Wolski Marcin - Omdlenie

Szczegóły
Tytuł Wolski Marcin - Omdlenie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wolski Marcin - Omdlenie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolski Marcin - Omdlenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wolski Marcin - Omdlenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Marcin Wolski Tytul: Omdlenie Z "NF" 8/92 Hilary Grabiec przeklinał drogę na skróty. Przeklinał soczyście, po proletariacku, jak zwykli przeklinać budowniczowie wielkich budów, wrzucając dla podkreślenia internacjonalistycznego charakteru przekleństw wielkoruskie "job twoju mat'!". Żar lał się z nieba, które kolorytem upodabniało się do łanów dojrzewających zbóż. A jednocześnie było naelektryzowane energią wielką, duszną i parną. Oczywiście, drogę tę pokazał mu wróg klasowy. Cała podróż od początku najeżona była trudnościami. Na stacji dowiedział się, że z miasteczka nie przyślą podwody i żeby próbował zabrać się okazją, później ciężarówka pełna rozśpiewanej młodzieży zetempowskiej podwiozła go wprawdzie, za co zrewanżował się gratisową pogadanką o Korei, szelkach Trumana i bezeceństwach Tito, ale czy młodzieży nie przypadła w smak gawęda, czy też kierowca, człek wystarczająco dorosły, żeby pamiętać okres przedwojenny, miał inne poglądy polityczne, dość, że wysadzono go na rozstaju, twierdząc, że do miasteczka jest ledwie pół kilometra z hakiem. Uszedł te pół kilometra i jeszcze ze dwa haka, a dookoła tylko pola fałdziste, małe grzebyki lasów przysiadłe jak gąsienice na wzniesieniach. Przy krzyżu natknął się na babę. Baba jak baba, na widok mężczyzny w garniturze z teczką poczęła pozorować zawiązywanie sznurowadła u trzewika, tak że nawet najbardziej dociekliwy ateista nie mógł zarzucić nic jej pozycji klęczącej. - Czy dobrze idę, towarzyszko? - rzucił Hilary z oszczędnym uśmiechem, aby nie zdradzać swych ubytków zębowych. Później żałował partykuły "towarzyszko". Mógł przecież zagaić neutralnym "Dzień dobry", albo nawet prowokacyjnym "Pochwalony", na co miał dyspensę z komitetu. Kobiecina wskazała mu dość gorliwie skróconą drogę, "miedzą, miedzą, bez mostek, kole laska, potem cmentarzyk ino i już miasteczko". Dopiero po przemaszerowaniu kolejnego kilometra zorientował się, że padł ofiarą dezinformacji. Miał rację genialny Józef Stalin - wróg czaił się wszędzie. Nawet wśród ludzi prostych, predestynowanych do roli surowca, z którego w marksistowskim tyglu miał wytopić się Nowy Człowiek. - Ile jeszcze walki przed nami - westchnął Grabiec, otarł pot skraplający się na łysinie i mocniej ścisnął rączkę teczki wypełnionej najświeższymi broszurami agitacyjnymi. Pegeerowskie pole wydawało się nie mieć końca. Próżno szukał jakiegoś punktu orientacyjnego. Przez moment zachwiało się jego niezłomne poparcie dla idei kolektywizacji. A potem dostrzegł drzewo. Wielkie, baobabiaste, usytuowane na lekkim wzniesieniu, o konarach poskręcanych jak u bohaterów barokowych rzeźb sakralnych (których nie lubił). - Stamtąd się rozejrzę. A może odpocznę w cieniu. Jak każdy mieszczuch wychowany na łódzkim podwórku, Grabiec nie lubił plenerów. Kojarzyły mu się one z paniczną ucieczką w trzydziestym dziewiątym, potem z bezkresnymi rubieżami Kraju Rad, gdy zaniosło go