondy. Przechodząc przed nią. Jeden za drugim, przeglądali się w niej jak w lustrze. Laber 56 twarzy odcienia tajemnicy podobnej do tej, która drga w uśmiechu Indianina lub grymasie poprzedzającym płacz dziecka? Czy nie dostrzega pan na czole Giocondy pogody malującej się również na obliczach Indian Pame? Czy żółtawy kolor jej cery nie przypomina panu skóry naszych Indian? Czy jej fryzura nie jest podobna do uczesania dziewcząt z Nenuetoie? A czy szaty, które ją zdobią, nie przypominają odświętnego stroju Indianek? A wreszcie - dzikie skały, krajobraz tła, czyż nie podobny jest do jałowej panoramy pameńskiej sierry? - Istotnie - odpowiedziałem trochę zmieszany -wszystko to jest bardzo przekonywające, ale... - Zobaczy pan, poszukajmy reprodukcji, a sam pan zgodzi się ze mną. Szczupłe i wypielęgnowane palce kobiety zaczęły przerzucać album w poszukiwaniu Giocondy. Przed naszymi oczyma przesunęła się raz i drugi cała kolekcja plansz, lecz poszukiwanej między nimi niebyło. Młoda badaczka spojrzała na mnie pełnym zdumienia wzrokiem i oświadczyła niemal z entuzjazmem: - Zniknęła!... Skradli ją, widzi pan! - Jest pani pewna, że to Indianie? - Tak, jestem zupełnie pewna, nikt poza mną nie tknął albumu po naszym powrocie z Nequeteje. Ja sama nie przeglądałam go po ostatnim badaniu... Nie ulega wątpliwości, to oni... Niech pan spojrzy, żeby nie uszkodzić reprodukcji, musieli wyjąć śrubki... O tak, na tej brak nakrętki, pewnie nie mieli już czasu założyć... - To przykre, że taki cenny test został zdekompletowany - powiedziałem złośliwie. - Ten fakt ma szczególną wymowę i żeby go uchwycić, oddałabym z tuzin takich albumów... Nie zdaje pan sobie sprawy, że kradzież w pełni potwierdza moje wywody na temat psychiki zbiorowości. Potem, nie zwracając na mnie uwagi, otwarła zeszyt i pogrążyła się w notatkach. W rok później okazało się koniecznym naniesienie pewnych poprawek i sprawdzenie niekompletnych danych, aby móc opublikować owoc naszych badań. Wróciłem więc do Nequeteje. Tym razem nocowałem w zakrystii przy kaplicy. Zaimprowizowano mi tam pokoik sypialny - niewygodny, ponury i zimny. Księdzem, który także niedawno tu przyjechał, był miły i gościnny staruszek. Zaprzyjaźniłem się z nim od razu. Poinformował mnie, że Indianie Pame z tej okolicy od dwudziestu pięciu lat nie mieli proboszcza i że on wziął na siebie zadanie ponownego zorganizowania kościoła i posług religijnych. - To chyba smutno żyć na tym odludziu - powiedziałem do niego. - Pasterz, przyjacielu - odparł - nie zważa na krajobraz, kiedy ma taką dużą i trwożliwą trzodę. Wyszedłem na ryneczek wioski, aby przez chwilę odetchnąć świeżością w cieniu jesionów. Moja obecność natychmiast zaniepokoiła ludzi. Jakaś staruszka podeszła do mnie i płaczliwym głosem powiedziała: - Wszyscy wiemy, po co przychodzisz. Miej się na baczności... I nie czekając na odpowiedź odeszła drobnymi kroczkami. Jej stopy, bose i powykręcane, pozostawiały na piasku raczej bruzdy niż ślady. Potem podszedł do mnie jakiś mężczyzna o złym spojrzeniu, z jego lewego ramienia zwisała maczeta do pracy w polu. - Jeśli postawisz na swoim, zapłacisz życiem -powiedział tonem ochrypłym i niezręcznym. - Ale o co chodzi? - spytałem. - Tylko to ci mówię... Jeśli się będziesz upierał, nie ujdziesz z Nequeteje z życiem - dodał zdecydowanym tonem. Potem splunął siarczyście i odszedł. Zaraz też otoczyły mnie zalęknione grupki trzech czy czterech mężczyzn; spojrzenia kobiet stojących u progów chat nie wróżyły nic dobrego. Przybliżyłem się do jednej z nich i nękany jej uporczywym wzrokiem zapytałem: - Czemu mi się przyglądasz? - Żeby zobaczyć, jak będziesz umierał, złodzieju - odpowiedziała. Z uśmiechem ostrym jak kolec agawy. Zmierzch wtargnął w gąszcz łamiących się głosów i szmerów. Dało się słyszeć pierwsze dzwonienie na różaniec. Skorzystałem z chwili spokoju, którą zapewniał modlitewny dzwonek, i skierowałem się do zakrystii. W tym momencie ksiądz wkładał sfatygowaną komżę i zarzucał na szyję przepoconą, zniszczoną stułę. Uśmiechnął się do mnie mówiąc: - Na tym odludziu nawet nabożeństwa okazują się rozrywką... Nieprawda, synu? Nie odpowiedziałem. Poszedłem do kościoła. Uderzył mnie zapach mirry i copalu, kręte pasma dymu unosiły się z nad kadzielnic i braseros ku sklepieniu, które osłaniało tłum klęczący w postawie bezgranicznej wiary. Z pół setki wiernych reprezentujących różne pokolenia łączyło się we wspólnym kulcie, stanowczym, zaraźliwym. Kościółek był ubożuchny, mury pobielone, posadzka wykładana porowatymi cegłami, framugi okien stoczone przez robactwo, szyby potłuczone, wąskie prezbiterium, niepozorny odrapany ołtarz z gipsu oraz zawilgocone i czarne tabernakulum. Chrystus, ciemny, drobny, indiański, wisiał na krzyżu przybranym wyblakłymi różami z papieru. Pozostała część świątyni była naga, zimna i biedna... z wyjątkiem ołtarza w prawej nawie. Stamtąd emanował powodujący mrużenie oczu uroczysty żar, pochodzący ze świeczek i lampek oliwnych; był tam ołtarzyk przystrojony białym, bogato haftowanym obrusem, kolorowe kule, zielone bukiety i górskie kwiatuszki, a w górze obraz w ramach ze świeżego drewna mezquite, z których zwisały naręcza srebrnych wotów. Ale cóż zobaczyłem... Tak, to była ona, nasza Gioconda, obraz skradziony z albumu badaczki. Nie było wątpliwości, była tutaj, ubóstwiana i pełna łask, o czym świadczyły srebrne wota wiszące na szerokiej ramie i zapał, z jakim ci ludzie przed nią się korzyli. Wierni odwrócili się tyłem do indiańskiego Chrystusa, by skierować twarz ku florentyńskiemu obrazowi, wzbudzającemu ten niezwykły mistycyzm. Krótką chwilę rozmyślałem nad tym, ale szybko zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mi groziło, gdyby to zgromadzenie zorientowało się, że jestem tutaj, i pomyślało, że przychodzę odzyskać skradzioną rycinę. Wróciłem do zakrystii. Kiedy kapelan zauważył moje poruszenie, opowiedział mi całą historię: - Tak, przyjacielu, to całkiem pogańskie wydarzenie... Tak jak i pan, znam pochodzenie ryciny. Kiedy przybyłem do tej wioski, była już przedmiotem kultu. Chciałem ją natychmiast usunąć z kościoła, ale zamiar ten spalił na panewce ze względu na sprzeciw, który wyglądał na bardzo stanowczy. Nazywają ją Matką Boską z Nequeteje i zapewniają, że jest cudowna jak żadna inna, jej kult rozciągnął się na tubylców z okolic odległych o wiele mil. Przychodzą nawiedzać ją w procesjach, w ożywionych i żarliwych pielgrzymkach, wyśpiewują przed jej ołtarzem swe uwielbienie i wykonują na jej cześć malownicze tańce. Obraz wzbudza w nich bezgraniczną pobożność, którą byłoby bardzo trudno wykorzenić z ich serc bez ryzyka naruszenia uczuć wyższego rzędu, przez to godnych szacunku. Teraz, cóż począć, przymykam oczy na tę sprawę i przygotowuję się, aby skierować ich wiarę ku prawdzie. Kiedyś. Gdy Bóg pozwoli... Tymczasem nie wyprowadzam ich z niewinnego błędu. Jeśli źle czynię, niech Bóg mi wybaczy! W kaplicy zabrzmiał chór aktów uwielbienia dla Przeczystej i Niepokalanej Dziewicy, Mona Lisa, wesoła, jowialna żona starego Zenobia Giocondo, uśmiechała się do tej nowej przygody, najdziwniejszej w jej dziejach, bardziej wzniosłej niż ta, która dokonała się w momencie, gdy geniusz Leonardo da Vinci rzucił na nią światło nieśmiertelności, bardziej niecodziennej niż głośna kradzież w Luwrze... Teraz w Nequeteje czyniła cuda i przyznając jej dziewictwo, uważano ją za Matkę Boską. W laboratorium w Meksyku badaczka głosiła, że udało się jej w postaci suchej cyfry, w liczbie kilka razy mniejszej od jedności, ująć całą treść faktu i przy jej pomocy zilustrować naukowy wynik, który przedstawi światu jako prawdę o duszy meksykańskich Indian. Tymczasem w Nequeteje płoną świece żarliwej wiary i lampki podsycane nadzieją. KOZA NA DWóCH NOGACH Na zakręcie ścieżki, tam gdzie tworzy się powietrzny wir, osiadł Jua Shota, Indianin Otomi. W swej włóczędze zatrzymał się pośród skał, o które słońce opiera swe promienie. Jeden z głazów użyczył mu cienia, a dolina dała odpoczynek i radość dla oczu. Na okolicznych polach łodygi kukurydzy rosły tylko na wysokość dwóch dłoni i więdły z osłabienia. Indianin był niewzruszonym świadkiem łez i potu wsiąkających w ziemie, by ugasić pragnienie zasiewów i zaspokoić głód siewców. Uczepiony skały, przystosowany do warunków jak peruwiańskie drzewa, żyjący jak agawa na powierzchni wapiennego całunu; Jua Shota wiódł egzystencję rośliny. Pielgrzymom ofiarował garnuszek pulque, gdy słabły im nogi, a język przysychał do podniebienia. Wynagrodzenie za tę usługę było skromne, lecz stałe, toteż któregoś dnia nad głazem pojawił się dach mający stanowić zabezpieczenie przed zimnem i zmiennościami klimat. U. Dach ten ukazywał się w całej okazałości przybyszowi, który nigdy nie zaniedbywał okazji, aby przysiąść na chwilę w jego cieniu. Kiedy wewnątrz chaty pojawiła się konstrukcja z deszczułek powiązanych agawowym włóknem, a jej wgłębienie wypełniły butelki o kolorowych etykietkach z napisami: "lemoniada", "sok", paczki papierosów z mocnego tytoniu, puszki twardych herbatników czy mecapal albo płachty ayate * - te ostatnie nieodzowne w tym maleńkim "zajeździe" dla klienteli złożonej z tragarzy i drobnych sprzedawców - wtedy przybyła Maria Petra, posłuszna wezwaniu Jua Shota, swego męża. Któregoś wieczora pośród skał ukazała się kobieta. Przychodziła zmęczona, na czoło opadały jej kosmyki czarnych włosów, szal, którym się okrywała, mokry był od potu, drobiła stwardniałymi stopami, jakby szukając spoczynku. Szła zgięta pod ciężarem bagażu zawiniętego w ayate, jej nagie piersi kołysały się na wietrze. Przybyszka nie szła z pustymi rękami, bawiła się wrzecionem, między kciukiem i palcem wskazującym pieściła sznureczek: nić itle - osnowę i wątek indiańskiego