15863

Szczegóły
Tytuł 15863
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15863 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15863 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15863 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

2. Stacja Kraków KRAKOWSCY CZARODZIEJE 2. Stacja Kraków Adrianna Ginał Anna Szulc KRAKOWSCY CZARODZIEJE Pruszyński i S-ka Copyright © Adrianna Ginał, Anna Szulc 2006 Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zbigniew Karaszewski Zdjęcia: Paweł Rucki, KAPIF/East News, Agencja SE/East News Redakcja: Ewa Witan Redakcja techniczna: Elżbieta Urba?ska Korekta: Grażyna Nawrocka Michał Załuska ¸amanie: Ewa Wójcik ISBN 83-7469-439-4 ISBN 978-83-7469-439-1 Wydawca: Prószy?ski i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65 WST?P Postanowiły?my jeszcze raz zatrzymać się na Stacji Kraków. I znów przede wszystkim z ciekawo?ci, choć także z poczucia winy. Po wydaniu pierwszej książki dostały?my mnóstwo cięgów od czytelników. UsłyszałyŚmy, przeczytałyŚmy: „To skandal, że na Stacji zabrakło Stuhra!”, „Oburzające, że zapomniano o krakowskim Kiepurze - Wójcickim”, „Nieprawdopodobne, że nie po-myŚlano o Makłowiczu”, „Nie możemy wprost uwierzyć, jak można było pominąć Księdza Kardynała”, a nawet, o zgrozo, że „Stacja Kraków bez Mazana przypomina dworzec w LutomyŚle, Lutomysła nie obrażając”. Wybór dwóch tuzinów nietuzinkowych postaci Krakowa, jakiego wczeŚniej dokonałyŚmy, był - z założenia - wyborem subiektywnym i niekompletnym. Jak się jednak okazało, zbyt niekompletnym. PostanowiłyŚmy więc wrócić na salo-ny i ulice miasta, by, bez większych problemów, odnaleść kolejne dwa tuziny jego bohaterów. Znów wybitnych i znanych, a czasem po prostu oryginalnych i zabawnych. Tych, którzy naznaczyli krakowskie salony i ulice piętnem swojej obecnoŚci. W „Krakowskich czarodziejach” przywitałyŚmy się z paniami i panami, którzy na Stacji Kraków wysiedli w kapeluszach, z gitarą, skrzypcami i trąbką, workiem pełnym prezentów, koniem, a nawet Aniołem. I ze swoimi opowieŚciami, wspomnieniami, a czasem także wykluczającymi się nawzajem teoriami. Także na temat Krakowa. DowiedziałyŚmy się między innymi, że Kraków to naukowo dowiedziony pępek Świata, jak też dziura zupełna oraz szopka pełna życia i kabaretu... SpotkałyŚmy się, jak nam przykazano, z Jerzym Stuhrem, Jackiem Wójcickim, Robertem Makłowiczem i Leszkiem Mazanem. Tym razem nie pominęłyŚmy już Księdza Kardynała. Iwielu innych niepospolitych osobowoŚci, istotnych dla niepospolitego miasta. Adrianna Ginał, Anna Szulc Książkę dedykujemy Stasiowi oraz Pawłowi i Antosiowi PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY Leszek Mazan Extra Cracoviam non est vita - poza Krakowem nie ma życia. No może jest, ale co to za życie. Leszek Mazan, twórca nowej dziedziny wiedzy, zwanej kra-kauerologią, dowodzi, że z paradą superlatywów nagromadzonych wokół wieży Mariackiej i Wawelu nie może równać się żadne inne miejsce na Świecie. Dzięki osiągnięciom zapoczątkowanym przez ten kierunek myŚlowy ludzkoŚć dostała szansę na właŚciwe odczytanie historii. Wraz z wkroczeniem w trzecie tysiąclecie, gdy dowiedziała się, że kamienny stożek ze Świą-tyni Apollina w Delfach już nie wyznacza Środka powierzchni Ziemi. Bo sławny Omfalos, pępek Świata, znajduje się w Krakowie. Dowody na to słynny krakauerolog wraz z kolegą Mieczysławem Czumą, wieloletnim redaktorem naczelnym „Przekroju”, zawarł w kilku opasłych tomach. Odkrywanie fenomenów Krakowa zajęło mu większą częŚć życia i dalej spędza sen z powiek. Dowody historyczne są niezbite, a nieznający się na rzeczy wciąż ogólnikowo ględzą o magii i czarownej atmosferze. Taki na przykład wawelski czakram - kamień koncentrujący energię ziemską i kosmiczną, co potwierdzać miałyby wielokrotne pomiary, znajdu- 7 8 PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY je się w podziemiach zachodniej częŚci zamku królewskiego, w kaplicy Świę-tego Gereona. Co prawda krakauerologia nie podaje, kiedy dokładnie, przed iloma wiekami, jeden ze Świętych riszi, wielkich nauczycieli hinduskich, odczuł jego działanie. Ale po powrocie do swej ojczyzny riszi ustalił z podobnymi sobie, że oprócz związanego z Jowiszem kamienia na Wawelu, pozostałe szeŚć czakramów ziemi znajduje się w New Delhi (Księżyc), Mekce (Merkury), Delfach (Wenus), Jerozolimie (Słońce), Rzymie (Mars) i w Velehradzie (Saturn). Ostatnio na tej liŚcie pojawiła się również Praga, a ŚciŚlej słynna Złota Uliczka. Już sama ta wiadomoŚć wystarczyłaby na wytłumaczenie wszelkich nadzwyczajnych zjawisk, jakie od wieków zachodzą w okolicy czakramu, i stałego napływu entuzjastów Krakowa, ostatnio w rejony Kazimierza. Ale nie poważnym fachowcom, którzy przestali wierzyć w bajki mniej więcej wtedy, gdy odkryli, że bracia Richard i Maurice McDonald, zakładając sieć słynnych barów, skopiowali znaną do dziŚ krakowską maczankę. Prababkę hamburgera - przekrojoną okrągłą bułkę, koniecznie zwyczajną, nadzianą płatem pieczonego schabu z kminkiem - wywiózł za ocean jakiŚ dziewiętnastowieczny małopolski emigrant bez biznesmeńskiej żyłki. MyŚmy się więc na tym nie dorobili, jednak swój wkład w historię mamy. Leszek Mazan, przyszły autor „OpowieŚci z krainy centusiów” i książek o najsłynniejszym kretynie w dziejach ludzkoŚci - dzielnym wojaku Szwejku, postanowił zająć się poszukiwaniem historycznej prawdy jeszcze w czasach póśnej podstawówki. Wyjechał wówczas z klasą na wycieczkę do Muzeum Wojska Polskiego. W tymże muzeum, w gablotce zauważył mały dziewczęcy oksydowany pierŚcionek i podpis: „Tym pierŚcieniem dokonano zaŚlubin Polski z Bałtykiem w marcu 1945 roku”. No i pierwsza refleksja, jaka mu się nasunęła: JeŚli to precjozo wrzucili do morza, to co ono robi w gablotce?! Tym tropem poszedł dalej. Pierwszy zaczął stawiać niezadawane dotąd pytania, np. gdzie są dwa miecze spod Grunwaldu