aż do Karagandy. Choć miał szczęście. Wiek i stan zdrowia uniemożliwiły mu służbę wojskową, rodzinne umiejętności (pochodził z wielodzietnej familii krawca Grabenmana) pozwoliły znaleźć pracę w szwalni mundurów. A potem jakiś kuzyn, Wiśniewski, Kwaśniewski czy Nowak (miał wielu kuzynów i duże trudności z zapamiętaniem ich świeżych nazwisk) wyciągnął go i przeniósł na odcinek pracy ideologicznej. Grabiec miał tylko małą maturę i niejakie trudności z wypowiadaniem się na piśmie, toteż po krótkim redagowaniu gazety (później skrytykowanej za odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne) skierowano go w teren. Bo gadał świetnie. Jego kuzyn (Wiśniewski albo Kwiatkowski), który wpadł raz na szkolenie prowadzone przez Grabca i wysłuchał jego popisowego referatu pt. "Boga nie ma", stwierdził żartobliwie, że gdyby Bóg to usłyszał, to sam by stracił wiarę w siebie. Hilary nie lubił takich żartów. I gdyby nie fakt, że mówił to jego kuzyn (Kwiatkowski, a może Nowak), udałby się z doniesieniem do odpowiedniego Departamentu do spraw Anegdotczyków, zajmującego się rejestracją ochotników do Budowy Biełomor Kanału. Grabiec uważał, że socjalistyczny system wartości musi być integralny. Zwątpienie w jeden z elementów - koncesja dla relatywizmu lub choćby kolorowych skarpetek - stanowić może wyłom, doprowadzający z czasem do pęknięcia całości. - Wątpliwości to kornik w ramie obrazu lepszego jutra - wyraził się kiedyś poetycko. - I dlatego ja ich nie mam. Drzewo było tuż, tuż. Ale i zmęczenie robiło swoje. Czuł pulsowanie w skroniach, przed oczyma przelatywały mu czerwone płaty. Niebo pociemniało. Czyżby zbierało się na burzę? Naraz potknął się. Ból w piersiach uderzył go jak toporem, a niebo przekreśliła krwawa błyskawica. "Boga nie ma! - przemknęło mu w ostatnim przebłysku świadomości. Najpierw uczuł chłód, potem wilgoć. Żył. Uniósł głowę oczekując kolejnego uderzenia bólu. Nic takiego nie nastąpiło. Podniósł się na kolana. Poszukał wzrokiem teczki. Leżała opodal. Padać musiało krótko, a chmurka, która była tego powodem, już odpływała ku skrajowi nieba. Popatrzył na zegarek marki "Smiena". Było dopiero w pół do trzeciej. Zatem przeleżał w omdleniu najwyżej dwie godziny. W porządku, zdąży jeszcze na wykład. Tylko w którą stronę musiał iść? W pobliżu rozległ się warkot przejeżdżającego samochodu. A zatem droga musiała być niedaleko. Porwał się żywo, jakby ubyło mu kilka wiosen. Miedza zdała się szersza, a łan zbóż ustąpił szatkowaninie małych poletek. Dotarł do wąskiego pasma świeżego asfaltu. - Nareszcie ktoś zabrał się za te poniemieckie dróżki. Przeskoczył rów i wtedy stało się coś najgorszego, nadwerężony zamek teczki puścił i sypnęły się na jezdnię broszurki cenne i niezastąpione: "Cyrk Trumanillo", "Zapluty karzeł reakcji", "Upiory Watykanu" czy "Myśli Józefa Stalina orężem w walce z pryszczycą". Pochylony zaczął zbierać swe precjoza z gorliwością zeloty, tak że nie zauważył, nie usłyszał nadjeżdżającego samochodu. Pisk hamulców dotarł do Hilarego z opóźnieniem, kątem oka zobaczył tylko kierowcę walczącego z kierownicą. Szczęściem hamujące auto musnęło go tylko odrzucając do rowu. - Jezus Maria, czy myśmy go nie zabili? - zapiszczał głos kobiecy. - Nie - chciał odpowiedzieć, ale