15860
Szczegóły |
Tytuł |
15860 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15860 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15860 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15860 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacqueline Verly
KASIA Z DZIKIEJ SKAŁY
przełożyła Katarzyna WITWICKA
Historia ta toczy się w końcu gbiegłego wieku, na wschodnim zboczu Wysokich
Wogezów, w pewnej „marcairerie". Tak bowiem nazywa się tam samotne farmy
serowarskie, położone na górskich balach", f
Z roku na rok jest ich coraz mniej, choć niektóre istnieją do dziś. Życie płynie
w nich dokładnie tak samo, jak za czasów tej opowieści, nie zmienił się ani
sposób wyrabiania serów, ani obyczaje ludzi, którzy je wyrabiają. Ale jest im
coraz ciężej, coraz trudniej się utrzymać. Toteż wiele z tych farm zostało
opuszczone, a inne, małe rodzinne przedsiębiorstwa, połączyły się ze sobą, aby
lepiej móc prosperować.
Obecnie, gdy wędruje się po Wogezach, nierzadko można spotkać, na jakiejś
zdziczałej hali, taką opustoszałą i walącą się „marcairerie".
Pierwszy śnieg
Kasia obudziła się o szarawym jeszcze świcie. Wstawało się o tej porze i Tata
Karol walił właśnie z dołu kijem od szczotki w sufit. Kasia westchnęła,
odgarnęła z twarzy kosmyki włosów i jednym susem mężnie wyskoczyła z łóżka.
Było zimno. Pomyślała, że pewnie w nocy musiał spaść śnieg, gdyż światło świtu
miało blask, który nie mógł pochodzić z szarego jeszcze nieba.
Podbiegła do okna: gruby kożuch śnieżny pokrywał pustkowie Dzikiej Skały i
okoliczne góry. Ta białość przenikała w cienie ustępującej nocy i miała w sobie
coś tak delikatnego, że radosny uśmiech przemknął po małej, zaspanej twarzyczce.
Lecz po chwili, spostrzegłszy, że śnieg pada przecież nadal, Kasia pomyślała:
„Oho, ho!... Żeby dostać się do obory, trzeba będzie przekopać drogę!"
Zeszła na dół i, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, zastała Tatę Karola wystrojonego
w świą-
?
teczny garnitur i jedzącego przy stole, na stojąco, wielką pajdę chleba z równie
wielkim kawałem słoniny.
— Schodzę do miasteczka na cały dzień — powiedział. —- Zrobisz tu, co trzeba.
Muszę pogadać z serowarem w sprawie Czarnuli i jej cielęcia. Nie mogę karmić
całej tej trzody... muszę coś sprzedać! Czarnula i tak nie daje już mleka, więc
niech ona idzie... Razem ze swym cielakiem.
Przełknął ostatni kęs, wytarł usta wierzchem dłoni, nasunął beret na oczy i
dorzucił:
— Nie czekaj na mnie. Wrócę dopiero na wieczór... — I poszedł, zanim Kasia
zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Stojąc nieruchomo pośrodku kuchni, stłumiła w sobie ciężkie westchnienie: dobrze
wiedziała, co to miało znaczyć i w jakim stanie Tata Karol wróci.
Ale na trapienie się tym miała przed sobą cały długi dzień do wieczora; na razie
trzeba było brać się do roboty. I Kasia, wziąwszy garść chrustu ze skrzynki,
rozpaliła ogień i zaczęła gotować zupę na śniadanie dla malców, a także wodę na
jadło dla świń.
Właśnie Wendelin i Jeanjean, na wpół ubrani i przejęci spadłym śniegiem, zjawili
się w kuchni.
— Kasiu, widziałaś? Śnieg! Do szkoły pojedziemy sankami, trzeba je wyciągnąć!
A Jeanjean, stanąwszy u stóp schodków, zaczął z całych sił krzyczeć na górę:
7
:— Ej, Dorota! Obudź się! Jedziemy do szkoły sankami!
Rozległo się pospieszne dreptanie i u szczytu ukazała się mała kulka we
flanelowej koszulinie. z której wyzierała zdumiona buzia. Nie rozbudzoną jeszcze
na dobre i drapiącą się w nos Dorotkę (albowiem była to właśnie ona) Jeanjean
chwycił i podniósł do okna, żeby pokazać jej niepokalany świeży śnieg, w którym
sanki, ześlizgując się ku wiosce, wyżłobią zaraz koleiny.
Ale nagle zdał sobie sprawę, że Kasia zupełnie nie podziela jego radości.
Widocznie mała ciocia była w złym humorze. Zwykle bowiem, o tej wczesnej
porannej godzinie, to ona właśnie była najżwawsza, poszturchiwała jednego,
ubierała drugiego, pomagała Dorotce, gdy mała nie mogła poradzić sobie z
włożeniem majtek czy pończoch. Ale dzisiaj tak nie było, dzisiaj Kasia stała
pośrodku kuchni ze zmarszczonymi brwiami i, słuchając głośnych zachwytów całej
trójki, nerwowo wzdrygała ramionami.
Wobec tego, żeby przywrócić zwykły nastrój, Jeanjean spróbował się wygłupiać.
Próbował zaś tak gorliwie i z taką werwą, że wywrócił swoją wazkę z zupą.
I wtedy Kasia, szukając rozpaczliwie jakiejś ścierki, aby zetrzeć kałużę i, jak
na złość, nie mogąc jej nigdzie znaleźć, zaczęła krzyczeć, że ma dosyć, dosyć,
dosyć, że nie chce być niewolnicą takich idiotycznych bratanków, że powyrzuca
ich
?
za drzwi i mogą sobie iść do szkoły w ogóle bez śniadania!
Tymczasem grubiutkiej Dorotce, stropionej niezwykłymi krzykami, zupełnie
pomyliły się nogawki majtek i w ogóle coraz bardziej traciła orientację w swej
garderobie. Wreszcie wydała żałosny lament, który okazał się kroplą
przepełniającą czarę rozdrażnienia Kasi. Przyskoczyła do nieszczęsnej Dorotki i
z rozmachem trzasnęła ją " w policzek. Okropność! Jak świat światem, nic
podobnego nie zdarzyło się jeszcze na Dzikiej Skale: klaps (i to jaki!) na
pyzatej, miłej buzi Dorotki! Cóż za diabeł opętał tego dnia ich małą ciocię
Kasię?
Wendelin, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała, cały czerwony z przejęcia,
powiedział głosem pełnym rozdzierającego wyrzutu:
— Och, Kasiu!...
A Jeanjean, sapiąc urywanie, mruknął po chwili:
— Więc to tak!
Jedynie główna zainteresowana, zupełnie oszołomiona, nie mówiła nic. Za nią
mówiły wszystko jej okrągłe oczy.
Ale nawet ten wzrok, pełen zdumienia i rozpaczy, nie wpłynął na zmianę humoru
Kasi.
Kasia i jej kłopoty
Nie było już mowy o wyjmowaniu sanek; zgasł radosny nastrój trójki malców.
Zaklapały gumowe podeszwy trzech par kaloszy, najpierw o próg, a potem miękko,
cicho, po śniegu... Dorotka dopiero teraz, z opóźnieniem, zapłakała drobnym,
urywanym szlochem, który przypominał czkawkę.