albo dlaczego Polak, jedyny na Świecie, salutuje dwoma palcami? No, ale tego nie wiedział nawet sam mistrz Wyspiański, na którego rysunkach „Stary Wiarus” raz bije w dach dwoma palcami, a raz całą dłonią, jak marszałek Piłsudski. Nurtowało Mazana również, dlaczego jesteŚmy jedynym krajem na Świecie, gdzie na Ścianach nie wiszą portrety prezydenta. Nawet pytał Aleksandra KwaŚniewskiego, czy chciałby, by jego podobizny zdobiły urzędowe gabinety, ale ten odpowiedział, i to był ukłon w stronę zainteresowań krakauero-i szwejkologa, że nie. Nie chciałby, żeby spotkał go ten sam los, co cesarza Franciszka Józefa, którego portret obsrały muchy w piwiarni, często odwiedzanej przez dzielnego wojaka. (Notabene, w domu Leszka Mazana podobi- PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY znę austriackiego monarchy spotkał nie lepszy los, też wisi sobie na Ścianie cała upstrzona). Krakauerolog, zanim na dobre poŚwięcił się nowej fascynującej dziedzinie, przeszedł wszystkie możliwe redakcje i dziennikarskie szczeble. Pracował w krakowskich dziennikach, w depeszach, dziale terenowym, w tygodniku, miesięczniku i telewizji, a w czasach słusznie minionych w krakowskim oddziale Polskiej Agencji Prasowej. To mu pozwalało mieć autentyczny kontakt z miastem. - Dla mnie Kraków wciąż pozostaje miejscem zaczarowanym, zaklętym, nie do końca nazwanym, opisanym i odgadnionym - wyjaŚnia swą pasję i do daje, że na to też ma dowody. Przed laty, w legendarnym klubie dziennikarza Pod Gruszką Leszek Mazan był Świadkiem szczególnej sceny. Dobry kolega Konstantego Ildefonsa Gał-czyńskiego, zaczarowany dorożkarz Jan Kaczara, także poeta, usiadł sobie w klubie, by po chwili wyjąć termosik z góralską herbatką (ze spirytusem -przyp. aut.). Po chwili wszedł na salę dzienikarz Maciej Szumowski i zawołał: - Redaktor Kaczara, telefon! Dorożkarz podniósł oko znad termosu i spytał: - A kto dzwoni? - Koń! Kaczara bez słowa podniósł się i podszedł do telefonu. Rozmawiał pół godziny, po czym spokojnie powrócił do przerwanej herbatki. Na sali nikt nie zareagował, bo nikogo to nie zdziwiło. WŚród licznych krakowskich osiągnięć dla ludzkoŚci istotne miejsce zajmuje także wynalezienie sposobu na pozbycie się skutków nadmiernego spożycia alkoholu (kac, katzenjammer, kociokwik, itp.). Krakauerologia otóż odnotowuje, że w roku 1993 ksiądz profesor Józef Tischner zakomunikował za poŚrednictwem telewizji, ręcząc osobiŚcie za sprawdzone efekty, iż niezawodną metodą na kaca jest poranna pielgrzymka do Matki Boskiej Ludśmierskiej. JeŚli zaŚ pielgrzymka taka odbywa się w poranek noworoczny, grzesznik może liczyć nie tylko na lepszą kondycję fizyczną, lecz i odpust zupełny. No, ale to można było wymyŚlić tylko w mieŚcie, w którym żył Tischner - jedyny ksiądz, który idąc spać, mawiał: „Proszę mnie nie budzić, chyba że zniosą celibat”. Krakauerologia to rozległa dziedzina. Odnotowuje nie tylko ważkie, historyczne wydarzenia, ale i uzasadnia, wytykane przez licznych zazdroŚników, krakowskie wady. Choćby skąd to ciągle wytykane centusiostwo? To wymyŚlił Lwów, gdy była wymiana systemu monetarnego w 1851 roku. - Wprowadzono koronę, którą trzeba było podzielić na sto częŚci, i Kra ków zaproponował cent. Stąd poszło, że my centusie - wyjaŚnia Leszek Ma- 9 10 PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY zan. - Potem dopiero pojawiły się anegdoty typu: Jaka jest krakowska kromka chleba? Ano taka, przez którą widać Tatry. Faktem jest, że pod koniec XIX wieku pewien nędzarz za życia sprzedał dla chleba swoje ciało do prosektorium Uniwersytetu Jagiellońskiego. A gdy przez osiem lat nie umierał, magistrat przysłał mu ponaglenie. A ta wytykana krakusom tytułomania? - Nigdy nie zwrócimy się do eminencji per ekscelencjo i odwrotnie - za pewnia Mazan i jakby na potwierdzenie swoich odkryć, dodaje, że sam wi dział w Krakowie klepsydrę: „Anna Kowalska, wdowa po prenumeratorze pism ilustrowanych”. Tylko w Krakowie do docenta mówi się: „profesorze”. Za to przybyłego do Krakowa z wizytą rektora Akademii Pedagogicznej w Rzeszowie witano z trybun per „Wasza Manifestacjo!”. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego wyznał kiedyŚ współtwórcy krakau-erologii, że miał na posiedzeniu senatu niemały problem, gdy jeden ze starszych profesorów zaproponował zmianę nazwy uczelni na ChrzeŚcijański Uniwersytet Jagielloński. - Panie profesorze, idea to słuszna i piękna - wykrztusiła zaskoczona ma gnificencja - ale czy pan profesor się zastanowił, jak po zmianie nazwy bę- dzie brzmiał jej skrót? Ludzie z okolic Wawelu odznaczają się - twierdzi Leszek Mazan - solidną, rzetelną kindersztubą. Generał Mieczysław Bieniek miał z tym pewne kłopoty, gdy jeśdził do NATO w Brukseli. Porządny polski oficer obowiązkowo całuje damę w rękę - krakuerolog zaznacza, że obyczaj ten, zwany po czesku „rukulibam”, przyszedł do nas z etykiety hiszpańskiej via Wiedeń. Jednak nikt na Świecie nie całuje w rękę pań tak często i z taką gracją, jak krakowianin - nie ustami, proszę zwrócić uwagę, ale całym ciałem. Niech ktoŚ spróbuje też w Krakowie „nie Świadczyć we drzwiach”, jak imć pan Zagłoba nazywał wzajemne przyznawanie sobie prawa pierwszeństwa. Na europejskich salonach to wciąż wszystkich zaskakuje. - Widać w Świecie, że jesteŚmy grzeczniejsi, nie tylko wobec panienek, ale i w urzędach czy na boisku sportowym - na słusznoŚć tej tezy Leszek Mazan przytacza pewien wyjątek od reguły. Jak bowiem wyszperał w annałach Ilustrowanego Kuryera Codziennego (popularnego IKC-a), o ile autor tej informacji nie przesadził, w czasie der-bów w Krakowie w 1938 roku, pewien kibic zamordował swoją żonę, bo w osiemdziesiątej dziewiątej minucie meczu spytała, którzy to nasi. Ale niech ktoŚ pokaże takie miasto na Świecie, gdzie w bardzo nerwowej atmosferze współistnieją od dziesięcioleci dwa kluby piłkarskie - Cracovia i Wisła, oddzielone od siebie, na szczęŚcie, Błoniami. PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY Te i inne historie przypomina sobie krakowski szwejkolog i krakauerolog, Ojciec Chrzestny Złotej Pipy i członek Bractwa Piwnego oraz przewodniczą-cy Rady Błyskotliwych Polskiej Partii ¸ysych, spacerując po największej łące w Środku miasta. Wspomina słynnego przedwojennego felietonistę Zygmunta Nowakowskiego, który umierając w 1956 roku na wygnaniu w Londynie, napisał w testamencie: „Pochowajcie mnie na polu karnym Cracovii, jeszcze po Śmierci będę jej bronił!”