kiedy otworzył oczy, gotów był zmienić zdanie. Anioł miał długie blond włosy spadające w splotach do połowy ramion, cerę bladą, a bladość podkreślał jeszcze karmin wymalowanych ust. Ubrany był w giezełko z nieznanej tkaniny i spódniczkę tak kusą, że stanowiącą jedynie szerszą wersję paska, nie ukrywającą nawet majtek, czarnych, półprzezroczystych, przywodzących myślą akwarium dla grzeszników. Wyżej przez rozcięcie giezła widać było piersi zgoła nie anielskie, dojrzałe, ciężkie o szerokich sutkach koloru ciemnego piwa. Duża liczba pierścieni i tajemniczy zegarek na ręku dopełniały całości zjawiska. - Żyjesz stary, nic ci nie nawaliło? - pytał Anioł, a umalowane usta odsłaniały ząbki nierówne i cokolwiek dziurawe. Nim jednak Hilary zdołał coś wykrztusić, obok Anioła pojawił się Diabeł. Hebanowa głowa i skręcone włosy wyrastały z jasnej, bawełnianej koszulki. - Możesz mówić? - pytała dziewczyna. Hilary kiwnął głową, co wyraźnie ucieszyło parę. Pomogli mu się podnieść. Diabeł mamrotał coś łamaną polszczyzno- angielszczyzną. Wóz stał krzywo, cokolwiek w poprzek drogi. Miał odkryty dach i czerwoną, lśniącą karoserię. Grabiec nie znał tej marki, ale być może na drogach znalazł się już jakiś najnowszy model "Pobiedy". - W porządelu, dziadek jest z solidnego materiału - zaśmiała się dziewczyna, gdy stanął na nogach. Murzyn otworzył portfel. Grabiec zamachał rękami. To w końcu z własnej winy znalazł się na środku jezdni. - Nic mi nie jest - dorzucił bez przekonania. - Może moglibyśmy coś dla ciebie zrobić, wujaszku? - blondyna oddychała z ulgą. - Szedłem w stronę miasta, gdybyście państwo mogli mnie tam podrzucić... - Ależ pan szedł w przeciwną stronę. Oczywiście, podrzucimy pana. Kierując się w stronę samochodu Hilary zachodził w głowę, kim może być owa dziwaczna para. Turyści? Zimna wojna ograniczyła wymianę ze światem. Studenci? Faktycznie, Murzyn był dość młody i może rzeczywiście pogłębiał marksistowską wiedzę na którejś z warszawskich uczelni. Może to był jakiś postępowy syn kacyka z krajów walczących z kolonializmem? Zanim ruszyli, Murzyn wyciągnął ze schowka butelkę i zaproponował Hilaremu i Beatce (tak miała na imię blondyna) drinka. - Z tonikiem czy colą? - zapytała anielica. Wybrał tonic. Coca-colę znał od najgorszej strony i nie miał zamiaru pić owej cieczy z rozgniecionej stonki. - A może to wszystko prowokacja? - przemknęło Hilaremu. - Może ktoś chce wypróbować moją odporność na zakusy imperializmu? Alkohol, choć wrogi klasowo, miał przyjemny smak. Grabiec poprawił się obok teczki na tylnym siedzeniu. Ruszyli. Dziewczyna nie przestawała go taksować, rzucając spojrzenia to na garnitur, to na buty (jeszcze UNRR-owskie), to na teczkę ze świńskiej skóry. - Pan chyba nietutejszy? - zapytała w końcu. - Pochodzę z Łodzi, ale ostatnio mieszkam w Stalinogrodzie.* Po wyrazie twarzy dziewczyny widać było, że nigdy nie słyszała tej nazwy i z niczym się jej nie kojarzyła. Ruszyli. Motor pracował podejrzanie cicho, ale Hilary postanowił na wszelki wypadek nie zadawać żadnych pytań. Po drodze minęli parę samochodów nieznanych bliżej marek oraz maszyn rolniczych. Co oni mówili w województwie, że w tutejszym PGR-ze mają kłopoty z mechanizacją? Widok miasteczka w dolinie uspokoił Grabca. Była to typowa osada na Ziemiach Odzyskanych, a może raczej duża wieś z rynkiem, dwoma wieżami kościołów, jakąś fabryczką na boku. - Dokąd podrzucić? - Do świetlicy, róg Janka Krasickiego i Pawlika Morozowa. Beata zastanawiała się chwilę. - Świetlicy...? - Mam tam wygłosić pogadankę dla miejscowego społeczeństwa. - Ach, to pewno do Domu Kultury. Skinął głową. - Tylko, że Dom Kultury jest teraz zamknięty, dzielą go i prywatyzują. Chociaż może jakaś salka działa. Nie zrozumiał tego zdania. Wjechali na rynek. I Hilary zgłupiał. Znał takie senne ryneczki jak własną kieszeń. Znał brudnawe knajpki, podupadające warsztaty, sklepiki obrosłe kolejkami. Znał obowiązkowe obeliski ku czci Armii Czerwonej na środku... Ale tu? Bruk, owszem, był swojsko nierówny, fasady odrapane. Ale poza tym - wszędzie błyszczała feeria reklam - "Thompson", "Pepsi-cola", "Otake". Na wystawach piętrzyły się stosy owoców widywanych normalnie jedynie z okazji ważniejszych świąt. Sklep mięsny przypominał (co Hilary zdołał już zapomnieć), że kopytne składają się nie tylko z rogów i kopyt, ale miewają niekiedy szynki i polędwice... Po pomniku wdzięczności straszył cokół. Ponad Domem Kultury (z wyrwanych liter pozostały tylko cienie na tynku) pysznił się neon "Disco", a całą ślepą ścianę zajmowały malunki reklamuające filmy. I to nie "Opowieść o Prawdziwym Człowieku" czy "Młodą Gwardię", ale jakiegoś "Indianę Jonesa" i (to wyglądało bardziej swojsko) "Polowanie na Czerwony Październik "... I naraz wszystko stało się dla Hilarego jasne. W miasteczku kręcono film. Demaskatorski film o kapitalizmie. Stąd te zdumiewające auta, zaparkowane wzdłuż placu, ci dziwacznie poubierani ludzie... Na ławeczce kilku obywateli w średnim wieku pokrzepiało się piwem. Wyglądali swojsko. Dosiadł się. Popatrzyli z ukosa, ale nic nie powiedzieli. Ba, nawet poczęstowali. - Jak się nazywa ten film? - zapytał ośmielony. Starszy pijaczek popatrzył czujnie. - O czem pan mówi? Powiódł ręką dookoła. - Myślę o tych dekoracjach. - Dobrze pan powiedział - odezwał się młodszy - pieprzone dekoracje! Wielki kapitalizm. A człowiekowi zasiłku na tydzień nie starcza. - A panowie...? - chciał zapytać czy statyści, ale przestraszył się, że może tym określeniem urazić proletariackich aktorów. - Bezrobotni! Bezrobotni! - Oczywiście, statyści - pomyślał z ulgą. Wszystko się zgadzało. Nawet coraz liczniejszy tłum gromadzący się przed kościołem. W demaskatorskim obrazie nie mogło przecież zabraknąć opium dla mas. Zajrzał do dawnego Domu Kultury. Wszędzie straszyły kartki "Nieczynne". Nigdzie za to nie było zawiadomienia o jego pogadance. Adres się zgadzał. Tak przynajmniej potwierdził staruszek portier. Janka Krasickiego i róg Pawlika Morozowa. Tyle że teraz tabliczki były inne. (Dla potrzeb filmu.) Biskupa Ignacego Krasickiego i Władysława Andersa. - Moglibyście wskazać mi drogę do Komitetu? - zapytał wreszcie zniecierpliwiony. Coś przecież musiało funkcjonować nawet podczas kręcenia filmu. Portier wskazał budynek w głębi z czerwonym napisem o dziwnym kroju liter. "Komiter Obywatelski Solidarność ". Prawdopodobnie chodziło o solidarność z uciemiężonymi narodami Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Ale nie tego przecież szukał Hilary. - Myślę o komitecie naszej partii - uzupełnił. - Której? - zapytał portier. Grabca zdenerwowała ta rozmowa. Portier był kretynem. Już to dowodziło, że w miasteczku działo się źle. Portierzy powinni przecież ludźmi sprawdzonymi, jakże inaczej spełnialiby funkcje informatorów. Obok była czynna knajpa. Ta wyglądała swojsko. Chyba nie kręcono w niej żadnego filmu. Wszedł do restauracji i zamówił setę z piwem. - Należy się pięćdziesiąt tysięcy - rzekł podający kelner. Hilarego ogarnęła złość. - Jak to, nie było u was wymiany pieniędzy? Teraz kelner zmienił się na twarzy. - A co, wie pan coś na ten temat? - aż przysiadł przy Grabcu. - Wszyscy mówią o denominacji, ale rząd dementuje. No pij pan, pij, ja stawiam. I mów. Ktoś odwołał kelnera. Grabiec został sam. Zaczął rozglądać się po sali. Pod oknem jakichś dwóch facetów ostentacyjnie liczyło pieniądze. Mimo wieku Hilary miał wzrok bystry. I dojrzał, że były to dolary. Całe paczki dolarów. Może falsyfikaty potrzebne do filmu? W drugim kącie dwójka innych obywateli kłóciła się głośno. - Jak ja ci cysternę spirytusu, to ty, Cyganie, dajesz mi tylko dwie cysterny benzyny. (Naturalnie uczyli się roli.) Coraz bardziej w sercu Hilarego budził się strach. Coś tu było nie tak. Za dużo się tu nie zgadzało. Nawet jak na film. A potem kelner włączył pudło stojące w końcu sali. Grabiec początkowo wziął je za radio. Teraz okazało się, że był w błędzie. Na niedużym ekranie pojawił się obraz. O telewizji, owszem, słyszał, ale miała to być pieśń odległej przyszłości. I naraz myśl straszna, nierealna zalęgła mu się pod czaszką. A jeśli on tam pod drzewem przespał więcej czasu niż mu się zdawało? Na sąsiednim krześle leżała gazeta. Chwilę bił się z myślami. Potem sięgnął. Czuł się jak kiedyś, gdy jako sztubak podglądał ciotkę Ester w kąpieli. Wziął dziennik delikatnie. Nikt na niego nie patrzył. Potem jak filujący pokerzysta wolniutko odwrócił pismo. "Życie Warszawy"! Nazwa była znajoma. A data? 25 sierpnia 1991 roku. - O wszyscy klasycy marksizmu! Przespał prawie 40 lat. 40 lat! Hilary zerwał się, pobiegł do toalety. Przejrzał się w lustrze. Żadnej zmiany, ani jednej zmarszczki więcej, ani jednego siwego włosa wokół łysiny. Materialistyczny cud. Tak. Teraz wszystko stawało się jasne. To nie był film. Minęło 40 lat. Zbudowano komunizm i pojawił się upragniony dostatek dóbr. Sklepy, samochody. A reklamy? Najwyraźniej padł imperializm. Znacjonalizowano te wszystkie Fordy, Coca Cole i Thompsony, ale światły lud pracujący zachował dawne nazwy z szacunku dla tradycji. Na twarzy Grabca wystąpiły wypieki. Dożył! Dożył! Przez chwilę zastanawiał się, czy mieli tę szansę jego kuzyni (Wiśniewscy, Kwiatkowscy, Nowaki)? A co ze Stalinem? Na pewno był nieśmiertelny jak jego idee. Tylko czemu nie widział nigdzie jego portretów? Może ze skromności. Tymczasem zaczął się dziennik. Uświadomienie musiało być w narodzie duże, bo na sali ucichły rozmowy. Jako pierwsza pojawiła się korespondencja z Rzymu. Spotkanie z robotnikami... - Na pewno Włochy mają już rząd komunistyczny - ucieszył się Grabiec. Ale nie. Rozmówcą proletariuszy był jakiś starszy mężczyzna w bieli. Papież? W telewizji? Czy to możliwe? - No tak - zganił się w duchu - dla celów turystycznych nie skasowali tej etnograficznej