— No, chodź, grubasku, nie martw się — pocieszył ją Wendelin.
A Jeanjean dorzucił:
— Swoją drogą nasza ciocia musiała wstać dzisiaj lewą nogą!
A cóż robiła Kasia, gdy pozostała sama, tam, na górze, na Dzikiej Skale?
Prawdę mówiąc, z nich wszystkich ona była najnieszczęśliwsza. Zły humor nie
mijał, trzymał się mocno. Ale mimo wszystko, było jej ciężko na
?
sercu: poturbowała „swoich malców", poszli, a ona ich nawet nie pocałowała na
drogę. Wszystko przez to, że tak bardzo zmartwiła ją wyprawa Taty Karola do
miasteczka.
Wreszcie przysiadła na krześle i, oparłszy głowę na rękach, zapłakała gorzko.
Nie zdarzało się jej to często, zazwyczaj była przecież pogodna i wesoła. Po
śmierci Mamy Marysi nie byle co musiało wydarzyć się na 'Dzikiej Skale, żeby
Kasia utraciła równowagę.
A jednak dziś, od samego rana, gdy tylko dowiedziała się, że Tata Karol znowu
wybiera się do miasteczka, ogarnął ją ów niepokój, który zawsze wypełniał potem
całodzienne oczekiwanie.
Na świętą Katarzynę, w dniu swych imienin i jednocześnie urodzin, Kasia
skończyła trzynaście lat. Drobna, wątła i szczupła dziewczynka, z buzią ginącą
wśród długich kosmyków popielatych włosów, które wymykały się nieustannie,
choćby je nie wiadomo jak związywać sznurowadłem. Szare oczy i jasne włosy
podkreślały jeszcze jej śniadą cerę góralki. A że Kasia miała szerokie, białe
zęby, jej uśmiech był o wiele ładniejszy, o wiele bardziej delikatny od
wszystkich uśmiechów, jakie kiedykolwiek opromieniały twarz jakiejś małej
dziewczynki.
Jeszcze zaledwie rok temu Kasia była równie beztroskim dzieckiem, jak większość
dzieci w jej
12
wieku. Żyła sobie w towarzystwie Wendelina, Jeanjeana i Dorotki, jakby była ich
rodzoną siostrą. Chociaż w rzeczywistości była siostrą nie ich, lecz ich ojca,
Taty Karola, jak go nazywała.
Własnego ojca, drwala, nie znała w ogóle. Zginął w wypadku w lesie na kilka
tygodni przed jej urodzeniem, a gdy miała dwa lata, z kolei umarła jej matka. I
Kasi pozostał tylko brat, Karol, znacznie od niej starszy i już żonaty. Do swej
samotnej farmy na hali Dzikiej Skały braterstwo zabrali więc Kasię, to maleństwo,
które, oprócz nich, nie miało nikogo. I kochali ją jak własne dziecko. Gdy w
trzy lata później urodził się Wendelin, mała ciocia skończyła akurat pięć lat i
była zachwycona tym niemowlęciem, które można było kochać. Po roku zjawił się na
świecie Jeanjean, a nieco później Dorotka. Każde z bratanków to była nowa radość
dla Kasi.
Ale oto Mama Marysia, która tak serdecznie przygarnęła pod swój dach
siostrzyczkę Karola, Mama Marysia, która była najczulszą, najbardziej kochającą
matką dla całej czwórki dzieci — po przewlekłej wielomiesięcznej chorobie umarła
na początku ubiegłej zimy.
I dlatego Kasia musiała trojgu młodszym dzieciom zastąpić matkę i przejąć
ciężkie obowiązki gospodyni w domu na Dzikiej Skale. To ona teraz gotowała zupę,
ona swymi szczupłymi rękoma prała (gorzej czy lepiej, ale raczej gorzej niż
lepiej) bieliznę, ona zamiatała i szorowała, gdy
13
miała na to czas, i ona pomagała jeszcze Tacie Karolowi doić krowy i
„pielęgnować" sery.
Za czasów Mamy Marysi Kasia była taka szczęśliwa, Mama Marysia była taka dobra!
Oczywiście, Tatę Karola Kasia też bardzo kochała: był pracowity i wcale się nie
złościł. Gdy czasem palił fajkę na ławce przed domem, potrafił się śmiać i
figlować z dziećmi i swą małą siostrą. Ale odkąd zabrakło Mamy Marysi, Tata
Karol się zmienił. Zdarzały się dni, w których ledwie, się odzywał. A co
najgorsze, zdarzały się dni, jak dzisiejszy, dni, kiedy Tata Karol schodził do
wioski albo szedł jeszcze dalej, do miasteczka, by sprzedać sery, a także
jeszcze po coś innego. W takie dni wracał późną nocą, gadał sam ze sobą bardzo
głoś-1 no, wymachiwał rękoma i używał strasznych słów...
Na szczęście dzieci spały już wtedy głęboko i nigdy nie widywały tych
powrotów, a Kasia in-J stynktownie ukrywała to przed nimi. Jakżeby! bowiem
mogła znieść swój własny niepokój, gdy-| by otaczał ją jeszcze niepokój dzieci?
W takie dni jedyną jej pociechą była właśnie ich wesołość, a nawet ich psoty.
Za czasów Mamy Marysi to się nie zdarzało...! Ale teraz, na dodatek do ciężkiego,
serdecznego zmartwienia, Tata Karol miał dużo kłopotów. Wielki ciężar legł na
jego barkach, bo poza zwykłymi robotami, jakie i tak musiał w ciągu dnia
wykonywać, doszła jeszcze ta praca, którą dawniej
Mama Marysia brała na siebie. Poza tym wszystkim jednak było jeszcze coś, co
trapiło go najbardziej: w czasie choroby żony zadłużył się i dług ten dręczył go
gorzej niż najcięższa praca.
A że nie miał siły borykać się z troskami, więc by o nich zapomnieć, zaczął pić.
I, prawdę mówiąc, cóż go mogło teraz jeszcze przywiązywać do domu? Dzieci, tak,
oczywiście, kochał je bardzo, jak również tę swoją małą siostrzyczkę... Ale w
domu wszystko powoli się rozprzęgało. Kasia nie mogła podołać robocie i dom Mamy
Marysi, taki zawsze czysty, taki schludny, zamieniał się w norę.
Czasem Tata Karol, wracając z pracy (nawet niekoniecznie musiał być pijany),
mruczał pod nosem:
— Przeklęta diabelska buda!
A któregoś dnia, w przypływie rozpaczy, powiedział:
— Wiesz co, mała, najlepiej by było ruszyć gdzieś w świat jak żebracy czy
Cyganie!
Kasia, bezradna i wylękniona, nic na to nie odpowiedziała.
14
Dzika Skała
Farma Taty Karola była bardzo mała i stała samotnie na samym szczycie Dzikiej
Skały.
Zaś owa Dzika Skała była jakby olbrzymim gła zem, który spadł z góry. Przed
wielu wiekami, w niespokojnych czasach lodowca, ten blok grani tu musiał oderwać
się od górskiego szczytu i stoczył się do jego stóp. Razem z nim runęła lawina
ziemi i kamieni, obsypując jego boki i przygwa żdżając go do pochylającego się
nad nim górskiego zbocza. Z wolna, z biegiem stuleci, na tej masie, ziemi wyrósł
las, kawałek łąki i trochę - różnych] roślin.