. - Jakież to krakowskie - wzrusza się jako kibic tego samego klubu. Gdy nie Ślęczy nad kolejną opowieŚcią z Krainy Centusiów, to można go spotkać na kawce u Wierzynka, gdzie lubi siąŚć i popatrzeć na Rynek, na Sukiennice i powspominać krakowską prawdę: - Któż wypowie twoje piękno, Warszawo prastara, chyba że na Sukienni cach przemówi maszkara. Jako Honorowy Hejnalista Wieży Mariackiej lubi wysłuchać hejnału, by rozpoznać po melodii, który trębacz gra. Niedawno z Mieczysławem Czumą, przy czynnym współudziale historycznego alchemika, profesora Michała Rożka, znów poruszyli temat, dotąd przez nikogo nieporuszany Zadali sobie pytanie: Ile w Polsce jest pochowanych serc? I odszukali sto pięćdziesiąt serc, które kiedyŚ wyjęto z ciał i pochowano oddzielnie w koŚciołach, kaplicach, ukryto w ołtarzach i Ścianach katedr. Serce Chopina, Piłsudskiego, Reymonta, Paderewskiego, piętnastu polskich królów - ich losy to obraz naszej niezwykle poplątanej historii. Po sadze serc nieustający tropiciel wszystkiego, co z Krakowem związane, zamierza wydać wszelkie utwory muzyczne i literackie, w których pada słowo „Kraków”. Czy ktoŚ wie na przykład, że istnieje cała operetka, której akcja rozgrywa się w Krakowie, pt. „Student żebrak'? ?e córka słynnego Tewji Mleczarza ze swej Anatewki zamierzała wyruszyć do miasta z Sukiennicami? Nie? To się dowie od Leszka Mazana. Tak jak kiedyŚ dowiedziano się, że przy Szerokiej 14 na krakowskim Kazimierzu mieszkała jedna z najbogatszych kobiet Świata - Helenka Rubinstein. A teraz o niej Michał Zabłocki, poeta nie tylko chodnikowy, pisze musicalowe przeboje. TANDEM LICYTATORÓW Agnieszka Chrzanowska i Michał Zabłocki W mieŚcie, w którym na stu mieszkańców przypada przynajmniej jeden poeta, wiersze rodzą się często i parami. Statystykę poprawia fakt, że właŚnie w Krakowie osiadł warszawski dotąd mistrz szermierki. Wraz z ćwierć-Gre-czynką Agnieszką. Po to, by walczyć wspólnie o uwolnienie wierszy z ksią-żek. On oswobodził poezję najpierw na Brackiej, gdy padał deszcz, i wypuŚcił ją na chodniki. A potem stoczył pojedynek z Panem Kazimierzem. Ona zaŚpiewała o tym w musicalu. Rewolucja poetycka Michała Zabłockiego, zanim doczekała się olimpijskiego wawrzynu, nie spotkała się z przychylnoŚcią krakowskich urzędników, zachwycających się raczej wielosłupkowymi cyframi niż dwunastozgłoskow-cem. Wymalowany na kilku głównych ulicach wiersz nie przypadł im do gustu, a dwie przeprowadzające akcję koleżanki Zabłockiego zostały aresztowane za „aktywne szerzenie poezji”. W Krakowie noblistów taka sytuacja nie mogła jednak trwać długo - aktywistki zwolniono. W Krakowie centu- 13 14 TANDEM LICYTATORÓW siów, rzeczniczki poezji musiały jednak zapłacić grzywnę: sto złotych. Od tej pory Zabłocki dba o formalnoŚci. Po unijnym referendum zarówno wielkodusznym pracownikom krakowskiego magistratu, jak i mieszkańcom Sosnowca, Gdańska i Sopotu, nie licząc się z kosztami, zafundował hasło: „Witamy uroczych goŚci w zwykłej rzeczywistoŚci”. W roku politycznych afer 2004 szarpnął się na dwuwiersz: „Obierz właŚciwą stronę. Wszystko Ci bę-dzie policzone”. Potem już poszło gładko. Ostatnio na chodnikach dwudziestu pięciu miast wydrukowano kolejny wiersz autora: „On modli się za nami, a resztę zróbmy sami”. Zabłocki robi wiele rzeczy, sam i w tandemie. Przybysz z Warszawy, syn aktorki Aliny Janowskiej i mistrza szermierki, a dodatkowo architekta, Wojciecha Zabłockiego, w Krakowie napisał swoje wiersze najważniejsze. I tu także się zakochał. GdzieŚ między ukuciem pojęcia multipoezja, pisaniem wierszy on-line, a reżyserowaniem kolejnego teledysku Grzegorza Turnaua, Anny Szałapak i reklam pewnej firmy ubezpieczeniowej, ukłuło go uczucie. Do czarnookiej Agnieszki Chrzanowskiej, którą pewnego listopadowego dnia poznał na Rynku Głównym, gdy szła do Piwnicy pod Baranami. - KtoŚ kiedyŚ napisał wiersz o Michale „w sumie facet w porządku / na poetę nie wygląda”. Wtedy też tak chyba o nim pomyŚlałam - mówi Agnieszka. - Mam wrażenie, że poznałem ją w sposób ponadmaterialny - wyznaje twórca wierszy chodnikowych i, jak się wkrótce okazało, także kabaretowych. W piątek, trzynastego grudnia poeta Michał przybył do Piwnicy pod Baranami na recital aktorki, kompozytorki i pieŚniarki Agnieszki. Urzekła go siła słowa Śpiewanego i historia pewnego pianina, na którym tworzyła, jeszcze jako dziecko, swoje pierwsze utwory. Rysowała klawisze na parapecie w rodzinnym domu w Sosnowcu i po nich bębniła sobie znane rytmy. Instrument istniał tylko w jej wyobraśni. Na prawdziwe pianino zrzuciły się w koń-cu babcie. Gdy go wreszcie przywieziono, Agnieszka wzięła cyrkiel i z zapałem wyrześbiła na pianinie bogate zdobienia. Głównie roŚlinne. Do dziŚ w mieszkaniu poety i kompozytorki - z widokiem na Wawel - stoi historyczne już pianino Legnica w kwiatki, obok fortepianu - prezentu gwiazdkowego od Michała. Fortepian też ma swoją historię. Przez lata stał zamurowany w mieszkaniu pewnej krakowskiej mieszczki i do jego ceny doliczono zburzenie Ściany i wymurowanie nowej. Ale to na legnicy, chyba z sentymentu, Agnieszka tworzy coraz to nowe piosenki do wierszy Michała. Na niej powstała muzyka do wiersza o smutnych losach Camille Claudel, muzy rześbiarza Rodina, którą zdobyła laury na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, i piękna, choć też smutna