Wolfe Gene - Lukora
Szczegóły |
Tytuł |
Wolfe Gene - Lukora |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wolfe Gene - Lukora PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Lukora PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wolfe Gene - Lukora - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Gene Wolfe
Tytul: Lukora
(Lukora)
Z "NF" 2/98
To mój meldunek, meldunek Meirax Andros. Jestem sama.
Michael zniknął. Możliwe, że nie żyje.
11J89. Wybraliśmy to miejsce, wylądowaliśmy i rozbiliśmy
obóz. Całkiem spory strumień wpada tutaj do jeziora o
powierzchni około sześciu tysięcy hektarów. Na wschodzie
widnieją bezimienne góry, na zachodzie teren wznosi się
stromo; tu i ówdzie rosną krzewy i drzewa iglaste. Oboje
uznaliśmy, że to obiecujące miejsce. Współrzędne: pięćdziesiąt
i osiem na pięćdziesiąt trzy i cztery, czterysta
dziewięćdziesiąt dwa metry nad powierzchnią morza.
Przez pięć dni penetrowaliśmy okolicę (szczegółowa relacja
w poprzednim meldunku, ASP dziewięćdziesiąt sześć i sześć), ale
nie znaleźliśmy niczego ciekawego. Ani śladu Małych Ludzi.
Zaproponowałam Michaelowi, żebyśmy przenieśli się gdzie
indziej.
Nie zgodził się.
- Zmieniają tereny łowieckie - powiedział. Siedział na
głazie i obserwował dolinę. - Wkrótce wrócą. Mnóstwo tu
zwierzyny.
Meirax pokręciła głową.
- Polecono nam ich odszukać.
Wciąż unikał jej wzroku.
- Polecono nam znacznie więcej. Niebawem wrócą, a my
będziemy na nich czekać. Przez ten czas poznamy dokładnie
okolicę, zlokalizujemy źródła wody, ustalimy trasy wędrówek
zwierząt.
Tej nocy, pogrążona w półśnie, usłyszała, jak Michael
ukradkiem rozpina śpiwór. Pomyślała, że pewnie wybiera się do
niej i przez chwilę zastanawiała się, jak powinna go przyjąć. Z
zaskoczeniem? Oburzeniem? A może z radością? Rozsunęła nieco
suwak i wyciągnęła ramiona na powitanie.
Nie przyszedł. Długo czekała w ciemności, a kiedy wstała,
jego śpiwór już wystygł. Wyszła z namiotu; niezwykły, ogromny
księżyc natychmiast obdarzył ją upiornym cieniem. Po ciepłym,
słonecznym dniu nastała zimna noc. Na jej widok iglaste drzewa
zaszeleściły westchnieniami, a strumień roześmiał się perliście.
Wróciła do śpiwora i rozpłakała się cichutko.
Rankiem spodziewała się zobaczyć go w śpiworze i
usłyszeć, że nigdzie nie wychodził, że wszystko jej
się przyśniło. Jednak śpiwór był pusty, zniknęło ubranie
Michaela, buty i dragonetka. Podzieliła okolicę na
kwadraty i rozpoczęła systematyczne poszukiwania, które późnym
popołudniem zaprowadziły ją dwa kilometry od obozu.
Spotkała go o zachodzie słońca, kiedy ciężkim krokiem
wracał do obozowiska.
- Zabłądziłeś? - zapytała.
- Tak - odparł. - Trochę.
- Wyszedłeś jeszcze w nocy.
Skinął głową.
- Usłyszałem jakieś odgłosy za namiotem, a w każdym
razie tak mi się wydawało. Potem odgłosy zaczęły się oddalać.
Pomyślałem sobie, że warto sprawdzić, co to takiego.
- Powinieneś był mnie obudzić.
- Przecież nie spałaś. Sama mówisz, że słyszałaś, jak
wychodziłem.
Umył się w strumieniu, coś przekąsił, po czym wpełzł do
śpiwora i natychmiast zasnął, chociaż jeszcze się całkiem nie
ściemniło. Ona także była zmęczona, ale nie poszła od razu
spać; spoglądała na dolinę i rozmyślała o różnych rzeczach, które
widziała podczas poszukiwań na północnym zachodzie, skąd
nadszedł.
W nocy, kiedy się obudziła, jego już nie było. Wstała,
ubrała się po ciemku i wyszła z namiotu. Niesamowity księżyc
wisiał wysoko na niebie, świt był tuż, tuż. Zeszła do
strumienia, żeby się napić, po czym usiadła na brzegu
rozmyślając, co jeszcze przychodzi tutaj, żeby zaspokoić
pragnienie. Jej zdaniem woda w strumieniu była smaczniejsza niż
w jeziorze. Kiedy wróciła do namiotu, na niebie pojawiła się
już blada zapowiedź dnia. Zamiast szukać Michaela, zajęła się
porządkowaniem obozowiska: okopała namiot i wytrzepała
materace.