Lecz w swej najwyższej części Dzika Skała po została skalistą i dziką.
Jej rozległe kamieniste płaszczyzny jedyni* gdzieniegdzie porastała niska trawa,
tymianek kępy jałowca i wrzosu. Tylko przy samej farmie na garści ziemi i
kamyków, jakimś cudem rós ogromny orzech.
16
Za domem Dzika Skała urywała się stromo, zupełnie pionowym zboczem, aż do samego
dołu, do wklęśnięcia doliny. Tu i ówdzie wegetowały, uczepione w omszonych
szczelinach granitu, mizerne brzózki. Z tej strony, przez małe okienka pokoju,
można było oglądać wschody słońca, a także dolinę, jak długa i szeroka, oraz
spory kawał wielkiej równiny Alzacji.
Z drugiej strony, tej, w której słońce zachodziło, stojąc w drzwiach miało się
przed oczami góry, całym swym ogromem wyrastające ponad Dziką Skałę. I można
było bez końca podziwiać grę barw i światła na szczytach czy skałach, zatapiać
wzrok w tych widokach i wyobrażać sobie, że się jest wśród obłoków. Była to
wspaniała zabawa i Kasia często się w nią bawiła. Góry były jednak o wiele
wyższe od Dzikiej Skały i słońce szybko kryło się za nie. Wieczór zapadał od
razu, pogrążając Dziką Skałę w fioletowych cieniach i chłodzie.
Tyle o stronie wschodniej i zachodniej. Ponieważ góry i las otaczały Dziką Skałę
półkolem z dwóch stron, krajobraz północny podobny był do zachodniego.
A od południa, pomiędzy halami i wrzosowiskami, zbiegała do wioski droga, ta
właśnie, którą dziś, jak zresztą codziennie, trójka dzieci wyruszała do szkoły.
TegcLŚnieżnego ranka cała okolica, jak okiem simftkc.°ffibvzyla po prostu białe
pagórki, widzia-
Skały
17
ne jakby poprzez ruszającą się zasłonę płatków które bez przerwy osypywały się z
nieba.
W kuchni na fermie, wypłakawszy wreszcie ca ły zapas łez, Kasia pomyślała, że
trzeba nakarmi krowy, potem je wydoić, mleko przecedzić i ra zem z podpuszczką*
wlać do kociołka, w któryn warzono ser. A o kurach i świni też nie należałc
zapomnieć.
— No rusz się, stara — powiedziała półgłosem — dalej! Trzeba przecież zrobić to
wszystko
W ten sposób dodawała sobie otuchy... Bo oc kogóż innego mogłaby jej oczekiwać?
Tego dnia śnieg utrudniał jeszcze pracę: żebj dostać się do obory czy do chlewa,
trzeba było naj pierw utorować łopatą ścieżkę. Ale te dróżki za sypywało wkrótce
z powrotem i wszystko zaczy nało się od początku.
Jak cicho było dzisiaj w Dzikiej Skale, jak ciążyła Kasi ta samotność! Że też
akurat dzisiaj w taki trudny, pełen mozołu dzień, Tata Kam musiał zostawić ją
samą, z rękami pełnymi robo ty! I taka samiutka będzie aż do zapadnięcia cie
mności, które dopiero zwrócą jej malców. Co dziennie bowiem, idąc do szkoły,
zabierali ze so bą bańkę z południowym posiłkiem.
Kasia natomiast od samego śniadania nawet ni^ marzyła, by przysiąść do stołu;
resztki zupy wy
* Domieszka, dzięki której zsiada się mleko, sporządzana z żołądków cieląt lub
kóz. Ongiś trzymano ją w pęcherzu, uwieszonym na belce nad płytą kuchenną.
18
brała warząchwią i wprost z niej przełknęła pośpiesznie, po czym zagryzła
kawałkiem chleba, wciąż patrząc na padający za oknem śnieg.
— No, rusz się, stara, dalej!... Trzeba się wziąć za cerowanie!
I wzięła powyginane blaszane pudło, w którym trzymała swe przybory do szycia, a
które stało zwykle na kredensie obok całej sterty podartych pończoch.
Gorzkie godziny
Pierwsza pończocha, która się Kasi nawinęła, by-l ła niebieska i tak pocerowana
na wszystkie stronyJ że aż utraciła swój właściwy kształt. W żaden spo^ sób nie
przypominała małej nóżki grubej Do rotki.
Wspomnienie Dorotki przypomniało Kasi po4 ranną scenę i ten okropny policzek.
Ach, cóż za smutny, smutny dzień! Jakież długie jest to po południe i jak powoli
wloką się godziny! Kasi; może sobie pracowicie przewlekać długą nić bawełny
poprzez olbrzymie dziury, sterta pończoch do cerowania wcale nie zdaje się
zmniejszać. Ani ciężar, który gniecie Kasinę serce...
ale raz w tygodniu ma dodatkową godzinę lekcji u starego nauczyciela, który
doucza wyróżniających się uczniów. Co teraz będzie? Co, na Boga, stanie się z
Dorotką?! Już po czwartej; dzieci już wyszły ze szkoły. I jeżeli Jeanjean
poszedł przodem sam (jak to robił często, nie troszcząc się, że brat musi wlec
się powoli z małą Dorotką), to jest już na pewno na drodze do Dzikiej Skały. A
Dorotka? Pewnie czeka na próżno przed drzwiami „Dziewczynek" albo w pobliżu, pod
podcieniami kościoła, gdzie chowa się w czasie niepogody.
— O Boże, Boże, spraw, by Dorotka czekała i nie poszła sama, po nocy, zaśnieżoną
drogą! Spraw, abym zdążyła na czas!
I Kasia, narzuciwszy pośpiesznie pelerynę i wskoczywszy w swe kalosze, dała nura
w sypiący śnieg.
— No, staruszko, teraz trzeba pójść wydoićjprzeWrócił cały porządek
i Dorotka czuła
krowy, zaraz zrobi się ciemno. Żeby chociaż dziecij już wróciły...
Przez cały dzień Dorotka nie mogła zapomnieć policzka. To się tak rzadko
zdarzało małej cioci, zawsze gotowej do pocieszenia, pomożenia każdemu z nich!
Ten okropny policzek do góry nogami
się
I nagle Kasia uświadomiła sobie, że przez tAfomu. Była pewna, że wszystko się
naprawi i zno-
wydarzenie poranne zapomniała powiedzieć JeanJ Jeanowi, że to on dzisiaj
powinien odebrać Dorot kę od „Dziewczynek". Zwykle robi to Wendelin
20
wzburzona do głębi. Teraz, wtulona w podcienia kościoła, czekała, aż któryś z
braci zabierze ją do
lwu będzie wesoło. Ale czas jej się dłużył.
Powoli zapadał wieczór. Wieczór nie taki, jak ^wykle, a jakaś poświata łagodna i
tajemnicza,
21
coś szarego i różowego, co kładło się na śniegu] To było bardzo ładne.
