2. Stacja Kraków KRAKOWSCY CZARODZIEJE 2. Stacja Kraków Adrianna Ginał Anna Szulc KRAKOWSCY CZARODZIEJE Pruszyński i S-ka Copyright © Adrianna Ginał, Anna Szulc 2006 Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zbigniew Karaszewski Zdjęcia: Paweł Rucki, KAPIF/East News, Agencja SE/East News Redakcja: Ewa Witan Redakcja techniczna: Elżbieta Urba?ska Korekta: Grażyna Nawrocka Michał Załuska ¸amanie: Ewa Wójcik ISBN 83-7469-439-4 ISBN 978-83-7469-439-1 Wydawca: Prószy?ski i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65 WST?P Postanowiły?my jeszcze raz zatrzymać się na Stacji Kraków. I znów przede wszystkim z ciekawo?ci, choć także z poczucia winy. Po wydaniu pierwszej książki dostały?my mnóstwo cięgów od czytelników. UsłyszałyŚmy, przeczytałyŚmy: „To skandal, że na Stacji zabrakło Stuhra!”, „Oburzające, że zapomniano o krakowskim Kiepurze - Wójcickim”, „Nieprawdopodobne, że nie po-myŚlano o Makłowiczu”, „Nie możemy wprost uwierzyć, jak można było pominąć Księdza Kardynała”, a nawet, o zgrozo, że „Stacja Kraków bez Mazana przypomina dworzec w LutomyŚle, Lutomysła nie obrażając”. Wybór dwóch tuzinów nietuzinkowych postaci Krakowa, jakiego wczeŚniej dokonałyŚmy, był - z założenia - wyborem subiektywnym i niekompletnym. Jak się jednak okazało, zbyt niekompletnym. PostanowiłyŚmy więc wrócić na salo-ny i ulice miasta, by, bez większych problemów, odnaleść kolejne dwa tuziny jego bohaterów. Znów wybitnych i znanych, a czasem po prostu oryginalnych i zabawnych. Tych, którzy naznaczyli krakowskie salony i ulice piętnem swojej obecnoŚci. W „Krakowskich czarodziejach” przywitałyŚmy się z paniami i panami, którzy na Stacji Kraków wysiedli w kapeluszach, z gitarą, skrzypcami i trąbką, workiem pełnym prezentów, koniem, a nawet Aniołem. I ze swoimi opowieŚciami, wspomnieniami, a czasem także wykluczającymi się nawzajem teoriami. Także na temat Krakowa. DowiedziałyŚmy się między innymi, że Kraków to naukowo dowiedziony pępek Świata, jak też dziura zupełna oraz szopka pełna życia i kabaretu... SpotkałyŚmy się, jak nam przykazano, z Jerzym Stuhrem, Jackiem Wójcickim, Robertem Makłowiczem i Leszkiem Mazanem. Tym razem nie pominęłyŚmy już Księdza Kardynała. Iwielu innych niepospolitych osobowoŚci, istotnych dla niepospolitego miasta. Adrianna Ginał, Anna Szulc Książkę dedykujemy Stasiowi oraz Pawłowi i Antosiowi PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY Leszek Mazan Extra Cracoviam non est vita - poza Krakowem nie ma życia. No może jest, ale co to za życie. Leszek Mazan, twórca nowej dziedziny wiedzy, zwanej kra-kauerologią, dowodzi, że z paradą superlatywów nagromadzonych wokół wieży Mariackiej i Wawelu nie może równać się żadne inne miejsce na Świecie. Dzięki osiągnięciom zapoczątkowanym przez ten kierunek myŚlowy ludzkoŚć dostała szansę na właŚciwe odczytanie historii. Wraz z wkroczeniem w trzecie tysiąclecie, gdy dowiedziała się, że kamienny stożek ze Świą-tyni Apollina w Delfach już nie wyznacza Środka powierzchni Ziemi. Bo sławny Omfalos, pępek Świata, znajduje się w Krakowie. Dowody na to słynny krakauerolog wraz z kolegą Mieczysławem Czumą, wieloletnim redaktorem naczelnym „Przekroju”, zawarł w kilku opasłych tomach. Odkrywanie fenomenów Krakowa zajęło mu większą częŚć życia i dalej spędza sen z powiek. Dowody historyczne są niezbite, a nieznający się na rzeczy wciąż ogólnikowo ględzą o magii i czarownej atmosferze. Taki na przykład wawelski czakram - kamień koncentrujący energię ziemską i kosmiczną, co potwierdzać miałyby wielokrotne pomiary, znajdu- 7 8 PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY je się w podziemiach zachodniej częŚci zamku królewskiego, w kaplicy Świę-tego Gereona. Co prawda krakauerologia nie podaje, kiedy dokładnie, przed iloma wiekami, jeden ze Świętych riszi, wielkich nauczycieli hinduskich, odczuł jego działanie. Ale po powrocie do swej ojczyzny riszi ustalił z podobnymi sobie, że oprócz związanego z Jowiszem kamienia na Wawelu, pozostałe szeŚć czakramów ziemi znajduje się w New Delhi (Księżyc), Mekce (Merkury), Delfach (Wenus), Jerozolimie (Słońce), Rzymie (Mars) i w Velehradzie (Saturn). Ostatnio na tej liŚcie pojawiła się również Praga, a ŚciŚlej słynna Złota Uliczka. Już sama ta wiadomoŚć wystarczyłaby na wytłumaczenie wszelkich nadzwyczajnych zjawisk, jakie od wieków zachodzą w okolicy czakramu, i stałego napływu entuzjastów Krakowa, ostatnio w rejony Kazimierza. Ale nie poważnym fachowcom, którzy przestali wierzyć w bajki mniej więcej wtedy, gdy odkryli, że bracia Richard i Maurice McDonald, zakładając sieć słynnych barów, skopiowali znaną do dziŚ krakowską maczankę. Prababkę hamburgera - przekrojoną okrągłą bułkę, koniecznie zwyczajną, nadzianą płatem pieczonego schabu z kminkiem - wywiózł za ocean jakiŚ dziewiętnastowieczny małopolski emigrant bez biznesmeńskiej żyłki. MyŚmy się więc na tym nie dorobili, jednak swój wkład w historię mamy. Leszek Mazan, przyszły autor „OpowieŚci z krainy centusiów” i książek o najsłynniejszym kretynie w dziejach ludzkoŚci - dzielnym wojaku Szwejku, postanowił zająć się poszukiwaniem historycznej prawdy jeszcze w czasach póśnej podstawówki. Wyjechał wówczas z klasą na wycieczkę do Muzeum Wojska Polskiego. W tymże muzeum, w gablotce zauważył mały dziewczęcy oksydowany pierŚcionek i podpis: „Tym pierŚcieniem dokonano zaŚlubin Polski z Bałtykiem w marcu 1945 roku”. No i pierwsza refleksja, jaka mu się nasunęła: JeŚli to precjozo wrzucili do morza, to co ono robi w gablotce?! Tym tropem poszedł dalej. Pierwszy zaczął stawiać niezadawane dotąd pytania, np. gdzie są dwa miecze spod Grunwaldu albo dlaczego Polak, jedyny na Świecie, salutuje dwoma palcami? No, ale tego nie wiedział nawet sam mistrz Wyspiański, na którego rysunkach „Stary Wiarus” raz bije w dach dwoma palcami, a raz całą dłonią, jak marszałek Piłsudski. Nurtowało Mazana również, dlaczego jesteŚmy jedynym krajem na Świecie, gdzie na Ścianach nie wiszą portrety prezydenta. Nawet pytał Aleksandra KwaŚniewskiego, czy chciałby, by jego podobizny zdobiły urzędowe gabinety, ale ten odpowiedział, i to był ukłon w stronę zainteresowań krakauero-i szwejkologa, że nie. Nie chciałby, żeby spotkał go ten sam los, co cesarza Franciszka Józefa, którego portret obsrały muchy w piwiarni, często odwiedzanej przez dzielnego wojaka. (Notabene, w domu Leszka Mazana podobi- PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY znę austriackiego monarchy spotkał nie lepszy los, też wisi sobie na Ścianie cała upstrzona). Krakauerolog, zanim na dobre poŚwięcił się nowej fascynującej dziedzinie, przeszedł wszystkie możliwe redakcje i dziennikarskie szczeble. Pracował w krakowskich dziennikach, w depeszach, dziale terenowym, w tygodniku, miesięczniku i telewizji, a w czasach słusznie minionych w krakowskim oddziale Polskiej Agencji Prasowej. To mu pozwalało mieć autentyczny kontakt z miastem. - Dla mnie Kraków wciąż pozostaje miejscem zaczarowanym, zaklętym, nie do końca nazwanym, opisanym i odgadnionym - wyjaŚnia swą pasję i do daje, że na to też ma dowody. Przed laty, w legendarnym klubie dziennikarza Pod Gruszką Leszek Mazan był Świadkiem szczególnej sceny. Dobry kolega Konstantego Ildefonsa Gał-czyńskiego, zaczarowany dorożkarz Jan Kaczara, także poeta, usiadł sobie w klubie, by po chwili wyjąć termosik z góralską herbatką (ze spirytusem -przyp. aut.). Po chwili wszedł na salę dzienikarz Maciej Szumowski i zawołał: - Redaktor Kaczara, telefon! Dorożkarz podniósł oko znad termosu i spytał: - A kto dzwoni? - Koń! Kaczara bez słowa podniósł się i podszedł do telefonu. Rozmawiał pół godziny, po czym spokojnie powrócił do przerwanej herbatki. Na sali nikt nie zareagował, bo nikogo to nie zdziwiło. WŚród licznych krakowskich osiągnięć dla ludzkoŚci istotne miejsce zajmuje także wynalezienie sposobu na pozbycie się skutków nadmiernego spożycia alkoholu (kac, katzenjammer, kociokwik, itp.). Krakauerologia otóż odnotowuje, że w roku 1993 ksiądz profesor Józef Tischner zakomunikował za poŚrednictwem telewizji, ręcząc osobiŚcie za sprawdzone efekty, iż niezawodną metodą na kaca jest poranna pielgrzymka do Matki Boskiej Ludśmierskiej. JeŚli zaŚ pielgrzymka taka odbywa się w poranek noworoczny, grzesznik może liczyć nie tylko na lepszą kondycję fizyczną, lecz i odpust zupełny. No, ale to można było wymyŚlić tylko w mieŚcie, w którym żył Tischner - jedyny ksiądz, który idąc spać, mawiał: „Proszę mnie nie budzić, chyba że zniosą celibat”. Krakauerologia to rozległa dziedzina. Odnotowuje nie tylko ważkie, historyczne wydarzenia, ale i uzasadnia, wytykane przez licznych zazdroŚników, krakowskie wady. Choćby skąd to ciągle wytykane centusiostwo? To wymyŚlił Lwów, gdy była wymiana systemu monetarnego w 1851 roku. - Wprowadzono koronę, którą trzeba było podzielić na sto częŚci, i Kra ków zaproponował cent. Stąd poszło, że my centusie - wyjaŚnia Leszek Ma- 9 10 PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY zan. - Potem dopiero pojawiły się anegdoty typu: Jaka jest krakowska kromka chleba? Ano taka, przez którą widać Tatry. Faktem jest, że pod koniec XIX wieku pewien nędzarz za życia sprzedał dla chleba swoje ciało do prosektorium Uniwersytetu Jagiellońskiego. A gdy przez osiem lat nie umierał, magistrat przysłał mu ponaglenie. A ta wytykana krakusom tytułomania? - Nigdy nie zwrócimy się do eminencji per ekscelencjo i odwrotnie - za pewnia Mazan i jakby na potwierdzenie swoich odkryć, dodaje, że sam wi dział w Krakowie klepsydrę: „Anna Kowalska, wdowa po prenumeratorze pism ilustrowanych”. Tylko w Krakowie do docenta mówi się: „profesorze”. Za to przybyłego do Krakowa z wizytą rektora Akademii Pedagogicznej w Rzeszowie witano z trybun per „Wasza Manifestacjo!”. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego wyznał kiedyŚ współtwórcy krakau-erologii, że miał na posiedzeniu senatu niemały problem, gdy jeden ze starszych profesorów zaproponował zmianę nazwy uczelni na ChrzeŚcijański Uniwersytet Jagielloński. - Panie profesorze, idea to słuszna i piękna - wykrztusiła zaskoczona ma gnificencja - ale czy pan profesor się zastanowił, jak po zmianie nazwy bę- dzie brzmiał jej skrót? Ludzie z okolic Wawelu odznaczają się - twierdzi Leszek Mazan - solidną, rzetelną kindersztubą. Generał Mieczysław Bieniek miał z tym pewne kłopoty, gdy jeśdził do NATO w Brukseli. Porządny polski oficer obowiązkowo całuje damę w rękę - krakuerolog zaznacza, że obyczaj ten, zwany po czesku „rukulibam”, przyszedł do nas z etykiety hiszpańskiej via Wiedeń. Jednak nikt na Świecie nie całuje w rękę pań tak często i z taką gracją, jak krakowianin - nie ustami, proszę zwrócić uwagę, ale całym ciałem. Niech ktoŚ spróbuje też w Krakowie „nie Świadczyć we drzwiach”, jak imć pan Zagłoba nazywał wzajemne przyznawanie sobie prawa pierwszeństwa. Na europejskich salonach to wciąż wszystkich zaskakuje. - Widać w Świecie, że jesteŚmy grzeczniejsi, nie tylko wobec panienek, ale i w urzędach czy na boisku sportowym - na słusznoŚć tej tezy Leszek Mazan przytacza pewien wyjątek od reguły. Jak bowiem wyszperał w annałach Ilustrowanego Kuryera Codziennego (popularnego IKC-a), o ile autor tej informacji nie przesadził, w czasie der-bów w Krakowie w 1938 roku, pewien kibic zamordował swoją żonę, bo w osiemdziesiątej dziewiątej minucie meczu spytała, którzy to nasi. Ale niech ktoŚ pokaże takie miasto na Świecie, gdzie w bardzo nerwowej atmosferze współistnieją od dziesięcioleci dwa kluby piłkarskie - Cracovia i Wisła, oddzielone od siebie, na szczęŚcie, Błoniami. PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY Te i inne historie przypomina sobie krakowski szwejkolog i krakauerolog, Ojciec Chrzestny Złotej Pipy i członek Bractwa Piwnego oraz przewodniczą-cy Rady Błyskotliwych Polskiej Partii ¸ysych, spacerując po największej łące w Środku miasta. Wspomina słynnego przedwojennego felietonistę Zygmunta Nowakowskiego, który umierając w 1956 roku na wygnaniu w Londynie, napisał w testamencie: „Pochowajcie mnie na polu karnym Cracovii, jeszcze po Śmierci będę jej bronił!”. - Jakież to krakowskie - wzrusza się jako kibic tego samego klubu. Gdy nie Ślęczy nad kolejną opowieŚcią z Krainy Centusiów, to można go spotkać na kawce u Wierzynka, gdzie lubi siąŚć i popatrzeć na Rynek, na Sukiennice i powspominać krakowską prawdę: - Któż wypowie twoje piękno, Warszawo prastara, chyba że na Sukienni cach przemówi maszkara. Jako Honorowy Hejnalista Wieży Mariackiej lubi wysłuchać hejnału, by rozpoznać po melodii, który trębacz gra. Niedawno z Mieczysławem Czumą, przy czynnym współudziale historycznego alchemika, profesora Michała Rożka, znów poruszyli temat, dotąd przez nikogo nieporuszany Zadali sobie pytanie: Ile w Polsce jest pochowanych serc? I odszukali sto pięćdziesiąt serc, które kiedyŚ wyjęto z ciał i pochowano oddzielnie w koŚciołach, kaplicach, ukryto w ołtarzach i Ścianach katedr. Serce Chopina, Piłsudskiego, Reymonta, Paderewskiego, piętnastu polskich królów - ich losy to obraz naszej niezwykle poplątanej historii. Po sadze serc nieustający tropiciel wszystkiego, co z Krakowem związane, zamierza wydać wszelkie utwory muzyczne i literackie, w których pada słowo „Kraków”. Czy ktoŚ wie na przykład, że istnieje cała operetka, której akcja rozgrywa się w Krakowie, pt. „Student żebrak'? ?e córka słynnego Tewji Mleczarza ze swej Anatewki zamierzała wyruszyć do miasta z Sukiennicami? Nie? To się dowie od Leszka Mazana. Tak jak kiedyŚ dowiedziano się, że przy Szerokiej 14 na krakowskim Kazimierzu mieszkała jedna z najbogatszych kobiet Świata - Helenka Rubinstein. A teraz o niej Michał Zabłocki, poeta nie tylko chodnikowy, pisze musicalowe przeboje. TANDEM LICYTATORÓW Agnieszka Chrzanowska i Michał Zabłocki W mieŚcie, w którym na stu mieszkańców przypada przynajmniej jeden poeta, wiersze rodzą się często i parami. Statystykę poprawia fakt, że właŚnie w Krakowie osiadł warszawski dotąd mistrz szermierki. Wraz z ćwierć-Gre-czynką Agnieszką. Po to, by walczyć wspólnie o uwolnienie wierszy z ksią-żek. On oswobodził poezję najpierw na Brackiej, gdy padał deszcz, i wypuŚcił ją na chodniki. A potem stoczył pojedynek z Panem Kazimierzem. Ona zaŚpiewała o tym w musicalu. Rewolucja poetycka Michała Zabłockiego, zanim doczekała się olimpijskiego wawrzynu, nie spotkała się z przychylnoŚcią krakowskich urzędników, zachwycających się raczej wielosłupkowymi cyframi niż dwunastozgłoskow-cem. Wymalowany na kilku głównych ulicach wiersz nie przypadł im do gustu, a dwie przeprowadzające akcję koleżanki Zabłockiego zostały aresztowane za „aktywne szerzenie poezji”. W Krakowie noblistów taka sytuacja nie mogła jednak trwać długo - aktywistki zwolniono. W Krakowie centu- 13 14 TANDEM LICYTATORÓW siów, rzeczniczki poezji musiały jednak zapłacić grzywnę: sto złotych. Od tej pory Zabłocki dba o formalnoŚci. Po unijnym referendum zarówno wielkodusznym pracownikom krakowskiego magistratu, jak i mieszkańcom Sosnowca, Gdańska i Sopotu, nie licząc się z kosztami, zafundował hasło: „Witamy uroczych goŚci w zwykłej rzeczywistoŚci”. W roku politycznych afer 2004 szarpnął się na dwuwiersz: „Obierz właŚciwą stronę. Wszystko Ci bę-dzie policzone”. Potem już poszło gładko. Ostatnio na chodnikach dwudziestu pięciu miast wydrukowano kolejny wiersz autora: „On modli się za nami, a resztę zróbmy sami”. Zabłocki robi wiele rzeczy, sam i w tandemie. Przybysz z Warszawy, syn aktorki Aliny Janowskiej i mistrza szermierki, a dodatkowo architekta, Wojciecha Zabłockiego, w Krakowie napisał swoje wiersze najważniejsze. I tu także się zakochał. GdzieŚ między ukuciem pojęcia multipoezja, pisaniem wierszy on-line, a reżyserowaniem kolejnego teledysku Grzegorza Turnaua, Anny Szałapak i reklam pewnej firmy ubezpieczeniowej, ukłuło go uczucie. Do czarnookiej Agnieszki Chrzanowskiej, którą pewnego listopadowego dnia poznał na Rynku Głównym, gdy szła do Piwnicy pod Baranami. - KtoŚ kiedyŚ napisał wiersz o Michale „w sumie facet w porządku / na poetę nie wygląda”. Wtedy też tak chyba o nim pomyŚlałam - mówi Agnieszka. - Mam wrażenie, że poznałem ją w sposób ponadmaterialny - wyznaje twórca wierszy chodnikowych i, jak się wkrótce okazało, także kabaretowych. W piątek, trzynastego grudnia poeta Michał przybył do Piwnicy pod Baranami na recital aktorki, kompozytorki i pieŚniarki Agnieszki. Urzekła go siła słowa Śpiewanego i historia pewnego pianina, na którym tworzyła, jeszcze jako dziecko, swoje pierwsze utwory. Rysowała klawisze na parapecie w rodzinnym domu w Sosnowcu i po nich bębniła sobie znane rytmy. Instrument istniał tylko w jej wyobraśni. Na prawdziwe pianino zrzuciły się w koń-cu babcie. Gdy go wreszcie przywieziono, Agnieszka wzięła cyrkiel i z zapałem wyrześbiła na pianinie bogate zdobienia. Głównie roŚlinne. Do dziŚ w mieszkaniu poety i kompozytorki - z widokiem na Wawel - stoi historyczne już pianino Legnica w kwiatki, obok fortepianu - prezentu gwiazdkowego od Michała. Fortepian też ma swoją historię. Przez lata stał zamurowany w mieszkaniu pewnej krakowskiej mieszczki i do jego ceny doliczono zburzenie Ściany i wymurowanie nowej. Ale to na legnicy, chyba z sentymentu, Agnieszka tworzy coraz to nowe piosenki do wierszy Michała. Na niej powstała muzyka do wiersza o smutnych losach Camille Claudel, muzy rześbiarza Rodina, którą zdobyła laury na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, i piękna, choć też smutna piosenka o miłoŚci jej babki Ireny do dziadka Leonidasa, Greka. TANDEM LICYTATORÓW Historia to przecież jak z filmu. Idealna na wiersz. Poznali się przed wojną w Niemczech w obozie pracy. Zapałali do siebie wielką miłoŚcią, co przetrwała lata, ale nie miała happy endu. Na dworcu, z którego on miał jechać na Wschód, a ona na Zachód, dziadek płakał, bo nie chciał się rozstawać z ukochaną nawet na kilka tygodni. Nie wiedzieli, że nie zobaczą się już nigdy... Przez żelazną kurtynę wiadomoŚci nie dochodziły, a Irena była w cią-ży. Po ponad półtora roku na grecką wyspę dotarł list, z którego Leonidas dowiedział się, że ma córkę. Napisał, że kocha i zbiera na bilet. List przyszedł do Polski w dniu Ślubu Ireny. DziŚ Agnieszka Śpiewa o tym piosenkę do tekstu Michała i wspomina, jak poznała dziadka Leonidasa, któremu przywoziła słowa od babci, a w drodze powrotnej grecki promyk słońca do Polski. Próbowała nawet zamieszkać w kraju Świątyń Apollina i zostać nauczycielką, ale gdy była w Krakowie, pewnego razu zadzwonił domofon i usłyszała: „Jak pani chce zaŚpiewać Pod Baranami, to proszę przyjŚć jutro do kawiarni Vis-?-vis na czternastą”. Przyszła. I choć w Grecji czuje się jak w domu, to uważa, że tylko w Krakowie jest o czym rozmawiać. Siła słowa w mieŚcie poetów jest tak wielka, że z Michałem wymyŚlili licytację i pisanie wierszy na zamówienie. System był prosty. Przed kabaretem odbywała się licytacja, ten, kto dał więcej pieniędzy, opowiadał poecie swoją historię. Na przykład, że jest zagubionym we wszechŚwiecie producentem wieszaków spod ¸odzi albo policjantem z Giżycka, a jego pasją są kanarki. Poeta pytał, czy ma to być liryk, limeryk, ballada, sonet czy przyŚpiewka. Na koniec spektaklu producent wieszaków albo policjant mogli się przekonać, w jaki sposób ich opowieŚci przemieniły się w wiersze. System szerzenia poezji w narodzie przeniósł się za sprawą Agnieszki i Michała na krakowski Kazimierz, do pubu Alchemia. W miejscu gdzie pod salą pełną pokrytych pajęczyną butelek Maciej Maleńczuk Śpiewa o całkiem prostych sprawach, a Janusz Radek o zupełnie skomplikowanych, poezja i handel nią kwitną w najlepsze. Raz w miesiącu, w zmiennych terminach, Michał Zabłocki na oczach wszystkich pisze wiersz inspirowany rozmową z publicznoŚcią. I jak to w Alchemii bywa, wstęp jest raczej za zaproszeniami, ale każdy z ulicy może wejŚć i zostać, jeŚli chce. A jeŚli odpowiednio zapłaci, może do końca życia szczycić się, że napisał o nim znany krakowski poeta. Chyba że trafi na „Męski burdel”, także w Alchemii. KiedyŚ, gdy przyjaciel Michała i Agnieszki miał knajpę Saragossa w jedynym miejscu na Świecie, gdzie krzyżują się ulice Bożego Ciała i rabina Meiselsa, zebrało się tam większe towarzystwo. Na prywatny pokaz filmu „Edi”. Film nie jest najweselszy, więc i nastroje były spokojne. W pewnej chwili Agnieszka spojrzała na 15 TANDEM LICYTATORÓW drugą stronę ulicy i wykrzyknęła: „Słuchajcie, a co by było, jakby naprzeciwko był męski burdel?”. Natychmiast wszyscy się ożywili, zwłaszcza mężczyś-ni. Każdy już oczami wyobraśni widział tabliczkę na drzwiach przydzielonego mu pokoju rozkoszy: historyk postępowy, językoznawca, itd. Zabłocki napisał o tym wiersz: Zakładamy męski burdel i na Świętej Agnieszki będzie skandal, będą, kurde, bajzle i zamieszki. Rymy z Saragossy trafiły w ręce kompozytora Tomka Marsa i stały się przebojem, a wkrótce ukażą się na płycie, podobnie jak większoŚć wierszowanych historii przypadkowych goŚci Alchemii i Piwnicy pod Baranami. Tymczasem poeta, który nawet mieszkańców Białegostoku zmusił do wspólnego pisania wierszy w lokalnym „Kurierze Porannym”, stworzył wierszowane libretto do musicalu „Pan Kazimierz, czyli jedynie słuszna historia dzielnicy Kazimierz, piosenkami z szafy opowiedziana”. To historia miejsca, w którym dziŚ przecinają się szlaki wycieczek chasydów i koŚcielnych procesji z wycieczkami turystów. WŚród wyszperanych przez poetę historii w łaciń-skich księgach z kazimierzowskiego ratusza znalazła się na przykład „OpowieŚć o Madonnie od demonów”, obrazie z koŚcioła Świętej Katarzyny, którym to obrazem leczono opętanych: Mieszkają we mnie cztery demony, które mnie ciągną na cztery strony, Nic nie zostało we mnie już ze mnie, wszystko demony zjadły tajemnie. PrzynieŚcie mi Madonnę, Madonnę od demonów, niech z wysokiego porazi mnie tronu. W „Panu Kazimierzu” Agnieszka zaŚpiewała też wiersz Michała o dziwnych losach Heleny Rubinstein, która mieszkała przy Szerokiej i robiła kremy na zmarszczki. Jednak musiała wyemigrować do Australii, bo wŚród krakowskich mieszczek rozeszła się plotka, że Helenka dodaje do swoich mikstur... męskie nasienie. Do emigracji zmusiła ją ostatecznie kolejna plotka, że od nieuważnego stosowania jej kremów jedna z pań zaszła w Krakowie w ciążę. Zupełnie nieplanowaną. SMAKUJ?CY ?YCIE Robert Makłowicz 18 To nie tak, że traktuje rodzinne miasto zupełnie bezkrytycznie. Ostatecznie to właŚnie tutaj udało mu się doŚwiadczyć wielce traumatycznego przeżycia - zjeŚć najgorszą potrawę w życiu: płucka na kwaŚno. Zdarzyło się to w przydworcowym barze Smok, o nazwie krótkiej, lecz wymownej, bo kojarzącej się ze śle przetrawioną siarką. Tymczasem Smoka, w ramach wielkiej przebudowy Krakowa, a może, jak twierdzą niektórzy, w wyniku doskonale za-planowej zemsty pewnego smakosza, rozwałkowowano niedawno jak ciasto na pierogi. A raczej, jak zapewne powiedziałby Robert Makłowicz, na pierożki. Można zaryzykować stwierdzenie, że Makłowicz zrobił dla Krakowa równie wiele dobrego, co legendarny książę Krak (który zresztą lubił dobrze zjeŚć i wprost uwielbiał mocno przyprawiony rosół z barana). Lub przynajmniej tyle, ile król Kazimierz Wielki. Wielki budował dla krakusów, a Makłowicz odbudował w krakusach. Przede wszystkim poczucie ciągłoŚci pokoleń, wspólnotę myŚli, nawyków i podniet podniebienia. Wojna, a potem socjalizm wyrządziły w Krakowie mniej szkód niż gdzie indziej, nie zamieniły SMAKUJ?CY ?YCIE się w pył domy ani polerowane od czasów praprababci srebrne widelce i porcelanowe filiżanki. Jednak wieloletni zamęt historii sprawił, że krakowianie zapomnieli o swoich wspólnych, tak odległych od schabowego z kapustą, kulinarnych imponderabiliach, o maczance krakowskiej, głąbikach, pieczonych kasztanach. I o tym, że Kraków zawsze należał do Europy Środkowej, w której mieszały się tradycje i zwyczaje, ale wspólną cechą jej mieszkańców, niegdyŚ obywateli Austro-Węgier, były zarówno austriackie dworce kolejowe, jak i umiłowanie biesiadowania. Tak jak biesiadowało się kiedyŚ w słynnej przedwojennej Secesyi, restauracji na rogu Świętej Anny i WiŚlnej, gdzie krakowskie damy raczyły się dalmatyńskimi ostrygami, przywożonymi specjalnie dla nich wprost znad Adriatyku. Ostatecznie Makłowicz, przez swoje rozliczne felietony, podróże, książki, przypomniał nie tylko krakowianom, jak wielką siłą jest potęga smaku. Poczucie smaku syn marynarza, nieustająco pływającego po morzach i oceanach, wyniósł z domu, rzecz jasna krakowskiego, ale też bardzo kobiecego, prowadzonego przez babcię, mamę i nianię. Babcię, która starannie, w starym, przedwojennym zeszycie przechowywała rodzinne przepisy na przekąski, dania główne i ciasta; mamę, która uczyła go, jak odpowiednio władać sztućcami, a wreszcie nianię, której wiejski kogut, pieczony na maseł-ku do dziŚ Śni się Robertowi Makłowiczowi w snach błogich i maŚlanie pachnących. W tym domu mówiło się czasem, po to, by mały Robert nic a nic nie rozumiał, po francusku, a pojawienie się Polski Ludowej traktowano nie w kategoriach politycznych, lecz w kategorii zwykłego skandalu. Nic zatem dziwnego, że kiedy Makłowicz-chłopiec po raz pierwszy wyszedł z tornistrem do szkoły, ze zdumieniem ujrzał na ulicach portrety niejakiego Gomuł-ki, osobnika, który z niczym mu się nie kojarzył, za to brzydko i bezsensownie wyglądał. Brzydka i bezsensowna okazała się też szkolna stołówka z nakładanym łyżką mielonym i niedopuszczalnie niedoprawionymi buraczkami. Ale zdarzały się też w czasach jego dzieciństwa rzeczy bardziej przyjemne. Choćby książki. Wygrzebana w domu przedwojenna publikacja o wojnie polsko-bolszewickiej pod walecznym tytułem „Taczanką naprzód”, jak również stos przedwojennych „Płomyków”, powojenny już Niziurski. A także wypita z kolegami po szkole różowa oranżada w butelce z krahlem (czytaj - zamykanej na kapsel z drutem), podarowany przez rodziców blaszany pistolet Precyzja, wyprodukowany przez Spółdzielnię Pracy Inwalidów z Kielc. Miał parę wpadek: kiedy mama z okazji Niedzieli Palmowej poleciła mu zakupienie palmy wrócił do domu z margaryną o tej samej nazwie. Wtedy pierwszy i ostatni raz z własnej woli kupił coŚ, co nie było przyzwoicie tłuste. Największe jednak, katastrofalne w skutkach faux pas popełnił, gdy najpierw szczerze zachwycił się przygodami Winnetou w wersji filmowej, 19 20 SMAKUJ?CY ?YCIE a potem dowiedział się, że aktor, który wcielił się w rolę Old Shatterhanda, ma obywatelstwo Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Wtedy po raz pierwszy rzęsiŚcie się popłakał. Przez pewien czas miał Średnie zdanie o Niemcach, dopóki w wiele lat póśniej, organoleptycznie nie sprawdził, jak wspaniałą potrafią mieć kuchnię. Zaczął jednak od kuchni brytyjskiej. Wyjechał do Anglii w latach osiemdziesiątych, po to, by na chwilę oderwać się od Krakowa, poczuć, jak smakuje życie Polaka na ekonomicznym zesłaniu. Na rok zatrzymał się w Londynie, zarabiał funty, by następnie w całoŚci przejadać je w restauracjach. Inni Polacy ciułali na swój pierwszy w ojczyśnie osobisty Środek lokomocji, a Robert Makłowicz wertował jadłospisy najlepszych londyńskich, jak też paryskich knajpek. Bo lubił jeŚć, a choć był samoukiem, znał się na jedzeniu, bo miał wyjątkowo wrażliwe podniebienie. Nie robiła na nim wrażenia jedynie papryczka czuszka, którą bez mrugnięcia okiem mógł, już jako dziecko, pochłaniać prawie w nieograniczonych iloŚciach. (Talent ów doŚć wczeŚnie zauważyli rodzice Roberta, a wtedy ich syn i ostra papryczka stali się głównym i jedynym punktem programu artystycznego domowych przyjęć). Ostatecznie na początku lat dziewięćdziesiątych Makłowicz wrócił do Polski, by długo i leniwie studiować historię w Uniwersytecie Jagiellońskim i mniej leniwie pisywać felietony kulinarne do „Gazety Wyborczej” w rodzinnym mieŚcie. Miał o czym pisać, bo czasy, również z gastronomicznego punktu widzenia, były niezmiernie ciekawe. Wciąż jeszcze za luksus w restauracji uchodził schab z kawałkiem ananasa z puszki, jednak kapitalizm w powijakach, nieudolnie, acz konsekwentnie zwracał się także w stronę rozkoszy żołądkowych. Z czasem Robert Makłowicz umocnił swoją pozycję znawcy gastronomii, poznał też wszelkie tajniki dziennikarskiego i redaktorskiego warsztatu. Ostatecznie stał się ulubieńcem, a także i postrachem coraz to większej grupy podwawelskich restauratorów. I kucharzy, którzy felietony Makłowicza czytali z wypiekami na twarzy. Jedni czerwienieli z zachwytu, inni z wŚciekłoŚci. Bo Makłowicz był nieprzejednany, okrutny, a kiepskiej jakoŚci wyroby gastronomiczne budziły w nim zwierzęce instynkty, zamieniały go w krwiopijcę. „Takich wątróbek jeszcze nie widziałem - informował opinię publiczną, szatkując jak kapustę karierę pewnego niezbyt utalentowanego szefa kuchni. - Ciosy nimi zadane lekarz sądowy okreŚliłby jako Śmiertelne, powstałe w wyniku ugodzeń narzędziem tępokrawędziastym”. Bywali i tacy restauratorzy, którzy wysyłali do smakosza paskudne anonimy, inni grozili mu sądem. Dotąd jednak nikt jeszcze nie odważył się postawić go przed wymiarem sprawiedliwoŚci. „To byłoby nawet interesujące - zauważył w jednym z wywiadów Makłowicz. - Wysoki Sąd rozważający, czy skrzywdziłem restauratora, publicznie SMAKUJ?CY ?YCIE głosząc, że rozbija polędwicę wołową tłuczkiem. Według mnie rozbijanie polędwicy wołowej tłuczkiem jest zbrodnią, ale co by powiedział na to Wysoki Sąd?”