życia. Jua Shota wyszedł jej na spotkanie ze słowami powitania. Potem zapytał o coś, czego nie zauważył. A ona robiąc grymas zdjęła bagaż i z tłumoka wyjęła zawiniątko, z którego dobywały się pojękiwania. Zaraz też mógł Jua Shota uścisnąć córkę, Marię Agricolę, maleńką brzydulkę. Matka, nie ośmielając się na nich spojrzeć, uśmiechała się tylko. Rozpadlina, w którą wżynała się ścieżka, poszerzała się w miarę upływu lat. Sklepik Jua Shota rozrósł się i nabrał znaczenia, zjawiali się tu przybysze idący tą odludną drogą. Wstrzymywali kroku, aby w tej chatce przełknąć łyk wódki albo odświeżyć się czarką pulque. Jua Shota był już tęgim mężczyzną o swobodnych ruchach, pewnym w swych gestach i wypowiedziach. Ubierał się w śnieżnobiały strój i nosił guaraches z cielęcej skóry. Aby sprostać nowej pozycji, przetłumaczył swoje nazwisko; teraz klienci znali go jako don Juana Nopal *. Natomiast Maria Petra wyschła od ciężkich prac domowych, od wiecznych zmagań z kamiennymi skorupami, które składały się na domowe gospodarstwo. Dziewczynka wzrastała wśród skał i rozpadlin. Jej miedziane ciało przeświecało przez podarte ubranie, na drobnej twarzy odznaczały się sarnie oczy, a smukła sylwetka łączyła w sobie wdzięczne linie z ciemnymi krągłościami. Maria Agricola żyła z daleka od świata; don Juan Nopal, pochłonięty utrzymaniem sklepiku, i Maria Petra, zaabsorbowana zajęciami gospodarskimi, zapomnieli o małej, która cały dzień spędzała na polu. Biegała między głazami prowadząc trzodę do wodopoju. Jadła tunas ** i owoce drzewa mezquito, drażniła wilki, straszyła tigrillos *** i z pogardą obrzucała kamieniami pasterza sąsiada, który w podejrzanych zamiarach parę razy usiłował zastąpić jej drogę. Kiedy nadchodził wieczór, zwoływała stado i nucąc jakąś melodyjkę szła za trzodą. Zostawiała ją bezpieczną w zagrodzie pośród chaszczy, nie zapominając przedtem zakląć szkodników słowami tajemniczymi i uroczystymi. Po powrocie do domu jadła dużą porcję placków kukurydzianych z chile, wypijała garnuszek pulque i rzucała się na legowisko z maty, zmorzona kamiennym snem. Wzrastała liczba klientów don Juana Nopal. Przez kramik przechodzili wędrowcy: poganiacze mułów ze sierry, weseli i beztroscy Metysi, którzy docierali aż do wrót sklepiku, zostawiając na dworze spocone muły o zapadniętych bokach, dyszące pod ciężarem cukru, wódki i owoców z cieplejszych okolic. Rozmawiali i klęli głośno, połykali duże kęsy jedzenia, zaś alkohol pili jak wodę. Kiedy przychodziło do płacenia, okazywali się hojni. Przechodzili też Indianie, którzy na własnych plecach nieśli produkt całego tygodnia pracy; tuziny dzbanków z palonej gliny przeznaczone na najbliższy tianguis. Ci klienci zajmowali najdalszy kąt kramiku. Tam spokojnie czekali na garnuszek pulque, który wypijali w milczeniu. Płacili śliskimi od zużycia monetami i odchodzili szybko swym odwiecznym truchcikiem. Albo Indianie Otomi, którzy, aby wypełnić śluby, wędrowali mila za milą niosąc feretron, eskortowany przez dziesięciu albo dwunastu kumów. Ci z kolei ciągnęli z sobą sznur malców za osłem załadowanym dwoma bukłakami pulque, coraz lżejszymi na skutek pragnienia wędrowców. Kiedy na niebie wybuchały fajerwerki, kobiety wydawały pełne pobożności westchnienia, a mężczyźni na przemian wypowiadali akty uwielbienia albo śpiewali bezbożne piosenki przy akompaniamencie gitary i katarynki wydającej ostre tony. W obejściu Juana Nopal zapominali o pulque i lali w gardła wódkę. Mężczyźni głośnym śmiechem kwitowali pikantne opowiastki i zdarzenia o eschatologicznej wymowie albo oddawali się niewybrednym zabawom. Kobiety przytulały się jedna do drugiej i z oczyma szklącymi się od wylanych łez piły dalej z takim zapałem, z jakim wznosiły modły i akty strzeliste. Święty z feretronu leżał rzucony pośrodku obejścia. Albo kondukt żałobny - zmarłego przed trzema dniami nieśli na ramionach krewni zmieniający się co jakiś czas. Zmarły pokonywał góry, przemierzał doliny, przekraczał w bród rzeki i chybotał się nad przepaściami, wszystko po to, aby skrócić odległość między zagubioną w górach wioską i zarządem gminy, której "prawo o cmentarzach zapewniało bardzo korzystny trybut. Zbolała rzesza docierała do domu Juana Nopal i po kolejnych libacjach "za zdrowie drogiego nieboszczyka" porządkowała sklepik, gdy tymczasem trumna, leżąca na środku drogi, trzeszczała makabrycznie. Pośród takiej klienteli upływało życie Juana Nopal. Cisza spowijała górskie domostwo. Horyzont wydawał się niewielki, gdyż przecinał go stok wzgórza leżącego między ziemią Indian Otomi a przestronną doliną. Kiedy tamta para założyła swój sklep naprzeciwko kramiku Juana Nopal, Indianin, sam nie wiedząc dlaczego, poczuł do nowo przybyłych wielką antypatię. Mężczyzna miał białą skórę, wydatny brzuch i nieco zmanierowane ruchy. Nosił okulary jak ci, którzy tak bardzo rozśmieszali Indianina, kiedy oglądał ich zdjęcia w gazetach, które od czasu do czasu trafiały do jego rąk. Codziennie rano nowy sąsiad wychodził na poszukiwanie kamieni, które przynosił potem do sklepu. Wieczorami rozcierał minerały i uważnie przyglądał się ich pyłowi. Ona była młoda, delikatna i nieśmiała. Jej wygląd nie pasował do stroju - spodnie z grubego materiału groteskowo uwydatniały wypukłości pośladków ku zadowoleniu Nopala i jego klientów. Nosiła buty z błyszczącej skóry i słomkowy kapelusz wiązany pod szyją przy pomocy czerwonej tasiemki. Jednakże gdy właściciel kramiku obserwował trudności, które tej drobnej kobiecie nastręczały twarde warunki życia, czuł dla niej niewytłumaczalne współczucie. Mężczyzna zdawał się bardziej przywykły do prymitywnych warunków, zawsze chodził zdecydowanym krokiem. Czasami ochrypłym, mocnym głosem śpiewał co Iuanowi Nopai wydawało się bardzo zabawne. Zajęcia obcego zaintrygowały Indianina. Poganiacze ze sierry powiedzieli mu, że skoro ma wysokie buty, bufiaste spodnie i korkowy kask, można jasno wnioskować, że sąsiad jest inżynierem. Odtąd don Juan Nopal mężczyznę ze sklepu nazywał "inżynierem". Pewnego popołudnia Maria Agricola przybiegła zdyszana. - Ej, staruszku - powiedziała do ojca w ich języku - ten, którego ty nazywasz inżynierem, łaził za mną po lesie. - Chciał, żebyś mu pomogła zbierać te kamyki, co je codziennie przynosi... - Kamyki? Nie, zachowywał się jak cap... Miałam ochotę przywiązać go za pysk do drzewa huizache i chlusnąć na niego dzbankiem zimnej wody... Oczy Indianina zaszły mgłą. Inżynier wszedł do kramiku. Poprosił o lemoniadę i zaczął pić ją powoli. Rozprawiał o wielu rzeczach. Powiedział, że jest górnikiem., że na wzgórzach szuka srebra. Że towarzyszy mu żona, aby mu usługiwać... Że jest bogaty i możny... Indianin tylko słuchał. "Skoro dużo gada, dużo chce" - szeptał sobie powiedzenie, którego nauczyli go rodzice. "Ten, co dużo gada, mało osiąga" - dodawał nauczony własnym doświadczeniem. Kiedy Maria Agricola przeszła koło nich, Indianin zauważył poruszenie "inżyniera", a w jego oczach odkrył niedwuznaczny błysk. Następnego dnia mężczyzna ponowił swą wizytę, lecz tym razem w towarzystwie żony. Don Juana Nopal ujęła delikatność ruchów kobiety i smutek, który krył się w głębi jej zielonych oczu. Stłumiony jej głos pieścił ucho właściciela sklepiku, a długie, przezroczyste dłonie budziły jego sympatię. Tego popołudnia wizyta górnika ucieszyła go. Wizyty "inżyniera" w sklepiku stawały się coraz częstsze. Pił lemoniadę i opowiadał dziwne rzeczy, w których Indianin ledwie się zdołał połapać... Ale na szczęście mógł pośmiać się do woli z komicznych, jego zdaniem, momentów pogawędki. - Dobra, don Juan - powiedział wreszcie górnik - chcę ci zaproponować dobry interes. - Słucham łaskawego pana - odparł Otomi. - Drogie bydło w tych okolicach? Ile na przykład biorą za jedną kózkę? - Bydła u nas się nie sprzedaje. Te kilka zwierząt chowamy na uroczystości świętego Mikołaja, patrona ludzi z Bojay, z moich stron, tam, za tym najwyższym wzgórzem, które widać za koroną tego drzewa. Albo na dzień, kiedy nawiedza nas Dzieciątko z Portu. Wtedy bijemy bydło i nie żałujemy nawet mlecznych krów, bo przychodzi moc ludzi. - No dobra, dobra. Ale jeśli ci dam dziesięć pesos za kózkę, mógłbyś mi ją sprzedać? - W żaden sposób - odpowiedział Indianin wykazując niewielką ochotę do targu. - Dziesięć pesos, człowieku, nikt ci więcej nie da... To, za co ja płacę, to raczej kaprys. Don Juan nie odpowiedział, ale zrobił tak dwuznaczny grymas, że każdy wziąłby go za zgodę. - Jest w twojej trzodzie, don Juan, koza, która bardzo mi się podoba, tak, że aż gotów jestem za nią dobrze zapłacić. - Jeśli pan tak chce, to musi mi pan zapłacić w miedzianych monetach... Ja nie lubię banknotów. - To dostaniesz w monetach, nieufny człowieku. - Jeśli już pan upatrzył sobie zwierzątko, to niech pan pójdzie po nie do lasu. - Ale - powiedział górnik bezczelnie - koza, która mi się podoba, ma tylko dwie nogi. - Cha cha cha - roześmiał się hałaśliwie Indianin. - A ja nie chciałem wierzyć poganiaczom ze sierry. Ani chybi, pan jesteś wariat... i to porządny wariat. Koza na dwóch nogach. Chyba żona samego diabła. - Koza na dwóch nogach to twoja córka... Nie rozumiesz, głupcze? - zapytał zdenerwowany przybysz. Z twarzy Indianina zniknął uśmiech, który przedtem pełgał mu na ustach. Wbił wzrok w górnika, usiłując zgłębić przepastny sens tej propozycji. - Powiedz coś, mrugnij chociaż, kamienny bałwanie - krzyknął gniewnie biały. - Zdecyduj zaraz. Sprzedasz mi córkę? Tak czy nie? - I nie wstyd panu? Byłoby bardzo nieładnie, gdybym ją sprzedał, i nieładnie, że ją targujesz... Dziewczyny oddaje się mężczyznom tej samej rasy, jeśli są wolni i umieją pracować na polu. - Jaki tam wstyd, kiedy płaci się dobrze i zysk jest duży, don Juan - powiedział "inżynier", nieco łagodząc