I oto Dorotka powzięła nagle decyzję: pójdzu sama! Tak piękna cisza, te płatki
śniegu, które ^ przedziwnym zmierzchu fruwały niczym ptaszki wszystko budziło
zaufanie i kusiło! Jak to łatwd i zabawnie będzie stawiać kroki, jeden po drugim
na tym pięknym, gładkim śniegu i tak sobie wę-Łię o młodszą siostrę! drować
samej! Drogę bowiem na Dziką Skałę Do-| Wściekły na samego siebie, a rotka
znała doskonale: po prostu trzeba skręcić zaraz za kościołem, a potem iść pod
górę...
_~ Jeanjean! — zawołała, jak mogła najgłośniej. — Jeanjean, dlaczego nie wziąłeś
Dorotki?
Jeanjean stanął jak wryty, zaskoczony nieoczekiwanym widokiem Kasi, i dopiero
teraz uprzytomnił sobie, że zapomniał o Dorocie! O nieba, to ici historia!
Wendelin ma przecież lekcję- dziś wie-Iczorem i to on, Jeanjean, powinien był
zatroszczyć
Na przeciwległym końcu tej samej ścieżki znaj dowała się Kasia. Ale podczas gdy
Dorotka szła
więc i na cały ^wiat, wrzasnął do Kasi: — To dlaczego nic mi nie powiedziałaś
rano?! I natychmiast zawrócił na pięcie, gotów pędzić V powrotem po Dorotkę. Ale
Kasia schwyciła go ?? ramię i energicznie potrząsnęła głową.
Idź na górę, cały dom zostawiłam otworem,
sobie powoli, kroczek za kroczkiem, pochłoniętałrzeba zająć się zwierzętami!
Sama odszukam Do nowością sytuacji, Kasia co tchu śpieszyła krętał'otę> a jeśli
będzie trzeba, wywołam Wendelina
V lekcji, żeby mi pomógł. I, nie zatrzymując się już ani chwili, pobiegła ?alej.
dróżką między skałami i zaroślami jałowca, wcią: potykając się w puszystym
śniegu. Zasypany nirri krajobraz wydawał się tak zmieniony, że be przerwy
musiała uważać, by nie zmylić drogi, by nie zboczyć na prawo czy lewo, w
pustkowie, trudno było nawet wyobrazić sobie, co mogłcj Wysoki kasztanowy las,
który Kasia pozostawi-przydarzyć się Dorotce, jeśli samodzielnie wypu- a za sobą,
dzielił na dwie, prawie równe, części ściła się w powrotną drogę. Jedynie
nadzieja, że odległość między wioską a fermą. Wychodząc z te-może któryś z
chłopców sam pomyślał o małej] 3° lasu na długim odcinku droga wiła się i bie-
podtrzymywała Kasię... ?ła Przez
otwartą przestrzeń, którą dzieci nazy-
Na skraju kasztanowego lasu, poprzez śnieżni ;vały „krainą wróżek". Zazwyczaj
kraina wróżek zasłonę, rozpoznała Jeanjeana, który, z rękorra 3??? prześliczna:
połać zarośnięta trawą, macie-w kieszeniach, szedł pod górę. Niestety, sam.
panka i wrzosami, przetkana brzozami i wielkimi,
22
23
omszałymi głazami, między którymi dróżka przerzynała się, jak rzeka przerzyna
się przez góry żłobiąc swe koryto. Ale dzisiaj kraina wróżel prawie znikła pod
śniegiem i tylko na samyrJ dole widać było pierwsze światła wioski. Drogj
spadała tutaj nieomal stromo i Kasia pomykać co tchu.
Wreszcie dotarła do końca, na placyk z tyłi kościoła. Pośpieszyła co prędzej do
drzwi „Dziewczynek". Dorotki nie było! Może pod podcieniam kościoła? Nie, tu nie
było jej również! I żadnycł śladów jej kroków: śnieg przysypał już wszystko
Co robić? Rzecz prosta, nie tracąc czasu trzebj było poszukać pomocy. Kasia więc
popędziła d( „Chłopców" i jak bomba wpadła do klasy, w któ rej odbywała się
wieczorna lekcja.
— Kasiu, Kasiu — powiedział nauczyciel. — Co się stało?
Ale siedzący w głębi Wendelin poderwał się n< sam widok małej cioci. Tak, jak
niedawno Jean jean, w jednej chwili uprzytomnił sobie to, o czyn nie pamiętał
przez cały dzień. Bo przecież on także powinien był przypomnieć bratu o jego obo
wiązku... Wybiegł z ławki i przyskoczył do Kasi
— Dorotka? Jeanjean zapomniał?
Widząc, że mały jest bliski łez, Kasia, uważa jąc, że teraz wcale na to nie pora,
potrząsnęła ??? jak śliwą.
— Prędzej, prędzej! Wendelin, musisz mi pcj
24
móc ją odszukać! Poprosimy Seppiego, żeby wziął psa i poszedł z nami!
Albowiem dzielna dziewczynka wiedziała już, jak należy działać...
Dorotka zupełnie zagubiła się w śniegu.
Z początku, kroczek za kroczkiem, szła dobrą drogą. Było strasznie zabawnie
wstawiać nogi w ten kobierzec, iść wśród wirujących płatków, bujać sobie w tym
przedziwnym wieczorze, jednocześnie takim białym, a przecież trochę szarym i
trochę różowym...
Dorotka była zupełnie pewna tego, jak trzeba iść. Dobrze wiedziała, że najpierw
wspina się prosto, stromą ścieżką za kościołem, a gdy się już na nią wdrapie,
będzie w krainie wróżek. A potem? No, potem tylko trzymać się drogi, i już! To
wydawało się takie proste, że Dorotka aż wzruszyła lekko ramionami: nie wiadomo
doprawdy, dlaczego ta Kasia zawsze każe, żeby któryś z braci koniecznie
prowadził ją za rękę! A dziś wieczór wyjątkowo łatwo będzie iść, ponieważ taki
śliczny blask bije od śniegu. I Dorotka, brnąc w świeżym śniegu, dzielnie
pomaszerowała naprzód, nacierając na górkę za kościołem.
Ale gdy dotarła do rozległej krainy wróżek, zasapana od wspinania się
spostrzegła nagle, że nie widzi przed sobą ani śladu drogi! Gdzie były głazy,
koło których wiła się ścieżka? Teraz były to
25
tylko wielkie garby śniegu, jedne większe, innej nieco mniejsze... Ale jak je
rozpoznać? Zwłaszcza gdy się ma zaledwie pięć lat, a przed oczami za-! słone
wirujących płatków!
I wtedy Dorotkę ogarnął strach. Z tego strachu zaczęła płakać głośno, zataczała
się to w prawo, to w lewo, okręcała się w kółko samej siebie po wiele razy, nie
zdając sobie z tego sprawy, i bardzo szybko straciła orientację, gdzie jest i w
którą stronę trzeba iść. Teraz umiała już tylko wołać rozpaczliwie słabiutkim,
zdławionym trwogą głosikiem:
— Kasiu! Tato! Ja się boję, ja się boję!
W końcu jak małe, oszalałe z przerażenia zwierzątko, drżące z lęku i zimna, całe
zasypane padającym wokół śniegiem, wturlała się na czworakach pod jakiś wielki
głaz, który tworzył coś w1 rodzaju groty.
I skulona w kłębuszek, wyczerpana płaczem, usnęła w końcu.