. Odpowiedzi, jak dotąd, nie udało się znaleść, tymczasem Robert Makło-wicz z lokalnego, acz znanego felietonisty-smakosza przemienił się nieoczekiwanie w wielką, pozalokalną gwiazdę, talentem, dowcipem i znajomoŚcią rzeczy przeŚcigając w popularnoŚci gwiazdy muzyki pop, a może nawet prezydenta RP Polacy zwariowali na punkcie Makłowicza, zaczęli pisać o nim piosenki, a pewien muzyk hip-hopowy przestał w ogóle się kryć, że marzy o tym, by „być jak Robert Makłowicz”. Sprawiły to telewizyjne „Podróże kulinarne Roberta Makłowicza”, w kraju i za granicą, przede wszystkim sposób jego podróżowania. Bo smakosz z Krakowa gotował w basenie, na narciarskim stoku, na morzu i w siłowni, a nawet o mało nie utopił się w Białej Wisełce, gdy pękł na niej lód pod ciężarem nie najchudszego w Świecie mistrza kuchni. W ogóle się tym nie przejął, nadal lizał bezwstydnie i publicznie swoje pulchne paluszki, wkładał je do garnka, głoŚno mlaskał, generalnie był niehigieniczny, spontaniczny, smakowity i naturalny jak jogurt bez konserwantów. I Śmieszny. - Proszę państwa - oŚwiadczał z bardzo poważną miną - piana trzyma się miski jak Rosjanie Kaliningradu, sos gęstnieje jak atmosfera wokół dworu angielskiego, cebulka rumieni się na patelni jak dziewica przed nocą poŚlubną, a galaretka stoi twardo jak nasi pod Kircholmem. A ozorki? Są cudowne. Takie mięciutkie, jak polski asfalt w gorące lato. I znów miewał wpadki, jak przed laty z margaryną palmą. Kiedy zimą postawił kociołek na Świeżym powietrzu, to mu się garnek z gorąca zapadł wraz z podpałką w Śniegową pierzynkę całkiem po uszy, kiedy gotował w mazowieckim skansenie, pewna koza podeszła do gwiazdy programu kulinarnego i zamiast zabrać się do jego przysmaków, zaczęła podgryzać egzemplarz Pana Tadeusza. Gdy z kolei gotował na wizji pyzy po warszawsku, to jakoŚ, krakusowi, ugotować się wcale nie chciały. To wszystko zjednywało mu coraz szersze grono zagorzałych wielbicieli. Bo Makłowicz wkładał palec do zupy, a zaraz potem wychwalał pod niebiosa przysmaki kuchni Śląskiej, podlaskiej, wielkopolskiej. A sławiąc kuchnię danego regionu, sławił także jej mieszkańców, ich wyobraśnię kulinarną, ale także kulturę, ich małe, wspaniałe ojczyzny. Dla Makłowicza bowiem Europa doskonała to właŚnie Europa małych, otwartych na siebie nawzajem ojczyzn. Sam śle się czuje w miejscach zamkniętych, klaustrofobicznych, ksenofobicznych, oddzielonych granicami. Może dlatego, że choć jest przede wszystkim krakowianinem, mieszkańcem dawnej Galicji, to w jego żyłach płynie krew... ukraińsko-or-miańsko-włosko-węgierska. Więc brzydzi się nadmuchanym nacjonalizmem 21 J I fi i 1 SMAKUJ?CY ?YCIE i innymi -izmami także. Brzydzi się również przesadnie zdrowym trybem życia, porannym wstawaniem, joggingiem, wieprzowiną tak śle doprawioną, że smakuje jak banan, dietami niskokalorycznymi. Jest za to wiele rzeczy, którymi zupełnie się nie brzydzi. Lekturą Bogumiła Hrabala i Józefa Rotha, wierszem Miłosza, kilkoma kawałkami Sex Pistols, Komedy i Możdżera, pachnącą golonką (po krakowsku zwaną golonko), strudlem według przepisu babci, Świńskim ryjem, wędzonym na Węgrzech, koniecznie z papryczką, a także kolejną podróżą do kolejnej małej ojczyzny. Jak też, od czasu do czasu, nocną krakowską wędrówką od knajpy do knajpy, długim, pozornie bezproduktywnym biesiadowaniem. Jak kiedyŚ w Galicji, w wielkim, wielonarodowym imperium austro-węgierskim. - Dzięki temu wciąż się rozwijam - zapewnia Robert Makłowicz. - Kraków mi w tym pomaga, bo to doskonałe miejsce na hulaszczy tryb życia. Zatem kiedy nie podróżuję, biesiaduję w Krakowie, w jego sercu i na Kazimierzu. Piję tu i jem. Dużo i chętnie. Dla niektórych to zapewne marnowanie czasu, zwyczajne bąblowanie. Dla mnie to smak życia. ŚWI?TY OBIBOK Mikołaj 24 Święty Mikołaj z Kazimierza przeszłoŚć ma zupełnie nieŚwiętą. Jednak nikomu to dziŚ nie przeszkadza, ani dorosłym ani dzieciom. Dzieci kochają Mikołaja, bo chodzi z tiarą i w złotym ornacie. I nie przykleja sobie do twarzy, jak wielkie krasnale z hipermarketów, sztucznej brody z waty. Brodę ma własną - długą, siwą i nie zawsze upraną. Także doroŚli, zwłaszcza artyŚci, uważają Mikołaja za istotne zjawisko. Piszą o nim, rysują go i fotografują. W ornacie oraz nago. Niedawno Świętym Mikołajem z Kazimierza, znanym w nielicznych krę-gach jako „Bogusław z Kaśmirza”, zachwyciła się piękna i wybredna Barcelona. Zdjęcie Mikołaja, gołego jak prawda, ozdobiło zaproszenia na wystawę Michaela Ackermana, słynnego fotografika z Nowego Jorku. Ackerman wyłowił Świętego przy piwie w nocnym lokalu na Kazimierzu. Nie on pierwszy, bo Mikołaj kazimierzowskim piwem, zwłaszcza tym postawionym przez kogokolwiek, nigdy nie pogardzi. Gardzi za to pracą, ubezpieczeniem społecznym, podatkami, nowym dowodem osobistym, policjantami i pewnym prawicowym politykiem z pierwszych stron gazet. ŚWI?TY OBIBOK Nic wczeŚniej, jak się wydaje, nie zapowiadało w życiu Mikołaja-Bogusła-wa błyskotliwej kariery Świętego. Urodził się w czasach wojny, w rodzinie zdecydowanie niezamożnej. W dodatku na Kazimierzu, na którym nie było już ?ydów, za to pełno było nowych tubylców o różnorakich zainteresowaniach. Ze szczególnym uwzględnieniem cudzej własnoŚci. Zainteresowanie miejscowych budziły zwłaszcza portfele tych, którzy nie wiedzieć czemu i po co zapuŚcili się, często doŚć chwiejnym kroczkiem, w ciemne, odrapane uliczki zakazanej dzielnicy. Skutki takiej eksploracji Kazimierza zawsze można było z góry przewidzieć. - Wędrowiec budził się rano, na trawce, bez grosza, w majtkach albo bez majtek - wspomina Mikołaj. - Ale to był dopiero początek jego przygody na Kazimierzu. Zanim przybysz z innego Świata zdążył wyszukać odpowiedni liŚć do przykrycia swoich niechcący obnażonych cech płciowych, zbulwersowane poranną pornografią okoliczne emerytki wykręcały już numer telefonu do najbliższego komisariatu. I wędrowiec miał kolejną przerwę w podróży. DoŚć kosztowną, bo łóżko w izbie wytrześwień droższe było od niejednego hotelu. Z czasów wczesnego dzieciństwa Mikołaj zapamiętał także spacerują-cego po uliczkach Krakowa aktora Ludwika Solskiego i rodzinne wyprawy „z Kaśmirza” nad Wisłę, na plażę, której dawno już nie ma. I z której to plaży można było za grosz przepłynąć łódką na drugi brzeg, pod Wawel. W towarzystwie ponurego przewośnika, jego psa i Śnieżnobiałej kozy. - Nie ma już plaży, kozy, nie ma też matron wygrzewających się na słoń- cu w nylonowych cycownikach, ich dzieci pochłaniających kilogramy chleba z pasztetową, mężów popijających wódecznoŚć z lnianych, wysłużonych sia tek - wzdycha z pewnym rozżaleniem Mikołaj. - Tylko Wawel jeszcze jest. Ale czy długo? Zapewne nie zostałby nigdy Bogusław z Kaśmirza najsłynniejszym w mieŚcie fachowcem od grudniowych prezentów, gdyby nie jego młodzieńcza aktywnoŚć w jednej z krakowskich parafii. Służył do mszy jako ministrant, grał w jasełkach, pomagał księdzu po kolędzie. Ksiądz odwdzięczał się mu wielokrotnie - krótkimi wakacjami nad morzem. NajczęŚciej w jednej z nadmorskich plebanii, gdzie duchowieństwo z różnych stron kraju trwoniło czas i co-niedzielne ofiary wiernych na kolejne partyjki pokera. Bogusław miał ręce pełne roboty: podawał graczom w koloratkach herbatę, ciasto i koniaczek. I uczył się pilnie, czym się różni blef od kantu. Ostatecznie postanowił, że on też, jak doroŚnie, to i owo przetrwoni. 25 26 ŚWI?TY OBIBOK Młodzieńcem będąc już starszym, trwonił czas i cudze głównie pieniądze w nocnych lokalach Krakowa lat szeŚćdziesiątych i siedemdziesiątych: w Kaprysie, Warszawiance, Feniksie. Tam poznał innych stałych bywalców, choć-by Świętej pamięci Księcia Wariatów Szajbusa. W tamtych czasach Szajbus nie recytował jeszcze wierszy Dymnego i Miłosza. Za to pojawiał się w nocnych lokalach, całkowicie pozbawiony odzieży. - Nie licząc masła roŚlinnego, którym był dokładnie wysmarowany - za uważa Mikołaj. Za Szajbusem, jak zwykle, pojawiali się milicjanci. Po to, by go złapać i osadzić. I jak zwykle bez skutku, bo Książę Wariatów, wijąc się jak dżdżownica, wyŚlizgiwał się z rąk władzy i wszelkim stereotypom. Chłopak z Kaśmirza też nie lubił stereotypów. W wolnych, raczej porannych chwilach, gdy lokale z dansingiem i striptizem tuliły się do snu, póśniejszy Święty studiował... psychologię. W najstarszym w Polsce i najszacowniejszym uniwersytecie. W szczególnoŚci cenił sobie wykłady profesora Kępińskiego. Wyniesiona z nich znajomoŚć ludzkiej natury wkrótce się przydała Mikołajowi. Wtedy, gdy z powodów, nad którymi nie warto się dłużej rozwodzić, trafił na parę lat do zamkniętego pomieszczenia. Z okien którego niebo wyglądało tak, jakby ktoŚ złoŚliwie pomalował je w kratkę. W sumie w życiu zdobył wiele profesji. Był górnikiem, złodziejem i szklarzem. Ostatecznie znudziły go wszelkie męczące zajęcia i zaraz po upadku PRL-u postanowił zostać obibokiem. Starym, szczęŚliwym i sławnym. Wrócił w rodzinne strony, na Kazimierz. Inny niż ten z dzieciństwa, mniej żulerski. Dostęp do niego mieli już nie tylko tubylcy, lecz także przybysze z innych Światów, którzy rzadziej niż przed laty lądowali bez majtek na trawie. Zaczął żyć dla samego życia. Bez rodziny, pieniędzy, czasem bez Śniadania. Za to z coraz dłuższą i coraz bardziej siwą brodą. - A pan to wygląda, jakby właŚnie zszedł po drabinie z nieba - zacze piła go kiedyŚ na ulicy jakaŚ miła dziewczyna. - Zupełnie jak Święty Mi kołaj. Przyjrzał się sobie w lustrze, ale nie dostrzegł nic szczególnie Świętego. Tylko siwą brodę i wielki, kulfoniasty nos. Zaraz jednak przypomniał sobie, jak przed laty nosił dzieciom prezenty. Jak na Śląsku pewien sztygar poprosił go o pomoc, bo nie mógł sobie poradzić z nieznoŚnym synem. Chłopiec miał dwanaŚcie lat, na imię mu było Władzio, śle się uczył i nie wierzył już w Świętego Mikołaja. - Ty sobie, Władzio, możesz w Mikołaja nie wierzyć, ale on wierzy w cie bie - zapewnił chłopca Bogusław przemieniony w Świętego. - Wierzy, że bab- ŚWI?TY OBIBOK cia nie będzie się więcej martwić, że znowu złamiesz rękę, bo przyszła ci ochota, jak w ubiegłe wakacje, spacerować po dachu stodoły. Bogusław-Mikołaj dobrze zapamiętał zdziwioną, nieco przestraszoną twarzyczkę chłopca. Zapamiętał, jak dziecko pociągnęło go mocno za prawdziwą brodę, złapało za kulfon wielkiego, miękkiego i wcale nie przyklejonego nosa, a potem upadło na kolana, by klepać pacierz za pacierzem. A po kilku dniach sztygar opowiedział Bogusławowi, że Władzio zmienił się nie do poznania. Grzecznie je, uczy się i Śpi. I z wypiekami na twarzy wciąż przekonuje kolegów, że wreszcie udało mu się spotkać prawdziwego Świętego Mikołaja. Stało się tak, że Bogusław-więzień, Bogusław-złodziej, dzięki dobrym ludziom i zaufaniu, jakim go obdarzyli, zobaczył ŚwiętoŚć w swoim nie-Świętym życiu. Z aniołami, diabłem, z tiarą, wielkim worem pełnym prezentów i długą brodą, w szatach wyniesionego na ołtarze dobrodzieja zaczął zupełnie bezinteresownie odwiedzać krakowskie dzieci. Te biedne, te chore i te całkiem zdrowe. W dzień Świętego Mikołaja i nie tylko. Pojawia się na Kazimierzu, by podarunkami i sercem obdarzyć zaniedbane, samotne maluchy, pojawia się także w szpitalu dziecięcym, by rozweselić smutną dziewczynkę, u której właŚnie wykryto białaczkę. I która nie zwróci uwagi, że Święty od prezentów przyszedł do niej w gumiakach, że tiara to owinięty papierem drut, a broda jest nie pierwszej czystoŚci. Ale nie jest z waty. Wieczorem zaŚ, po rozdaniu wszystkich podarków i dobrych uczynków, Święty Mikołaj znów pojawi się w kolejnej knajpie w dzielnicy artystów. Pojawi się po to, by za kufel lub dwa pozować nago albo w ornacie, albo w stroju Gandalfa fotografom zza oceanu. Czy też zwyczajnie, by naciągnąć na piwo przypadkowego maklera giełdowego z Warszawy lub Michała Zabłockiego albo Roberta Makłowicza... Z wyliczeń Świętego Mikołaja z Kazimierza wynika, że z powodu jego sławy, charakteru i woli bywają dni, gdy gdzieŚ między placem Nowym a ulicą Szeroką artyŚci i turyŚci stawiają mu dziennie dwa tuziny „dużego piwa”. DwadzieŚcia cztery kufle. Nie wszyscy, rzecz jasna, kochają Mikołaja z Kaśmirza. Choć wszyscy na Kazimierzu doskonale go znają. Barmanki z pubów, które lubią jeśdzić rowerami bez hamulców, znany już młody pisarz, nieco starsza Królowa Wandzia od końskiej jatki, czy też Endzior od najlepszych na Świecie kotletów. Kilku żuli, paru handlarzy, dwóch złodziei, sławny performer, trzech mniej sławnych rześbiarzy oraz jeden niesławny morderca. I właŚciciele knajp, i knajp bywalcy. 27 ŚWI?TY OBIBOK Są tacy, to prawda, co nie lubią widywać Świętego Mikołaja ani słuchać jego pikantnych dzielnicowych plotek i przekleństw, których jest wielką skarbnicą. Są nawet tacy, których na jego widok dopada depresja lub desperacja, lub przynajmniej zaczyna boleć głowa. Ale Święty nieŚwięty Mikołaj zupełnie tym się nie przejmuje. Czasem wyrecytuje jakiŚ wiersz Bursy, opowie Świński dowcip, z którego tylko on i czarny kot z ulicy Szerokiej będą się Śmiali. A potem i tak naciągnie turystę, barmana albo reżysera, który kręci filmy o Świętych i mniej Świętych, na kolejne piwo. Kto wie, może już dwudzieste piąte z kolei. ZAKOLEGOWANY RE?YSER Baron 30 Baron, zwany czasem Arturem Więckiem, bardziej niż w sferach wyższych miewa kontakty w strefach niebieskich. To stąd jeszcze niedawno sprowadził do Krakowa Anioła, by powoli zamieniać go w człowieka. WczeŚniej jednak spotkał człowieka, który zwyczajnie był Aniołem. Był także księdzem, filozofem i góralem. „Nie prowdy sukojcie, tylko kolegów” - napisał kiedyŚ Anioł. A Baron, też góral, choć nieco mniej filozof, a już zupełnie nie ksiądz, zatrzymał się dłużej nad tą dziwną „prawdą o prawdzie”. I postanowił wcielić ją w życie. Nie znaczy to, że wczeŚniej Artur Więcek, rozpoznawany dziŚ w Białowieży i w Koluszkach, a także w Chicago oraz Auckland jako reżyser z Krakowa, nie miał kolegów. Wręcz przeciwnie, wiele istotnych spraw w jego życiu kręciło się wokół przyjaciół i wspólnie z nimi. To z kumplami przecież w czasach, gdy wyrastał z krótkich spodni, podrywał w rodzinnej Limanowej ładne, pachnące wielkim miastem kolonistki. Wtedy właŚnie został Baronem, bo, jak zauważyli koledzy z podwórka, kręciły mu się włosy, jak... baranowi. Swojej inteligencji i pomysłowoŚci zawdzięcza przyszły reżyser uŚwiadomie- ZAKOLEGOWANY RE?YSER nie lokalnym przeŚmiewcom, że od barana do barona jest bliżej, niż mogło się im dotąd wydawać. To z kolegami właŚnie, gdy już chodził w dłuższych nieco spodniach, zamarzył o wspaniałym filmie z udziałem zagranicznego kapitału. Były to czasy schyłkowego socjalizmu, o kapitale czytało się wciąż jeszcze głównie w dziełach Marksa, a w polskich kinach, poza wyjątkami, ziało pustką, nudą i przechodzoną ideologią. Baron, po nieudanym, jednorazowym starcie na studia aktorskie, mieszkał już wówczas, a właŚciwie wa-letował (rzecz jasna u kolegów) w akademikach w Krakowie. Zakochał się wtedy w Krakowie od pierwszego wejrzenia, właŚciwie od razu wiedział, że będzie mu już zawsze wierny. Dla jego prowincjonalizmu pozbawionego prowincjonalnej duchoty, dla starych domów i ludzi, którzy w cieniu zabytkowych brył chcą działać, tworzyć i się bawić. Dla najwspanialszych w Świecie imprez, kończących się jedną wódką na Rynku, dla rozmów o teatrze, wierszach, scenariuszach filmowych, których w większoŚci nikt nigdy nie zrealizuje. Zakochał się w Krakowie, jak też w pewnej mądrej i pięknej Agnieszce. I zakolegował się. Także z Niemcem Winfriedem, który studiował w Polsce reżyserię i tak jak Baron cenił sobie bogate życie towarzyskie oraz polską literaturę, zwłaszcza prozę Sławomira Mrożka. To właŚnie Mrożkiem, a konkretnie jego opowiadaniem pod proroczym, jak się okazało tytułem „Ci, co mnie niosą”, zaraził Winfried podczas przypadkowego kursu po Berlinie Zachodnim pewnego niemieckiego taksówkarza, rodem z... Jugosławii. Taksówkarz miał krew gorącą, bałkańską, długo się nie zastanawiał. Wysupłał z poŚcieli wszystkie życiowe oszczędnoŚci i postanowił przeznaczyć je na peł-ne rozmachu twórcze przedsięwzięcie w kraju za żelazną wciąż jeszcze kurtyną. Nieco może zdziwiony odwagą berlińskiego taryfiarza Baron, jak też jego starsi nieco koledzy zabrali się porządnie do dzieła. Porządnie i z rozmachem. Wynajęli mieszkania i biura, prawie wynajęli sprzęt od szkoły filmowej, prawie zatrudnili do filmu gwiazdy krakowskiego teatru Jana Peszka i Dorotę Pomykałę. I całkiem naprawdę zorganizowali... wieczorek zapoznawczy dla przyszłej ekipy. Na stole w znanym krakowskim hotelu pojawiły się orzeszki i alkohole oraz proporczyki państw wszelakich, zależnie od tego, kto akurat mieszkał w krakowskim akademiku przeznaczonym dla zagranicznych studentów. Pojawiła się flaga grecka, bo w szkole językowej w Krakowie postanowił szlifować język polski pewien sympatyczny młody człowiek z basenu Morza Śródziemnego, poznany przez Barona jak zwykle przy okazji szalonej balangi, a także pewien stypendysta z Egiptu, kilku Amerykanów, jeden Australijczyk oraz Holender, który postawił przed sobą znak ONZ, bo przez chwilę tłumaczył to i owo dla notabli z Organizacji Narodów Zjednoczonych. Było hucznie i Śmiesznie. Dopóki do ekipy filmowej „Ci, co mnie niosą” nie dotarła tragiczna wiadomoŚć, że ponieŚli także tak- 31 32 ZAKOLEGOWANY RE?YSER sówkarza z Berlina Zachodniego. I nic w tym Śmiesznego nie było. Emigrant z nieistniejącej już dziŚ Jugosławii nie chciał po prostu już istnieć, odebrał sobie życie. Choć, jak się wydaje, nie z powodu filmu, który nie miał szans w tamtych czasach powstać, nie z powodu straconych na niego wszystkich oszczędnoŚci, lecz za przyczyną nieszczęŚliwej miłoŚci. Przez chwilę Baronowi odechciało się robić filmy. Zajął się sprawami bardziej praktycznymi. Trafił w Krakowie do szkoły dla asystentów społecznych, bo nie chciał iŚć do wojska, a w dodatku w tej akurat szkole nie trzeba było zdawać egzaminu z matematyki. Nigdy swej decyzji nie żałował. Poznał wtedy mroczną stronę Świata, odsuwaną często od oficjalnej, ładniejszej rzeczywistoŚci na boczny, zapomniany tor. To było dla niego ważne doŚwiadczenie, po raz pierwszy zaczął widzieć złożonoŚć rzeczy. Miał praktyki wŚród alkoholików, narkomanów i schizofreników. KiedyŚ w krakowskiej klinice psychiatrii poznał zamkniętą na ludzi i samą siebie dziewczynę chorą na schizofrenię. Powiedziała mu, że nie ma dla niej wyjŚcia, bo życie poza kliniką jest pozbawione sensu. Zaprowadził ją wtedy, choć nie powinien, bo pozostawała w zamknięciu, do małej, brudnej klitki, w której mieszkał z Agnieszką. Pokazał znajomej ze szpitala, że mimo fatalnych warunków, odrapanych Ścian, przedpotopowych mebli i ciasnoty można mieć przestrzeń w myŚleniu, można zaszczepić w sobie wiarę w lepszą przyszłoŚć. Podróż w Kraków chorej dziewczyny zakończyła się sporą awanturą, lekarze odsunęli Barona od schizofreników z oddziału zamkniętego, ale kobieta, dziŚ już na wolnoŚci, dzwoni czasem do Artura Więcka, by podziękować mu za tę inspirującą dla niej przygodę. Czasy były niełatwe. Wchodziła nowa, wolna Polska, z wielkimi nadziejami i zupełnym brakiem pieniędzy dla tych, którzy chcieli realizować swoje marzenia. A chłopak z Limanowej, z głową pełną pomysłów, musiał za coŚ żyć. Pewnego dnia, na krakowskim targowisku zauważył kobietę, która z wielkim przejęciem przymierzała kolorowy szal, rodem ze słonecznej Italii. - ManiuŚ, a może by tak skupić się przez moment na szalikach? - zagadnął Baron Mariusza, kolegę muzyka, rzecz jasna, poznanego na nocnej, hucznej imprezie. Skupili się. Pojechali do Włoch rozklekotanym samochodem z rozklekotaną przyczepką. Przed fabryką producenta szalików ustawiły się piękne, europejskie tiry i jeden polski osobowy gruchocik. W Środku tego grata niejaki Alfi, producent szalików, ujrzał dwóch lekko zakłopotanych, jak też skacowanych obywateli dalekiego kraju, z których jeden miał na głowie kędziory jak młody baranek, a drugi nosił spodnie ze Śladami kocich łapek. A to dlatego, że na kempingu wskoczył mu na jedyne dżinsy miejscowy italiański ubłocony dachowiec i pozostawił Ślady pazurków nie do usunięcia. Alfi wzruszył się na widok Polaków tak bardzo, że dał im Śmiesznie niskie ce- ZAKOLEGOWANY RE?YSER ny za szaliki. Zarobili tyle, że mogli otworzyć w Krakowie agencję reklamową i robić w mieŚcie pod Wawelem pierwsze filmowe spoty dla znanej fabryki kosmetyków i kilku jeszcze innych firm, dopóki lokalny, wciąż jeszcze raczkujący rynek się nie wyczerpał. - Nawet z tego nieszczęŚcia nie ma gdzie się w tym mieŚcie porządnie na pić - zagadnął pewnego dnia Mańka lekko sfrustrowany Baron. I wtedy ko ledzy założyli - w ramach rozwoju agencji reklamowej - Free Pub, najsłyn niejszą dziŚ może, z perspektywy czasu patrząc, podwawelską knajpę po upadku PRL-u. Był początek lat dziewięćdziesiątych. W innych nocnych lokalach Krakowa wciąż królowały bufetowe, Śledś na sałatce i piwo w nie domytym kuflu. A we Free Pubie nie było bufetu, Śledzia ani sałatki, a przed długim barem, w kolejce po piwo, ustawiała się Śmietanka. To znaczy bardzo interesujące krakowskie towarzystwo. Najwięcej było dziennikarzy, nie bra kowało jednak chirurgów i aktorów, poetów, polityków, muzyków rockowych i balladowych, zdeklarowanych buddystów i piewców Bachusa, ideologów oraz abnegatów, jak też kilku szaleńców i degeneratów. W tym także Księcia Wariatów Szajbusa, który pojawiał się tam przynajmniej raz w tygodniu, by sobie przez chwilę swobodnie powrzeszczeć. Przychodzili też turyŚci, którzy z pewnym zdziwieniem obserwowali, jak za barem tańczy zespół pracowni ków pubu w kalesonach lub wełnianych rajtuzach, jak goŚcie zasiadają do biesiady w szlafrokach i piżamach, a w czasie wyborów prezydenckich biją się na popielniczki prawicowi i lewicowi dziennikarze... Za barem we Free Pubie stali artyŚci i studenci, wŚród nich przyszły amant polskiego kina Bartek Świderski, przy stolikach (lub na stolikach) pojawiali się Małgorzata Szumowska, Maja Ostaszewska i Marta Bizoń, Ewa Kaim, aktorskie małżeństwo Schimscheinerów, Andrzej Mleczko i jego słynąca z urody córka, Maleńczuk, Świetliki, jak też Malcolm MacLaren i Fish. Oraz redaktor Jerzy Skoczylas na rowerze. A bez roweru redaktor Witold BereŚ. Tymczasem wczesne doŚwiadczenia filmowe Barona, nie przymierzając jak z Mrożka, jak też jego wprawki przy reklamach przyniosły rezultaty. Zaproponowano mu zrobienie dla telewizji cyklu programów dla dzieci, w których maluchy miały się dowiadywać, co to kapitalizm. I znów Baron postanowił poszukać kolegi. - Mam pewien pomysł... może byłbyŚ zainteresowany? - zapytał pewnego póśnego wieczoru stałego już bywalca Free Pubu. Witold BereŚ, znany dziennikarz, ojciec dzieciom, akurat w małej depresji i akurat przy piwie, podniósł leniwie wzrok znad szklanicy. PomyŚlał sobie, że znów ma do czynienia z niespełnionym krakowskim artystą. - A masz stówę? - zapytał i westchnął. 33 * ZAKOLEGOWANY RE?YSER Baron miał i dał. W kilka tygodni póśniej dodał też Beresiowi sporą zaliczkę od panów z telewizji. Redaktor otrząsnął się ze zdumienia i małej depresji. Beresiowo-Baronowe koło fortuny nabrało rozpędu. Po „Kleofasie z krainie kapitalizmu”, po początkowych „Rozmowach na koniec wieku” koledzy, po uważnej lekturze w „Przekroju” Historii filozofii po góralsku Józefa Tischnera postanowili przenieŚć ją na taŚmę filmową. Z udziałem Jerzego Treli, Krzysztofa Globisza i wielu innych zaprzyjaśnionych ludzi. Bo bardzo podobała im się ta historia. Bo była dobra i piękna, jak sam, schorowany już, właŚciwie umierający ksiądz profesor Tischner. - To była i wciąż jest fascynująca przygoda naszego życia - przyznaje Baron. Na tyle fascynująca, że pod wpływem kapłana-filozofa narodziła się w przyjacielsko-producenckiej spółce BereŚ-Baron kolejna myŚl. MyŚl sprowadzenia na Ziemię Anioła, który miałby w sobie mądroŚć księdza Tischnera, lecz także naiwnoŚć dziecka. - Anioł w Krakowie powstał, bo chcieliŚmy opowiedzieć o sprawach, które są dla nas ważne, chcieliŚmy to zrobić tu, w Krakowie, z naszymi kolegami, bo ich szukaliŚmy i znaleśliŚmy, jak nam nakazał Anioł-ksiądz - wyjaŚnia Baron. I zaczęli kręcić film, z Globiszem, Trelą, Schimscheinerami, Ewą Kaim, Świetlikami, Skoczylasem i innymi. Bywały dni marniejsze, kiedy Baron myŚlał o wykupieniu biletu w jedną stronę do Ameryki Środkowej, bo tylko on i Witek BereŚ wiedzieli, że na skończenie filmu brakuje sporo pieniędzy. Ale duch nieżyjącego już Anioła-księdza czuwał nad nimi. Choć wokół szalała powódś, kiedy filmowcom miało przygrzać słoneczko - przygrzewało. A gdy już prawie się pakowali się do Meksyku, bo nie mieli czym zapłacić za pracę kolegom-aktorom, pewna pani z banku postanowiła wspomóc finansowo prywatne i półamatorskie przedsięwzięcie, ponieważ oglądała wczeŚniej Historię filozofii po góralsku i wzruszyła się nią prawdziwie. A potem były już tylko ważne nagrody w Gdyni i nie tylko, splendor, czerwone dywany (specjalnie dla Witolda Beresia), międzynarodowe festiwale i kolejny film - Zakochany Anioł, także w Krakowie. Anioł bowiem nie mógł pojawić się i zakochać w innym miejscu. Podobnie zresztą jak jego twórca i zarazem kolega - Baron, zwany czasem Arturem Więckiem. TEOLOG W RÓ?OWYCH OKULARACH Leon Knabit 36 Kupa koŚci owiniętych w czarny materiał - długaŚna, tyczkowata sylwetka ojca Leona Knabita z podkrakowskiego Tyńca natchnęła niegdyŚ kardynała Karola Wojtyłę do stworzenia definicji mnicha doskonałego. Idealne warunki, które tak zainspirowały przyszłego papieża, i - według opinii wielu - raczej nieklasztorne poczucie humoru doprowadziły benedyktyna do własnego telewizyjnego talk-show. I stworzenia teologii radoŚci. Ci, którym Różowe Okulary Ojca Leona (alternatywna nazwa jego teologii) nie pomagają widzieć jasnych stron życia, mogą uważać, że mnich pojawił się w tynieckim klasztorze, bo się zakochał w tutejszych organach. Nieprawda. Śpiewy gregoriańskie, fascynujące młodego ministranta już w pięknej neogotyckiej katedrze w Siedlcach były jedynie przynętą - dzięki niej głos powołania nie został zagłuszony hałaŚliwymi, choć niekiedy pięknymi głosami Świata. A gdy do tego doszedł akompaniament i nieporównywalne z niczym modlitewne improwizacje maestro Mariana Machury, od pół wieku organisty tynieckiego, sprawa była jasna, oczywista i nieodwracalna. TEOLOG W RÓ?OWYCH OKULARACH Zawieszone na skałach nad Wisłą podkrakowskie opactwo Świętego Benedykta, którego historia sięga XI wieku i panowania Kazimierza Odnowiciela, kusiło młodego Stefana Knabita, syna listonosza z Siedlec, od czasu gdy jako seminarzysta zawitał tu po raz pierwszy. - Gdyby kolega mnie nie Ściągnął do Tyńca, pewnie życie zawiodłoby mnie na studia do Rzymu i kto wie, co mogłoby z tego wyniknąć. - Ojciec Knabit, od nowicjatu zakonnego Leon, znacząco puszcza oko. - Nie mogłem pozwolić, by diecezja we mnie tyle zainwestowała i potem straciła. Zanim jednak wysokiemu (prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu) zakonnikowi w czarnym kapturze na łysej czaszce i, dziwna to u mnicha rzecz, o szerokim uŚmiechu przyszło prezentować w telewizji tyniecką rodzinę, siedem lat zaglądał do opactwa, by odpowiedzieć swemu wewnętrznemu głosowi na ważkie pytanie: Naprawdę chcesz? - Chcę - odpowiedział już w 1951 roku stanowczo głos, a ojciec Leon tak się ucieszył, że gdy wreszcie wylądował w upragnionej tynieckiej celi, aż so bie z radoŚci strzelił na wiwat z papierowej torby. Niedawno, gdy wspominał pięćdziesięciolecie bożej posługi, doszedł do wniosku, że udało mu się trafić na swoje miejsce. Miejsce, do którego ciągną ludzie wcale nie po to, by wstąpić do zakonu, lecz by się dowiedzieć, jak żyć, by chcieć żyć. Tynieckie opactwo oferuje im odpowiednie warunki, bo pozwala zatrzymać się nawet na kilka dni w odosobnieniu. Pomodlić się, wyciszyć, a nawet i benedyktyńskie kury nakarmić. W zgodzie z łacińską sentencją umieszczoną przy wejŚciu do klasztoru: Ora et labora in laetitia pacis, czyli „módl się i pracuj w radoŚci pokoju”. - Nie tylko wróżki mają dziŚ klientów - wyjaŚnia ojciec Leon swoją i opactwa popularnoŚć. - Ludzie przybywają do Tyńca, bo przyciąga ich po zytywna energia. Przychodzą w poszukiwaniu prawdy i pocieszenia. Zanim ojciec Leon zaczął szerzyć teologię radoŚci, dostrzegł jej siłę we własnym życiorysie. Paradoksalnie stało się to, gdy zapadł w młodoŚci na poważną chorobę płuc, która znacznie ujęła mu sił i kilogramów. Musiał nieco zwolnić obroty. W górskim klimacie. Czasy były szare, komunistyczne, a on wylądował w domu rekolekcyjnym koło ?ywca. Tam właŚnie przyjechał ze studentami ksiądz, który za dwadzieŚcia lat miał zostać papieżem. Czyż to nie szczęŚcie? - pomyŚlał ojciec Leon. Ja mam mieć pretensje do Pana Boga, że mi płuca poraził?! Przecież ta wyprawa po tysiąckroć mi się opłaciła. Co prawda w ewangelii trudno znaleść sceny, w których Pan Jezus by się Śmiał, i nawet dziecko wie, że koŚciół to na ogół nie najweselsze miejsce na Świecie, ale i to nie zniechęciło ojca Leona do poszukiwania dalszych śródeł 37 38 TEOLOG W RÓ?OWYCH OKULARACH prawdziwej radoŚci. Wciąż wyobraża sobie, że kiedy dzieci biegały za Chrystusem, musiał się uŚmiechać. Prosty dowód na to, że Pan Bóg miewa poczucie humoru, udało się uzyskać w 1968 roku, w czasie zamieszek studenckich. Był Wielki Post, milicja tłukła młodych opozycjonistów, a tymczasem ojciec Leon, u dominikanów w Krakowie miał głosić żakom „Rekolekcje radosne”. Tuż przed mszą podszedł do niego pewien dominikanin i powiedział, że zakonnikom z trudem udało się dogadać z dowództwem milicji. ?e jeŚli studenci wyjdą po dziewiątej, to władza pozwoli im się rozejŚć, a jak przed dziewiątą - to będzie awantura. - No więc musiałem ciągnąć do tej dziewiątej i wiadomo, jak to jest w ta kich sytuacjach, człowiek mówi, co mu Ślina na język przyniesie - wspomina ojciec Knabit. - Nie było łatwo, więc starałem się jakoŚ podnieŚć tych mło dych ludzi na duchu. Wtedy usłyszałem fraszkę o sobie: „Pan Bóg jest dow cipny, każdy się przekona, bo stworzył żyrafę i ojca Leona...”