piosenka o miłoŚci jej babki Ireny do dziadka Leonidasa, Greka. TANDEM LICYTATORÓW Historia to przecież jak z filmu. Idealna na wiersz. Poznali się przed wojną w Niemczech w obozie pracy. Zapałali do siebie wielką miłoŚcią, co przetrwała lata, ale nie miała happy endu. Na dworcu, z którego on miał jechać na Wschód, a ona na Zachód, dziadek płakał, bo nie chciał się rozstawać z ukochaną nawet na kilka tygodni. Nie wiedzieli, że nie zobaczą się już nigdy... Przez żelazną kurtynę wiadomoŚci nie dochodziły, a Irena była w cią-ży. Po ponad półtora roku na grecką wyspę dotarł list, z którego Leonidas dowiedział się, że ma córkę. Napisał, że kocha i zbiera na bilet. List przyszedł do Polski w dniu Ślubu Ireny. DziŚ Agnieszka Śpiewa o tym piosenkę do tekstu Michała i wspomina, jak poznała dziadka Leonidasa, któremu przywoziła słowa od babci, a w drodze powrotnej grecki promyk słońca do Polski. Próbowała nawet zamieszkać w kraju Świątyń Apollina i zostać nauczycielką, ale gdy była w Krakowie, pewnego razu zadzwonił domofon i usłyszała: „Jak pani chce zaŚpiewać Pod Baranami, to proszę przyjŚć jutro do kawiarni Vis-?-vis na czternastą”. Przyszła. I choć w Grecji czuje się jak w domu, to uważa, że tylko w Krakowie jest o czym rozmawiać. Siła słowa w mieŚcie poetów jest tak wielka, że z Michałem wymyŚlili licytację i pisanie wierszy na zamówienie. System był prosty. Przed kabaretem odbywała się licytacja, ten, kto dał więcej pieniędzy, opowiadał poecie swoją historię. Na przykład, że jest zagubionym we wszechŚwiecie producentem wieszaków spod ¸odzi albo policjantem z Giżycka, a jego pasją są kanarki. Poeta pytał, czy ma to być liryk, limeryk, ballada, sonet czy przyŚpiewka. Na koniec spektaklu producent wieszaków albo policjant mogli się przekonać, w jaki sposób ich opowieŚci przemieniły się w wiersze. System szerzenia poezji w narodzie przeniósł się za sprawą Agnieszki i Michała na krakowski Kazimierz, do pubu Alchemia. W miejscu gdzie pod salą pełną pokrytych pajęczyną butelek Maciej Maleńczuk Śpiewa o całkiem prostych sprawach, a Janusz Radek o zupełnie skomplikowanych, poezja i handel nią kwitną w najlepsze. Raz w miesiącu, w zmiennych terminach, Michał Zabłocki na oczach wszystkich pisze wiersz inspirowany rozmową z publicznoŚcią. I jak to w Alchemii bywa, wstęp jest raczej za zaproszeniami, ale każdy z ulicy może wejŚć i zostać, jeŚli chce. A jeŚli odpowiednio zapłaci, może do końca życia szczycić się, że napisał o nim znany krakowski poeta. Chyba że trafi na „Męski burdel”, także w Alchemii. KiedyŚ, gdy przyjaciel Michała i Agnieszki miał knajpę Saragossa w jedynym miejscu na Świecie, gdzie krzyżują się ulice Bożego Ciała i rabina Meiselsa, zebrało się tam większe towarzystwo. Na prywatny pokaz filmu „Edi”. Film nie jest najweselszy, więc i nastroje były spokojne. W pewnej chwili Agnieszka spojrzała na 15 TANDEM LICYTATORÓW drugą stronę ulicy i wykrzyknęła: „Słuchajcie, a co by było, jakby naprzeciwko był męski burdel?”. Natychmiast wszyscy się ożywili, zwłaszcza mężczyś-ni. Każdy już oczami wyobraśni widział tabliczkę na drzwiach przydzielonego mu pokoju rozkoszy: historyk postępowy, językoznawca, itd. Zabłocki napisał o tym wiersz: Zakładamy męski burdel i na Świętej Agnieszki będzie skandal, będą, kurde, bajzle i zamieszki. Rymy z Saragossy trafiły w ręce kompozytora Tomka Marsa i stały się przebojem, a wkrótce ukażą się na płycie, podobnie jak większoŚć wierszowanych historii przypadkowych goŚci Alchemii i Piwnicy pod Baranami. Tymczasem poeta, który nawet mieszkańców Białegostoku zmusił do wspólnego pisania wierszy w lokalnym „Kurierze Porannym”, stworzył wierszowane libretto do musicalu „Pan Kazimierz, czyli jedynie słuszna historia dzielnicy Kazimierz, piosenkami z szafy opowiedziana”. To historia miejsca, w którym dziŚ przecinają się szlaki wycieczek chasydów i koŚcielnych procesji z wycieczkami turystów. WŚród wyszperanych przez poetę historii w łaciń-skich księgach z kazimierzowskiego ratusza znalazła się na przykład „OpowieŚć o Madonnie od demonów”, obrazie z koŚcioła Świętej Katarzyny, którym to obrazem leczono opętanych: Mieszkają we mnie cztery demony, które mnie ciągną na cztery strony, Nic nie zostało we mnie już ze mnie, wszystko demony zjadły tajemnie. PrzynieŚcie mi Madonnę, Madonnę od demonów, niech z wysokiego porazi mnie tronu. W „Panu Kazimierzu” Agnieszka zaŚpiewała też wiersz Michała o dziwnych losach Heleny Rubinstein, która mieszkała przy Szerokiej i robiła kremy na zmarszczki. Jednak musiała wyemigrować do Australii, bo wŚród krakowskich mieszczek rozeszła się plotka, że Helenka dodaje do swoich mikstur... męskie nasienie. Do emigracji zmusiła ją ostatecznie kolejna plotka, że od nieuważnego stosowania jej kremów jedna z pań zaszła w Krakowie w ciążę. Zupełnie nieplanowaną. SMAKUJ?CY ?YCIE Robert Makłowicz 18 To nie tak, że traktuje rodzinne miasto zupełnie bezkrytycznie. Ostatecznie to właŚnie tutaj udało mu się doŚwiadczyć wielce traumatycznego przeżycia - zjeŚć najgorszą potrawę w życiu: płucka na kwaŚno. Zdarzyło się to w przydworcowym barze Smok, o nazwie krótkiej, lecz wymownej, bo kojarzącej się ze śle przetrawioną siarką. Tymczasem Smoka, w ramach wielkiej przebudowy Krakowa, a może, jak twierdzą niektórzy, w wyniku doskonale za-planowej zemsty pewnego smakosza, rozwałkowowano niedawno jak ciasto na pierogi. A raczej, jak zapewne powiedziałby Robert Makłowicz, na pierożki. Można zaryzykować stwierdzenie, że Makłowicz zrobił dla Krakowa równie wiele dobrego, co legendarny książę Krak (który zresztą lubił dobrze zjeŚć i wprost uwielbiał mocno przyprawiony rosół z barana). Lub przynajmniej tyle, ile król Kazimierz Wielki. Wielki budował dla krakusów, a Makłowicz odbudował w krakusach. Przede wszystkim poczucie ciągłoŚci pokoleń, wspólnotę myŚli, nawyków i podniet podniebienia. Wojna, a potem socjalizm wyrządziły w Krakowie mniej szkód niż gdzie indziej, nie zamieniły SMAKUJ?CY ?YCIE się w pył domy ani polerowane od czasów praprababci srebrne widelce i porcelanowe filiżanki. Jednak wieloletni zamęt historii sprawił, że krakowianie zapomnieli o swoich wspólnych, tak odległych od schabowego z kapustą, kulinarnych imponderabiliach, o maczance krakowskiej, głąbikach, pieczonych kasztanach. I o tym, że Kraków zawsze należał do Europy Środkowej, w której mieszały się tradycje i zwyczaje, ale wspólną cechą jej mieszkańców, niegdyŚ obywateli Austro-Węgier, były zarówno austriackie dworce kolejowe, jak i umiłowanie biesiadowania. Tak jak biesiadowało się kiedyŚ w słynnej przedwojennej Secesyi, restauracji na rogu Świętej Anny i WiŚlnej, gdzie krakowskie damy raczyły się dalmatyńskimi ostrygami, przywożonymi specjalnie dla nich wprost znad Adriatyku. Ostatecznie Makłowicz, przez swoje rozliczne felietony, podróże, książki, przypomniał nie tylko krakowianom, jak wielką siłą jest potęga smaku. Poczucie smaku syn marynarza, nieustająco pływającego po morzach i oceanach, wyniósł z domu, rzecz jasna krakowskiego, ale też bardzo kobiecego, prowadzonego przez babcię, mamę i nianię. Babcię, która starannie, w starym, przedwojennym zeszycie przechowywała rodzinne przepisy na przekąski, dania główne i ciasta; mamę, która uczyła go, jak odpowiednio władać sztućcami, a wreszcie nianię, której wiejski kogut, pieczony na maseł-ku do dziŚ Śni się Robertowi Makłowiczowi w snach błogich i maŚlanie pachnących. W tym domu mówiło się czasem, po to, by mały Robert nic a nic nie rozumiał, po francusku, a pojawienie się Polski Ludowej traktowano nie w kategoriach politycznych, lecz w kategorii zwykłego skandalu. Nic zatem dziwnego, że kiedy Makłowicz-chłopiec po raz pierwszy wyszedł z tornistrem do szkoły, ze zdumieniem ujrzał na ulicach portrety niejakiego Gomuł-ki, osobnika, który z niczym mu się nie kojarzył, za to brzydko i bezsensownie wyglądał. Brzydka i bezsensowna okazała się też szkolna stołówka z nakładanym łyżką mielonym i niedopuszczalnie niedoprawionymi buraczkami. Ale zdarzały się też w czasach jego dzieciństwa rzeczy bardziej przyjemne. Choćby książki. Wygrzebana w domu przedwojenna publikacja o wojnie polsko-bolszewickiej pod walecznym tytułem „Taczanką naprzód”, jak również stos przedwojennych „Płomyków”, powojenny już Niziurski. A także wypita z kolegami po szkole różowa oranżada w butelce z krahlem (czytaj - zamykanej na kapsel z drutem), podarowany przez rodziców blaszany pistolet Precyzja, wyprodukowany przez Spółdzielnię Pracy Inwalidów z Kielc. Miał parę wpadek: kiedy mama z okazji Niedzieli Palmowej poleciła mu zakupienie palmy wrócił do domu z margaryną o tej samej nazwie. Wtedy pierwszy i ostatni raz z własnej woli kupił coŚ, co nie było przyzwoicie tłuste. Największe jednak, katastrofalne w skutkach faux pas popełnił, gdy najpierw szczerze zachwycił się przygodami Winnetou w wersji filmowej, 19 20 SMAKUJ?CY ?YCIE a potem dowiedział się, że aktor, który wcielił się w rolę Old Shatterhanda, ma obywatelstwo Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Wtedy po raz pierwszy rzęsiŚcie się popłakał. Przez pewien czas miał Średnie zdanie o Niemcach, dopóki w wiele lat póśniej, organoleptycznie nie sprawdził, jak wspaniałą potrafią mieć kuchnię. Zaczął jednak od kuchni brytyjskiej. Wyjechał do Anglii w latach osiemdziesiątych, po to, by na chwilę oderwać się od Krakowa, poczuć, jak smakuje życie Polaka na ekonomicznym zesłaniu. Na rok zatrzymał się w Londynie, zarabiał funty, by następnie w całoŚci przejadać je w restauracjach. Inni Polacy ciułali na swój pierwszy w ojczyśnie osobisty Środek lokomocji, a Robert Makłowicz wertował jadłospisy najlepszych londyńskich, jak też paryskich knajpek. Bo lubił jeŚć, a choć był samoukiem, znał się na jedzeniu, bo miał wyjątkowo wrażliwe podniebienie. Nie robiła na nim wrażenia jedynie papryczka czuszka, którą bez mrugnięcia okiem mógł, już jako dziecko, pochłaniać prawie w nieograniczonych iloŚciach. (Talent ów doŚć wczeŚnie zauważyli rodzice Roberta, a wtedy ich syn i ostra papryczka stali się głównym i jedynym punktem programu artystycznego domowych przyjęć). Ostatecznie na początku lat dziewięćdziesiątych Makłowicz wrócił do Polski, by długo i leniwie studiować historię w Uniwersytecie Jagiellońskim i mniej leniwie pisywać felietony kulinarne do „Gazety Wyborczej” w rodzinnym mieŚcie. Miał o czym pisać, bo czasy, również z gastronomicznego punktu widzenia, były niezmiernie ciekawe. Wciąż jeszcze za luksus w restauracji uchodził schab z kawałkiem ananasa z puszki, jednak kapitalizm w powijakach, nieudolnie, acz konsekwentnie zwracał się także w stronę rozkoszy żołądkowych. Z czasem Robert Makłowicz umocnił swoją pozycję znawcy gastronomii, poznał też wszelkie tajniki dziennikarskiego i redaktorskiego warsztatu. Ostatecznie stał się ulubieńcem, a także i postrachem coraz to większej grupy podwawelskich restauratorów. I kucharzy, którzy felietony Makłowicza czytali z wypiekami na twarzy. Jedni czerwienieli z zachwytu, inni z wŚciekłoŚci. Bo Makłowicz był nieprzejednany, okrutny, a kiepskiej jakoŚci wyroby gastronomiczne budziły w nim zwierzęce instynkty, zamieniały go w krwiopijcę. „Takich wątróbek jeszcze nie widziałem - informował opinię publiczną, szatkując jak kapustę karierę pewnego niezbyt utalentowanego szefa kuchni. - Ciosy nimi zadane lekarz sądowy okreŚliłby jako Śmiertelne, powstałe w wyniku ugodzeń narzędziem tępokrawędziastym”. Bywali i tacy restauratorzy, którzy wysyłali do smakosza paskudne anonimy, inni grozili mu sądem. Dotąd jednak nikt jeszcze nie odważył się postawić go przed wymiarem sprawiedliwoŚci. „To byłoby nawet interesujące - zauważył w jednym z wywiadów Makłowicz. - Wysoki Sąd rozważający, czy skrzywdziłem restauratora, publicznie SMAKUJ?CY ?YCIE głosząc, że rozbija polędwicę wołową tłuczkiem. Według mnie rozbijanie polędwicy wołowej tłuczkiem jest zbrodnią, ale co by powiedział na to Wysoki Sąd?”