ton. - Rasa nie ma z tym nic wspólnego... a tym bardziej ta, którą wy, Indianie, chcecie zachować... Ładna mi rasa, która służy tylko po to, by straszyć dzieci w muzeach. - Ale kozy tej rasy nie są takie brzydkie, skoro pan zainteresował się jedną z nich. - Powiedziałem ci, że to tylko kaprys... A może zyskasz wnuka Metysa? Syna białego, który będzie inteligentniejszy od ciebie. Metysa, co będzie wart więcej niż dziesięć pesos w miedzianych monetach. - Nie, te zwierzęta nie są do sprzedania - odparł don Juan tonem, który wskazywał, że nie usłyszał albo nie chciał usłyszeć ostatnich słów swego klienta. - Trzeba być głupcem, żeby nie dobić targu. Na wybrzeżu oferują Indianki, dziewice, w nadziei, że urodzą białego syna, bo tamci ludzie rozumieją, że przemieszanie krwi jest korzystne jak dobra krzyżówka wśród trzody. Ale wy, Indianie Otomi, jesteście tak tępi, że nie chcecie nawet za opłatą. Teraz w oczach don Juana pojawiła się iskierka. Ulotna iskierka, której nie zauważył biały. - Dobra, skoroś taki twardy, podwajam ofertę. Dwadzieścia pesos za nią. Dwadzieścia w monetach pięciopesowych. Nie, ze sobą jej nie wezmę, bo służące Indianki wlanco w mieście są do niczego niezdatne i brudne. Każ jej się tylko wykąpać i doradź, żeby nie była dla mnie zła, niech nie drapie ani nie kopie... Potem ci ją zostawię. Płacę tylko za milczenie, nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział, rozumiesz? - powiedział patrząc w kierunku sklepu, gdzie biała kobieta reperowała ubranie siedząc przy drzwiach. - Nie, panie, ty jesteś zły człowiek. Mówię ci, że nie tędy droga... Poza tym płacisz tak nędzne grosze. - Dwadzieścia pięć pesos w monetach... W monetach, słyszałeś - zaproponował tonem ostatecznej decyzji kupiec. - Nauczę cię, panie, jak obchodzić się z trzodą -powiedział flegmatycznie Otomi, wyjmując z szuflady pod ladą duży woreczek. Mam tu sto pesos w monetach... A że jak ty, panie, uważam, że dobre są krzyżówki, chciałbym i ja poprawić moją rasę. Ale moją, nie cudzą. Daję ci sto pesos za twoją żonę. Przyprowadź mi ją, nie stawiam warunków... Choćby mnie drapała, gryzła, kopała. Nie płacę za milczenie, daję ci to na dodatek, możesz, panie, wszystkim rozpowiedzieć. Nie proszę cię też, żebyś ją wykąpał, daj mi ją taką, jaka jest. Tym razem zamilkł "inżynier". - Ty, panie weźmiesz ją ze sobą, nic mi z niej tu, w lesie... Mogłaby się połamać. Zajmiesz się nią, tak, i z całą pewnością szybko będziesz miał Metysa, ładnego i pracowitego, który nazwie cię ojcem... Dobre są krzyżówki krwi, ale najlepsze to, że równie dobrze może je robić samiec z samicą, jak i samica z samcem... No i co pan na to? - To okropność... Pilnuj języka, bałwanie. - Zadecyduj szybko - ciągnął Juan - bo ja, kiedy się do czegoś zapalę, staję się gwałtowny. Sto pesos w monetach, nikt ci nie da więcej, bo jest tak marna, że ledwie swoim ciężarem poruszy wskazówkę wagi. Nie targuję ani ciała, ani skóry, płacę tylko za inność... Jeśli ci się ten interes nie podoba, zaproponuję ci coś innego... Zadecyduj! Spojrzenie obu mężczyzn zbiegło się w jednym punkcie. Czworo oczu wbiło się w maczetę, która zwisała z lady w zasięgu ręki Indianina. - Sto pesos, tylko za inność, panie inżynierze -powtórzył szyderczym tonem don Juan. Na jego ustach pojawił się uśmiech, który był zimny jak kawałek stali. Nazajutrz rano don Juan Nopal zdziwił się, nie znajdując naprzeciwko swojego domu wiejskiego sklepu "inżyniera". Rozebrano go pośpiesznie jeszcze przed północą. Świt zaskoczył białych uciekinierów na szczycie wzgórza El Jilote. Maria Agricola, prostując szczupłe i giętkie jak łuk ciało, wystawiła na wiatr swe czarne warkocze i patrzyła, jak tuman kurzu wzbijał się tam, koło wąwozu El Cantaro, blisko kolei. TWÓRCA BOGÓW Naprzeciwko mnie Kai - Lan pan na osadzie Puna, przybiera wdzięczną - podobną do małpiej - pozę i uśmiecha się przyjaźnie, w krótkich, ruchliwych dłoniach obraca gałązkę liany. Siedzimy pod dachem jego szałasu wzniesionego na polanie wśród selwy, jakby na wysepce zagubionej w oceanie roślinności, który grozi wystąpieniem z brzegów falą szumiącą i czarną. Kai - Lan słucha z utkwionymi we mnie oczyma, zdaje się raczej odgadywać sens mojej mimiki niż rozumieć poszczególne wyrazy. Czasem, gdy moim słowom udaje się poruszyć umysł czy serce Indianina, wybucha gromkim śmiechem... Kiedy zaś moja opowieść staje się poważna, Lacandon przybiera pozę urzędową, udaje zainteresowanie i włącza się do rozmowy wtrącając monosylaby albo jakieś proste zdanie, wyrażone z trudem. Trzy żony Kai - Lana, jego trzy "kikas", znajdują się w pobliżu. Pucołowata Jacinta, prawie dziecko, a już matka małej Indianeczki, którą karmi piersią, Jova, stara, brzydka, lękliwa i pełna rezerwy, oraz Nachakin, w rozkwicie kobiecości, o profilu wyzywającym, przypominającym kamienne twarze figurek z Chichen - Itza. Oczy Nachakin są zmysłowe i kokieteryjne, ciało bujne, pociągające, mimo niskiego wzrostu kobiety i dość gwałtownych ruchów, które zdają się zbyt rozbawione wobec surowości gestów dwóch pozostałych żon. Jova, klęcząc przy metate, z kukurydzianego ciasta wyrabia duże krążki placków. Jacinta, która na lewym ramieniu trzyma córeczkę, obraca w żarze ogniska rozprutego od góry do dołu bażanta wydzielającego przyjemny zapach. Ubrana w obszerną wełnianą koszulę Nachakin patrzy niewzruszenie na krzątaninę swoich towarzyszek. - A ta - pytam Kai - Lana, wskazując Nachakin - czemu nie pracuje? Lacandon uśmiecha się, trwa chwilę w milczeniu, dając do zrozumienia, że szuka odpowiednich słów: - Nie pracuje za dnia - mówi w końcu - w nocy tak.,. Na nią dziś wypada wejść do hamaka Kai - Lana. Piękna "kika" jakby zrozumiała słowa, które wypowiedział po hiszpańsku jej mąż; spuszcza oczy pod naciskiem mojego ciekawego wzroku i marszczy usta w bardzo figlarnym uśmiechu. Jej mocną, krótką szyję okala wisiorek z kłów jaszczura. Poza szałasem seloa w tej scenerii rozgrywa się dramat Lacandonów. Naprzeciwko domu Kai - Lana wznosi się świątynia Wielkiego Kapłana, a jednocześnie ministranta i wiernego. Świątynia jest barakiem przykrytym liśćmi palmowymi, ma tylko jedną murowaną ścianę od strony wschodu; w środku znajdują się grubo ciosane stojaki, a na nich kadzielnice albo małe braseros z nie wypalanej gliny. Są to bóstwa powściągające namiętności, ujarzmiające żywioły, które w puszczy mogą rozpętać się z diabelską siłą; poskramiają dzikie zwierzęta, stanowią ochronę przed wężami, gadami, "złymi ludźmi" zza lasów. Przy świątyni - troskliwie uprawiane poletko kukurydzy; żywotne pędy roślin wznoszą się na wysokość ponad dwóch dłoni od ziemi, wśród dołków wykopanych przy pomocy radła; ogrodzenie z kolczastych gałęzi chroni zasiew przed tapirami i dzikami. A tam, niżej, pośród kłębowiska lian i korzeni, rzeka. Jatate. Panuje tu ciepły i wilgotny klimat. Głos selwy, niezmienny w tonie, uparty jak morze, ten hałas irytujący ludzi słuchających go po raz pierwszy, z czasem staje się miłym bodźcem za dnia i słodką kołysanką w nocy. Głos ten rodzi się w ptasich wolach, w krtani dzikich zwierząt, powstaje z łamiących się gałęzi, śpiewu liści puchowca, trzasku ścinanych gałęzi i morderczego szumu matapalo * wspinającego się swymi czepnymi mackami na przysadziste pnie mahoniu, na drzewa chicozapote, aby wycisnąć z nich wszystko aż do ostatniej kropli soku. z nieprzerwanego gwizdu nauyaca, która żyje w korze chacalte, i z monotonnego krzyku śmiesznej i bezczelnej małpki sarn. Huato, która figluje podczas nieprzerwanego okresu godowego, zwieszając się z lian albo wspinając się najśmielej na niewiarygodnie wysokie korony drzew. W tym zgiełku ledwie można dosłyszeć słowa Lacandona, pana selwy, a zarazem istoty najsłabszej i najbardziej bezbronnej w tym świecie listowia i światła, grzmotu i ciszy. W szałasie kacyka z Puna czekam na poczęstunek, który Kai - Lan oferuje mi w odruchu swej subtelnej gościnności, abym po lekkiej kolacji mógł ruszyć w dalszą drogę - pokonując wyłomy i nurkując jak samolot pośród zielonej gęstwiny i bagien - w kierunku osady starego Pancha, tego cichego. Samotnego i mizernego Lacandona, którego szałas, pozbawiony "kikas", wznosi się nad rzeką Jatate, kilka kilometrów od posiadłości mojego obecnego gospodarza. Oceniam, że powinienem przybyć tam z nadejściem nocy. Kiedy już uporałem się z, piersią bażanta, Kai - Lan zdradza pewien niepokój, zwraca się w kierunku selwy, rozdyma nozdrza węsząc jak dzikie zwierzę, wreszcie wstaje i wolno wychodzi Obserwuję, jak przygląda się chmurom, potem z ziemi podnosi jakiś kijek i unosi go między palcem wskazującym i kciukiem; w łuku, jaki tworzą, widać słońce właśnie zmierzając^ do zenitu. Kai - Lan wraca i dzieli się ze mną wynikiem swoich spostrzeżeń. - Nie zajdziesz daleko... Idzie woda, duża woda. Upieram się, że muszę dojść tego wieczora do szałasu starego Pancha, ale Kai - Lan ucina kordialnie: - Patrz, zaraz spadnie deszcz - pokazuje mi kijek, przez który obserwował chmury. - Stary Pancho na mnie czeka. Kai - Lan już nie odpowiada. Wstaję, głaskam buzię maleńkiej, która zasnęła w ramionach matki, a kiedy jestem gotów do wyjścia, zatrzymują mnie ogromne krople; rozpętała się burza. Kai - Lan uśmiecha się widząc, że sprawdziła się jego prognoza: "Woda, duża woda". Piorun z hukiem pada nie opodal, pod dachem koloru stali, który odgradza selwę od słońca; burza zwala się na gałęzie drzew sięgających skorupy chmur. Odgłosy selwy cichną, aby ustąpić miejsca grzmotowi kaskad wody. Szałasem miotają gwałtowne wstrząsy. Kai - Lan znów usiadł koło mnie; pochłonięty jestem widowiskiem, które przeżywam po raz pierwszy. Woda przybiera w oczach. Jacinta położyła córeczkę w hamaku Kai - Lana i wraz z Jovą z niewinnym bezwstydem podwinęły wyżej pasa swe koszule