. Poszukiwanie radoŚci i jej rozmaitych wcieleń stało się dla niego stylem życia. O tyle było mu łatwiej, że „genetycznie pogodę ducha odziedziczył po mamusi” i od dziecka całkiem inaczej niż otoczenie reagował na troski i kłopoty. - Przecież radoŚć - zauważa - to śródło wewnętrznego spokoju, do któ rego powinni dążyć nie tylko mnisi. - A że do talentu dostrzegania pozyty wów, nawet tam, gdzie gołym okiem ich nie widać, doszedł talent artystycz ny - szlifowany w dzieciństwie rolą ?yda w jasełkach, a za młodoŚci Pustelnika w Balladynie - należało to spożytkować. Z pomocą przyszła re forma liturgiczna w 1964 roku, kiedy koŚciół przechodził z łaciny na język polski. Ojciec Leon, jako ten, dla którego mikrofon i scena nie miały już ta jemnic, pomagał przestawiać całą machinę na właŚciwe tory, między innymi tłumacząc w trakcie mszy Świętej liturgię z łaciny na język ojczysty. To była ważna misja. Choćby dlatego, by uniknąć takich kwiatków przy dosłownym przekładzie, jak wtedy, gdy usłyszawszy w czytaniu, jak Herod Ścina mieczem Jakuba, brata Janowego, wierni odpowiadali: „Bogu niech będą dzięki”. Po trzebny był inteligentny i wygadany tłumacz, a nikt lepiej się do tego nie nadawał niż ojciec Leon. Komentował uroczystoŚci w Tyńcu, na Wawelu, na Skałce, w Częstochowie. Toteż kiedy wiele lat potem do telewizji, do programu o rodzinie zaproszono zakonną rodzinę tyniecką, nikt nie miał wątpliwoŚci, kto o niej opowie. Do studia w Warszawie pojechało dwóch braci - ojciec Leon i ojciec Włodzimierz. Włodzimierzowi się upiekło, a Leonowi powiedziano: „Ojciec jest postać medialna, to ojca wykorzystamy”. I wykorzystali. Katecheta i proboszcz, podprzeor i senior w radzie opactwa w swoim talk show „Ojciec Leon zaprasza” goŚcił i kontrowersyjnego TEOLOG W RÓ?OWYCH OKULARACH biznesmena Bagsika, i pyskatą góralkę Zofię Bigosową, i tygrysicę Annę Polony, i nieprzebierającego w słowach rapera Liroya. Ten ostatni popisywał się u niego w programie do tego stopnia, że siedząca obok aktorka Joanna Szczepkowska fuknęła niczym kotka: „Ja sobie wypraszam, przy kobietach się nie klnie!”. - Pani wiedziała, że tu będę - odparował jej Liroy. - Trzeba było nie przy chodzić. Zrobiło się niemiło, ale mnich z Tyńca opanował sytuację. Załagodził sprawę żartem, że liczba przekleństw Liroya w katolickim talk show to Śmiech na sali w porównaniu z tym, co muzyk wyczyniał w innych programach. Talk show ojca Leona, podobnie jak i jego teleturniej wiedzy religijnej „Salomon”, „Credo” oraz „Rozmowy z Ojcem Leonem” cieszyły się sporą popularnoŚcią. Najlepszy tego dowód, że jak wszystko co dobre, zniknęły z wizji po paru latach. Szeregowi z telewizji do dziŚ mówią zakonnikowi: „JesteŚmy ojca fanami, ale ojciec rozumie, układy..”. - Doskonale obywam się bez kamer - przyznaje z uŚmiechem autor po czytnych książek, takich jak Schody do Nieba, O radoŚci czy Ojca Leona ró żowe okulary. - Mam tyle do zrobienia. Chociaż była to dobra droga do wal ki z antyklerykalizmem. Nawet najwięksi wrogowie KoŚcioła na widok takiego dziwaka jak ja musieli się chyba uŚmiechnąć. Sam uŚmiecha się na myŚl, jak blisko, bo zaledwie parę kilometrów ma z opactwa do Krakowa. Uwielbia odwiedzać Rynek by night, choć to rzadko się zdarza, bo by night najczęŚciej przesiaduje w klasztorze nad kolejnym artykułem lub książką. Ostatnio zastanawiał się nad tym, Czy zwierzę-ta mają duszę, i dlaczego ludzie zeszli na psy po potopie, przecież wczeŚniej nie jedli mięsa. Spisał to wszystko w książce, która od razu stała się bestsellerem. Od ojca Leona, który zdecydowanie jest we frakcji psiarzy, nie kociarzy, dowiemy się ostatecznie, że nasi mniejsi bracia mogą mieć duszę, bo „jak tu nie wpuŚcić takiego do nieba za jego panią?”. Tyniecki mnich nie potrafi, niestety, dociec, po co Pan Bóg stworzył komara, podobnie jak pchły, których w opactwie było kiedyŚ mnóstwo. - Uczestniczyły zwłaszcza w niedzielnych nabożeństwach, transportowa ne do klasztoru w obszernych spódnicach parafianek - wyjaŚnia ojciec Leon. - Teraz podniósł się zdecydowanie poziom higieny, więc rychło tynieccy mnisi mogą zapomnieć, jak taka mniejsza siostra wygląda. Noc w klasztorze zawieszonym na skałach to także czas na również nie-pozbawione humoru liturgiczne komentarze i porządkowanie korespondencji z papieżem Janem Pawłem II, której omówienie uzupełniło ostateczne wy- 39 TEOLOG W RÓ?OWYCH OKULARACH danie Spotkań z wujkiem Karolem. 240 listów - 60 od jeszcze arcybiskupa, 180 już od papieża, to spora dawka radoŚci. Zwłaszcza że papież, podobnie jak benedyktyn z Tyńca, w nawet najmniejszych rzeczach widział coŚ pogodnego i radosnego. KiedyŚ ojciec Leon napisał w liŚcie do Ojca Świętego, iż podczas pobytu w sanatorium jeden z kuracjuszy złoŚliwie zauważył, że mnich nie dosłużył się żadnej godnoŚci w KoŚciele, bo jest taki chudy. Otrzymał z Rzymu odpowiedś: „Ojcze Leonie, trzeba się starać o te kilogramy, by wzrastać w godnoŚci”. Ulubionym jednak listem od papieża jest ten o modlitwie. „Przed modlitwą musi wszystko ustąpić na dalszy plan, wówczas modlitwa daje sobie radę z najbardziej zapracowanym dniem” - jak mnicha dopada leń, to sobie ten list przypomina. Oprowadzający niegdyŚ turystów po tynieckim klasztorze ojciec Michał tłumaczył, że skrót PZPR, to znaczy Promieniować Zawsze Pełnią RadoŚci. DziŚ podobną sentencję powtarza odwiedzającym Tyniec ojciec Leon. - Nawet na smutne, ciemne wydarzenia powinniŚmy czasem spojrzeć z pewnego dystansu. Zobaczymy wówczas, że przykroŚci są tylko jednym z elementów życia - uważa najpogodniejszy mnich na Świecie. - Jasnych, różowych odcieni jest w naszym życiu o wiele więcej. Trzeba tylko umieć je dostrzegać. JAK ZE SZTYCHÓW DAMA Małgorzata Zwolińska 42 KiedyŚ przyjaciele nazwali ją Rachelą, bo jak żydowska dziewczyna o duszy poetki z Wesela potrafi przywracać do życia słomiane chochoły. Chroni je przed kurzem i niepamięcią. Jak wiele innych swoich skarbów, jak przybla-kłe hafty, aksamity i muŚliny, jak klatkę dla papugi uwieszoną u powały Starego Sklepu w Krakowie. Jeszcze do niedawna miała warkocze prawie do ziemi. Nadal nosi długie włosy, długie suknie w bardzo starym stylu i zdarza się jej wkładać ponad-stuletni kapelusz. - Przypomina damę ze starych sztychów - mówi Franciszek Muła, aktor teatru STU w Krakowie. - O Rachelo! - zachwycał się jej urodą i osobowoŚcią poeta Mieczysław Słonin. - „Statku szybki z żaglem serca (...) To Ty patrzysz w porty Świata (...) Niosąc w sobie sekret Wschodu, zapach złota i jedwabiu (...)”. Rachela naprawdę nazywa się Małgorzata Zwolińska. Jest scenografką, aktorką, i pieŚniarką. I na swój wyjątkowy sposób kobietą biznesu, bo od kilkunastu już lat prowadzi w Krakowie Stary Sklep - staromodny, koronkowy JAK ZE SZTYCHÓW DAMA i wyjęty z czasu. Sklep Małgorzaty to miejsce niepowtarzalne, które bardziej niż punkt handlowy przypomina na wpół już baŚniowe poddasza, pełne kufrów, skrzyń, futerałów i duchów. Jeden taki strych istniał kiedyŚ naprawdę, w jej rodzinnym domu. - Fascynował mnie przez całe dzieciństwo. Był wielki, drewniany i pełen sekretów - mówi Małgorzata. Jako dziewczynka odkrywała go dzień po dniu, wyjmowała ze skrzyń niemodne, tiulowe sukienki z Ameryki, wycierała z pyłu stare płyty i patefon. Stare, nikomu już niepotrzebne sprzęty i ubrania uskrzydlały jej wyobraśnię, otwierając drogę do dawnych, zapomnianych Światów. Potem strych zmienił się w mieszkanie, ale pamięć o nim przetrwała w przedmiotach, które Mał-gorzata zabrała do swojego nowego domu nieopodal Wawelu i do Starego Sklepu. - Sklep powstał z zachwytu nad przedmiotami i z obawy, by nie zatraciły swojej historii - wyjaŚnia jego właŚcicielka. Ten zachwyt przez wiele lat był jednak tylko zachwytem „prywatnym”. Małgorzata długo nie myŚlała o tym, by pasję zamienić w profesję. Miała też inne miłoŚci. Skończyła filozofię na KUL-u, tworzyła kabaret, występowała w teatrach. - Obsadziłem ją kiedyŚ w sztuce w roli... Śmierci, bo przedstawiono ją tam jako piękną i zagadkową kobietę, która wciąga ludzi w swój ostatni ta niec - wspomina reżyser Wojciech Markiewicz. - Nie wyobrażałem sobie, by mogła ją zagrać inna aktorka. Małgorzata jest samym życiem, ale nie znam bardziej tajemniczej osoby. Jej sklep także stał się z czasem dla krakowian miejscem pełnym tajemnic, dziwnych bibelotów i opowieŚci. Elżbieta Konieczna, żona znanego kompozytora Zygmunta, doskonale zapamiętała jego początki: - W drzwiach sklepu pojawiła się drobna, elegancka staruszka. Wyjęła z torebki parę mocno przyniszczonych baletek. Prawdę mówiąc - z merkantylnego punktu widzenia - nie były wiele warte. Lecz starsza pani zaczęła snuć opowieŚć, wspominała czasy, gdy po raz pierwszy, jako dziecko, włożyła baletki na nogi. Opowiadała o swoich emocjach, o radoŚci, jaką przyniosły jej pierwsze lekcje tańca. Małgosia słuchała tej pozornie zwyczajnej historii z wypiekami na twarzy. Zapłaciła za baletki zdecydowanie za dużo. - Nie wszystko się da i należy przeliczać na pieniądze - wyjaŚnia Małgorzata. Jej sklep już w zamierzeniach nie miał przynosić wielkich zysków. Tylko nagle, na początku lat dziewięćdziesiątych okazało się, że dom Małgorzaty pęka w szwach od gromadzonych pieczołowicie przez długi czas nietuzinkowych przedmiotów. CzęŚć z nich wstawiła więc do wynajętego pomieszczenia 43 44 JAK ZE SZTYCHÓW DAMA przy zatłoczonej ulicy StarowiŚlnej, vis-?-vis Starego Teatru, gdzie właŚnie przygotowywał swoje niezwykłe spektakle Krystian Lupa. Tymczasem teatr tworzył się także po drugiej stronie popularnego miejskiego traktu, w zwyczajnej, wydawałoby się, witrynie sklepowej. Reżyserzy, aktorzy, kolekcjonerzy przyglądali się ze zdumieniem, jak obok słomkowego manekina, dzierganych ręcznie obrusów, wiejskich makatek i mieszczańskich z ducha filiżanek, a nawet obok słoika konfitur niewiadomego pochodzenia, pojawia się dziewiętnastowieczna balowa suknia z muŚlinu. W końcu postanowili zajrzeć do dziwacznego sklepiku. I wsiąkli już tam na całego. Z czasem sklep stał się miejscem towarzyskich spotkań artystów. Lubiła w nim przymierzać suknie i odpoczywać Agnieszka Osiecka, lubił zamyŚlić się Piotr Skrzynecki, nad ranem wpadał po frak Jacek Wójcicki, pomysłów na scenografię szukał Lupa. Ostatecznie doszedł do wniosku, że doskonałym scenografem w jego przedstawieniach będzie kobieta, która stworzyła ten najdziwniejszy sklep na Świecie. I tak Rachela przygotowała kostiumy dla bohaterów wystawianego przez Lupę Człowieka bez właŚciwoŚci. Potem przyszły kolejne zamówienia. DziŚ Małgorzata Zwolińska tworzy klimat przedstawień teatru Groteska, projektuje stroje i scenografię w serialach telewizyjnych, ma za sobą epizod reklamowy z Sophią Loren w roli głównej. - Ma wyjątkowy talent, dostrzega szlachectwo rzeczy, wobec których inni przechodzą zupełnie obojętnie - mówi Anna Sekuła, scenografka. - Potrafi zatrzymać się nad zepsutym kałamarzem, skrawkiem chusty, spłowiałym, dziurawym melonikiem. Jakby wyczuwała w przedmiotach ukryte, niewi dzialne dla innych fluidy. Krakowski architekt Jerzy Brataniec pamięta, jak pewnego dnia jakiŚ uprzejmy krakowianin zaprosił Małgorzatę do zwiedzenia piwnicy nieotwie-ranej od czasów wojny. - Nie zabrała z niej, ku naszemu zdziwieniu, żadnych cennych drobia zgów. Wzięła jedynie kilka czarnych od smolistego kurzu słoików i jedną bu telkę. Nieco póśniej postanowiliŚmy gremialnie otworzyć w sklepie tajemni cze „przetwory” i poddać je degustacji. W słoikach były konfitury, a w butelce, o czym informowała wyblakła etykieta, lecznicza mikstura, lecząca wszelkie boleŚci, w tym „cholerę i cholerzy-cę w początkowym stadium”. - To była wyjątkowo dobra i aromatyczna wódka - wyjaŚnia ze Śmiechem architekt. Butelki z miksturą nie opróżniono od razu w całoŚci. Stała na półce w sklepie i czekała na kolejnych goŚci. Przychodzili bardzo chętnie. - Tak jakoŚ dziwnie się dzisiaj czuję - oznajmiał już od wejŚcia Krystian Lupa. - Chyba bierze mnie jakaŚ cholera. JAK ZE SZTYCHÓW DAMA Nic dziwnego, że z czasem Stary Sklep z jego właŚcicielką oraz „sprzedawczynią” i przyjaciółką Małgorzaty - Ulą Stachowicz, a także klientami stał się żywą krakowską legendą. I ostatnią deską ratunku dla tych, którzy rodzinne pamiątki obawiali się zostawić... własnej rodzinie. Na StarowiŚlną docierały dziesiątki listów z całej Polski. Docierały nawet te śle lub prawie nie zaadresowane. „Pani Małgorzato, mam ukochaną suknię z batystu, w której na bale chodziła jeszcze moja mama. Bardzo chciałabym ją Pani podarować - pisała rozgoryczona staruszka. - Dla moich wnuków to tylko kawałek materiału, nic już dla nich nie znaczy. Wiem, że dla Pani będzie znaczyć wiele”... Znaczyła. Tak jak nadpalona koszulka, którą inna starsza pani, jaką jedyną rzecz, zabrała ze sobą podczas ucieczki z płonącego domu w czasie wojny. Tak jak kapelusz Romana Polańskiego, przyniesiony przez jego dawnego przyjaciela. Małgorzata przyjęła go już przy ulicy Józefa na Kazimierzu, gdzie przeprowadziła sklep, bo czynsz na StarowiŚlnej stał się dla jej „rupieciarni” zbyt wysoki. Do żydowskiej dzielnicy przeniosła się w czasach, gdy Kazimierz był jeszcze wielką ruiną. DziŚ ulica Józefa, pełna kafejek i maleńkich, uroczych galerii jest, także dzięki Małgorzacie, jednym z najbardziej fascynują-cych miejsc Krakowa. Stary Sklep zyskał nowych bywalców. Nowych aktorów i reżyserów. I młodych ludzi, poszukujących niezwyczajnych strojów do Ślubu, jak też starszych od nich prawdziwych niemieckich baronów, zawzięcie penetrujących zgromadzone rzeczy w poszukiwaniu przedwojennych muszek do swoich ukochanych kolekcji. Może tylko rzadziej niż kiedyŚ można w nim spotkać krakowską Rachelę, bo zbyt mocno pochłania ją praca scenografa. - Mam to szczęŚcie, że udaje mi się żyć z moich największych pasji - przy znaje Małgorzata. O szczęŚciu w prywatnym życiu mówi niewiele. Chętnie opowie za to o głuchym jak pień i Ślepym Ułanie, psie przygarniętym z azylu, na spacerach z którym przychodzą jej do głowy najlepsze scenograficzne pomysły. I o tym jeszcze, że pasją życia i pasją tworzenia udało jej się zarazić najważniejszą w życiu osobę - dziewięcioletnią córeczkę Esterę. - Jest nieodrodną córką niezwyczajnej matki - zapewnia Elżbieta Ko nieczna. - Obie tworzą swój własny Świat, w którym wszystko toczy się w ja kimŚ szlachetnym, ale także logicznym wymiarze. Nie ma w nim miejsca na złoŚć, zawiŚć, poŚpiech i pogoń za błyskotkami. Jest miejsce na spokój, na miłoŚć, na rozwój duchowy. KiedyŚ Małgorzata zaprosiła mnie na koncert córki. Nigdy nie zapomnę widoku małej dziewczynki w zwykłej szkolnej sali, grającej wspaniale na wielkiej wiolonczeli i fortepianie, ubranej za sprawą matki w przedwojenny szkolny mundurek z marynarskim kołnierzem i ko ronkowe pantalony. 45 » I n f CC w ! # Wi I i JAK ZE SZTYCHÓW DAMA - Pokochałam przedmioty, stare mundurki i pantalony, stare talerzyki, lalki z pustymi porcelanowymi oczami, do których dziesiątki lat temu przytulały się zapomniane już dzieci. Świat pełen jest takich skarbów - mówi Małgorzata. - Wciąż pełen jest i zapewne będzie cennych rzeczy, naznaczonych pamięcią ludzkiej emocji. Tak właŚnie myŚlę, że to pamięć tworzy nas, okreŚla, nadaje nam tożsamoŚć. I sprawia, że ostatecznym skarbem staje się dla nas nie przedmiot, nawet ten najpiękniejszy i najcenniejszy, tylko człowiek. CHO? NIE AMANT, WODZI REJ Jerzy Stuhr 48 Mniej więcej w czasach, gdy na ekrany wszedł film Absolwent z Dustinem Hoffmanem, zmienił się na Świecie ideał męskiej urody. Przybladła kowbojska gwiazda Johna Wayne’a, a w kinie pojawiły się typy zdecydowanie nie-kowbojskie i niskopienne. Oprócz Hoffmana także Al Pacino i Jack Ni-cholson. - Panowie, pora umierać! - powiedział Jan Nowicki do reszty krakowskich amantów. - Przyszedł czas Pszoniaka i Stuhra! Wzorce filmowe, także pod Wawelem zmieniły się od tamtej pory przynajmniej kilka razy. Jerzy Stuhr przetrwał zmiany ze stoickim spokojem. Strach pomyŚleć, jak by wyglądały dziŚ polski teatr i kino, gdyby, co się Stuhrowi niegdyŚ marzyło, po skończeniu polonistyki został szacownym wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po austriackich przodkach, którzy osiedli w XIX wieku w Krakowie, ma bowiem mocne poczucie przynależnoŚci do ceniącej sobie racjonalizm sfery inteligenckiej. Ale ma również niespokojną naturę i, na szczęŚcie, ciągle coŚ go irracjonalnie i wbrew wszystkiemu do przodu gna. CHO? NIE AMANT, WODZI REJ Z polonistyki do Teatru STU, rewolucyjnego i zaangażowanego politycznie. Ze Starego Teatru Swinarskiego i Wajdy w stronę kina moralnego niepokoju. Stamtąd w kierunku ról, za które widzowie kochają go najbardziej -Lutka Danielaka z Wodzireja, czy Filipa Mosza z Amatora. I Maksa z Seksmisji oraz Nadszyszkownika Kilkujadka z Kingsajzu. I do reżyserowania, pisania scenariuszy, rektorowania i dalej... Przy takim tempie płodozmianu narcyzm mu nigdy nie groził. A właŚciwy stosunek do powierzchownoŚci i przyjaśń z Krzysztofem KieŚlowskim skutecznie go od zachwytu nad samym sobą uwalniały. „Popatrz na siebie od tyłu - radził mu KieŚlowski. - Spójrz na filmie, jak idziesz. Widzisz, jak człapiesz? A tobie się wydawało, że ty amant jesteŚ”. Nawet rosnąca w geometrycznym tempie popularnoŚć w polskiej odmianie bywa dla niego raczej męcząca. Rola w Seksmisji Machulskiego po aktorze, który u Wajdy grał i Papkina, i Hamleta, spłynęła, jak woda po gęsi. Jak również to, że widzowie wciąż podchodzą do niego, oględnie mówiąc, z dużą dezynwolturą. Stale ktoŚ ma ochotę klepnąć go bratersko po ramieniu albo zaczepia tekstami: „Albercik! Wychodzimy!”, „Nie pójdę, tak będę tu leżał!”, „Nas, bohaterów, prądem?!”. Jest zimą w górach na stoku, a ludzie tylko czekają, aż się przewróci. „O! Wywalił się! Filmuj go!”. Zajeżdża na stację benzynową pod Poznaniem, a goŚć, który tankuje mu bak, mówi: „Ależ ja mam szczęŚcie, przed chwilą był tu Gulczas, a teraz pan”. Po pamiętnej roli w Wodzireju Feliksa Falka oferty prowadzenia zabaw posypały się z całej gierkowsko-balującej Polski, połowy Bloku Wschodniego, a nawet z Chicago. Jeszcze nie tak dawno, ale już gdy był rektorem krakowskiej szkoły teatralnej, do jego gabinetu wkroczył elegancki jegomoŚć, który oferował tysiąc złotych za poprowadzenie balu maturalnego córki. Trochę póśniej dostał propozycję bycia wodzirejem karnawałowego balu wiedeńskiego „z jakąŚ aktorką Monicą Belucci, czy coŚ podobnego”. Miał się tłumaczyć, że bale prowadził tylko w filmie? Ze stoickim spokojem odpowiedział: „Tego zawodu już nie wykonuję”. Rektor Stuhr swoim studentom powtarza jednak, że dobry aktor musi umieć wszystko. Gdyby nie to, że na studiach w dzień pracował w teatrze, a nocami dorabiał właŚnie jako wodzirej w knajpach, to Falk nie nakręciłby swojego słynnego filmu w Krakowie. - Szlify zdobywałem w obskurnych spelunkach o dświęcznych nazwach jak Kryształowa, na zapleczu gastronomicznym - przyznał w jednym z wywiadów. - Z jednej strony siedział fakir, czyli facet w turbanie, chodzący po gwośdziach, z drugiej tancerka topless przyciemniała sobie sutki jakimŚ ma-zidłem. 49 50 CHO? NIE AMANT, WODZI REJ Tancerka i fakir mieli ochotę zaprzyjaśnić się z młodym człowiekiem, który rej wodził. Chcieli skrócić dystans, dzielący wyrobników nocnych lokali. Ale Jerzy Stuhr lubi zmniejszać dystans przede wszystkim w teatrze, wcielając się na przykład w postać sędziego Porfirego Pietrowicza w Zbrodni i karze Wajdy. Tak, by widz widział pot na jego twarzy, mękę i ciężką pracę. Zawsze chciał, by ludzie zapomnieli, że jest aktorem, i uwierzyli mu absolutnie. Zabiegał o to różnym sztuczkami, często straszliwym kuglarstwem. Ale co za satysfakcja, gdy po monodramie Kontrabasita Süskinda, który zagrał już chyba z siedemset razy i objechał z nim Świat, podchodzi nagle do niego jakiŚ facet i pyta: - Ano, jak to, szefie, jest, jak pan nie w formie? Stuhr mu na to szczerze: - No, ciężko te dwie godziny wygadać. Facet: - To niech se pan da spokój i zostawi ten instrument, jak się panu grać nie chce. Stuhr zdziwiony: - Ale panie, to przecież taki tekst, sztuka... A facet pyta z wybałuszonym oczami: - To pan tylko na niby na tym kontrabasiku rześbi? Ile Stuhra jest w KontrabasiŚcie, a ile Kontrabasity w Stuhrze - zastanawiały się włoskie dziennikarki, gdy grał Süskinda od Palermo po Mediolan i we wszystkich włoskich koloniach na obu półkulach. Nawet dwa przedstawienia w ciągu dnia. W Montrealu po południu po polsku dla Polaków, wieczorem po włosku dla Włochów. W Sydney odwrotnie. A w polskim miesięczniku „Teatr” napisali, że najlepsze i tak są te momenty, gdy się nie odzywa, tylko gra na kontrabasie... I kto wie, komu by jeszcze Stuhr grał na basie, gdyby pewnego dnia, po powrocie z planu Deja vu z Odessy do Krakowa, nie obudził się i... nie mógł wstać. Impuls, który kiedyŚ irracjonalnie gnał go do przodu, tym razem, w ramach rekonwalescencji po zawale, doradził odetnąć, przystanąć. I napisać książkę Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce. Gdybym tego zawodu tak nie uwielbiał, pewnie byłbym zdrowy, pomyŚlał. Pisząc o sobie, poczuł tymczasem ogromny przypływ ozdrowieńczej wolnoŚci. Aktor jest ograniczony kamerą, scenografią, czasem. A tu masz pióro i jak ci się nie uda, możesz wszystko zacząć od nowa. Aktor Stuhr zaczął więc pisać scenariusz. Kiedy o trzeciej w nocy postawił ostatnią kropkę w Historiach miłosnych, obudził żonę Barbarę, skrzypaczkę. Musiał się z kimŚ napić, choćby kieliszek, tak był przygnębiony tym, że zakończył pisanie. Mała depresja ustąpiła, gdy w różnych zakątkach Świa- CHO? NIE AMANT, WODZI REJ ta po projekcji filmu, który według swego scenariusza wyreżyserował, wychodził do widzów i rozmawiał o... miłoŚci. I wciąż go dziwiło, że problemy jego Pułkownika z kobietami tak bardzo przypominają kłopoty pewnego urzędnika z S?o Paulo w Brazylii oraz pewnego studenta ze Stambułu. Cieszył się szczerze, że ludzie pod różnymi szerokoŚciami geograficznymi chcą słuchać tego, co aktor-reżyser z Krakowa ma do powiedzenia, i że potrafi się z nimi bez większych ceregieli porozumieć. Choć nie znał ani portugalskiego, ani tureckiego. Ale włoskiego się nauczył, bez pomocy jakichkolwiek nauczycieli. Po to choćby, by zagrać po włosku w teatrze Al Italiana na 1300 miejsc, w sztuce noblisty Harolda Pintera. A potem wracał do Krakowa, na chwilę, bo zaraz ze swoim Starym Teatrem ruszał na niekończące się tournée po Świecie ze Zbrodnią i karą. Tylko przepakowywał walizki. I nagle zerwał z tym definitywnie. Gdy pod kasą teatralną przypadkiem usłyszał: „Proszę cztery bilety na Stuhra. Obojętnie na co”. Doszedł do wniosku, że gra w Starym Teatrze za dużo i za długo. - Andrzej Wajda powiedział mi kiedyŚ: „Wiesz, Jurku, trzeba w życiu zro bić bardzo dużo rzeczy, żeby ze dwie, trzy zostały” - wyjaŚnia. Niedawno wyreżyserował na pięćdziesięciolecie Teatru Ludowego w Nowej Hucie Ryszarda III Szekspira. Zagrał w nim tytułową rolę. Wrócił do teatru, bo nurtowało go pytanie o naturę władzy. Tak pociągającej, że dla jej zdobycia ludzie decydują się nawet na pakt z diabłem. Dla odmiany nastroju podłożył głos za Eddy’ego Murphy’ego do Osła ze Shreka. I znów, jak po Seksmisji, przechodnie zaczęli go dręczyć cytatami: „Mam smoka i nie zawaham się go użyć!”. A pewien dziennikarz w zupełnie poważnym dzienniku napisał: „Osioł to życiowa rola Stuhra”. KiedyŚ zapewne okaże się, która z życiowych ról Jerzego Stuhra jest najbardziej życiowa. Wciąż nosi go i po gatunkach, i po Świecie. Z Dużym zwierzęciem i Pogodą na jutro dolatał się nawet złotej karty senator i uzbierał tyle mil, że nie wie, co z nimi zrobić. Panie z LOT-u ciągle proszą: „Panie Stuhr, niech pan gdzieŚ z nami poleci”. A on woli przemknąć samochodem przez Kraków do domu nad Rudawą. Bo, jak obliczył, na trzydzieŚci trzy lata małżeństwa nie było go z rodziną chyba ze dwanaŚcie. Syn Maciej został aktorem, przeniósł się do Warszawy, córka Marianna też studiuje w stolicy. A on tęskni, bo miłoŚć wciąż kojarzy mu się z tęsknotą. On w Chicago, żona na koncertach w Paryżu. On w Buenos Aires, a żona dzwoni, że w domu się coŚ zepsuło. A on: „Musisz najpierw odkręcić lewy zawór tam z boku”... - Ale ten zawód tylko w ten sposób warto uprawiać - powtarza za Swi- narskim, którego nieraz po próbie w Starym Teatrze odwoził maluchem na 51 CHO? NIE AMANT, WODZI REJ psychiczny wypoczynek do kliniki. - Bo inaczej co? O trzeciej przyjdę do domu, papcie włożę? No nie, no jak... Zawsze jednak wraca do Krakowa, gdzie jego dziadek był prawnikiem, a babcia razem z Kiepurą chodziła do szkoły wokalnej. Z jej przekazów Stuhr wie na przykład, że sławny tenor „chamem był, bo podszczypywał dziewczyny”. Do miasta, gdzie wszyscy męscy członkowie rodu Stuhrów kończyli uniwersytet (najmłodszy psychologię), bo takie było przekonanie, że wiedzę to się zdobywa na uniwersytecie. Do miasta, które stanowiło dla niego mur ochronny przed salonami, bo tych zawsze unikał. Nawet Jolancie KwaŚniewskiej nie udało się go Ściągnąć na kolację z księciem Walii. Gdy zerknął do kalendarza, z radoŚcią zobaczył, że w tym dniu gra u siebie w szkole Kontrabasistę. Uff. Kamień spadł mu z serca, bo dobre krakowskie wychowanie nie pozwala przecież pojawić się przy deserze. WIELOKROTNIE INNY PROFESOR Michał Rożek 54 Profesor Michał Rożek jest historykiem sztuki, pisarzem, oratorem, znawcą rzeczy bez liku i odkrywcą. Odkrywa przed Światem dawne oblicze Krakowa pełne nowych, sekretnych, a bywa, że i hultajskich rysów. Profesor jest jak dawny krakowski alchemik - wytarte czasem i niepamięcią kamienie miasta zamienia w żywe złoto. Profesor Rożek należy do tych nielicznych postaci Krakowa, które wciąż jeszcze mogą poszczycić się osobistą kawiarnianą kanapą. Stylowy mebel stoi w rogu stylowej Café Zakopianka i codziennie od siedemnastej czeka. Wyłącznie na profesora, bo nikt obcy nie Śmiałby nawet usiąŚć na wyróżnionej kanapie od piątej w górę. Wraz z kanapą czekają na profesora, czasem z pewną dozą zniecierpliwienia, kolejne mocne kawy, ewentualnie jeden zniecierpliwiony koniaczek, rozŚpiewane Edith Piaf i Dalida, zaprzyjaśnieni barmani, wreszcie liczne grono wielbicieli, a częŚciej wielbicielek jego nadzwyczajnego talentu i niezwyczajnej osobowoŚci. Profesor, urodzony zdecydowanie po wojnie, różni się od wielu innych profesorów wielokrotnie. Chociaż w swoim dorobku ma już ponad czterdzie- WIELOKROTNIE INNY PROFESOR Ści książek, setki rozpraw, artykułów i odczytów, nie wygląda, jak wciąż niektórzy krakowscy akademicy - niezależnie od wieku - na sto trzydzieŚci siedem lat, nie nosi okularów ze szkłami jak denka od butelek, nie chodzi w jesionce i włóczkowym berecie, nie wkłada (prawie) marynarki. Za to lubi swetry, adidasy i wycieczki. Spotkać go można wraz z przyjaciółmi na przykład w Wąchocku. I to wcale nie z powodu kawałów, lecz za przyczyną wspaniale zachowanych wnętrz wąchockiego opactwa cystersów. - Zawsze fascynowała mnie historia, bo to ona wyznacza naszą tożsa moŚć. Tak jak okreŚla ją sztuka, jej zmiennoŚć, pragnienie dotknięcia ideału. Musiało jednak upłynąć parę lat, zanim dostrzegłem także, że za każdym przedmiotem z przeszłoŚci, za zabytkiem, który dziŚ podziwiamy, stał kiedyŚ człowiek, ze swoimi marzeniami, słaboŚciami, obyczajowoŚcią - wyznaje profesor. - To właŚnie ten ludzki wymiar historii kultury, nie tylko zresztą materialnej, stał się ostatecznie moją pasją, obszarem, w którym poruszam się z prawdziwą przyjemnoŚcią. Miał wielu nauczycieli, za jednego z najważniejszych przewodników duchowych do dziŚ uznaje Karola Estreichera, nieocenionego badacza kultury z wielkiego rodu krakowskich uczonych. - Człowieka, dla którego praca i życie były wielką przygodą - opowiada Michał Rożek. - Pełen sprzecznoŚci, samotnik i jednoczeŚnie sybaryta, do wszystkiego, co robił, podchodził z wielką namiętnoŚcią. Mawiał: „Aby za palić innych, musisz sam płonąć”. Bardzo mocno wziąłem sobie jego słowa do serca. Ważnym i pierwszym nauczycielem stała się dla Michała Rożka jego matka. Krakowska pani domu, córka architekta i wielka miłoŚniczka miasta swoich przodków. Profesor Rożek jest bowiem krakowianinem z dziada pradziada, właŚciwie to nie on wybrał Kraków, ale Kraków jego. Wraz z mamą uważnie zwiedzał od dziecka ulice i Świątynie, jak również kawiarnie, gdzie krakowska pani domu raczyła się - wzorem innych ówczesnych dam - herbatką lub winiaczkiem, a jej syn w krótkich spodenkach lodami w wielu smakach. Wpadali na Wawel, do katedry, gdzie mały Michał służył jako ministrant do mszy biskupowi Wojtyle, i do Zamku, na Rynek, do koŚcioła Mariackiego i do kafejki Domino, i na Floriańską, pod Bramę, a potem do Jamy Michalika, nazywaną przez jej najmłodszego goŚcia