ciekawostki. Potem było coś o tym, czy Warszawską Fabrykę Samochodów na Żeraniu kupi koncern General Motors i agigator poczuł na plecach strumyczek potu. Naraz obraz zmienił się. - Najświeższe wiadomości z Moskwy - nieomal zawołał spiker. Fala otuchy napłynęła do serca Grabca. Zobaczył Kreml i tłumy manifestujących ludzi. To go uspokoiło. - Wszystko w porządku, wszystko w porządku w ojczyźnie światowego komunizmu. Tymczasem głos spikera zabrzmiał dziwnie wesoło. - Prezydent Rosji, Borys Jelcyn, oficjalnie uznał niepodległość Litwy, Łotwy i Estonii. Ukraina ogłosiła suwerenność. Mer Sankt Petersburga obiecuje szybką prywatyzację. Zachodni komentatorzy uznają, że nie ma już Związku Radzieckiego. - Nie, nie! - ryknął Grabiec i ukrył twarz w dłoniach. Ciałem jego zaczął wstrząsać dygot. - To kłamstwo, to prowokacja...! - Albo się pan uspokoi, albo opuści pan nasz lokal - zbliżył się do niego kelner. - Poskarżę się na was waszym zwierzchnikom - zakwilił Hilary. - Co wy tu puszczacie? - Jakim zwierzchnikom, jestem właścicielem tego lokalu. - Właścicielem? Wyprowadzono go na ryneczek. W głowie mu szumiało. Mijający go policjant z orzełkiem w koronie na czapce popatrzył podejrzliwie na Hilarego. Grabiec uznał, że najlepiej zrobi wtapiając się w tłum wychodzący z kościoła. Biły dzwony. Może to był pogrzeb, a może procesja? Tłum niósł go jak korek, całkowicie ogłupiałego. Po chwili zorientował się, że ciągle trzyma w ręku tamtą gazetę. Machinalnie schował ją do teczki. Później przeczyta. Zorientuje się, co jest grane. Zatrzymał się na niedużym placyku obok budynku przypominającego szkołę. - Co to będzie? - odważył się zapytać stojącego obok emeryta o drżących rękach i pobrużdżonej twarzy. - Odsłonięcie tablicy pamiątkowej. O, na tym murze. Grabiec zbliżył się do ściany. Biało-czerwony sztandar skrywał górę tablicy. Widać było trzy ostatnie nazwiska. W tym... "Hilary Grabiec 1909-1952". Poniżej: "Cześć ich pamięci". Znów poczuł uderzenie gromu. Pielęgniarka przypominała nieco Beatę. Ale w odróżnieniu od niej miała szarą, zmęczoną twarz. - Nareszcie się obudziliście, obywatelu Grabiec. - Gdzie ja jestem? - rzucił się nerwowo na łóżku. - W naszym małym szpitaliku - powiedział lekarz. Straciliście przytomność. Udar słoneczny. Szczęściem znalazł was przechodzący tamtędy nasz ksiądz (słowo "nasz" powiedział wyraźnie ciszej). Teraz jest już z wami dobrze. Za parę dni będziecie mogli wrócić do swojego Stalinogrodu. - Stalino... ach, tak. A którego dziś mamy? - 26 sierpnia. Byliście nieprzytomni dobę. - A... czy ja mógłbym to zobaczyć na kalendarzu? - bał się wprost zapytać o rok. Spełnili jego prośbę. Odetchnął. Stało jak byk: 1952! - Czy ja coś gadałem przez sen? - Spaliście jak zabity - powiedziała pielęgniarka. - I dodała: - Bardzo się tu wszyscy o was martwili, i Komitet, i... - urwała, ale cała trójka wiedziała, co ma na myśli. Grabiec przymknął oczy. A więc to był sen. Wszystko był to jakiś upiorny antypartyjny sen. Ale przecież sny nie biorą się z niczego! Czyżby w swojej najgłębszej podświadomości on, Hilary Grabiec, był wrogiem ustroju? Marzył o restytucji kapitalizmu, upadku obozu pokoju i socjalizmu? Dwa dni myślał o tym wszystkim. Analizował każdy szczegół snu. Przez wychodzące