Tam właśnie odnalazł ją Baro, poczciwa psina.
Jakże jej długo szukali — Kasia, Wendelin, polowy Seppi i pies Baro!
Najpierw nawoływali po drodze na prawo i lewo, potem szukali w kasztanowym lesie,
potem w zaroślach aż do samej Dzikiej Skały, a potemj znowu wrócili do krainy
wróżek.
— Tylko w tym labiryncie musiała się gdzieś
26
zapodziać — powiedział Seppi i rozkazał psu: — Szukaj, Baro, szukaj, mój piesku!
I wreszcie, po węszeniu i obwąchiwaniu jakiegoś śladu, ledwie dostrzegalnego pod
śniegiem po bieganiu, prosto jak strzała i zygzakiem, oć jednego punktu do
drugiego, po powracaniu nieskończoną ilość razy na swe własne tropy, po skakaniu
i ujadaniu, Baro stanął w końcu przed jednym z głazów, wygiął się w łuk i zawył
radośnie
Dorotka była odnaleziona.
Czekanie przeciąga się de ciemnej nocy
Dopiero gdy Seppi wziął Dorotkę na ręce, aby zanieść ją na Dziką Skałę, mała
obudziła się. Była oszołomiona i półprzytomna. Ale z wolna wróciło jej
wspomnienie przeżytych ostatnio godzin i znów zaczęła szlochać.
— Nie płacz już, nie płacz — zaklinała Kasia, drepcząc obok Seppiego. —
Przecież znaleźliśmy cię!
Z wolna Dorotka uspokoiła się i zasnęła, ale za to Kasia zaczęła cała się trząść.
W pewnej chwili Seppi zapytał bez ogródek:
— A gdzie jest Karol?
— Poszedł do miasteczka sprzedać krowTę i cielaka.
— I jeszcze nie wrócił do tej pory? Kasia tylko lekko wzruszyła ramionami.
W domu Seppi ułożył Dorotkę w łóżku. Jean-jean, na szczęście, nie dał wygasnąć
ogniowi. Seppi kazał Kasi jak najprędzej obłożyć bratanicę bu-
29
telkami z gorącą wodą, ile ich tylko mogła znaj leźć w domu, i napoić ją gorącym
mlekiem z mio dem.
W oborze Czarnula i Rika ryczały żałośnie i Ka si przypomniało się, że przecież
miała je właśni doić, kiedy wybiegła na poszukiwanie Dorotki.
— Zostaw to, mała — powiedział Seppi, biorą< wiadro do ręki. — Siedź lepiej
tutaj, a ja wydojc ci krowy!
Mogła więc Kasia nareszcie usiąść sobie ? krześle przy małym łóżeczku.
Jakaż była zmęczo na, ledwie żyła! A przecież wiedziała dobrze, że nie koniec
jej trosk na dzisiaj. Bo właśnie teraz zaraz, zacznie się długa noc czekania.
Na dole Seppi powrócił z obory.
— Nic już nie potrzebujesz, mała? No to idzie my, Baro!
— Seppi! — zawołała Kasia z góry. — Seppi dziękuję, dziękuję po tysiąc razy, z
całego serca
Na dworze śnieg już nie padał, natomiast ze rwał się lekki wiatr.
Gdy Seppi sobie poszedł, Kasia zeszła na dól i zajrzała do obory. Seppi zrobił
tam wszystko, cc należało: wydoił krowy, wygarnął gnój i podrzuci] świeżej
podściółki. Kochany Seppi!
Później, gdy dała chłopcom kolację, kazała ini iść spać, bo chciała jak
najprędzej zostać sama ns wypadek, gdyby Tata Karol wrócił wcześniej nii zwykle,
ale... w takim stanie jak zwykle!
Jeanjean pytał czasem:
30
.— O której tata wróci?
Wendelin natomiast nie pytał o nic. To nasu-wało Kasi przypuszczenie, że
chłopiec od dawna domyśla się czegoś. Teraz, mówiąc jej dobranoc, czule
pogładził jej rękę.
—- Biedna, mała ciociu... — a nazywano ją tak jedynie w niezwykłych chwilach —
wiesz, że my cię bardzo kochamy...
A mała ciocia trapiła się teraz Dorotką: dziewczynka była cała rozpalona,
rzucała się przez sen i wykrzykiwała coś żałośnie. Wreszcie Kasia po-| łożyła
się, ale zasnąć nie mogła, kręciła się z boku na bok, dręczył ją niepokój o
Dorotkę, o Tatę Karola...
No, bo skoro Dorotka tak zabłądziła, to i pijany łatwo przecież zgubić może
zasypaną śniegiem drogę...
Gdy wreszcie, zmęczona do ostateczności, usnęła, koło północy obudziła się
gwałtownie. Jakiś męski głos wołał ją z dołu, pod jej oknem. To nie był
wprawdzie głos Taty Karola, ale Kasia natychmiast pojęła, że wołanie to ma jakiś
związek z jego powrotem. Nie tracąc czasu na ubieranie, jednym skokiem znalazła
się na schodach, pędem przebiegła kuchnię i otworzyła drzwi.
Przed nimi stały trzy postacie. Ale środkowa przypominała nie tyle człowieka, co
jakieś dziwaczne zwierzę, które chodziło ni to na dwóch, ni
31
to czterech nogach i jęczało niby chory kot. ??? był Tata Karol, a jednym z
podtrzymujących goj ludzi był... dzielny Seppi, który na widok małej 1 figurki w
koszuli, całej drżącej z przerażenia, sta-?
rał się żartować:
— No, Kasiątko, ilu jeszcze osobników każesal mi dzisiaj wydłubywać ze śniegu?
Tak, tego wieczoru Tata Karol ani nie wykrzy-1 kiwał wiele, ani nie rozbijał się
zbytnio: po prostiM nie mógł. Jeszcze nigdy nie był w tak opłakanyrrl stanie.
Dwaj mężczyźni zataszczyli go na łóżkcl i okryli kołdrą aż po samą brodę.
Zachrapał na-1
tychmiast.
— Jakżeście go znaleźli? — spytała Kasia.
— Nie martw się, nie tkwił w śniegu za długo! nie zdążył się przeziębić!
Gramolił się na tę górka za kościołem i od razu wywalił się jak długi. Wte-j dy
zaczął wrzeszczeć niby zarzynany wół. Jen szcześmy z kolegą nie spali, graliśmy
sobie w be-j lotkę. Jak usłyszeliśmy ten krzyk, pobiegliśmy, nq i widzimy, co
się dzieje... Nie denerwuj się, Ka-I siatko, jutro wszystko będzie dobrze!
Kasia bez słowa pokiwała głową. A poniewaa nie wypadało tak stać w nocnej
koszuli i poniewaa robiło się jej coraz zimniej, ściągnęła ze stołu serH wetę i
otuliła się nią jak chustą, w której prawią cała zniknęła. Żołosny widok
przedstawiała w tym dziwacznym stroju, z rozczochranymi wokół twa-! rzy włosami.
Wreszcie powiedziała z westchnieniem:
32
_ Jesteście obaj bardzo dobrzy... Bardzo, bardzo wam dziękuję...
lf opamiętawszy się trochę, jak gospodyni, która wie, jak się wypada zachować,
podeszła do kredensu, ciągnąc za sobą swą chustkę-serwetę, wyjęła butelkę i
kieliszki, aby obu ratowników poczęstować na rozgrzewkę samogonem.