i wciągnęły do środka chaty pomost, aby woda nie wlewała się do wnętrza. Nachakin, "kika", na którą przyszła kolej, zabija bezczynny czas siedząc w kucki w rogu szałasu. Iai - Lan, podtrzymując podbródek dłonią, patrzy, jak burza nasila się, a huk wzrasta. - Czego szukasz u starego Pancha? - pyta nagle. Nie mam wielkiej ochoty nawiązywać pogawędki, więc ucinam: - Ma mi opowiedzieć o waszym życiu, o caribes *. - Co cię to obchodzi? Nie trzeba mieszać się w cudze sprawy - mówi Lacandon, nie mając zamiaru mnie dotknąć., Nie odpowiadam. Jacinta wzięła na ręce córeczkę i tuli ją do piersi, na twarzy młodej kobiety widać cień niepokoju, udręki., Iova ze stoicyzmem zaczyna ściągać skórę z wielkiej małpy sarahuato: podziurawiona strzałą Kai - Lana skóra zwierzęcia odrywa się od czerwonego mięsa, zaś to, co pozostaje, wymiarami i kształtem przypomina ciałko pyzatej Indianeczki, która płacze w ramionach Jacinty. Kai - Lan poprosił mnie o papierosa, z którego wypuszcza kłębki dymu; wichura rozprasza je natychmiast. Tymczasem niebo nie przestaje wylewać swych bólów, splatają się już z koronami drzew chcaltri i chicozapote, piorun rozdarł - niczym nędzne bambus - pień stuletniego puchowca; hałas nas ogłusza, a sine światło chwilami wręcz oślepia. W szałasie panuje milczenie. Zabobonny strach Indian nie dorównuje jednak moim obawom cywilizowanego człowieka. - Woda, dużo wody - mówi wreszcie Kai - Lan. Nagle przedłużający się grzmot dopełnia miary naszego niepokoju.: Jest krągły jak walące się skały, stanowczy jak trzask setek mahoniowych pni, które rozpadają się jednocześnie. Iai - Lan wstaje, patrzy na zewnątrz przez gęstą zasłonę, którą rozwiesza burza. W języku lacandon zwraca się do kobiet, które idą tam, gdzie im wskazuje mężczyzna. Robią to samo. -- Rzeka to rzeka - mówi do mnie Isai - Lan po hiszpańsku. Jatate rzeczywiście przybrała, jej wody niosą jak źdźbła pnie, gałęzie i kamienie. Lacandon zwraca się ponownie do kobiet, one słuchają w milczeniu. Jova idzie w głąb szałasu i rękami rozgrzebuje kupkę suchej gliny. Tymczasem Kai - Lan, który wyszedł w ulewę z dużą tykwą, szybko wraca; zmoczone włosy opadają mu sztywno na ramiona, koszula lepi się do ciała, nadając mężczyźnie komiczny . Wygląd... Teraz wodą przyniesioną w tykwie polewa glinę, kobiety patrzą na niego wzrokiem pełnym nabożeństwa. Kai - Lan powtarza tę czynność kilka razy; glina i woda utworzyły papkę, którą teraz wyrabia. Gdy uzyskał już odpowiednią gęstość gliny, jeszcze raz wychodzi w deszcz. Widzimy, jak wchodzi do świątyni i ogarnięty mistyczną furią niszczy bóstwa w kształcie kadzielnic. Gdy już się uporał z ostatnim, wraca do szałasu. - Ci bogowie są starzy... - już niezdatni - mówi. - Zrobię innego, będzie silny i dzielny - on da sobie radę z w odą. I Kai - Lan, pochylony nad kupką gliny, z zadziwiającym mistrzostwem zaczyna modelować nową kadzielnicę, boga jasnego i potężnego, zdolnego ubłagać chmury, które rozciągają się teraz nad rzeką i osadą caribe. "Kikas" dyskretnie odwróciły się do mężczyzny tyłem, rozmawiają między sobą półgłosem. Nagle Kai-Lan zauważył, że Nachakin ośmieliła się spojrzeć w jego stronę. Człowieczek wstaje, chrapliwie krzyczy, rozgniewany wymachuje rękami w powietrzu, Nachakin, znowu odwrócona do ściany, ze zwieszoną głową słucha łajania. Ogarnięty furią Kai-Lan zniszczył prawie ukończone dzieło; Bóg zginął z ręki człowieka. Kiedy Lacandón upewnił się, że nieczyste oko kobiet nie splami świętej figurki, na nowo zabiera się do pracy. ... I oto jest już gotowa piękna kadzielnica o motywach zwierzęcych, brzuchaty ptak o bokach wgniecionych na kształt naczynia do spalania wonności. Posążek wznosi się na trzech nóżkach, które kończą się raciczkami jak u dzika, dwa odłamki bazaltu lśnią w głębokich oczodołach. Kai - Lan jest bardzo zadowolony z wyniku, patrzy przeciągle na swe dzieło, jeszcze coś poprawia, wygładza... Ocenia je z odległości, ogląda z każdej strony i wreszcie chowa pod połą koszuli, wychodzi na wichurę i kieruje się do świątyni... Już tam jest, patrzę na niego poprzez mętne strugi ulewy. Stawia nowego, jeszcze wilgotnego boga na ołtarzu, rzuca na jego grzbiet grudki kadzidła i kilka żarzących się szczap, które wyjął dwoma kijami z nigdy nie wygaszanego ogniska płonącego na środku pomieszczenia. Kai - Lan stoi nieruchomo, uroczyście, ze skrzyżowanymi ramionami i uniesioną brodą. Tymczasem Jova poprawia ognisko, które skwierczy, płomienie słabo oświetlają chatę, gdzie zaczynają gromadzić się cienie. Huragan trwa nadal przy wtórze skarg łamanych drzew i huku potoków; Jatate stała się potężna, jej wody przybierają gwałtownie... Zagrażają wystąpieniem z brzegów, już chlupoczą na stoku, który chroni pole kukurydzy. Kai - Lan zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, stojąc pod dachem świątyni obserwuje z niepokojem zagrożenie; powraca do kadzielnicy. Znowu wypełnia ją żywicą i czeka. Ale burza nie ustępuje, groźne chmury kołyszą się przy szczytach wzgórza, rzucając mrok na osadę caribe. Noc zapada szybko... Widzę sylwetkę Kai - Lana, który podchodzi do ołtarza, bierze bożka do rąk, niszczy, a potem, ogarnięty gniewem, ciska kawałki gliny do bajorek tworzących się przed szałasem... Bóstwo niepotrzebne, niezdatne, głupie bóstwo!... Ale oto Kai - Lan wyszedł ze świątyni i idzie na pole kukurydzy, z trudem kroczy wśród ulewy, teraz nad rzeką rzuca się na kolana - przypomina tapira, który tarza się w błocie. Wyciąga pniaki i gałęzie, kamienie i liście, aby ogrodzić nimi poletko. Jest to przykra i niepotrzebna praca. Kiedy chcę mu przyjść z pomocą, on, przekonany o bezużyteczności swych wysiłków, powraca do szałasu. Ostrymi słowami gani kobiety, które z powrotem odwracają się ku ścianom z liści palmowych. Dziewczynka śpi spokojnie w hamaku, jej pulchne ciałko spoczywa w łachmanach brudnych i wilgotnych. Kai - Lan jeszcze raz zabiera się do dzieła. I oto mamy już przed sobą nowego bożka, który powstał w jego czarodziejskich rękach. Ten jest bardziej szorstki, już nie taki ładny jak poprzedni. Lacandón podnosi go na wysokość oczu i przygląda mu się przez chwilę - wydaje się bardzo dumny ze swego dzieła. Lecz za jego plecami daje się słyszeć kwilenie dziewczynki, która obudziła się - być może ukąsił ją jakiś owad. Kiedy Kai - Lan odwraca się, mała uporczywie wpatruje się w kadzielnicę. Zniecierpliwiony grymas Lacandona powoli przemienia się w pobłażliwy wyraz twarzy w odpowiedzi na uśmiech dziecka. Rzuca na ziemię kadzielnicę, już splamioną kobiecym spojrzeniem, i depcze ją bosymi stopami. Kiedy dokonał już aktu zniszczenia, woła głośno. Jacinta, nie śmiąc podnieść głowy, bierze córkę w ramiona i zanosi ją ku ścianie, z rozcięcia koszuli wyjmuje pierś pełną i ciemną, której czepia się mała. Jacinta, podobnie jak i pozostałe "kikas", odwróciła twarz od Kai - Lana, który nie traci wiary; właśnie zaczyna jeszcze raz od nowa. Zapał towarzyszący pracy powoduje, że Indianin zapomina o mnie; mogę do woli obserwować czynności podczas lepienia bożka... Malutkie dłonie Kai - Lana biorą kawałki gliny, nerwowo formują kulki, modelują walce i poprawiają płaszczyzny, tańczą na tworzącym się dopiero kształcie, pilne, zręczne i żywe. Jova i Jacinta, która kołysze córeczkę w ramionach, stoją odwrócone do nas plecami. Nachakin, zasmucona być może z powodu nie spełnionej nocy miłości, przysiadła na podkurczonych nogach z twarzą ku ścianie, kiwa głową zmorzona snem. Pośrodku chaty trzaska ogień. Jest noc. Tym razem lepienie bożka było bardziej pracowite; można by powiedzieć, że poprzednie fiasko kazało twórcy włożyć w pracę cały kunszt, całą sztukę. Modeluje bajecznego czworonoga: pysk naucayi, tułów tapira i wspaniały, zwiewny ogon ptaka quetzal. Teraz w ciszy kontempluje wynik swego trudu i oto on -wspaniały zwierzak, pełen życia, śniady, brutalny. Lazandon wstał, kadzielnica leży na ziemi; Kai - Lan cofa się kilka kroków, aby popatrzeć na nią z dala; zauważył jakąś niedoskonałość, którą spieszy poprawić palcami zwilżonymi śliną... Wreszcie jest już całkiem zadowolony. Wznosi kadzielnicę i upewniwszy się, że nie sprofanował jej wzrok kobiet, uśmiecha się i zmierza z nią ku ołtarzom. Przechodząc trąca z lekka moje nogi - jestem pewien, że w tym momencie nie zauważa mojej obecności. Ciemności wilgotnej nocy nie pozwalają mi śledzić manewru Lacandona w przybytku Najwyższego Kapłana, moje oczy ledwie dostrzegają przerywany blask lampki, która płonie na grzbiecie świeżo uformowanego bóstwa, i niespokojne mruganie wiecznego ognia podsycanego wilgotnymi szczapami. Tymczasem Jova zbudowała przy ognisku konstrukcję z patyków, na której wisi małpa sarahuato mająca upiec się nad żarem. Czworonóg wygląda przeraźliwie, opadła na pierś głowa zdaje się gestykulować, poskręcane łapy przywodzą mi na myśl obrazy męczenników, ludzi poddanych torturom z racji swej świętości... albo herezji. Grudki soli, którą natarte jest mięso, rozpryskują się z cichym, nerwowym trzaskiem, a tłuszcz ścieka z czarnego, wysuszonego człekokształtnego ciałka. Jacinta, klęcząc przed brzuchatym dzbanem, wyciąga z niego ziarna kukurydzy, które kładzie na metate; dziewczynka śpi na macie w zasięgu rąk matki. Nachakin, której jałowo upływa miłosna noc, wyciągnęła się w hamaku wraz ze swym niepokojem; kołysze nerwowo małymi, kształtnymi nogami. Nagle od strony poletka daje się słyszeć głos. To Kai - Lan. Jacinta i Jova reagują na wołanie, dwie "kikas" wychodzą na deszcz, posłuszne głosowi męża. Nachakin ledwie unosi się, aby zobaczyć, jak wychodzą, ziewa, wyciąga ręce ponad "wezgłowiem" hamaka i przeciąga się giętko jak samiczka w okresie godowym. Patrzę w stronę zasiewów, widzę Kai - Lana pod opasłym puchowcem, w rękach trzyma pochodnię, której płomień zadziwiająco opiera się huraganowi. Stojąc w błocie kobiety wściekle walczą z wodą, która już wdarła się za niewielkie ogrodzenie powstrzymujące jej napór i teraz zalewa pierwsze pędy kukurydzy. Biegnę kobietom na pomoc. Wkrótce wpadam po pas w błoto i biorę udział w walce u boku Lacandonów. Wraz z Jacintą znosimy kamienie i glinę, a Jova buduje tamę, którą prąd porywa, zanim ta jeszcze zdąży wyrosnąć ponad wodę. Kai - Lan chłoszcze słowami; kobiety podwajają wysiłki. Mężczyzna biega tam i z powrotem pod ogromnym parasolem puchowca, pochodnia rzuca z wysoka słabe błyski. W pewnej chwili wzburzenie Kai - Lana dochodzi do szczytu. Wtyka pochodnię między dwa głazy i biegnie do szałasu - świątyni, pozostawiając nam cały ten daremny trud. Jacinta poślizgnęła się, woda porwała ją daleko; Jovie udało się złapać ją za czuprynę i z moją pomocą wydobyć z wiru. Ogromny pień, który unosi się na falach, doszczętnie zmiata efekt naszej pracy... Wezbrany nurt przelewa się w strumieniach, które tworzą kałużę u stóp kukurydzianych łodyg. Nic tu się już nie da zrobić, mimo to kobiety dalej walczą zapalczywie. Kiedy całkowicie załamany chcę już odejść, spostrzegam, że burza ustała... Odeszła, podobnie jak się zjawiła, bez jakichś wyraźnych oznak, nagle, jak wszystko w puszczy: jak drapieżniki, błyskawice, wiatr, rozwój, śmierć... Kai - Lan wychodzi ze świątyni, krzyczy radośnie. Nachakin wychyla się z szałasu i uśmiechem wita zadowolenie swego mężczyzny. Wracamy do chaty. Nachakin patrzy, jak sarahuato przypala się, zwęgla; nie usiłuje temu zapobiec. Czarny, cuchnący kłąb utrudnia oddychanie, mała zanosi się płaczem. Na mój widok kobiety wybuchają śmiechem; jesteśmy umazani błotem od stóp do głów. Próbuję oczyścić buty. Kai - Lan podaje mi tykwę napełnioną balche, musującym rytualnym napojem stosowanym przy uroczystych okazjach. Pociągam łyk, potem następny i jeszcze... Kiedy po raz trzeci unoszę ramię, stwierdzam, że już świta. Kai - Lan stoi obok i patrzy na mnie życzliwie. Nachakin zbliża się, zmysłowa i prowokująca, usiłuje zarzucić mężczyźnie ramię na szyję, on odsuwa ją delikatnie i mówi: - Nachakin, już nie, teraz już rano. Potem cicho woła Jovę, stara z uległością podchodzi do mężczyzny; ten obejmuje ją wpół i tak trwają. - Dziś Jova nie pracuje za dnia... W nocy tak, bo jej wypada wejść do hamaka Kai - Lana. Następnie w krótkich słowach zwracają się do Nachakin, która oddaliła się nieco od grupy. Imponująca piękność, teraz uległa i pokorna, podchodzi do ognia, aby zająć miejsce opuszczone przez Jovę, żonę, na którą przypada kolej. Zbieram się do odejścia, ofiarowuję kobietom lusterko i kilka czerwonych grzebieni, dziękują uśmiechem, połyskliwym i szerokim. Kai - Lan daje mi ocalałe z ogniska udko sarahuato. Rewanżuję się paczką papierosów. Ruszam ku osadzie starego Pancha. Kai - Lan towarzyszy mi aż do stromego zbocza. Kiedy przechodzimy koło świątyni, Lacandón zatrzymuje się i wskazując ołtarz mówi: - W całej selwie nikt nie dorówna Kai - Lanowi w sztuce lepienia bogów... Prawda, że pięknie się udał? Zwyciężył burzę... Zobacz, w walce straciła swój piękny ogon quetzala i zostawiła go na niebie. Rzeczywiście, wpięta w koronę okaleczonego drzewa jaśnieje tęcza... DZIESIĘĆ WEZWAŃ ŻAłOBNYCH Było to w poniedziałek po południu; leżał w przydrożnym rowie ze skrzyżowanymi rękami. Na miedzianej, pokrytej kurzem twarzy zastygł wyraz zdziwienia, a w jego półprzymkniętych oczach straszny lęk, który jasno świadczył o ostatnim przeżyciu. W pobliżu stał osioł objuczony dwoma wiązkami chrustu i bukłak z pulque. Tuż obok Tlachique, cichy, wychudzony pies, który drapał swe parchy nie spuszczając oczu z ciała swego pana. Tak znaleźli zwłoki Placida Santiago ludzie wracający do Panales z jarmarku w Ixmiquilpan. Do Panales, wsi, która skrywała swą biedę po boku szosy wiodącej z Meksyku do Laredo. Kilku mężczyzn było pijanych, kobieciny szły przodem niosąc zakupy lub towar, którego nie sprzedały na miejscowym targu. Odkrycie zmieszało wszystkich; zbitą grupą otoczyli martwe ciało kuma Placida Santiago. - To automobil. - A ja myślę, że wóz. - Niech ich licho porwie, odkąd otwarli drogę ; tym łobuzom, nie mamy spokoju nawet na własnej ziemi. i Jakaś stara uklękła koło nieboszczyka, zwilżyła ; śliną kciuk oraz palec wskazujący i pogładziła pożółkłe uszy Placida Santiago. Usta starej zaintonowały żarliwą modlitwę, którą podjęły poważne głosy. Najstarszy przejął inicjatywę, dwóch młodych chłopców pomogło mu rozładować osiołka. - Będzie dużo pulque na velorio - powiedział jeden z nich, kiedy z zadowoleniem obejmował pełny bukłak. I - Ano będzie - przyznał drugi biorąc ładunek na plecy. - Ty, Tomas, weź chrust... To spadek po Placido Santiago dla kumy Trenidy - powiedział stary, którego wszyscy nazywali Wujem Roque. Potem kilku mężczyzn przeniosło ciało na osła; sztywne, rozchylone nogi zwisały po obu bokach zwierzęcia, palce wystające z sandałów huaraches przypominały pożółkłe grona, jakby owoce zwarzone mrozem; włosy na głowie, niewiarygodnie okrągłej, rozwiewały się przy podmuchach zimnego grudniowego wiatru. Mężczyźni i kobiety szli za osłem powolnym, uroczystym krokiem; od czasu do czasu zwierzę zabierało się do skubania trawy, nie zważając na cięgi, które następowały po tych odruchach łakomstwa... Przy jednej takiej okazji, gdy zwłoki o mało co nie zsunęły się na ziemię, powstało zamieszanie i rozległy się krzyki. Wuj Roque Higuera zlecił; aby któryś z chłopaków wsiadł na zad osła i utrzymywał w równowadze ciało Placida Santiago. Grupa kontynuowała marsz i skręciła na dróżkę wiodącą do Panales; na końcu Tlachique, z bystrym okiem i wywieszonym językiem, dyszał w swym wilczym truchcie. Kuma Trenida bez łez przyjęła zwłoki swego męża Placida Santiago, żałość ścisnęła ją za gardło, a przytłoczone tym brzemieniem serce nie pozwoliło jej mówić. Gdy gałązkami huizache zamiotła polepę chaty, odnalazła butelkę i pokropiła cztery ściany święconą wodą. Potem na metate roztarła kilka grudek wapna, proszkiem namalowała na ziemi długi i szeroki krzyż, a na nim z pomocą sąsiadów położyła nieboszczyka, który z uporem zachowywał swą absurdalną postawę, nogi miał bowiem rozwarte, jakby nadal ściskał nimi boki osła. Trzeba było temu zaradzić. Mocnym, szorstkim rzemieniem związała kuma Trenida sztywne stopy swego Placida Santiago. Kiedy już położyła na piersiach zmarłego obrazek Matki Boskiej Miłosiernej, usiadła obok niego w kucki, na twarz zarzuciła sobie rebozo i trwała tak, nieruchoma, jak postać z fresku. Ale oto przybywają już żałobnicy. Ktoś wetknął w ziemię stearynową świecę, cieniutką jak mały palec, ktoś inny posypał całą podłogę kwiatami zepoalochitl, jakaś kobieta u stóp zmarłego złożyła pęk jałowca -zapach pól napełnił całą izbę. Ktoś rozpoczął modlitwę; przerodziła się ona zaraz w poszum rzeki czy wiatru, który igrał wśród monotonnego śpiewu. Wuj Roque Higuera oświadczył zebranym, że na własny rachunek polecił wezwać księdza z Ixmiquilpan, aby odmówił za duszę przyjaciela Placida Santiago dziesięć żałobnych modlitw, po pięć centavos każda. Ludzie z podziwem i wdzięcznością popatrzyli na starego, któremu pulque rozwiązało kiesę, podobnie jak język. Nadszedł wieczór, po nim wczesna i wreszcie późna noc, a żałobnicy wielokrotnie sięgali po bukłak. Wuj Roque Higuera, coraz bardziej hojny, posłał po porcję równą już wypitej. "Odtąd wszystko idzie na mój rachunek... Trochę mało tego było" - powiedział z szerokim gestem... Czuwanie przy zwłokach zamieniło się w wieczornicę, wszyscy głośno rozmawiali, słychać było pochwały dotąd nie dostrzeganych zasług nieboszczyka, żarliwe wyliczanie cnót kuma Placida Santiago, a także akty strzeliste, recytowane przez kobiety na głosy. Nagle ostry krzyk przedarł się przez falę szeptów; to kuma Trenida dała ujście swemu bólowi. W rogu chaty gotowała się kawa w pękatym garnku, który spoczywał na palenisku z trzech kamieni. Usłużne ręce poprawiły ogień, dokładając suchych kaczanów kukurydzy i wyschniętych kawałków krowiego nawozu. Na dworze ostre kolce opuncji zdawały się ranić gwiazdy, koncert świerszczy akompaniował symfonii odgłosów lasu, gdzie zdziczałe psy, głodne i bezpańskie, szczekały czując obecność śmierci. Niewielu utrzymało się na nogach do rana; kobiety owinięte w rebozos sennie kiwały głowami, kilku mężczyzn wyciągnęło się na wznak w zagrodzie, inni wykrzykiwali głośno coś o czyśćcowych cierpieniach i piekielnych udrękach, kiedy to dusze w kotle smażą się jak skwarki. Rozprawiali o niebiańskiej szczęśliwości, umilonej boską orkiestrą mariczchis, złożoną z muzykujących serafinów, wzmocnioną trąbkami aniołów i harfami cherubinów... Ta chwała należy się tylko duszom sprawiedliwych, jak - bez obrazy obecnych - dusza kuma Placida Santiago, niech mu ziemia lekką będzie. Kuma Trenida od czasu do czasu porzucała hieratyczną postawę, by swymi artretycznymi palcami skracać poczerniałe koniuszki knotów, które powodowały nadmierne dymienie dopalającej się świeczki. Koguty oznajmiły świt. Głośne pianie uciszyło ponury psi koncert, promienie porannego słońca oświetlały wzgórza, kos odpowiedział na "dzień dobry" szczygła, ciemności odchodziły powoli, ustępując miejsca wspaniałemu porankowi. W chacie zaspane głosy jeszcze śpiewały miserere. Jakieś dziecko płakało - zakrztusiło się dymem wonnego kadzidła, który unosił się z garnka stojącego na żarze. Nagle wszyscy skierowali wzrok na trumnę ze świeżego i jeszcze wilgotnego drewna, którą przed drzwi wnieśli czterej sąsiedzi. Kuma Trenida zapłakała, a potem owinęła się w rebozo, aby utulić dręczącą ją troskę. Sąsiedzi z powagą i ostrożnie włożyli ciało Placida Santiago do trumny. Wuj Roque Higuera zawołał kumę Trenidę, aby pożegnała się po raz ostatni z mężem; kobieta ujęła w drżące palce zimny, porośnięty prostymi, twardymi włosami podbródek. Potem Wuj Roque Higuera wbił przy pomocy kamienia dwanaście gwoździ. W tej chwili pojawił się ksiądz z Ixmiquilpan; zajechał pod drzwi chaty swym starym fordem. Obecni przyklękli, a duchowny wzniósł prawicę i pokropił ich wodą święconą. Potem kobiety pospieszyły ucałować pulchną dłoń, którą niezbyt chętnie ku nim wyciągał. - Szybko, szybko - ponaglał ksiądz - kończmy, bo mam chrzciny w Remedios i ostatnie namaszczenie w Tamaleras... Pospieszcie się! Pokropiwszy trumnę, wyjął z kieszeni sutanny brewiarz i zaczął recytować modlitwy. Kiedy odmówił po łacinie dziesięć zamówionych wezwań,. Chciał już pobłogosławić zwłoki, ale przeszkodził mu przepity głos Wuja Roque Higuery. - Momencik, ojczulku, liczyłem modlitwy... i było ich tylko dziesięć, jak trzeba... Ale czy dobrodziej nie dodałby jeszcze jednej dla nieboszczyka, na dokładkę? Ksiądz, trochę już urażony, zaprotestował: - Mówiłem już, że się spieszę... Ostatnie namaszczenie w Tamaleras, chrzest w Remedios... - Niech no ojczulek nie zapomina, że nam na jedno wychodzi, czy zwracamy się do ojca, czy do proboszcza z Alfajayucan. On się nie daje prosić... Nawet i pulque nie pogardzi... Ksiądz wyrecytował wtedy pospiesznie to, do czego przed chwilą potrzebował modlitewnika. Brewiarz służył mu raczej jako okazały rekwizyt liturgiczny... Jeszcze jedna modlitwa na dokładkę. Kiedy czterech chłopów podniosło katafalk i stanęło na czele pochodu, Wuj Roque Higuera włożył księdzu w rękę pięciopesowy banknot. Za trumną wyszli wszyscy obecni prócz kumy Trenidy. Kobieta zwinięta w niepozorny kłębek siedziała przy ognisku, w zasięgu jej ręki stał garnek gotowanej fasoli, którą jadła garściami. Zaskoczywszy ją podczas tej niesłychanej czynności, ksiądz krzyknął wniebogłosy: - Matko Boska Przenajświętsza! Można by rzec, córko, że niewiele cię obeszła śmierć męża... Jak to możliwe, żeby zachciało ci się jeść w takim właśnie momencie? Grzeszysz, kobieto, obżarstwem. Kuma Trenida otarła usta wierzchem dłoni, zmełła to, co miała między językiem a podniebieniem, i powiedziała: - Wczoraj fasola się zepsuła, bo wszyscy pili tylko pulque... Nikt jej nawet nie spróbował... - Potem z oczyma pełnymi łez ciągnęła: - Mój mąż, dzięki pomocy świętych... cieszy się już szczęściem niebieskim... zabrał calutkie moje serce, nikt nie zajmie jego miejsca... Ale przez to nie mogę pozwolić, żeby fasola skwaśniała. Ksiądz nic już nie mówiąc wprawił w ruch starodawny motor samochodu, nacisnął sprzęgło, potem włączył bieg i odgrodził się od tragedii zasłoną kurzu. Kuma Trenida, ze łzami spływającymi po policzkach, znów sięgnęła do garnka: - Pewnie - powiedziała - grzech byłoby zostawić, taka jest teraz droga... Siedząc na tylnych nogach, Tlachique, pies cichy i kościsty, oblizując się, czekał na swoją kolej... RYNEK W XOXOCOTLI - Podoba mi się rynek w Xoxocotli, taki ładny i czysty -powiedziałem nie mając żadnych pochlebczych zamiarów. - Ma swoją historię, tak samo jak szkoła i woda w rurach - oznajmił stary Eleuterio Rios, przygładzając kciukiem i palcem wskazującym niesforne wąsy, wąsiska upstrzone srebrnymi nitkami. Lecz mimo powiedzenia; "Zanim Indianin posiwieje, to Hiszpan już w grobie", nitkom owym zadawały kłam młodzieńcza werwa i niefrasobliwa postawa mojego przyjaciela,. Sugerujące zwodniczo, że jest jeszcze mężczyzną w sile wieku. - Tak, ma swoją historię - powtórzył czując nieodpartą potrzebę opowiedzenia jej. Zaraz też zaczął mówić wolno, zaciągając się cygarem trzymanym w pożółkłych palcach. - Byłem gminnym delegatem, kiedy przyjechała tu komisja. Z kandydatem na czele. Niech pan nie sądzi, że celowo tu przybyli, co to, to nie. Jechali do Puente de Ixtla, ale tam, na zakręcie El Tordo, ich ford złapał gumę, więc przyszło im wysiąść i znaleźli się tu, w Xoxocotli, w poszukiwaniu cienia i odrobiny wody. Kandydat był to fest chłop, poważny i małomówny. Jego towarzysze za to trajkotali jak papugi, sami chyba nie słuchali tych swoich głupot. Ktoś mi powiedział, że kandydata mieli zrobić prezydentem republiki. Alem w to nie uwierzył... Ci z urzędów gadają, co popadnie. Kandydat, jakby przejrzał moje myśli, trochę się uśmiechnął, więcej oczami niż ustami, popatrzył na mnie i powiada: - Czego wioska potrzebuje najbardziej, panie delegacie? Pomyślałem, że jak on żartuje, to ja też, i mówię: - No, sam pan widzi, że nasz rynek w Xoxocotli jakiś taki smutny, niby duże klepisko, a w środku niby dla ozdoby tylko to drzewko, co to nawet kogutowi cienia nie da... Nam we wsi marzy się rynek z ławkami, klombami i z altanką, a dookoła jeszcze lampy... - Będziecie to mieli - powiedział kandydat poważnie. A ja mało żem nie ryknął śmiechem, jak mi Bóg miły, bo co się tu będzie z człowieka natrząsał. Ale, żeby ciągnąć tę rozmówkę, mówię do niego, ot tak sobie: - Nie ma też szkoły. Niech pan tylko zobaczy, jak dzieci cisną się tam, pod wieżyczkami kościoła. Jakże mają się biedactwa czegoś nauczyć? Nawet pani nauczycielki nie mają! Dońa Andrea Sierra, co się rozumie na czytaniu, czasami robi lekcję i zajmie się nimi raz na tydzień... - Będziecie mieli szkołę - znowu obiecał kandydat, tak spokojnie i z takim przekonaniem, że zrobiło mi się trochę głupio. Ale kiedym sobie przypomniał, że wszyscy ci kandydaci opowiadają tylko same bzdury, to popatrzyłem na niego, długo i z taką miną, jak to tutaj mamy w zwyczaju, kiedy chcemy z kogoś zakpić. Mężczyzna mojej miny nie zauważył albo udał, że nie widzi, więc znów zacząłem swoje. Tutejszych bawiły moje drwiny z pana polityka. - Jak pan widzi, mamy tu sporo wody, ale brakuje nam rur. No to niech pan, skoro pan mówi o szczęściu dla ludu, sprawi, żeby na środku rynku stanął wodociąg z czyściuteńką wodą, a wokół niego niech rosną fiołki siemprevivas i juanitas... żeby mogły przychodzić dziewczęta z wilgotnymi, okrąglutkimi dzbanami i bystre chłopaki patrzący na nie zaczepnie, jak przystało, żeby chłop patrzył na babę, która mu się podoba... i żeby była szkoła dla dzieci, a w szkole ładna i szykowna pani nauczycielka, co uczy malców elementarza... Wtedy ten łobuz Proculo Delgadillo nie mógł już powstrzymać się od śmiechu, a kandydat, ciągle jeszcze poważny, powiedział: - Będziecie mieli rynek, szkołę, kran i nauczycielkę. Potem pożegnał się. Wyciągnął do mnie rękę. Ledwom jej dotknął, tyle tylko, żeby nie być niegrzecznym, ale niech wie, że z nas durniów nie zrobi. Kiedy już odjechali, zebraliśmy się wszyscy wokół drzewka huizache. Młodzi wierzyli w obiecanki kandydata i byli radzi, ale my, starzy, cośmy już posiwieli i zeschli na wiór podczas tego czekania, żeby się wypełniły obietnice polityków, tylkośmy się śmiali z niedoświadczonych młokosów. Don Eleuterio zamilkł na chwilę; zdjął ogromny palmowy kapelusz i z jego głębin wyjął pudełko zapałek, zapalił jedną, ukrył płomyk w złożonych dłoniach i zapalił duże cygaro z dzikiego tytoniu. Potem ciągnął dalej: - Minął rok. Miałem zdać delegaturę w ręce kuma Remigio Moralesa, jak przystało. Było południe, upał jak rzadko. Mocno słońce oświetlało tę pustynię, którą nazywaliśmy rynkiem; wieprzki chrumkały niespokojnie, kury otwartymi dziobami grzebały w gorącym piasku i próbowały się ochłodzić trzepiąc rozpostartymi skrzydłami; psy ze zwieszonymi ogonami toczyły pianę jak wściekłe. W kuchniach kobiety pozdejmowały koszule, a gołe dzieci szukały cienia i napraszały się o łyk wody. Ja z policjantem popijaliśmy pulque u dońi Triny Laguna, tu zaraz... Nagle przybiegł Tirso Moya, co wtedy był jeszcze wyrostkiem, bardzo wystraszony i tak mi gada: "No, tata Luterio, prezydent was szuka". A ja właśnie skończyłem dzbanek pulque i zabrałem się za drugi... Upał był tęgi! Piłem powolutku i gawędziłem. Sobie dalej z policjantem... A tu przychodzi Lucrecita, ta od mojego pasierba Gerarda: "Prezydent was woła, tata Luterio". Proszę ja kogo -mówię - idź i zobacz, czy wieprzek zniósł jajko. A dziewczyna uciekła... Za chwilkę zjawił się przygłupi Odilon Perez i swym gamoniowatym głosem powiada: "Bo to. Wiecie, czeka na nas prezydent, tata Luterio"... "No to powiedz mu - mówię - że musi wziąć na wstrzymanie, bo na razie jestem zajęty... I głuptas Odilon posłusznie odszedł z odpowiedzią. - Ani rusz przyszedł po zapłatę rynkową za poniedziałek - powiedziałem do policjanta. Popijaliśmy sobie łyk po łyczku, powolutku. Spokojnie odliczyłem kwotę tytułem podatku za rynek, monety nosiłem za pasem. Wysłuchałem jeszcze pieprznej opowiastki policjanta i wyszedłem żując kawałek pieczystego, którym poczęstowała mnie dońa Trina Laguna. I wtedy go zobaczyłem,.. No, jak pan myśli, kto to był? Ano kandydat. Stal tam, w cieniu malutkiego huizache. Otaczało go z dwudziestu chłopaczków, śmiał się razem z nimi i klepał po ramieniu najmniejszego. Od drzwi domów kobiety patrzyły na niego z podziwem: on tego nie widział, tak był zajęty dzieciarnią... Przyszedł tu sam jeden, samiutki jak to drzewko huizache; limuzyna czekała tam na szosie... Sam jego wygląd wskazywał, że to prezydent republiki... Wysoki, poważny, spokojny jak wszyscy mężczyźni całą gębą, wydało mi się nawet, że ma coś wspólnego z Emilianem. Nie byli podobni, ale te gesty. Miłość do dzieci... Sam nie wiem. No cóż, nawet ubrani byli inaczej, ale temu pasowała w sam raz marynarka z teksasu, a tamtemu wielki kapelusz obszyty galonem, w którym, powiadają, ukazuje się czasem podróżnym, co zawadzą o Chimamekę, Zbliżyłem się do niego ze wstydem. Podał mi dłoń i wtedy chwyciłem ją oburącz, tak jak ściska się rękę przyjaciela, człowieka, o którym wie się, że jest szlachetny. Ręka była duża, szczupła, ale silniejsza niż moje obie razem wzięte. Uśmiechnął się jeszcze raz po swojemu, ledwie mu było widać zęby spod