na ryneczek okno konfrontował obraz przypominając sobie z fotograficzną dokładnością każdy szczegół, każdy element. Tę procesję, tę telewizję. Jak mógł zobaczyć coś, czego nie znał? Jak równie precyzyjnie mógł wyśnić ryneczek, który oglądał teraz pierwszy raz w życiu. Idąc do toalety podsłuchał na korytarzu rozmowę dwóch kobiet... - I wtedy, proszę pani - szeptała jedna - ta zakonnica mi powiedziała, że pół wieku nie minie, jak zaczną się cuda. Polak zostanie papieżem, Ruskie stąd odejdą, a rząd z Londynu przyjedzie oddać władzę prawdziwemu w Warszawie. - Cicho! O takich rzeczach nie wolno nawet myśleć. To niemożliwe. A zresztą my i tak tego nie dożyjemy. - Co prawda, to prawda. Następnego dnia rano zabrali go do miejscowej delegatury Urzędu. - Przejmie was Warszawa - powiedział miejscowy podporucznik o smolistym wąsie - to za duży kaliber dla nas. Ale prywatnie powiem, zaskoczyliście mnie, Grabiec. - Czym? - Czym! - funkcjonariusz podniósł głos. - Tym. - I zamachał mu przed nosem egzemplarzem "Życia Warszawy" z 25 sierpnia 1991 r. - Skąd panowie to mają? - My? Z twojej teczki, kanalio! Ale skąd ty to masz? Przecież to mistrzowskie fałszerstwo. I do tego wykonane za granicą. - Za granicą? - Nie ma u nas maszyn mogących tak drukować - dodał drugi, starszy, wyraźnie niemiejscowy. - Ale będą! - Będą? Co chcecie powiedzieć? Za późno ugryzł się w język. - Gadaj - starszy potrząsnął nim jak workiem kartofli. - Do jakiej siatki należysz? - Ja nie należę. Ja - jąkał się beznadziejnie - ja tylko miałem sen. - Sen? - Tak, śniło mi się, że jestem w roku 1991. - Co się śniło? Zaczął opowiadać. Zrazu nieskładnie, potem coraz bardziej poddawał się narracji. Słuchali w milczeniu, palili papierosy. Wreszcie starszy przerwał. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić, chyba... - Chyba? Co...? Chyba że to nie był sen? Do pokoju zajrzała jakaś kobieta. - Towarzyszu majorze, Warszawa. Starszy wstał i wyszedł. Młodszy został sam na sam z Grabcem. Patrzył bardzo uważnie na zatrzymanego. - Więc mówisz, że widziałeś na własne oczy to, co piszą w tej antypaństwowej fantazji? Skinął głową. - To jesteś durniem, że o tym mówisz. Bo to jest najbardziej niebezpieczna rzecz, o jakiej słyszałem. Dla wszystkich. Jeśli tam na górze dowiedzą się, jak ma wyglądać jutro, to wiesz, co zrobią...? Grabiec nie wiedział. - Zrobią wszystko, aby uniemożliwić tę wizję. Wszystko! I to będzie straszne. Znów jechali tą samą drogą, tyle że w przeciwnym kierunku. Ubecki gazik, major, podporucznik, kierowca. Nie skuli Grabcowi nawet rąk. Zresztą gdzie miałby uciec. Gdzie? Droga była piaszczysta, pełna wybojów. - Za czterdzieści lat będzie tu asfalt - pomyślał Hilary. W oddali zamajaczyło wielkie drzewo. Wyglądało dokładnie tak samo jak tamtego dnia. Też był skwar i nadciągała burzowa chmura. - Chyba nie wytrzymam - wyjąkał Grabiec. - Co? - Muszę się załatwić. Wysiedli. Nie spuszczali z niego oka. - Mogę pod tym drzewem? - zaskomlił Hilary. Wzruszyli ramionami. Chmury były tuż, tuż. - Czy cud może zdarzyć się dwa razy? I nagle Hilary ku swemu zdumieniu pomyślał o Bogu. I o tym groźnym Jahwe swojego ojca. I tym jego, kiedy jako chłopiec przyjął Komunię. - Jeśli jesteś, pomóż. Za lasem przetoczył się grom. - Rób to