Zgodnie z jej oczekiwaniami wrócił późnym popołudniem.
Podjęła decyzję, że nie będzie go o nic pytać, i dotrzymała
postanowienia, ale tym razem to on odezwał się:
- Wrócili.
Zaskoczył ją, ponieważ była prawie pewna, że jego nocne
wycieczki nie mają żadnego związku z misją.
- Widziałeś ich?
- Nie, ale znalazłem świeże ślady. - Zawahał się.
Przez chwilę wydawało się, że nie powie nic więcej, ale w
końcu dodał: - Słyszałem ich głosy.
- Jesteś pewien?
- Posłuchaj sama i powiedz mi, co myślisz.
Wyjął z kieszeni najmniejszy rejestrator. Nie zdawała
sobie sprawy, że zabrał go ze sobą. Włączyła urządzenie,
zbliżyła je do ucha i zamknęła oczy.
Drzewa otuliły ją iglastym płaszczem nieuchwytnego
cierpienia. Było ciemno, znacznie ciemniej niż przypuszczała,
siąpił słaby deszcz. Gdzieś daleko zajęczał nieludzki głos:
"Uooooo! Ouuuuu! Oooooo!" Nagle ogarnął ją lęk. Otworzyła oczy
i odruchowo sięgnęła po dragonetkę, ale przypomniała sobie, że
zostawiła ją w namiocie. Michael mył się w strumieniu. Kiedy
zakończył toaletę, uprał ubranie i rozłożył je na kamieniach do
wyschnięcia.
- Nie musisz czekać - powiedziała. - Przyniosę ci je i
położę obok plecaka.
- Dziękuję. Co myślisz o nagraniu? To oni, prawda?
Wzruszyła ramionami.
- Nie powinieneś wychodzić sam z obozu.
Kiedy ostatni fragment słonecznej tarczy znikł za
drzewami, zgodnie z obietnicą poszła nad strumień po ubranie
Michaela. Kołnierzyk koszuli był jeszcze wilgotny, jednak mimo
to złożyła ją i spodnie, i zaniosła do obozowiska.
Przed wejściem do namiotu przystanęła na chwilę, by
obrzucić pożegnalnym spojrzeniem skaliste stoki gór,
poznaczone tu i ówdzie plamami roślinności. Tutaj, w dole,
zapadła już noc, ale wysoko w górze urwiste zbocza wciąż
jeszcze lśniły w promieniach słońca. Tuż przy granicy między
cieniem a światłem zalśniły oczy Małych Ludzi; znikły tak
szybko, że nie mogła być pewna, czy widziała je naprawdę.
W namiocie zdjęła tylko buty, po czym włożyła dragonetkę
do torby. Kilka godzin później, kiedy Michael wyślizgnął się na
zewnątrz, wstała z posłania, założyła buty i ruszyła za nim.
Właśnie wschodził księżyc, już nie tak doskonale okrągły
jak minionych nocy. A więc o tej porze odchodzi, pomyślała.
Kiedy księżyc pojawi się nad górami.
Michael był już prawie na dnie doliny, trzysta metrów od
niej. Szedł szybko, nie oglądając się za siebie. Pobiegła za
nim, lecz on wszedł w cień rozłożystego drzewa i rozpłynął się
bez śladu.
Mimo to nie zgubiła tropu. Dwukrotnie usłyszała jego
kaszlnięcie, a raz nawet dostrzegła go kątem oka na polanie
skąpanej w blasku księżyca. Kiedy wstał dzień, uznała, że
powinna utrzymywać większą odległość, żeby jej nie zauważył.
Później doszła do wniosku, że właśnie wtedy go zgubiła.
Przez cały dzień zatrzymała się tylko raz, żeby ugasić
pragnienie w rzeczułce, która z pewnością nie była ich
strumieniem. Zmęczenie coraz bardziej dawało się jej we znaki.
Zrozumiała, że nie jest już tak silna jak kiedyś.
Nadeszła pora, kiedy słońce zawisło nisko nad zachodnim
horyzontem - pora, o której Michael zawsze wracał do obozu.
Uznała, że nie pozostało jej nic innego jak uczynić to samo.
Po co ma uganiać się po lesie, skoro on w tym czasie smacznie
śpi w namiocie?