przyciętego i gęstego wąsa... Uśmiechał się jak prawdziwy mężczyzna, jak Meksykanin pełnej krwi. Cały zmieszany prosiłem, żeby wybaczył czekanie na słońcu, bo kiedy mi powiedzieli, że przyszedł prezydent, ja myślałem, że idzie o prezydenta miejskiego z Puente de Ixtla, co przychodzi po opłatę za poniedziałkowy targ. A on nie przestał się uśmiechać i zaraz do rzeczy: - Panie delegacie - powiada bardzo grzecznie -dzisiaj przyjadą do Xoxocotli inżynierowe, żeby budować szkołę, urządzić rynek i założyć wodociąg... Niedługo przybędzie nauczycielka, to znaczy preceptorka. Jak mi Bóg mily, osłupiałem. Kiedy odchodził, szła za nim cała wioska. Nikt nie gadał, on szedł na przedzie żwawym krokiem. My, truchtem, ledwie za nim nadążaliśmy. Jak wsiadł do limuzyny, pozdrowił nas ręką. Po powrocie wszyscy młodzi śmiali się z nas starych, żeśmy powątpiewali. Od tej pory więcej wierzę chłopakom i mam wzgląd na to, co mówią... Któregoś dnia spytał mnie jeden z nich: "Jakby jeszcze raz przyjechał do Yoxocotli kandydat, o co byście go poprosili, wujku Luterio?" - No, skoro już chcesz wiedzieć, poprosiłbym go, żeby tam, gdzie rosło to samotne drzewko, wystawić pomnik prezydenta, który tu był. Pomnik, żebyśmy na niego wszyscy patrzyli, żeby podziwiały go dzieci, co wychodzą ze szkoły, i żeby ładne dziewczyny z Xoxocotli ścinały w dniu jego imienin wszyściutkie kwiatki z ogrodu i rzucały mu do stóp... - Dobrze to pomyślane, wujku Luterio... - odparł chłopiec - ja i wielu innych umiemy czytać dzięki niemu, a pan i starsi z powrotem wierzą w człowieka, jak dawniej, kiedyście wierzyli w Emiliana z Anenecuilco. Za pozwoleniem, niech pan tylko powie, jaka bystra ta dzisiejsza młodzież!... Don Eleuterio zamilkł na chwilę z oczyma utkwionymi jakby we wspomnieniu, potem powracając z zadumy spojrzał na mnie przeciągle i powiedział: - Ano, przyjacielu, niech pan powie, czy można coś zarzucić rynkowi w Xoocotli? - Brak mu tylko pomnika... - No właśnie, pomnika - rzekł, jakby dokonał odkrycia. - No zaraz... ale na tym pomniku powinna stanąć figura, i to wiadomo, czyja.,. Wtedy rynek w Xoocotli będzie najładniejszy w całym stanie Morelos... Co pan o tym myśli, panie nauczycielu? SMUTNA HISTORIA TANCERZA CENOBIO Cenobio Tanori mieszkał w Bataconcica. Był to Indianin, młody i uprzejmy, "szanowany przez mężczyzn, lubiany przez kobiety", lubił zadawać szyku w tańcu, podczas świąt welorios. Fama niosła, że w całej okolicy nikt nie mógł się z nim równać w tej sztuce, gdy chodziło o taniec brutalny, surowy, odziedziczony po przodkach... Nie było dlań większej radości niż popisywanie się zamaszystymi skokami pascola i podobnym do harców młodego zwierzęcia potrząsaniem łydkami przybranymi rozdygotanymi tenavaris - czymś w rodzaju dzwoneczków z gąsienic albo kolonow. Wszyscy chętnie podziwiali wdzięk Cenobia Tanori, który, z twarzą zakrytą budzącą strach maską kozła, palcami bosych nóg znaczył swe pas na wolnej i świeżo skropionej ziemi, pokrytej gdzieniegdzie różanymi płatkami lub zielem. W takt pentaronicznej melodii trzcinowego fletu jego muskularny nagi tors wirował, trząsł się podobnie jak ciało zwierzęcia w chwilach największych emocji, gdy przeżywano gniew, strach lub okres godowy, zaś tamburyn z lewej strony tancerza dostosował się do rytmu drugiego bębna, instrumentu niezbędnego w muzyce towarzyszącej obrzędowym tańcom. Sztuka ta nie była szczodrą dla swego adepta, występy Tanoriego były na ogół skąpo wynagradzane; dawano mu dymiący, wonny garnek potrawy guacavagui, kawałek pieczonej na ogniu wołowiny, kilka lekkich, ciepłych placków z pszennej mąki i garść papierosów, z czarnego, ostrego tytoniu... Tylko tyle, lecz kobiety wynagradzały go ponadto uśmiechami, mruganiem i spuszczaniem powiek, usiłując zwrócić na siebie uwagę tego wagabundy, tego prostego, dzikiego artysty. Od wsi do wsi, z uroczystości na uroczystość obnosił Cenobio Tanori swą radość. Tak jak i przy pascola, tak przytupywał też przy długich i hałaśliwych tańcach "jeleń" czy "kojot", obu starych, dzikich i pięknych jak zielononiebieska aura, agresywna i piękna aura otaczająca ryneczek w wiosce, w której akurat celebrowano święto: w Babojori czy Torim, Corasape czy El Baburo... Ale pewnego dnia zrządzeniem losu życie wędrowca nabrało nowego wymiaru... W jego rodzinnej wiosce, w Bataconcica, myśl i wola obieżyświata pozostały skrępowane jak kłębek bawełny w kolcach ostu, a sprawiły to rzęsy, podwinięte i gęste, ciemnobrązowe, figlarnych i niespokojnych oczu Emilii Buitimea. Małej, łagodnej dziewczynie udało się zdobyć obiekt westchnień wszystkich panien na wydaniu: Cenobia Tanori, śmiałego i dumnego tancerza. Wkrótce zaczęto o nich mówić: o Emilii i Cenobiu. "Ładna para" - chwalili starzy... A stare kobiety, realistki pozwalały sobie na komentarz: "Szkoda, że u Cenobia raczej pusto w kieszeni... Czym okryje żonę podczas deszczu?" Inne wróżyły optymistycznie: "Jego teść, Benito Buitimea, jest bogaty, pomoże chłopcu". Ale Cenobio Tanori, mimo że zakochany, był jak zawsze dumny i hardy - on nigdy nie zgodzi się żyć na koszt teścia... Nie będzie biednym krewnym w domu przyszłej żony. Niełatwo było spełnić takie zamierzenie, ale tancerz Cenobio Tanori zapomniał o uroczystościach i zabawach, aby zająć się przygotowaniem ślubu, jeżeli nie wystawnego, to przynajmniej godnego pozycji Emilii Buitimea. Pełen zapału i na wszystko zdecydowany Tanori odłożył na zawsze swoje ukochane tenavaris, aby nając się jako peon, chodzić za wołami, które ryły głębokie bruzdy w jałowej ziemi Doliny Yaqui. Dźwigać na plecach worki pełne grochu czy zbierać w snopy kłosy pszenicy... Ludzie zgodnie podziwiali wiecznego wędrowca podejmującego trud, tak dla niego niezwykły... Niewiele jednak można zarobić wyczerpującą pracą peona, więc dni płynęły wzmagając niepokój chłopca i cichy smutek Emilii... Któregoś dnia wydało mu się, że nadszedł kres jego zmartwień: jakiś przybysz zaproponował, aby służył mu za przewodnika w wyprawie na wzgórze El Mazocoba. Chodziło o poszukiwanie złóż cennych metali, oferowana zapłata znacznie przewyższała to, co Cenobio Tanori zarabiał ciężką pracą na roli. Zaistniała jednak poważna przeszkoda: Indianie Corms, jego ziomkowie, niechętnie widzieli białych łupieżców depczących ziemie ich ukochanych gór, a tym bardziej sprzeciwiali się, aby to właśnie Yaqui, sam Cenobio Tanori, poprowadził znienawidzonych yoris przez ukryte ścieżki i tajemne szlaki El Mazocoba. Dlatego też Tanori nie od razu podjął się tego zadania... Ale konieczność i pośpiech trawiący serce Indianina, wspomagane naleganiami białego i przyzwalającą postawą Emilii Buitimea, w końcu zwyciężyły. Wrócił do Bataconcica z pełną kiesą - trzy miesiące wiernej służby u yori mogły pokryć koszt nie tylko ślubu, ale także pierwszych wydatków w małżeństwie. Ale w zamian za to przyszło mu stawić czoło nieprzyjemnej sytuacji; starzy yoremes, wyznawcy wiekowej tradycji, zawsze w defensywie wobec białych, przyjęli go niezwykle chłodno, niektórzy nawet odmówili chłopcu tradycyjnego pozdrowienia powitalnego. Ze stoickim spokojem znosił Cenobio lekceważenie, licząc nie tylko na uczucie swej przyszłej żony, lecz także na sympatię młodych, sympatię, którą najsilniej manifestowały dziewczęta. Nie przejmowały się - bo ich to wcale nie bolało - ani plamą na honorze tancerza, którą zauważyli starcy, ani jego zaręczynami, które nie przynosiły im ujmy. Kiedy któregoś wieczora Cenobio Tanori czekał pośrodku głównego traktu w Bataconcica na okazję spotkania Emilii. Miguel Tojinoola, olbrzymi starzec o ciemnej twarzy, jakby ciosanej siekierą, zataczając się po pijanemu podszedł do tancerza, aby kpić z niego raniąc go swym śmiechem: "Patrzcie, ludzie, oto stoi tu yoreme, który zrobił się jucznym osłem, żeby yoris popędzali go kijem i włazili mu na grzbiet..." Powietrzem wstrząsnął następny wybuch śmiechu, obraźliwy i głupi, pociągający za sobą setkę dalszych; śmiali się ci, którzy przybyli na wezwanie starego Tojincoli. Cenobio Tanori, ze spuszczonymi oczyma i nieco blady, powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć - szacunek dla starszych jest wśród Indian Yaqui nakazem religii. Ale pijany nie zważając na pokorną postawę chłopca ciągnął niewzruszenie: - Taki silny chłopak i na usługach yoris, jak dziwka. Cenobio Tanori gryzł wargi i próbował nie słuchać natrętów. Otoczyła go gromada dzieci i kilka kobiet, które wskazywały palcami napiętnowanego, rozbawione złośliwymi uwagami i obelgami rzucanymi przez bezzębne usta starca. - Woda będzie ci gorzka, placek kukurydziany nie przejdzie ci przez gardło, twoje pole wyda tylko chwasty, bo diabeł zafajda wszystko, do czego się przyłożysz... Spokojne zachowanie chłopca coraz bardziej podniecało zapał Tojincoli, który niezadowolony, że nie wywołał silniejszej reakcji swej ofiary, ustami wykrzywionymi wściekłością wymówił największą obelgę w języku cahita: - Torocoyori - powiedział powoli. - Torocoyori - powtórzył słowo, które oznacza podłego zdrajcę, zaprzedanego białym... Torocoyori... Torocoyori... Parokrotnie powtórzonej obeldze towarzyszyło plunięcie na prawie pozbawiony zarostu policzek Cenobia Tanori. Ostatni środek Tojincoli zniweczył cierpliwą postawę ofiary. Chłopak zebrał się w sobie i cofnął o dwa kroki, aby skoczyć jak atakujący wąż. Nikt nie mógł go powstrzymać, ponieważ ogarnął go przypływ szału tłumionego podczas długich, nerwowych chwil przez wolę i "dobre wychowanie". Nóż wbił się w pierś starego. Tojincola upadł na ziemię; z jego ust wydobywała się czerwona piana. Cenobio Tanori nie próbował uciekać, Z nożem w ręku czekał, aż zabiorą go władze wioski. Spokojny, cichy, ale niewzruszony i pełen godności, poszedł z dwoma policjantami, którzy przyszli na miejsce zajścia. Z któregoś rogu Emilia Buitimea patrzyła na swego narzeczonego oczyma rozgwieżdżonymi od łez. On uniósł dłoń w nieśmiałym geście pożegnania i wraz z ludźmi, którzy go pojmali, odszedł głównym traktem w kierunku więzienia. Na drodze grupy idącej w ślad za tancerzem poscola i policjantami przystanęli w milczeniu starzy yoremis, kobiety szeptały, a z piersi dziewcząt, wielbicielek tancerza, dobywały się głębokie westchnienia. Do więziennej izdebki, gdzie indiański wymiar sprawiedliwości osadził Cenobia Tanori, przybywali ludzie, aby tancerzowi pascola okazać serdeczność w nieszczęściu. Najczęściej przychodziły młode kobiety; dziewczęta nieśmiało i jakby z lękiem zbliżały się do więzienia, niosąc w drobnych, ciemnych rękach wiązankę górskich kwiatów, dojrzały owoc lub kilka papierosów. Dary te składały na poprzecznych deskach masywnych drzwi zamykających ciemną celę, w której tancerz oczekiwał dnia sądu sprawowanego przez całą wioskę... Cenobio Tanori, wspaniały, wyniosły jak urażone bóstwo, poważnie i bez słowa przyjmował tę ofiarę swych kapłanek. Oczywiście w Bataconcica nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o śmierci starego Tojincoli i o losie jego zabójcy. Indiańskie prawo stwierdzało jednoznacznie: Cenobio Tanori dokonał zabójstwa, musiał stanąć przed plutonem egzekucyjnym... Było to sprawą tradycji i tak należało postąpić, chyba że spadkobiercy zmarłego don Miguela Tojincoli byliby skłonni udzielić zabójcy łaski zamieniając karę śmierci na inną, mniej okrutną... Nie było jednak widoków na ułaskawienie więźnia, czego wielu tak bardzo pragnęło. Rodzina zmarłego składała się z wdowy i dziewięciorga dzieci w wieku od dwu do szesnastu lat. Wdowa zbliżała się do pięćdziesiątki, była kobietą potężną, kościstą, bardzo śniadą, o profilu starego orła. Jej gwałtowne ruchy i postawa, zawsze zgryźliwa i agresywna, nie pozwalały spodziewać się pobłażliwości. Wprost przeciwnie, mówiono, że Marciala Morales, energiczna, uparta i mściwa, obiecała być niewzruszona wobec mordercy męża Miguela Tojincoli. Los tancerza powodował przykre rozmyślania starszyzny, gorzkie uwagi kobiet i łzy, gorące łzy wszystkich dziewcząt. Mimo zaręczyn Cenobia Tanori z Emilią Buitimea nie uważały go za całkowicie straconego. Widziały w nim nadal mężczyznę, któremu udało się obudzić w nich słodki niepokój, niepokój, jaki świt budzi w gardle kosa czy w skrzydłach motyla... Tymczasem zwoływano trybunał mający sądzić zabójcę. U Indian Yaqui wymiar sprawiedliwości obwarowany jest szeregiem obostrzeń i niezłomnych przesądów; wieś i władze plemienne wydają ostateczny werdykt po długiej dyskusji, po wielogodzinnych rozważaniach, w czasie których szala dramatycznie przechyla się to na jedną, to na drugą stronę. I oto placyk w Bataconcica, zgromadzenie schodzi się w oczekiwaniu na więźnia. Na poczesnym miejscu widzimy zarząd wyniosłych w swej postawie "cobanahuaes" i surową starszyznę, która na swoich barkach dźwiga brzemię władzy cywilnej plemienia. W trybunale znalazły się reprezentacje ośmiu grup tworzących naród Yaqui: Bacum, Belem, Cócorit. Guiviris, Pótam, Rahum, Tórim i Vicam... W pobliżu tej dostojnej gromady starców znajduje się wdowa, Marciala Morales, otoczona jak kwoka dziewięciorgiem dzieci; starsze trzymają na rękach najmłodsze, które piszczą i hałasują. Po niej, wdowie po Miguelu Tojincoli, nie można spodziewać się odmiany losu tancerza, świadczy o tym okrutny grymas i wyzywające gesty, którymi narzuca posłuch w rodzinnym klanie, otoczona niemal religijnym kultem. Naprzeciwko tłumu stoi pluton egzekucyjny; żołnierze uzbrojeni są w mauzery. Z marsowymi minami oczekują wyroku, aby wykonać go dokładnie i nieodwołalnie. Na niezgłębione twarze Indian padł cień, największe oznaki niezadowolenia widać zwłaszcza na twarzach młodych kobiet, wielbicielek urody i wdzięku nieszczęsnego tancerza... Emilia, narzeczona Cenobia Tanori, jest nieobecna z powodu zakazu prawa, natomiast jej ojciec, stary Benito Buitimea, bogaty i znany, nie kryje wzruszenia w obliczu dramatu, którego głównym bohaterem jest kandydat na jego zięcia. Melancholijny dźwięk bębna, instrumentu, który towarzyszy wszystkim ważnym aktom w życiu Indian Yaqui, uciszył hałas i głosy... Cenobio Tanori, sam, nie strzeżony, ze wzniesioną głową, pozwalając, aby wiatr burzył mu gęstą czuprynę, która pieszczotliwie spływa mu na ramiona, idzie szpalerem między ludźmi, Tancerz ma na sobie powabny strój, który tyleż już razy wzbudzał aplauz voremes grzeszne pragnienia mężatek, stłumione i wstydliwe westchnienia panien i podziw całej wioski: plecy i pierś odkrył, aby w całej okazałości ukazać muskuły, rysujące się pod błyszczącą, lekko spoconą skórą, na szyi ma naszyjnik z dzwoneczków, lędźwie osłania kawałek cienkiej wełny ściągnięty mocnym rzemiennym pasem, z którego zwisają jelenie kopyta i ogony, na łydkach ma tenavaris, które przy każdym kroku tancerza brzęczą jak głuche dzwonki... Tancerz stąpa wyniośle, krokiem stanowczym i giętkim, dochodzi do środka ryneczku i staje twarzą w twarz ze swym sędzią, którym będzie cała społeczność... Wszystkim wiadomo, nie wyłączając Cenobia Tanori, że niezależnie od okoliczności fatalnych wypadków, niezależnie od podziwu, popularności i sympatii, którymi cieszy się tancerz wśród swoich, nikt nie będzie mógł odmienić wyroku, nikt nie będzie mógł uchylić przygotowującego się wyroku śmierci, nikt oprócz Marciali Morales, mściwej i strasznej wdowy po Miguelu Tojincoli, od której nie można niczego oczekiwać, widząc jej złowróżbne zachowanie... Wtedy dał się słyszeć suchy, starczy i drżący wzruszeniem głos Najstarszego, który ma według prawa oskarżać, oskarżać w obronie interesów pokoju i zgody w społeczności. Gdy już przytoczył fakty odpowiednio udokumentowane zeznaniami, kończy wywołując poruszenie wśród zebranych: - Prawa pozostawione nam przez ojców jako najbardziej szacowne dziedzictwo mówią, że yoreme, który zabija drugiego yoreme musi umrzeć z rąk yoremes... Ale ja, Najstarszy z Vicam, Świętej Ziemi, pytam moich ludzi, czy wyrażają zgodę, by zabić brata Cenobia Tanori, skoro z jego rąk zginął brat Miguel Tojincola... Ostatnie słowa zawisły na krótko w powietrzu, potem nastąpił zgiełk podobny do przypływu morza; jakiś głos oświadczył poważnie i stanowczo: - Tak, rozstrzelać. - Tak, rozstrzelać... rozstrzelać... rozstrzelać,.. rozstrzelać... Szum narastał. Jak deszcz spadł na odkrytą głowę Cenobia Tanori... Najstarszy uniósł rękę suchą jak korzeń agawy, gotów opuścić ją na znak ostatecznego werdyktu społeczności. Ale oto młode kobiety, przezwyciężając wstyd. i nieśmiałość, błagają głosem słabym i drżącym: - Spójrz na niego, Marcialo Morales, a przebaczysz mu... Za twoją wspaniałomyślność będą ci wdzięczne wszystkie kobiety świata... Wybaw go od śmierci, bo jest szlachetny i dzielny... Spójrz na niego, Marcialo Morales, jest piękny jak barwny ptak i powabny jak młody byczek... Wdowa złym wzrokiem powiodła po grupie proszących dziewcząt. Z zaciśniętymi zębami, niema z wściekłości i z oczyma nabiegłymi morzem nienawiści, zwróciła się ku tancerzowi, który pośrodku placyku stał wyprostowany, dumny i wspaniały... Krótko trwał ten grymas na twarzy starej, jej pomarszczona twarz zmiękła pod wpływem nieoczekiwanego impulsu, jej oczy w obliczu niespodziewanego wzruszenia nabrały jakby ludzkiego blasku, z ust zniknęła zmarszczka urazy, zastąpił ją głupi, rozlazły uśmiech... Natomiast mężczyźni trwali przy swojej decyzji: - Rozstrzelać,.. tak, rozstrzelać, rozstrzelać, tak, rozstrzelać, rozstrzelać... Najstarszy pośród ogłuszającego zgiełku ciągle jeszcze nie opuszczał ręki na znak, że już zapadł wyrok. Chwilami nie można było ułowić nawet jednej sylaby z tego wycia, jazgotu i szumu przelewających się wód. Nagle do uszu tłumu dotarł piskliwy i rozstrojony głos Marciali Morales. Stała w otoczeniu swego potomstwa i nie spuszczając wzroku z tancerza, gestykulowała, by uciszyć tłum. Zwróciły się na nią wszystkie oczy, była wspaniała w swej brzydocie i grubiaństwie: - Nie - krzyczała - nie rozstrzeliwać... Ten mężczyzna pozbawił ojca te oto dzieci. Prawo naszych dziadów mówi także, że jeśli yoreme zabity przez drugiego yoreme pozostawia rodzinę, zabójca musi spłacić dług nieboszczyka i ożenić się z wdową... Proszę wszystkich, żeby Cenobio Tanori, tancerz pascola, ożenił się ze mną, opiekował się mną i dziećmi zmarłego... Nie rozstrzeliwać, nie. Niech Cenobio Tanori zajmie w moim łożu miejsce, które pozostawił stary Miguel Tojincola... O to proszę i musicie się na to zgodzić. Nastąpiła chwila głębokiej ciszy... a potem nakładające się głosy, krzyki gniewu, obelgi, kpiny przeobraziły się w diabelskie zamieszanie. Cenobio Tanori chciał mówić, lecz zagłuszyła go wrzawa. Najstarszy ciężko opuścił rękę. Wymierzono sprawiedliwość w oparciu o prawa przodków... Raz jeszcze stary ród Indian Yaqui dochował wierności swym tradycjom. Niepotrzebny pluton odmaszerował w takt bębna, ludzie zaczęli się rozchodzić. Marciala Morales, na czele swego licznego potomstwa, podeszła do Cenobia Tanori i wzięła go za rękę: - Chodź, chłopcze - powiedziała - będziesz od dziś spał przy mnie. Odpoczniesz wtedy po znojnej pracy zarabiania na trzódkę dzieciaków, które dostajesz w spadku po starym Tojincoli. Panie, świeć nad jego duszą... Wtedy to tancerz pascoLa stracił animusz: ze zwieszoną głową, powłócząc nogami, śmieszny jak marionetka, podążył za swym strasznym oprawcą, za kobietą, która uśmiechała się triumfalnie, gdy przechodziła koło dziewcząt, które nie chciały patrzeć na upadek, śmierć bóstwa zmiażdżonego w muskularnych, śniadych rękach Marciali Morales... Niebo, przeraźliwie błękitne, panowało nad scenerią dramatu, a słońce przemieniało w popiół ziemię placyku.