prędzej! - warknął major. - Zaraz lunie. - Chcę pod drzewem. - Nie, tu. Hilary wiedział, że musi. Czuł wręcz odliczane sekundy dzielące go od wyładowania. Myślał o tamtych czasach, o Beacie, wnuczce starej pielęgniarki, o telewizji. I nagle wyrwał się i skoczył w zboże. - Łap go - wrzasnął major, ale sam pośliznął się i upadł. Porucznik nie gonił. Odbezpieczył pistolet. - Muszę - szepnął do siebie. I strzelił. Kula trafiła Grabca między łopatki na ułamek sekundy wcześniej, zanim całego otoczyła błękitna poświata. Major dopadł do trafionego. Hilary nie żył. Miał na twarzy dziwny spokój. - Pójdziesz za to pod sąd - wrzeszczał major. - Mógł nam powiedzieć bezcenne rzeczy... - Uciekał. Mogło mu się udać. Straciłem głowę - tłumaczył podporucznik. Od drogi doleciał ich klakson. Wrócili do gazika. Śmiertelnie przerażony kierowca tłumaczył, że jedna z odnóg błyskawicy musnęła gazik. - Ale widzę, że nic się nie stało - wrzasnął major. - Co panikujesz! - Ale dowód rzeczowy, ta teczka... zniknęła. Tłum był bardzo gęsty. Emerytowany podporucznik służby bezpieczeństwa o drżących rękach i pomarszczonej twarzy oczekiwał na ceremonię odsłonięcia tablicy pamiątkowej. Nikt nie wiedział o jego zasługach, zresztą wylali go jeszcze w pięćdziesiątym drugim. Słychać było orkiestrę. Nadjeżdżali oficjele i duchowieństwo. Staruszek wracał pamięcią do dnia sprzed czterdziestu lat. Takiego jak ten, ciepłego, parnego. - Co to będzie? - zapytał go naraz jakiś facecik w niemodnym starym garniturze. - Odsłonięcie tablicy pamiątkowej na tym murze - odparł machinalnie. I dopiero kiedy zobaczył te przygarbione plecy przed sobą, uczuł dziwny skurcz. Na chwilę przymknął oczy, ale kiedy je otworzył, zjawa zniknęła. Wydało mu się, że poczuł nagły podmuch gorąca... Parę minut później opadła flaga z tablicy. "Polegli za Wolną Polskę ofiary zbrodni stalinowskich..." Dopiero kiedy tłum zaczął się rozchodzić, emerytowany ubek dostrzegł znajomy kształt tuż pod samym murem. Zniszczoną teczkę ze świńskiej skóry z pękniętym zamkiem. Marcin Wolski przypis do stro. 7 maszynopisu * Świadoma ahistoryczność. W istocie Katowice zostały Stalinogrodem rok później. MARCIN WOLSKI Urodzony w 1947 r. w Łodzi, z wykształcenia historyk. Poeta, radiowiec, satyryk i prozaik uprawiający socjologiczną odmianę science fiction. Twórca radiokabaretu "60 minut na godzinę" i telekabaretu "Polskie ZOO". Powieści SF ("Agent Dołu", "Piąty odcień zieleni", "Bogowie jak ludzie"); zbiory opowiadań ("Tragedia Nimfy 8", "Antybaśnie"). Fantastyka w wykonaniu Wolskiego polegała dotąd na pastiszu, na swobodnym łączeniu różnych poetyk - kryminału, klasycznej baśni, podrobionego dokumentu historycznego, na swoistej grze z czytelnikami świadomymi umowności konwencji (i istnienia cenzora),umiejącymi smakować jej aluzyjne i samoistne uroki. Teraz, podobnie jak w "Polskim ZOO", wdziera się do tej prozy rzeczywistość, prawie bez pseudonimów. Co Państwo na to? Drukowaliśmy następujące opowiadanie M.W. :"Zadziwiający przypadek fascynacji" ("F" nr 3/83), "Wariant autorski" ("F" nr 5/85), "Telefon zaufania" ("F" nr 4/89). Wypowiedzi autora na własny temat: "Ulubiony ciąg dalszy" (wywiad z M.W., "F" nr 10/84) oraz w dyskusji redakcyjnej "Na wirażu" ("NF" nr 4/90). (mp)