Jamą... Mechanika. Zaszczepione w dzieciństwie zamiłowanie do kawiarnianego życia stało się przyczyną kłopotów przyszłego naukowca w liceum - za przesiadywanie po kawiarniach obniżono mu stopień ze sprawowania. Póśniej już go za to nie szykanowano, jednak do dziŚ pozostaje słodką tajemnicą Michała Rożka to, w jaki sposób udaje mu się połączyć regularne posiadówki w kawiarniach z imponującym dorobkiem twórczym. PracowitoŚć i samodyscyplinę odzie- 55 56 WIELOKROTNIE INNY PROFESOR dziczył po ojcu - farmaceucie, który znał się na lekach jak Paracelsus i z zapałem łączył ze sobą rozmaite ingrediencje, by tworzyły nową jakoŚć, służą-cą zdrowiu i życiu człowieka. Ta alchemiczna z ducha umiejętnoŚć komponowania z wielu składników najdoskonalszych mikstur przeniosła się, jak się wydaje, z ojca na syna. Chociaż Michał Rożek nie został aptekarzem, to jego poŚwięcone rodzinnemu miastu (i nie tylko!) księgi, książki i książeczki przywołują na myŚl dokonania doktora Fausta i mistrza Twardowskiego. Mistrz Rożek nie ma sobie równych w przetwarzaniu materii, jaką jest historia, w nową, fascynującą współczesnych jakoŚć. Dzięki odkrywaniu przez niego krakowskich historii i historyjek, przez nikogo wczeŚniej nieopowie-dzianych, podstarzałe nieco miasto nabiera Świeżutkich rumieńców. I uczłowiecza się. Ale uczłowieczają się także dawni jego bohaterowie, ukryci dotąd pod grubą warstwą niepamięci. Wszelkie niewiasty wszeteczne, złodzieje i żebracy, których, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki profesor Rożek przywraca w swoich dziełach do życia. Przygoda z marginesem społecznym z dawnych wieków zaczęła się dla naukowca doŚć niewinnie. WłaŚciwie zaczęła się nieco z nudów. Publikował poważne prace o zabytkach w bardzo kulturalnych pismach, ceniono jego renesansową wręcz wiedzę i przywiązanie do szczegółu. Habilitację uzyskał w tempie ekspresowym, najwyższym stopniem naukowym mogąc szczycić się nieco po trzydziestce. I to wszystko? - zapytał sam siebie nieco retorycznie. Nagle dotknęło go dziwne poczucie, że oddając się bez reszty pracy badacza zabytków Krakowa, pomnoży jedynie i tak imponujący dorobek miejscowych historyków sztuki. Miał szczęŚcie, bo spotkał na swojej drodze wyjątkowego księdza, także profesora, historyka i pisarza, Jan Kracika. Miał szczęŚcie, bo w ręce wpadła mu książka jeszcze innego profesora, Bronisława Geremka, o życiu prostytutek i lumpów w dawnym Paryżu. Był początek lat osiemdziesiątych. - A może i w Krakowie znajdziemy coŚ ciekawego na samym dnie? - za gadnął profesor profesora-księdza, rzecz jasna przy kawie. - Może zajrzymy tam, gdzie dotąd obawiano się zapuŚcić? ZapuŚcili się, najpierw w opasłe tomy starych akt krakowskiego Archiwum Miejskiego. Czytali je z wypiekami na twarzy, robili notatki, z każdym dniem umacniając się w przekonaniu, że historie ludzi wyklętych, wyrzuconych poza społecznoŚć, poza linię oficjalnej historii, warte są przypomnienia. W tym czasie profesor Rożek odwiedzał w domu kuzynkę tuż przed porodem. Cytował krewnej fragmenty dawnych zapisków miejskich, a kobieta, trzymając się za wielki brzuch, płakała ze Śmiechu. - Michasiu, zlituj się, przecież doprowadzisz nam tutaj do przedwczesne go rozwiązania - łamała ręce matka kuzynki. WIELOKROTNIE INNY PROFESOR Ale jak tu nie płakać i Śmiać się jednoczeŚnie, gdy z dziejów pełnego powagi miasta wyłania się proces z Roku Pańskiego 1778, w którym oskarżony przyznaje się przed krakowskim sądem do rozlicznych stosunków ze zwierzę-tami, w tym akurat w Piotrkowie, ze Świnią. „(...) z kotem tamże chciałem mieć sprawę cielesną i w pysk mu naturalia moje wkładałem, ale effectus był nullus, podobnież z wiewiórką” - wyjaŚniał wymiarowi sprawiedliwoŚci skruszony sodomita. I nie był to zapewne wyjątek, bo jak donosił przed wiekami pewien węgierski podróżnik „jeŚli idzie o obyczajnoŚć, to nie sądzę, by w Sodomie i Gomorze większa była swoboda niż w Krakowie”. Może i było trochę przesady w opinii przybysza z Węgier, niemniej wydana w 1986 roku przez Wydawnictwo Literackie książka Kracika i Rożka pod znamiennym tytułem: Hultaje, złoczyńcy, wszetecznice w dawnym Krakowie wykupiona została na pniu. Podobno w znacznym stopniu przez krakowskich księży. Doskonale sprzedawały się i wciąż sprzedają kolejne niesamowite opowieŚci profesora Rożka, z których na przykład można się dowiedzieć, że oto wiele łask wyproszono u króla Władysława Jagiełly, kiedy godzinami przebywał w wychodku, że w renesansowym Krakowie Świetnie prosperował klub opil-ców i osralców (Bibones et comedones), do którego, jak zapewnia Michał Rożek, należał kwiat ówczesnej inteligencji. A jeŚli czytelnika bardziej obchodzą bliższe czasy? Proszę bardzo - profesor Rożek chętnie przypomni, nie tylko krakowianom, że legenda o tatarskiej strzale, która przebiła krtań hejnalisty, narodziła się w dwudziestoleciu międzywojennym, przy kawiarnianym stoliku, że sława wawelskiego czakramu niewiele jest młodsza, że słynny rześbiarz Xawery Dunikowski bardzo seplenił, a słynny aktor Ludwik Solski miał zwyczaj jadać posoloną szarlotkę. Michał Rożek różni się wielokrotnie od niektórych krakowskich profesorów. Opisuje rzeczy, które zupełnie ich nie interesują, choć jednoczeŚnie spod jego pióra wychodzą księgi bardzo poważne o poważnych sprawach traktujące. O Wawelu i Skałce, o życiu papieża i Brata Alberta. Jest autorem Przewodnika po kulturze i zabytkach Krakowa, uznanej dziŚ za biblię fachowców od turystyki, i konsultantem naukowym pisarskiego tandemu Leszek Mazan - Mieczysław Czuma. W domu Leszka Mazana Michał Rożek rozpracowywał nie tak dawno wraz ze znanymi redaktorami losy polskich serc: monarszych, szlacheckich, serc bohaterów narodowych i wieszczów. W pewnej chwili troskliwa żona Leszka Mazana Barbara podała umordowanym już tematem badaczom smakowitą, bardzo polską potrawę. Zjedli ze smakiem, okraszając ją suto humorem, wiedzą i alkoholem. Jeszcze długo rozmawiano o tym, gdzie leżą ciała wielkich Polaków, a gdzie przechowuje się ich najważ-niejsze organa. Profesor obudził się rano, we własnym łóżku, z mglistym 57 i WIELOKROTNIE INNY PROFESOR wspomnieniem, jak do niego trafił, i dziwnym smakiem w ustach. Zadzwonił do redaktora Mazana. - Słuchaj, Leszku - zaczął rozmowę niepewnym tonem. - Czuję w ustach pozostałoŚć po flaczkach. Czy to możliwe by należały do jakiegoŚ króla? O własnym życiu osobistym nie przepada rozmawiać. Wiadomo jedynie, że lubi diabły (ma ich na Ścianach domu całą kolekcję oraz nieco kiczowatą rześbę jednego anioła) i koty, zwłaszcza pewną Gryzeldę, której chętnie dedykuje swoje książki. Kocica należy do bliskiej znajomej profesora, Moniki, która - ku jego najwyższemu oburzeniu - zdecydowała się wysterylizować ulubienicę. Upust swym poglądom na temat sztucznych metod kontrolowania populacji kociaków profesor Rożek dał na wykładzie podczas promocji książki przyjaciela, Andrzeja Kozioła. - Nawet na tej sali jest osoba, która ostatnio wymiŚkowała kota! - oznajmił wbijając wzrok w lekko skonfundowaną właŚcicielkę Gryzeldy - Proszę pani, mogłaby pani nam wyjaŚnić, o co właŚciwie chodzi z tym wymiŚkowaniem? - po wykładzie zapytało jednym głosem Monikę grono wielbicielek i wielbicieli profesora w wieku najczęŚciej emerytalnym. Dla wiernych emerytów, którzy stale przychodzą na jego comiesięczne, czwartkowe wykłady do krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, Michał Rożek odmówił ostatnio, właŚnie w czwartek, przyjęcia osobiŚcie bardzo prestiżowej nagrody. Nie mógł zawieŚć swoich stałych słuchaczy. - Dlatego, że jest wspaniałym, krakowskim dżentelmenem - zauważa Sła womir Śmiłek, także przyjaciel profesora. - I dlatego, że Kraków, jego ludzie, ci z dawnych czasów i ci dzisiejsi, jak też parę popołudniowych kaw, popołu dniowe rozmowy, pewna popołudniowa, stylowa kanapa w stylowej kawiar ni, rzecz oczywista w Krakowie, który kocha nad życie, zawsze będą dla Mi chała Rożka ważniejsi niż cokolwiek. Niż najwspanialsze nawet Światowe zaszczyty. PRAWIE KRÓL Jan Maria Rokita 60 Od Świtu do nocy absorbuje go polityka, według Arystotelesa, najbardziej szlachetne zajęcie dla wolnego człowieka. Już jako czterolatek Jan Maria Rokita planował zostać królem. Niewiele brakowało. KiedyŚ może spełni się jego największe marzenie. Bo prawie premier z Krakowa nie ukrywa, że chciałby zostać władcą. Jak przypuszczają niektórzy - absolutnym. Ma ku rządzeniu jak najbardziej stosowne przygotowanie. Zabrał się do tego we wczesnym dzieciństwie. Od szóstego roku życia słuchał Radia Wolna Europa, a preferencje polityczne wyssał z mlekiem matki. I mimo że Śpiewał wysokim sopranem, kolekcjonował samochodziki i nie potrafił zrobić fikołka w przód, to już w podstawówce wykazywał umiejętnoŚci dyplomatyczne. Chuliganom odrabiał zadania i grał na bramce ze starszymi. A gdy ktoŚ oŚmielił się krzyknąć za nim: „Ty, grubaas!”, sporo ryzykował. „W mig pojawiało się w mojej obronie kilku starszych i silniejszych, a ja wolnym krokiem oddalałem się w swoją stronę” - wspomina w wyda- PRAWIE KRÓL nym kilka lat temu Alfabecie Rokity, obszernym autobiograficznym wywiadzie. Historia życia Jana Marii, który zdążył załapać się zarówno na siermiężny PRL, doŚwiadczyć PRL-owskiej opozycyjnoŚci, jak i praktykować politykę we wszystkich Sejmach III RP, to idealny materiał na fascynującą filmową political story. Do trzydziestego roku życia mieszkał z mamą i jej pięcioma siostrami, absolwentkami krakowskiego uniwersytetu. Był wręcz wymarzonym kandydatem na maminsynka i niewątpliwie trzeba było włożyć nieco charakteru, pracy i siły woli, by nim zostać tylko trochę. Mama i ciotki miały nieudane małżeństwa. Od dziecięctwa traktowały Jasia jako doradcę. KogoŚ, z kim można poważnie o życiu porozmawiać. Minął go więc okres młodzieńczego buntu - nie nosił długich włosów, nie palił papierosów. Był na to zbyt poważ-ny i dorosły. Zamiast nosić kolczyki w nosie, politykował. W podstawówce wszedł kiedyŚ w polemikę z wyjątkowo dociekliwym nauczycielem przysposobienia obronnego, który domagał się od niego wiedzy na temat masek gazowych. Gdy się okazało, że w tej sprawie na Jana Marię liczyć nie można, wpisał mu od razu kilka dwój. Może gdyby zapytał o grecki ideał państwa? Kłopoty z maskami nie przeszkodziły Rokicie w dostaniu się do znanego krakowskiego liceum, które skończyli przed nim Wanda Wasilewska, Leon Chwistek oraz profesor różny od innych - Michał Rożek. Liceum oczywiŚcie imienia króla - Jana III Sobieskiego. Gdzie przez wiele lat rządził dyrektor--zamordysta i komunista, niejaki Gul. Miał swój „gulbinet”, a sztuczną ręką stukał w ławki, budząc w uczniach prawdziwy popłoch. W Rokicie akurat nie. Jednak wymierne efekty w zwalczaniu komunizmu osiągnął pół diabeł, pół kobieta (jak go póśniej w pewnym tygodniku nazwano, za tego Rokitę i za tę Marię) na studiach prawa oraz filozofii i historii KoŚcioła - jako szef Niezależnego Związku Studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Co prawda działalnoŚć ta okupiona była niekiedy utratą pielęgnowanego pieczołowicie królewskiego wizerunku, ale warto było. Uznany znacznie póśniej przez kobiecy periodyk za symbol męskiego sek-sapilu, w noc wprowadzenia stanu wojennego uciekał z domu w damskim przebraniu. WłaŚnie zakończył się kierowany przez niego strajk na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po długiej nieobecnoŚci wrócił do domu. Po chwili przed drzwiami pojawili się ubecy. Otworzyła mama Jana Marii, po czym odegrała przed nimi aktorską scenę życia. Tak głęboko przekonywała smutnych panów, że od wielu dni syna nie widziała, aż w końcu jej uwierzyli. Nawet nie zajrzeli do Środka. Poszli, zostawiając jednak, na wszelki wypadek, 61 62 PRAWIE KRÓL milicyjny patrol pod krakowską kamienicą. Jan Maria siedział tymczasem w pokoju i myŚlał. Wiedział, że jest wojna, że wrócą i już więcej mamie nie uwierzą. Sąsiedzi z piętra wymyŚlili wtedy odkrywczo, by przebrać Rokitę za starszą panią. W długą suknię, płaszcz, perukę. Siwa krakowska dama przeszła niepostrzeżenie obok patroli. DziŚ, nawet gdyby miał na głowie, zamiast ulubionego czarnego kapelusza, rude loki lub nawet afro, to i tak by go rozpoznali... Jest krakowskim konserwatystą, lubi jadać jak inni krakowscy konserwatyŚci - patrz mieszczanie - na gładko wyprasowanych obrusach i chodzić w wyprasowanych gładko koszulach. Ma swoje stałe rytuały, lubi się napić herbatki, wie, że wszystko powinno mieć swoje miejsce i czas. Jak hejnał wygrywany co godzinę, jak harce Lajkonika w oktawę Bożego Ciała. I jak konserwatysta z konserwatywnego miasta Rokita jest zasadniczy, sztywny i nie-przesadnie wylewny. WylewnoŚć wprawia go zawsze w skrępowanie. No, chyba że to wylewnoŚć jego żony. - Wybrałam go wczeŚniej niż Polacy - mówi Nelly, Niemka urodzona w Rosji, której pojawienie się nadało political story łagodzący, a zarazem no Śny wątek romansowy. I mało, jak się okazuje, konserwatywny. W Krakowie Nelly pojawiła się w połowie lat osiemdziesiątych, jako stypendystka uniwersytetu w Hamburgu, bo miała pisać pracę magisterską na temat: „Strategia i taktyka w rozmowach z polskimi politykami”. Nie bez znaczenia był też argument jej pani profesor: „Musisz pojechać do Polski, bo tylko tam są dżentelmeni. Kobietę przepuszczają w drzwiach, całują w rękę”. - Zostałam zaproszona na spotkanie z opozycjonistami z Niezależnego Związku Studentów - wspomina. - WŚród nich był także mój przyszły mąż. Siedział w ostatnim rzędzie, nic nie mówił, słuchał. Nie miałam pojęcia, że to on jest szefem. Nelly pomyŚlała, że Jan Maria to wyjątkowo szlachetny człowiek, bo tak ładnie i uważnie jej słucha. Do dziŚ uważa, że przykuła jego uwagę opowieŚcią o losie swoich przeŚladowanych przez KGB rodziców. Ale Nelly była także bardzo ładna. - Ku mojej rozpaczy kupowała „Trybunę Ludu” i analizowała wystą- pienia władz - opowiada poseł o początkach uczucia. - Raz trafiło się wy jątkowo trudne i nudne przemówienie generała Józefa Baryły. Poprosiła mnie o pomoc, ŚlęczeliŚmy nad tym całą noc, i to był właŚnie miłoŚci po czątek. Był rok 1985, kawiarnia przy Bunkrze Sztuki, przy Plantach. Poseł godziny nie pamięta, ale stolik i ubiór Nelly z najdrobniejszymi szczegółami. Miał wtedy dwadzieŚcia siedem lat. Ale pobrali się dopiero po licznych perype- PRAWIE KRÓL tiach, i to po częŚci zawinionych przez historię. Nelly długo nie mogła ponownie przyjechać z Hamburga do Polski, bo odmawiano jej wizy. Ślub wzięli dopiero latem 1994 roku. I pewnie polityka zajęłaby prawdziwemu, jak Śmieje się Nelly, przekręcając polskie słowa, „czartowi na władzę”, całe życie, gdyby jej nie poznał i nie stworzył normalnej rodziny. Siły w małżeńskim stadle rozłożyły się nieco inaczej niż na politycznej scenie. Bo to przecież Nelly pierwsza kupowała Janowi bukiet róż i mnóstwo kiełbasy na Starym Kleparzu, ponieważ za markę można tu było kupić wszystko. Różnią się. On, krakowski pedant, uporządkowany, a ona, podobno bała-ganiara, wszystko mu w domu przestawia. I wiecznie się spóśnia. - Pójdziesz do piekła za ciągłe spóśnianie się - wymawia Rokita żonie. - Przyganiał garnek kotłowi - odparowuje Nelly. - Mówi się kocioł garnkowi! - twardo broni swego stanowiska Jan Maria. - Ja się spóśniam, bo mi doby nie starcza na wszystkie sprawy, a ty tylko po to, by zrobić większe wrażenie przed wejŚciem. By na nasz widok szeptali: „O, Rokita z żoną!”. Nelly ze stoickim spokojem znosi karcące spojrzenie małżonka-polityka, tak dobrze znane zeznającym przed Komisją ds. Rywina. Wie, że swoim brakiem pokory wciąż uwodzi męża. I naturalnie innych polityków. Co ma zrobić taki Krzysztof Janik, gdy Nelly mówi mu z niewinnym uŚmiechem: „Pan jest taki sympatyczny, tylko dlaczego taki czerwony?”. Domy mają dwa. Ale tym od serca nie jest wynajęte mieszkanie na warszawskiej Saskiej Kępie, tylko własne, niedaleko Plant w Krakowie. Gdy tu przyjeżdżają, muszą dopełnić rytuałów. Jan, w domu szef kuchni, chodzi na Stary Kleparz na zakupy - po indyczki (bardziej kruche od indyków), sery, polędwicę, wina. Są trzy rzeczy, przy których całkowicie zapomina o władzy: rower, książka, kuchnia. W jego rodzinnym domu nie było podziału na role męskie i kobiece, mama i ciotki potrafiły wkręcić żarówkę, a on szyć, gotować i sprzątać. Najlepiej mu się myŚli nad deską do prasowania. W Krakowie wkłada niebieski fartuszek i pogrąża się w procesach smażenia, gotowania, duszenia, smakowania. Popisowy numer to polędwiczki wieprzowe w pomidorach i z cząbrem, według przepisu mamy. Do tego bardzo krakowski barszcz z uszkami z prawdziwkami. A z córką Kasią (dziŚ studentką w Hamburgu), jak w reklamie, piecze ciasta. Tort orzechowy i baby drożdżowe. - Ja mam temperament studentki - Śmieje się Nelly. - Mogłabym pić ke fir, siedząc na podłodze. Rokita obiad musi mieć elegancko podany, po kra kowsku. Zawsze u niego w domu fascynowały mnie srebrne podstawki na, rzecz jasna, srebrne sztućce. 63 ?M XX -i l PRAWIE KRÓL Jadają więc w Krakowie, na obrusach, z wykwintną zastawą. Jan Maria nakrywa do stołu, a Nelly włącza telewizor. - Mój mąż jest najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego znam, ale pilotem umiem się posługiwać tylko ja - wyjaŚnia żona krakowskiego półdiabła. - To znaczy, że ja tu rządzę. A Rokicie, temu z Krakowa, a nie z telewizora, w ogóle to nie przeszkadza. W domu, akurat, nie ma ambicji królowania. Apetyt na władzę zostawia na rogatkach królewskiego, skądinąd, miasta. HETERA I HEROINA Anna Polony 66 W mieŚcie królów i sztuki Konrad Swinarski mawiał o niej, że jest aktorskim stradivariusem. Andrzej Wajda widział w niej tygrysicę polskiej sceny. Kazimierz Kutz... największą heterę teatru. A jej przyjaciele? Dziwią się, że tak drobne ciało skrywa tak wielki dynamit. - Cóż, jestem wybuchowa - stwierdza morderczo niskim altem aktorka Starego Teatru w Krakowie, Anna Polony. - Po latach obcowania z samą sobą, mogę się wreszcie przyznać i nie udawać, że jestem potulna. Drapieżną osobowoŚć odziedziczyła po węgierskich przodkach. Konkretnie po dziadku. Południowa krew co jakiŚ czas w niej się burzy. Zwłaszcza gdy dostrzeże bylejakoŚć, albo jeszcze gorzej niechlujnoŚć. Na scenie i poza nią. - Piszą, że szarpała pani koleżanki-aktorki za klapy żakietów i rzucała szklankami? - Szklankami?!!! To nie ja rzucałam, tylko Konrad Swinarski. Na szczę-Ście nie we mnie. I co, co jeszcze o mnie piszą? - ?e jest pani złoŚnicą. - HETERA I HEROINA - No, to już pomówienie. Jak Kazimierz Kutz nazwał mnie heterą, poczu łam się nieco urażona. Ale mój stołeczny wielbiciel, gdy mu pokazywałam w Starym Teatrze swój portret, na którym rzeczywiŚcie mogę sprawiać nie najmilsze wrażenie, powiedział: „Ależ droga pani, przecież wszystkie wielkie aktorki to były hetery!”. Wobec czego, uznaję to za komplement. KiedyŚ Anna Polony chciała być istotą łagodną jak owieczka. Zwłaszcza że urodę miała potulną. Rozwiane blond loczki, wielkie rozmarzone oczy, subtelne rysy, zaostrzone z upływem czasu przez twardy charakter. Jednak marzenia o łagodnym usposobieniu wzięły w łeb, tak jak te o karierze Śpiewaczki, a nawet nauczycielki. Po latach przestała walczyć i z węgierskim dziedzictwem, i z wybuchami. KiedyŚ złoŚciła się dla zasady. Zwłaszcza gdy jeszcze jako studentka trafiła do Starego Teatru. Najpierw u Jerzego Jarockiego. Grała kiedyŚ u niego Horodniczynę w Rewizorze. Jarocki chciał mieć postać zimną i drapieżną, a Polony była po swojemu - emocjonalna. Gdy usłyszała, jak reżyser mówi: „Tak to można grać, ale u Moliera!”, zdjęła but i zaczęła nim grośnie wymachiwać w stronę szefa. Po czym oznajmiła, że więcej na próby nie przyjdzie. Zrobiła się afera, bo do premiery zostały ledwie trzy tygodnie. Dopiero ubłagał ją Jerzy Trela. Tak długo i ładnie prosił, że wróciła. Pod skrzydłami Konrada Swinarskiego, wielkiego maga teatru lat szeŚć-dziesiątych i siedemdziesiątych, gorączkowała się każdym drobiazgiem. Swinarskiego bawiły jej ataki złoŚci. Śmiał się szczerze, co w wypadku reżysera, u którego nawet komedia nie mogła mieć happy endu, nie było sprawą zwyczajną. Do dziŚ Polony uważa, że to on, równie charyzmatyczny, jak przystojny, aktorsko ją ukształtował. A potem nawet doradził, by rozwijała swoje talenty w rozmaity sposób. By wreszcie nadmiar jej energii znalazł nowe ujŚcie. Przyjaciel aktorki reżyser Józef Opalski do dziŚ z luboŚcią opowiada, że gdy komisja rekrutacyjna dowiedziała się, że Polony zdaje na reżyserię, padł na nią blady strach. Zanim bowiem weszła na salę egzaminacyjną, wszyscy usłyszeli jej straszny krzyk. ?e zdawać nie będzie! Przed komisję zaciągnięto ją siłą. Gdyby nie wymuszono na Annie Polony studiów reżyserskich, byłaby to wielka strata dla teatru. Polska scena musiałaby się obyć bez Świetnej inscenizacji, nomen omen Poskromienia złoŚnicy, a licealiŚci wciąż mieliby problemy z wyobrażeniem sobie pani Dulskiej. Na szczęŚcie Andrzejowi Wajdzie udało się przekupić gwiazdę Swinarskiego, by współreżyserowała z nim w Z biegiem lat, z biegiem dni i zagrała w opowieŚciach o dawnym Krakowie główną, charakterystyczną rolę. - Byłam wpierw oburzona - jak można mnie, heroinie ze Starego Teatru, 67 68 HETERA I HEROINA kazać coŚ takiego wrednego, w dodatku starszego dwadzieŚcia lat zagrać! -Aktorka nawet dziŚ wzdryga się na to wspomnienie. - Kupił mnie Wajda tym reżyserowaniem. Dla studentki drugiego roku taka możliwoŚć to było ciastko z kremem, tort przewspaniały, przepraszam, że do tego porównuję, ale słodycze kocham nad życie. Po spektaklu przyszła kolej na film pod tym samym tutułem. Krakowski z ducha majstersztyk, który wciąż Świetnie się ogląda, co nawet rozumie telewizja, nadając go prawie tak często, jak Czterech pancernych i psa. A któż inny lepiej mógł zrozumieć atmosferę Krakowa niż potomkini starej mieszczańskiej rodziny prawników i geografów, w której od XIX wieku zawsze w niedzielę na obiad jada się krupnik? Kto wdzięczniej niż ona oddałby te wszystkie podwawelskie wady i przywary? - Wszystko, co jest w obrębie Plant, to ja kocham - morderczo niski alt nieoczekiwanie brzmi jakby mniej kryminalnie. - Lajkonika pani kocha? - A dlaczego go nie kochać? Boże, to przecież taka słodka tradycja. Śmieszna i głupia. - A wróżkę Dzidianę w koronie ze sreberek? - No trochę mniej, ale tę Białą Damę co się tam pod Mariackim snuje, też. - A Wianki? - Czyż to nie zabawna głupota? Chociaż wolałam te dawniejsze, jak były takie trochę nieudane. Bardziej je wtedy kochałam. JakieŚ tam zespoły tań-czyły na tych tratwach na WiŚle. Teraz te sztuczne ognie, technika... - A Stary Teatr? - Och, w nim to ja kochałam te wszystkie niedogodnoŚci, a już najbardziej paskudne wnętrze. Teraz to wszystko odnowione i widownia taka piękna i nowoczesna. Kompletnie nie trzeba się wysilać… Nigdy, jak Mrożek, Szymborska czy Miłosz, nie odczuwała potrzeby wyrwania się stąd. Nie potrzebowała dystansu, bo to kochała i koniec! Pisarze i reżyserzy musieli to, co się tu działo, zobaczyć z daleka. A ona czerpała z ich wiedzy i starała się patrzeć ich oczami. Konrad Swinarski też często wyjeżdżał. Z jednej z takich podróży nie wrócił. Od upadku jego samolotu nad Damaszkiem minęło już trzydzieŚci lat, a w Krakowie wciąż przydziela się twórcom laur jego imienia. A aktorski stradivarius, jak mawiał reżyser o swojej Annie Polony, gra dalej. Na najwyższej strunie. Węgierską ubeczkę zakochaną w systemie w Dzienniku dla moich dzieci Marty Meszaros i Profesora w Lekcji Ionesco, o której to kreacji Jan Nowicki powiedział, że jest na miarę Gelsominy Giulietty Masiny. Królową Małgorzatę w Iwonie, księżniczce Burgunda i Orgonową - ^^^, P »» HETERA I HEROINA w Damach i huzarach. I opartą na biografii Sary Bernhardt Kreaturę Johna Murrela, w której, choć krakowska dama się od tego odżegnuje, widać pewne podobieństwa, zwłaszcza charakterologiczne, obu wielkich aktorek. Sara także była nietuzinkową postacią. - Podobno sypiała w trumnie? - Ależ skąd. To dziennikarze wyprowadzili ją z równowagi wymyŚlonym pytaniem: „Czy to prawda, że sypia pani w trumnie?” A ona: „Owszem, najczęŚciej nago i nie sama”. Anna Polony podobnie reaguje na głupie pytania i sytuacje. Jak Rokita, jak profesor Rożek, jak Jerzy Stuhr odebrała porządną krakowską kindersztubę, wie, co się komu i kiedy należy. I nie kłamie dyplomatycznie, bo nie umie. Najlepiej rozumieją to przyjaciele. Kazimierz Kutz uważa, że ludzie się boją aktorki, bo spontanicznie mówi to, co myŚli, i to prosto w oczy. Jan Nowicki zauważa, że bulgoczą w niej emocje - od poczucia pewnoŚci siebie do niezwykłej skromnoŚci. Jerzy Stuhr wręcz szuka z nią kontaktu, bo nie pozwala mu się zbytnio pławić w sukcesach. A Trela? KiedyŚ truchlał przed nią okropnie. Ale w końcu spytał siebie: Jak można bać się dobrego człowieka? Jej ukochani uczniowie - Krzysztof Globisz, Jan Frycz, Anna Radwan, Magdalena Cielecka - i ci, którzy ją dobrze znają, wiedzą, że w „Tygrysicy od Starego Teatru” drzemie jednak owieczka, a złoŚć Anny Polony, która przeszła w Krakowie do legendy, często jest po prostu... fenomenalnie zagrana. WYJ?TKOWO OSOBISTY KARDYNA¸ Franciszek Macharski Kiedy wyprostowany jak struna biskup-senior Franciszek Macharski idzie przez krakowski Rynek - w stroju zwykłego kapłana, bez odrobiny purpury, bez obstawy i jakichkolwiek obaw - to krakowski Rynek czuje się zaszczycony. Gołębie głoŚniej gruchają z zadowolenia, dorożkarze Ściągają z głów meloniki, a przechodnie i Adam Mickiewicz z pomnika kłaniają się uniżenie. Krakowskie kwiaciarki zaczynają zaŚ myŚleć o tłustym pieczystym. Znów szukając skutecznej metody na podtuczenie ich wyjątkowo osobistego, choć zbytnio może „wysuszonego” księdza kardynała. To właŚnie wygląd bardzo szczupłego, ukochanego przez Kraków purpu-rata stał się tematem wielu rozpowszechnionych w mieŚcie anegdot. - Z księdza kardynała rosołu by nie było - westchęła na widok duchownego pewna doŚwiadczona gospodyni domowa. Akurat z Zakopanego. - Byłby, ale musiałaby pani dołożyć jeszcze ze dwa kurczaki - doradził Franciszek Macharski. - Czy ksiądz korzysta z naszych wodociągów? - zapytała kardynała pewna młoda dziennikarka przy okazji oddania do użytku kolejnej miejskiej rury. 71 72 WYJ?TKOWO OSOBISTY KARDYNA¸ - A nie widać? Widać, stąd kolejne pytanie. Ze strony starszego już nieco dziennikarza. - Co ksiądz kardynał robi, że tak dobrze wygląda? - Nic - odparł krótko krakowski metropolita. - Za to od dawna. Od dawna jest dla Krakowa ważny. Niekoniecznie dlatego, że jest krakowianinem od wielu pokoleń, że wychował się w znanej, mieszczańskiej rodzinie o kupieckich tradycjach. Te tradycje miały przejŚć, jak Pan Bóg przykazał, z ojca na syna. Ale kiedy rodzice zaczęli w młodym Franciszku pokładać nadzieje, które dziŚ nazwano by pewnie biznesowymi, syn zdecydowanie zaoponował. - Na mnie nie liczcie - oŚwiadczył. - Idę do seminarium. I jak powiedział, tak zrobił. Ku zdziwieniu nie tylko rodziców, ale także swojego nauczyciela z tajnych wojennych kompletów, profesora Zenona Klemensiewicza, który w błyskotliwym, utalentowanym uczniu pokładał wielkie nadzieje. Widział w nim naukowca - historyka lub przynajmniej literaturo-znawcę. Ale Macharski nigdy nie żałował wyboru. Miał także innych istotnych dla siebie nauczycieli. Przede wszystkim metropolitę księcia Adama Sapiehę, gdyż ten szybko dostrzegł w młodym księdzu materiał na duchowego przewodnika i postanowił wysłać go na studia teologiczne do Fryburga. Zanim tak się stało, Macharski w oczekiwaniu na paszport spędził wiele godzin w Pałacu Biskupim, a książę Sapieha poŚwięcał mu czas, jak rzadko komu, opowiadając o najważniejszych dla kardynała sprawach. - Otwierał przede mną myŚli i serce - wspomniał póśniej w jednym z wy wiadów Franciszek Macharski. A na sercu metropolity leżał i los KoŚcioła w ciężkich dla niego czasach, i los Polski, ale może najbardziej los ludzi cierpiących, biednych, opuszczonych. Nic dziwnego, że po latach jego uczeń, gdy już sam stał się kardynałem, przejmował się - bez wielkiego szumu, bez fanfar i telewizyjnych kamer - ludzkim cierpieniem w każdym wymiarze. Spędzał długie godziny w szpitalach, przy łóżkach umierających dzieci, dawał nadzieję więśniom, dla których odprawiał za kratami pasterkę, przychodził na Wigilię na Dworzec Główny w Krakowie, by podzielić się opłatkiem i dobrym słowem z bezdomnymi. Robił to bez rozgłosu, cichutko i prawdziwie. Może dlatego, że kiedyŚ sam otarł się o cierpienie, wysłany do Instytutu Onkologii z niepokojącą diagnozą. Może. Był, oczywiŚcie, jeszcze drugi nauczyciel, i przyjaciel jednoczeŚnie. Ten, który bez namaszczenia ze strony oficjalnej władzy uczynił go kardynałem. To była wieloletnia i serdeczna znajomoŚć. Od czasu gdy jeszcze jako kleryk Franciszek Macharski wziął udział w odprawianej przez Karola Wojtyłę w Katedrze Wawelskiej mszy prymicyjnej. W wiele lat póśniej zastąpił na krakowskim „tronie” biskupa, który zamienił Wawel na Waty- WYJ?TKOWO OSOBISTY KARDYNA¸ kan. Kiedy wybrano papieża-Polaka, o Macharskim zaczęło się mówić wymownie często. Był wtedy rektorem Seminarium Duchownego. Przeczuwano jednak, szczególnie w Krakowie, że ksiądz Franciszek za moment wysoko awansuje. Niektórzy nawet okazali się prorokami. Ojciec Leon Knabit z Tyńca na nutę pastorałki Oj, maluŚki ułożył nawet kilka zabawnych wersów: A może nadeszła, nadeszła odpowiednia pora by przyodziać fioletem, fioletem dziŚ księdza rektora… I przyodziali. Prawie trzydzieŚci lat temu. Nie był tym jakoŚ ogromnie zachwycony, nie przepadał za fioletem, purpurą, przepychem. Od początku jednak miał poczucie wielkiej odpowiedzialnoŚci. Tak wielkiej, że modlił się nie o zaszczyty dla siebie, lecz po prostu o dobrego biskupa dla Krakowa. Tak przynajmniej tłumaczył się jednemu z zaprzyjaśnionych duchownych, który tuż po wyjeśdzie Wojtyły złoŚliwie zauważył, że ksiądz Franciszek podejrzanie często zagląda do koŚcioła pod wezwaniem Świętego Józefa. - Ten Macharski chodzi do tego Świętego Józefa i chodzi. - Rozeszła się po mieŚcie wieŚć. - On jeszcze z tego chodzenia gotów jest coŚ wyprosić. „Fotel” kardynała nie zawsze był dla Franciszka Macharskiego wygodny i miękki. Nowy kardynał wcale nie chciał wychodzić z cienia Jana Pawła II. Ale chcąc nie chcąc, był zupełnie inną niż kardynał Karol Wojtyła osobowoŚcią. Bardziej ascetyczną i jak się przez jakiŚ czas wydawało - mniej charyzmatyczną. Ci, którzy nie byli Macharskiemu bezgranicznie przychylni, zarzucali mu, zwłaszcza w czasach stanu wojennego, brak zdecydowania w podejmowaniu ważnych decyzji, zbytnią ostrożnoŚć, nawet zachowawczoŚć. Nie była to prawda. A przynajmniej tylko pół prawdy. - Nie jestem Hamletem - przyznawał ksiądz kardynał. To fakt, nie ogłaszał z ambony, że trzeba „być albo nie być”. Ale, o czym pamiętają tylko niektórzy, przewoził w tobołkach z Zachodu lekarstwa dla chorych krakowskich naukowców, odwiedzał w zakładach karnych w Nowym WiŚniczu, Gołdapi i Wadowicach uwięzionych tam działaczy politycznych, organizował paczki dla ich rodzin, interweniował u władz, by wypuŚciły z więzień internowane kobiety. A gdy zamordowano w Nowej Hucie Bogdana Włosika, na spotkaniu z władzą nie potrafił ukryć wŚciekłoŚci. - Skoro już tak się boicie, to uczcie swoich ludzi karate, ale nie pozwalaj cie im strzelać! - grzmiał do partyjnych dygnitarzy. 73 74 WYJ?TKOWO OSOBISTY KARDYNA¸ A kiedy po zamachu na papieża przyszli do niego młodzi ludzie, bo postanowili zorganizować w Krakowie Biały Marsz i potrzebowali jego błogosławieństwa, bez mrugnięcia okiem obiecał, że poprowadzi mszę na Błoniach. Choć w marszu oprócz młodych opozycjonistów uczestniczył także Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej i licznie zgromadzeni... hipisi. Nie lubił polityki. Kiedy już nastała wolnoŚć, dystansował się od tych Środowisk koŚcielnych, które nakazywały katolikom jedynie słuszne wybory. Kiedy jednak było trzeba, zabierał głos. Jak w OŚwięcimiu, gdzie dzięki jego wielkiemu zaangażowaniu i zdecydowaniu zakończył się długi, nerwowy spór o klasztor sióstr karmelitanek. Najchętniej angażował się w sprawy dalekie od politykowania. Chciał być blisko ludzi. I był. A oni czuli, że są blisko swojego kardynała. Zawsze mogli przyjŚć prosto z ulicy do Pałacu Biskupiego na Franciszkańską i po wysiedzeniu się w długiej kolejce oczekujących spotkać się ze swoim metropolitą. Bez wczeŚniejszego umawiania się i wielkich ceregieli. Bardziej przebiegli dopadali swojego kardynała na korytarzach filharmonii, bo Franciszek Macharski jest znanym krakowskim melomanem. Z czasem stał się dla Krakowa jedną z jego najważniejszych osobistoŚci. Doceniano go jednak również poza granicami miasta. Został Kawalerem Orderu UŚmiechu, honorowym obywatelem Chorzowa i Mszany Dolnej, jak też doktorem honoris causa dwóch krakowskich uczelni, a także uniwersytetów na Tajwanie i Filipinach. Z czasem zaczęto Franciszka Macharskiego nazywać w rodzinnym Krakowie, przy kawiarnianych stolikach, „Monsieur Fran?ois”, a od czasu do czasu, pieszczotliwie, wcale nie złoŚliwie, „suchym Franciszkiem”. Zaskarbił sobie szacunek miasta i jego miłoŚć. A kiedy umarł papież, zwykła miłoŚć przeszła w niezwykłe uwielbienie. Bo kardynał, któremu kiedyŚ zarzucano, że ciężko mu się rozmawia z ludśmi, godzinami stał z ludśmi w nocy przed swoim pałacem, by wspólnie modlić się, płakać, cierpieć. A potem, gdy pojechał do Rzymu, do modlących się na Błoniach krakowian przysłał esemes: „Jestem z Wami przy Świętym Piotrze. Tu i tam Wasz”. Do dziŚ żaden inny polski biskup nie wysłał do swoich wiernych jakiejkolwiek długiej czy krótkiej wiadomoŚci tekstowej. Niedługo póśniej, jak zwykle, po cichutku, po prawie dwudziestu siedmiu latach kardynalskiej posługi, metropolita Macharski opuŚcił swój dotychczasowy dom i z Pałacu Biskupiego, gdzie zamieszkał już nowy biskup, Stanisław Dziwisz, przeniósł się do klasztoru ubogich sióstr albertynek, daleko od centrum miasta. Ale nie zniknął z jego perspektywy. Krakowianie nie zapomnieli o swoim osobistym kardynale. WYJ?TKOWO OSOBISTY KARDYNA¸ W ¸agiewnikach, przed Sanktuarium Bożego Miłosierdzia piętnaŚcie tysięcy obywateli Krakowa głoŚno podziękowało Monsieur Fran?ois, że z nimi tak długo i dobrze był. Były kwiaty, życzenia i pieŚni z oratorium do słów krakowianina Zbigniewa Książka. „Niech mówią, że to nie jest miłoŚć” - zaŚpiewano kardynałowi. A on, meloman przecież wielki, słuchał pieŚni z uwagą. A potem, w stroju zwykłego księdza, bez odrobiny purpury, z uŚmiechem, poza reflektorami i kamerami wtopił się, po krakowsku, albo jak inni wolą po angielsku, w tłum. AKROBATKA SOPRANOWA Olga Szwajgier Śpiewać każdy może. A nawet powinien. Najwyższy sopran Świata - Olga Szwajgier, nie ma co do tego żadnych wątpliwoŚci. W swym krakowskim Laboratorium Głosu jeden z trzech fenomenów wokalnych na obu półkulach od lat uczy ludzi, że można ze Śpiewem na ustach przejŚć przez całe życie. RadoŚć Śpiewania Olga Szwajgier wyniosła z domu. - Urodziłam się w górach, w miejscowoŚci, którą nazwano Słowikowa. No cóż, nie pozostawiono mi wielkiego wyboru. - Śmieje się głosem, który przechodzi ludzkie wyobrażenie. - Wokół mnie Śpiewały nie tylko słowiki. Śpiewała cała wieŚ, Śpiewała cała moja rodzina. Śpiewała i ona. W domu, potem w szkołach muzycznych, w Państwowej Szkole Muzycznej w Krakowie, a po jej ukończeniu na największych scenach, z Carnegie Hall w Nowym Jorku włącznie. - JesteŚmy gliną, garnkiem i garncarzem - mawia często. - Mamy w sobie wielkie umiejętnoŚci. Tylko trzeba je chcieć w sobie odkryć. 77 78 AKROBATKA SOPRANOWA Ona chciała. ?wiczeniami własnego pomysłu przekroczyła barierę fizjologii. Sprawiła, że skala jej głosu poszerzyła się z trzech do ekstremalnych szeŚciu oktaw. Do granic możliwoŚci. Każda szanująca się wokalistka boi się eksperymentować z głosem. Ona strach miała już za sobą. Po tym gdy wyrzucono ją z Opery Bałtyckiej, gdzie debiutowała jako Gilda w Rigoletcie, podobnie zresztą jak inną wielką Śpiewaczkę, Stefanię Toczyską, wróciła do Krakowa i zamknęła się w czterech Ścianach. Postanowiła zaryzykować i sięgnęła po muzykę współczesną, którą obficie tworzyli krakowscy kompozytorzy. Jak Schaeffer czy Penderecki. W otoczeniu starych, krakowskich kamienic muzyczne nowatorskie pomysły Świetnie się komponowały. Także i Oldze. Szybko przekonała się, że by nowoczeŚnie Śpiewać, potrzebuje zarówno Krakowa, ale też nie jednego, tylko kilkunastu odcieni samogłoski „a”. ?e niezbędny jest jej szept, szmer, krzyk i inne efekty. Nagle podczas mozolnych ćwiczeń przyszło olŚnienie: przecież w aparacie głosowym są struny, więc dlaczego nie spróbować ich używać jak w skrzypcach? Z pomocą Oldze przyszedł tak zwany „kogut”, czyli rozszczepienie dświę-ku, które jest postrachem wszystkich Śpiewaków. Dla niej okazał się kluczem do zagadki. Zauważyła, że jeŚli uda się jej wyeliminować rozszczepione dświęki, uzyskuje te o oktawę wyższe. Tak się zaczęło. Krytyka osłupiała, gdy Olga pojawiła się na scenie ze swymi naddświękami. „Ona Śpiewa na prawo od klawiatury!”, „Wygrała batalię ze skrzypcami!”, „Jej głos pokonuje barierę niemożnoŚci!” - zachwycali się recenzenci, gdy z koncertami objeżdżała kraje Europy i Ameryki. Nic dziwnego, że na kongres muzyczny w Stuttgarcie w 2000 roku zaproszono ją jako jeden z trzech „fenomenów głosu” na Świecie. - Gdy Śpiewam, wyobrażam sobie punkty na strunach głosowych, które dociskam niczym skrzypek struny smyczkiem lub palcem. Jak wytrawny kierowca pedał gazu - zdradza tajniki swego talentu, dodając jednoczeŚnie, iż o tym, że jej instrument jest jej posłuszny bezwzględnie decyduje głęboka wiara w siebie. Kiedy Adam Didur - uważany za jednego z najlepszych basów na przełomie XIX i XX wieku zwiększył sobie rozpiętoŚć głosu o jeden ton, odnotowały to wszystkie encyklopedie muzyczne na Świecie. Jak to możliwe? Krakowski sopran akrobatyczny odpowiada tak: gdy człowiek sobie zaufa, wszystko jest możliwe. Z tą wiarą ruszyła z impetem we współczesny Świat dświęków. Choć Śpiewała i Śpiewa utwory Bacha i Mozarta, który jakby dla niej napisał partię Królowej Nocy w Czarodziejskim flecie, to zaczęli dla niej komponować swe utwory klasycy XX wieku. Krzysztof Baculewski stworzył dla najwyższego AKROBATKA SOPRANOWA sopranu Świata operę Nowe wyzwolenie według Witkacego, a Krzysztof Szwajgier Na bosaka, opartą na motywach z Gombrowicza. Wiara pomogła jej też, jak opowiada przyjaciel Marek Chołoniewski, szef studia muzyki współczesnej przy Akademii Muzycznej w Krakowie, znaleść swoje miejsce na ziemi. - Nagle Olga ni z tego, ni z owego zapragnęła mieć dom, choć wcale nie miała na to Środków - opowiada. - Znalazła miejsce niemal magiczne, mię- dzy rzeczką Wilgą a Wisłą, między hotelem Forum a Garbarnią. Nie wiem, jak z rudery, którą oczami wyobraśni widziała jako swój azyl, udało się jej stworzyć tak piękne miejsce. Ale Śpiewaczka potrafiła zarazić wszystkich wokół swą niebywałą energią. Nawet robotników, którzy do starej chałupy dobudowali z tyłu piękny domek. Jej osobowoŚć, tak jak potrafiła zelektryzować publikę, tak niemal zelektryzowała całą instalację w nowym domu - żartują przyjaciele. Założyła w nim Laboratorium Głosu, by podzielić się swym doŚwiadczeniem z ludśmi zawodowo posługującymi się gardłem. Ale prócz Śpiewaków, aktorów, piosenkarzy, nauczycieli, a nawet psychoterapeutów i logopedów, pojawiają się u niej wszyscy, których interesuje praca nad sobą. - Śpiew daje poczucie pewnoŚci siebie - przekonuje ta, dla której utwory Pen dereckiego, Ivesa czy Schaeffera nie mają żadnych tajemnic. - Śpiewając, możesz się wiele o sobie dowiedzieć, bo Śpiew nas obnaża. Jeżeli jesteŚ pewny siebie - twój głos ci to powie. I powie ci także, kiedy jesteŚ osobą, która się boi oceny. Olga Szwajgier uważa, że Śpiewając, nawet jeŚli opatrznoŚć poskąpiła nam słuchu, zyskujemy sporą energię do życia. Bo kiedy Śpiewamy, zwiększamy pojemnoŚć płuc, pogłębia się oddech. A ten rozbudowuje klatkę piersiową. Przypomina, że wszystkie dziewczyny, które Śpiewają, mają piękne piersi, a Śpiewacy - pięknie zarysowane torsy. W laboratorium krakowskiego sopranu możemy też usłyszeć, że każdy rozŚpiewany naród radzi sobie z przeciwnoŚciami historii. - Spójrzmy na przykład na Ukrainę - mówi Olga Szwajgier. - Ten naród cały czas Śpiewał swoje dumki i pieŚni, na pogrzebach i na weselach. I prze trwał. A nasi górale? To też nacja niezłomna. WyŚpiewajcie swoją radoŚć i ból, wyrzućcie trucizny, które w was siedzą -uczy adeptów ćwiczeń wokalnych Pierwsza Dama Wokalistyki. I podaje podstawową zasadę swego laboratorium: Im więcej Śpiewamy, tym więcej w nas życia. - Kiedy opuszczałam warsztaty, wiedziałam już, że jestem królową wła snego głosu - zapewnia Lucyna, nauczycielka z krakowskiego Podgórza. - Wyzbyłam się zawodowej chrypki i chyba większoŚci kompleksów, jakie na gromadziłam w sobie przez lata. 79 AKROBATKA SOPRANOWA - Na myŚl o Oldze robi mi się wesoło na duchu. Nie poznałem dotąd tak czystej, wolnej i niezłomnej osoby - wyznaje Sławomir Zubrzycki, pianista i członek kwartetu Olgi Szwajgier. - Nie przejmuje się stereotypami, konwen cjami, łamie je, przekracza, zostawia za sobą. Ma przy tym tak wielką cha ryzmę, że gdy wychodzi na scenę, kiedy wita się z publicznoŚcią, kiedy dla niej Śpiewa, ma się wrażenie, że Świat nagle zatrzymał się w miejscu z zachwy tu i zdumienia. Ona sama zaŚ twierdzi, że Śpiewa z miłoŚci i dla miłoŚci, i poleca tę zasadę wszystkim. Bo nawet gdy myje niezbyt kochane garnki, wyŚpiewuje cały trud pospolitego zajęcia. I po chwili z rozczuleniem spogląda na brudne rondle i patelnie. Na warsztatach Olgi Szwajgier bardzo ważną lekcją jest więc Śpiewanie wszelkich możliwych dobrych życzeń - imieninowych, urodzinowych, noworocznych, na Dzień Kobiet i Święto Babci. Dla kogoŚ, kto patrzy na to z boku, może to wyglądać głupio i Śmiesznie. Na tych, którzy Śpiewają i dobrze życzą innym, działa jak balsam na wszystkie bolączki. Kiedy się dobrze o kimŚ Śpiewa, nie można przecież jednoczeŚnie myŚleć o nim śle. Krytycy cenią Olgę Szwajgier za niespotykaną skalę i za to, że potrafi przekraczać granice słyszalnoŚci. Zwyczajni ludzie kochają ją z bardziej zwyczajnych powodów. Za to, że stale ich raduje. - Za dobroć, za sławienie życia, za miłoŚć, jaką otacza każdą żywą istotę - wylicza Inka Dowlasz, reżyserka teatralna. - Także za nieustanny żart... Jest słoneczne popołudnie w krakowskiej kawiarni na Rynku Głównym. Przy stolikach siedzą mieszczki w kwiecistych sukniach i pantofelkach na szpilkach oraz amerykańskie turystki w szortach i adidasach. I jedna pani z blond włosami, w ładnie skrojonym kostiumie. - Co podać? - pyta kelnerka elegancką blondynkę. - Poproszę denaturacik - uŚmiecha się niewinnie dama. - Nie ma? W takim razie kromkę żytniego chleba. Damą jest w każdym calu. Mogą o tym zaŚwiadczyć przyznawane jej w Świecie tytuły. W latach dziewięćdziesiątych International Biographical Centre w Cambridge uznał ją za Kobietę Roku. Została także Damą Orderu Świętego Graala i Damą Orderu Rycerzy Templariuszy. Ma również trzy honorowe doktoraty przyznane jej w Londynie, Arizonie i Australii. Uhonorowano ją za to, że nieustannie napełnia dobrym duchem codziennoŚć swoją i innych. ?e przez swą twórczoŚć i pracę nad sobą pokazuje, jak można doskonale wpływać na własny los. I jak radoŚnie, Śpiewająco można żyć. IMPROWIZUJ?CY HIPOCHONDRYK Jerzy Trela 82 Wielu ludzi darzy Kraków uczuciem szczególnym. Ale jest tylko jeden człowiek, który za to miasto dał się pokroić. Za cenę wyrostka robaczkowego Jerzy Trela mógł w Krakowie zostać dodatkowe dwa tygodnie. Został na całe życie. Zanim zaczął grać w Starym Teatrze największe role, zdarzało mu się w nim sypiać. Magię Krakowa odkrył jeszcze w podstawówce, dzięki nauczycielce, która lubiła wycieczki do Krakowa. Niestety, wyjazdy zaczynały się o czwartej rano. Po całym dniu chodzenia po muzeach, smoczych jamach, pałacowych komnatach, wieczorem wycieczkowiczów prowadzono do teatru. Tam można się było wreszcie zdrzemnąć w wygodnych fotelach. Jerzy Trela jak przez sen pamięta więc swe pierwsze przedstawienie teatralne w życiu. Był to Samotny biały żagiel, w którym w postać kapitana wcielił się Eugeniusz Fulde, jego póśniejszy dziekan. To jednak wystarczyło, by o Krakowie zaczął Śnić niemal na jawie. Podczas kolejnej wyprawy do wymarzonego miasta rozbolał go brzuch. Trafił do szpitala. Lekarze nie wiedzieli, co mu dokładnie jest, więc na wszelki wypa- IMPROWIZUJ?CY HIPOCHONDRYK dek wycięli wyrostek. Trela się nawet ucieszył, bo do liceum we Wrocławiu wcale wracać nie chciał. Podczas rekonwalescencji rozpoczął twórczą działalnoŚć. Najpierw plastyczną. Rysował portrety pielęgniarkom, a w propagowaniu sztuki pomógł mu pewien pacjent. Widząc że nastolatek nie ma pienię-dzy, pouczył go, że za pracę należy się zapłata. Ustalił stawki - początkowo dziesięć, a w miarę zyskiwania popularnoŚci - dwadzieŚcia złotych. Pacjent doradził chłopcu także liceum plastyczne w Krakowie. Znacznie póśniej, gdy dziennikarz pisma „Teatr” przepytywał wielkich aktorów scen polskich, od czego zaczęły się ich związki z teatrem, Trela zgodnie z prawdą odpowiedział, że od... pogrzebów. Jako uczeń liceum plastycznego częŚciej niż do teatru chodził z kolegami na pogrzeby aktorów - taki panował zwyczaj w szkole, której profesorowie byli mocno związani z szeroko rozumianym Środowiskiem artystów. Plastyczne zacięcie mogło sprawić, że teatr nigdy by nie ujrzał jego Gustawa-Konrada w Dziadach i Konrada w Wyzwoleniu Swinarskiego, Raskolnikowa w Zbrodni i karze Wajdy, błazna Clarina w ?ycie jest snem Jarockiego, Stalina w sztuce Stalin Kutza czy Chilona w Quo vadis Kawalerowicza. W dodatku najgorszą katuszą dla Treli było uczenie się wierszy na pamięć. Z tego powodu o mały włos w liceum nie powtarzał klasy. Liceum stało się ucieczką przed domem dziecka w Krzeszowicach. Studia - ucieczką przed wojskiem. Marzył, by zdawać na Akademię Sztuk Pięknych, ale wczeŚniej odbywały się egzaminy do Szkoły Teatralnej. Nie było łatwo, bo miał powiedzieć aż osiem tekstów. Po trzecim ogarnął go lęk: jak to, do diaska, idzie dalej? I wtedy usłyszał tubalny głos Zofii Jaroszewskiej: „Dajcie mu już Święty spokój”. MyŚlał, że oblał. A było wręcz przeciwnie. - Są dni - powiada dziŚ aktor z kategorii „wybitny” o zacięciu filozofa - kiedy człowiekowi Świeci słońce. A w inne w ogóle nie wychodzi. I na dowód przytacza historię, jak to pewnej wiosennej niedzieli szedł do teatru, w garniturze i trenczu. Na Plantach - kwitnące kasztany. Nagle - pac! Gołąb pobrudził mu płaszcz. Zwinął więc trencz i w garniturze szedł dalej. Tuż przed bramą Starego Teatru spotkał kolegę i powiedział do niego: „Popatrz, jak mi gołąb narobił na płaszcz”. W tym momencie coŚ znów pacnęło, tym razem na garnitur. Przypadek, przeznaczenie... - W życiu tak czasem gównianie bywa - podsumowuje aktor. Wszystkich, którzy Trelę poznają, myli na początku jego, jak sam mawia, ponura gęba. I dodaje, że pewnie dlatego najczęŚciej „obsadzano go po ryju”. Proponując role urzędnika, policjanta lub bandyty. KiedyŚ Jan Nowicki spotkał kiedyŚ na ulicy Annę Polony. 83 84 IMPROWIZUJ?CY HIPOCHONDRYK - SłyszałaŚ - mówi podekscytowany. - Podobno Trela został rektorem Teatralnej. - Dlaczego nie? - odpowiedziała basem aktorska tygrysica. - W końcu jak się ubierze... Debiut teatralny Treli zbiegł się z debiutem telewizyjnym. W Stawce większej niż życie wcielił się w partyzanta usiłującego zlikwidować kapitana Klos-sa. Zaangażował go do tej roli Jacek Butrymowicz, którego zachwyciła naturalnoŚć studenta szkoły teatralnej. Bo Trela, jak pił herbatę, to faktycznie pił, a jak siedział, to naprawdę siedział, a nie grał, że siedzi. I przeklinał też cał-kiem naturalnie. Telewizja go pokochała i pewnie związałby się z nią na stałe, gdyby znów nie przypadek, lub, jak kto woli, przeznaczenie. Brał akurat udział w zdję-ciach do Janosika, gdy przyjechał na plan pracownik Starego Teatru i powiedział, że Trela szybko musi wracać do Krakowa, bo Swinarski chce go w Dziadach. W Janosiku grał zbója - Bacusia, a tu miał udśwignąć rolę Gustawa-Konrada. Na początku myŚlał, że sobie z niego kpią. - Ostatecznie, gdy kręciliŚmy trzeci odcinek Janosika, umówiliŚmy się z reżyserem, że mnie, Bacusia, nagle ubiją - stwierdza zadowolony. - I rzuci łem ciupaskę, aby ruszyć na Wielką Improwizację. BacuŚ żył krótko, za to tragiczny Gustaw-Konrad szedł w Starym przez 360 przestawień w ciągu dwunastu lat. - Co pan(i) sądzi o Treli? - pytał kiedyŚ dziennikarz widzów Starego Te atru w sondażu do telewizyjnych „Twarzy Teatru” po premierze Dziadów, a jeszcze przed Wyzwoleniem. - No, dobry jest, ale tak dziwnie podskakuje - odpowiadali widzowie. Albo: - Byłby jeszcze lepszy, gdyby nie szedł głową. Albo: - No, niezły, tylko za bardzo ciosów się boi. Póśniej okazało się, że wypowiadającym te opinie nazwisko aktora kojarzyło się bardziej z... Lucjanem Trelą, mistrzem Polski wagi ciężkiej w boksie z 1974 roku. DziŚ o podobnej pomyłce nie byłoby chyba mowy. W tym samym programie telewizyjnym Anna Polony ujawniła, że Jerzy Trela najbardziej jest spięty w scenach miłosnych. - Nie bójcie się, nic nie zrobimy waszym mężom - apelowała do żon ak torów. Jerzy Trela twierdzi, że wcale nie jest takim mrukiem, na jakiego wyglą-da, i potrafi nawet powiedzieć komplement kobiecie. Przekonała się o tym Dorota Pomykała, która jeszcze jako studentka PWST spotkała się z Trelą na tak zwanej „fuksówce”. Aktor pojawił się na imprezie nieco zmęczony, ale IMPROWIZUJ?CY HIPOCHONDRYK ona wpatrywała się w niego jak w obraz. W pewnym momencie Trela skinął do niej ręką, by podeszła. - Ty, słuchaj - odezwało się do studentki jej aktorskie bożyszcze. - Ty faj na jesteŚ, masz takie same wory pod oczami, jak ja. Jerzy Trela potrafi też być niezmiernie dosłowny. Zwłaszcza w zimie. Przygotowując się do niezwykle trudnej sceny egzorcyzmów w Dziadach, wraz z Jerzym Stuhrem okropnie marzli w sali gimnastycznej. Był styczeń, mróz straszliwy, a niemiłosierny trener kazał im robić rozgrzewkę. Stuhr natychmiast rozpędził się, odbił od trampoliny i niefortunnie wylądował na Ścianie. Trela polecenie potraktował po swojemu - położył się pod kaloryferem. - On jest aktorem-hipochondrykiem - mówi Anna Dymna. - Gdy grał postacie pokręcone przez los, w złym stanie psychicznym, tuż przed nagra niem nagle wpadał w chorobę. Jak grał Górewicza w Nocy Walpurgii Jerofie- jewa, to mu się wrzody otworzyły, a przy Antygonie w Nowym Jorku Głowac kiego zapadł na ciężką grypę. Z tym akurat stwierdzeniem krakowski aktor w zupełnoŚci się zgadza. Dlatego wolałby na przykład nie grać gruślika. Wiele u Treli zależy od pogody - im mniej hektopaskali, tym gorszy nastrój. Ale gdy ludzie już się do niego przyzwyczają, wcale nie jest tak śle. Problem z krakowskim aktorem miał nawet Tadeusz ¸omnicki. Przy pracy nad spektaklem Stalin Kazimierza Kutza, gdzie ¸omnicki stworzył jedną ze swoich największych i ostatnich kreacji, a Trela zagrał tytułową rolę. Po trzech dniach nagrania ¸omnicki szepnął Kutzowi do ucha: - Ty, ja się go boję. Jemu ani oko nie drgnie, ani ręka się nie poruszy, kie dy ja mówię. Co ciekawe, w tym samym czasie Trela chciał ze strachu przed ¸omnickim uciekać z planu w Bieszczady. - A potem wszystko się zmieniło, przestaliŚmy się siebie bać, a Tadeusz nawet przynosił mi na scenę kanapki - wspominał w jednym z wywiadów. Gdy się kogokolwiek pyta o tego aktora, można odnieŚć wrażenie, że padło się ofiarą jakiejŚ mafii „trelomańskiej”. Anna Dymna mówi, że oddałaby mu nerkę. Jerzy Stuhr, że „Trela teatrowi służy, a reszta aktorów jest z do-skoku”. „To talent zjawiskowy” - nie ma wątpliwoŚci Kazimierz Kutz. Ksiądz Józef Tischner, który wybrał Jerzego Trelę do roli narratora w swej Filozofii po góralsku, po obejrzeniu jednego z odcinków powiedział z satysfakcją: „Swój goŚć. Gado jak jo!”. - Ja w teatrze żyję, w filmach zaŚ „biorę udział” - mówi na to skromnie Trela. Miał propozycje grania w sitcomach, ale cóż to za przyjemnoŚć przez osiem miesięcy udawać jednego głupa, skoro w tym czasie w filmie i teatrze 85 IMPROWIZUJ?CY HIPOCHONDRYK można ich poudawać znacznie więcej. Choć z sentymentem wspomina pracę nad Aniołem w Krakowie Barona Artura Więcka, gdzie zagrał kloszarda, inspirowanego Księciem Wariatów, Szajbusem. - Cenię sobie krakowskich dziwaków - mówi Trela. - Krakowski kloszard bowiem to człowiek inteligentny, rozmowny. Lubi zajmować się przybyszami, jest dla nich przewodnikiem. Przespaceruje się z nimi po mieŚcie. Jerzy Trela też chętnie się przespaceruje. Zwłaszcza po Krakowie. Rzadziej z przybyszami, częŚciej w towarzystwie wyłączonej nieustająco komórki. W której Kazimierz Kutz nieustająco krzyczy z poczty głosowej: „Po co ci telefon?! No po co?! Wyrzuć go wreszcie do jasnej cholery!”. 2. Stacja Kraków 88 PIOSENKARZ NIE CA¸KIEM UDUCHOWIONY Andrzej Sikorowski W mieŚcie, w którym egzystują obok siebie smok ziejący ogniem, prawie król i nie do końca Święty Mikołaj, pracuje kilka renomowanych czarownic. W tym jedna w podniszczonych sandałkach, a jedna na Piwnej 7. Ta druga wróżyła Śpiewająco: - Przed tobą sława, wieczna zabawa, wszystko jak z nut, pieniędzy w bród, wspaniałe płyty, piękne kobity, zdrowie jak dzwon, wygodny tron. I, z wyjątkiem tronu, Andrzejowi Sikorowskiemu wszystko się sprawdziło. Przepowiednia podwawelskiej Kasandry okazała się prawdziwym proroctwem. Trześwo patrzącego na rzeczywistoŚć krakowskiego barda, autora setek poetycznych piosenek, swoich i zespołu Pod Budą, dziwi to tym bardziej, bo nigdy u wróżki nie był i ma dowody, że wszystkim istotom, mającym pod Wawelem jakiekolwiek związki z metafizyką ewidentnie psuje szyki. Ze dwa albo trzy razy, jeszcze jako student polonistyki szacownego Uniwersytetu Jagiellońskiego brał udział w modnych zabawach towarzyskich -wywoływaniu duchów. Jednak za każdym razem wkurzone medium mówiło, by wygonić goŚcia z długimi włosami, bo psuje całą zabawę. Nic przy An- PIOSENKARZ NIE CA¸KIEM UDUCHOWIONY drzeju Sikorowskim nie wirowało, nie straszyło, żaden duch nie chciał z nim współpracować. Owszem, był jeden wyjątek, Średnio wytłumaczalny. Zdarzyło się to we wczesnej młodoŚci poety. Mimowolnie, w towarzystwie niejakiego Kazia, po pokazie Popiołów Wajdy w kinie objazdowym w Lubniu koło MyŚlenic trafił na... cmentarz. Była lipcowa noc, gdy wracali do domu, w którym często spędzał wakacje. Jak to w górach, nawet tych mniejszych, bywa, zerwał się ostry, porywisty wiatr. Przechodząc obok niskiego cmentarnego muru, zauważyli, że na mogile tuż za nim pali się niezmąconym płomieniem Świeca. „No bez jaj” -zdenerwował się Kazio i po przeskoczeniu murku z bliska dmuchnął na płomyk, ile sił w płucach. Ten ani drgnął. Ostatecznie, po kilku nieudanych próbach ugaszenia Światełka chłopcy zostawili pozaziemskie moce samym sobie. Od tej pory Sikorowski, dla przyjaciół Malina (kiedyŚ potwornie spiekł się w Rożnowie), uwielbia opowieŚci o tajemniczych zjawiskach. Ale w duchy nie wierzy. One w niego też nie. Za to ludzie owszem, wierzą mu, i to bardzo. Po jednym z koncertów z grupą Pod Budą przyszła do niego pewna krakowianka i powiedziała, że gdy słuchała jego pogodnych piosenek, odechciało jej się skakać do Wisły z mostu Dębnickiego. Zaufanie do Sikorowskiego mają nawet warszawiacy. I gdy z Grzegorzem Turnauem Śpiewa protest-song „Nie przenoŚcie nam stolicy do Krakowa”, zostawiają stolicę na swoim miejscu, a protesującego noszą na rękach. A na koncertach zapowiadają: „A teraz Andrzej Sikorowski z Krakowa”. - Ciekawe, że nikt nie mówi: „A teraz Marylka Rodowicz z Warszawy” - zastanawia się bard. No i nie powie, bo jak twierdzi Jan Wołek, Sikorowski, choć ogniem nie zieje, jest lepszym ambasadorem Krakowa, niż wawelski smok. Gdy grupa Pod Budą pojawia się w telewizji w jakimŚ programie, czy na zagranicznym koncercie, można iŚć o zakład, że wystrój studia czy sceny będzie się składał z: patefonu, starej szafy, pajęczyny bądś szmaty. - Nieustannie kojarzą nas z antykwariatem - zauważa Sikorowski. I wcale się nie obrusza, bo jest staromodny i szalenie do tradycji przywią-zany. Gdyby tylko mógł, to wyłącznie cofałby się w czasie. Najchętniej o sto lat, gdy jego dziadek miał kram w Sukiennicach. Dlatego jest niemal pewne, że kiedy pod krakowskim Ratuszem trwa targ staroci, kręci się tam Sikorowski. Nawet nie po to, aby coŚ kupić, ale by pobyć trochę w amtosferze sprzed lat. Zaprzyjaśnił się nawet z nieformalnym stowarzyszeniem szperaczy i meneli, którzy od lat pragną przehandlować te same cztery guziki i pięć zardzewiałych kluczy. Ale Malinę traktują jak swe- 89 90 PIOSENKARZ NIE CA¸KIEM UDUCHOWIONY go, bo gada ich językiem, krakowską gwarą: „Dziń dobry, sprzedołeŚ coŚ dzisiej?”. KiedyŚ, gdy wyszedł na niedzielny spacer z matką, pan od czterech guzików na cały Główny Rynek zakrzyknął: „Sie masz, JędruŚ!”. Zbulwersowana matka (niegdyŚ solistka zespołu rewelersek Cztery Hanki, choć żadnej Hanki tam nie było) tylko cicho spytała: „Andrzejku, czy to na pewno twój kolega?”. Dzięki różnorakim znajomoŚciom udało mu się kiedyŚ wyszperać obraz młodopolskiego scenografa Tadeusza Cybulskiego, namalowaną olejem na tekturze perspektywę ulicy Floriańskiej. Taką troszkę pijaną, z koŚciołem Mariackim w tle. Z tyłu jest notatka autora: „Kraków, ul. Floriańska, w dzień rozpadnięcia się Austryi, rano. 1918”. I wyobraśnia barda-poety już działa: tam, wŚród tych ludzi mój trzyletni tata mógł iŚć ulicą, prowadzony przez dziadka; tam, u tego Cybulskiego może jest naszkicowany małą kre-seczką... Gdy dwa lata temu znalazł się w Atenach i zaproszono go do klubu prowadzonego przez Greków z Polski, zrobili mu dekorację do koncertu z powiększonego czarno-białego zdjęcia ulicy Floriańskiej. Z fragmentem bardzo dla Andrzeja Sikorowskiego wzruszającym, z Jamą Michalika oraz oknem mieszkania kumpla, gdzie niejedokrotnie balangował i wodę ognistą pił. - Nie tęsknię za młodoŚcią, ale za wspomnieniami z tamtych lat - mówi. - Lubię sobie tylko przypominać, że coŚ miłego się zdarzyło, kogoŚ poznałem. Miło było, gdy na czwartym roku studiów z brakiem wiary w siebie wziął udział w Festiwalu Piosenki Studenckiej i zdobył nagrodę. Nie gorzej, gdy póśniej Śpiewał w studenckich klubach i starych telewizyjnych Spotkaniach z Balladą, które wówczas wyludniały ulice jak dobry mecz piłkarski. I choć wczeŚniej próbował iŚć w Ślady ojca - krakowskiego dziennikarza, szybko się zorientował, że to nie dla niego. W 1975 roku roku Bogdan Smoleń zaproponował mu występy w kabarecie Pod Budą. Śpiewała tam przyszła jego żona Chariklia Motsiou, dla wygody zwana Franką. Ślub brali w krakowskiej cerkwi, pod koronami. Kabaret przestał istnieć, a Andrzej Sikorowski, Anna Treter, która Śpiewa do dziŚ, jej mąż Janek Hnatowicz (teraz gra za niego Marek Tomczyk), basista Andrzej ?urek ponieŚli nazwę dalej. KiedyŚ mieszkali w jednym bloku w Podgórzu, dziŚ w jednej podkrakowskiej miejscowoŚci. Franka została menedżerem zespołu Pod Budą. A Wróżka z Piwnej 7? No cóż, istnieje tylko w piosence. Ale jej przepowiednia to dla piewcy magicznej atmosfery Krakowa najprawdziwsza prawda. ^ Vf PIOSENKARZ NIE CA¸KIEM UDUCHOWIONY Sławę z jej proroctwa okreŚliłby jednak jako popularnoŚć. Po Krakowie może przecież się poruszać bez bodyguardów, a jego rozpoznawalnoŚć sprawia co najwyżej, że jakiŚ turysta z Białegostoku poprosi o autograf, a policjant (mundurowi szanują go za to, że jest kibicem Wisły) nie wlepi mandatu za drobne grzechy drogowe. Wieczna zabawa i owszem, bo zawód estradowca jest rozrywkowy, i Sikorowski nigdy nie mydlił nikomu oczu, że wylewa za kołnierz. Ale jeŚli ktoŚ myŚli, że po koncercie wsiada do limuzyny i pruje do baru, a potem leży w apartamencie hotelowym z pięcioma damami, które polewają go szampanem, to nieco się myli. Pieniędzy w bród - dobra wróżka miała rację, robi to, co lubi, i jeszcze mu za to płacą tak, że ma za co żyć na poziomie. Wspaniałe płyty - jest ich kilkanaŚcie, w tym cztery platynowe - a ostatnio jedna nagrana z córką Mają, która idzie w jego Ślady. Piękne kobity - we wszystkich wywiadach chwali się egzotyczną urodą żony i córką stojącą obok na scenie. Zdrowie jak dzwon zawdzięcza regularnym spacerom z suczką Figą po podkrakowskich lasach i zakopiańskich szlakach. Jednego tylko wróżka nie uŚciŚliła, że to właŚnie podczas tych spacerów powstaje większoŚć niestarzejących się piosenek krakowskiego barda. Sikorowski zauważył, że najbardziej wolne ma myŚli podczas przechadzek z bokserką. Snują się tak z psem po lesie i ani on się nie musi nim zajmować, ani pies nim. I w końcu coŚ wpadnie do głowy. I psu, i jego panu. W kwietniu albo w maju. Jak choćby te słowa o krakowskich porach roku: u nas wiosną wiersze rodzą się najlepsze, i odmiennym jakby rytmem unas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze. ZASADNICZO GENERA¸ Bogusław Kwiecień KtoŚ kiedyŚ przyrównał go do miejskiego motyla, bo kolorowy jest z niego człowiek z kolorowym życiem. Trochę hipis i rastaman, muzyk, myŚliciel, wielbiciel ziół, sprzedawca kwiatów lotosu i obrazów, odrobinę kameduła. Zasadniczo Generał. Mniej znany w wojsku, więcej na holenderskim dworze królewskim. Królowa Holandii Beatrix Wilhelmina zafundowała mu przed laty bilet na samolot. Ponad chmurami, za darmo, Generał po raz kolejny dotarł do ulubionego Krakowa. WłaŚciwie nie wiadomo, jaka gwiazda sprowadziła tu Bogusława Kwietnia alias Generała. Urodził się na Lubelszczyśnie, ale zawsze ciągnęło go w nieznane. Lubił zmiany, nigdy nie przywiązywał się do miejsc, okolicznoŚci, nie dbał o składki na emeryturę i dach nad głową. Lubił za to bywać na zlotach i festiwalach muzycznych. A potem na wakacjach - paroletnich najchętniej, nad morzem, we Wrocławiu albo w Bieszczadach. Najbardziej przypadły mu do gustu wakacje na Wawelu. Było to ponad dwie dekady temu. Generał zamieszkał na najsłynniejszym polskim wzgórzu, bo spodobało mu się, że tak gęsto usiane jest starą architekturą, a z okien budynku, w którym 93 94 ZASADNICZO GENERA¸ z powodów zawodowych osiedlili się jego znajomi konserwatorzy zabytków, rozciąga się szeroka panorama. Spędził więc dłuższą chwilę w towarzystwie odpoczywających w sarkofagach królów polskich, a potem także papieża, który właŚnie odbywał swoją drugą pielgrzymkę do ojczystego kraju. Kiedy papież pojawił się na Wawelu, ochrona odcięła wzgórze od reszty Świata. Bogusław Kwiecień nie miał wymaganej przepustki, nie mógł przejŚć przez bramę do miasta i został ostatnim w historii więśniem wawelskim. Z okien przyglądał się z wielkim przejęciem i szacunkiem papieżowi oraz z mniejszym szacunkiem Wojciechowi Jaruzelskiemu, który nie miał zielonego pojęcia, że jest jednym z dwóch rezydujących na Wawelu generałów. W dodatku generałów o zupełnie innych poglądach na życie, bo jeden wierzył w komunizm, a drugi we flower power. (To właŚnie z powodu zdecydowanie pacyfistycznych poglądów Bogusiowi Kwietniowi przyjaciele przekornie nadali wysoki tytuł wojskowy). Tymczasem uwięziony w wawelskiej twierdzy Generał spędzał dnie i wieczory na paleniu - niekoniecznie tytoniu, piciu herbatki z rumem i graniu na rozlicznych instrumentach. Najchętniej na bębenkach. Kiedy wreszcie udało mu się zejŚć w dół, do miasta, natychmiast wzbudził zainteresowanie, zarówno kontestującej na ulicach młodzieży, jak też milicjantów. I jedni, i drudzy chętnie przebywali w jego otoczeniu. Robił bowiem duże wrażenie. W jednoczęŚciowym kombinezonie z milionem kieszonek i różnorakich, obcojęzycznych emblematów oraz odznak i w różowym berecie przykuwał wzrok ulicznych sprzedawców złota z ulicy Floriańskiej, Macieja Maleńczuka grającego swoje songi pod Bramą Floriańską oraz gromady krakowskich odszczepieńców z wiecznie zdenerwowanym muzykiem undergroundowym, filozofem-wariatem Beefheartem i wiecznie usmarka-nym malarzem-wariatem Angelo włącznie. Generał poczuł się z czasem w Krakowie bardzo odpowiednio. Szczególnie dlatego, że w Krakowie, bardziej niż gdzie indziej w Polsce, nawet w ponurych latach osiemdziesiątych miejskie motyle mogły sobie czasem swobodniej pofruwać. Fruwał więc mo-tyl-Generał po ładnych ulicach i znów po Wawelu, mieszkał i jadał tu i ówdzie, najczęŚciej u miłych ludzi, robił to i owo, a najchętniej słuchał muzyki, zaglądał do nielicznych jeszcze knajpek, spędzał czas na myŚleniu o sprawach ziemskich i transcendentalnych i czuł się wolny. Poza nielicznymi wyjątkami. Nie było łatwo, gdy gonili go z nożyczkami zacietrzewieni milicjanci, chcąc mu skrócić w trybie natychmiastowym zbyt długie włosy, bo nigdy nie potrafili przejŚć obok Generała obojętnie. Nijak się przecież nie mieŚcił w kanonach socjalistycznej rzeczywistoŚci. Choć tak nakazywało prawo, obywatel Bogusław Kwiecień nie miał w dowodzie pieczątki o zatrudnieniu, miał za to podejrzany wygląd i woreczki z dziwnie pachnącymi ziołami. Próby wmawia- ZASADNICZO GENERA¸ nia władzy, że to rumianek i macierzanka, dawały różne rezultaty. Anegdota głosi, że pewien milicjant, porządny funkcjonariusz, pod wąsem, postanowił pewnego dnia szczegółowo wylegitymować Generała, a potem, równie szczegółowo, sprawdzić właŚciwoŚci jego ziół na własnej, milicyjnej skórze. Na-pchał je do fajeczki, zapalił i zrobiło mu się bardzo przyjemnie. I co ciekawe, zupełnie odczepił się od dowodu osobistego obywatela Kwietnia. Odwiedzał jednak Generała od czasu do czasu. W celach wyłącznie towarzyskich. Lata mijały, a miejski motyl nabierał nowych kolorów. Zmieniał czapki i preferencje muzyczne, z czasem stając się najsłynniejszym krakowskim rastama-nem. Pokochał Boba Marleya, zapuŚcił dredy i marleyowską bródkę, grywał na ulicach i w klubach studenckich z muzykami reggae z całej socjalistycznej Polski, także z już legendarnym Izraelem. W końcu sam założył zespół Space Light Orchestra, przekształcony póśniej w Space Friends, w którym grywali muzycy z całego kraju, przemieniając stary, konserwatywny Kraków w Jamajkę północy. W czasach gdy na sklepowych półkach można było znaleść marmoladę i groszek w puszkach, za to na ulicach nie można było odnaleść nawet pół Murzyna, Generał stał się apostołem ponadrasowej miłoŚci. W studenckim klubie Rotunda organizował festiwale reggae, na których wszyscy kochali się, wierzyli w pokój, dobro i upadek Babilonu, jak też tańczyli, Śpiewali i palili trawkę. Generała nie mogło zabraknąć na żadnym liczącym się koncercie. Zaprzyjaśniał się łatwo, inni też łatwo się z nim zaprzyjaśniali. Znaleść go było można w towarzystwie Johna Portera, Tomasza Stańki, Pata Metheny’ego. - Polubili się natychmiast - wspomina Tomasz Szablewski, kierownik jednego z klubów na krakowskim Kazimierzu. - Zastałem ich kiedyŚ, jak prowadzili długą, ożywioną, nocną rozmowę, choć Pat Metheny znał zaledwie kilka słów po polsku, a Generał kilka słów po angielsku. Festiwale reggae odeszły jednak z czasem w przeszłoŚć. Lata dziewięćdziesiąte nie sprzyjały już miejskim motylom, ludzie nie słuchali już jak kiedyŚ muzyki rodem z Jamajki, bo coraz częŚciej myŚleli o chlebie. Wtedy Generał przeniósł się na moment do zachodnich krajów. Najpierw na ulice Berlina, gdzie sprzedawał wytwarzane w Krakowie manualne, medytacyjne zabawki z miedzi, zwane kwiatami lotosu, bo ich rodowód pochodził ze starożytnych Indii. Szybko znalazł w Berlinie uznanie, wręcz zdobył sobie wŚród innych ludzi ulicy pozycję guru. Kwiaty lotosu szły jak woda, więc motyl miał za co fruwać pod Bramą Brandenburską, a częŚciej po dekadenckim, szalonym Kreuzbergu. Potem przeniósł się do Amsterdamu, gdzie nikt nie pytał, czy w woreczku na pewno ma macierzankę, i gdzie prowadził wolnoŚciowy tryb życia do czasu, gdy królowa Holandii z powodu nieprzedłużonej w terminie wizy odesłała go na koszt królestwa samolotem do Polski. WłaŚciwie to się ucieszył, bo zdążył już zatęsknić za Krakowem. 95 V •^1 ZASADNICZO GENERA¸ Znów jednak zaczął nabierać nowych motylich barw. Przestała mu już wystarczać ulica. I zdarzyło się tak, że jak kiedyŚ z muzykami, teraz zaprzyjaśnił się nieoczekiwanie z pewnym zakonnikiem. Pod wpływem poważniejszych niż kiedyŚ przemyŚleń i poszukiwań trafił na podkrakowskie Bielany, do klasztoru ojców kamedułów. Klasztoru o tak trudnej, zamkniętej regule, że w całym Świecie zdecydowało się na nią jedynie siedemdziesięciu mnichów. Pod Krakowem zaledwie kilku. Milczących, prowadzących drastycznie ascetyczne i pustelnicze życie wybrańców Pana Boga. Generała zaproszono do eremu. Na próbę, na pewien czas, który pozwoliłby mu zrozumieć, czy chce na Bielanach złożyć Śluby wieczyste, czy ma zamiar zostać tam na stałe. - Zostałem dziewiętnaŚcie miesięcy - mówi Generał. - Był to może najtrudniejszy, ale też najważniejszy czas, jaki udało mi się wypełnić. Kameduli go polubili. Opiekował się nimi szczerze i z oddaniem, pomagał w codziennoŚci najstarszym eremitom, w tym zakonnikowi, który trafił na Bielany w 1938 roku. I wyszedł z klasztoru tylko na jakiŚ czas, po to, by wziąć udział w kampanii wrzeŚniowej. Generał na Bielanach medytował, milczał, rozmawiał z Bogiem, niczego nie palił, nie oglądał telewizora, wstawał razem z ptakami. A nawet odnalazł w sobie nowy talent - krawiecki. Z pasją i oddaniem szył braciom zakonnym ubrania. W końcu musiał jednak od nich odejŚć, ale nie zatrzasnął za sobą zupełnie drzwi. Nigdy nie będzie pewien, czy kiedyŚ do kamedułów nie wróci. Lecz teraz znów zaczął fruwać po Krakowie. Już trochę inaczej niż przed laty. Może dlatego, że czasy są inne, a Bogusławowi Kwietniowi stuknęła niedawno pięćdziesiątka? Nawet pracę znalazł, bo sprzedaje w galerii obrazy. Nawet ma coŚ na własnoŚć - rower, na którym zwiedza chętnie Kraków, Nową Hutę, Zwierzyniec, Podgórze. I wciąż do niego dokupuje nowe lusterka i hamulce. Ale ciągle jest przede wszystkim kolorowym miejskim motylem, fascynującym, ulicznym Generałem, wobec którego mało kto potrafi przejŚć obojętnie. Może jedynie milicjanci-policjanci przestali się nim interesować. SHUTY SPODGÓRZA Sławomir Shuty 98 Miejsce, które pamięta wielki jak góra pomnik Lenina, nie na wszystkich działa inspirująco. Ale na Sławomira owszem. Nie wiadomo co bardziej - czy szare jak pasztetówka z PSS Społem okolice kombinatu imienia Włodzimierza Ilicza, czy może raczej szkoła, w której rozum wbijano uczniom przez poŚladki - tak pobudziło jego wyobraśnię, że gdy miał lat osiem, chwycił za pióro. Pierwsze opowiadanie poŚwięcił wojnie nuklearnej oraz rakietom kruz i perszing. Przez długi czas Nowa Huta - dzielnica fabryk z robotnikami, budujących jutro i przyszłoŚć - była jedyną rzeczywistoŚcią, którą znał. Krakowscy mieszczanie nie chcieli tu przyjeżdżać, bo krakowskiej „kawusi” człowiek tu w kawiarni nie uŚwiadczył, a do najbliższego koŚcioła trzeba było przejŚć parę kilometrów. DziŚ, gdy wielka góra Lenina zniknęła z placu Centralnego, a kominy kombinatu nie zatruwają życia, niektórzy myŚlą o utworzeniu w skansenie PRL-u alternatywnego dla Rynku i Kazimierza oŚrodka wielu sztuk nowych. Co będzie, to będzie. Ale jakkolwiek było, to nową sztukę Sławomir w Nowej Hucie długo robił sobie sam. Wpierw poŚwięcił się pamiętnikar-stwu. Z pasją notował, że: obudził się wczeŚnie, poszedł do szkoły, gdzie na SHUTY SPODGÓRZA lekcjach matematyki regularnie dostawał po tyłku za niezastrugany ołówek, a potem, że spotkał się na boisku z kolegą Jackiem. Nieco póśniej zauważył, że w nowohuckich mieszkaniach „z mleka w proszku i kakao produkowano czekoladę, z cukru na kartki cukierki, a ze zbóż wysokiej jakoŚci bimber, którym raczono się przy okazji różnych uroczystoŚci religijnych”. Ojciec, długoletni pracownik kombinatu, zamiast bajki o Złotej Rybce opowiadał mu, jak to na zapleczu Huty im. Lenina tworzyła się nowożytna historia Polski. On zaŚ z perspektywy wielkopłytowca obserwował z pasją solidarnoŚciowe akcje i reakcje ZOMO. I po tych doŚwiadczeniach stwierdził, że to, co gromadne i zrzeszone, jego akurat nie bierze. Próbował jeszcze, gdy za przykładem brata trafił na studia ekonomiczne, jakoŚ się w grupie odnaleść. Nawet grupowo medytował. - Byłem pod wpływem pewnej sekty, odwołującej się do filozofii Wschodu. Bardzo surowa reguła, bez pijaństwa i dziwek - mówi Shuty, który do dziewiętnastego roku życia był kompletnym abstynentem - zero kawy, papierosów, alkoholu. (DziŚ na wieczorach autorskich okłada się parówkami lub w alkoholowych oparach krakowskich knajp symuluje autokastrację, smarując krwią przeŚcieradło w biało-czerwoną flagę). W końcu sektę rzucił. I zupełnie nie gromadnie, w pojedynkę, wyżył się literacko w grubym tomiszczu magisterskim o noŚnym tytule Kontroling i finansowanie przedsiębiorstw. W tym samym czasie poŚwięcił się twórczoŚci black disco. To znaczy z założonym przez siebie zespołem NH+ (Nowa Huta plus) grał muzykę złożoną z odgłosów swej ulubionej dzielnicy, rozpisaną na wiertarki, blachy, młotki oraz kowadła. Mieszał to wszystko z elektroniką, sam pisał teksty natchnione i mistyczne, i solowo je wykrzykiwał: Przez siedem dni i siedem Śniłem nocy, kolejnego słońca zbudzić się o północy. Albo przerabiał, w sobie właŚciwych czarnych klimatach, popularne wówczas disco-polo: Choć wielka dzieli nas granica, a tyŚ bogatą przecież jest... Niedawno NH+ się reaktywował i w krakowskim Bunkrze Sztuki dał koncert. Shuty nie czekał, aż go zauważą - pierwszą książkę wydał własnym sumptem, czyli skserował w stu egzemplarzach i rozdał kolegom. Zaczął też czę-Ściej bywać w Krakowie, to znaczy częŚciej mijać na rowerze legendarne lite- 99 100 SHUTY SPODGÓRZA ry K i NH w parku Akademii Wychowania Fizycznego, symboliczną granicę dwóch Światów - Krakowa i Nowej Huty. Obnoszony z dumą literacki pseudonim Hutnik, zastąpił Shutym przez czysty przypadek. Gdy kiedyŚ zadzwonił do kolegi krakusa, telefon odebrała jego siostra. „Proszę mu powiedzieć, że dzwonił Sławek. Z Huty” - dodał dla lepszej identyfikacji. Dziewczyna zapisała Shuty i tak zostało. Jak każdy szanujący się pisarz kolekcjonował życiowe doŚwiadczenia. Najpierw było wojsko, a potem pół roku harówy w Londynie, gdzie czyŚcił przytułki dla narkomanów. OlŚnienie przyszło, gdy pewnego razu siedział na wypucowanym właŚnie klozecie. Stwierdził: Wracam do Polski i biorę się do roboty. Trafił do małego oddziału banku w... Nowej Hucie. Po roku i miesiącu obcowania z bankomatem, klientami indywidualnymi i szefową-tumanem napisał Zwał. - To były przeżycia z pogranicza psychozy - wyjawia pisarz Shuty, który na kartach swej książki rozprawił się ze Światem, dla którego konsumpcja stała się religią. Musiał odreagować zakłamany, korporacyjny układ, gdzie bogiem jest przełożony, do którego należy modlić się o urlop. W Środowisku bohatera Zwału - Mirka, nic nie jest więc takie, jak się wydaje. UŚmiechy bankowców są sztuczne jak kwiatki na półce, a szydercza litania do szefowej brzmi: „Wieżo z koŚci słoniowej, Basiu, zmiłuj sie nad nami i spraw, abyŚmy stali się godnymi premii i zasłużyli na urlop w fikuŚnej bieliśnie”. Basia, rzecz jasna, urlopu nie dała, a Shuty Zwałem zyskał sobie miano pisarza walczącego. W chwilę póśniej znany tygodnik przyznał mu Paszport - oficjalną przepustkę na literackie salony. Jego jednak martwi, że okrzyknięto go prorokiem an-tykonsumpcjonizmu, bo Zwał to przecież także opowieŚć o różnych stanach uzależnienia narkotykowego. Po dragach owszem jest chwila olŚnienia, ale potem następuje zwał. Długi i ciężki. Po Zwale przez rok nigdzie nie pracował, żył z oszczędnoŚci w... banku. Trochę malował, rześbił, pisał z polotem prace magisterskie z ekonomii na zamówienie. Zajął się również utrwalaniem na slajdach budek z kebabem, reklam proszku do prania oraz krakowskich centrów handlowych, w których zainicjował cykl błazenady na żywo, czyli performance z parówkami Cyrku Shuty. Objeżdża Kraków w ciuchach z lumpeksu. I pioniersko zżyma się na krakowską atmosferę. - Jaka w tym magia? - pyta autor powieŚci internetowej Blok i dwóch to mów opowiadań o życiu sąsiadów blokersów. - Czy magiczne ma być to, że stado niedorobionych poetów siedzi tu i urzyna się w trupa, stale w tym sa mym miejscu? WiększoŚć z nich nigdy nie wyjdzie poza obręb Plant i kolej nego kieliszka. SHUTY SPODGÓRZA A Shuty nie pisze o Plantach, choć też czasem pije w ich obrębie. I obserwuje, myŚli. A potem myŚli i słowa miksuje, sampluje. W powieŚciach, w komiksie Baton. Sam batonem być nie chce. Ucieka przed szufladkami, a ostatnio także przed... Nową Hutą. Może dlatego, że Shuty szybko się nudzi i lubi zmieniać. Środowiska, dzielnice i literackie gatunki. Przeprowadził się do krakowskiego Podgórza -miejsca starszego od Huty. Ale, jeŚli idzie o iloŚć i jakoŚć panów sąsiadują-cych nocą z nocnymi sklepami, jak Huta swojskiego. Tu, w krakowskim Podgórzu, chce napisać wreszcie powieŚć o miłoŚci. W końcu każdy szanujący się pisarz musi napisać miłosną historię. Będzie miała tytuł ?ycie na skręcie. I opowie o uczuciu we wszelkich odmianach -od romantycznych wzlotów po seksualne dewiacje. Będzie pisał z dala od Nowej Huty, bliżej Wawelu, pod którym woli usiąŚć z butelką piwa aniżeli w jakiejŚ wyszykowanej knajpie. Kraków drażni go, irytuje i wciąż inspiruje. Choć marzy, że kiedyŚ za zgromadzony na swoim pisaniu majątek „na zadupie się przeprowadzi”, to wciąż czerpie profity z tego, że właŚnie z Krakowa jest i z Nowej Huty. I pewnie zanim już na zawsze z rodzinnym miastem się pożegna, to jeszcze sporo w jego zgiełku napisze. A także utrwali na slajdach kolejne fascynujące krakowskie zjawisko. Tak fascynujący, jak zafajdany przez gołębie banner reklamowy „Polska w najczystszej postaci”. Nad wejŚciem do dobrej krakowskiej restauracji. SANDAKOWA WRÓ ¸ KA Beata Wasilewska Jeszcze niedawno po krakowskim Kazimierzu błądził zdenerwowany pan Karolek. Przemierzał dawne żydowskie uliczki w poszukiwaniu diabła. Miał do Lucyfera jedną ważną sprawę, chciał z nim zamienić słówko, może dwa. 0 władcę piekieł wypytywał panią Wandzię - Królową Kazimierza, Święte- go-nieŚwiętego Mikołaja, a nawet pewnego sprzedawcę pietruszki, prywatnie właŚciciela tresowanego szczura o szatańskim spojrzeniu. W swoich poszuki waniach dotarł ostatecznie do słynnej w dzielnicy i poza nią wróżki Beaty. 1 dowiedział się dziwnych rzeczy o sobie. Zdenerwowany obywatel miał prosty, genialny plan. PomyŚlał, że znakomita wróżka Beata wystawi mu diabła jak na talerzu. A wtedy dopiero zdenerwowany obywatel mu nawtyka. - Proszę bardzo, pan Karolek, proszę bardzo, pan Diabeł - powie czarownica. - Porozmawiajcie sobie. Ja podsłuchiwać nie będę. Tymczasem specjalistka od kart, owszem, postawiła panu Karolkowi tarota, bo tylko w wyjątkowych sytuacjach odmawia, ale wynikało z nich, że mężczyzna jest bardzo zmęczony, bo nie spał od tygodnia. Magiczny układ 103 104 SANDA¸KOWA WRÓ?KA wskazywał jasno - najlepiej dla pana Karolka będzie, jak w końcu położy się do łóżka. A jeŚli już bardzo chce wiedzieć, gdzie na Kazimierzu schował się diabeł, niech porozmawia o tym z czarnym, znudzonym kotem z ulicy Szerokiej. Kot chętnie utnie sobie pogawędkę, bo ludzie go się boją, przechodzą na jego widok na drugą stronę i kocur, ze względu na swoją przeklętą smolistoŚć od lat nie ma do kogo gęby otworzyć. - Ewentualnie mogę panu załatwić jeszcze audiencję u pewnego, znanego mi wypasionego indyka, który zamieszkał na peryferiach miasta i tak potrafi gardłować, że cała okolica sądzi, iż go diabli nadali - zakończyła seans z magią wróżka. Pan Karolek nie wyszedł ze spotkania z tarotem zadowolony. Ale wziął sobie radę wróżki do serca i wyspał się. Na moment przestał się interesować diabłem. Jednak zazwyczaj wizyta u wróżki Beaty wprawia ludzi w prawdziwą euforię. Bywają u Beaty liczne osobistoŚci z Kazimierza, aby poradzić się w sprawach biznesowych i osobistych. Pod wpływem uroku czarownicy, jej dowcipu, dystansu wobec życia, ładują na nowo akumulatory. WłaŚciciele upadających knajpek, pustawych galerii ze sztuką, nieszczęŚliwie zakochane artystki, bizneswomen w początkowym stadium klimakterium wychodzą od tarocistki pełne nadziei na lepsze jutro. Ponieważ Beata z Kazimierza jest wróżką nie byle jaką. Bardziej psychologiem niż wiedśmą z bajek dla niegrzecznych dzieci. Rozkłada karty przy kawiarnianym stoliku, w zadymionej od papierosów i Świec knajpce, w której na Ścianie wisi portret Draculi, a ze sznurka zwisa wampir, nazwany pieszczotliwie przez wróżkę Franiem. I w której pachnie czosnkiem i fascynacją filmami Romana Polańskiego. Sama Beata nie ma w sobie nic wampirzego. Ma jak przystało na czarownicę, długie, ciemne i kręcone włosy, przenikliwe oczy i... uŚmiech małego urwisa. Zdarza jej się stawiać karty w powłóczystych sukniach lub w wytartych spodniach i lekko schodzonych sandałkach. Mimo to, a może także dlatego, ludzie ufają tarocistce Beacie i wracają do niej wielokrotnie, choćby po jedno dobre słowo. Beata nie przypomina też innych krakowskich wróżbitek, a już w ogóle Dzidiany Solskiej, zwanej przez niektórych wróżką wszech czasów lub pią-tym elementem. Nie maluje na różowo ust, nie pokazuje się publicznie nago i nie przepowiada Annie Dymnej kariery w Hollywood. Nie kolekcjonuje pluszowych zwierząt, choć zwierzęta lubi, wręcz uwielbia, z indykami włącznie. Nie ma też życiorysu jak Dzidiana, tak barwnego, że mógłby się stać kanwą kilkutomowej powieŚci. Ale jednego, fascynującego opowiadania owszem. Kiedy była maleńka, jej ojciec jak za sarmackich czasów porwał ją z domu w Krakowie i wywiózł gdzieŚ w lasy, pod granicę z Białorusią. Beata SANDA¸KOWA WRÓ?KA zapamiętała zubożały drewniany dworek, w którym niepodzielną władzę dzierżyła stara, siwa kobieta. Służyli jej mężczyśni - mąż i synowie, drżała przed nią cała okolica. Zbierała zioła o północy w lesie i w ogóle zachowywała się tak, jakby wręcz marzyła, by spalono ją na stosie. - Generalnie budziła strach i wstręt - opowiada Beata. - Sypiała na brud nym piecu na niewyprawionych, baranich skórach, wciąż kogoŚ lub coŚ za klinała. I przeklinała. I zmuszała przyszłą wróżkę z Kazimierza do uczestniczenia w polowaniach i Świniobiciach. Potem karmiła ją czerniną - zupą z krwi zabitego zwierzęcia. - Brr, brakowało tylko suszonych żab i wypchanej sowy - wzdryga się ta- rocistka. - OkropnoŚć! Na szczęŚcie dla mnie, szybko wróciłam do Krakowa. Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa sprawiły jednak, że długo nie mogła wrócić do siebie. Miewała sny, kolorowe, czasem piękne, ale też pełne dramatycznych, dziwnych obrazów. Z czasem stała się samotnicą, nie przepadała za ludśmi. Kiedy dorosła, próbowała różnych rzeczy. Studiowała prawo, rzuciła je jednak. Przez chwilę pracowała przy kserografie w krakowskim są-dzie i chcąc nie chcąc, wysłuchiwała pogawędek adwokatów o prowadzonych przez nich sprawach. Doszła do wniosku, że nie ma bardziej cynicznego zawodu niż profesja papugi. Zaczęła szukać innego sposobu na życie. Skończyła szkołę architektury wnętrz, zaczęło ją także intrygować wnętrze człowieka. Zainteresowała się tarotem, bo, jej zdaniem, odzwierciedlał ludzkie pragnienia i namiętnoŚci, a ją, osobiŚcie, otwierał na ludzi. Doszła także do wniosku, że w tak magicznym miejscu jak Kraków, gdzie wielce swobodnie rozwijał swoje talenty pan Twardowski, czarowanie wciąż jest na miejscu. Z dużym zainteresowaniem czytała także o najsłynniejszych w Świecie szkołach kabały, które przed wiekami decydowały o potędze żydowskiego Kazimierza. I choć pamięć o nich przetrwała jedynie w książkach i może jeszcze w mądrej głowie Henryka Halkowskiego, to właŚnie Kazimierz stał się dla Beaty sporym wyzwaniem. Dotarła ostatecznie do Transylwanii, na ulicę Szeroką. Stawia tam tarota od kilku lat za co łaska, bo nie Śmiałaby wycenić, ile warta jest rozmowa z drugim człowiekiem. - W karty można nie wierzyć, w rozmowę trzeba wierzyć zawsze - uważa. A inni widzą w niej mądrego doradcę, wnikliwego obserwatora rzeczywistoŚci. Doceniają to sfrustrowani życiem krakowianie i turyŚci, którzy docierają do niej znad różnych mórz i oceanów dzięki poczcie pantoflowej, docenia nawet pewien krakowski franciszkanin, który choć samego tarota zdecydowanie nie popiera, Beatę szanuje i chętnie z nią rozmawia. Bo ta wróżka zwyczajnie lubi ludzi. Lubi nawet pana Karolka od diabła, choć, jej 105 ^m * m - is SANDA¸KOWA WRÓ?KA zdaniem, diabeł tkwi w samym panu Karolku. I nie jest ważne, czy rzeczywiŚcie wróżka Beata czyta przyszłoŚć z kart, wyŚmiewanych przez racjonalistów, czy też odpowiedzi podpowiada jej kobieca mądroŚć, bo ci, którzy przychodzą po radę, wracają często, by podziękować za wsparcie. Tak jak pewna Sylwia, która na Kazimierz przyjechała właŚnie z Gdań-ska. Tylko po to, by obdarować Beatę bukietem fiołków. O czarownicy z Kazimierza po raz pierwszy usłyszała rok temu od przyjaciółki z Tarnowa. Ubiegłej zimy wsiadła w nocny pociąg do Krakowa. Była zupełnie załamana. Mąż odszedł od niej, bo, jak wyznał, wypaliły się w nim wszystkie interesujące go emocje, a od żony i domu wolał podróże w głąb Afryki. Nie, nie odszedł dla innej kobiety. Po prostu wybrał nowy ląd. „To nie jest koniec drogi, to dopiero jej początek - usłyszała Sylwia od wróżki z Kazimierza. - Kobieto, przestań roztkliwiać się nad sobą, po prostu wróć do dawnych marzeń. Pamiętasz jeszcze, o czym kiedyŚ marzyłaŚ?”. Sylwia pamiętała. KiedyŚ bardzo chciała latać. Czuć się jak wolny, niebieski ptak. Kiedy wróciła do Gdańska zapisała się na kurs pilotażu. - Przytuliłam się do chmur - powiedziała rok póśniej Beacie, wręczając jej fiołki. Ci, którzy ją poznają, obdarowują ją zatem kwiatami, ciastami własnego wypieku, aniołkami z modeliny i dozgonną wdzięcznoŚcią. A pewien biznesmen obiecał jej niedawno połowę zysków z interesu, jaki mu wywróżyła. JeŚli układ kart się sprawdzi, być może wróżka Beata stanie się kobietą bogatą i już nie będzie się pojawiać na krakowskim Kazimierzu w lekko schodzo-nych sandałkach. Są tacy, co marzą, by ta akurat wróżba się nie sprawdziła. Dlatego że krakowski Kazimierz bez wróżki Beaty straciłby wiele ze swojej magii, a pan Karolek, który niedawno poszukiwał tu diabła, wciąż chodził-by po dawnej żydowskiej dzielnicy zdenerwowany i niewyspany. PIERWSZY I OSTATNI KLEZMER Leopold Kozłowski 108 Pewna ?ydówka ze Szwecji po koncercie żydowskich pieŚni - tych o smutku, radoŚci i o rodzynkach z migdałami - zachwyciła się wrażliwoŚcią muzyczną Śpiewających w jidisz artystów z Krakowa. - Wy to jakoŚ wyglądacie - oŚwiadczyła prowadzącemu koncert znakomitemu poecie Jackowi Cyganowi. - Ale tego szlachcica pod wąsem za fortepianem już dawno powinniŚcie wymienić! Nie wymienili go. I był to chyba jedyny przypadek w niezwykłym, tragicznym i pięknym życiu Leopolda Kozłowskiego, by ktoŚ chciał go wymienić na kogokolwiek innego. Nazywany pierwszym, a czasem także ostatnim klezmerem Galicji, żydowski muzyk z krakowskiego Kazimierza rzeczywiŚcie ma gęste wąsy, gołębie w kolorze. Ma także puchate bokobrody, chyba nieco mniej rozłożyste niż austriacki cesarz Franciszek Józef, którego portrety wciąż wiszą w starych mieszczańskich domach w Krakowie. Cesarz, na którego dworze dziadek Leopolda Pejsach Brandwein i jego dwunastu synów grywali Straussa i Mozarta. Monarcha nie krył zauroczenia kapelą Brandweinów i chętnie zapraszał ją do Wiednia, tak jak zapraszał ją do siebie nieco póśniej marszałek Józef Piłsudski. PIERWSZY I OSTATNI KLEZMER Synowie Pejsacha rozjechali się w końcu po Świecie. Wuj Leopolda, klarnecista Naftuli Brandwein, trafił za ocean, gdzie ogłoszono go królem kle-zmerów całego Świata. Ojciec Poldka, skrzypek nad skrzypkami, wyemigrował za chlebem do Argentyny i został koncertmistrzem Wielkiej Orkiestry Symfonicznej w Buenos Aires. Wrócił jednak do polsko-żydowskiej biedy, bo była mu bliższa niż argentyńskie zaszczyty. Przyjechał w latach trzydziestych, do Galicji, tuż pod Lwów, do rodzinnych PrzemyŚlan, gdzie ?ydzi i goje żyli w głębokiej symbiozie i gdzie zamykało się dla poszanowania dwóch tradycji wszystkie sklepy w szabas oraz w niedzielę. W takim dobrym sztetlu, który czas nienawiŚci zrówna wkrótce z ziemią, urodził się w roku 1918 Leopold, z klezmerstwem najpierw w genach, a potem w sercu. Grać zaczął na cymbałach, potem na fortepianie, we Lwowie w konserwatorium u najwybitniejszych profesorów: Tadeusza Majerskiego i Leopolda Münzera. Tego ostatniego zamordują niedługo potem Niemcy. Jeszcze zanim wybuchła wojna, Leopold Kozłowski na swój instrument wybrał akordeon, z którym odtąd się nie rozstawał i nosił go na ramieniu nawet wtedy, gdy drugie ramię klezmera zajął karabin. Muzyka nieraz ratowała mu życie. Wtedy gdy trafił do obozu i przygrywał nagi i głodny obżerają-cym się kiełbasami oprawcom. I także wtedy gdy Niemcy złapali go razem z ojcem, skrzypkiem nad skrzypkami, i bratem Dolkiem w lesie i wycelowali w uciekinierów karabiny. A muzycy zagrali. Grali tak pięknie i rzewnie, że Niemcy puŚcili klezmerów wolno. I także wtedy gdy już został zupełnie sam na Świecie, bo wojna zabrała mu ostatecznie całą rodzinę, kiedy został polskim partyzantem, a potem żołnierzem Wojska Polskiego i jakaŚ wroga kula zamiast w serce Leopolda trafiła w jego akordeon. O życiu klezmera z PrzemyŚlan, a dziŚ z krakowskiego Kazimierza można by wiele książek napisać, a nawet nakręcić kasowy film z jakimŚ hollywoodzkim aktorem w głównej roli. O tym, jak schował się w kloace, gdy likwidowano w PrzemyŚlanach szpital w getcie, a robaki, gnieżdżące się w ludzkich ekskrementach, oblepiały mu twarz; jak nocami ukrywał się w grobach, na cmentarzach, które przed wojną obchodził ze strachu wielkim łukiem; o tym, jak w obozie grał na swojej harmoszce najpiękniej jak potrafił innym ?ydom, a potem, na pierwszej lini frontu, wygrywał polskie pieŚni umierającym na jego oczach żołnierzom. On sam przeżył cudem, dzięki wyjątkowemu zrządzeniu losu, może przeznaczeniu. Nie zawsze było mu z tym dobrze. Już pod koniec wojny, gdy bohaterską Śmiercią zginął ostatni najbliższy mu krewniak, ukochany brat Dolek, Leopold pomyŚlał całkiem poważnie o samobójstwie. Z pomocą przyszedł mu wówczas Tadeusz Klimko, polski przyjaciel, który wyrwał klezmerowi pistolet z ręki, dał otwartą dłonią w twarz i kazał żyć. Dla przyszłoŚci, dla tych, którzy ją będą tworzyć, dla muzyki. 109 110 PIERWSZY I OSTATNI KLEZMER Zaczął więc tworzyć muzykę. W czasie wojny dotarł z polskim wojskiem do ¸aby a po jej zakończeniu do Krakowa, gdzie założył Zespół PieŚni i Tańca Krakowskiego Okręgu Wojskowego, przemianowany potem na Zespół Warszawskiego Okręgu Wojskowego z siedzibą w Krakowie. Pod Wawelem Kozłowski doczeka się stopnia pułkownika, skończy akademicką dyrygenturę, a za napisane przez siebie piosenki będzie zdobywał kolejne laury, na festiwalach w Kołobrzegu, Opolu i Sopocie. Nie, nie zapomni o klezmerstwie, o miejscu w dawnej Galicji, w której wyrastał, gdzie rozbrzmiewała muzyka żydowska, polska, cygańska, ukraińska. Ale na długi czas odda swoje serce i talent wojsku. W marcu 1968 roku uznano, że Leopold Kozłowski... ma chory kręgosłup i nie może już dyrygować. Na dwa długie lata został bez pracy. Mógł, jak jego przyjaciele, zostawić Polskę. Nie wyjechał. Nie potrafił. Za bardzo kochał już Kraków, znalazł tu żonę, z którą obchodził chrzeŚcijańskie Święta, doczekał się córki, wierzył, że nadejdą lepsze czasy. Dla niego i dla jego muzyki. Pomogli mu dawni koledzy, którzy nie zważając na polityczną zawieruchę, zaproponowali mu pracę w Mielcu, w Zespole PieŚni i Tańca Rzeszowiacy Przyjaciół znalazł także w Krakowie. Zalicza dziŚ do nich pewnego tramwajarza, który zawsze zatrzymywał się tam, gdzie życzył sobie muzyk, nawet jeŚli nie było w pobliżu przystanku. I pewną szefową sklepu mięsnego, która zawsze dla wspaniałego kompozytora zostawiała pod ladą najlepszą rąbankę. KiedyŚ, gdy stał w tym sklepie w długiej, zawijanej kolejce, uczennica na sprzedawczynię podeszła do niego i cichutko spytała: - Pan Leopold? Kiwnął głową, że i owszem. - Proszę iŚć za mną, pani kierowniczka chce panu dać „od tyłu” - oŚwiad czyła konfidencjonalnym szeptem urocza kandydatka na sklepową. Nigdy nie stracił poczucia humoru. Sypał i nadal sypie kawałami, anegdotami, jak z rękawa. Choćby o tym, jak w pewnym muzycznym spektaklu miała zostać odegrana scena modlitwy szabasowej. Aktor grający gospodarza domu zwrócił się przed przedstawieniem do Kozłowskiego z proŚbą, by ten przypomniał mu, jak ma się zachować na scenie. Na to Leopold: - Dostajesz cztery takty wstępu, wchodzisz nobliwie, majestatycznie i za czynasz Śpiewać. I aktor wszedł, z majestatem, ale nieoczekiwanie potknął się... - O, Jezus Maria! - wrzasnął. I tak się rozpoczęła modlitwa szabasowa. I o tym także, jak w innym artystycznym przedsięwzięciu pewien aktor poczuł się bardzo śle. Wezwano medyka, lekarz kazał artyŚcie rozpiąć spodnie i nieco je zsunąć. Przez chwilę macał brzuch chorego. PIERWSZY I OSTATNI KLEZMER - Nieżyt - oŚwiadczył. - Kto, ja?! - obruszył się aktor. Lekarz znów nacisnął mu brzuch. - Powtarzam, nieżyt. - Panie doktorze - zdenerwował się pacjent. - OpuŚć pan spodnie niżej, a zmienisz pan diagnozę! - Nikt nie potrafi tak pięknie i subtelnie Świntuszyć - zapewniają przyjaciele najsłynniejszego dziŚ klezmera z Galicji. - Nawet gdy opowiada zupeł-ne bezeceństwa, słucha się tego, jak najwspanialszej poezji. Mijał czas, czas gorzkich migdałów, które kiedyŚ w żydowskiej, Środkowoeuropejskiej kuchni łagodziły smak zbyt słodkich rodzynków. Brzydki marzec wygnał z Polski jej wielu semickich obywateli, ale teraz odchodził powoli w zapomnienie. O Leopoldzie Kozłowskim znów było głoŚno. Objął kierownictwo Teatru ?ydowskiego, prowadził słynny cygański zespół Roma. Zaczął wracać do klezmerstwa, do muzyki, co, jak twierdzi, nie wywodzi się z nut, lecz tkwi w zakamarkach żydowskiego serca. - To serce podpowiada, o czym i w jaki sposób trzeba Śpiewać, to trzeba nosić w sobie, klezmerstwa nie da się tak po prostu nauczyć - wyjaŚnia wnuk Pejsacha Brandweina. Dla Leopolda Kozłowskiego powróciły wreszcie lata rodzynków. Świat przypomniał sobie o wielkim klezmerze. Znów zaczął pisać żydowską muzykę. Do Austerii Kawalerowicza, do serialu Wichry wojny - sekwencję polsko--żydowską, do filmu Wojna i miłoŚć. Potem były jeszcze Wiosenne wody Skolimowskiego (sekwencja cygańska) i również muzyka cygańska do pięknego i smutnego jak tabor filmu I skrzypce przestały grać. Wreszcie Lista Schindlera Spielberga, w której był konsultantem muzyki getta i obozowej, a także zagrał postać żydowskiego Inwestora. Coraz częŚciej pojawiał się też na Kazimierzu, miejscu, które zaczynało powstawać z ruin, budziło się do nowego życia. Tu właŚnie pierwszy raz po latach zagrał prawdziwy klezmerski koncert, zaraził swoją muzyką Śpiewających polskich aktorów, takich jak Marta Bizoń, Katarzyna Jamróz, Renata Świerczyńska, Katarzyna Zielińska czy Andrzej Róg, aż z czasem zakochali się w Leopoldzie i w jego klezmerskich klimatach. Tak prawdziwie, że już nikt nie wiedział, czy z wielkim muzykiem z PrzemyŚlan koncertują Polacy czy ?ydzi. Podczas kręcenia na Kazimierzu filmu On The Fidlers House o największym skrzypku Świata Itzhaku Perlma-nie, Leopold Kozłowski muzykował wspólnie z wielkim wirtuozem. Zagrali razem także piosenkę Jedna łza, do której słowa napisał przyjaciel klezmera z Galicji, całkowity goj, Jacek Cygan. Perlman zupełnie tego nie zauważył, za to inni zauważyli, że na jego policzku pojawiła się łza. Może jedna, a może jedna z wielu... 111 PIERWSZY I OSTATNI KLEZMER Na krakowskim Kazimierzu Leopold Kozłowski odnalazł po latach swoje utracone PrzemyŚlany. Odnalazł pamięć w domach, w których mieszkają już prawie wyłącznie Polacy, ale w których nadal trwa pamięć wierszy poety Mordechaja Gebirtiga, pomysłów i marzeń Helenki Rubinstein czy walców wygrywanych przez żebraka Szmulika pod koŚciołem Świętej Katarzyny. Dzisiejszy Kazimierz też ma swoje żydowskie strony. Jest przecież Klezmer Hois przy Szerokiej, którego Leopold Kozłowski jest najważniejszym goŚciem, a właŚciwie domownikiem, gdzie koncertuje i pilnuje, by gęsie pipki podawano dokładnie według przepisu jego mamy. Gdzie z lekkim dystansem przygląda się turystom z Ameryki i Izraela, przybywających na Kazimierz głównie po to, by, jak kiedyŚ przed cadykiem, pochylić się nad wielkoŚcią pierwszego i ostatniego klezmera. I zaoferować mu, bez większych rezultatów, wykłady na najsłynniejszych muzycznych uczelniach. - W Krakowie też można się nauczyć klezmerstwa - wzrusza ramionami Leopold Kozłowski. A potem razem ze swoją pieŚniarką Martą Bizoń zrywają po cichu boki, gdy dwie izraelskie turystki z przejęcia, że na własne oczy ujrzały genialnego klezmera, robią mu zdjęcia, tyle tylko że trzymają aparat z lampą błyskową odwrotnie do zamierzonego kierunku. Lampa błyska im przeraśliwie w oczy, ale turystki, zbyt przejęte spotkaniem z mistrzem niczego nie zauważają. A Leopold Kozłowski pije na Kazimierzu sok z selera, czasem kawę, opowiada pikantne dowcipy, a potem na spółkę z Jackiem Cyganem wymyŚla kolejne piosenki. Na Kazimierzu, znów żywym, gdzie wciąż czynna jest synagoga, choć już trudno znaleść dziesięciu ?ydów, by odprawić w niej nabożeństwo. To bardzo smuci muzyka. Choć wciąż zdarza się jeszcze mnóstwo rzeczy, które go rozbawiają. - A znacie opowieŚć o tym, jak na pewnej synagodze pojawił się napis: „Wchodzić do synagogi bez nakrycia głowy jest to samo co cudzołożyć”? Następnego dnia na murze Świątyni pojawił się dopisek: „Próbowałem jedno i drugie. Kolosalna różnica” - opowiada Leopold Kozłowski, a potem uŚmie cha się mądroŚcią klezmera, który zna życie i swoje życie muzyką, ale też żar tem i miłoŚcią do ludzi od zawsze wygrywa. 114 SKRZYPEK PSZCZO¸A Zbigniew Wodecki Najpierw grał Czajkowskiego, Wieniawskiego, Karłowicza. Romantyczne utwory, bo przecież duszę ma romantyka. Póśniej chciał Śpiewać piosenki romantyczne. I Śpiewał, ale po paru latach zirytowała go krążąca po kraju opinia smętka ze skrzypcami. WymyŚlił więc sobie repertuar, do którego pasują podskoki. I znów odniósł sukces. Do „Pszczółki Mai” podskakuje dziŚ czwarte pokolenie Polaków. A trzecie do pieŚni o roznegliżowanych Chałupach. Zbigniew Wodecki jest muzykiem-biegaczem. Odkąd pamięta, zawsze żył w biegu. To znaczy od kiedy przestał grać w piłkę, a zaczął regularnie na skrzypcach. ŚciŚlej, gdy zaczął spełniać marzenia rodziny o muzycznych tradycjach, a konkretnie ojca - pierwszego trębacza Krakowskiej Orkiestry Radiowej, i Śpiewającej sopranem w operetce siostry. Co prawda zanim z boiska trafił na scenę, zdążyli się go pozbyć z nobliwej krakowskiej szkoły muzycznej przy Basztowej 8 z powodu... braku postę-pów w nauce. Oraz innych wybryków, takich jak wyrzucanie przez okno plansz z bębenkami i talerzami z sali perkusyjnej. Ale dziŚ chciałby tę po- SKRZYPEK PSZCZO¸A twarz zdementować, bo go wrobili starsi koledzy. W czasie gdy plansze frunęły w stronę krakowskich Plant, Zbysio Wodecki ćwiczył sobie na skrzypcach z boku: „Jedzie pociąg, jedzie, tadarirara”. Tak czy inaczej przyszły wirtuoz skrzypiec, z bujną falującą czupryną i w ciemnych okularach, wyleciał po pierwszym roku nauki. Ostatecznie wylądował w szkole muzycznej daleko od Plant, znaczy w Nowej Hucie. Za to u Świetnego profesora Juliusza Webera. Od tego czasu Wodecki Święcie wierzy, że nie ma sensu niczego planować, bo i tak jakieŚ plansze mogą nam pokrzyżować szyki. Tymczasem planował sobie niedużą karierę. I znów wyszło inaczej. Od ponad trzydziestu lat jak StruŚ Pędziwiatr przemieszcza się z koncertu na koncert, ze studia telewizyjnego do studia, coraz to szybszymi samochodami. Jacek Wójcicki nazywa go tytanem pracy w terenie, a Andrzej Mleczko dodaje, że gdy w zapisanym „bodaj do Śmierci” występami kalendarzu Zbigniew Wodecki, ksywa Pszczoła, znajdzie wolny dzień, wpada w panikę: „Rany Boskie, czwartek mam wolny! Kończę się!”. Ale się nie skończył. Nawet wtedy, gdy kilkanaŚcie lat temu po raz kolejny z tego pędu wjechał w krakowski tramwaj. I motorniczy krzyknął: „A to pan, panie Wodecki! A mówili mi w zajezdni, żebym na pana uważał”. Pewnego razu wyliczył, że w trasach koncertowych pokonuje rocznie ponad sto tysięcy kilometrów. Kiedy pod Chałupami wpadł w poŚlizg, przez głowę przeszła mu przerażająca myŚl: „JeŚli się mam zabić, to błagam, nie tutaj”. Bał się, że na pogrzebie ludzie mieliby w głowach tylko nudystów z teledysku Chałupy Welcome To. Albo, co gorsza, żałobnicy przyjdą na pogrzeb w negliżu. Jednak tempa nie zwolnił. Bo tak już ma, że jak musi gdzieŚ jechać, to jest ogromnie nieszczęŚliwy, ale jak nie ma gdzie jechać, to jest nieszczęŚliwy podwójnie. Estradę poczuł, gdy w nowohuckiej szkole grywał w towarzystwie jazzmanów na skrzypcach, trąbce i bębnach. Pewnego razu przyszedł do niego Marek Grechuta z kompozytorem Janem PawluŚkiewiczem, jeszcze nie Kantym. Zapytali, czy nie zagrałby w zespole Anawa. Wziął z sobą koleżankę, wiolonczelistkę Anię, i zaczął występować w Piwnicy pod Baranami. Nastoletniego skrzypka usłyszała Ewa Demarczyk i zabrała go z sobą do Francji, Belgii, Niemiec, a nawet na Kubę. Z trudem, jednak ukończył szkołę. Potem dostał klasyczny angaż w radiowej orkiestrze. Tej samej, w której przed laty pracował jego ojciec. Na koncertach grał smyczek w smyczek ze skrzypkiem o znacznie dłuższym stażu. Ale nie dlatego czuł się nieswojo. Było mu głupio, że z jednych nut gra z facetem, który trzymał go kiedyŚ na kolanach. W pewnym momencie pracował w kilku miejscach naraz. Gdy mówili mu, że strasz- 115 116 SKRZYPEK PSZCZO¸A nie z niego zalatany goŚć, odpowiadał: „Biegam, bo lubię, jak mam rozwiane włosy!”. Czupryna mu rosła, a na jego dzienniczkach z uwagami, które zakopywał na Plantach, rosły piękne drzewa. On sam zaczął się bawić komponowaniem. - Przypadkiem napisałem sobie Izoldę i Zacznij od Bacha i nagrałem to z orkiestrą Andrzeja Trzaskowskiego w Warszawie - wyjaŚnia Pszczoła Wodecki. - I nagle się okazało, że znalazłem się w epicentrum rozrywkowej branży, trochę Śmiesznej, bardzo kolorowej i głoŚnej. Czasem tęsknił za kameralnoŚcią Krakowa. Za obiadami w filharmonii, z której w końcu musiał zrezygnować, za mrocznym podziemiem Piwnicy pod Baranami. Do dziŚ powtarza, że od kurzu nikt jeszcze nie umarł. KiedyŚ, gdy z Ewą Demarczyk mieli próbę do piątej rano w niedzielę, przez jedyne maleń-kie okienko, przez które wskakiwali do kabaretu goŚcie bez biletów, niechętnie wpadło Światło. Wodecki zauważył wokół siebie kłębiące się tumany prochu. Wtedy dopiero pojął, w jakim smogu się wędził, gdy w piwnicy na sto osób siedziało trzysta, wszyscy pili i palili, a w barze kura się piekła. Ale to tu właŚnie poznał żonę Krystynę. Z piwnicznym Czarnym Aniołem, Ewą Demarczyk, grał A może byŚmy tak, najmilszy, wpadli na dzień do Tomaszowa a potem Karuzelę z Madonnami, gdy ujrzał w pierwszym rzędzie piękną dziewczynę. Wtedy pękła mu w skrzypcach struna. Ten stary, trochę zakurzony Kraków kojarzy mu się także z niegdysiejszą kawiarnią Literacką przy Plantach. Trafiał do niej nad ranem. NajczęŚciej z Piotrem Skrzyneckim. Rzadko na trześwo. Trasę mieli skomplikowaną, tym bardziej że z każdej galerii, sklepiku czy antykwariatu wychodzili życzliwi im ludzie, by zaprosić na jeden tylko koniaczek. Ale do Literackiej musieli wejŚć z fasonem, bo przecież siedziała tam esencja miasta. Siedział pan radca, pan sędzia w towarzystwie pani hrabiny, kawusi, laseczki i lorgnon. I choć Literackiej już nie ma, a hrabin też jakby mniej, to przynajmniej krakowski kurz pozostał. I lepiej się nim Wodeckiemu oddycha niż Świeższym powietrzem choćby w Vancouver, gdzie pojawia się na koncertach. Kiedy trafi już do takiej Kanady czy innej Australii, to myŚli sobie: Ależ tu fajnie, tylko szkoda, że strasznie daleko od Sukiennic. Pod którymi czasem wspomaga tych, którym się „Droga do gwiazd” nie udała. Bo jeŚli na Rynku Głównym jest choćby jeden pijak, to i tak do Wodeckiego sztywnym krokiem dotrze. Zbigniew Wodecki znany jest bowiem powszechnie z gołębiego serca i nigdy nie zapyta o cel, na który zostaną przeznaczone jego darowizny. Patrzy na Świat łagodnie, z przymrużeniem oka traktując swoje i innych kariery. Śmieje się w duchu, gdy słyszy od estradowych znajomych, jakie mają wspaniałe koncerty. „Koncerty to mógł mieć Paderewski - odpowiada. - Wy możecie mieć co najwyżej chałturę. W najlepszym wypadku występ”. SKRZYPEK PSZCZO¸A Autoironii i scenicznego luzu nauczył się, grając w amerykańskich klubach jazzowych w czasach, gdy za sto dolarów jego rodzina w Polsce mogła przeżyć cały miesiąc. Doszedł do wniosku, że nie chodzi o to, by grać czyŚciutko i pięknie wyglądać, ale by zburzyć barierę między sceną a widownią. Nie udawać kogoŚ, kim się nie jest. Jak jego idol - Wiesław Michnikowski, który gdy tylko stanął przed publicznoŚcią, ta zakochiwała się w nim od pierwszego wejrzenia. Zaprzyjaśnił się z samym sobą. Zaprzyjaśnił się nawet ze swoją słynną arią o Pszczółce Mai, która przez lata była dla niego przekleństwem, bo musiał ją na bis Śpiewać po każdym występie. Polubił nawet anegdoty na swój temat. Tę, że go kiedyŚ syn nie poznał, bo tata stale był w podróży, i tę, w której na pytanie, czy się denerwuje przed występem, odpowiada: „OczywiŚcie, denerwuję się, czy mi zapłacą”. Nie obruszył się nawet wtedy, gdy Szymon Majewski w telewizyjnym show „Mamy Cię” postawił go przed wielką uliczną reklamą, na której Zbigniew Wodecki ku zdziwieniu Zbigniewa Wodeckiego polecał szampon na porost włosów. A potem, także w telewizji, muzyk sam sypie anegdotami i dowcipami. - Gdyby Madonna urodziła się w Kaliszu, mogłaby Zdzisławie SoŚnickiej buty czyŚcić - zauważa. Ale przyznaje też, że by utrzymać się na mętnych wodach showbiznesu, trzeba czasem sporo poŚwięcić. Tak już jest, że publicznoŚć chce skakać, tupać, machać rękami, kiwać się do taktu, a nie wszystko, co dobre, nadaje się do kiwania. On ze swoją Izoldą czy Bachem, nie wspominając już o Karłowiczu, by przepadł, gdyby nie Chałupy i piosenka o pewnej pszczółce. Szlag go czasem trafia, gdy po występie Świetni muzycy pozostają w cieniu, a ci, co stoją z przodu z jakąŚ całkiem prostą melodią, nie mogą się opę-dzić od wielbicieli. Śpiewać każdy może, ale grać czy komponować - to już wyższa szkoła jazdy. Sam chętnie by jeszcze to i owo skomponował. - Ja poproszę, by po przeczytaniu tej książki zgłosił się do mnie jakiŚ bo gaty Blumstein, a nawet Rotschild z Ameryki i powiedział: „Panie Zbyszek, pan mnie napisze muzykę do amerykańskiego filmu”. A Wodecki mu wtedy taką muzykę walnie, że jak za nią nie dostanie Oscara, to będzie ewidentne Świństwo. ANDRUS HERBU ¸ODZIA Aleksander Kobyliński Makino Jeżeli Kraków to pępek Świata, to pępkiem pępka jest Zwierzyniec. Z kopcem KoŚciuszki, salwatorskim klasztorem sióstr norbertanek, starym i pięknym, nad rzeką Rudawą, do której wpada, jak zapewniają tubylcy, rzeczka Wisła. A także z gwarnym i barwnym placem na Stawach. I wspomnieniami po Barze na Stawach, gdzie sprzedawano kiedyŚ zielone piwo i wróble, głównie te siedzące na dachu. Z najwspanialszą, miejską łąką Świata, z Błońmi, o których pisał namiętnie poeta Harasymowicz. A o których Śpiewał i nadal Śpiewa jego przyjaciel - król zwierzynieckich andrusów. Król Aleksander ¸odzia-Kobyliński, innymi słowy Makino - bard nad bardami, sławny ze swoich hymnów, czapki w kratkę, pewnej Loli i Dzwonu Zygmunta... I tego również, że pod wpływem być może aury Lajkonika zawitał kiedyŚ do hotelu Cracovia w towarzystwie konia. To znaczy wjechał na koniu do hotelu. Koń był, jak się póśniej okazało, very extra ordinary, komendy rozumiał wyłącznie po angielsku, nie znał polskiego „wiŚta wio” ani „prr”. Ale Maki- 119 120 ANDRUS HERBU ¸ODZIA no o tym nie wiedział, kiedy postanowił go na chwilkę jedną pożyczyć od kilku panów, piekących sobie w złotym ognisku smakowite kiełbaski, na zielonych Błoniach, w towarzystwie uwiązanych do drzewa wierzchowców. Wierzchowców dorodnych, przygotowywanych starannie do eksportu na Wyspy Brytyjskie, pod względem wizualnym oraz językowym. Ale dla chłopaka ze Zwierzyńca koń to koń, najważniejsze, by można go było dosiąŚć. Dosiadł więc Makino eksportowego siwka, by kłusem sobie zamierzonym przewietrzyć się na miejskiej łące, na której do dziŚ mogą paŚć się krowy. Nieoczekiwanie duże zwierzę przeszło z kłusu w galop. I popędziło najpierw do pobliskiego parku imienia Henryka Jordana, prosto na matki z dziećmi, pieski z panami na spacerku, emerytów ucinających sobie kolejną partyjkę szachów na Średnio Świeżym, krakowskim powietrzu, a ostatecznie na schody budowanej właŚnie ekskluzywnej noclegowni dla dewizowych turystów. Były to póśne lata szeŚćdziesiąte, władza nie miała poczucia humoru i jeśdziec mimo woli wylądował w areszcie. Pod zarzutem zniszczenia mienia państwowego w zmowie. Pod wpływem perswazji andrusa ze Zwierzyńca sąd ostatecznie odstąpił od zarzutu zmowy, zgodziwszy się z argumentem oskarżonego, że nie mógł się na wiele z koniem umówić, bo ten go wcale nie rozumiał. Ale i tak Makino spędził więcej niż jedną wiosnę w więzieniu, nie wiedzieć czemu w Tarnowie. - No cóż, na Zwierzyńcu to tylko ksiądz infułat Jerzy Bryła, proboszcz parafii na Salwatorze w więzieniu nie siedział - wzrusza ramionami Aleksander Kobyliński. Może zresztą parę małych wyjątków było. Taki Gustaw Holoubek, kolega z ławki szkolnej Makino, Mieczysław Czuma, redaktor z „Przekroju”, taki Jacek Wójcicki, a już z pewnoŚcią zwierzyniecka panna Zofia Kucówna nie siedzieli. Nie siedziała również mamusia Makino, pani z dobrego domu i o dobrym sercu, o czym Świadczy choćby poŚwięcenie, z jakim przykładała Świeży kefirek, nawet ciurkiem przez dwa tygodnie, do obolałej głowy syna, głowy posiniaczonej od razów niezwierzynieckich frajerów, a czasem i pałek milicjantów. Mamusia Makino, żona kapitana saperów, grała cudownie na skrzypcach, i to nie byle jakich, bo Amatiego. Z zawodu była nauczycielką muzyki. Spod jej ręki, a właŚciwie ucha, wyszło póśniej ze Zwierzyńca w Świat wiele póśniejszych gwiazd, w tym niejaka Smykla Danuta, szerszej publice znana jako Danuta Rinn. To właŚnie mamusia (inaczej na Zwierzyń-cu o rodzicielce nie wolno mówić) posłała syna na dalsze nauki do słynnej w latach Środkowego Stalina krakowskiej diwy kabaretowej Andy Kitsch-man, która z Ildefonsem Gałczyńskim artystycznie współpracowała, a małemu Olkowi kazała Śpiewać przed lustrem, polecając mu trzymać się prosto i zabraniając robienia głupich min. Zatem Olek, póśniejszy Makino, pierŚ do ANDRUS HERBU ¸ODZIA przodu wypinał, wygłupiał się tylko czasami i Śpiewał. WyŚpiewał sobie z czasem wiele muzycznych nagród za piosenki wodewilowe, andrusowskie, zwierzynieckie, a także Śródziemnomorskie, choćby tę o zbóju Rinaldo Ri-naldinim, którą nuciła mu jeszcze babcia, gdy był bardzo mały. Wygrywał sławę i podarunki, nawet kiedyŚ z powodu pomyłki organizatorów Śpiewaczych zawodów, dostał damskie desusy, które zamienił z wyróżnioną także w konkursie piosenkarką na przybory do golenia. A potem, po zdobyciu tytułu artysty zawodowego, po zdaniu egzaminu u profesora Bardiniego Śpiewał i grał na wielu instrumentach, a najchętniej na gitarze, a właŚciwie na gitarach, bo je zmieniał jak inni rękawiczki, jako że ciągle lądowały na cudzych, podchmielonych głowach, najczęŚciej na Zwierzyńcu, w Barze na Stawach. Tam, gdzie zobaczył go po raz pierwszy Jerzy Harasymowicz, zachwycił się talentem i charyzmą andrusa, inaczej mówiąc niebieskiego ptaka, chłopaka z przedmieŚcia, i napisał poemat o zwierzynieckim bohaterze, który zawsze wokół siebie ma krąg wielbicieli, zawsze wokół siebie ma kino. Makino żyje. Makino Śpiewa. Lola się przy nim zagrzewa... A Kobyliński, odtąd Makino, a czasem i ¸odzia (to od rodowego herbu), chodził z poetą na długie spacery i opowiadał mu o dystrykcie Krakowa, zwanym i słusznie Półwsiem Zwierzynieckim, o zwierzynieckich kindrach, czyli wiecznych, wesołych dzieciakach, choć w papierach już mężczyznach, o pannie Mani z fabryki cygar, królowej PrzedmieŚcia, w której przed laty kochała się cała zielona, piękna okolica i o której pisał wodewile zakochany po uszy literat Konstanty Krumłowski, o Czarnym CzeŚku, który w barze sprzedawał frajerom wróble na dachu. - Kupisz pan tego wróbla, co go pan widzisz na szczycie szacownej kamienicy? - pytał Czesiek w barze nie-tubylca tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Nie kupisz pan, to się panu, tak przypadkiem, jakaŚ krzywda może przydarzyć. Więc Harasymowicz nie miał wyjŚcia i pisał pod wpływem Makino poematy, także o CzeŚku. Potem miał kłopoty, bo inny Czesiek, sekretarz partii w tym czasie, dostrzegł, zupełnie niepotrzebnie, jakieŚ podobieństwo w tej poezji do własnej osoby i wycofał utwór z oficjalnego obiegu. A Czarny ze Zwierzyńca o całym zamieszaniu nie miał zielonego pojęcia, jak zwykle przy niedzieli wkładał garnitur, kiedy szedł do miasta, to znaczy kilka przecznic dalej, przez Aleje Trzech Wieszczów, ze Zwierzyńca do Rynku Głównego w Krakowie. Tak samo garniturowały się w miasto inne dzielnicowe andrusy, nie mylić z żadnymi bandytami, jak nie przymierzając na warszawskiej Pradze, panowie kulturalni, którzy chętnie babci węgiel przynieŚli, tylko piwka lubili się 121 122 ANDRUS HERBU ¸ODZIA napić, w karty pograć, na szaro przerobić jakiegoŚ inteligencika... I którzy nigdy władzy specjalnie nie kochali, zwłaszcza tej umundurowanej. - Czarny Czesiek na przykład siedział, jak cały prawie Zwierzyniec, z bardzo honorowego powodu - wspomina Śpiewak herbu ¸odzia. - Zwyczajnie puŚciły CzeŚkowi nerwy, gdy pewien stójkowy wyzwał go haniebnie od „wy”. - Wy mi tu dacie swój dowodzik osobisty - zagaił milicjant. Czesiek pomyŚlał chwilę i przyjął jako pewnik, że nie są z milicjantem żadną rodziną. I szlag go na miejscu trafił, że ktoŚ obcy tak bezczelnie próbuje się z nim spoufalić. - W chwilę póśniej orzełek sfrunął sobie swobodnie pod wpływem czeŚ- kowego ciosu z czapki pana władzy - opowiada andrus Kobyliński. Czarny swoje odsiedział, ale honor i godnoŚć uratował. I o tym wszystkim Makino do słów przyjaciela Harasymowicza pisał piosenkę za piosenką. Pisał i Śpiewał, w całej Polsce, w radiu i telewizji, po obu stronach oceanu. Najchętniej jednak na placu Na Stawach, gdzie przez wiele lat, jeszcze do niedawna zapraszał krakowian na wielkie bale, by wraz z nim zaŚpiewali i zatańczyli Kinderskie tango, a potem przenosił się do zwierzynieckiego Baru na Stawach, do andrusów takich jak Maks Wózek, Belmondo czy Rufino. Który również z władzą mundurową zadarł doŚć konkretnie, bo okoliczne pieski i kotki zwyczajowo przerabiał na leczniczy, jak zapewniał, smalczyk. Pewnego razu przyplątał mu się na Zwierzyńcu materiał na lekarstwo wyjątkowy - okazały owczarek alzacki w sile wieku. Nie miał pojęcia okrutny Rufino, że właŚcicielem wilczura jest dzielnicowy, który po zaginięciu ukochanego psa wezwał w okolice Salwatora liczne milicyjne posiłki. Milicjanci dotarli ostatecznie do Rufino, do jego kuchni, do wielkiego, bulgocącego gara. - A co to za nóżka z garnka wystaje? - zapytała andrusa pan w mundurze. - A zająca - odparł twardo Rufino. - Ale dlaczego taka długa? - ciągnął niestrudzenie milicjant. - Bo to wyjątkowy zając. Skoczek - odparł z pełną powagą Rufino. „Na lewo kopiec, na prawo Błonia, a w Środku władza zrobiona w konia” - zaŚpiewał póśniej Makino. A potem zaczął wywijać gitarą tak, że wszyscy myŚleli, że to bije Dzwon Zygmunta. I jeszcze zanucił pieŚń o swoim ukochanym klubie piłkarskim, o Cracovii, bo dzielił tę miłoŚć z papieżem, Leszkiem Mazanem, skrzypkiem angielskim Nigelem Kennedym i całym Zwierzyń-cem. A nawet z pewnym przedwojennym rotmistrzem, który na stadionie udusił własną żonę. MiłoŚci Makino miał w życiu wiele, tak jak wiele miał kobiet i żon, a jeszcze więcej gitar, bo może z szeŚćdziesiąt. Dużo więcej miał koncertów, głównie darmowych, bo przez ćwierć wieku na odnowę zabytków Krakowa pie- ANDRUS HERBU ¸ODZIA niądze zbierał. Dotarł w tym celu nawet do Magnitogorska, gdzie, gdy Śpiewał, wódka zamarzała w locie, a Śnieg padał poziomo. A potem przyszły dla andrusów ze Zwierzyńca gorsze czasy. Z placu Na Stawach zniknął słynny bar i jego kierownik zwany Dzięciołem, umarł i Ru-fino, i Czesiek Czarny, i poeta Harasymowicz, a na stadionie Cracovii, gdzie Makino wyŚpiewywał przed meczami hymn o ukochanym klubie, pojawił się Maciek Maleńczuk z zupełnie inną pieŚnią. I już nie wszyscy chcieli słuchać zwierzynieckich ballad. I nie wszyscy chcą słuchać ich teraz. Dlatego Makino posmutniał, posiwiał i znów się rozwiódł. Wciąż jednak wierzy, że przy andrusie ze Zwierzyńca pojawi się jeszcze odpowiednia Lola i nadejdzie równie odpowiednia koniunktura. Bo przecież wciąż jeszcze... „Makino żyje, Makino Śpiewa”. I spaceruje po Zwierzyńcu, czasem coŚ zagra, a czasem pomacha nad Rudawą, do której wpada Wisła, swoją kolejną gitarą. Pomacha tak pięknie i głoŚno, że cały Zwierzyniec, a nawet i Kraków nie może odgadnąć, czy to Króla Andrusów słychać, czy Dzwon Zygmunta. I komu ten dzwon - niedzwon akurat bije. KIEPUREK ZE ZWIERZY?CA Jacek Wójcicki W mistrzostwach na najwolniejsze pokonanie Rynku Głównego zająłby bezapelacyjne pierwsze miejsce. Na prostej od Piwnicy pod Baranami do KoŚcioła Mariackiego zawsze dopadnie go pełen elektorat wielbicielek - od przedszkola do domu słonecznej jesieni. Nikczemnego, jak mawiał o nim Piotr Skrzynecki, wzrostu, ale o głosie, którego siła może skruszyć najtwardsze niewieŚcie serca, a nawet plomby. O mocy swego Śpiewu Jacek Wójcicki przekonał się jeszcze w przedszkolu, kiedy stawiany na taborecie w kuchni, anielskim, najczystszym soprani-kiem wyŚpiewywał sobie dodatkowe porcje jajecznicy i schabowego z kapustą. Gdy wiele lat póśniej, po koncercie w ¸odzi pewna emerytka rzuciła mu się na szyję i powiedziała, że od głosu Kiepury pękały kieliszki i witraże, a po jego interpretacji Brunetek, blondynek straciła wypełnienie w górnej ósemce, wcale się nie zdziwił. Bo, jak twierdzi krakowski kompozytor Jan Kanty PawluŚkiewicz, Wójcicki może nawet zaŚpiewać o tańczącym stoliku, nie wspominając już o maszynie do pisania. Niewdzięczny biurowy sprzęt po jego piosence pokochały 125 126 KIEPUREK ZE ZWIERZY?CA wszystkie polskie sekretarki i do dziŚ przedkładają go, w wyobraśni, nad bezduszne komputery. Zanim jednak ten mały wielki człowiek stał się demonem estrady, Śpiewał twisty z towarzyszeniem czterech dziewczynek ze starszaków i z Janem Marią Rokitą prawykonania dzieł Krzysztofa Pendereckiego. To znaczy nie zupełnie z Janem Marią, bo ten stał w drugim rzędzie Chóru Chłopięcego Krakowskiej Filharmonii, a JacuŚ był solistą. Ale obaj z równym zaangażowaniem wykonywali Jutrznię i Pasję awangardowego kompozytora. Obydwóm z tamtych czasów zostało zamiłowanie do występów publicznych. Koniecznie solowych. Z tym, że Wójcickiemu pozostała jeszcze pasja do lotnictwa cywilnego. Jako że z chórem latali i do Iranu, i do Libanu. DziŚ o samolotach wie prawie wszystko, a gdy ma gdzieŚ lecieć, ogarnia go wciąż ten sam dreszcz emocji, co przed wejŚciem na scenę. Uwielbia loty i występy. Obojętnie, przed jednym czy drugim, nie denerwuje się, tylko gryzie palce ze szczęŚcia i podskakuje z radoŚci: „Zaraz startuję. Jak ja to kocham!”. Po prostu bycie w centrum uwagi dodaje mu skrzydeł. Te prawdziwe dostał raz. Gdy z siedmioma kolegami z chóru trafił na scenę Starego Teatru. W legendarnej inscenizacji Dziadów Konrada Swinarskie-go grał rumianego aniołka i Śpiewał z przejęciem: „Ach trup, trup, upiór la-daco. W imię Boga zgiń, przepadaj”. Dramat Mickiewicza zna do dziŚ na pamięć, bo z tymi skrzydłami latał za kulisami, dokazywał i podpatrywał aktorskie gwiazdy - Annę Polony, Jerzego Trelę i Jerzego Stuhra. Inspicjentka wołała za nim i kolegami: „Piekielne aniołki na scenę!”. DziŚ uważa, że pomysł zdawania do szkoły teatralnej musiał mu zaŚwitać w głowie właŚnie wtedy. Piekielny czarny cherubin po studiach miał zostać aktorem dramatycznym i nawet etatowo przez parę sezonów nim był w Teatrze imienia Słowackiego. Ale, boski czy szatański to był zamysł, że na dwu-dziestopięciolecie Piwnicy pod Baranami w namiocie na krakowskich Błoniach zaŚpiewał charakterystycznie wysokim głosem arię Jezusa z musicalu Jesus Christ Superstar. No i się zaczęło. Niektóre artystki kręciły nosami, z tym charakterystycznym francuskim „r”, że to „piosenka nie z tego kabahetu”. Ale Skrzyneckiemu się spodobał, bo sobie wymyŚlił, że Piekielny Skrzydlaty Świetnie nadaje się do piwnicznych wygłupów. Wójcicki więc ze scenografem Kazimierzem Madejem szatkowali na scenie kapustę do Śpiewanych tekstów z gazet i sporo dyskutowali przy wiŚniówce, która wprowadzała do ich organizmów „element bajkowy”. Na aktorze KIEPUREK ZE ZWIERZY?CA z rzetelnego i punktualnego teatru zwariowany i niesubordynowany Świat Piwnicy zrobił wrażenie. Zwłaszcza grupowe wyŚpiewywanie dekretu o wprowadzeniu stanu wojennego czy akt milicji, która darowała Skrzyneckiemu przewinienie, gdy: „stojąc na Rynku Głównym swoją godną postawą zachęcał do demonstracji”. Z tamtych czasów Wójcicki zapamiętał także wizytę w Piwnicy Czesława Miłosza. Poetę od razu otoczył wianuszek artystów i wszyscy od razu: „Panie Czesławie to, panie Czesławie tamto”. KoturnowoŚć runęła, gdy piwniczna gwiazda Halina Wyrodek, której element bajkowy dawno już buzował w głowie, zamglonym wzrokiem ogarnęła osaczonego noblistę i rzekła: „Czesiek, nie pierdol, postawże setkę”. Czesław Miłosz setkę postawił niejedną i bawił się, jak szalony do białego rana. - Groteska i szaleństwo, rozum pomieszany z głupotami - podsumowuje Piwnicę Wójcicki, który wciąż ma się bardziej za estradowego kuglarza niż poważnego artystę. - Styk dwóch Światów kabaretu i teatru, zawsze mi się podobał. Z tą ŚwiadomoŚcią, że nie mogę być stale taki akuratny jak w teatrze ani tak niepozbierany i wciąż niewyspany jak w kabarecie. Pomysł Śpiewania Koni Apokalipsy czy Karuzeli z Madonnami z repertuaru Ewy Demarczyk był równie szalony, jak wczeŚniejsza intepretacja Sekretarki do tekstu Gałczyńskiego z muzyką Ewy Korneckiej i choreografią z plątaniny rąk i nóg, która zrobiła furorę, nie tylko w Świecie urzędniczek. W Piwnicy zobaczyła go Magdalena ¸azarkiewicz, która powierzyła mu rolę Świra w Ostatnim dzwonku i Steven Spielberg, który zaprosił go na plan Listy Schindlera, a potem aktorowi o wzroŚcie mizernym napisał: „Jack, You are great! „, co w dosłownym, jak również w wolnym tłumaczeniu brzmi: „Jacek, jesteŚ wielki!”. Rozum mieszał się z głupotami na ulubionych przez Piwnicę rautach i happeningach. Gdy w słynnej ze striptizów restauracji Feniks trwał bal „Pożegnanie z komuną”, a goŚcie występowali w maskach Gierka, Jaruzelskiego i Breżniewa, Skrzynecki z Wójcickim objeżdżali Rynek dorożką. Wójcicki we fraku i białym szalu wył arie Jana Kiepury, a ludzie biegli za nimi, klaskali, rzucali kwiaty. Kiepurek, bo tak go po tym wydarzeniu nazwano, powtórzył ten numer w rocznicę przeniesienia stolicy z Krakowa do Warszawy. Przebój Brunetki, blondynki zaŚpiewał z balkonu hotelu Bristol jak kiedyŚ sam wielki polski tenor. Zebranych, nomen omen, na Krakowskim PrzedmieŚciu ludzi ogarnęło szaleństwo jak z kabaretu. 127 128 KIEPUREK ZE ZWIERZY?CA Skrzynecki w którymŚ z programów napisał, że: „Scena stwarza iluzję, której z wrodzoną wrażliwoŚcią poddają się kobiety”, i zapowiadał Wójcickiego: „Podziwiajcie piwniczne dziecko szczęŚcia. Pokochajcie je, przytulcie do serca, zaproŚcie do domu”. No i posypały się od dam propozycje i zaproszenia. Tak już zostało. Maskotki, czekoladki, listy z propozycjami. - Po którymŚ z koncertów dostał tyle kwiatów, że taksówka wyglądała jak karawan - mówią zazdroŚni koledzy. - Niestety, to już nie te wspaniałe czasy, kiedy w bukietach były brylanty lub przynajmniej satysfakcjonujące rodowitego krakusa czeki - żartuje ulubieniec pań w każdym wieku. I dodaje, że choć wie, iż przystojny mężczyzna zaczyna się od stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, to sukces zawdzięcza między innymi szlachetnemu rodowodowi - pochodzi przecież z tej samej okolicy co andrus Makino i Lajkonik. I urodzie odziedziczonej po matce, niegdyŚ Królowej PięknoŚci dzielnicy Zwierzyniec. Szczyci się swą krakowskoŚcią i na każdym kroku ją podkreŚla. Już to w scenicznej elegancji swego teatrzyku piosenki - przeważnie występuje we fraku, meloniku, z laseczką, a przynajmniej w muszce. Już to w podsycaniu warszawsko-krakowskich antagonizmów, opowiadając dowcipy: „Kiedy się kończy kultura w stolicy? Gdy o godzinie dwudziestej odjeżdża ostatni intercity do Krakowa”. Albo: „Panie profesorze, po co jedzie pan do Warszawy? - Bo lekarz zalecił mi wiejskie powietrze”. A także w kultywowaniu podwa welskich tradycji. Z luboŚcią zamawia w stolicy keks, a nie cwibak do kawu si, bo ludzie z Krakowa wprost uwielbiają zdrobnienia. On też zje ciasteczko i wypije kieliszeczek. Z piwnicznych czasów został mu też ten przedziwny sa- voir-vivre. CoŚ z szarmanta, który nawet do estradowej koleżanki zwróci się czasem: „Nie napiłaby się pani herbatki?”. Może dlatego tak wolno przemierza krakowski Rynek, bo zagaduje się i z babciami, co go traktują jak dziecko i wypytują o zdrowie, i ich wnuczkami, które z uwielbieniem proszą go o autograf i pytają: „Ile masz lat?”. Gdy dowiadują się ile, grzecznie dygają. Gdy potrzebuje trochę samotnoŚci, przesiaduje w swoim wymuskanym mieszkanku, oczywiŚcie na Zwierzyńcu, i słucha swoich odwiecznych idoli - Skaldów, Barbry Streisand i Abby Skaldów - bo to była jego pierwsza płyta, którą zdarł na adapterze Bam-bino. Streisand - ponieważ zawsze podziwiał to, że Świetnie Śpiewa i Świetnie wygląda. Abby - jako że zawsze jej słuchał. KiedyŚ, kiedy to nie było w najlepszym guŚcie, i wtedy, gdy się okazało, że to klasyka popu. Nawet pseudonim e-mailowy wziął z tytułu ich piosenki. KIEPUREK ZE ZWIERZY?CA Ze Zwierzyńca Wójcicki ma blisko do Lasku Wolskiego. Siada na ławeczce pod bramą krakowskiego zoo, czyta gazetę i załatwia różne telefony i sprawy. Z dala od tłumu fanek. Pawiany wyją mu zza parkanu i znów jest trochę kabaretowo. Jak zgłodnieje, to zagląda do pobliskiej restauracji LeŚnej, w której czas zatrzymał się parę dekad temu i wciąż działa dyskoteka -Disco Las Vegas. Ma tam swój stolik na podwyższeniu. KiedyŚ będzie mojego imienia - zapewnia. KiedyŚ z pewnoŚcią. A dziŚ panie kucharki z LeŚnej dla swego „mizernego Kiepurka” szykują wielkie jak słońce kotlety. Tak jak robiły to przed laty kucharki z jego przedszkola. ABSOLUTNIE PRAWDZIWY LAJKONIK Zbigniew Glonek Zbigniew Glonek, w normalnych warunkach szanowany inspektor o łagodnym usposobieniu, raz w roku zmienia osobowoŚć, upodobania i kwalifikacje. Zatrzymuje ruch kołowy, by tańczyć w kółko i w zawijasy, na chodniku i na ulicy. I bić każdego, kto stanie mu na drodze. Najchętniej dzieci, emerytów i policjantów, którzy na agresora nie reagują należycie. Wręcz odwrotnie - namawiają go, by przylał im jeszcze mocniej. W przeciwieństwie do komercyjnej konkurencji Zbigniew Glonek jest Lajkonikiem nieprzypadkowym. Prawdziwym, odpowiednim i odpowiedzialnym. I związanym, jak każe legenda, z wodą i wielowiekową tradycją. Może ta nieprzypadkowoŚć wynika z faktu, że w rodzinnym domu Glonka, domu wcale nie krakowskim, bo podkrakowskim, zawsze przywiązywało się wagę do zwyczaju, ceniło się jego urodę i mądroŚć. To szczególne przywiązanie najmocniej zaszczepiła w póśniejszym Lajkoniku jego babka, która w dzień Matki Bożej Gromnicznej nigdy nie zapomniała nakreŚlić w powietrzu znaku krzyża nad przyniesioną z koŚcioła Świecą, a w sierpniu Święciła pachnące zioła, by póśniej częŚć z nich dosypać zwierzętom, ota- 131 132 ABSOLUTNIE PRAWDZIWY LAJKONIK czającym ją i jej bliskich braciom mniejszym. Może Lajkonik-Glonek nie jest na jotę fałszywy, bo pół życia, jako inspektor do spraw istalacji wodnych, spędził w przedsiębiorstwie wodociągowym na krakowskim Zwierzyńcu - dzielnicy wyjątkowej, na pół mitycznej, o której pisano pieŚni i wodewile, gdzie królują od wieków posażne Panny Zwierzynieckie, zwane też siostrami norbertankami, gdzie rodzili się artyŚci, andrusy i kindry, jak też kolejne pokolenia koników. Bo inżynier-Tatar jak legendarni już flisacy (włóczkowie), którzy mieli bronić niegdyŚ Krakowa przed grośnym najeśdścą, wie o wodzie prawie wszystko. A może to wcale nie o wodę chodzi, tylko o pasję, której po prostu, bez oglądania się na zyski, pochwały i specjalistów od marketingu, całkiem naturalnie inżynier Zbigniew Glonek doszczętnie się oddał? Jak wczeŚniej Lajkonik-Dudzik, który miłoŚć do har-cowania łączył z miłoŚcią do krakowskich szopek, jak Lajkonik-Jelonek, też z wodociągów, który harcowałby pewnie o wiele dłużej, gdyby z powodu nieodwzajemnionego uczucia nie postanowił nagle pożegnać się z życiem. A nawet jak przedwojenny Lajkonik-Nalepa, który harcował przyzwoicie, tyle że jak podawały ze zgorszeniem gazety, palił cygara i wódkę pił. Kiedy Nalepa tańcował wzdłuż ustalonej ŚciŚle trasy, od klasztoru sióstr norbertanek przez kolejne ulice aż do Rynku Głównego, nieraz zaglądał do wyszynku, by na końcu pod wpływem procentów i emocji walić buławą tak sumiennie, że przechodnie chowali się przed nim po bramach. A Zbigniew Glonek aż tak nie wali, nie pali, a napije się, owszem, ale odrobinkę zaledwie i okazjonalnie. W dodatku jest przykładnym mężem i ojcem, ciężko pracuje, w słocie i błocie odbierając jako inspektor kolejne wodne podłączenia. Ale pogadać sobie lubi. Prawdę mówiąc, o pół Tatarze, pół koniu mógłby rozprawiać godzinami. Na przykład o tym, że dobre imię Lajkonika rozsławił z początkiem dziewiętnastego stulecia dziennikarz Konstanty Majeranowski, który na łamach „Pszczółki Krakowskiej” opublikował reportaż z obchodów Święta konika ze Zwierzyńca, kiedyŚ wsi podmiejskiej, dziŚ jednej z piękniejszych dzielnic grodu pod Wawelem. Opisał też legendę, zgodnie z którą zwierzynieccy włóczkowie uratowali w Boże Ciało krakowian przed dzikimi Tatarami. Potem przebrali się w stroje pokonanych najeśdśców i triumfalnie wjechali do miasta, by od jego mieszkańców odebrać pokłony i podarunki. Na ich czele stał flisak najdzielniejszy, który miał osobiŚcie rozprawić się z tatarskim chanem, a potem zabrać mu wierzchnie okrycie, bo do twarzy mu było w bogato zdobionym, przepysznym ubiorze. Tak przepysznym, jak sama legenda o Lajkoniku, którą zachwycali się i Norwid, i Wyspiański. Ten ostatni zaprojektował nawet ubiór dla człowieka-konia. W tym właŚnie stroju (a właŚciwie jego kopii, bo oryginał wystawiany jest w muzeum), ważącym ponad trzydzieŚci kilo- ABSOLUTNIE PRAWDZIWY LAJKONIK gramów, w upalną zazwyczaj oktawę Bożego Ciała Zbigniew Glonek tańcował już po ulicach aż osiemnaŚcie razy. Harcował, zaglądał do sklepów i kawiarni, pił z niejednym prezydentem miasta toast za pomyŚlnoŚć mieszkańców, wreszcie wywijał na lewo i prawo tatarską buławą. A waląc nią gdzie popadnie, zapewniał uradowanym uderzonym szczęŚcie i dobrobyt - przynajmniej na dwanaŚcie miesięcy. Konik, o którym Śpiewa się piosenki, niepowtarzalny, kolorowy, jedyny. Zwierzyniecki, ale przede wszystkim krakowski. Jak smok wawelski, jak obwarzanek. Bardzo ważny. Dla mamy Tomaszka-niejadka spod PrzemyŚla, który uzależnia konsumpcję porannej kaszki od corocznej obietnicy odwiedzenia Krakowa w czasie harców Lajkonika, dla pewnej starszej pary z Gdańska, która swoje długoletnie udane pożycie zawdzięcza wyłącznie temu, że przebieraniec w wielkiej czapce masuje ich schorowane plecy rok po roku twardą buławą. Dla Leszka Mazana, którego w latach szeŚćdziesiątych za Lajkonika o mało nie wyrzucono z pierwszej dziennikarskiej pracy, bo napisał, że koń ze Zwierzyńca harcuje, jak zwykle, w ósmy dzień po Bożym Ciele. A w tamtych czasach o Bożym Ciele, a nawet jego oktawie nie wolno było przecież pisać ani w poważnej prasie, ani w Ściennej gazetce. Dla młodego pisarza Sławomira Shutego, który marzy ogromnie, by sfotografować się kiedyŚ, jak inni z misiem, z konikiem w tatarskiej czapie. I wreszcie dla rysownika Andrzeja Mleczki, który przyznaje bez ogródek, że spędził trzydzieŚci lat na zgłębianiu szczegółów anatomicznych Konio-Tatarzyna, narysował już Lajkonika z rozdwojeniem jaśni i Lajkonika-kontestatora. A Kraków ceni także za to, że może po nim bez większych utrudnień biegać „facet owinięty cynfolią”, przebrany za zwierzę. Ale utrudnienia nieoczekiwanie się pojawiły. To nie to, że Lajkonikowi zaczęło być ciężko, choć trzydzieŚci kilogramów noszonych przez cały dzień na barkach to nie przelewki. Dlatego konik zwierzyniecki przygotowuje się do swojego Święta przez cały rok. Gimnastykuje się, uprawia jogging, podnosi ciężarki. Mimo to szaty Lajkonika w każdą oktawę po Bożym Ciele są mo-krusieńkie od potu, a całą podszewkę stroju trzeba wymieniać. A następnego dnia po tańcach i wywijaniu buławą Lajkonik-Glonek ledwo może się ruszyć. Jednak w imię wyższej wartoŚci, w imię pięknej legendy inspektora z wodociągów stać na wyrzeczenia. Problem nie w tym także, że ktoŚ zabrania dziŚ harcować Lajkonikowi, bić, rozdawać cukierki i szczęŚcie. Rzecz w tym, że konika z tradycją postanowili nieoczekiwanie zawłaszczyć sobie ci, którym mniej zależy na starym zwyczaju, a bardziej, jak się wydaje, na biznesie. Oto, ku zdziwieniu dzieci, emerytów, a nawet policjantów, i nie mniejszym zdziwieniu inspektora Glonka, na Rynku w Krakowie pojawił się wiceLajko- 133 ABSOLUTNIE PRAWDZIWY LAJKONIK nik. Podobno poeta i filozof. Oficjalnie po to, by serdecznie witać w mieŚcie turystów. Lecz po to także, by tym i owym pohandlować. Anna Szałapak, pieŚniarka i kustosz Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, która od lat sprawuje opiekę nad konikiem zwierzynieckim, z muzealnych okien może zobaczyć komercyjnego wicekonia codziennie. - To nie jest absolutnie prawdziwy Lajkonik - stwierdza kategorycznie pieŚniarka. - Prawdziwy nie ulega prawom rynku, szanuje tradycję, nie rozmienia się na drobne. Nigdy się nie rozmieniał, nie uŚwietniał swoją obecnoŚcią akademii, pochodów pierwszomajowych ani nawet trzeciomajowych. Zawsze miał swoją godnoŚć i poczucie, że jest na tyle ważny, że na dzień, w którym się pojawia, na jego wyjątkowe harce i na szczęŚcie, jakim obdarza ludzi, należy czekać przez cały rok. Podobnego zdania są także krakowscy internauci, którzy na jednym z wirtualnych forum zgłosili złoŚliwą propozycję postawienia na Rynku Głównym w Krakowie aż czterech Lajkoników, by mogli witać turystów ze wszystkich stron Świata. Należałoby tylko jakoŚ ich od siebie odróżnić, powinni mieć numerki, przyczepione do czapki baloniki, każdy w innym kolorze, a może także odmiennej maŚci koniki. Internauci zasugerowali również, by ustanowić w Krakowie konkurencyjnego hejnalistę na Wieży Ratuszowej, drugiego smoka oraz Sukiennice-bis, które można by wybudować na przykład w Nowej Hucie. Przynajmniej byłoby Śmiesznie. Ale Lajkonikowi-Glonkowi wcale nie jest do Śmiechu. Tak sobie myŚli, że ludzie się pogubią, już nie będą wiedzieli, który konik jest ze Zwierzyńca, a który z Rynku, dlaczego jeden nosi strój według Wyspiańskiego, a drugi jest całkiem czerwony i po kiego diabła ktoŚ postanowił sklonować jedną z najpiękniejszych legend Krakowa. Lajkonik z wodociągów wciąż jeszcze marzy o tym, by, jeŚli zdrowie dopisze, doczekać dwudziestego, oktawowego obchodu. Jeszcze raz, może dwa ruszyć w tłum wraz z licznym, nawołującym głoŚno i walącym w bębny orszakiem, usłyszeć pisk dzieci, zobaczyć, jak To-maszek-niejadek z PrzemyŚla wcina na jego widok kolejną kanapkę, a starsze małżeństwo z Gdańska znów, jak rok temu, czeka na piękny lajkonikowy taniec i pacnięcia buławą. A potem może już po raz ostatni wypić toast za zdrowie miasta, które tak jeszcze niedawno miało jednego, prawdziwego Lajkonika... 136 PANI W KAPELUSZU (NIEKONIECZNIE OSTATNIM) Anna Szałapak Kraków ma wiele cudów, a jednym z nich jest krakowska szopka. Bajkowa, Świecąca, z Wieżą Mariacką, Sukiennicami, czasem z Lajkonikiem i zioną-cym ogniem smokiem wawelskim, wreszcie teatrem boskim i ludzkim. Co ważne, nad cudami stworzonymi z cynfolii, wyobraśni i kolorowych papierków po czekoladzie czuwa osoba niecałkiem z tego Świata. - Po prostu Anioł - mówiła o niej warszawianka Agnieszka Osiecka. Anioł Biały, kiedyŚ piwniczny, rozŚpiewany i stale zmieniający kapelusze. I przekonany, że życie ludzi pod Wawelem przypomina nieco scenę z krakowskiej szopki - zmieniają się rekwizyty, przychodzą i odchodzą kolejni bohaterzy, ale to, co najważniejsze, ludzkie i boskie, trwa nieprzerwanie. Anna Szałapak lubi opowiadać o szopkach i Śpiewać na ich tle. Po drugie, dlatego że z racji zawodu etnografa i posady kustosza w Muzeum Historycznym miasta Krakowa opiekuje się nimi od lat, pilnuje, by co roku z początkiem grudnia stało się zadoŚć unikatowej tradycji. I na Rynku Głównym w Krakowie do konkursu stanęli twórcy szopek wielkich i maleńkich, tych ze złotą jak popołudniowe słońce, strzelistą Wieżą Mariacką i równie złotą, lecz PANI W KAPELUSZU (NIEKONIECZNIE OSTATNIM) brzuchatą kopułą Kaplicy Zygmuntowskiej. I tych z Barbakanem i Bramą Floriańską z błyszczącej folii po ekskluzywnych bombonierkach, z Dzieciątkiem Jezus, Herodem, Diabłem, Śmiercią, ale też miniaturowym Panem Twardowskim, Wandą „co nie chciała Niemca”, Kopernikiem, Janem Pawłem II, artystami, kwiaciarkami krakowskimi, politykami, dorożkarzami, hejnalistą, gwiazdami, tymi z Betlejem i z pierwszych stron kolorowych czasopism. Z korowodem postaci znanych i nieznanych, ludzi, którzy z Krakowa już odeszli i tych, którzy jeszcze długo nie odejdą. I tymi, którzy może za chwilę przyjdą. Po pierwsze jednak, Anna Szałapak ma słaboŚć do szopek, bo urodziła się w sercu krakowskiej dzielnicy Krowodrza, przy ulicy Mazowieckiej. Dzielnicy mieszczan, robotników i ogrodników, willowych domków, zielonych osiedli, nieistniejących już pól z pomidorami i sałatą, sadów z jabłoniami i czereŚniami. KiedyŚ także dzielnicy Stanisława Wyspiańskiego, którego w ciągłym poŚpiechu, ale czasem zamyŚlonego zapamiętała dobrze babka Anny. Jak również dzielnicy podmiejskich majstrów, co zimą z nudów i braku pieniędzy majstrowali, a częŚciej wyczarowywali z kolorowych papierków najpiękniejsze w Świecie bożonarodzeniowe budowle. A potem odwiedzali z nimi szacowne mieszczańskie kamienice. Przy Mazowieckiej mieszkał więc malarz i kaflarz Michał Ezenekier, który tworzył pierwsze, doskonałe w proporcjach i samym zamyŚle szopki krakowskie, w domu rodzinnym Anny pojawiał się inny mistrz szopkarski Franciszek Tarnowski. Babcia pieŚniarki przyjmowała majstra z szacunkiem, należnym każdemu prawdziwemu artyŚcie. Sama prowadziła sklep: spożywczy, kolonialny. - Była silna i niezależna jak większoŚć kobiet z mojego rodu, pracowita i dobra - wspomina Anna Szałapak. - Nikt, nawet ten, kto akurat nie miał przy sobie pieniędzy nie wychodził z jej sklepu z pustymi rękami. Miała wielkie serce. Tak wielkie, że kiedy w czasie wojny ktoŚ z jej rodziny został aresztowany, w sklepie pojawił się znany w okolicy drobny złodziejaszek. Przedstawiciel dzielnicowego lumpen-proletariatu. Nie po to jednak, by coŚ zwędzić, lecz by zaoferować pomoc, jak się póśniej okazało bardzo skuteczną. Po trzecie wreszcie szopka krakowska to dla Anny Szałapak jej miasto w pięknej, symbolicznej miniaturze. Miasto mocno osadzone w tradycji, stworzone kunsztownie i misternie, baŚniowe ze swej natury, ale także trącą-ce myszką, hermetyczne, nieufne nowinkom, czasem obce dla obcych. Ze swoimi Świętymi gwiazdami nad zabytkowymi, często dziurawymi dachami, Świętym kamieniem (czakramem), Świętymi ludśmi, procesjami i hulankami, ze swoim ciągłym Świętowaniem. I Świętym także teatrem życia, który tak często i chętnie ci, którzy się tu urodzili lub zatrzymali na dłużej, lubią za- 137 138 PANI W KAPELUSZU (NIEKONIECZNIE OSTATNIM) mieniać w stałe misterium. Jak robił to jeszcze tak niedawno Piotr Skrzynecki, a za nim cała Piwnica pod Baranami, gdzie po raz pierwszy zaŚpiewała Anna Szałapak, choć całe życie sądziła, że będzie tylko tańczyć. Trafiła do podziemi wprost z sekcji baletowej zespołu Słowianki, zaraz po tym, jak umarł Wiesław Dymny, a wielu dawnych, piwnicznych artystów rozeszło się w różne strony. I po tym, jak złamała palec, co zaprzepaŚciło plany i ambicje młodej tancerki. Szybko zapełniła pustkę, po tych, którzy odeszli, w dusznych od papierosów i pomysłów wnętrzach kabaretu Śpiewając pieŚni, pisane właŚnie dla niej. Została w piwnicy długo, prawie dwie dekady, dla jej atmosfery, dla tych, co przychodzili, by posłuchać, jak Śpiewa słowno-muzyczne perły, tworzone przez najsłynniejszych piwnicznych poetów i kompozytorów. Została przede wszystkim dla Piotra Skrzyneckiego, który z czasem stał się jej wielkim przyjacielem. Jak mawiano często, z przymrużeniem oka... „narzeczonym”. Bo bywali, zwłaszcza na początku jej istnienia w Piwnicy prawie nierozłączni. Skrzynecki pokazywał jej Kraków, jakiego dotąd nie znała. Prowadził do szacownych i mniej szacownych domów, w których do rana prowadziło się długie, twórcze dysputy przy winie, wódce i kawie, gdzie rozmawiało się o Próbach Montaigne’a, czytało Miłosza i wyŚmiewało absurdy nie-realnego socjalizmu. Fascynował ją Świat Piotra, jego wewnętrzna radoŚć istnienia, zachwyt nad ludśmi i przedmiotami, ale także zupełny brak przywiązania do tego, co materialne. Ona nie potrafiła tak żyć, musiała mieć własne miejsce, pracę i marzyła, aby wreszcie się wyspać. A tymczasem Śpiewała i Śpiewała. Piosenki do muzyki Koniecznego, który wczeŚniej komponował dla Ewy Demarczyk, Jana Kantego PawluŚkiewicza i Zbigniewa Preisnera, który „ubrał” Annę Szałapak w „Czarną sukienkę”. Choć ona, w przeciwieństwie do Demarczyk, zwanej Czarnym Aniołem Piwnicy, nigdy czerni nie polubiła. Lubiła za to czasem sobie pożartować, choćby na podstawie wycinków prasowych wyŚpiewać notatkę o publicznych występach żony Edwarda Gierka, a na nutę słynnej piosenki Hanki Ordo-nówny, zapewniać słuchacza, że „partia mu wszystko wybaczy”. Za co zresztą nie przyjęto jej na wczeŚniej obiecana pierwszą w życiu posadę w Muzeum Etnograficznym. A potem Anna Szałapak poznała Agnieszkę Osiecką. ZnajomoŚć bardzo szybko przerodziła się w przyjaśń. - Może dlatego, że tak jak Piotr, Agnieszka także potrafiła cudownie wsłuchiwać się w ludzi - wyjaŚnia pieŚniarka. - Przebywanie z nią było wielką przygodą i jeszcze większym darem. Przebywały ze sobą dużo, rozmawiały, plotkowały, zwiedzały zapadłe wioski i małe polskie miasteczka, a także Światowe metropolie. Uwielbia- PANI W KAPELUSZU (NIEKONIECZNIE OSTATNIM) ły jednak przede wszystkim prowincję, klimat uliczek prowadzących donikąd, zapach cukierenek i sklepików z mydłem i powidłem. A wszystko zaczęło się znów od poezji, od napisanego przez Osiecką wiersza Białe zeszyty, po którego wyŚpiewaniu Anna Szałapak postanowiła raz na zawsze porzucić czarne stroje. Stała się, jak napisała kiedyŚ jej przyjaciółka Agnieszka, „Białym Aniołem (...) odzianym w pelerynę z rudych włosów”. Z czasem z ludzkiego teatru miasta, z teatru znaczącego dla Anny Szałapak zaczęli znikać jego najważniejsi aktorzy. Umarł Piotr, co sprawiło, że pieŚniarka zamknęła za sobą rozdział Piwnicy pod Baranami, umarł także Jerzy Turowicz, jej najwierniejszy słuchacz, który podczas recitali Anny zawsze siadał najbliżej sceny. - O, Jerzy już jest, jak zwykle w pierwszym rzędzie - lubił mawiać Piotr przed jej występami. - To znaczy, że wszystko będzie się toczyć zgodnie z pla nem. Ale się nie toczyło. Bo jej przyjaciele odchodzili za szybko, nie przygotowała się na taki scenariusz, nie miała go w planach. Po Śmierci Osieckiej dokończyła program nowego recitalu ?ywa woda, dedykując go dwóm najbliż-szym osobom: Agnieszce i Piotrowi. ?yła dalej, przeniosła się nawet, co wydawało jej się kiedyŚ nieprawdopodobne z rodzinnego domu przy Mazowieckiej do mieszkania tuż obok ukochanego Rynku. Wraz z wierszami, fotografiami i kapeluszami po babci i cio-ci-babci Władysławie Ogińskiej, która uwielbiała przebierać w strojach, a bez kapelusza czuła się niekompletnie ubrana. - To chyba dziedziczne, bo ja bez kapelusza staram się nie ruszać z domu - Śmieje się Anna Szałapak. A ma ich całą kolekcję, tych słomkowych, z kokardami, z błękitnym słonecznikiem - od Agnieszki z Nowego Jorku - aksamitnych, lnianych. Tych od przyjaciół i wielbicieli, znalezionych w prowincjonalnych sklepikach i na głównych ulicach Europy. Kapeluszy, w których pieŚniarka chodzi po krakowskim Rynku i występuje za oceanem i w Szczebrzeszynie. Kapeluszy, które z nią wspólnie Śpiewają, tak jak „peleryna jej włosów”, ręce, stopy i białe suknie. W gruncie rzeczy kapeluszy bardzo wyjątkowych, bo kto dziŚ nosi na co dzień kapelusze? I bardzo krakowskich. Tak jak krakowska jest Anna Szałapak, jak jej pieŚni, jej wciąż liczne recitale, jej płyty z wierszami kolejnych przyjaciół, jak Lajkonik, którym się opiekuje, jak Legendy i tajemnice Krakowa, o których napisała książkę, jak szopki, które uwielbia i o które dba. Jak teatr, rozgrywający się na szopkowych scenach, pod osłoną gwiazd, nie zawsze cynfoliowego nieba i starych Świętych kamieni. 139 Wm mmm ? : 1; ?;;;:::?:?--i PANI W KAPELUSZU (NIEKONIECZNIE OSTATNIM) - KiedyŚ myŚlałam, że ze Śmiercią ludzi takich jak Piotr wszystko, co ważne w Krakowie, zaczyna się kończyć - wyznaje pieŚniarka. - To prawda, nikt nie zastąpi Piotra, tak jak nikt nie zastąpi pod Wawelem Wyspiańskiego, który kiedyŚ idąc Mazowiecką, ku zdziwieniu mojej babci tak bardzo się Śpieszył. I wielu, wielu innych, którzy wspólnie stworzyli misterium mojego miasta. Lecz to nieprawda, że już koniec, że nic pięknego nie może się w Krakowie przydarzyć. Jeszcze przybędzie mu wiele kamieni i wielu artystów. I nowych, wspaniałych szopek. I kabaretów. A może i kapeluszy? SPIS TREŚCI WST?P 5 Leszek Mazan PAN BEZ KAPELUSZA, ZA TO ¸YSY 7 Agnieszka Chrzanowska i Michał Zabłocki TANDEM LICYTATORÓW 13 Robert Makłowicz SMAKUJ?CY ?YCIE 18 Mikołaj ŚWI?TY OBIBOK 24 Baron ZAKOLEGOWANY RE?YSER 30 Leon Knabit TEOLOG W RÓ?OWYCH OKULARACH 36 Małgorzata Zwolińska JAK ZE SZTYCHÓW DAMA 42 Jerzy Stuhr CHO? NIE AMANT, WODZI REJ 48 Michał Rożek WIELOKROTNIE INNY PROFESOR 54 Jan Maria Rokita PRAWIE KRÓL 60 Anna Polony HETERA I HEROINA 66 Franciszek Macharski WYJ?TKOWO OSOBISTY KARDYNA¸ 71 143 SPIS TREŚCI Olga Szwajgier AKROBATKA SOPRANOWA 77 Jerzy Trela IMPROWIZUJ?CY HIPOCHONDRYK 82 Andrzej Sikorowski PIOSENKARZ NIE CA¸KIEM UDUCHOWIONY 88 Bogusław Kwiecień ZASADNICZO GENERA¸ 93 Sławomir Shuty SHUTY SPODGÓRZA 98 Beata Wasilewska SANDA¸KOWA WRÓ?KA 103 Leopold Kozłowski PIERWSZY I OSTATNI KLEZMER 108 Zbigniew Wodecki SKRZYPEK PSZCZO¸A 114 Aleksander Kobyliński Makino ANDRUS HERBU ¸ODZIA 119 Jacek Wójcicki KIEPUREK ZE ZWIERZY?CA 125 Zbigniew Glonek ABSOLUTNIE PRAWDZIWY LAJKONIK 131 Anna Szałapak PANI W KAPELUSZU (NIEKONIECZNIE OSTATNIM) 136