. Odpowiedzi, jak dotąd, nie udało się znaleść, tymczasem Robert Makło-wicz z lokalnego, acz znanego felietonisty-smakosza przemienił się nieoczekiwanie w wielką, pozalokalną gwiazdę, talentem, dowcipem i znajomoŚcią rzeczy przeŚcigając w popularnoŚci gwiazdy muzyki pop, a może nawet prezydenta RP Polacy zwariowali na punkcie Makłowicza, zaczęli pisać o nim piosenki, a pewien muzyk hip-hopowy przestał w ogóle się kryć, że marzy o tym, by „być jak Robert Makłowicz”. Sprawiły to telewizyjne „Podróże kulinarne Roberta Makłowicza”, w kraju i za granicą, przede wszystkim sposób jego podróżowania. Bo smakosz z Krakowa gotował w basenie, na narciarskim stoku, na morzu i w siłowni, a nawet o mało nie utopił się w Białej Wisełce, gdy pękł na niej lód pod ciężarem nie najchudszego w Świecie mistrza kuchni. W ogóle się tym nie przejął, nadal lizał bezwstydnie i publicznie swoje pulchne paluszki, wkładał je do garnka, głoŚno mlaskał, generalnie był niehigieniczny, spontaniczny, smakowity i naturalny jak jogurt bez konserwantów. I Śmieszny. - Proszę państwa - oŚwiadczał z bardzo poważną miną - piana trzyma się miski jak Rosjanie Kaliningradu, sos gęstnieje jak atmosfera wokół dworu angielskiego, cebulka rumieni się na patelni jak dziewica przed nocą poŚlubną, a galaretka stoi twardo jak nasi pod Kircholmem. A ozorki? Są cudowne. Takie mięciutkie, jak polski asfalt w gorące lato. I znów miewał wpadki, jak przed laty z margaryną palmą. Kiedy zimą postawił kociołek na Świeżym powietrzu, to mu się garnek z gorąca zapadł wraz z podpałką w Śniegową pierzynkę całkiem po uszy, kiedy gotował w mazowieckim skansenie, pewna koza podeszła do gwiazdy programu kulinarnego i zamiast zabrać się do jego przysmaków, zaczęła podgryzać egzemplarz Pana Tadeusza. Gdy z kolei gotował na wizji pyzy po warszawsku, to jakoŚ, krakusowi, ugotować się wcale nie chciały. To wszystko zjednywało mu coraz szersze grono zagorzałych wielbicieli. Bo Makłowicz wkładał palec do zupy, a zaraz potem wychwalał pod niebiosa przysmaki kuchni Śląskiej, podlaskiej, wielkopolskiej. A sławiąc kuchnię danego regionu, sławił także jej mieszkańców, ich wyobraśnię kulinarną, ale także kulturę, ich małe, wspaniałe ojczyzny. Dla Makłowicza bowiem Europa doskonała to właŚnie Europa małych, otwartych na siebie nawzajem ojczyzn. Sam śle się czuje w miejscach zamkniętych, klaustrofobicznych, ksenofobicznych, oddzielonych granicami. Może dlatego, że choć jest przede wszystkim krakowianinem, mieszkańcem dawnej Galicji, to w jego żyłach płynie krew... ukraińsko-or-miańsko-włosko-węgierska. Więc brzydzi się nadmuchanym nacjonalizmem 21 J I fi i 1 SMAKUJ?CY ?YCIE i innymi -izmami także. Brzydzi się również przesadnie zdrowym trybem życia, porannym wstawaniem, joggingiem, wieprzowiną tak śle doprawioną, że smakuje jak banan, dietami niskokalorycznymi. Jest za to wiele rzeczy, którymi zupełnie się nie brzydzi. Lekturą Bogumiła Hrabala i Józefa Rotha, wierszem Miłosza, kilkoma kawałkami Sex Pistols, Komedy i Możdżera, pachnącą golonką (po krakowsku zwaną golonko), strudlem według przepisu babci, Świńskim ryjem, wędzonym na Węgrzech, koniecznie z papryczką, a także kolejną podróżą do kolejnej małej ojczyzny. Jak też, od czasu do czasu, nocną krakowską wędrówką od knajpy do knajpy, długim, pozornie bezproduktywnym biesiadowaniem. Jak kiedyŚ w Galicji, w wielkim, wielonarodowym imperium austro-węgierskim. - Dzięki temu wciąż się rozwijam - zapewnia Robert Makłowicz. - Kraków mi w tym pomaga, bo to doskonałe miejsce na hulaszczy tryb życia. Zatem kiedy nie podróżuję, biesiaduję w Krakowie, w jego sercu i na Kazimierzu. Piję tu i jem. Dużo i chętnie. Dla niektórych to zapewne marnowanie czasu, zwyczajne bąblowanie. Dla mnie to smak życia. ŚWI?TY OBIBOK Mikołaj 24 Święty Mikołaj z Kazimierza przeszłoŚć ma zupełnie nieŚwiętą. Jednak nikomu to dziŚ nie przeszkadza, ani dorosłym ani dzieciom. Dzieci kochają Mikołaja, bo chodzi z tiarą i w złotym ornacie. I nie przykleja sobie do twarzy, jak wielkie krasnale z hipermarketów, sztucznej brody z waty. Brodę ma własną - długą, siwą i nie zawsze upraną. Także doroŚli, zwłaszcza artyŚci, uważają Mikołaja za istotne zjawisko. Piszą o nim, rysują go i fotografują. W ornacie oraz nago. Niedawno Świętym Mikołajem z Kazimierza, znanym w nielicznych krę-gach jako „Bogusław z Kaśmirza”, zachwyciła się piękna i wybredna Barcelona. Zdjęcie Mikołaja, gołego jak prawda, ozdobiło zaproszenia na wystawę Michaela Ackermana, słynnego fotografika z Nowego Jorku. Ackerman wyłowił Świętego przy piwie w nocnym lokalu na Kazimierzu. Nie on pierwszy, bo Mikołaj kazimierzowskim piwem, zwłaszcza tym postawionym przez kogokolwiek, nigdy nie pogardzi. Gardzi za to pracą, ubezpieczeniem społecznym, podatkami, nowym dowodem osobistym, policjantami i pewnym prawicowym politykiem z pierwszych stron gazet. ŚWI?TY OBIBOK Nic wczeŚniej, jak się wydaje, nie zapowiadało w życiu Mikołaja-Bogusła-wa błyskotliwej kariery Świętego. Urodził się w czasach wojny, w rodzinie zdecydowanie niezamożnej. W dodatku na Kazimierzu, na którym nie było już ?ydów, za to pełno było nowych tubylców o różnorakich zainteresowaniach. Ze szczególnym uwzględnieniem cudzej własnoŚci. Zainteresowanie miejscowych budziły zwłaszcza portfele tych, którzy nie wiedzieć czemu i po co zapuŚcili się, często doŚć chwiejnym kroczkiem, w ciemne, odrapane uliczki zakazanej dzielnicy. Skutki takiej eksploracji Kazimierza zawsze można było z góry przewidzieć. - Wędrowiec budził się rano, na trawce, bez grosza, w majtkach albo bez majtek - wspomina Mikołaj. - Ale to był dopiero początek jego przygody na Kazimierzu. Zanim przybysz z innego Świata zdążył wyszukać odpowiedni liŚć do przykrycia swoich niechcący obnażonych cech płciowych, zbulwersowane poranną pornografią okoliczne emerytki wykręcały już numer telefonu do najbliższego komisariatu. I wędrowiec miał kolejną przerwę w podróży. DoŚć kosztowną, bo łóżko w izbie wytrześwień droższe było od niejednego hotelu. Z czasów wczesnego dzieciństwa Mikołaj zapamiętał także spacerują-cego po uliczkach Krakowa aktora Ludwika Solskiego i rodzinne wyprawy „z Kaśmirza” nad Wisłę, na plażę, której dawno już nie ma. I z której to plaży można było za grosz przepłynąć łódką na drugi brzeg, pod Wawel. W towarzystwie ponurego przewośnika, jego psa i Śnieżnobiałej kozy. - Nie ma już plaży, kozy, nie ma też matron wygrzewających się na słoń- cu w nylonowych cycownikach, ich dzieci pochłaniających kilogramy chleba z pasztetową, mężów popijających wódecznoŚć z lnianych, wysłużonych sia tek - wzdycha z pewnym rozżaleniem Mikołaj. - Tylko Wawel jeszcze jest. Ale czy długo? Zapewne nie zostałby nigdy Bogusław z Kaśmirza najsłynniejszym w mieŚcie fachowcem od grudniowych prezentów, gdyby nie jego młodzieńcza aktywnoŚć w jednej z krakowskich parafii. Służył do mszy jako ministrant, grał w jasełkach, pomagał księdzu po kolędzie. Ksiądz odwdzięczał się mu wielokrotnie - krótkimi wakacjami nad morzem. NajczęŚciej w jednej z nadmorskich plebanii, gdzie duchowieństwo z różnych stron kraju trwoniło czas i co-niedzielne ofiary wiernych na kolejne partyjki pokera. Bogusław miał ręce pełne roboty: podawał graczom w koloratkach herbatę, ciasto i koniaczek. I uczył się pilnie, czym się różni blef od kantu. Ostatecznie postanowił, że on też, jak doroŚnie, to i owo przetrwoni. 25 26 ŚWI?TY OBIBOK Młodzieńcem będąc już starszym, trwonił czas i cudze głównie pieniądze w nocnych lokalach Krakowa lat szeŚćdziesiątych i siedemdziesiątych: w Kaprysie, Warszawiance, Feniksie. Tam poznał innych stałych bywalców, choć-by Świętej pamięci Księcia Wariatów Szajbusa. W tamtych czasach Szajbus nie recytował jeszcze wierszy Dymnego i Miłosza. Za to pojawiał się w nocnych lokalach, całkowicie pozbawiony odzieży. - Nie licząc masła roŚlinnego, którym był dokładnie wysmarowany - za uważa Mikołaj. Za Szajbusem, jak zwykle, pojawiali się milicjanci. Po to, by go złapać i osadzić. I jak zwykle bez skutku, bo Książę Wariatów, wijąc się jak dżdżownica, wyŚlizgiwał się z rąk władzy i wszelkim stereotypom. Chłopak z Kaśmirza też nie lubił stereotypów. W wolnych, raczej porannych chwilach, gdy lokale z dansingiem i striptizem tuliły się do snu, póśniejszy Święty studiował... psychologię. W najstarszym w Polsce i najszacowniejszym uniwersytecie. W szczególnoŚci cenił sobie wykłady profesora Kępińskiego. Wyniesiona z nich znajomoŚć ludzkiej natury wkrótce się przydała Mikołajowi. Wtedy, gdy z powodów, nad którymi nie warto się dłużej rozwodzić, trafił na parę lat do zamkniętego pomieszczenia. Z okien którego niebo wyglądało tak, jakby ktoŚ złoŚliwie pomalował je w kratkę. W sumie w życiu zdobył wiele profesji. Był górnikiem, złodziejem i szklarzem. Ostatecznie znudziły go wszelkie męczące zajęcia i zaraz po upadku PRL-u postanowił zostać obibokiem. Starym, szczęŚliwym i sławnym. Wrócił w rodzinne strony, na Kazimierz. Inny niż ten z dzieciństwa, mniej żulerski. Dostęp do niego mieli już nie tylko tubylcy, lecz także przybysze z innych Światów, którzy rzadziej niż przed laty lądowali bez majtek na trawie. Zaczął żyć dla samego życia. Bez rodziny, pieniędzy, czasem bez Śniadania. Za to z coraz dłuższą i coraz bardziej siwą brodą. - A pan to wygląda, jakby właŚnie zszedł po drabinie z nieba - zacze piła go kiedyŚ na ulicy jakaŚ miła dziewczyna. - Zupełnie jak Święty Mi kołaj. Przyjrzał się sobie w lustrze, ale nie dostrzegł nic szczególnie Świętego. Tylko siwą brodę i wielki, kulfoniasty nos. Zaraz jednak przypomniał sobie, jak przed laty nosił dzieciom prezenty. Jak na Śląsku pewien sztygar poprosił go o pomoc, bo nie mógł sobie poradzić z nieznoŚnym synem. Chłopiec miał dwanaŚcie lat, na imię mu było Władzio, śle się uczył i nie wierzył już w Świętego Mikołaja. - Ty sobie, Władzio, możesz w Mikołaja nie wierzyć, ale on wierzy w cie bie - zapewnił chłopca Bogusław przemieniony w Świętego. - Wierzy, że bab- ŚWI?TY OBIBOK cia nie będzie się więcej martwić, że znowu złamiesz rękę, bo przyszła ci ochota, jak w ubiegłe wakacje, spacerować po dachu stodoły. Bogusław-Mikołaj dobrze zapamiętał zdziwioną, nieco przestraszoną twarzyczkę chłopca. Zapamiętał, jak dziecko pociągnęło go mocno za prawdziwą brodę, złapało za kulfon wielkiego, miękkiego i wcale nie przyklejonego nosa, a potem upadło na kolana, by klepać pacierz za pacierzem. A po kilku dniach sztygar opowiedział Bogusławowi, że Władzio zmienił się nie do poznania. Grzecznie je, uczy się i Śpi. I z wypiekami na twarzy wciąż przekonuje kolegów, że wreszcie udało mu się spotkać prawdziwego Świętego Mikołaja. Stało się tak, że Bogusław-więzień, Bogusław-złodziej, dzięki dobrym ludziom i zaufaniu, jakim go obdarzyli, zobaczył ŚwiętoŚć w swoim nie-Świętym życiu. Z aniołami, diabłem, z tiarą, wielkim worem pełnym prezentów i długą brodą, w szatach wyniesionego na ołtarze dobrodzieja zaczął zupełnie bezinteresownie odwiedzać krakowskie dzieci. Te biedne, te chore i te całkiem zdrowe. W dzień Świętego Mikołaja i nie tylko. Pojawia się na Kazimierzu, by podarunkami i sercem obdarzyć zaniedbane, samotne maluchy, pojawia się także w szpitalu dziecięcym, by rozweselić smutną dziewczynkę, u której właŚnie wykryto białaczkę. I która nie zwróci uwagi, że Święty od prezentów przyszedł do niej w gumiakach, że tiara to owinięty papierem drut, a broda jest nie pierwszej czystoŚci. Ale nie jest z waty. Wieczorem zaŚ, po rozdaniu wszystkich podarków i dobrych uczynków, Święty Mikołaj znów pojawi się w kolejnej knajpie w dzielnicy artystów. Pojawi się po to, by za kufel lub dwa pozować nago albo w ornacie, albo w stroju Gandalfa fotografom zza oceanu. Czy też zwyczajnie, by naciągnąć na piwo przypadkowego maklera giełdowego z Warszawy lub Michała Zabłockiego albo Roberta Makłowicza... Z wyliczeń Świętego Mikołaja z Kazimierza wynika, że z powodu jego sławy, charakteru i woli bywają dni, gdy gdzieŚ między placem Nowym a ulicą Szeroką artyŚci i turyŚci stawiają mu dziennie dwa tuziny „dużego piwa”. DwadzieŚcia cztery kufle. Nie wszyscy, rzecz jasna, kochają Mikołaja z Kaśmirza. Choć wszyscy na Kazimierzu doskonale go znają. Barmanki z pubów, które lubią jeśdzić rowerami bez hamulców, znany już młody pisarz, nieco starsza Królowa Wandzia od końskiej jatki, czy też Endzior od najlepszych na Świecie kotletów. Kilku żuli, paru handlarzy, dwóch złodziei, sławny performer, trzech mniej sławnych rześbiarzy oraz jeden niesławny morderca. I właŚciciele knajp, i knajp bywalcy. 