Lokalizator wskazywał jej drogę, jednak miała problemy z
utrzymaniem właściwego kierunku, ponieważ co chwilę musiała
pokonywać pnie powalonych drzew, głębokie rozpadliny albo
wysokie skalne ściany. Wreszcie zapadła noc. Meirax zdawała
sobie sprawę, że najrozsądniej byłoby ułożyć się gdzieś do snu,
ale zbyt mocno doskwierał jej głód, a poza tym była pewna, że
od obozu dzieli ją najwyżej kilometr. Beształa się w duchu za
to, że nie zabrała żywności ani latarki, choć z drugiej strony
chyba nie ośmieliłaby się jej użyć z obawy, że Michael zauważy
światło. Wyobraziła sobie, że jest z powrotem w szkole, ale tym
razem jako instruktor, i udziela reprymendy jednemu z kadetów;
po bliższym przyjrzeniu okazało się, że jest także tym kadetem.
Zaraz potem ziemia umknęła jej spod stóp. Wydawało jej
się, że spada w bezdenną otchłań; kiedy wreszcie zetknęła się z
gruntem, uderzenie było tak silne, że straciła przytomność.
Odzyskała ją chyba dość szybko, ponieważ wciąż była noc.
Potwornie bolała ją głowa, poobijane kończyny zesztywniały z
zimna. Długo macała wokół siebie w poszukiwaniu lokalizatora;
niestety, bez rezultatu.
Postanowiła znaleźć zaciszne miejsce, ułożyć się
najwygodniej, jak to było możliwe i poczekać na wschód słońca.
Za dnia z pewnością zdoła odszukać lokalizator i wrócić do
obozu. Dźwignęła się na nogi, lecz zaledwie po trzech krokach
runęła jak długa na ziemię.
Kiedy ocknęła się ponownie, nadal otaczała ją ciemność,
ale teraz przynajmniej było jej znacznie cieplej. Usiadła na
posłaniu z paproci. Wciąż miała na sobie kurtkę, druga kurtka
zaś okrywała jej nogi.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Michael.
- Gdzie jesteśmy?
Odpowiedział dopiero po kilku sekundach:
- W domu Lukory.
- Kto to jest Lukora?
- To ta kobieta.
Dopiero teraz dostrzegła wysoką jasną postać.
- Ty mnie znalazłaś czy Michael? - zapytała. - Zresztą,
nieważne. Dziękuję za opiekę.
Jasna postać zbliżyła się i rodzieliła na trzy mniejsze.
Jak ręka, pomyślała Meirax. Jak ręka z wyprostowanymi w górę
trzema palcami. Postaci pochyliły się nad nieforemnym
zgarbionym kształtem - to był Michael - i Meirax poczuła na
policzku muśnięcie włosów. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że
owe tajemnicze trzy postaci to tylko pasma długich włosów,
sięgających prawie do bioder.
Podziękowała jeszcze raz. Lodowata ręka łagodnie
przesunęła się po jej czole, delikatne palce musnęły obolałe,
spuchnięte miejsce nad lewą skronią. Usłyszała głębokie
westchnienie bardzo podobne do szelestu iglastych gałęzi.
- Przykro jej, że zrobiłaś sobie krzywdę - powiedział
Michael.
- Czy ona nie mówi? Skąd wiesz, jak się nazywa?
- Mówi - odparł. - Tyle że nieczęsto. Możesz wstać?
- Spróbuję.
Podkuliła nogi, tylko po to jednak, by stwierdzić, że
zupełnie nie ma siły.
Do pomieszczenia bezszelestnie wsunęła się czwarta postać.
W chwili, kiedy zasłoniła wejście, ciemność zrobiła się jeszcze
gęstsza. Postać położyła coś na stole albo na podłodze; sądząc
po odgłosie, było to coś miękkiego.
Michael wymamrotał parę niezrozumiałych słów.
- Kto to?
- Nieważne. Chyba będzie lepiej, jeśli położysz się i
odpoczniesz.
- Są daleko stąd - przemówiła Lukora głosem, który może
nie był bardzo głęboki, ale na tyle niski i chrapliwy, że w
uszach niektórych ludzi z pewnością zabrzmiałby namiętnie.
Meirax posłusznie opadła na posłanie.
- Dlaczego tutaj jest tak ciemno? - zapytała.
- Żebyś mogła zasnąć.
Owiał ją ciepły podmuch przesycony zapachem piżma.
Kiedy się obudziła, Michael dał jej do zjedzenia coś
sprężystego i śliskiego. Zapytała, co to jest.
- Mięso zmiękczone nad ogniem. My też kiedyś je jadaliśmy.
Dodaje sił.
- Chyba już dam radę wrócić do obozu - powiedziała,
ponieważ zdawała sobie sprawę, że właśnie to chce od niej
usłyszeć.
- W takim razie chodźmy.
Serce zabiło jej żywiej z radości.
- Idziesz ze mną?
- Muszę. Mali Ludzie są niebezpieczni.
Pomógł jej wstać i podtrzymał ją, żeby nie potknęła się na
nierównej kamiennej posadzce.
- Mam wrażenie, że dotykam głową sufitu.
- Miejscami jest dość nisko, miejscami całkiem wysoko.