Gdy nieco później wracali z powrotem, Seppi westchnął:
— Biedne dziecko, niewesoło się jej zapowiada...
A jego towarzysz mruknął, kiwając głową:
— No, jeśli Maria patrzy na to wszystko stamtąd, z góry...
i
Kasia postanowiła, że od teraz wszystko musi być inaczej
Nazajutrz po tym smutnym dniu Kasia wczesnym rankiem wydoiła krowy, a gdy wyszła
z obory, mimo zmęczenia i niewyspania stanęła olśniona przecudnym widokiem, jaki
rozpościerał się przed nią. O świcie śnieg przestał wreszcie padać, wziął mróz i
wszystko dokoła iskrzyło się jak kryształ. Spoza domu wschodziło słońce i niebo
w tamtej stronie było jasnożółte. Lecz najpiękniejsze odblaski kładły się
naprzeciwko, na ośnieżonych szczytach, z których noc dopiero co się zsunęła.
Była to prawdziwa feeria świateł o różowych i złotych odcieniach. Kasia
postawiła wiadro z mlekiem pośrodku podwórza i, odgarniając wierzchem dłoni
pasmo włosów sprzed oczu, zapatrzyła się, oczarowana roztaczającym się przed nią
widokiem. Albowiem nic, żadne zmęczenie, żadne strapienie, nie mogło przyćmić w
niej wrażliwości na piękno.
— Jak ślicznie... — westchnęła cichutko.
34.
W domu wszyscy jeszcze spali, Kasia była sama. Na zaśnieżonej ziemi zaczynały
się tylko ślady jej własnych kroków. Rozpościerające się nad domem gałęzie
orzecha rysowały się delikatnie migocącymi liniami, a dalej, przed masywem lasu,
konary pierwszych jodeł też odcinały się na ciemnym tle leśnej gęstwiny. Ani
szmeru wokoło... Jakiś ptak przeleciał w prostej linii z orzecha na dach obory,
strącając bezgłośnie kilka okruchów śniegu. Kasia pokiwała lekko głową i nikły,
radosny uśmiech opromienił jej twarz. Po czym wzięła wiadro i ruszyła do kuchni,
gdzie przecież czekała na nią robota.
Właśnie w tej chwili Karol ukazał się na progu. Nie wyglądał zbyt elegancko. Nie
odzywając się ani słowem wziął widły, które stały koło szopy, i poszedł do obory.
Biedny Karol, wydawał się taki zawstydzony, że Kasi zrobiło się go żal;
nieśmiało powiedziała mu dzień dobry, nim weszła do domu.
W kuchni natychmiast przelała mleko do sero-warskiego kociołka i, nim obudziła
chłopców, podrzuciła jeszcze parę polan do pieca, żeby się lepiej paliło.
Następnie poszła na górę, do Dorotki.
Dorotka siedziała w łóżeczku, otulona pierzyną, i choć oczy miała podkrążone,
uśmiechała się wesoło, jak zawsze. Na szczęście więc, najcięższe zmartwienie
Kasi już minęło: Dorotka nie rozchorowała się bardzo!
3»
35
— Wiesz ?? — powiedziała schrypniętym głosikiem — trochę boli mnie gardło...
Dasz mi syropu? — I dodała: — ...Uch, ale miałam stracha wczoraj, jak się
zgubiłam... przedtem, to wiesz, było bardzo ślicznie iść po śniegu! Nie będziesz
na mnie krzyczeć, prawda, że poszłam sobie sama? No, bo dlaczego chłopcy po mnie
nie przyszli?
— Nie martw się, grubasku — uspokoiła ją Kasia. — Nie, nie, nie będę się na
ciebie gniewać, na razie nikt się n.a ciebie nie będzie gniewać! Dobrze,
dostaniesz syropu, ale najpierw przyniosę ci mleka z miodem. Wszystko już będzie
dobrze, kochanie...
Było to zaczarowane zdanie Kasi: wszystko będzie dobrze! Powtarzała je samej
sobie i innym niezliczoną ilość razy dziennie.
Na dole Kasia zastała Tatę Karola i chłopców. Jedli poranną zupę.
— A gdzie Dorotka?
Pytanie zadał wprawdzie Karol, ale w oczach chłopców Kasia wyraźnie czytała bez
porównania więcej niepokoju. Nie powiedzieli ojcu nic o wczorajszej przygodzie,
pozostawiając to swej małej cioci.
— Dorotka jest przeziębiona — powiedziała Kasia. — Wczoraj zgubiła się w
śniegu... szukaliśmy jej razem z Seppim... i jego psem.
Chłopcy, uspokojeni już nieco co do stanu zdrowia Dorotki, nie wdając się w
bardziej szczegóło-
36
we wyjaśnienia ojcu, pakowali swe tornistry i torby, po czym wymknęli się
pośpiesznie.
A Karol wydawał się zakłopotany i jakby pragnął uniknąć jakiegokolwiek
przypominania tego, co zdarzyło się wczoraj. Od pewnego czasu zresztą źle się
czuł w roli ojca rodziny. Nie rozpytując o szczegóły, westchnął i wreszcie
powiedział z wahaniem:
— Naparz jej ziółek... Zajrzę do niej...
Kasia bez słowa patrzyła, jak wchodził na schody, ciężko i niezdecydowanie. Gdy
był już na górze, słyszała jeszcze, jak szurał podeszwami po podłodze.
Ona tymczasem nastawiła mleko, by się przegotowało, wdrapała się na stołek i
sięgnęła po garnek z miodem i pudełko z suszonymi ziołami, które stały wysoko na
kredensie.
— No, staruszko — powiedziała do siebie na głos — jeszcze nie koniec! Teraz
trzeba Dorotkę wyleczyć!
Kasi nie przerażały żadne przeciwności, żadne trudności, które przychodziło jej
przezwyciężać! Taka już była. Natychmiast szukała, jak by zaradzić trudnej
sytuacji, i uważała, że jest to jedyny sposób na zniechęcenie czy niepokój,
które przecież tak łatwo mogą owładnąć człowiekiem.
Jeszcze tego samego dnia, po pewnym namyśle, postanowiła zadziałać energicznie,
by na przyszłość, w miarę możliwości, uniknąć takich dni, jak wczorajszy.
37
Przede wszystkim, gdy Dorotka już wyzdrowieje, nie będzie w złą pogodę chodziła
do ochronki. Zostanie w domu, to nic nie szkodzi, że pracy będzie przez to
trochę więcej. Następnie Kasia postara się za wszelką cenę, żeby Tata Karol
polubił być w domu. Na to dom musi wyglądać tak, jak... jak za czasów Mamy
Marysi.
— No, staruszko! — powiedziała Kasia do siebie w przypływie wielkiego zapału. —
Wszystko się wyszoruje, wypierze, wysprząta, zawiesi się czyste firanki,
wywoskuje się kredens. Wszystko musi być takie ładne, jak było... dawniej!
Do domu na Dzikiej Skale wchodziło się przez kuchnię, która zajmowała prawy
narożnik frontu. Kuchnia ta służyła niejako dwom celom, ponieważ jej lewy kąt, w
głębi, był miejscem przeznaczonym do wyrabiania serów i tam znajdowało się
palenisko, nad którym, na drewnianych belkach, zwisał wielki serowarski kocioł.
Po tej samej stronie, pod ścianą, na wprost wejścia, był piec kuchenny, na
którym Kasia gotowała jedzenie dla domowników i domowych zwierząt. A po prawej
stronie były drzwi do pokoju.
Prawdę mówiąc, był to bardzo malutki poko-iczek. Stanowił właściwie część kuchni,
drzwi do niego były bowiem stale otwarte. Na wprost dwu niskich okien, między
którymi stał duży, szafkowy zegar, znajdował się ciężki, dębowy stół, a w
38
kącie ławka. W przeciwległym rogu, obok drzwi do izdebki chłopców, była wnęka z
łóżkiem Taty Karola, przykrytym wielką, czerwoną pierzyną.
Królestwo dziewczynek, jak już wiemy, było w małym pokoiku na górze, w
sąsiedztwie składziku na siano, a wchodziło się tam po schodach, prosto z kuchni.
W ciągu dnia całe życie rodziny koncentrowało się, oczywiście, w kuchni i w tym
pokoju obok niej. I tam też właśnie panował największy nieład, tam było
najwięcej do sprzątania.
Nie zwlekając, korzystając z przypływu energii, Kasia wzięła się do dzieła.
Wielka miotła, nim przyszło jej zamieść podłogę, musiała poomiatać kurze i
pajęczyny ze ścian i sufitu. Wkrótce podłoga kuchni i pokoju była nimi usłana! A
że Kasia rychło musiała przerwać te porządki i zająć się zwykłą, codzienną
robotą, więc podczas południowego posiłku wszystko wyglądało na jeszcze
brudniejsze, bardziej zakurzone, a rozgardiasz panował jeszcze większy niż
zwykle! Czy Tata Karol to zauważył? W każdym razie Kasia nie zwierzała mu się ze
swych planów. Niepokoiło go zdrowie Dorotki i zdawał się zadowolony z nowin,
usłyszanych od Kasi. Jemu samemu nocny upadek w śnieg nie wyrządził chyba nic
złego, ale nie miał apetytu i co chwilę, z bolesnym grymasem, dotykał ręką głowy.
Po posiłku Kasia posiedziała chwilkę przy Dorotce, po czym zabrała się do
zamiatania podłogi.
39
Następnie zdjęła z okien firanki i namoczyła je w wielkiej miednicy. Upierze je,
gdy będzie miała wolną chwilę, gdyż, na szczęście, na samej górze ogromnej szafy
znalazła inne, złożone, czyste i białe, choć troszkę zmięte, które, po
energicznym wypucowaniu szyb, zawiesiła na oknach. Akurat wystarczyło jej
jeszcze czasu, by wyszorować kafelki ścian i podłogi i pookurzać meble. Jutro
przetrze się je woskiem.
Gdy Karol, który przez całe popołudnie naprawiał narzędzia w szopie, a potem
obrządzał zwierzęta w oborze, wrócił do domu na kolację, stanął w progu zdumiony.
— Samaś to wszystko zrobiła, mała?
Kasia pochyliła się nad paleniskiem kuchni i udawała, że rozdmuchuje ogień, ale
pilnie obserwowała zaskoczenie brata. Podniosła głowę, śmiejąc się z radości od
ucha do ucha.
— Jak ładnie... — powiedział Karol, przyglądając się kuchni i temu, co przez
otwarte drzwi widać było w pokoju. — Jak ładnie... trochę tak, jak...
A Kasia, ze ściśniętym nagle gardłem, podeszła do brata i ujęła go za rękę.
— ...tak, jak... dawniej? — spytała nieśmiało. A jej dobre i pełne najlepszych
chęci serduszko zabiło radośnie.
„Jakie to szczęście — pomyślała. — Przecież o to właśnie mi chodziło".
40
Postanowień trudno dotrzymać
Po kilku dniach Dorotka wyzdrowiała, ale nie było mowy o posyłaniu jej do
ochronki, bo wciąż albo sypał śnieg, albo był silny mróz. Całe więc dni spędzała
z Kasią i, jak wtedy, kiedy była zupełnie malutka, chodziła za nią. wszędzie,
krok w krok. Kasi wcale nie pracowało się przez to łatwiej, ale była szczęśliwa.
Nigdy jeszcze nie miała Dorotki tak całkowicie wyłącznie dla siebie, gdyż
wkrótce po śmierci Mamy Marysi małą przyjęto do wiejskiej ochronki i chodziła
tam codziennie, odprowadzana przez chłopców. W święta czy wakacje Dorotka była
wprawdzie w domu, ale chłopcy też przecież wtedy w nim byli, było pełno gwaru i
ruchu, cała trójka bawiła się razem. A teraz...
Od dnia swej ostatniej eskapady Tata Karol trzymał się nieco bardziej w ryzach,
choć parę razy powrócił z wioski niezbyt trzeźwy, coś tam mamrocząc pod nosem...
Może po prostu bał się
41
teraz zimowych, niebezpiecznych nocy? W każdym razie starał się nie wracać zbyt
późno i, dzięki temu, oczekiwanie i niepokój nie były dla Kasi takie długie i
ciężkie. Prawdę mówiąc, wizyty Karola w wiejskiej oberży, gdzie stary, poczciwy
oberżysta, znając jego słabość, starał się jak najmniej podawać mu wódki — były
znacznie mniej groźne, niż gdy wybierał się do knajp w miasteczku.
Dzika Skała wciąż była zasypana śniegiem, Karol całe dni przesiadywał w szopie
lub w oborze, wziął się bowiem do gruntownego remontu drabiny na siano, która
już bardzo tego wymagała.
Tak więc Kasia z Dorotką przez cały dzień były same w całym domu i czuły się
bardzo dobrze. Wymyśliły sobie własny sposób, dzięki któremu raz-dwa można się
było uporać z domową robotą. Był to sposób bardzo prosty: należało wszystko
traktować jako zabawę, według zachcianek Dorotki! Na przykład — zamiatanie mała
uznała za wyłącznie swój obowiązek, po prostu dlatego, że miała własną malutką
miotełkę i taką samą szufelkę. Kasia nigdy się temu nie sprzeciwiała, a Dorotka,
puszczając w ruch swą szufelkę i miotełkę, udawała, że zbiera jakieś śmieci. Gdy
trzeba było obierać jarzyny, marchew i ziemniaki powycinane bywały w figurki
cudacznych ludzików i gotowane razem z innymi i nikomu nawet przez myśl nie
przeszło martwić się, że przecież tyle się marnuje. Świnia korzystała na tym,
choć zapasy zmniej-
42
szały się wydatnie. Gdy Kasia prała bieliznę, Dorotka z zakasanymi rękawami
stawała przy cebrzyku i robiła bańki mydlane, zachlapując nie tylko swój
fartuszek, ale i podłogę. A ponieważ często jej się te bańki nie udawały, więc
Kasia jej pomagała, no a pranie — pranie sobie czekało. I biedna mała ciocia
musiała potem na nowo grzać wodę, lub jeśli tymczasem inne czynności stawały się
pilne, po prostu płukała wszystko pośpiesznie i wieszała jedno na drugim na
sznurze od bielizny.
Ale była jeszcze Serafina-Eufrozyna, ukochana „córka" Dorotki. Już dawno temu
Karol przyniósł tę lalkę z miasteczka i cała rodzina przejrzała skrupulatnie
kalendarz, by znaleźć odpowiednie imię. Gdy Wendelin zaproponował imię Serafina,
Dorotka zgodziła się bez wahania, bo jak przez mgłę pamiętała, że jest jakaś
pobożna pieśń, w której jest mowa właśnie o serafinach. Tymczasem jednak
Jeanjean upierał się przy Eufrozynie, na które to imię trafił, przeglądając w
kalendarzu miesiąc marzec — oba więc imiona z taką samą radością zostały nadane
ukochanej lalce.
Serafina-Eufrozyna była córką bratanicy, a zatem Kasia, ponad wszelką wątpliwość,
była jej cioteczną babką i wobec tego czuła się osobiście odpowiedzialna za
stroje wnuczki. Albowiem Serafina-Eufrozyna ciągle potrzebowała fartuszków,
sukienek, czepeczków (a przynajmniej jej matka domagała się ich dla niej), a
któż mógł tego wszy-
43
stkiego dostarczyć, jeśli nie Kasia? Nieraz więc się zdarzało, że gdy Kasia po
południu z zapałem zabierała się właśnie do cerowania pierwszej dziurawej
pończochy — zjawiała się Dorotka, w jednej ręce trzymając Serafinę-Eufrozynę, a
w drugiej wymachując jakimś gałgankiem, znalezionym na strychu czy gdzieś
indziej.
— Kochana ciociu, patrz, jaki śliczny fartuszek może być z tego dla mojej
córeczki!
I „kochana ciocia" nie mogła już, oczywiście, zrobić nic innego, jak odłożyć
dziurawą skarpetkę, a zabrać się natychmiast, ze znacznie zresztą większym
zapałem, do krajania, przymierzania, szycia. Doprawdy aż szkoda, że nie zawsze
dało się wykończyć taki śliczny fartuszek, ale niestety, Kasia zbyt często
spostrzegała właśnie, że najwyższy czas doić krowy, że popołudnie upłynęło
zdradziecko i że... stos pończoch do cerowania nie zmniejszył się ani o jedną
parę! Nie pozostawało nic innego, jak zebrać je wszystkie razem i znowu wcisnąć
na kredens, pod jego górną część...
Mijały dni, mijały tygodnie. Któregoś dnia Kasia spostrzegła, że powolutku,
powolutku wszystko w domu powróciło niemal do tego samego stanu, w jakim było
przed jej wielkimi porządkami! Kafelki posadzki znowu były brudne, przy byle
podmuchu powietrza zakurzone pajęczyny poruszały się po kątach, puste kamienne
garnki pa
44
smalcu czekały już nie wiadomo od kiedy na umycie, stół i zlew w kuchni domagały
się solidnego wyszorowania, naczynia też nie były poustawiane jak należy i
poniewierały się wszędzie, a spod ławTy w pokoju wystawały poplątane, brudne
ramiączka fartuszków chłopców. Tylko firanki w oknach prezentowały się nadal
dobrze i świeżo. Ale w tym ogólnym nieporządku trudno je było nawet zauważyć.
Kasia zaś, stojąc pośrodku kuchni i przyglądając się temu smętnemu widokowi,
wspominała ze ściśniętym sercem owe żarliwe postanowienia, jakie towarzyszyły
jej wielkim porządkom. Gdy przekonała się, że Tata Karol dostrzegł i ocenił jej
wysiłki, chciała, żeby wszystko zrobione było jeszcze lepiej, miała nawet zamiar
wyczyścić do połysku łyżki i wahadło zegara. Oczywiście, myślała, wszystko
będzie się lepiej układać, jeśli na każdym kroku nie będzie już znać tego
przygnębiającego zaniedbania! Ale, po pierwszym zapale, jej dzielne zamiary z
wolna zaczęły topnieć, jeden po drugim, niepostrzeżenie dla niej samej. Jednego
dnia nie zrobiła tego, innego — tamtego.... „Zamiatałam wczoraj, można sobie
dzisiaj darować... nie ma teraz ciepłej wody, jutro pozmywam wszystko razem...
najpierw muszę pójść pomóc Tacie Karolowi... muszę zanieść żarcie świni i
nasypać ziarna kurom... muszę przygotować chłopcom bańki na jedzenie... Ale
właśnie Dorotka chce czegoś ode mnie... biedna kruszyna, trzeba
45
się z nią trochę pobawić, bo zanudzi się na śmierć... o rety, przecież nie
nastawiłam jeszcze zupy!"
Ileż przeróżnych robót poganiało jedna przez drugą, od rana do wieczora, Kasię!
A mimo to, patrząc na nieporządek panujący w domu, robiła sobie gorzkie wymówki:
'
— Trzeba było... Trzeba było znaleźć czas na to... Trzeba było mniej bawić się z
Dorotką... Trzeba było... Tata Karol tak bardzo chciałby, żeby w domu było „jak
dawniej", a i dla malców przydałoby się, żeby było ładniej! Ach, jak to zrobić?
No i zdarzyło się, że pewnego popołudnia Kasia zeszła do wioski. Miała ze sobą
całą długą listę sprawunków, które należało zrobić u starej Agaty, właścicielki
sklepu z towarami kolonialnymi i pasmanterią. Taka wyprawa była dla Kasi zawsze
wielkim świętem, a tym razem nawet podwójnym, bo zabrała ze sobą Dorotkę.
Nie było zbyt zimno, śnieg nie padał, ale wszystko dokoła — ziemię, głazy, góry
aż po wierzchołki — pokrywała cudowna biel. I tylko gałęzie drzew, z których
wiatr postrząsał śnieg, rysowały się ostro czarnymi, wąskimi kreskami na białym
tle śniegu i szarości nieba.
Trzymając się za ręce Kasia z Dorotką wyruszyły w drogę. Śnieg, ubity nogami, a
zwłaszcza
46
płozami sanek, którymi chłopcy zjeżdżali codziennie do szkoły, a także tych, na
których Tata Karol zwoził z gór drzewo, stwardniał i z dnia na dzień robił się
coraz podobniejszy do dobrze odciśniętego sera.
Minąwszy kasztanowy las, dziewczynki znalazły się w swej krainie wróżek, jeszcze
piękniejszej niż zwykle, oświetlonej srebrzyście, a ta srebrzy-stość zdawała się
promieniować raczej od. ośnieżonej ziemi niż pochodzić z zimowego nieba. W tej
zaczarowanej krainie marzeń panowała taka cisza, że obie starały się nie mącić
jej niczym. Za to odbiły to sobie przy schodzeniu z górki, zamienionej przez
mróz w prawdziwą ślizgawkę. Na placyku za kościołem wylądowały wreszcie na...
własnych siedzeniach, zanosząc się od śmiechu.
Stara Agata powitała je okrzykami radości, jakimi wita się stare znajome, które
człowiek rad widzi. Odkąd bowiem obowiązki gospodyni trzymały Kasię na Dzikiej
Skale, do wioski schodziła raczej rzadko.