27 ŚWI?TY OBIBOK Są tacy, to prawda, co nie lubią widywać Świętego Mikołaja ani słuchać jego pikantnych dzielnicowych plotek i przekleństw, których jest wielką skarbnicą. Są nawet tacy, których na jego widok dopada depresja lub desperacja, lub przynajmniej zaczyna boleć głowa. Ale Święty nieŚwięty Mikołaj zupełnie tym się nie przejmuje. Czasem wyrecytuje jakiŚ wiersz Bursy, opowie Świński dowcip, z którego tylko on i czarny kot z ulicy Szerokiej będą się Śmiali. A potem i tak naciągnie turystę, barmana albo reżysera, który kręci filmy o Świętych i mniej Świętych, na kolejne piwo. Kto wie, może już dwudzieste piąte z kolei. ZAKOLEGOWANY RE?YSER Baron 30 Baron, zwany czasem Arturem Więckiem, bardziej niż w sferach wyższych miewa kontakty w strefach niebieskich. To stąd jeszcze niedawno sprowadził do Krakowa Anioła, by powoli zamieniać go w człowieka. WczeŚniej jednak spotkał człowieka, który zwyczajnie był Aniołem. Był także księdzem, filozofem i góralem. „Nie prowdy sukojcie, tylko kolegów” - napisał kiedyŚ Anioł. A Baron, też góral, choć nieco mniej filozof, a już zupełnie nie ksiądz, zatrzymał się dłużej nad tą dziwną „prawdą o prawdzie”. I postanowił wcielić ją w życie. Nie znaczy to, że wczeŚniej Artur Więcek, rozpoznawany dziŚ w Białowieży i w Koluszkach, a także w Chicago oraz Auckland jako reżyser z Krakowa, nie miał kolegów. Wręcz przeciwnie, wiele istotnych spraw w jego życiu kręciło się wokół przyjaciół i wspólnie z nimi. To z kumplami przecież w czasach, gdy wyrastał z krótkich spodni, podrywał w rodzinnej Limanowej ładne, pachnące wielkim miastem kolonistki. Wtedy właŚnie został Baronem, bo, jak zauważyli koledzy z podwórka, kręciły mu się włosy, jak... baranowi. Swojej inteligencji i pomysłowoŚci zawdzięcza przyszły reżyser uŚwiadomie- ZAKOLEGOWANY RE?YSER nie lokalnym przeŚmiewcom, że od barana do barona jest bliżej, niż mogło się im dotąd wydawać. To z kolegami właŚnie, gdy już chodził w dłuższych nieco spodniach, zamarzył o wspaniałym filmie z udziałem zagranicznego kapitału. Były to czasy schyłkowego socjalizmu, o kapitale czytało się wciąż jeszcze głównie w dziełach Marksa, a w polskich kinach, poza wyjątkami, ziało pustką, nudą i przechodzoną ideologią. Baron, po nieudanym, jednorazowym starcie na studia aktorskie, mieszkał już wówczas, a właŚciwie wa-letował (rzecz jasna u kolegów) w akademikach w Krakowie. Zakochał się wtedy w Krakowie od pierwszego wejrzenia, właŚciwie od razu wiedział, że będzie mu już zawsze wierny. Dla jego prowincjonalizmu pozbawionego prowincjonalnej duchoty, dla starych domów i ludzi, którzy w cieniu zabytkowych brył chcą działać, tworzyć i się bawić. Dla najwspanialszych w Świecie imprez, kończących się jedną wódką na Rynku, dla rozmów o teatrze, wierszach, scenariuszach filmowych, których w większoŚci nikt nigdy nie zrealizuje. Zakochał się w Krakowie, jak też w pewnej mądrej i pięknej Agnieszce. I zakolegował się. Także z Niemcem Winfriedem, który studiował w Polsce reżyserię i tak jak Baron cenił sobie bogate życie towarzyskie oraz polską literaturę, zwłaszcza prozę Sławomira Mrożka. To właŚnie Mrożkiem, a konkretnie jego opowiadaniem pod proroczym, jak się okazało tytułem „Ci, co mnie niosą”, zaraził Winfried podczas przypadkowego kursu po Berlinie Zachodnim pewnego niemieckiego taksówkarza, rodem z... Jugosławii. Taksówkarz miał krew gorącą, bałkańską, długo się nie zastanawiał. Wysupłał z poŚcieli wszystkie życiowe oszczędnoŚci i postanowił przeznaczyć je na peł-ne rozmachu twórcze przedsięwzięcie w kraju za żelazną wciąż jeszcze kurtyną. Nieco może zdziwiony odwagą berlińskiego taryfiarza Baron, jak też jego starsi nieco koledzy zabrali się porządnie do dzieła. Porządnie i z rozmachem. Wynajęli mieszkania i biura, prawie wynajęli sprzęt od szkoły filmowej, prawie zatrudnili do filmu gwiazdy krakowskiego teatru Jana Peszka i Dorotę Pomykałę. I całkiem naprawdę zorganizowali... wieczorek zapoznawczy dla przyszłej ekipy. Na stole w znanym krakowskim hotelu pojawiły się orzeszki i alkohole oraz proporczyki państw wszelakich, zależnie od tego, kto akurat mieszkał w krakowskim akademiku przeznaczonym dla zagranicznych studentów. Pojawiła się flaga grecka, bo w szkole językowej w Krakowie postanowił szlifować język polski pewien sympatyczny młody człowiek z basenu Morza Śródziemnego, poznany przez Barona jak zwykle przy okazji szalonej balangi, a także pewien stypendysta z Egiptu, kilku Amerykanów, jeden Australijczyk oraz Holender, który postawił przed sobą znak ONZ, bo przez chwilę tłumaczył to i owo dla notabli z Organizacji Narodów Zjednoczonych. Było hucznie i Śmiesznie. Dopóki do ekipy filmowej „Ci, co mnie niosą” nie dotarła tragiczna wiadomoŚć, że ponieŚli także tak- 31 32 ZAKOLEGOWANY RE?YSER sówkarza z Berlina Zachodniego. I nic w tym Śmiesznego nie było. Emigrant z nieistniejącej już dziŚ Jugosławii nie chciał po prostu już istnieć, odebrał sobie życie. Choć, jak się wydaje, nie z powodu filmu, który nie miał szans w tamtych czasach powstać, nie z powodu straconych na nieg