Poprowadził ją przez pomieszczenie, pod zawieszonym
wysoko, jaskrawym światłem, którego blask nie docierał do
ścian, a potem krętym korytarzem.
- Tam są drzwi - powiedział, wskazując zamazany krąg
bladego światła.
- Na zewnątrz jest dzień, prawda?
- Już prawie wieczór. Lukora nie byłaby zadowolona, że
wyruszamy tak późno. - Zawahał się. - Chyba pójdę pierwszy.
- W takim razie idź.
- Pójdziesz za mną? Od razu?
- Oczywiście.
Metal zazgrzytał o kamień, sylwetka Michaela przesłoniła
na chwilę światło, po czym znikła.
- Pospiesz się.
Zmrużyła oczy, oślepione blaskiem dnia, ale i tak po
policzkach pociekły jej łzy. Zupełnie jak po zmianie
scenografii podczas spektaklu, pomyślała. Dom Lukory znikł,
jakby go nigdy nie było, oni zaś przedzierali się przez gęste
krzewy. Kolczaste gałęzie kaleczyły jej ręce i policzki, w
powietrze wzbijały się chmary owadów. Wreszcie dotarli do
polany pod ogromnym drzewem.
- Co to takiego? - zapytała.
- Miecz.
Pozwolił jej go obejrzeć. Miecz był stary i zardzewiały, o
rękojeści pokrytej zielonkawym nalotem, ale został niedawno
naostrzony.
- Dlaczego nie wyrąbałeś nim drogi przez zarośla?
Pokręcił głową.
- To byłaby głupota.
Chociaż straciła lokalizator, widok zachodzącego słońca
pomógł jej odzyskać orientację. Michael prowadził ją na
południowy wschód. Wspinali się na kolejne zbocza, skręcając
chwilami na południe, a niekiedy nawet na północ. Przez cały
czas towarzyszył im ktoś trzeci, milczący i niewidoczny.
Małych Ludzi ujrzeli, zanim sami zostali dostrzeżeni.
Czekali na nich na skalnej grani: dwadzieścia odzianych w
łachmany, smukłych postaci o zmierzwionych włosach, groźne
złote posągi lśniące w ostatnich promieniach zachodzącego
słońca.
- Lepiej omińmy ich - szepnęła.
- Wtedy zorientują się, że się boimy, i zaatakują.
Odbezpieczyła dragonetkę.
- Wątpię, czy nas zauważyli.
- Oczywiście, że tak.
Kiedy wspięli się na grań, było już ciemno, ale przedziwny
księżyc nie zdążył jeszcze pojawić się nad górami. Słońca
miliarda światów lśniły na niebie niczym niezliczone otworki w
aksamitnej kurtynie.
- Zejdźcie nam z drogi - rozkazał Michael Małym Ludziom.
Tuż przed nim pojawił się przeciwnik, bardzo szczupły, ale
prawie równy mu wzrostem. W ręce ściskał jakąś broń; o ile
Meirax mogła się zorientować w słabym blasku gwiazd, była to
pałka nabijana zębami.
- Zastrzel go! - syknęła. - Zabij go albo ja to zrobię!
Wręczył jej swoją dragonetkę.
- Jakie szanse mielibyśmy w ciemności? Być może
zabilibyśmy pięciu albo sześciu, a potem zginęlibyśmy oboje.
Wiekowa stal zalśniła w blasku gwiazd, jakby noc zdarła z
niej całą rdzę. Meirax usłyszała głuchy odgłos uderzenia metalu
o drewno, świst pałki, która nie dosięgła celu, przeraźliwy
krzyk. Szponiaste ręce wyrwały jej dragonetkę Michaela.
Chwyciła swoją, nacisnęła spust i dwoje Małych Ludzi stanęło w
płomieniach. Ułamek sekundy później powalili ją na ziemię,
odebrali broń, unieruchomili ręce i nogi. Walczyła
rozpaczliwie, dopóki mogła. Nagle na tle rozgwieżdżonego nieba
zamajaczyła podniesiona wysoko pałka. Meirax ostatkiem sił
szarpnęła się w bok.
Mali Ludzie jak jeden mąż wydali okrzyk przerażenia. Nad
głową Meirax przemknęły jasne kształty z wyszczerzonymi kłami.
Świat wokół niej wypełnił się warczeniem i skowytem, jej włosy
zlepiła cudza krew.
Jak słyszycie, wróciłam do obozu. Jest ze mną brat Lukory.
Nie wiem, jak się nazywa. Czeka na mnie przed wejściem do
namiotu, węszy, przechadza się nerwowo. Słońce wzejdzie o
05.33.8; rogaci władcy gór już odzywają się ze szczytów
okolicznych wzniesień. Teraz idziemy na polowanie, ale niedługo
znowu usłyszycie mój głos.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik