Jacqueline Verly KASIA Z DZIKIEJ SKAŁY przełożyła Katarzyna WITWICKA Historia ta toczy się w końcu gbiegłego wieku, na wschodnim zboczu Wysokich Wogezów, w pewnej „marcairerie". Tak bowiem nazywa się tam samotne farmy serowarskie, położone na górskich balach", f Z roku na rok jest ich coraz mniej, choć niektóre istnieją do dziś. Życie płynie w nich dokładnie tak samo, jak za czasów tej opowieści, nie zmienił się ani sposób wyrabiania serów, ani obyczaje ludzi, którzy je wyrabiają. Ale jest im coraz ciężej, coraz trudniej się utrzymać. Toteż wiele z tych farm zostało opuszczone, a inne, małe rodzinne przedsiębiorstwa, połączyły się ze sobą, aby lepiej móc prosperować. Obecnie, gdy wędruje się po Wogezach, nierzadko można spotkać, na jakiejś zdziczałej hali, taką opustoszałą i walącą się „marcairerie". Pierwszy śnieg Kasia obudziła się o szarawym jeszcze świcie. Wstawało się o tej porze i Tata Karol walił właśnie z dołu kijem od szczotki w sufit. Kasia westchnęła, odgarnęła z twarzy kosmyki włosów i jednym susem mężnie wyskoczyła z łóżka. Było zimno. Pomyślała, że pewnie w nocy musiał spaść śnieg, gdyż światło świtu miało blask, który nie mógł pochodzić z szarego jeszcze nieba. Podbiegła do okna: gruby kożuch śnieżny pokrywał pustkowie Dzikiej Skały i okoliczne góry. Ta białość przenikała w cienie ustępującej nocy i miała w sobie coś tak delikatnego, że radosny uśmiech przemknął po małej, zaspanej twarzyczce. Lecz po chwili, spostrzegłszy, że śnieg pada przecież nadal, Kasia pomyślała: „Oho, ho!... Żeby dostać się do obory, trzeba będzie przekopać drogę!" Zeszła na dół i, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, zastała Tatę Karola wystrojonego w świą- ? teczny garnitur i jedzącego przy stole, na stojąco, wielką pajdę chleba z równie wielkim kawałem słoniny. — Schodzę do miasteczka na cały dzień — powiedział. —- Zrobisz tu, co trzeba. Muszę pogadać z serowarem w sprawie Czarnuli i jej cielęcia. Nie mogę karmić całej tej trzody... muszę coś sprzedać! Czarnula i tak nie daje już mleka, więc niech ona idzie... Razem ze swym cielakiem. Przełknął ostatni kęs, wytarł usta wierzchem dłoni, nasunął beret na oczy i dorzucił: — Nie czekaj na mnie. Wrócę dopiero na wieczór... — I poszedł, zanim Kasia zdążyła cokolwiek powiedzieć. Stojąc nieruchomo pośrodku kuchni, stłumiła w sobie ciężkie westchnienie: dobrze wiedziała, co to miało znaczyć i w jakim stanie Tata Karol wróci. Ale na trapienie się tym miała przed sobą cały długi dzień do wieczora; na razie trzeba było brać się do roboty. I Kasia, wziąwszy garść chrustu ze skrzynki, rozpaliła ogień i zaczęła gotować zupę na śniadanie dla malców, a także wodę na jadło dla świń. Właśnie Wendelin i Jeanjean, na wpół ubrani i przejęci spadłym śniegiem, zjawili się w kuchni. — Kasiu, widziałaś? Śnieg! Do szkoły pojedziemy sankami, trzeba je wyciągnąć! A Jeanjean, stanąwszy u stóp schodków, zaczął z całych sił krzyczeć na górę: 7 :— Ej, Dorota! Obudź się! Jedziemy do szkoły sankami! Rozległo się pospieszne dreptanie i u szczytu ukazała się mała kulka we flanelowej koszulinie. z której wyzierała zdumiona buzia. Nie rozbudzoną jeszcze na dobre i drapiącą się w nos Dorotkę (albowiem była to właśnie ona) Jeanjean chwycił i podniósł do okna, żeby pokazać jej niepokalany świeży śnieg, w którym sanki, ześlizgując się ku wiosce, wyżłobią zaraz koleiny. Ale nagle zdał sobie sprawę, że Kasia zupełnie nie podziela jego radości. Widocznie mała ciocia była w złym humorze. Zwykle bowiem, o tej wczesnej porannej godzinie, to ona właśnie była najżwawsza, poszturchiwała jednego, ubierała drugiego, pomagała Dorotce, gdy mała nie mogła poradzić sobie z włożeniem majtek czy pończoch. Ale dzisiaj tak nie było, dzisiaj Kasia stała pośrodku kuchni ze zmarszczonymi brwiami i, słuchając głośnych zachwytów całej trójki, nerwowo wzdrygała ramionami. Wobec tego, żeby przywrócić zwykły nastrój, Jeanjean spróbował się wygłupiać. Próbował zaś tak gorliwie i z taką werwą, że wywrócił swoją wazkę z zupą. I wtedy Kasia, szukając rozpaczliwie jakiejś ścierki, aby zetrzeć kałużę i, jak na złość, nie mogąc jej nigdzie znaleźć, zaczęła krzyczeć, że ma dosyć, dosyć, dosyć, że nie chce być niewolnicą takich idiotycznych bratanków, że powyrzuca ich ? za drzwi i mogą sobie iść do szkoły w ogóle bez śniadania! Tymczasem grubiutkiej Dorotce, stropionej niezwykłymi krzykami, zupełnie pomyliły się nogawki majtek i w ogóle coraz bardziej traciła orientację w swej garderobie. Wreszcie wydała żałosny lament, który okazał się kroplą przepełniającą czarę rozdrażnienia Kasi. Przyskoczyła do nieszczęsnej Dorotki i z rozmachem trzasnęła ją " w policzek. Okropność! Jak świat światem, nic podobnego nie zdarzyło się jeszcze na Dzikiej Skale: klaps (i to jaki!) na pyzatej, miłej buzi Dorotki! Cóż za diabeł opętał tego dnia ich małą ciocię Kasię? Wendelin, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała, cały czerwony z przejęcia, powiedział głosem pełnym rozdzierającego wyrzutu: — Och, Kasiu!... A Jeanjean, sapiąc urywanie, mruknął po chwili: — Więc to tak! Jedynie główna zainteresowana, zupełnie oszołomiona, nie mówiła nic. Za nią mówiły wszystko jej okrągłe oczy. Ale nawet ten wzrok, pełen zdumienia i rozpaczy, nie wpłynął na zmianę humoru Kasi. Kasia i jej kłopoty Nie było już mowy o wyjmowaniu sanek; zgasł radosny nastrój trójki malców. Zaklapały gumowe podeszwy trzech par kaloszy, najpierw o próg, a potem miękko, cicho, po śniegu... Dorotka dopiero teraz, z opóźnieniem, zapłakała drobnym, urywanym szlochem, który przypominał czkawkę. — No, chodź, grubasku, nie martw się — pocieszył ją Wendelin. A Jeanjean dorzucił: — Swoją drogą nasza ciocia musiała wstać dzisiaj lewą nogą! A cóż robiła Kasia, gdy pozostała sama, tam, na górze, na Dzikiej Skale? Prawdę mówiąc, z nich wszystkich ona była najnieszczęśliwsza. Zły humor nie mijał, trzymał się mocno. Ale mimo wszystko, było jej ciężko na ? sercu: poturbowała „swoich malców", poszli, a ona ich nawet nie pocałowała na drogę. Wszystko przez to, że tak bardzo zmartwiła ją wyprawa Taty Karola do miasteczka. Wreszcie przysiadła na krześle i, oparłszy głowę na rękach, zapłakała gorzko. Nie zdarzało się jej to często, zazwyczaj była przecież pogodna i wesoła. Po śmierci Mamy Marysi nie byle co musiało wydarzyć się na 'Dzikiej Skale, żeby Kasia utraciła równowagę. A jednak dziś, od samego rana, gdy tylko dowiedziała się, że Tata Karol znowu wybiera się do miasteczka, ogarnął ją ów niepokój, który zawsze wypełniał potem całodzienne oczekiwanie. Na świętą Katarzynę, w dniu swych imienin i jednocześnie urodzin, Kasia skończyła trzynaście lat. Drobna, wątła i szczupła dziewczynka, z buzią ginącą wśród długich kosmyków popielatych włosów, które wymykały się nieustannie, choćby je nie wiadomo jak związywać sznurowadłem. Szare oczy i jasne włosy podkreślały jeszcze jej śniadą cerę góralki. A że Kasia miała szerokie, białe zęby, jej uśmiech był o wiele ładniejszy, o wiele bardziej delikatny od wszystkich uśmiechów, jakie kiedykolwiek opromieniały twarz jakiejś małej dziewczynki. Jeszcze zaledwie rok temu Kasia była równie beztroskim dzieckiem, jak większość dzieci w jej 12 wieku. Żyła sobie w towarzystwie Wendelina, Jeanjeana i Dorotki, jakby była ich rodzoną siostrą. Chociaż w rzeczywistości była siostrą nie ich, lecz ich ojca, Taty Karola, jak go nazywała. Własnego ojca, drwala, nie znała w ogóle. Zginął w wypadku w lesie na kilka tygodni przed jej urodzeniem, a gdy miała dwa lata, z kolei umarła jej matka. I Kasi pozostał tylko brat, Karol, znacznie od niej starszy i już żonaty. Do swej samotnej farmy na hali Dzikiej Skały braterstwo zabrali więc Kasię, to maleństwo, które, oprócz nich, nie miało nikogo. I kochali ją jak własne dziecko. Gdy w trzy lata później urodził się Wendelin, mała ciocia skończyła akurat pięć lat i była zachwycona tym niemowlęciem, które można było kochać. Po roku zjawił się na świecie Jeanjean, a nieco później Dorotka. Każde z bratanków to była nowa radość dla Kasi. Ale oto Mama Marysia, która tak serdecznie przygarnęła pod swój dach siostrzyczkę Karola, Mama Marysia, która była najczulszą, najbardziej kochającą matką dla całej czwórki dzieci — po przewlekłej wielomiesięcznej chorobie umarła na początku ubiegłej zimy. I dlatego Kasia musiała trojgu młodszym dzieciom zastąpić matkę i przejąć ciężkie obowiązki gospodyni w domu na Dzikiej Skale. To ona teraz gotowała zupę, ona swymi szczupłymi rękoma prała (gorzej czy lepiej, ale raczej gorzej niż lepiej) bieliznę, ona zamiatała i szorowała, gdy 13 miała na to czas, i ona pomagała jeszcze Tacie Karolowi doić krowy i „pielęgnować" sery. Za czasów Mamy Marysi Kasia była taka szczęśliwa, Mama Marysia była taka dobra! Oczywiście, Tatę Karola Kasia też bardzo kochała: był pracowity i wcale się nie złościł. Gdy czasem palił fajkę na ławce przed domem, potrafił się śmiać i figlować z dziećmi i swą małą siostrą. Ale odkąd zabrakło Mamy Marysi, Tata Karol się zmienił. Zdarzały się dni, w których ledwie, się odzywał. A co najgorsze, zdarzały się dni, jak dzisiejszy, dni, kiedy Tata Karol schodził do wioski albo szedł jeszcze dalej, do miasteczka, by sprzedać sery, a także jeszcze po coś innego. W takie dni wracał późną nocą, gadał sam ze sobą bardzo głoś-1 no, wymachiwał rękoma i używał strasznych słów... Na szczęście dzieci spały już wtedy głęboko i nigdy nie widywały tych powrotów, a Kasia in-J stynktownie ukrywała to przed nimi. Jakżeby! bowiem mogła znieść swój własny niepokój, gdy-| by otaczał ją jeszcze niepokój dzieci? W takie dni jedyną jej pociechą była właśnie ich wesołość, a nawet ich psoty. Za czasów Mamy Marysi to się nie zdarzało...! Ale teraz, na dodatek do ciężkiego, serdecznego zmartwienia, Tata Karol miał dużo kłopotów. Wielki ciężar legł na jego barkach, bo poza zwykłymi robotami, jakie i tak musiał w ciągu dnia wykonywać, doszła jeszcze ta praca, którą dawniej Mama Marysia brała na siebie. Poza tym wszystkim jednak było jeszcze coś, co trapiło go najbardziej: w czasie choroby żony zadłużył się i dług ten dręczył go gorzej niż najcięższa praca. A że nie miał siły borykać się z troskami, więc by o nich zapomnieć, zaczął pić. I, prawdę mówiąc, cóż go mogło teraz jeszcze przywiązywać do domu? Dzieci, tak, oczywiście, kochał je bardzo, jak również tę swoją małą siostrzyczkę... Ale w domu wszystko powoli się rozprzęgało. Kasia nie mogła podołać robocie i dom Mamy Marysi, taki zawsze czysty, taki schludny, zamieniał się w norę. Czasem Tata Karol, wracając z pracy (nawet niekoniecznie musiał być pijany), mruczał pod nosem: — Przeklęta diabelska buda! A któregoś dnia, w przypływie rozpaczy, powiedział: — Wiesz co, mała, najlepiej by było ruszyć gdzieś w świat jak żebracy czy Cyganie! Kasia, bezradna i wylękniona, nic na to nie odpowiedziała. 14 Dzika Skała Farma Taty Karola była bardzo mała i stała samotnie na samym szczycie Dzikiej Skały. Zaś owa Dzika Skała była jakby olbrzymim gła zem, który spadł z góry. Przed wielu wiekami, w niespokojnych czasach lodowca, ten blok grani tu musiał oderwać się od górskiego szczytu i stoczył się do jego stóp. Razem z nim runęła lawina ziemi i kamieni, obsypując jego boki i przygwa żdżając go do pochylającego się nad nim górskiego zbocza. Z wolna, z biegiem stuleci, na tej masie, ziemi wyrósł las, kawałek łąki i trochę - różnych] roślin. Lecz w swej najwyższej części Dzika Skała po została skalistą i dziką. Jej rozległe kamieniste płaszczyzny jedyni* gdzieniegdzie porastała niska trawa, tymianek kępy jałowca i wrzosu. Tylko przy samej farmie na garści ziemi i kamyków, jakimś cudem rós ogromny orzech. 16 Za domem Dzika Skała urywała się stromo, zupełnie pionowym zboczem, aż do samego dołu, do wklęśnięcia doliny. Tu i ówdzie wegetowały, uczepione w omszonych szczelinach granitu, mizerne brzózki. Z tej strony, przez małe okienka pokoju, można było oglądać wschody słońca, a także dolinę, jak długa i szeroka, oraz spory kawał wielkiej równiny Alzacji. Z drugiej strony, tej, w której słońce zachodziło, stojąc w drzwiach miało się przed oczami góry, całym swym ogromem wyrastające ponad Dziką Skałę. I można było bez końca podziwiać grę barw i światła na szczytach czy skałach, zatapiać wzrok w tych widokach i wyobrażać sobie, że się jest wśród obłoków. Była to wspaniała zabawa i Kasia często się w nią bawiła. Góry były jednak o wiele wyższe od Dzikiej Skały i słońce szybko kryło się za nie. Wieczór zapadał od razu, pogrążając Dziką Skałę w fioletowych cieniach i chłodzie. Tyle o stronie wschodniej i zachodniej. Ponieważ góry i las otaczały Dziką Skałę półkolem z dwóch stron, krajobraz północny podobny był do zachodniego. A od południa, pomiędzy halami i wrzosowiskami, zbiegała do wioski droga, ta właśnie, którą dziś, jak zresztą codziennie, trójka dzieci wyruszała do szkoły. TegcLŚnieżnego ranka cała okolica, jak okiem simftkc.°ffibvzyla po prostu białe pagórki, widzia- Skały 17 ne jakby poprzez ruszającą się zasłonę płatków które bez przerwy osypywały się z nieba. W kuchni na fermie, wypłakawszy wreszcie ca ły zapas łez, Kasia pomyślała, że trzeba nakarmi krowy, potem je wydoić, mleko przecedzić i ra zem z podpuszczką* wlać do kociołka, w któryn warzono ser. A o kurach i świni też nie należałc zapomnieć. — No rusz się, stara — powiedziała półgłosem — dalej! Trzeba przecież zrobić to wszystko W ten sposób dodawała sobie otuchy... Bo oc kogóż innego mogłaby jej oczekiwać? Tego dnia śnieg utrudniał jeszcze pracę: żebj dostać się do obory czy do chlewa, trzeba było naj pierw utorować łopatą ścieżkę. Ale te dróżki za sypywało wkrótce z powrotem i wszystko zaczy nało się od początku. Jak cicho było dzisiaj w Dzikiej Skale, jak ciążyła Kasi ta samotność! Że też akurat dzisiaj w taki trudny, pełen mozołu dzień, Tata Kam musiał zostawić ją samą, z rękami pełnymi robo ty! I taka samiutka będzie aż do zapadnięcia cie mności, które dopiero zwrócą jej malców. Co dziennie bowiem, idąc do szkoły, zabierali ze so bą bańkę z południowym posiłkiem. Kasia natomiast od samego śniadania nawet ni^ marzyła, by przysiąść do stołu; resztki zupy wy * Domieszka, dzięki której zsiada się mleko, sporządzana z żołądków cieląt lub kóz. Ongiś trzymano ją w pęcherzu, uwieszonym na belce nad płytą kuchenną. 18 brała warząchwią i wprost z niej przełknęła pośpiesznie, po czym zagryzła kawałkiem chleba, wciąż patrząc na padający za oknem śnieg. — No, rusz się, stara, dalej!... Trzeba się wziąć za cerowanie! I wzięła powyginane blaszane pudło, w którym trzymała swe przybory do szycia, a które stało zwykle na kredensie obok całej sterty podartych pończoch. Gorzkie godziny Pierwsza pończocha, która się Kasi nawinęła, by-l ła niebieska i tak pocerowana na wszystkie stronyJ że aż utraciła swój właściwy kształt. W żaden spo^ sób nie przypominała małej nóżki grubej Do rotki. Wspomnienie Dorotki przypomniało Kasi po4 ranną scenę i ten okropny policzek. Ach, cóż za smutny, smutny dzień! Jakież długie jest to po południe i jak powoli wloką się godziny! Kasi; może sobie pracowicie przewlekać długą nić bawełny poprzez olbrzymie dziury, sterta pończoch do cerowania wcale nie zdaje się zmniejszać. Ani ciężar, który gniecie Kasinę serce... ale raz w tygodniu ma dodatkową godzinę lekcji u starego nauczyciela, który doucza wyróżniających się uczniów. Co teraz będzie? Co, na Boga, stanie się z Dorotką?! Już po czwartej; dzieci już wyszły ze szkoły. I jeżeli Jeanjean poszedł przodem sam (jak to robił często, nie troszcząc się, że brat musi wlec się powoli z małą Dorotką), to jest już na pewno na drodze do Dzikiej Skały. A Dorotka? Pewnie czeka na próżno przed drzwiami „Dziewczynek" albo w pobliżu, pod podcieniami kościoła, gdzie chowa się w czasie niepogody. — O Boże, Boże, spraw, by Dorotka czekała i nie poszła sama, po nocy, zaśnieżoną drogą! Spraw, abym zdążyła na czas! I Kasia, narzuciwszy pośpiesznie pelerynę i wskoczywszy w swe kalosze, dała nura w sypiący śnieg. — No, staruszko, teraz trzeba pójść wydoićjprzeWrócił cały porządek i Dorotka czuła krowy, zaraz zrobi się ciemno. Żeby chociaż dziecij już wróciły... Przez cały dzień Dorotka nie mogła zapomnieć policzka. To się tak rzadko zdarzało małej cioci, zawsze gotowej do pocieszenia, pomożenia każdemu z nich! Ten okropny policzek do góry nogami się I nagle Kasia uświadomiła sobie, że przez tAfomu. Była pewna, że wszystko się naprawi i zno- wydarzenie poranne zapomniała powiedzieć JeanJ Jeanowi, że to on dzisiaj powinien odebrać Dorot kę od „Dziewczynek". Zwykle robi to Wendelin 20 wzburzona do głębi. Teraz, wtulona w podcienia kościoła, czekała, aż któryś z braci zabierze ją do lwu będzie wesoło. Ale czas jej się dłużył. Powoli zapadał wieczór. Wieczór nie taki, jak ^wykle, a jakaś poświata łagodna i tajemnicza, 21 coś szarego i różowego, co kładło się na śniegu] To było bardzo ładne. I oto Dorotka powzięła nagle decyzję: pójdzu sama! Tak piękna cisza, te płatki śniegu, które ^ przedziwnym zmierzchu fruwały niczym ptaszki wszystko budziło zaufanie i kusiło! Jak to łatwd i zabawnie będzie stawiać kroki, jeden po drugim na tym pięknym, gładkim śniegu i tak sobie wę-Łię o młodszą siostrę! drować samej! Drogę bowiem na Dziką Skałę Do-| Wściekły na samego siebie, a rotka znała doskonale: po prostu trzeba skręcić zaraz za kościołem, a potem iść pod górę... _~ Jeanjean! — zawołała, jak mogła najgłośniej. — Jeanjean, dlaczego nie wziąłeś Dorotki? Jeanjean stanął jak wryty, zaskoczony nieoczekiwanym widokiem Kasi, i dopiero teraz uprzytomnił sobie, że zapomniał o Dorocie! O nieba, to ici historia! Wendelin ma przecież lekcję- dziś wie-Iczorem i to on, Jeanjean, powinien był zatroszczyć Na przeciwległym końcu tej samej ścieżki znaj dowała się Kasia. Ale podczas gdy Dorotka szła więc i na cały ^wiat, wrzasnął do Kasi: — To dlaczego nic mi nie powiedziałaś rano?! I natychmiast zawrócił na pięcie, gotów pędzić V powrotem po Dorotkę. Ale Kasia schwyciła go ?? ramię i energicznie potrząsnęła głową. Idź na górę, cały dom zostawiłam otworem, sobie powoli, kroczek za kroczkiem, pochłoniętałrzeba zająć się zwierzętami! Sama odszukam Do nowością sytuacji, Kasia co tchu śpieszyła krętał'otę> a jeśli będzie trzeba, wywołam Wendelina V lekcji, żeby mi pomógł. I, nie zatrzymując się już ani chwili, pobiegła ?alej. dróżką między skałami i zaroślami jałowca, wcią: potykając się w puszystym śniegu. Zasypany nirri krajobraz wydawał się tak zmieniony, że be przerwy musiała uważać, by nie zmylić drogi, by nie zboczyć na prawo czy lewo, w pustkowie, trudno było nawet wyobrazić sobie, co mogłcj Wysoki kasztanowy las, który Kasia pozostawi-przydarzyć się Dorotce, jeśli samodzielnie wypu- a za sobą, dzielił na dwie, prawie równe, części ściła się w powrotną drogę. Jedynie nadzieja, że odległość między wioską a fermą. Wychodząc z te-może któryś z chłopców sam pomyślał o małej] 3° lasu na długim odcinku droga wiła się i bie- podtrzymywała Kasię... ?ła Przez otwartą przestrzeń, którą dzieci nazy- Na skraju kasztanowego lasu, poprzez śnieżni ;vały „krainą wróżek". Zazwyczaj kraina wróżek zasłonę, rozpoznała Jeanjeana, który, z rękorra 3??? prześliczna: połać zarośnięta trawą, macie-w kieszeniach, szedł pod górę. Niestety, sam. panka i wrzosami, przetkana brzozami i wielkimi, 22 23 omszałymi głazami, między którymi dróżka przerzynała się, jak rzeka przerzyna się przez góry żłobiąc swe koryto. Ale dzisiaj kraina wróżel prawie znikła pod śniegiem i tylko na samyrJ dole widać było pierwsze światła wioski. Drogj spadała tutaj nieomal stromo i Kasia pomykać co tchu. Wreszcie dotarła do końca, na placyk z tyłi kościoła. Pośpieszyła co prędzej do drzwi „Dziewczynek". Dorotki nie było! Może pod podcieniam kościoła? Nie, tu nie było jej również! I żadnycł śladów jej kroków: śnieg przysypał już wszystko Co robić? Rzecz prosta, nie tracąc czasu trzebj było poszukać pomocy. Kasia więc popędziła d( „Chłopców" i jak bomba wpadła do klasy, w któ rej odbywała się wieczorna lekcja. — Kasiu, Kasiu — powiedział nauczyciel. — Co się stało? Ale siedzący w głębi Wendelin poderwał się n< sam widok małej cioci. Tak, jak niedawno Jean jean, w jednej chwili uprzytomnił sobie to, o czyn nie pamiętał przez cały dzień. Bo przecież on także powinien był przypomnieć bratu o jego obo wiązku... Wybiegł z ławki i przyskoczył do Kasi — Dorotka? Jeanjean zapomniał? Widząc, że mały jest bliski łez, Kasia, uważa jąc, że teraz wcale na to nie pora, potrząsnęła ??? jak śliwą. — Prędzej, prędzej! Wendelin, musisz mi pcj 24 móc ją odszukać! Poprosimy Seppiego, żeby wziął psa i poszedł z nami! Albowiem dzielna dziewczynka wiedziała już, jak należy działać... Dorotka zupełnie zagubiła się w śniegu. Z początku, kroczek za kroczkiem, szła dobrą drogą. Było strasznie zabawnie wstawiać nogi w ten kobierzec, iść wśród wirujących płatków, bujać sobie w tym przedziwnym wieczorze, jednocześnie takim białym, a przecież trochę szarym i trochę różowym... Dorotka była zupełnie pewna tego, jak trzeba iść. Dobrze wiedziała, że najpierw wspina się prosto, stromą ścieżką za kościołem, a gdy się już na nią wdrapie, będzie w krainie wróżek. A potem? No, potem tylko trzymać się drogi, i już! To wydawało się takie proste, że Dorotka aż wzruszyła lekko ramionami: nie wiadomo doprawdy, dlaczego ta Kasia zawsze każe, żeby któryś z braci koniecznie prowadził ją za rękę! A dziś wieczór wyjątkowo łatwo będzie iść, ponieważ taki śliczny blask bije od śniegu. I Dorotka, brnąc w świeżym śniegu, dzielnie pomaszerowała naprzód, nacierając na górkę za kościołem. Ale gdy dotarła do rozległej krainy wróżek, zasapana od wspinania się spostrzegła nagle, że nie widzi przed sobą ani śladu drogi! Gdzie były głazy, koło których wiła się ścieżka? Teraz były to 25 tylko wielkie garby śniegu, jedne większe, innej nieco mniejsze... Ale jak je rozpoznać? Zwłaszcza gdy się ma zaledwie pięć lat, a przed oczami za-! słone wirujących płatków! I wtedy Dorotkę ogarnął strach. Z tego strachu zaczęła płakać głośno, zataczała się to w prawo, to w lewo, okręcała się w kółko samej siebie po wiele razy, nie zdając sobie z tego sprawy, i bardzo szybko straciła orientację, gdzie jest i w którą stronę trzeba iść. Teraz umiała już tylko wołać rozpaczliwie słabiutkim, zdławionym trwogą głosikiem: — Kasiu! Tato! Ja się boję, ja się boję! W końcu jak małe, oszalałe z przerażenia zwierzątko, drżące z lęku i zimna, całe zasypane padającym wokół śniegiem, wturlała się na czworakach pod jakiś wielki głaz, który tworzył coś w1 rodzaju groty. I skulona w kłębuszek, wyczerpana płaczem, usnęła w końcu. Tam właśnie odnalazł ją Baro, poczciwa psina. Jakże jej długo szukali — Kasia, Wendelin, polowy Seppi i pies Baro! Najpierw nawoływali po drodze na prawo i lewo, potem szukali w kasztanowym lesie, potem w zaroślach aż do samej Dzikiej Skały, a potemj znowu wrócili do krainy wróżek. — Tylko w tym labiryncie musiała się gdzieś 26 zapodziać — powiedział Seppi i rozkazał psu: — Szukaj, Baro, szukaj, mój piesku! I wreszcie, po węszeniu i obwąchiwaniu jakiegoś śladu, ledwie dostrzegalnego pod śniegiem po bieganiu, prosto jak strzała i zygzakiem, oć jednego punktu do drugiego, po powracaniu nieskończoną ilość razy na swe własne tropy, po skakaniu i ujadaniu, Baro stanął w końcu przed jednym z głazów, wygiął się w łuk i zawył radośnie Dorotka była odnaleziona. Czekanie przeciąga się de ciemnej nocy Dopiero gdy Seppi wziął Dorotkę na ręce, aby zanieść ją na Dziką Skałę, mała obudziła się. Była oszołomiona i półprzytomna. Ale z wolna wróciło jej wspomnienie przeżytych ostatnio godzin i znów zaczęła szlochać. — Nie płacz już, nie płacz — zaklinała Kasia, drepcząc obok Seppiego. — Przecież znaleźliśmy cię! Z wolna Dorotka uspokoiła się i zasnęła, ale za to Kasia zaczęła cała się trząść. W pewnej chwili Seppi zapytał bez ogródek: — A gdzie jest Karol? — Poszedł do miasteczka sprzedać krowTę i cielaka. — I jeszcze nie wrócił do tej pory? Kasia tylko lekko wzruszyła ramionami. W domu Seppi ułożył Dorotkę w łóżku. Jean-jean, na szczęście, nie dał wygasnąć ogniowi. Seppi kazał Kasi jak najprędzej obłożyć bratanicę bu- 29 telkami z gorącą wodą, ile ich tylko mogła znaj leźć w domu, i napoić ją gorącym mlekiem z mio dem. W oborze Czarnula i Rika ryczały żałośnie i Ka si przypomniało się, że przecież miała je właśni doić, kiedy wybiegła na poszukiwanie Dorotki. — Zostaw to, mała — powiedział Seppi, biorą< wiadro do ręki. — Siedź lepiej tutaj, a ja wydojc ci krowy! Mogła więc Kasia nareszcie usiąść sobie ? krześle przy małym łóżeczku. Jakaż była zmęczo na, ledwie żyła! A przecież wiedziała dobrze, że nie koniec jej trosk na dzisiaj. Bo właśnie teraz zaraz, zacznie się długa noc czekania. Na dole Seppi powrócił z obory. — Nic już nie potrzebujesz, mała? No to idzie my, Baro! — Seppi! — zawołała Kasia z góry. — Seppi dziękuję, dziękuję po tysiąc razy, z całego serca Na dworze śnieg już nie padał, natomiast ze rwał się lekki wiatr. Gdy Seppi sobie poszedł, Kasia zeszła na dól i zajrzała do obory. Seppi zrobił tam wszystko, cc należało: wydoił krowy, wygarnął gnój i podrzuci] świeżej podściółki. Kochany Seppi! Później, gdy dała chłopcom kolację, kazała ini iść spać, bo chciała jak najprędzej zostać sama ns wypadek, gdyby Tata Karol wrócił wcześniej nii zwykle, ale... w takim stanie jak zwykle! Jeanjean pytał czasem: 30 .— O której tata wróci? Wendelin natomiast nie pytał o nic. To nasu-wało Kasi przypuszczenie, że chłopiec od dawna domyśla się czegoś. Teraz, mówiąc jej dobranoc, czule pogładził jej rękę. —- Biedna, mała ciociu... — a nazywano ją tak jedynie w niezwykłych chwilach — wiesz, że my cię bardzo kochamy... A mała ciocia trapiła się teraz Dorotką: dziewczynka była cała rozpalona, rzucała się przez sen i wykrzykiwała coś żałośnie. Wreszcie Kasia po-| łożyła się, ale zasnąć nie mogła, kręciła się z boku na bok, dręczył ją niepokój o Dorotkę, o Tatę Karola... No, bo skoro Dorotka tak zabłądziła, to i pijany łatwo przecież zgubić może zasypaną śniegiem drogę... Gdy wreszcie, zmęczona do ostateczności, usnęła, koło północy obudziła się gwałtownie. Jakiś męski głos wołał ją z dołu, pod jej oknem. To nie był wprawdzie głos Taty Karola, ale Kasia natychmiast pojęła, że wołanie to ma jakiś związek z jego powrotem. Nie tracąc czasu na ubieranie, jednym skokiem znalazła się na schodach, pędem przebiegła kuchnię i otworzyła drzwi. Przed nimi stały trzy postacie. Ale środkowa przypominała nie tyle człowieka, co jakieś dziwaczne zwierzę, które chodziło ni to na dwóch, ni 31 to czterech nogach i jęczało niby chory kot. ??? był Tata Karol, a jednym z podtrzymujących goj ludzi był... dzielny Seppi, który na widok małej 1 figurki w koszuli, całej drżącej z przerażenia, sta-? rał się żartować: — No, Kasiątko, ilu jeszcze osobników każesal mi dzisiaj wydłubywać ze śniegu? Tak, tego wieczoru Tata Karol ani nie wykrzy-1 kiwał wiele, ani nie rozbijał się zbytnio: po prostiM nie mógł. Jeszcze nigdy nie był w tak opłakanyrrl stanie. Dwaj mężczyźni zataszczyli go na łóżkcl i okryli kołdrą aż po samą brodę. Zachrapał na-1 tychmiast. — Jakżeście go znaleźli? — spytała Kasia. — Nie martw się, nie tkwił w śniegu za długo! nie zdążył się przeziębić! Gramolił się na tę górka za kościołem i od razu wywalił się jak długi. Wte-j dy zaczął wrzeszczeć niby zarzynany wół. Jen szcześmy z kolegą nie spali, graliśmy sobie w be-j lotkę. Jak usłyszeliśmy ten krzyk, pobiegliśmy, nq i widzimy, co się dzieje... Nie denerwuj się, Ka-I siatko, jutro wszystko będzie dobrze! Kasia bez słowa pokiwała głową. A poniewaa nie wypadało tak stać w nocnej koszuli i poniewaa robiło się jej coraz zimniej, ściągnęła ze stołu serH wetę i otuliła się nią jak chustą, w której prawią cała zniknęła. Żołosny widok przedstawiała w tym dziwacznym stroju, z rozczochranymi wokół twa-! rzy włosami. Wreszcie powiedziała z westchnieniem: 32 _ Jesteście obaj bardzo dobrzy... Bardzo, bardzo wam dziękuję... lf opamiętawszy się trochę, jak gospodyni, która wie, jak się wypada zachować, podeszła do kredensu, ciągnąc za sobą swą chustkę-serwetę, wyjęła butelkę i kieliszki, aby obu ratowników poczęstować na rozgrzewkę samogonem. Gdy nieco później wracali z powrotem, Seppi westchnął: — Biedne dziecko, niewesoło się jej zapowiada... A jego towarzysz mruknął, kiwając głową: — No, jeśli Maria patrzy na to wszystko stamtąd, z góry... i Kasia postanowiła, że od teraz wszystko musi być inaczej Nazajutrz po tym smutnym dniu Kasia wczesnym rankiem wydoiła krowy, a gdy wyszła z obory, mimo zmęczenia i niewyspania stanęła olśniona przecudnym widokiem, jaki rozpościerał się przed nią. O świcie śnieg przestał wreszcie padać, wziął mróz i wszystko dokoła iskrzyło się jak kryształ. Spoza domu wschodziło słońce i niebo w tamtej stronie było jasnożółte. Lecz najpiękniejsze odblaski kładły się naprzeciwko, na ośnieżonych szczytach, z których noc dopiero co się zsunęła. Była to prawdziwa feeria świateł o różowych i złotych odcieniach. Kasia postawiła wiadro z mlekiem pośrodku podwórza i, odgarniając wierzchem dłoni pasmo włosów sprzed oczu, zapatrzyła się, oczarowana roztaczającym się przed nią widokiem. Albowiem nic, żadne zmęczenie, żadne strapienie, nie mogło przyćmić w niej wrażliwości na piękno. — Jak ślicznie... — westchnęła cichutko. 34. W domu wszyscy jeszcze spali, Kasia była sama. Na zaśnieżonej ziemi zaczynały się tylko ślady jej własnych kroków. Rozpościerające się nad domem gałęzie orzecha rysowały się delikatnie migocącymi liniami, a dalej, przed masywem lasu, konary pierwszych jodeł też odcinały się na ciemnym tle leśnej gęstwiny. Ani szmeru wokoło... Jakiś ptak przeleciał w prostej linii z orzecha na dach obory, strącając bezgłośnie kilka okruchów śniegu. Kasia pokiwała lekko głową i nikły, radosny uśmiech opromienił jej twarz. Po czym wzięła wiadro i ruszyła do kuchni, gdzie przecież czekała na nią robota. Właśnie w tej chwili Karol ukazał się na progu. Nie wyglądał zbyt elegancko. Nie odzywając się ani słowem wziął widły, które stały koło szopy, i poszedł do obory. Biedny Karol, wydawał się taki zawstydzony, że Kasi zrobiło się go żal; nieśmiało powiedziała mu dzień dobry, nim weszła do domu. W kuchni natychmiast przelała mleko do sero-warskiego kociołka i, nim obudziła chłopców, podrzuciła jeszcze parę polan do pieca, żeby się lepiej paliło. Następnie poszła na górę, do Dorotki. Dorotka siedziała w łóżeczku, otulona pierzyną, i choć oczy miała podkrążone, uśmiechała się wesoło, jak zawsze. Na szczęście więc, najcięższe zmartwienie Kasi już minęło: Dorotka nie rozchorowała się bardzo! 3» 35 — Wiesz ?? — powiedziała schrypniętym głosikiem — trochę boli mnie gardło... Dasz mi syropu? — I dodała: — ...Uch, ale miałam stracha wczoraj, jak się zgubiłam... przedtem, to wiesz, było bardzo ślicznie iść po śniegu! Nie będziesz na mnie krzyczeć, prawda, że poszłam sobie sama? No, bo dlaczego chłopcy po mnie nie przyszli? — Nie martw się, grubasku — uspokoiła ją Kasia. — Nie, nie, nie będę się na ciebie gniewać, na razie nikt się n.a ciebie nie będzie gniewać! Dobrze, dostaniesz syropu, ale najpierw przyniosę ci mleka z miodem. Wszystko już będzie dobrze, kochanie... Było to zaczarowane zdanie Kasi: wszystko będzie dobrze! Powtarzała je samej sobie i innym niezliczoną ilość razy dziennie. Na dole Kasia zastała Tatę Karola i chłopców. Jedli poranną zupę. — A gdzie Dorotka? Pytanie zadał wprawdzie Karol, ale w oczach chłopców Kasia wyraźnie czytała bez porównania więcej niepokoju. Nie powiedzieli ojcu nic o wczorajszej przygodzie, pozostawiając to swej małej cioci. — Dorotka jest przeziębiona — powiedziała Kasia. — Wczoraj zgubiła się w śniegu... szukaliśmy jej razem z Seppim... i jego psem. Chłopcy, uspokojeni już nieco co do stanu zdrowia Dorotki, nie wdając się w bardziej szczegóło- 36 we wyjaśnienia ojcu, pakowali swe tornistry i torby, po czym wymknęli się pośpiesznie. A Karol wydawał się zakłopotany i jakby pragnął uniknąć jakiegokolwiek przypominania tego, co zdarzyło się wczoraj. Od pewnego czasu zresztą źle się czuł w roli ojca rodziny. Nie rozpytując o szczegóły, westchnął i wreszcie powiedział z wahaniem: — Naparz jej ziółek... Zajrzę do niej... Kasia bez słowa patrzyła, jak wchodził na schody, ciężko i niezdecydowanie. Gdy był już na górze, słyszała jeszcze, jak szurał podeszwami po podłodze. Ona tymczasem nastawiła mleko, by się przegotowało, wdrapała się na stołek i sięgnęła po garnek z miodem i pudełko z suszonymi ziołami, które stały wysoko na kredensie. — No, staruszko — powiedziała do siebie na głos — jeszcze nie koniec! Teraz trzeba Dorotkę wyleczyć! Kasi nie przerażały żadne przeciwności, żadne trudności, które przychodziło jej przezwyciężać! Taka już była. Natychmiast szukała, jak by zaradzić trudnej sytuacji, i uważała, że jest to jedyny sposób na zniechęcenie czy niepokój, które przecież tak łatwo mogą owładnąć człowiekiem. Jeszcze tego samego dnia, po pewnym namyśle, postanowiła zadziałać energicznie, by na przyszłość, w miarę możliwości, uniknąć takich dni, jak wczorajszy. 37 Przede wszystkim, gdy Dorotka już wyzdrowieje, nie będzie w złą pogodę chodziła do ochronki. Zostanie w domu, to nic nie szkodzi, że pracy będzie przez to trochę więcej. Następnie Kasia postara się za wszelką cenę, żeby Tata Karol polubił być w domu. Na to dom musi wyglądać tak, jak... jak za czasów Mamy Marysi. — No, staruszko! — powiedziała Kasia do siebie w przypływie wielkiego zapału. — Wszystko się wyszoruje, wypierze, wysprząta, zawiesi się czyste firanki, wywoskuje się kredens. Wszystko musi być takie ładne, jak było... dawniej! Do domu na Dzikiej Skale wchodziło się przez kuchnię, która zajmowała prawy narożnik frontu. Kuchnia ta służyła niejako dwom celom, ponieważ jej lewy kąt, w głębi, był miejscem przeznaczonym do wyrabiania serów i tam znajdowało się palenisko, nad którym, na drewnianych belkach, zwisał wielki serowarski kocioł. Po tej samej stronie, pod ścianą, na wprost wejścia, był piec kuchenny, na którym Kasia gotowała jedzenie dla domowników i domowych zwierząt. A po prawej stronie były drzwi do pokoju. Prawdę mówiąc, był to bardzo malutki poko-iczek. Stanowił właściwie część kuchni, drzwi do niego były bowiem stale otwarte. Na wprost dwu niskich okien, między którymi stał duży, szafkowy zegar, znajdował się ciężki, dębowy stół, a w 38 kącie ławka. W przeciwległym rogu, obok drzwi do izdebki chłopców, była wnęka z łóżkiem Taty Karola, przykrytym wielką, czerwoną pierzyną. Królestwo dziewczynek, jak już wiemy, było w małym pokoiku na górze, w sąsiedztwie składziku na siano, a wchodziło się tam po schodach, prosto z kuchni. W ciągu dnia całe życie rodziny koncentrowało się, oczywiście, w kuchni i w tym pokoju obok niej. I tam też właśnie panował największy nieład, tam było najwięcej do sprzątania. Nie zwlekając, korzystając z przypływu energii, Kasia wzięła się do dzieła. Wielka miotła, nim przyszło jej zamieść podłogę, musiała poomiatać kurze i pajęczyny ze ścian i sufitu. Wkrótce podłoga kuchni i pokoju była nimi usłana! A że Kasia rychło musiała przerwać te porządki i zająć się zwykłą, codzienną robotą, więc podczas południowego posiłku wszystko wyglądało na jeszcze brudniejsze, bardziej zakurzone, a rozgardiasz panował jeszcze większy niż zwykle! Czy Tata Karol to zauważył? W każdym razie Kasia nie zwierzała mu się ze swych planów. Niepokoiło go zdrowie Dorotki i zdawał się zadowolony z nowin, usłyszanych od Kasi. Jemu samemu nocny upadek w śnieg nie wyrządził chyba nic złego, ale nie miał apetytu i co chwilę, z bolesnym grymasem, dotykał ręką głowy. Po posiłku Kasia posiedziała chwilkę przy Dorotce, po czym zabrała się do zamiatania podłogi. 39 Następnie zdjęła z okien firanki i namoczyła je w wielkiej miednicy. Upierze je, gdy będzie miała wolną chwilę, gdyż, na szczęście, na samej górze ogromnej szafy znalazła inne, złożone, czyste i białe, choć troszkę zmięte, które, po energicznym wypucowaniu szyb, zawiesiła na oknach. Akurat wystarczyło jej jeszcze czasu, by wyszorować kafelki ścian i podłogi i pookurzać meble. Jutro przetrze się je woskiem. Gdy Karol, który przez całe popołudnie naprawiał narzędzia w szopie, a potem obrządzał zwierzęta w oborze, wrócił do domu na kolację, stanął w progu zdumiony. — Samaś to wszystko zrobiła, mała? Kasia pochyliła się nad paleniskiem kuchni i udawała, że rozdmuchuje ogień, ale pilnie obserwowała zaskoczenie brata. Podniosła głowę, śmiejąc się z radości od ucha do ucha. — Jak ładnie... — powiedział Karol, przyglądając się kuchni i temu, co przez otwarte drzwi widać było w pokoju. — Jak ładnie... trochę tak, jak... A Kasia, ze ściśniętym nagle gardłem, podeszła do brata i ujęła go za rękę. — ...tak, jak... dawniej? — spytała nieśmiało. A jej dobre i pełne najlepszych chęci serduszko zabiło radośnie. „Jakie to szczęście — pomyślała. — Przecież o to właśnie mi chodziło". 40 Postanowień trudno dotrzymać Po kilku dniach Dorotka wyzdrowiała, ale nie było mowy o posyłaniu jej do ochronki, bo wciąż albo sypał śnieg, albo był silny mróz. Całe więc dni spędzała z Kasią i, jak wtedy, kiedy była zupełnie malutka, chodziła za nią. wszędzie, krok w krok. Kasi wcale nie pracowało się przez to łatwiej, ale była szczęśliwa. Nigdy jeszcze nie miała Dorotki tak całkowicie wyłącznie dla siebie, gdyż wkrótce po śmierci Mamy Marysi małą przyjęto do wiejskiej ochronki i chodziła tam codziennie, odprowadzana przez chłopców. W święta czy wakacje Dorotka była wprawdzie w domu, ale chłopcy też przecież wtedy w nim byli, było pełno gwaru i ruchu, cała trójka bawiła się razem. A teraz... Od dnia swej ostatniej eskapady Tata Karol trzymał się nieco bardziej w ryzach, choć parę razy powrócił z wioski niezbyt trzeźwy, coś tam mamrocząc pod nosem... Może po prostu bał się 41 teraz zimowych, niebezpiecznych nocy? W każdym razie starał się nie wracać zbyt późno i, dzięki temu, oczekiwanie i niepokój nie były dla Kasi takie długie i ciężkie. Prawdę mówiąc, wizyty Karola w wiejskiej oberży, gdzie stary, poczciwy oberżysta, znając jego słabość, starał się jak najmniej podawać mu wódki — były znacznie mniej groźne, niż gdy wybierał się do knajp w miasteczku. Dzika Skała wciąż była zasypana śniegiem, Karol całe dni przesiadywał w szopie lub w oborze, wziął się bowiem do gruntownego remontu drabiny na siano, która już bardzo tego wymagała. Tak więc Kasia z Dorotką przez cały dzień były same w całym domu i czuły się bardzo dobrze. Wymyśliły sobie własny sposób, dzięki któremu raz-dwa można się było uporać z domową robotą. Był to sposób bardzo prosty: należało wszystko traktować jako zabawę, według zachcianek Dorotki! Na przykład — zamiatanie mała uznała za wyłącznie swój obowiązek, po prostu dlatego, że miała własną malutką miotełkę i taką samą szufelkę. Kasia nigdy się temu nie sprzeciwiała, a Dorotka, puszczając w ruch swą szufelkę i miotełkę, udawała, że zbiera jakieś śmieci. Gdy trzeba było obierać jarzyny, marchew i ziemniaki powycinane bywały w figurki cudacznych ludzików i gotowane razem z innymi i nikomu nawet przez myśl nie przeszło martwić się, że przecież tyle się marnuje. Świnia korzystała na tym, choć zapasy zmniej- 42 szały się wydatnie. Gdy Kasia prała bieliznę, Dorotka z zakasanymi rękawami stawała przy cebrzyku i robiła bańki mydlane, zachlapując nie tylko swój fartuszek, ale i podłogę. A ponieważ często jej się te bańki nie udawały, więc Kasia jej pomagała, no a pranie — pranie sobie czekało. I biedna mała ciocia musiała potem na nowo grzać wodę, lub jeśli tymczasem inne czynności stawały się pilne, po prostu płukała wszystko pośpiesznie i wieszała jedno na drugim na sznurze od bielizny. Ale była jeszcze Serafina-Eufrozyna, ukochana „córka" Dorotki. Już dawno temu Karol przyniósł tę lalkę z miasteczka i cała rodzina przejrzała skrupulatnie kalendarz, by znaleźć odpowiednie imię. Gdy Wendelin zaproponował imię Serafina, Dorotka zgodziła się bez wahania, bo jak przez mgłę pamiętała, że jest jakaś pobożna pieśń, w której jest mowa właśnie o serafinach. Tymczasem jednak Jeanjean upierał się przy Eufrozynie, na które to imię trafił, przeglądając w kalendarzu miesiąc marzec — oba więc imiona z taką samą radością zostały nadane ukochanej lalce. Serafina-Eufrozyna była córką bratanicy, a zatem Kasia, ponad wszelką wątpliwość, była jej cioteczną babką i wobec tego czuła się osobiście odpowiedzialna za stroje wnuczki. Albowiem Serafina-Eufrozyna ciągle potrzebowała fartuszków, sukienek, czepeczków (a przynajmniej jej matka domagała się ich dla niej), a któż mógł tego wszy- 43 stkiego dostarczyć, jeśli nie Kasia? Nieraz więc się zdarzało, że gdy Kasia po południu z zapałem zabierała się właśnie do cerowania pierwszej dziurawej pończochy — zjawiała się Dorotka, w jednej ręce trzymając Serafinę-Eufrozynę, a w drugiej wymachując jakimś gałgankiem, znalezionym na strychu czy gdzieś indziej. — Kochana ciociu, patrz, jaki śliczny fartuszek może być z tego dla mojej córeczki! I „kochana ciocia" nie mogła już, oczywiście, zrobić nic innego, jak odłożyć dziurawą skarpetkę, a zabrać się natychmiast, ze znacznie zresztą większym zapałem, do krajania, przymierzania, szycia. Doprawdy aż szkoda, że nie zawsze dało się wykończyć taki śliczny fartuszek, ale niestety, Kasia zbyt często spostrzegała właśnie, że najwyższy czas doić krowy, że popołudnie upłynęło zdradziecko i że... stos pończoch do cerowania nie zmniejszył się ani o jedną parę! Nie pozostawało nic innego, jak zebrać je wszystkie razem i znowu wcisnąć na kredens, pod jego górną część... Mijały dni, mijały tygodnie. Któregoś dnia Kasia spostrzegła, że powolutku, powolutku wszystko w domu powróciło niemal do tego samego stanu, w jakim było przed jej wielkimi porządkami! Kafelki posadzki znowu były brudne, przy byle podmuchu powietrza zakurzone pajęczyny poruszały się po kątach, puste kamienne garnki pa 44 smalcu czekały już nie wiadomo od kiedy na umycie, stół i zlew w kuchni domagały się solidnego wyszorowania, naczynia też nie były poustawiane jak należy i poniewierały się wszędzie, a spod ławTy w pokoju wystawały poplątane, brudne ramiączka fartuszków chłopców. Tylko firanki w oknach prezentowały się nadal dobrze i świeżo. Ale w tym ogólnym nieporządku trudno je było nawet zauważyć. Kasia zaś, stojąc pośrodku kuchni i przyglądając się temu smętnemu widokowi, wspominała ze ściśniętym sercem owe żarliwe postanowienia, jakie towarzyszyły jej wielkim porządkom. Gdy przekonała się, że Tata Karol dostrzegł i ocenił jej wysiłki, chciała, żeby wszystko zrobione było jeszcze lepiej, miała nawet zamiar wyczyścić do połysku łyżki i wahadło zegara. Oczywiście, myślała, wszystko będzie się lepiej układać, jeśli na każdym kroku nie będzie już znać tego przygnębiającego zaniedbania! Ale, po pierwszym zapale, jej dzielne zamiary z wolna zaczęły topnieć, jeden po drugim, niepostrzeżenie dla niej samej. Jednego dnia nie zrobiła tego, innego — tamtego.... „Zamiatałam wczoraj, można sobie dzisiaj darować... nie ma teraz ciepłej wody, jutro pozmywam wszystko razem... najpierw muszę pójść pomóc Tacie Karolowi... muszę zanieść żarcie świni i nasypać ziarna kurom... muszę przygotować chłopcom bańki na jedzenie... Ale właśnie Dorotka chce czegoś ode mnie... biedna kruszyna, trzeba 45 się z nią trochę pobawić, bo zanudzi się na śmierć... o rety, przecież nie nastawiłam jeszcze zupy!" Ileż przeróżnych robót poganiało jedna przez drugą, od rana do wieczora, Kasię! A mimo to, patrząc na nieporządek panujący w domu, robiła sobie gorzkie wymówki: ' — Trzeba było... Trzeba było znaleźć czas na to... Trzeba było mniej bawić się z Dorotką... Trzeba było... Tata Karol tak bardzo chciałby, żeby w domu było „jak dawniej", a i dla malców przydałoby się, żeby było ładniej! Ach, jak to zrobić? No i zdarzyło się, że pewnego popołudnia Kasia zeszła do wioski. Miała ze sobą całą długą listę sprawunków, które należało zrobić u starej Agaty, właścicielki sklepu z towarami kolonialnymi i pasmanterią. Taka wyprawa była dla Kasi zawsze wielkim świętem, a tym razem nawet podwójnym, bo zabrała ze sobą Dorotkę. Nie było zbyt zimno, śnieg nie padał, ale wszystko dokoła — ziemię, głazy, góry aż po wierzchołki — pokrywała cudowna biel. I tylko gałęzie drzew, z których wiatr postrząsał śnieg, rysowały się ostro czarnymi, wąskimi kreskami na białym tle śniegu i szarości nieba. Trzymając się za ręce Kasia z Dorotką wyruszyły w drogę. Śnieg, ubity nogami, a zwłaszcza 46 płozami sanek, którymi chłopcy zjeżdżali codziennie do szkoły, a także tych, na których Tata Karol zwoził z gór drzewo, stwardniał i z dnia na dzień robił się coraz podobniejszy do dobrze odciśniętego sera. Minąwszy kasztanowy las, dziewczynki znalazły się w swej krainie wróżek, jeszcze piękniejszej niż zwykle, oświetlonej srebrzyście, a ta srebrzy-stość zdawała się promieniować raczej od. ośnieżonej ziemi niż pochodzić z zimowego nieba. W tej zaczarowanej krainie marzeń panowała taka cisza, że obie starały się nie mącić jej niczym. Za to odbiły to sobie przy schodzeniu z górki, zamienionej przez mróz w prawdziwą ślizgawkę. Na placyku za kościołem wylądowały wreszcie na... własnych siedzeniach, zanosząc się od śmiechu. Stara Agata powitała je okrzykami radości, jakimi wita się stare znajome, które człowiek rad widzi. Odkąd bowiem obowiązki gospodyni trzymały Kasię na Dzikiej Skale, do wioski schodziła raczej rzadko. Tata Karol załatwiał najkoniecz- niejsze sprawunki, przynosił wielkie bochny pytlowego chleba, które, przechowywane w skrzyni, wystarczały im na cały tydzień, przynosił sól, cukier, naftę do lampy, czasem paczkę kawy, cykorię... Natomiast wino wolał wypijać na miejscu, w oberży. Kasia wzięła ze sobą swą góralską torbę, by mieć w co włożyć zakupy, a Agata, pomagając za- 48 I ładować je, dorzuciła jeszcze cały papierowy rożek małych, słodkich bułeczek. — Będziecie mieli na kolację — powiedziała do Kasi, klepiąc ją serdecznie po policzku. Ach, jaka miła była Agata i jaki to był udany dzień! Kasia i Dorotka w doskonałych humorach ruszyły zaraz z powrotem, żeby noc i mróz nie zaskoczyły ich w drodze. Ale gdy znalazły się w krainie wróżek, zaczął zacinać ostry, północny wiatr, a niebo nad doliną było już prawie czarne. Na krętej drodze zaczęło ściemniać się coraz bardziej, a gdy trzeba było iść przez kasztanowy las, Dorotka, przerażona, kurczowo ściskała rękę Kasi. Wiatr kołysał drzewami. Poprzez nagie gałęzie widać było pobladłe na widnokręgu niebo, na tle którego z trudem szybował jakiś kraczący kruk. Gdzieś bardzo, bardzo daleko zawzięcie, bez przerwy ujadał pies. Jednak po wyjściu z kasztanowego lasu dziewczynki były już na Dzikiej Skale, a tam, pod starym orzechem, czekał na nie dom... I właśnie wtedy ogarnęło Kasię owo wrażenie, tak znane z czasów Mamy Marysi, a którego doznawała zwłaszcza zimą lub jesienią, gdy powracała ze szkoły: -to uczucie nagłego szczęścia na. widok domu, stołu, lampy, trzaskającego ognia, gotującej się zupy, tego wszystkiego, co daje poczucie pewności, bezpieczeństwa, szczęścia... Ledwie jednak to ciepło i radosne uczucie musnęło 4 — Kasia z Dzikiej Skały 49 teraz jej serce, natychmiast przesłoniła je wizja domu w jego obecnym stanie... W tym gwałtownym, bolesnym skurczu Kasia zaraz, jak zwykle, ale chyba jeszcze mocniej, pomyślała o innych: o Tacie Karolu i o małych, pozbawionych przecież rodzinnego ciepła, które tylko ona mogła im dać. Wendelin, Jeanjean i Dorotka byli ogromnie zdziwieni, gdy, nieco później, właśnie gdy oni pałaszowali z apetytem bułeczki od starej Agaty — zobaczyli nagle wielkie, ciężkie łzy, spływające powoli po twarzy Kasi, siedzącej wśród nieporządku w kuchni, zapatrzonej gdzieś w przestrzeń. O co chodzi? Co się nagle stało małej cioci? - Nadchodzi Boże Narodzenie Nazajutrz rano, zaledwie Kasia się przebudziła, ponure myśli z poprzedniego dnia znowu zaczęły kotłować się jej po głowie. Ale ranek to nie wieczór, a rano wszystko wygląda inaczej. I Kasia, pełna nowej odwagi i energii, wyskoczyła z łóżka. — No, staruszko, nie ma co płakać i lamentować... Trzeba po prostu wszystko zmienić, i koniec! Nieco później Tata Karol, jedząc poranną zupę, zapytał nagle, nie wiadomo dlaczego, jaki to dzisiaj dzień? Kasia zdjęła kalendarz, wiszący za drzwiami, i stwierdziła, że jest akurat świętej Wa-lerii, czyli do świąt zostało czternaście dni. „Najwyższy czas, żebym się nareszcie wzięła do roboty! — pomyślała sobie. — Ni mniej, ni więcej, tylko przez te czternaście dni trzeba wypucować cały dom! Nie ma co się namyślać, moja stara. Na Gwiazdkę mieszkanie musi wyglądać jak mieszkanie, a nie jak jakaś buda..." 4* 51 Kasia przysiadła na krawędzi stołu, by lepiej rozważyć swój plan, i machając trzymaną w ręku płaską łyżką do zbierania śmietany — uśmiechnęła się radośnie. To, że Boże Narodzenie zbiegło się akurat z nowymi zamierzeniami, uznała za specjalną przychylność losu, coś w rodzaju zachęty czy nawet jakby jakąś z góry obiecaną nagrodę... To naprawdę był najodpowiedniejszy moment do powzięcia ważnych postanowień! Wymachując łyżką zeskoczyła ze stołu. „Wyprawię im wspaniałe święta! — pomyślała sobie. — Zobaczymy, czy jak będzie ład i porządek, Tata Karol nie będzie wolał siedzieć w domu... W kącie, koło okna, ustawię zapaloną choinkę... jak wtedy, gdy Mama Marysia była z nami". Pod wieczór, wciąż krzątając się pilnie przy swych codziennych zajęciach, Kasia miała już dokładnie obmyślony plan działania. Wszystko będzie robiła po trochu, ale systematycznie — porządki, szorowanie, czyszczenie. Postanowiła nawet, że w wielkiej tajemnicy przygotuje dla każdego jakiś prezent. Na samym końcu trzeba będzie wyszukać w lesie odpowiednie drzewko na choinkę, a w przeddzień wigilii, gdy wszyscy już pójdą spać, upiec ciastka: w głębi kredensowej szuflady znalazła małe foremki w kształcie gwiazdek, półksiężyców, baranków i świnek. A odpowiedni przepis wyszukała w starej książce kucharskiej. W szafie, na samej górze, znalazła jeszcze pe- 52 wne pudełko, w którym Mama Marysia przechowywała tak pieczołowicie, jakby to były skarby, różne śliczności, jakimi co roku przystrajano świąteczne drzewko: szklane bombki, różowe i niebieskie, niektóre całe w złociste gwiazdki, inne przezroczyste i pokryte kolorowymi nitkami, które przecinały się ze sobą w przeróżne esy-floresy, jeszcze inne były matowomleczne lub tęczowe, delikatne i leciutkie... Mama Marysia poukładała je, niby w gniazdkach, wśród srebrnych łańcuchów i anielskich włosów. Na samym dnie pudełka były lichtarzyki i, na szczęście, jeszcze cała paczka czerwonych świeczek! Tymczasem dni biegły jeden za drugim i Kasi wydawały się czasem zbyt krótkie, gdyż, zajęta codzienną pracą, późno kładła się spać, by zdążyć wykonać to, co sobie wyznaczyła; to znów ciągnęły się zbyt powoli, bo niecierpliwie oczekiwała świąt, po których tyle sobie obiecywała radości dla swych bliskich! Wspaniałe projekty pochłaniały wszystkie jej myśli i dawno już nie była tak szczęśliwa. Nie czuła nawet zmęczenia i gdy wieczorem wszyscy dawno już spali, ona pracowała przecież nadal, choć była niemal na wpół przytomna ze znużenia i taka śpiąca, że aż głowa jej się kiwała. Powoli, powoli zmniejszał się stos bielizny do prania, a sterta dziurawych pończoch na kreden- 53 sie tak zmalała, że teraz znów można było dostrzec czubek zepsutego budzika, który zazwyczaj ginął za nią bez śladu. Z dnia na dzień, niezauważenie, znikał nieporządek, rzeczy odnajdywały swe właściwe miejsce, jakiś kąt zostawał doprowadzony do czystości, wymyty, wypucowany. Schody, prowadzące na górę, pobielały od wody z chlorkiem, od którego aż spierzchły i paliły Kasi ręce. Nadeszła wreszcie wigilia wigilii. Jutro, jutro wieczorem miała wybić upragniona godzina! Może nawet Karol nie położy się spać, a jak dawniej zejdzie o północy do wioski na pasterkę? Upominki były przygotowane. Dla Dorotki malutki koszyczek na zakupy dla Serafiny-Eufrozy-ny. Kasia znalazła go wśród rupieci na strychu — kiedyś, prawdopodobnie, były w nim jakieś słodycze. Mała ciocia wyporządziła go, jak tylko umiała. Dla Jeanjeana był wspaniały szalik we wszystkich kolorach tęczy, zrobiony z przeróżnych resztek wełny wygrzebanych z dna sławetnego blaszanego pudła. Dla Wendelina gwizdek, który, gdy Kasia była jeszcze małą dziewczynką, stanowił jeden z jej| własnych skarbów. Dla Taty Karola — piękna chustka do nosa, wycięta ze starej poszewki na jasiek, którą Kasia wyhaftowała krzyżykami. Tego popołudnia, dwudziestego trzeciego grudnia, Kasia pośpiesznie zmywała naczynia, chcia- 54 ła bowiem skorzystać, że Dorotka śpi na górze, i pójść do lasu po choinkę. Szykując się na tę wyprawę, podśpiewywała sobie półgłosem. Boże, jaka była zadowolona! A jutro, jutro wszyscy będą szczęśliwi, mając takie święta, jak kiedyś. Może Tata Karol już nigdy się nie upije? Przecież już wczoraj zauważył nagle, że dom jest bardziej zadbany i znowu taki miły. — Ależ ty zrobiłaś wielkie porządki! — powiedział, zdziwiony. Nie dodał więcej ani słowa, nie okazał, czy jest zadowolony, pochłonięty troską o krowę. Ale Kasia była przekonana, że po świętach, które będą prawdziwymi świętami, takimi jak dawniej, Karol zrozumie, że na Dzikiej Skale zaczęły się inne czasy i że skończyły się ponure dni przygnębienia. „Teraz już wszystko będzie dobrze" — myślała sobie. Starannie ukryła pod peleryną sekator. Postanowiła, że wybierze całkiem małe drzewko. Przede wszystkim dlatego, żeby dała radę wyciąć je i przynieść, a po drugie, żeby mogła łatwo schować je do jutra, ale jeszcze i dlatego, że nie była zupełnie pewna, czy wolno wycinać drzewo z państwowego lasu. (Co prawda, trzeba przyznać, tym nie bardzo się trapiła). Tata Karol rąbał drzewo w szopie: skorzystała z tego i wymknęła się, nie zauważona przez nikogo. Okrążyła dom, pobiegła ścieżką na przełaj przez płaszczyznę pokrytą zamarzniętym śnie- 55 giem, aż do skraju świerkowego lasu. Tam przystanęła na chwilę, by odsapnąć. Jaki piękny był zimą las, taki wysoki i poważny, tajemniczy i pogrążony w ciszy... Śnieg tylko z lekka przypudrował tu wszystko i młode świerczki, pod osłoną starych, tworzyły niby drugi mały las, w którym nietrudno było Kasi wyszukać drzewko całkiem nieduże, lecz gęste i kształtne. Ponad nią wierzchołki wielkich świerków chwiały się leciutko, szemrząc łagodnie, i od czasu do czasu spadała gruda zlodowaciałego śniegu. Gdy Kasia wycięła już upatrzony świerczek, długą jeszcze chwilę.stała i rozglądała się dokoła: było jej tak dobrze w tej leśnej ciszy! Jakiś gil zaczął przeskakiwać na niższych gałęziach, coś tam szczebiocąc, a gdy ruszyła w drogę powrotną, towarzyszył jej aż do skraju lasu. W pobliżu domu schowała choinkę pod pelerynę i wśliznęła się za skrzynki z królikami, gdzie ukryła ją z łatwością. Bowiem aż do jutra wieczorem nikt niczego nie powinien się był domyślać! Na myśl o tym jutrzejszym wieczorze wszystko w niej aż śpiewało i śmiało się ze szczęścia. Pochłonięta tą radością nie zdziwiła się nawet, gdy, wszedłszy do kuchni, zastała tam całą swoją gromadkę razem. Ferie świąteczne zaczęły się właśnie od dzisiaj, więc chłopcy wrócili wcześniej niż zwykle, a Dorotka, obudzona hałasami, zbiegła co prędzej na dół. Tata Karol siedział w głębi kuchni, z łokciami wspartymi na kolanach, za- 56 myślony. Ale trójka malców wydawała się jakoś niezwykle ożywiona. Co się tu działo? — Kasiu, Kasiu! — wrzasnęli chłopcy na widok swej małej cioci. — Kasiu, słuchaj, jaka nowina! Dorotka przyłączyła się do nich i, tłocząc się i przepychając wokół Kasi, wszyscy naraz mówili radośnie podnieceni. Ale co oni mówili? Co oni pletli? Nie, chyba się przesłyszała... A może to żarty? O Boże, spraw, żebym to ja źle zrozumiała! — Cicho! — krzyknął nagle Tata Karol, wstając. — Sam jej wytłumaczę... Kasia przycisnęła mocno ręce do serca, które biło jak oszalałe. Jeśli będzie tak łomotać, wszyscy gotowi usłyszeć... — Rozumiesz — mówił Tata Karol — nie mogłem przecież odmówić. To ich jedyni krewni ze strony Marii... To bardzo miło, że przyszli aż tutaj, żeby dzieci zaprosić... Zapraszają je na jakieś dwa-trzy dni. Sama pomyśl, jaka to dla nich uciecha — święta w miasteczku! Co za radość, jaka rozmaitość! Kuzynka przyjedzie po nie jutro rano do wioski. Będzie czekać przed sklepikiem, a ja zejdę z nimi na dół... Po czym dodał z wahaniem: — Skorzystam i pojadę razem z nimi do miasteczka, już dawno tam nie byłem, mam różne sprawy do załatwienia... Wrócę wieczorem... Tak, teraz Kasia już zrozumiała. Ściany zawi- 57 rowały wokół niej razem z twarzą Taty Karola. Trójka małych skakała i śmiała się z radości... Nie wolno, by ktokolwiek zauważył, co działo się w jej sercu... — Cóż chcesz, moja Kasiu — westchnął Karol ze znużeniem. — Cóż chcesz, to już nie takie święta, jak bywały niegdyś... Przede wszystkim nie płakać! Więc Kasia szybko odwróciła się, pochyliła nad drzwiczkami od płyty i dmuchała, dmuchała, jakby tym dmuchaniem chciała ogień rozniecić. Popiół obsypał jej twarz, dym buchnął w oczy... — Och! — powiedziała żałośnie, kryjąc twarz w dłoniach — zaprószyłam sobie oczy! Ale czy aby naprawdę trzeba było grać tę komedię? Tata Karol już znowu pogrążył się w swych myślach, a Wendelin, Jeanjean i Dorotka szaleli z radości z powodu jutrzejszego wyjazdu. Któż by miał zauważyć łzy Kasi? Przepłakana noc wigilijna Nazajutrz wieczorem, w wigilię, gdy na równinie i w dolinie rozdzwoniły się wszystkie dzwony, oznajmiając uroczyście, że nadchodzi wielkie święto, Kasia na górze, na Dzikiej Skale, kończyła właśnie podkładać, jak umiała najlepiej, świeżą podściółkę krowom. Gdy z kolei odezwały się dzwony w wiosce, a każde ich uderzenie głośnym echem rozlegało się w ciszy Dzikiej Skały, Kasia odstawiła widły i, wtuliwszy twarz w fartuch, rozpłakała się gorzko, rozpaczliwie. Właściwie to płakała bez przerwy od samego rana, od chwili gdy została sama. Mogła robić nie wiem co, tłumaczyć sobie nie wiadomo jak, próbować dodawać sobie ducha magiczną formułką: „No, dalej, staruszko!" — by przestać płakać... a łzy nie dawały się powstrzymać. A teraz, gdy biły dzwony, nadeszła właśnie ta piękna chwila, której tak bardzo oczekiwała i do której tak 59 się przygotowywała. Właśnie teraz paliłyby się świeczki na choince, wszyscy byliby razem i byłoby tak dobrze... Jak kiedyś! — ...Nie myśleć... nie myśleć... — powtarzała sobie. — Nie płakać! Ale szloch ją dławił, więc znowu wzięła widły i dalej rozkładała słomę w obórce. Z kąta, spoza swej przegródki, wyjrzał osioł Trottinet i spojrzał ku Kasi. Wiedział dobrze, że nim wyjdzie z obory, podejdzie do niego, by mu powiedzieć dobranoc, i niecierpliwie raz po raz grzebał kopytkiem. Była to jedyna kropla pociechy w strapieniu Kasi: przynajmniej osiołek był razem z nią i okazywał jej swą wierną przyjaźń. Odetchnęła głęboko, by stłumić wreszcie te okropne łkania, od których trzęsła się cała, i weszła do przegrody Trottineta. Objęła go ramieniem poza wielkimi uszami i przytuliła głowę do szyi osła. Poczuła ulgę i ukojenie. Stała tak długą chwilę. Trottinet szarym pyskiem dotknął policzka dziewczynki, a z jego ruchliwych nozdrzy owiewały ją krótkie oddechy: trzeba przecież znaleźć jakiś sposób porozumienia, skoro się jest tylko zwykłym osłem i nie umie się mówić po ludzku. Ale Kasia rozumiała, i to było najważniejsze, gdyż, nim wyszła w mroźną noc, by wrócić do pustej kuchni, zrobiło się jej raźniej na duszy. W oddali muzyka dzwonów już cichła i dobiegały jeszcze tylko ich pojedyncze uderzenia. Na 60 dole, na równinie, w dolinie, w wiosce, wszędzie rozpoczęła się wigilia, wszędzie były choinki i radość. W środku tej świątecznej nocy powrócił Tata Karol. Nawet pies Rati nie chciał poznać w nim swego pana, wył i szarpał się na łańcuchu, jakby chodziło o jakiegoś groźnego włóczęgę. Karol przeklinał, wrzeszczał, zataczał się i tłukł o ziemię swym żelaznym kijem, grożąc Ratiemu, który nie chciał go wpuścić. Wreszcie pies zrezygnował, wycofał się i pozwolił mu wejść. Jednak nie przestał szczerzyć zębów; był zaniepokojony i przestraszony, jego wycia przeszły w przeciągłe, posępne skomlenia. Kasia u siebie, na górze, gryzła ze strachu pięści. Gdy posłyszała, że brat wraca, wyskoczyła z łóżka i, póki trwało to całe piekło na dole, stała jak wryta pośrodku swej izdebki nie wiedząc, co robić, obezwładniona i cała dygocąca z lęku. Wreszcie pojęła, że pijak się podniósł, znalazł jakoś drzwi i wszedł do domu. Wydało się jej potem, że Karol, choć z trudem, dotarł do swego łóżka, a nagła cisza świadczyła, że pewnie zasnął jak zabity. Wobec tego i ona, drżąc cała, położyła się z powrotem i otuliła kołdrą. Nie miała już nawet siły płakać. Zjawia się wiosna i... Węglarka Zima powolutku przemijała na Dzikiej Skale: od świętego Marcina do świętego Mikołaja, od świętego Mikołaja do Bożego Narodzenia, od Bożego Narodzenia do Matki Boskiej Gromnicznej. A potem, to już jakby zaczynał się początek wiosny. Znowu jednak spadły śniegi, głębokie i zimne. Wreszcie, wreszcie kwietniowe słońce ©panowało sytuację; pastwiska zaczęły się zielenić, na starym orzechu napęczniały pąki. Nawet Karol zauważył wiosnę. — Uff! — westchnął któregoś dnia, powróciwszy z lasu, gdzie zbierał chrust — zima wlokła się, bo się wlokła, ale już jej niedługo: na skraju lasu zaczynają kwitnąć pierwiosnki i zawilce..» Ale Wendelin, który odrabiał właśnie lekcje, podniósł głowę i po chwili mruknął ponuro: — ...Tak, tylko że razem z pierwiosnkami i zawilcami zjawia się i ona... Podobno już widziano ją i jej kozy na zboczu Skały Marcina... 62 Jeanjean wzruszył ramionami i powiedział zadziornie: — ...Owa Węglarka, ta stara sowa, zaszywa się jak jakie zwierzę na zimę w swej norze! Na-znosi sobie jedzenia, gdy nastaną pierwsze chłody, a potem, dobranoc, chowa się do swojej kryjówki i niech nikt' nie waży się tam zaglądać! Jak jej się chleb skończy, to od czasu do czasu wymyka się na dół do wioski... Teraz zaczyna się wiosna, więc zaraz przygna na pastwiska swoje kozy. Dobra! Wielkie rzeczy, wcale się jej nie boję! Przy tych słowach Jeanjean z rezolutną miną uderzył się w piersi. O kimże jednak mówili obaj chłopcy? Kto to była ta Węglarka, wzbudzająca tyle strachu i nienawiści jednocześnie? Gdy tylko nastała ładna pogoda, Dorotka znowu zaczęła chodzić do ochronki i co rano z chłopcami szła do wioski. Pewnego wieczoru Kasia nie wytrzymała i, porzuciwszy całą robotę, wyszła na spotkanie dzieci na drogę, którą zazwyczaj wracały. Zapragnęła zobaczyć, jak znowu wygląda wiosną jej ukochana kraina wróżek. Wiał północny wiatr i wieczór był bardzo chłodny, ale dnie były już dłuższe, słońce stało jeszcze wysoko ponad Wilczą Głową. Kasia wybiegła z domu, przeszła przez mały bukowy lasek, w którym pączki listków tworzyły jakby różową wToalkę, weszła na krętą dróżkę 63 i do krainy wróżek dotarła akurat w chwili, gdy zachodzące słońce zaczęło ją złocić. Kasia miała bogatą wyobraźnię i hala ta była dla niej niby krajobrazem ze snu czy baśni, jakimś zaklętym światem. Kępy brzóz rysowały na tle nieba srebrzyste i koronkowe pióropusze, a spiętrzone głazy tworzyły tajemnicze groty, porośnięte przeróżnymi gatunkami mchów i pierzastych paproci, których delikatność zachwycała dziewczynkę. Zachwycał ją także i nagi granit, szary, a zarazem różowawy, usiany drobinami kwarcu i miki. A wokół tych rozsianych na całej hali głazów leżały przeróżnych wielkości kamienie, które również były piękne. Tych najpiękniejszych Kasia miała całą kolekcję, skrzętnie schowaną i zazdrośnie ukrytą tutaj, w pieczarze pewnego głazu, którą dziewczynka nazywała swoją „jaskinią". Tego wieczora krainę wróżek znalazła całą w kwiatach-janowca. Wśród jego złotych bukietów, między wielkimi paprociami, które zaczynały już rozwijać pastorały liści, całą halę otulał zapach tymianku. Po kilku minutach z przeciwnego końca dróżki ukazali się Wendelin, Jeanjean i Dorotka, a na widok swej małej cioci, która wyszła im na spotkanie, zaczęli wydawać radosne okrzyki. Wendelin uczepił się jej ramienia i błagał: — Kasiu, zostańmy tu trochę, dobrze? Choć parę minut... 64 Alę w tej samej chwili słowa uwięzły mu w gardle, a on, wystraszony, przytulił się do Kasi. — Patrz tam... — wyszeptał. — Węglarka! Kasia podniosła wzrok i szarymi oczami wpatrzyła się w punkt, który wskazywał Wendelin. Stała bez ruchu, bez słowa, ale komuś patrzącemu na nią mogłaby się wydawać jakimś górskim zwierzątkiem, gdy. krogulec krąży ponad szczytami. Oto tam, na samym końcu hali, tam gdzie leżały najwyższe głazy i gdzie wyrastały już pierwsze świerki boru porastającego zbocza Wilczej Głowy, przemykał się jakiś długi i czarny, nieco przygarbiony kształt... Węglarka... Wendelin aż do bólu ściskał ramię Kasi, ale ona stała nieruchomo, wstrzymując oddech. Tymczasem ciemny kształt, okrążywszy szybko głazy, znikł już w-lesie. Wszystko to trwało zaledwie chwilę i przeminęło niby sen, zły sen. Nie było słychać kroków, nie padło żadne słowo, żadne, rzucone mimochodem pozdrowienie, nic, co by temu zjawisku nadało cechy rzeczywistości. Lenora Węglarka znikła tak, jak się pojawiła... Kasia westchnęła głęboko, a ponieważ właśnie nadbiegł Jeanjean, goniony przez Dorotkę, zapytała go: — Widziałeś? Tylko co przechodziła Węglarka! — O la! — powiedział Jeanjean buńczucznie, wzruszając ramionami. — Węglara, wiedźma stara! Już wam mówiłem: ani myślę się jej bać! — Kasia z Dzikiej Skały 65 Ale jednak tornistry zebrano pośpiesznie, Kasia wzięła Dorotkę za rączkę i, z Wendelinem i Jeanjeanem z tyłu, nie ociągając się więcej, ruszono w drogę do domu. Słońce w jednej chwili zgasło za Wilczą Głową. Poniżej dolina pogrążona już była w mroku. Wiatr wiał silniej;. Gdy mała grupka weszła na kręty odcinek drogi między skały, Jeanjean znowu zaczął wyśpiewywać piosenkę własnego pomysłu: Raz Węglara, wiedźma stara, Zbierając patyki Zgubiła trzewiki! Pragnęła mieć nowe, Więc wsiadła na krowę. Przed dom szewca zajechała, Wyjść za niego za mąż chciała! Ta Węglara, wiedźma stara! — Przestań, przestań! — błagała Kasia. — Może ona jest tam na górze i słyszy nas! Któż to była ta stara? Urodziła się przeszło sześćdziesiąt lat temu w nędznej budzie węglarzy, na samym szczycie zbocza wąwozu Argente, pomiędzy Wilczą Głową a lasami Skały Marcina. Chałup węglarskich było tam w owych czasach pół tuzina; ludzie z głębi doliny i wyrabiacze serów ze zboczy górskich mogą ich jeszcze pamiętać. Lenora była najmłodszym dzieckiem jednej z tych rodzin, które miały ich już bardzo dużo. Jeszcze jedna mała istotka więcej żyła sobie swobodnie wśród świerków i mchów, wdrapywała się na głazy, chlapała się w lodowatej wodzie Argente, żywiła się borówkami, dereniem, poziomkami, jeżynami i bukwią, a także zupą w domu rodzinnym. Bawiła się z wiewiórkami i srokami, zbierała chrust i zeschłe igliwie świerków czy modrzewi, z którego jesienią rozpalano ogromne ognisko, tak pięknie płonące wśród obrośniętych porostami głazów. Szkoła w ogóle nie wchodziła u Lenory w ra- 5* 67 chubę, ponieważ w owych czasach nauka nie była obowiązkowa. Nawet wśród dzieci serowarów niewiele było wówczas takich, które schodziły do wioski do pewnego starego człowieka, nazywanego „panem nauczycielem", który zbierał u siebie chłopców i wbijał im do głów zasady czytania czy rachowania. Ale matka Lenory miała własny sposób uczenia swych dzieci przeróżnych rzeczy, których sam stary nauczyciel nie potrafiłby lepiej objaśnić. Ta kobieta, wielkiego serca i jasnego umysłu, umiała czerpać z tajemnic przyrody. Umiała rozpoznawać, czy pogoda będzie piękna, czy brzydka oraz co przyniesie dana pora roku, czy grozi im głód, czy szczęście urodzaju. Znała zwierzęta leśne, ich obyczaje, zwyczaje, ich cechy specjalne. Ale najlepiej ze wszystkiego znała się na roślinach i kwiatach, na tych leśnych i tych z wysokich hal, na wszelkich ziołach rozsiewanych przez wiatry równin i gór. O każdym zielu wiedziała, jaką ono leczy chorobę. Najprawdopodobniej wiedza ta była tradycją rodzinną. W każdym razie matka Lenory znana była szeroko we wszystkich zakątkach całej; doliny i mieszkańcy wiosek, zarówno jak ludzie z farm serowarskich, zwracali się do niej z wszelkimi chorobami, całkowicie ufając jej i jej ziołom. Nazywano ją Zielarką. I to właśnie Lenorze, jedynej ze swych córek, przekazała Zielarka swą wiedzę. Z czasem wszyscy bracia Lenory pożenili się, 68 siostry powychodziły za mąż i całe rodzeństwo się rozpierzchło, a rodzice zestarzeli się. Dorastająca już Lenora pozostała z nimi sama. Ojca zresztą przez całe dnie nie było w domu, bowiem wraz z innymi węglarzami pracował przy rozrzuconych w głębi boru piecach. Ale Lenora i stara matka czuły się szczęśliwe wśród swych gór i w swojej chałupce pod świerkami. Lenora, silna jak chłopiec, lubiła reperować ich lepiankę, przybijać wokół okien i drzwi listwy z okrągłych patyków albo majstrować dla matki ławeczkę z tej strony chaty, skąd taki piękny widok rozciągał się na dolinę. Z tyłu domu trzymała parę kóz, które dawały dobre tłuste mleko, a wiosną miały małe koźlątka, całe białe, skaczące w słońcu wśród paproci. Już wtedy Lenora sprawiała wrażenie dzikiej, unikała ludzi. Gdy matka schodziła do niżej położonych farm czy do wioski, by sprzedać zioła, ona wolała pozostawać sama wśród swoich gór. A gdy stara matka umarła, dorosła już Lenora chodziła wraz z ojcem i innymi węglarzami budować piece i wypalać drzewny węgiel. W towarzystwie węglarzy czuła się dobrze, aż w końcu, stale przebywając z nimi, wyuczyła się ich zawodu. Zmieniały się pory roku, mijały lata. Kilka rodzin węglarzy odeszło z tych stron. Potem umarł ojciec Lenory. I z wolna węglarze w ogóle opuścili swe nędzne chatyny, przenosząc się gdzie indziej, do innych lasów, tam gdzie było więcej odpowiedniego drewna. 69 Lenora miała wówczas już ponad czterdzieści lat. Była wielka i śniada, gwałtowna i dzika, namiętna we wszelkich uczuciach, dobrych i złych, rozmiłowana w niezależności. Pozostała. Była bez pamięci przywiązana do tych gór i lasu, do wielkiej hali, pełnej rozsianych kamieni i porośniętej wrzosami, do powykręcanych buków, wyrastających spomiędzy różowych głazów, do niebotycznych świerków, w których gwizdał wiatr. Kochała wieczory i poranki w górach i każdą w nich porę roku. Pewnego dnia Lenora spostrzegła, że prócz niej, jej kozy Guitzi i koźląt, które Guitzi właśnie wydała na świat, była to bowiem akurat wiosna, nie ma już nikogo. I od tego dnia zrodziło się w niej dziwne uczucie, że wszystkie okoliczne góry i lasy, i wielka hala tam, wysoko, cały ten kraj ponad jarem Argente, między Skałą Marcina a Wilczą Głową — należy do niej. Z wolna rozsypywały się wokoło niej opuszczone lepianki, aż pozostała tylko jej własna, podpierana, wzmacniana, reperowana i solidnie wsparta o omszałą skałę. Na skrawek między dwoma blokami kamieni, osłonięty nimi od wiatrów, Lenora nawiozła taczką ziemi z wąwozu i sadziła tam trochę ziemniaków. W okolicy nazywano ją wariatką. Ta dziewczyna, która chodziła w ojcowskich spodniach i pracowała jako węglarz, ta już teraz stara kobieta, 70 która żyła wciąż zupełnie samotnie, niby jakieś dzikie zwierzę, na pewno miała źle w głowie, i to całkiem w dodatku! W wiosce prawie jej nie widywano; schodziła tam od czasu do czasu, by kupić soli czy bochenek chleba. Kiedyś, dawno już temu, przypomniała sobie raptem, jak to jej matka roznosiła ongiś swe przeróżne zioła. Napełniwszy więc koszyk, ten sam, który Zielarka zarzucała na plecy, Lenora zeszła do serowarni, potem do wioski, proponując ludziom uzbierane zioła. Ale czasy się zmieniły... Któż pamiętał jeszcze zioła Zielarki i ich dobroczynne działanie? Kto pamiętał, że Lenora, ta wiedźma, jest rodzoną córką owej Zielarki? Wszędzie przyjęto ją nieufnie, podejrzliwie... Spostrzegła, jak jakieś dziecko pociągnęło nieznacznie matkę za rękaw: — Nie kupuj nic od tej czarownicy, jeszcze potnij e nas wszystkich swymi zielskami! — Uważajcie — szeptały kobiety między sobą, odwracając się pośpiesznie — trzeba się wystrzegać tej wariatki! Kto wie, jakie, choroby mogą siedzieć w tym zielsku, które zbiera... Aż dotąd Lenora nie bardzo wierzyła, że uważają ją za czarownicę i wariatkę, ale teraz nie miała już najmniejszej wątpliwości! A świadomość tego nurtowała ją bez przerwy, napełniając wściekłością i goryczą. Do ludzi we wsi przestała się odzywać prócz tego, co musiała powiedzieć, robiąc zakupy w skle- 71 piku czy u piekarza. Jednak we wszystkie dni jarmarczne widywano ją idącą do miasteczka z całym bagażem swych kozich serów i garnuszków z poziomkami czy borówkami, jeśli była to właśnie ich pora. Serowarzy i wieśniacy spoglądali na nią, jak szła w oddali, skrótami, które przecinały góry, zgarbiona pod swym ciężarem, i mruczeli, wzruszając ramionami: — Niech im tam sprzedaje, tym z miasta, swoje trucizny! Ta jędza zła jest jak zaraza! Gdy w zagajnikach pasła kozy, mali pastuszkowie pośpiesznie przepędzali trzody w inną stronę. A jeśli, zbierając chrust, dzieci dojrzały jej wysoką, ciemną postać pomiędzy gałęziami świerków, uciekały z krzykiem. Strach, który wzbudzała, z kolei ją przyprawiał o wściekłość. — Tak, uciekajcie, hołoto, nicponie! — krzyczała skrzekliwie, jakby kruk krakał. — A tak, znam takie zioła, którymi mogłabym wytruć was wszystkich! Strzeżcie się Węglarki, czarownicy, bo pokaże wam, co potrafi! Wciąż powracała do owej starej sprawy z ziołami... I niewykluczone, że od tego samotnego życia, od ciągłego przetrawiania swych nienawiści, od tego gorzkiego rozpamiętywania doznanej niesprawiedliwości pomieszało się jej wreszcie w głowie. A w sercu jeszcze bardziej... Odpust i żałosny powrót Po tym spotkaniu Węglarka śniła się Kasi przez całą noc. Jeszcze nazajutrz rano myślała o niej z uczuciem strachu. Zima się skończyła i aż do przyszłego śniegu można było spodziewać się Węglarki na każdym zakręcie ścieżek! Jakże tu nie bać się tej ponurej kobiety? Chodziła jak duch, a w swej czarnej pelerynie wydawała się uosobieniem jakiejś groźby, która bez przerwy czyha na człowieka. Tego ranka Kasia miała ochotę pomówić o niej z Tatą Karolem. Może potrafiłby jakoś uspokoić ten lęk, który ją owładnął i zwiększał się przy każdym spotkaniu. Kasia nigdy nie potrafi pozbyć się go, jeśli jej ktoś w tym nie pomoże... Ale jeśli Tata Karol powie, że to jednak prawda, co opowiadają w wiosce... że ta stara truje dzieci... że trzeba się jej bać jak samego diabła? Wtedy strach stanie się jeszcze gorszy. Lepiej wcale nie zaczynać o tym rozmowy! 73 Drugi dzień Zielonych Świątek wypadał w ostatni poniedziałek maja i Kasia, na długo przed terminem, przezornie oznaczyła go małym krzyżykiem w kalendarzu, wiszącym na drzwiach w kuchni. Był to odpust i Tata Karol przyrzekł dzieciom, że pójdą do wioski. Kasia postanowiła nawet, że uszyje Dorotce nową sukienkę na tę uroczystość. W starej szafie znalazła jakąś wielką perkalową spódnicę w kwiatki i z falbankami, którą kiedyś nosiła zapewne Mama Marysia, a może nawet jej mama, czyli babcia; była to wcale ładna spódnica. Mała ciocia śmiało ciachała nożyczkami po materiale. Do tak poważnej roboty zabrała się wprawdzie po raz pierwszy, ale przecież umiała dobrze kombinować lalczyne sukienki dla Serafiny-Eufrozyny z byle jakich skrawków gałganków i czuła, że potrafi być prawdziwą krawcową! Całe popołudnie dopasowywała i fastrygowała, a potem, gdy dzieci wróciły ze szkoły, odbyła się przymiarka w obecności całej rodziny, która nie szczędziła ani zachwytu, ani dobrych rad. W końcu Kasia uznała, że koło szyi koniecznie trzeba dodać falbankę, żeby zakryć niefortunne w jednym miejscu wycięcie. A ponieważ cała rodzina uznała tę falbankę za znakomity pomysł, Kasia przyszyła jeszcze jedną u dołu sukienki i po jednej przy każdym rękawie. (Prawdę mówiąc, byłoby nawet szkoda nie wykorzystać owych trzech sutych falban, jakie miała babcina spódnica). 74 W wigilię święta Wendelin wpadł na pomysł, żeby rozpleść mysie ogonki warkoczyków Dorotki i pozwijać na sznureczki jej sztywne, proste włosy, pasemko koło pasemka. W ten sposób cała jej głowa będzie w lokach. Więcej już nic nie można było wymyślić dla uświetnienia wspaniałego stroju, w którym nazajutrz miała wystąpić Dorotka. Niestety jednak, gdy rano poodkręcano sznureczki papilotów i rozczesano Dorotkę, z każdego kędziorka wystawał, niby mały pędzelek, źle zwinięty koniuszek loczka. Ale Jeanjean, zawsze niewyczerpany w pomysłach, wziął z blaszanego pudła wielkie nożyce i ciach-ciach, poucinał pędzelki, po czym przystrzygał, ciął i wyrównywał poty, aż kędzierzawa główka stała się zupełnie okrągła. Kasia wsadziła na nią słomkowy kapelusik, trochę pomięty, ale świeżo przyozdobiony szeroką, jasnoniebieską wstążką. Wreszcie każdy pobiegł sam ubrać się co prędzej i trochę byle jak. Wszystkie wysiłki zostały poświęcone toalecie Dorotki i to ona z całej rodziny powinna była dzisiaj błyszczeć. Co się tyczy Taty Karola, poszedł już od razu po południowym posiłku. Ale ponieważ był tego dnia w znakomitym humorze, zostawił dla każdego po parę groszy na przejażdżkę drewnianymi końmi na karuzeli i nawet na kupienie po słodkiej różowej śwince. Gdy dzieci doszły do wylotu małej dróżki na tyłach kościoła, słońce świeciło w całej pełni 75 i dzień zapowiadał się wspaniale. Słychać już było gwar odpustu, trąbki i gwizdki chłopaków, nawoływanie straganiarzy i kramarzy, muzykę przy karuzeli. Na zbitej z desek podłodze do tańca muzykanci stroili instrumenty. W powietrzu pachniało piernikami i czekoladą, a zapach ten mieszał się z wonią świeżo ściętego drzewa, wydawaną przez młode świerczki, powtykane w ziemię przed domami. Dzieci postanowiły, że najpierw obejrzą sobie wszystko od końca do końca. Jakie śliczne były dekoracje, girlandy z kolorowego papieru, chorągiewki, lampiony. Przyglądano się uważnie wszystkiemu, co można było wygrać na loterii pod warunkiem, że kupiłoby się bilet! Pożerano oczami (z braku innych możliwości) przeróżne ciastka, nugaty i pączki! Podziwiano grubą panią, która głośno wykrzykując, zapraszała, by przyjść zobaczyć człowieka-krokodyla; zobaczenie czło-wieka-krokodyla kosztowało bardzo drogo, ale gruba dama występowała na wysokiej estradzie, na której wymalowana była twarz z wypomadowanymi woskiem wąsami i to można było oglądać sobie za darmo. Przypatrywano się ladzie sprzedawcy niespodzianek, szczelnie opakowanych w złote papierki: niespodzianka była tym większa, jeśli się jej wcale nie widziało! Trzeba było postać długo przed sprzedawcą obrazów, które były przepiękne; ale nie warto było wydawać pieniędzy na kupowanie, skoro można było naprzyglądać się im 76 do woli! Zachwycano się olbrzymim pękiem różnokolorowych baloników, które trzymał jakiś handlarz; nie opłacało się jednak nosić z jednym balonikiem, skoro o wiele piękniej wyglądały wszystkie razem! Ale przede wszystkim, przede wszystkim trzeba było pójść obejrzeć karuzelę z drewnianymi konikami, gdyż za to naprawdę warto było zapłacić! Nie należało wszakże decydować zbyt pochopnie: Dorotka, na przykład, chciała wsiąść na takiego konia, jakiego miał Napoleon w książce do historii Jeanjeana. Sam Jeanjean upatrzył sobie wspaniałego lwa, zabłąkanego jakimś sposobem wśród tych wszystkich wierzchowców. Kasia wahała się bardzo, nie będąc pewna, czy rzeczywiście ma ochotę pokręcić się na jakimś koniu. Wendelin natomiast czekał cierpliwie, aż tamci rozstrzygną to, co nazywał ich „konfliktem". W końcu Dorotka i Jeanjean, po długim upatrywaniu, właśnie już-już mieli wskoczyć na grzbiety wybranych rumaków, ale nieomal w ostatniej chwili ubiegło ich w tym dwu bardziej zwinnych jeźdźców. Ostatecznie karuzelarz wsadził Dorotkę na jakiegoś osła, a Jeanjean miotał się przez chwilę niby kura w kurniku i wreszcie wylądował, gdy karuzela zaczęła się już obracać, na pierwszym lepszym koniu, nawet nie popatrzywszy, jakiej jest maści! Kasia, po głębokim namyśle, zrezygnowała jednak z przejażdżki na karuzeli: za te same pienią- 78 dze mogła nabyć u starego wędrownego handlarza, który przywędrował aż z tamtej strony gór, duży obraz z Epinal, przedstawiający całą historię Genowefy Brabanckiej, namalowanej połyskującymi pięknie farbami. — Masz rację — powiedział Wendelin. — Jazda na karuzeli to dobre dla maluchów! Wolę kupić sobie zieloną pluszową małpkę... Patrz, rękami i nogami może ruszać, jak się chce, to bardzo śmieszne, a jest taka malutka, że będę mógł zanieść ją w kieszeni do szkoły! Pozostały więc już tylko finanse, przeznaczone na kupno świnek z różowego ciasta. Ale Kasi znowu przyszedł do głowy wspaniały pomysł: jeśli się złoży te pieniądze razem, będzie można kupić wielkie serce ]ji piernika i podzielić się nim. To się będzie o wiele bardziej opłacało i będzie smaczniejsze niż te świnki, choćby nawet różowe. Tak też zrobiono, • ale po kupieniu serca okazało się, że wprost nie sposób zjeść go od razu, na placu! Było zbyt piękne, ślicznie wysadzane migdałami, ułożonymi w jakiś kwiat, a z kolorowego cukru miało pięknie, wypisane esy-floresy! — Zaniesiemy to w całości do domu — zdecydował Jeanjean — i ustawimy w kąciku na kredensie! Niech tak postoi choć przez jeden wieczór, żeby się można było napatrzyć! Tymczasem Kasia spotkała dwie dawne koleżanki ze szkoły i ucieszone dziewczynki wzięły ją pod ręce, a że chłopcy również spotkali swych ko- 79 lęgów, wesoła grupka spacerowała sobie po całym placu między tłumem ludzi i gawędziła bez przerwy. Daleko jeszcze było do końca tego pięknego wieczoru, gdy mała gromadka przywędrowała tam, gdzie ułożona była drewniana podłoga do tańca. Na razie nikt nie tańczył, tylko jeden z muzykantów, nie mając nic lepszego do roboty, przygrywał skocznie na harmonii, zabawiając zgromadzoną publiczność. Ale cóż to się działo tam, po drugiej stronie placu, przed wejściem do oberży? Utworzyło się jakieś zbiegowisko, a gapie ściągali ze wszystkich stron, zwabieni czymś, czego dzieci nie mogły jeszcze dojrzeć. Kasię jednak ogarnął nagle lęk, choć sama nie bardzo wiedziała, dlaczego: zdążyła tylko zauważyć, że część publiczności zaśmiewa się do rozpuku, podczas gdy inni widzowie wydawali się oburzeni. W chwili gdy Kasia z całą grupką zbliżyła się do zgromadzonych, jakaś wiejska kobieta wypchnęła się właśnie z tłumu. — Dajcie mu spokój — powiedziała, wzruszając ramionami — nic mu nie pomożemy! W gruncie rzeczy to nieszczęśliwy człowiek! — I dodała wyjaśniająco do jakiejś staruszki, która pytała, o kim właściwie mówi: — No, o mężu tej biednej Marii! Coś takiego! Jak to nie wstyd! I w tej samej chwili Kasia zobaczyła w środku 80 tłumu... Tatę Karola — chwiejącego się na nogach, w opłakanym stanie — z którego strojono sobie żarty! Ogarnęła ją dzika panika. Rada by ukryć pod spódnicę trójkę dzieci, zniknąć stąd, schować się, uciekać, uciekać daleko! A przecież, cała drżąca, nie mogła się ruszyć z miejsca. Obok siebie, niby w jakimś koszmarnym śnie, słyszała głośny śmiech swych dwóch koleżanek. A oto już Dorotka, przestraszona i zdumiona bezgranicznie, z szeroko otwartymi okrągłymi oczami, biegła do małej cioci niby kurczątko, szukające schronienia pod skrzydłami mamy-kury. Nagle Kasia poczuła, że jakaś silna dłoń ujmuje ją za łokieć. To Seppi, dobry Seppi był przy niej. Energicznie zgarnął razem Wendelina i Jean-jeana. — Zabieraj dzieci, Kasiu, i wracaj. Wyprowadzę'was stąd. Nie bój się, Kasiuniu. Sama nie wiedząc jak, znalazła się z dziećmi i Seppim na tyłach kościoła, aż pod pierwszymi leszczynowymi drzewami, na drodze ku Dzikiej Skale. — Wracaj, Kasiu, do domu — poradził Seppi. — Przyrzekam ci, że sam go odprowadzę, nie martw się. Możliwe, że przyjdziemy dopiero późną nocą, bo wiesz przecież, że nie tak łatwo przemówić mu do rozsądku. Ale nic się nie bój, doprowadzę go. Idź, mała, i nie trap się za bardzo, przyrzekam ci, że go nie odstąpię... — Kasia z Dzikiej Skały 81 I podczas, gdy w wiosce świętowano w całej pełni, czwórka dzieci smutnie i powoli pięła się drogą na Dziką Skałę. Długo jeszcze goniły je dźwięki muzyki, drgające w rozsłonecznionym powietrzu, jakby naśmiewały się, że spotkał je taki gorzki zawód. Dzieci zaś szły, jedno za drugim, wstydząc się jedno drugiego, nieszczęśliwe, straszliwie samotne. Dorotka płakała jeszcze ze strachu, nie mogąc przyjść do siebie. Piękny kapelusz z niebieską wstążką spadł jej z głowy i teraz ściskała go pod pachą, spłaszczony na placek. Kosmyki włosów opadały jej na buzię i nos, a wielkie łzy, płynące bez przerwy, rozprostowywały je ostatecznie! Mała zielona małpka wepchnięta była na samo dno kieszeni Wendelina, a Jeanjean przyciskał do piersi piernikowe serce, z którego wykruszyła się większość płatków migdałowego kwiatu. Kasia, pogrążona w smutnych myślach, bezwiednie ściskała w rękach obraz z Genowefą Bra-bancką. Nieco później, pomagając Kasi w oborze podrzucać krowom świeżą podściółkę, Wendelin nagle powiedział nieśmiało: — Wiedziałaś o... tym? Kasia, oparłszy czoło o bok Riki, doiła ją właśnie, teraz uniosła głowę. — Czy wiedziałam? Och, mój biedaku! — powiedziała, wzruszając ramionami. A po chwili spytała: — A ty? — No, chyba — powiedział Wendelin. — ,Już 82 dawno się domyśliłem. A zresztą... chłopaki w szkole o tym gadali... Tego wieczoru poczciwy Wendelin chciał czuwać razem z Kasią, ale ona udała, że się kładzie, żeby i on się położył. Wiedziała dobrze, że skoro tylko któryś z chłopców przyłoży głowę do poduszki, nic już nie będzie słyszał. Znała ich kamienny sen. I teraz cieszyła się z tego. Natomiast ona, biedna mała ciocia, wróciła do kuchni, aby tam czekać, czekać długo. Aż wreszcie, z głową opartą na złożonych ramionach, zasnęła przy zapalonej lampie. Kasia spała, Seppi, na dole, w wiosce, próbował, bez skutku, nakłonić Karola do powrotu, a tymczasem cóż to za czarny cień, w milczeniu i powoli przemykał się skrajem lasu, na pograniczu Dzikiej Skały? Lenora Węglarka w tę ciepłą, piękną noc, skąpana w blasku księżyca, wałęsała się po halach, górach i lesie. Dlaczegóż by miała znać swoje góry jedynie w dzień, skoro takie piękne były też i nocą? Zaciekawiło ją oświetlone okno. Zbliżyła się cicho swym długim krokiem. Na drugim końcu podwórza pies Rati pociągnął nosem, nastawił uszu; ale nie warknął ani nie zaszczekał. Tata Karol już od dawna nie uważał go za najlepszego stróża. Teraz, na przykład, nie okazał żadnego niepokoju, zwęszywszy z daleka tę postać, od której szedł zapach lasu, hal i wrzosowiska... Kasia śpi. Węglarka pochyla się i opiera czoło o szybę. Spod zmarszczonych brwi posępnym wzrokiem przygląda się uśpionej dziewczynce; zna ją już od dawna i obserwuje z daleka, ale jeszcze nigdy nie znalazła się tak blisko niej... Przez długą chwilę patrzy na małą śniadą twarzyczkę z zamkniętymi powiekami. Dlaczego o tej porze nocy ta mała nie śpi w łóżku? A potem Węglarka wzrusza ramionami, prostuje się i rusza w drogę ku Wilczej Głowie. Co ją ta dziewczyna obchodzi?! Niech ją diabli wezmą razem ze wszystkimi innymi! I Lenora przemierza płaskowzgórze swym długim, bezszelestnym krokiem ducha, po czym kryje się w mroku lasu. Późną, bardzo późną nocą Seppi, zmordowany do ostateczności, przywlókł wreszcie Tatę Karolą. / Te przecudne górskie hale... Przyszedł czas, że mała polanka w lesie i Dzika Skała tak już były zryte racicami krów, że Tata Karol postanowił wysłać Kasię na Wysokie Hale, aby pasła bydło na gminnych pastwiskach. Trzeba było zdążyć podkarmić zwierzęta, nim nastaną upały, w czasie których krowy będą musiały tkwić w oborze aż do wieczora. Teraz więc, codziennie po południowym posiłku, Kasia pędziła swą trzód-kę w góry. Ale ranki stały się przez to znacznie bardziej pracowite i przemijały o wiele szybciej. Skoro świt Tata Karol pomagał swej małej siostrze doić krowy. Następnie robił porządek w oborze, a tymczasem Kasia cedziła w kuchni mleko do wielkiego kotła, dodając do niego podpuszczki. Po pół godzinie Tata Karol, przy pomocy szufelki i mosiężnego cedzidła, wybierał delikatnie zsiadłą gęstą masę, oddzielając od serwatki, którą wlewał do wiadra. Kasia wynosiła ją i wylewała świni do kory- 85 ta. Potem oboje wkładali twaróg do okrągłych, drewnianych form o podziurawionych ściankach i po kolei ustawiali je na specjalnej kracie. Gdy wreszcie się z tym uporali, Tata Karol połykał pośpiesznie poranną zupę, do której wrzucał kawałek stopionej słoniny. A potem, prawie codziennie przez całe lato, wyruszał z osłem Trotti-netem albo do pracy na własnym polu, albo szedł pomagać jakiemuś innemu serowarowi w okolicy, a najczęściej wynajmował się u leśnika do wyrębu lasu. Zimą nie było tych prac i wtedy Tata Karol zajmował się robotami, których wymagała jego własna farma. Ale gdy tylko pora roku i pogoda temu sprzyjały, cieszył się bardzo z każdej okazji zarobku. A więc, jak tylko malcy poszli do szkoły, Kasia pozostawała w domu zupełnie sama. Natychmiast brała się do zadawania paszy krowom i przygotowywała żarcie dla świni. Potem karmiła króliki i kury. Musiała jeszcze przeprać bieliznę i pozmywać naczynia z poprzedniego dnia i, bądź co bądź, trzeba było trochę, choć trochę pozamiatać! Przede wszystkim jednak ciągle trzeba było czuwać nad serami, z których jedne właśnie dojrzewały, inne, te wczorajsze i przedwczorajsze, czekały w swych formach na przewrócenie ich jednym zręcznym, szybkim ruchem na drugą stronę. Sery trzydniowe należało posolić, a starsze opłukać ciepłą wodą, aby gdy Tata Karol zejdzie do piwnicy, były gotowe do włożenia do suszarni. 86 Do wszystkiego tego dochodziło jeszcze przygotowanie zawczasu kolacji, ponieważ, gdy wracała wieczorem do domu, wiele jeszcze spraw było do załatwienia. — No, ruszaj się, stara! — wzdychała Kasia od czasu do czasu, gdy czuła, że siły się jej wyczerpują. Ale po przełknięciu na chybcika południowego posiłku radość napełniała nagle jej serce. Nadchodziła chwila wymarszu na Wysokie Hale. Szła z kijem w ręku, popędzając trzódkę przed sobą, pokrzykując zachęcająco na wlokące się powoli Rikę, Czarnulę, Plumę, Szelmutkę i Kokietkę. A jednak, nim doszło się na górę, trzeba było przede wszystkim przejść na przełaj przez małe pólko po przeciwnej stronie drogi do wioski, przedrzeć się przez spory kawałek lasu, w którym bardzo trudno było kierować zwierzętami. Ścieżka była wąska i wspinała się stromo; omijając zbocze góry zdawała się szukać, jakby po omacku, miejsca dla siebie pośród drzew, pni, korzeni i paproci. Świerki były tu olbrzymie, a porosty, pokrywające ich pnie, nadawały im podmorskie barwy. Gdy wyszło się z półmroku, rozpościerała się nagle przestrzeń Wysokich Hal, na których wiatr poruszał niską trawą. Na lewo, wśród buków i sosen, kryły się do połowy ruiny starego zamczyska. Ale na wprost Kasi, jak okiem sięgnąć, były tylko szczyty górskie, które tworzyły linie zielone, błękitne, szare, a te najdalsze w ogóle ledwo się zna- 88 czyły. Na prawo rozciągała się w całej okazałości wielka równina Alzacji. I tam, na górze, Kasia zapominała o wszystkim, o wszystkich swoich kłopotach i troskach. Pewnego wieczoru, właśnie gdy miała już wracać, ściemniło się nagle gwałtownie. Ze wschodu napłynęły ciężkie chmury i zerwała się wichura. Kasia szybko spędziła razem swe krowy i naciągnęła sweter. Serce biło jej nieco, bała się, że nie zdąży do Dzikiej Skały, że burza może zaskoczyć ją właśnie na tej trudnej drodze przez las. Zaledwie jednak zdążyła wejść do niego, pędząc przed sobą krowy, gdy z tyłu poprzez huczenie wichru posłyszała przeciągłe beczenie i szmer staczających się kamyków. Obejrzała się gwałtownie i zamarła z przerażenia. Ponad głazem, który musiał oderwać się i stoczyć z ruin zamku, niby jakieś straszydło na tle żółtego, złowrogiego, zapowiadającego burzę nieba, ujrzała odcinającą się postać Węglarki! Z długim kijem w ręku, popędzała przed sobą stadko swych kóz... Serce Kasi, i tak już ściśnięte lękiem przed burzą, przestało bić. To pojawienie się długiej czarnej postaci tu, wysoko w górach, przy akompaniamencie osypujących się kamieni, było dla dziewczynki, która nawet przecież tam niżej i w towarzystwie innych dzieci zamierała ze strachu przed starą Lenorą — czymś obezwładniającym. Stro- 89 piła się tak, że nie pomyślała ani o ucieczce, ani nawet o oddalających się krowach, tylko stała bez ruchu, wpatrzona z przerażeniem w Węglarkę... A ona zatrzymała się także. Jej stara peleryna, trzepocząca teraz na wietrze wokół suchej postaci, czyniła ją podobną do jakiejś strasznej wiedźmy. Stojąc zupełnie bez ruchu i sztywno niby kij, małymi czarnymi oczkami spoglądała na Kasię spod zmarszczonych brwi. Aż raptem wykonała jakiś gwałtowny ruch przed osłupiałą dziewczynką, jednocześnie wykrzykując coś ochryple i dziko. Czy były to wymyślania? Groźby? I w tej samej chwili Kasia, jakby zbudzona ze snu, też krzyknęła przeraźliwie. W, mgnieniu oka okręciła się dookoła samej siebie i pobiegła w głąb lasu. Pędziła jak wicher! A wtedy wzrok Węglarki stał się posępny jak czarne chmury na niebie i teraz, o tak, teraz naprawdę płonęła w nim wściekłość. Lenora zrobiła jakiś gest, który był rzeczywiście gestem złości, i podniosła zaciśniętą pięść. — Ty smarkata! — krzyknęła. — Jesteś taka sama jak wszyscy! Musisz być tak samo zła i głupia, jeśli myślisz, że mam zamiar cię otruć! Ale w końcu zrobię to naprawdę, żeby pozbyć się was wszystkich, razem z waszą złością i waszymi podłymi duszami! I długo jeszcze, trzęsąc się ze złości, mruczała przekleństwa. W końcu wszystko skrupiło się na kozach. 90 — No, jazda! Dalej! Tamta idiotka ucieka przede mną co sił w nogach, a te idiotki ruszyć się beze mnie nie mogą! Nim jednak, razem ze swym stadkiem, poszła swoją ścieżką, wiodącą nad wąwóz Argente, uspokoiła się nieco. W złości bowiem uderzyła batem tegoroczne koźlątko, a ono obejrzało się na nią, becząc żałośnie, z wymówką. I w jednej chwili rozzłoszczonej Lenorze zrobiło się jakoś dziwnie smutno. A więc i ta smarkata też! Dlaczego tak uciekła, wrzeszcząc jak opętana, z tym obłędnym strachem w oczach? A więc ona też musiała sobie nabić głowę uprzedzeniami, nieufnością i podejrzeniami w stosunku do niej... A przecież, tak na oko, z tą jej minką małego koźlątka, można by pomyśleć, że jest zupełnie inna! Ach, Kasia nie domyślała się nawet, że Węglar-ka przez całe popołudnie siedziała skulona na najwyższym występie murów zamku, obserwując z góry dziewczynkę na pastwisku, która, pilnując krów, szydełkowała coś pilnie. Stara sama nie rozumiała, jak to się dzieje, że ona, Lenora, może się tak interesować tą smarkulą. — Stara, głupia oślico — wymyślała teraz sobie — co by ci przyszło z tego bachora? Uspokój się, stara idiotko! Cha, cha! Widziałaś, jak zwiewała, jak się darła ta jędza? I oni wszyscy tarn, na dole, są tacy sami! Ale mała kózka, która dopiero co skarżyła się 91 na otrzymany raz, pozostała z tyłu ze stadkiem i ocierała się właśnie pyszczkiem o starą pelerynę Lenory. Węglarka znowu na chwilę zapomniała 0 swej złości: ta kózka, z naiwną miną i bezradna, znów przywiodła jej na myśl Kasię i stara zaczęła gderać: — Głupia, biegnie pewnie teraz, jakby ją sam diabeł ścigał! A w dodatku zrobiło się całkiem ciemno przez tę burzę, co na nas idzie od gór. 1 tylko tego brakowało tej małej, żeby wyobraziła sobie, iż Węglarka jej grozi! Jakby i bez tego nie dosyć miała strapień z tym swoim bratem-opo-jem... Gnane podmuchami wiatru burzowe chmury zbierały się dokoła. Grzmiało i w lesie zrobiło się całkiem czarno, tylko z daleka, raz po raz, migotały błyskawice. Fosforyczne światła przebiegały po płaskich gałęziach młodych świerków, wzdłuż wysokich, starych pni, ponad którymi targane wichurą wierzchołki przerzucały sobie blaski nawzajem. A gdy na ten chłostany wiatrem i trzeszczący las lunęły strugi ulewy, powstał łoskot nie do opisania. Lenora zdążyła właśnie dotrzeć do swej zagrody i, skrywszy się w obórce, gdzie kozy pokładły się na ziemię, przez uchylone drzwi przyglądała się rozpętanemu piekłu. — A ta mała... — mruczała półgłosem — ta mała... na pewno nie zdążyła jeszcze na Dziką Skałę! 92 Burza, słrach i.,. Węglarka Kasia, krzycząc głośno z przerażenia, co tak bardzo rozgniewało Lenorę, schowała się wreszcie w lesie. Najpierw biegła jak oszalała, potykała się o kamienie i kaleczyła o kolczaste gałęzie. Wreszcie, bez tchu, zaczęła iść wolniej. Nieco dalej, na zakręcie ścieżki, zobaczyła swe krowy, które, wystraszone nadciągającą burzą, pośpiesznie cwałowały naprzód. Nim je dopędziła, obejrzała się jeszcze raz poza siebie, w górę, myśląc ze strachem, że Węglarka może ją gonić. Ale nie, dzięki Bogu, Lenora ze swym stadkiem na pewno poszła w inną stronę, do wąwozu Sergente! Kasia westchnęła z ulgą, choć cała trzęsła się jeszcze, a wspomnienie przeżytej grozy potęgował jeszcze lęk przed burzą. Zaczęła biec, bo teraz przede wszystkim należało dogonić krowy. Z daleka widziała Rikę, która w popłochu galopowała na czele innych. Nie wolno było dopuścić, by zwierzęta ogarnęła panika. 93 Gdy je dogoniła, spostrzegła z bezbrzeżnym przerażeniem, że Plumy nie było! Zaczęła rozglądać się na prawo i lewo, w górę i w dół drogi, wołała i wołała zrozpaczonym, załamującym się głosem, ale Plumy nigdzie nie było! Co robić, mój Boże, co robić? Tak, co robić? Nie można było odejść od reszty stada, które, zdenerwowane, niełatwo dawało się pędzić, a jednocześnie należało, i to natychmiast, szukać zagubionej krowy! Iść dalej z Riką, Czarnulą, Szelmutką i Kokietką, aby jak najprędzej zagnać je do obory — to znaczyło porzucić Plumę w lesie, w najgorszą burzę! A właśnie burza rozpętała się z całą siłą. Pioruny huczały, huczały bez przerwy, zagłuszając przeraźliwy szum wichury, tworząc potworny łoskot, potęgowany jeszcze przez górskie echa. Kolumnada pni drzewnych raz po raz rysowała się na tle błyskawic, niby w ognistym obramieniu. Wiatr łamał i unosił gałęzie, wyrywał krzaki; kosmyki Kasinych włosów wyszarpał ze sznurowadła, którym były związane, zwiewał je do przodu, bił nimi po twarzy, oślepiał. A nieszczęsna dziewczynka nawoływała swą zagubioną krowę, jakby jej wątły głos mógł być słyszany w tym całym piekielnym zgiełku! Pozostałe cztery krowy, oślepione ulewą i wystraszone błyskawicami, przepychały się jedna przez drugą na wąskiej i kamienistej ścieżce, z której w każdej chwili mogły ześliznąć się po stromym zboczu. 94 Kasia w każdym razie ześliznęła się. Ale czepiając się krzaków, kalecząc kolana, wdrapała się znowu na ścieżkę, po której tłoczyło się oszalałe stadko i na wszystkie strony nawoływała z rozpaczą: — Ravelooo... ravelooo, Pluma... ravelooo... Tysiące myśli krążyło jej po głowie i huczało tam niby grzmoty: — Może Pluma już się nie znajdzie? Może przydarzyło się jej coś złego? W tej okolicy leśne zbocza są strome, pełne głazów i starych, obłama-nych gałęzi, o które mogła przecież złamać sobie nogę albo się pokaleczyć... Wtedy trzeba by ją zabić... Co powiedziałby na to Tata Karol? Dziś właśnie pomagał pewnemu farmerowi przy zwózce siana, tak blisko miasteczka, że po robocie na pewno pójdzie tam i upije się... Jeśli Pluma nie znajdzie się, to jak mu o tym powiedzieć, gdy wróci wieczorem? Ale teraz Czarnula zaczyna pokazywać co umie: wyprzedziła znacznie inne krowy i z pochyloną głową pędzi naprzód, na złamanie karku! — Ravelooo, ravelooo, Czarnula!... Kasia chciała wyminąc-pozostałe krowy i złapać uciekinierkę, ale wiatr i deszcz tak się właśnie nasiliły, że ledwo mogła utrzymać się na nogach. Nagle ogłuszający trzask rozdarł powietrze. A Kasia, zdrętwiała z przerażenia, ujrzała ponad sobą olbrzymi świerk, który właśnie złamał się w połowie i z rozdzierającym skrzypieniem koły- 95 sał się na ostatnich włóknach drewna, z każdym ruchem odłamując się coraz bardziej. Po jeszcze jednym rozkołysaniu, które zdawało się trwać całą wieczność, górna część świerka runęła na ziemię, a wszystkie jego gałęzie zadygotały przeraźliwie. Zaledwie upadł, gdy rozległ się nowy łoskot i o parę kroków od Czarnuli złamał się, również w połowie, drugi świerk. Oba drzewa leżały teraz, jedno obok drugiego, miażdżąc swymi pniami cały bujny świat roślinności, a sterczące w górę gałęzie tarasowały drogę. A Kasię, bladą jak płótno z przerażenia, ogarnęło jakieś dziwne uczucie: teraz to naprawdę było już za wiele, teraz nie myślała już o niczym, w ogóle jakby przestała istnieć... Wszystkie drzewa w lesie mogły powalić się na nią i na jej krowy, ten piekielny wiatr mógł powyrywać cały las i ją też gdzieś unieść... Potężna błyskawica rozdarła niebo aż do samej ziemi, a Kasia, z pustką w głowie, przymknęła powieki... Gdy otworzyła je znowu, w piekielnym widowisku pustoszonego przez burzę lasu pojawiło się coś nowego... coś, co poruszało się na stoku góry, po drugiej stronie dwóch powalonych drzew. To coś, podpierając się długim kijem, zbliżało się szybko, przedzierając się poprzez zarośla, głazy 96 i gałęzie; to coś samo było długie i czarne, nieco przygarbione, miotane wiatrem i całkowicie przemoczone deszczem. To była Węglarka! Wichura, błyskawice, grzmoty, poranione kolana, drzewa, które drapały i kaleczyły łamiąc się i waląc z trzaskiem, zginięcie Plumy, spłoszone krowy, Tata Karol, który wieczorem wróci pijany... Istny koniec świata... A do tego wszystkiego jeszcze ta Węglarka, ta Węglarka! Co można poradzić wobec takiej lawiny nieszczęść? Nic... Tym razem, Węglarko, dziewczynka już ci nie umknie! Lęnora okrążyła wielkie powalone pnie, przekraczała poobłamywane gałęzie: morwy darły jej zniszczoną czarną spódnicę i plątały się między nogami, stara, popychana przez wiatr, ślizgała się po gąbczastych mchach, ale wreszcie stanęła tuż przy Kasi i, przekrzykując wichurę, zawołała: — Nie bój się, mała! Przede wszystkim, nie bój się! Jej duża, brązowa ręka ścisnęła drżące ramię dziewczynki i potrząsnęła nim energicznie. —- Przyszłam, żeby ci pomóc... Nie bój się, najgorsze już minęło! Teraz już wszystko będzie dobrze. Chodź, wyprowadzimy stąd twoje krowy! — Zgubiłam... jedną... krowę... — wyjąkała Kasia z wielkim trudem. Ale Węglarka pokręciła przecząco głową. — Ona wcale się nie zgubiła. Widziałam, jak 7 — Kasia z Dzikiej Skały 97 co sił w nogach cwałowała na Dziką Skałę i pewnie już dawno jest w oborze! ...Jest w oborze... nie zgubiła się... Ta myśl świtała powoli w zmęczonej głowie Kasi. Piekielna burza nie była już ważna. Nieważne było skaleczone kolano! To nic, że przemokła do suchej nitki... Pluma nie uciekła, była w oborze! Ale Węglarka powiedziała również: — Najgorsze już minęło! — i dorzuciła te słowa, które Kasia tak często powtarzała, by dodać sobie otuchy: — Teraz już wszystko będzie dobrze! I to właśnie ona, Lenora, przy pomocy swego długiego bata, wyprowadziła teraz pozostałe cztery krowy spomiędzy zwalonych pni i pędziła je na przełaj, przez zarośla; to ona wywiodła je na ścieżkę. I to ona także poprowadziła Kasię, ująwszy ją za zlodowaciałą rękę. Węglarka! Jakież to wszystko było dziwne, wprost niewiarygodne! To nic, jutro się nad tym zastanowi. Na skrawku nieba, który teraz ukazał się w dali, po drugiej stronie lasu, widać było wąziutki, jasny paseczek. Niepoprawny Jeanjean Gdy nazajutrz o świcie Kasia wyszła z kuchni niosąc wiadro, by wydoić krowy, stanęła w progu oczarowana pięknym porankiem, jasnym, cichym i pogodnym, choć całym połyskującym jeszcze kroplami deszczu. Aż trudno było uwierzyć, że wczorajszy wieczór był złym przywidzeniem, a ponieważ noc minęła niespokojnie i sen był przerywany, Kasia wciąż jeszcze była pod wrażeniem tylu przeżytych okropności. Tata Karol wrócił dopiero późno w nocy, ale raczej po cichu. Dopiero z rana Kasia zobaczyła, że nie jadł zupy, którą zostawiła mu w kącie na płycie. Co się tyczy historii z Węglarka, dziewczynka nadal sama nie wiedziała, co o tym myśleć. Przechodząc przez podwórze i potrząsając swymi długimi popielatymi kosmykami, postanowiła: „Nic nie powiem nikomu... wyśmieliby mnie tylko!" A po chwili, gdy doiła już Plumę, stwierdziła jeszcze ze zdziwieniem: 7* 9? — Wcale się już Węglarki nie boję! Ale dlaczego mi pomogła? Powiedziała przecież, że specjalnie po to przyszła. A ja myślałam zawsze, że ona jest zła! Tego dnia nie było mowy, by pognać krowy na Wysokie Hale: droga po burzy była nie do przebycia. Tata Karol, gdy tylko ocknął się po swej wczorajszej wyprawie, poszedł razem z leśnikiem oczyścić ścieżkę. Była to sobota, a więc dzieci miały lekcje tylko z rana i w południe wróciły już do domu. Kasia postanowiła, że pójdą wszyscy razem popaść krowy na skraju lasu, który okalał krainę wróżek. Zabrali ze sobą podwieczorek i było naprawdę strasznie przyjemnie! Las, cały jeszcze mokry po wczorajszym deszczu, lśnił soczystą zielenią. Mokra kora drzew pachniała ślicznie... Dorotka zabrała, oczywiście, Serafinę-Eufrozy-nę i ułożyła ją wygodnie u stóp jakiegoś buka, między jego omszonymi korzeniami. A Kasia, która ogromnie lubiła bawić się w gospodarstwo, zaraz wzięła się do urządzenia wokół lalki całego domu! Przed Serafiną-Eufrózyną wetknęła w mech cztery patyczki, na których położyła kawałek brzozowej kory i to był stół, wprawdzie nieco kiwający się, ale za to tym bardziej „prawdziwy". Na nim ustawiła całą zastawę, zrobioną na poczekaniu z żołędzi: maleńkie filiżanki i spodki, dzbanek na mleko, dzbanek do kawy i cukiernicę. Zielona małpka, pamiątka smutnego odpustu, nazwa- '100 na Kirikili, która nigdy nie opuszczała kieszeni Wendelina, teraz została zaproszona na podwieczorek. Kasia posadziła ją naprzeciwko lalki w pociesznej pozie: nogę założyła jej na nogę, a łokcie oparła na stole. Lalka i małpka naprawdę wyglądały tak, jakby ze sobą rozmawiały. Dorotka nie posiadała się z radości. W pewnej chwili Kasia szepnęła tajemniczo: — Posłuchaj, Dorotko... one rozmawiają! Dorotka, oczywiście, uwierzyła w to natychmiast. Oczy zrobiły się jej okrągłe i aż buzię otworzyła z zachwytu. Chciała jednak wiedzieć dokładnie. — A o czym? — zapytała cicho. — To Kirikili mówi... Widzisz, jak Serafina--Eufrozyna jej słucha? Kirikili opowiada, że jak była młoda, mieszkała wysoko nad Argente, w takiej dziurce w skale... Mówi, że już wtedy znała Węglarkę... I że ona wcale nie była żadną czarownicą... to była królowa! Kirikili mówi, że była bardzo piękna i dobra... że miała śliczną suknię, całą czerwoną i błyszczącą... kochały ją wszystkie zwierzęta, a góry i lasy słuchały jej, ponieważ była królową. Słyszysz! Kirikili mówi, że na rozkaz Węglarki rozkwitały kwiaty, a gdy tylko zaśpiewała: „Śniegu, śniegu, spadaj szybko, otul cały las, żeby nie zmarzł w zimy czas", to śnieg zaraz zaczynał padać. Bo ona była bardzo dobra, tak, Dorotko, Kirikili wie, co mówi! I słuchały jej nawet wiatr i burza; jak się już zanadto rozhulały, 101 to ona umiała je uciszyć. Uspokajała wtedy las i mówiła mu: „Najgorsze już minęło, teraz wszystko będzie dobrze". Ale posłuchaj jeszcze, Dorotko, co Kirikili opowiada: pewnego razu Węglarka chciała uprać swą czerwoną, lśniącą suknię w Argente i... woda ją porwała. I nikt jej już nie poznał, ani las, ani zwierzęta, ani kwiaty i nikt już nie chciał jej słuchać! Kasia umilkła na chwilę, a potem dodała zupełnie cicho: — Tylko burza i wiatr wciąż jej słuchały, bo w świetle błyskawic stare łachmany wyglądają jak czerwone, a od deszczu błyszczą niby tamta dawna, wspaniała szata. Wtedy wiatr i burza poznają i są jej posłuszne... Wiesz, Dorotko, naprawdę wiatr i burza cichną na jej rozkaz, zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy była królową i mówiła lasowi: „Teraz już wszystko będzie dobrze!" Ale czyjże to hałaśliwy śmiech przerwał tę piękną bajkę? To Jeanjean, ten kpiarz i drwin-karz, słyszał wszystko i, pękając ze śmiechu, wyśpiewywał swą sławetną arię: Raz Węglara, Wiedźma stara... Och, Jeanjean, uważaj! Oto jakaś furia zrywa się, potrąca Kirikili, Serafinę- Eufrozynę, wywraca zastawę z żołędzi i w dodatku nawet Dorotkę! To Kasia doskakuje do dowcipnisia. I, nim zdążył się zasłonić, rozległo się potężne klaśnięcie po- 102 liczka. Umiała trzepnąć ta mała ciocia! Jeanjean aż się zachwiał, ale, zebrawszy się w sobie, rzucił się na Kasię. Zdążyła jednak przewidzieć ten atak i błyskawicznie uchyliła głowę. Jeanjean chwilowo poprzestał na tym połowicznym odwecie: na razie wolał raczej wycofać się, gdyż wiadomo było, że Kasia potrafi w gniewie być straszna; wystarczyło spojrzeć na nią teraz, gdy tak stała przed swym bratankiem-urwisem, a pod popielatymi kosmykami włosów oczy jej stały się zupełnie czarne ze złości! Ale dzisiaj ta złość nie trwała długo. Kasia czuła się raczej zraniona w samo serce. W końcu, westchnąwszy głęboko i odrzuciwszy włosy do tyłu, zaczęła zwoływać krowy, bowiem zapadał już wieczór. — Ravelooo, ravelooo, Plumo, Riko, Szelmutko, ravelooo!... Jednak, po powrocie na Dziką Skałę, wieczór upływał posępnie. Podczas kolacji Kasia i Jeanjean spoglądali na siebie nieufnie jak pies na kota. A gdy już wszyscy leżeli w łóżkach, Jeanjean, który niełatwo zapominał uraz, a przypływ odwagi następował u niego zawsze z pewnym opóźnieniem, wyśliznął się z łóżka i, usiadłszy na parapecie otwartego okna, zaczął wywrzaskiwać, ile mu tylko sił w płucach starczyło, w cichą letnią noc nieszczęsną piosenkę, nie opuszczając z niej ani słowa: 103 Raz Węglara, wiedźma stara, Zbierając patyki, Zgubiła trzewiki! Pragnęła mieć nowe, Więc wsiadła na krowę. Przed dom szewca zajechała, Wyjść za niego za mąż chciała! Ta Węglara, wiedźma stara! W swej izdebce na górze Kasia skoczyła na równe nogi. Jednym susem znalazła się za pro-.giem i w koszuli, boso, z rozwianymi włosami, wpadła na środek strychu, chwyciła polano i zaczęła walić nim z całym rozmachem w podłogę. — Ty łobuzie! Będziesz ty cicho! Ty gałganie! Ty wstręciuchu! Te krzyki i walenia trwały poty, póki nie umilkła piosenka. Tata Karol, wyjątkowo trzeźwy, usiadł na łóżku nie wierząc własnym uszom i zastanawiając się, co też powinien przedsięwziąć w takiej sytuacji. Zanim jednak wymyślił cokolwiek, wszystko się uspokoiło. Odetchnął z ulgą i położył się z powrotem. Ale Kasia, pośrodku strychu, cała roztrzęsiona, czuła, że musi jeszcze wyładować jakoś swą złość, a że polano trzymała ciągle w ręku, więc teraz z całych sił cisnęła je przez okienko. Słychać było, jak z łoskotem uderzyło w skałę poza domem, a następnie, z hukiem gromu, zaczęło się staczać z kamienia na kamień. Wreszcie zaległa cisza. Bardzo przykra historia i wieikie rozczarowanie Mijały dni, a Kasia nie spotykała Węglarki. Tym bardziej żywe pozostawało wciąż wspomnienie burzliwego wieczoru. Prawdę mówiąc, Kasia nieomal obawiała się następnego zetknięcia z Węglar-ką. Oczywiście, to nie był ten strach przed nią, co dawniej, ale lękała się, że gdyby spotkała ją znowu, może znów zaszłoby coś, co zniweczyłoby wzbudzoną poprzednio ufność. A nuż stara rozmyśli się i będzie znowu taka sama, za jaką ją Kasia zawsze uważała: zła i groźna. Krótko mówiąc, Kasia bała się, żeby nie rozwiała się owa tajemna radość, jaka zrodziła się w jej sercu. Dobrze więc, że nie natrafiła na Lenorę na swej drodze. Któregoś z pierwszych dni września Tata Karol wybierał się do wioski. Na wózku, zaprzężonym w Trottineta, miał zawieźć sery na sprzedaż. Kasia wynosiła je z piwnicy, gdzie z półek wybierała te dojrzałe, to znaczy takie, które miały już po pięć czy sześć tygodni. 105 Bowiem po przeróżnych zabiegach pierwszych paru dni, w czasie których sery trzymane w kuchni na specjalnej kracie znoszono do piwnicy i układano rzędami w czymś w rodzaju szafy, zamykanej hermetycznie i okratowanej, w której musiały „dojrzeć". Od tej chwili Kasia miała z nimi dużo zachodu, bo trzeba je było doglądać, sprawdzać ich stan, od czasu do czasu obracać na inny bok, a po każdej takiej czynności znowu starannie zamykać szafę. W dodatku należało uważać, żeby najmniejsza muszka nie dostała się do szafy, bo gdyby złożyła jajka na serach — mogłaby spowodować klęskę. Tego ranka Tata Karol był w dobrym nastroju. Wesoło rozmawiał ze swą małą siostrzyczką. Od dwóch tygodni zachowywał się porządnie i wcale nie zaglądał do oberży. Ach, gdyby to mogło tak być już zawsze! Jakże Kasia tego pragnęła, ale nawet marzyć o tym nie śmiała. Rozmyślając bez przerwy o tych wszystkich sprawach, krążyła od piwnicy do wózka i od wózka do piwnicy, nosząc w obu rękach deszczułki z serami. Właśnie wychodziła na górę po raz czwarty, stąpając ostrożnie, schodek po schodku, wpatrzona w swój pachnący ciężar, gdy nagle z przerażeniem usłyszała wściekły krzyk Taty Karola, przeklinającego jak za najgorszych dni! — Wstrętna smarkata! Niech się tylko tu pokaże, już ja jej dam! Do pioruna! To się nazywa robota! 106 Kasia, półżywa, wynurzając się z piwnicznych schodów, zobaczyła najpierw Tatę Karola z zaciśniętymi z wściekłości pięściami, a następnie formy z serem, które w pasji cisnął na ziemię. Zrozumiała w jednej chwili. — Robaki... — wyszeptała. Kolana ugięły się pod nią i, sama nie wiedząc, co robić, przysiadła na kamieniu w kącie szopy, trzymając na kolanach ostatnią deszczułkę z serami. A ponieważ wzrok miała utkwiony w te sery, ujrzała, że, rzeczywiście, w tłustej, złotobrą- zowej skórce potworzyły się wypukłości, które jakby się poruszały... Klęska! I oto stało się, co się stać musiało. Tata Karol w pasji tak popchnął Kasię, że aż się zachwiała i w głowie jej się zakręciło. Po czym, chwytając oburącz kilka pierwszych deszczułek z serami, już ułożonych na wózku, Karol cisnął je w ślad za poprzednimi na ziemię. — Sama rób z tym, co chcesz! — wrzasnął. — Ja sobie idę! I podczas gdy Kasia trwała jeszcze jak przykuta, obejmując swą biedną głowę dwoma rękoma i starając się nie upaść, Tata Karol odjechał, chłoszcząc z całych sił Trottineta batem. Kasia nawet nie zapłakała. Stała w miejscu, pośród poniewierających się po ziemi serów. Za chwilę, gdy świat przestanie kołować wokół niej, trzeba będzie spróbować pozbierać je, zanieść ku- 107 rom, dodać świni do żarcia. A przede wszystkim, trzeba będzie pójść do piwnicy i sprawdzić pozostałe sery, zorientować się w rozmiarach szkody. Nie pierwszy raz podobne nieszczęście przytrafiało się biednej Kasi. — Trzeba było... trzeba było lepiej uważać, być ostrożniejszą... — Tak często zdarzało się jej zamyślać ???. czymś przed otwartą szafą z serami, tak często zapominała sprawdzić przed zamknięciem jej wnętrze. — Powinnam była... powinnam była... — Wiedziała przecież dobrze, czym groziła serom najmniejsza bodaj muszka! A Tata Karol nie znosił żadnych strat. Im więcej rozmyślała nad tym, co się stało, tym większa rozpacz ogarniała Kasię. Bowiem w chwili, w której ujrzała rozwścieczonego Tatę Karola, pojęła natychmiast, że pójdzie on do oberży, by zalać tam swą złość. I właśnie tegoż samego popołudnia Kasia znowu zobaczyła Węglarkę. Ciężko przepracowała całe rano, zapomniawszy nawet zjeść śniadanie, i dopiero po południu wygnała krowy, mając nadzieję, że spokój i piękno Wysokich Hal ukoją ją nieco. Ciężko jej było na sercu. — No to ruszajmy, staruszko! Niestety, magiczne słowa nic tym razem nie pomogły. 108 A tymczasem tam, na górze, czekało ją nowe przeżycie: wychodząc z lasu na łąkę ujrzała... Le-norę Węglarkę, stojącą wysoko, pod rumowiskiem zamku. Od wieczoru z burzą Kasia obmyślała sobie, jak zachowa się w razie takiego spotkania: przede wszystkim opanować się i nie uciekać. Wtedy, prawdopodobnie, Węglarka podejdzie do niej, jak przyszła owego wieczoru. Ale teraz, siedząc nieruchomo pod resztkami muru, wtulona w swą pelerynę niby nietoperz 109 w skrzydła, Lenora nie drgnęła, nie uczyniła żadnego znaku na widok Kasi. Wokół niej kozy, uczepione kamieni, ogryzały krzaki morwowe. Do samego wieczora Węglarka nie ruszyła się z miejsca, jakby w ogóle nie zauważyła obecności Kasi. A Kasia, nieco niżej, na pastwisku, udawała, że pochłonięta jest swym szydełkowaniem... Z trudem powstrzymywała łzy, choć usiłowała tłumaczyć sobie: „Trudno, moja staruszko, Węglarka to Węglarka... Jak mogłaś uwierzyć... A jednak przecież nie śniło mi się tamto w czasie burzy! Ale dzisiaj, chociaż nie boję się i nie uciekam, ona mnie wcale nawet nie poznaje... Ach, jaka szkoda! I to właśnie dzisiaj, gdy tak bardzo przydałby mi się choćby najmniejszy znak przyjaźni!" I Kasia znowu zaczęła bać się Węglarki... Trofłinef odgrywa pewnq rolę Stało się więc to, czego Kasia się obawiała: nowe spotkanie z Lenorą zniweczyło piękne wspomnienie wieczoru z burzą. Wmawiała sobie, że to jej wina, ale na nic się to nie zdało. Tak cieszyła się na myśl, że może uda się nawiązać przyjaźń! A uczucie ulgi, że tak nadspodziewanie łatwo pozbyła się owego strachu, jakim napawała ją Węglarka, było bodaj jeszcze większe niż ta nadzieja! Po tamtej awanturze o sery Tata Karol znów zacząć pić. Od połowy września zaczęły się deszcze i mgły i Kasia nie miała już nawet owych pięknych popołudni na Wysokich Halach. Codziennie serce ściskało się jej boleśnie, gdy jej mała trójka wychodziła do szkoły. Tak bardzo pragnęła zatrzymać ich przy sobie choć chwilę dłużej, że zdarzało się, iż opóźniała ich wyjście: w nieskończoność szczotkowała włosy Dorotki, prostowała zmięte końce jej kokard lub brała ją na kolana, by raz je- 111 szcze zawiązać jej sznurowadła; tyle było pretekstów, aby móc choć trochę dłużej utulić w ramionach to kochane stworzonko, którego przez cały dzień miała być pozbawiona. A gdy w końcu pozostawała sama, pochłonięta pracą, znowu opadały ją gorzkie myśli. Nadzieja zawarcia przyjaźni z Lenorą zdążyła już zakorzenić się w sercu Kasi. Rzecz jasna, nawet nie śmiała wierzyć, by mogło to się ziścić, lecz potrzeba przyjaźni i miłości była w niej tak silna, że, wbrew rozsądkowi, nadzieję tę żywiła niemal bezwiednie. A tymczasem wszystko powróciło prawie do tego, co było. A tam, na górze, ponad wąwozem Sergente, Lenora Węglarka również przeżuwała swe myśli. Naprawdę, dziwadło było z tej Lenory! Od czasu wieczoru z burzą wciąż mruczała pod nosem: — Stara, głupia idiotko... kto ci każe troszczyć się o tę smarkulę! No, pewnie, wesołego życia to ona nie ma... pewnie, że jest niby małe koźlątko, ale i co z tego? Nie roztkliwiaj się, starą Węglaro! Kiedy indziej kiwała głową do swych myśli. — A jednak szkoda biedactwa! Wszystko jest na głowie tej małej! Gdy owego dnia zobaczyła, że Kasia pędzi krowy na Wysokie Hale, jej zaskorupiałe serce jakby rozwarło się na chwilę, owionięte podmuchem radości i przyjaźni. Ale trzymała się w ryzach, aby 112 nic po sobie nie pokazać i, znowu zaczęła strofować samą siebie: — Nie masz po co schodzić do tej małej! Chcesz przekonać się, co ona zrobi? I w miarę jak mijały godziny popołudnia, Węglarka zasklepiała się w sobie i przeżuwała słowa, które właściwie były bez sensu, ale, powtarzane z uporem, dokonały wreszcie tego, że serce jej znowu stało się ciężkie jak kamień. — Prawdę mówiąc, to ta mała mogłaby przyjść tu do mnie... Podczas burzy nie była taka harda... Co za bydlę! Złe toto jak diabeł! Tylko taka stara idiotka, jak ty, mogła się dać nabrać! Oczywiście, że trzeba było być starą idiotką, by tak pozostawić na pastwisku zrozpaczoną Kasię, a sobie wmawiać, że nie wolno folgować własnemu sercu, choć ono tylko czekało przecież, aby się otworzyć! Długie, szare dni nastały po tym spotkaniu na Wysokich Halach. Nad wezbranymi po deszczach wodami wąwozu Argente Lenora żyła w swej zagrodzie jakby w samym sercu chmur i było jej tam dobrze. Pewnego wieczoru, gdy deszcz ustał na chwilę, Lenora poszła na przełaj przez zmoczony las, ku Czerwonym Halom, skąd można było popatrzeć na Dziką Skałę. Przysiadła na jakimś głazie, niemal zupełnie już wysuszonym przez wiatr. Niebo 8 — Kasia z Dzikiej Skały 113 było czarne, deszcz znowu wisiał w powietrzu. Pod Czerwonymi Halami świerki tkwiły w płachtach postrzępionych mgieł. Ale od czasu do czasu między tymi mgłami ukazywał się ów wielki, szarozielony głaz, przytulony do góry >— Dzika Skała... I Węglarka, z brodą wspartą na pięściach, czatowała na te krótkie chwile, gdy mgły rozsuwały się, a wtedy bystre jej oczy wypatrywały w oddali serowarską farmę. Wokół nie widać było żadnego ruchu, ale Lenora umiała wyobrazić sobie małą dziewczynkę z popielatymi kosmykami włosów i dużymi szarymi oczami, zupełnie sa-miutką w tym domu, który z dnia na dzień coraz bardziej chylił się ku ruinie, coraz bardziej niszczał, stawał się coraz bardziej obskurny... A potem ta późna jesień znowu zmieniła swą pogodę. Ze srebrzystej, jaką była ze swymi mgłami i pochmurnym niebem, stała się złota, połyskująca słońcem na kolorowych liściach. Gdy tylko piękna pogoda się ustaliła, Wendelin, Jeanjean i Dorotka znowu zostali zaproszeni na najbliższą niedzielę do krewnych Mamy Marysi. W sobotę Tata Karol i Kasia odprowadzili dzieci do wioski, skąd kuzyni mieli je zabrać do siebie. Wracając z bratem na Dziką Skałę Kasia zastanawiała się, co powinna zrobić, by nazajutrz, w niedzielę, zatrzymać go przez cały dzień w domu. Ale prawie w tej samej chwili, gdy o tym prze-myśliwała, Tata Karol, idący nieco naprzód, odwrócił się i, nie zatrzymując się, powiedział: 114 — Jeśli zupa gotowa, zjemy ją zaraz... Dziś po południu jest na dole zebranie serowarów... Ja też chcę na nim być. Wobec tego Kasia nie musiała się już zastanawiać, w jaki sposób mogłaby zatrzymać brata w domu. On zaś zjadł i zaraz poszedł sobie. Gdy została sama, zmyła naczynia, po czym odruchowo włożyła czysty fartuszek, który Mama Marysia zazwyczaj przypasywała w niedzielę. Zawiązując go, Kasia uśmiechnęła się z goryczą: dla kogo miała się stroić? Przecież nikt jej nie zobaczy cały dzień... Zaraz jednak potrząsnęła kosmykami włosów i ruszyła do obórki. „Trottinet, kochane oślisko, zobaczy, jak mi ładnie w tym fartuszku..." — pomyślała sobie na pociechę. Ale, gdy weszła w półmrok obórki, zaskoczyło ją, że tuż za drzwiami nie ma dużego, pokrytego szorstką szczeciną łba Trottineta, spoglądającego na nią swym dobrym oślim wzrokiem. Szybko okrążyła przegródkę i — o Boże! — cóż zobaczyła? Trottinet, ciężko dysząc, leżał na ziemi ze sztywno wyciągniętymi nogami, z półprzymknię-tymi powiekami na wywróconych do tyłu oczach! Pojęła natychmiast! Już dwa razy osioł tak się przewracał. Po raz pierwszy było to jeszcze za czasów Mamy Marysi, a drugi raz — ubiegłej wiosny. Seppi, który się na tym znał i którego 8* 115 wezwano z dołu, z wioski, mówił, że to są ataki sercowe. Kasia, choć pamiętała doskonale to określenie, tak groźnie brzmiące, zupełnie nie wiedziała, jak Seppi kazał wtedy ratować biedne stworzenie, albowiem ani za pierwszym, ani za drugim razem nie była przy tym. A teraz, widząc swego Trottineta zesztywniałego i jakby już na wpół martwego, nie mając pojęcia, co robić, sama czuła się nieomal chora i zupełnie oszalała! Nieprzytomna z rozpaczy przykucnęła obok osła, położyła mu drżącą rękę na szarym, szorstkim boku i zatrzęsła się cała czując, że bok ten nie jest, jak zwykle, ciepły, lecz lodowato zimny i mokry od potu... — Teraz — uświadomiła sobie Kasia w przypływie nagłej rozpaczy — jestem znowu sama, zupełnie sama, nie wiem, co robić i nie ma nikogo, kto by mi powiedział albo sam zrobił, co trzeba... I nagle zerwała się na równe nogi: za wszelką cenę trzeba znaleźć jakiś ratunek! Postanowiła błyskawicznie, że pobiegnie do wioski po Karola czy Seppiego. Ale — czy aby któryś z nich zdąży na czas? Trzeba pędzić natychmiast! Ledwie jednak zaczęła biec na przełaj przez małe pólko, gdy, w oślepiającym blasku popołudniowego słońca, zobaczyła wysoko w górze, na skraju lasu, czarną postać uzbrojoną w długi bat, ii6 a wokół niej dwie, trzy, cztery podskakujące białe plamki... Wielkie nieba, przecież to Węglarka ze swymi kozami! — Dzięki Bogu! — wykrzyknęła Kasia głośno. I, niby jaskółka zmieniająca nagle kierunek lotu, zawróciła na lewo, ku owemu skrajowi lasu. Lenora już ją zobaczyła. Nieruchoma i zdumiona, patrzyła na tę gnającą ku niej małą, o której od kilku dni myślała bez przerwy tak uporczywie, że wreszcie, właśnie dziś po południu, postanowiła wygnać swe kozy na łąki od strony Dzikiej Skały. Miała nadzieję, że, sama nie dostrzeżona, będzie mogła poobserwować, co się dzieje na farmie. I gdyby nie to, że wszystkie kozy, w ślad za tą zwariowaną Guitzi, wylazły z zarośli leśnych, gdzie skubały sobie borówki i jeżyny, Węglarka, osłonięta niskimi gałęziami świerków, mogłaby długo śledzić Dziką Skałę. A tymczasem właśnie w tej chwili, gdy wymyślała sobie od starej idiotki, która zrobiłaby lepiej, gdyby nie zawracała sobie głowy tą głupią smarkatą — ta smarkata nadbiegała ku niej. — Węglarko... Węglarko — wołała Kasia przerywanym głosem. — Niech pani idzie prędko, Trottinet umiera! Wzruszenie dławiło jej głos, ale Lenora rozumiała, że dziewczynka wzywa ratunku. — Kto umiera? — zapytała swym chrapliwym głosem. — Trottinet! To nasz osioł, Węglarko! 117 Porzuciwszy udawaną na początku obojętność, Lenora, nie troszcząc się wcale o swe kozy, zaczęła wielkimi susami schodzić ze zbocza. Kasi zaś wydawało się, że, od chwili gdy na skraju lasu ujrzała Węglarkę, słyszy magiczne słowa: „Najgorsze już minęło, teraz już wszystko będzie dobrze!" — Co mu się stało? — zapytała Lenora, wchodząc do obory. — Ma atak serca! — odpowiedziała Kasia z miną osoby doświadczonej i wszystkowiedzącej. Ale też zaraz dodała, znacznie skromniej: — Wiem na pewno, że to się tak nazywa, ale nie mam pojęcia, co to znaczy ani co trzeba na to robić! Trottinet leżał wciąż w tej samej pozycji. — Och, Węglarko — powiedziała Kasia błagalnie — pani go uratuje, prawda? Lenora przykucnęła przy ośle, mrucząc: — Najwyższy czas, żeby się nim zająć! Mała, leć, przynieś coś mocnego do picia! Musicie chyba mieć trochę wódki z wytłoczyn albo rumu? Kasia jak strzała przebiegła podwórko, kuchnię, pokój i, niemal wyrywając drzwiczki narożnej szafki nad stołem, wydostała stamtąd butelkę, opróżnioną w trzech czwartych. — Wystarczy — stwierdziła krótko Węglar-ka. — Pomóż mi. 118 Odkorkowała butelkę i podała ją Kasi. — Trzymaj, to ty mu wlejesz... tylko powoli, żeby się nie zakrztusił! Podłożyła ramię pod głowę Trottineta, obu rękoma rozchyliła mu wargi, obnażając zęby osła. — Teraz lej! Kropla po kropli Kasia wsączyła resztę zawartości butelki do pyska Trottineta. Zawartości tak drogiej dla Karola! Ale teraz nie pora było nad tym się zastanawiać, Kasia to rozumiała. A jednak, wlać cały kosztowny płyn w ośle gardło, pozbawiając go w ten sposób Karola — na to trzeba było być Węglarką, by ośmielić się na coś podobnego! Zresztą zdawała się zupełnie nie przejmować widokiem opróżnionej flaszki. — A teraz słomy i worków albo jakichś gał-ganów! Szybko! Rób to, co ja! Stań z drugiej strony. I nacieraj! Z całej siły! I Kasia, klęcząc przy dużym ciele osła, z jakimś podartym workiem w ręku, cała wygięta z wysiłku, zaczęła nacierać, nacierać od góry do dołu bok zwierzęcia, zroszony zimnym potem. Z drugiej strony Węglarką dwoma wiechciami słomy tak samo nacierała równomiernym ruchem jego kręgosłup. Od czasu do czasu Lenora zatrzymywała się, by szybko dotknąć sierści osła. Za każdym razem jej brwi zbiegały się coraz groźniej, jej małe oczy stawały się coraz ciemniejsze. Nic nie mówiła. 120 Trwało to długo. Minęła godzina. Ramiona Kasi wznosiły się, opadały. Palce zaciskały się na szmacie z worka. Całym ciałem napierała na ramiona, by trzeć jak najmocniej. Było gorąco i Kasi było duszno. Czy na długo jeszcze starczy jej sił, by wykonywać ten ruch w górę, w dół, od którego tak strasznie bolały ją plecy? Węglarką zdawała się wcale nie zwracać na nią uwagi, zajęta własną robotą. Nagle Trottinet wyprężył nogi, jakby dostał jakichś konwulsji, od których drżało całe jego wyciągnięte ciało. Odrzucił gwałtownie łeb do tyłu, a oczy uciekły mu w głąb, pod powieki! Kasia, przerażona, myślała, że to koniec. Wydała cichy okrzyk, tak pełen trwogi, taki bolesny, że Węglarką uniosła wzrok i popatrzyła na nią. Ale powiedziała tylko: — Trzyj! W tej chwili w Kasię wstąpiła otucha: gdyby to była agonia, Węglarką nie mówiłaby: „trzyj", czyli że to nacieranie może jeszcze Trottineta uratować. „No więc do roboty, stara!" — szepnęła sobie. I z całej siły zabrała się do masowania. Ach, jak to dobrze, że była tu Węglarką, z tą swoją szorstkością, tak umiejąca zarządzić wszystko, co trzeba! W tej chwili Kasia nie miała czasu zdać sobie sprawy, że obecnie spotkanie z Lenorą może przecież znowu wskrzesić ową cudowną nadzieję na przyjaźń; zastanowi się nad tym dopiero 121 później, gdyż na razie wszystkie jej myśli, cała wola skupiona były na ośle. ...Ramiona w górę i z powrotem, w górę... Jak maszyna. I naciskać, naciskać ile siły... Nagle Węglarka wypuściła trzymaną garść słomy i, dotykając ręką sierści osła, wykrzyknęła: — Dotknij! Dotknij sama. Rozgrzewa się! Więc Kasia też przyłożyła rękę do boku Trotti- neta: można było wyczuć powracające ciepło życia! Jednocześnie całe ciało osła jakby się rozluźniło, nie było już takie sztywne. Poruszył słabiutko swym dobrym łbem. — Och... o... o... — powiedziała Kasia cicho, z zachwytem, jak na widok cudu. — Nacieraj! — nakazał natychmiast szorstki głos Węglarki. A Kasia, nacierając bez przerwy, uniosła twarzyczkę i w zachwyceniu patrzyła na Lenorę. Spojrzenia ich spotkały się ponad szarym grzbietem zwierzęcia, który obie masowały, masowały, masowały... I Kasia uśmiechnęła się do Węglarki z głębi serca, uśmiechem szczęśliwym i nieśmiałym. Dzięki Węglarce Trottinet został uratowany... Po odejściu starej kobiety wieczór na Dzikiej Skale był dla Kasi cudownie jasny i spokojny. Gdy zapadła noc, Kasia stwierdziła ze zdumieniem, że nawet oczekiwanie na powrót Karola nie 122 jest tak pełne trwogi, jak zwykle. Tej jesiennej nocy była na Dzikiej Skale zupełnie sama. Gdy słońce zaszło, zerwał się wiatr i stary orzech po-skrzypywał. Ale wszystko to dziwnie harmonizowało z uczuciem bezpieczeństwa, które przepełniało Kasię. Wydoiła krowy, czule pogłaskała Trottineta i zrobiła koło niego wszystko, co było trzeba, po czym porozmawiała sobie z Ratim, opowiadając mu o wszystkim, co zaszło. A później wypiła kubek mleka, zjadła kromkę chleba i położyła się spać. Zdejmując swój odświętny fartuszek, wygnieciony i powalany o brudną słomę w oborze, aż roześmiała się radośnie na myśl, że przyniósł jej szczęście! Nazajutrz Kasia z samego rana opowiedziała Karolowi, że Węglarka uratowała mu osła. Przy okazji dowiedział się też, że jego butelka z wódką została opróżniona do sucha i że pory i młode zboże na pólku ucierpiały bardzo z powodu apetytu . kóz Lenory, podczas gdy ona zajęta była Trotti-netem. Słuchając o tych katastrofach wydawał jedynie pomruki niezadowolenia, natomiast świadomość, że zawdzięcza coś Węglarce, już zupełnie wytrąciła go z równowagi i popsuła mu humor. — Szkoda gadać, wyrządziła mi wielką przysługę! — przyznał otwarcie. — Kupno nowego osła kosztowałoby drogo. 123 I po chwili dorzucił, arapiąc się za uchem z zakłopotaną miną: — Jakbyś kiedy spotkała Węglarkę na pastwiskach, to pamiętaj, żeby przynajmniej podziękować! Kasia nic na to nie odpowiedziała, tylko roześmiała się w głębi duszy. Dzieci natomiast niemal zaniemówiły z wrażenia, usłyszawszy całą tę historię, która do góry nogami przewracała ich dotychczasowe poglądy. — No, dobra! — oświadczył wreszcie Jean-jean, gdy odzyskał mowę. Ale prócz tych natchnionych słów nie zdołał wypowiedzieć żadnych innych. Prawdę mówiąc, trudno było o słowa, które odpowiadałyby temu, co się wydarzyło. Wendelin i Dorotka w ogóle nic nie mówili; w ich szeroko rozwartych oczach malowało się nie tyle zdumienie, co niedowierzanie. Albowiem ta przedziwna historia wydała się im zapowiedzią czegoś złowrogiego. Oto Węglarka wkradła się na Dziką Skałę, była blisko Kasi, dotykała ich osła! W tym nie mogło nie być jakichś złych czarów, złych uroków... Do sprawy wtrqcajq się kamienie Upłynęło nieco czasu, zanim, po tej historii z Trot-tinetem, Kasia znowu spotkała Węglarkę. Ale czekała cierpliwie. Na pewno zdarzy się taki dzień, kiedy na zakręcie jakiejś ścieżki zobaczy ciemną postać Lenory i jej białe kozy. Dawniej taka perspektywa przerażała dziewczynkę, ale teraz ów strach zastąpiła nadzieja czająca się w głębi serca. Wiedziała bowiem dobrze, że teraz wzajemnie wyjdą sobie naprzeciw. Z dziećmi nie rozmawiała więcej o tej sprawie. Niech sobie myślą, co chcą: Węglarka była jej, tylko jej! A w jaki sposób potrafiłaby wytłumaczyć im to uczucie spokoju, bezpieczeństwa, które ogarnęło ją z chwilą, gdy ktoś zatroszczył się o nią, pomógł jej? Za czasów Mamy Marysi to uczucie było jej znane, choć może nie zdawała sobie z tego nawet sprawy. Ale od tamtych lat... Dzieci zresztą same niewiele mówiły o tej całej historii. Jeanjean stroił miny, jakby miał 125 ochotę parsknąć śmiechem za każdym razem, gdy w rozmowie padało imię Trottineta, ale na nic więcej się nie ośmielał. Z całą pewnością on również odczuwał zakłopotanie na myśl, że Węglarka wyświadczyła im usługę; zresztą, jak i wszyscy pozostali na Dzikiej Skale, umiał ją ocenić bez względu na to, co ktoś sobie o tym myślał. Trudno więc było z tego powodu pękać ze śmiechu, zwłaszcza że można by zostać zbesztanym przez Tatę Karola czy Kasię. Co innego, gdyby się domyślał, że w Kasi rozgorzała na nowo ta cudowna nadzieja na przyjaźń ze starą kobietą! Miałby wtedy niewyczerpany, piękny temat do popisów swej fantazji i układania śpiewek, żeby rozzłościć małą ciocię! Któregoś popołudnia, przy niezbyt pewnej pogodzie, Kasia, zamiast wchodzić na Wysokie Hale, pognała swe krowy do krainy wróżek. Chciała zrobić niespodziankę dzieciom i spotkać je tam, gdy będą wracały ze szkoły. Było pochmurno i wiał zachodni wiatr, pełen poszumów. Zamiast jednak schować się ze swą robotą na drutach do jakiejś groty, Kasia wolała spacerować sobie pomiędzy głazami, smagana podmuchami wichury. Przeciwstawianie się im i krążenie wśród długich gałęzi brzóz, które w porywach wiatru cięły powietrze ze świstem, niby uderzenie biczy, sprawiało jej radość. A gdy wreszcie miała tego dość, zajęła się z kolei swym zbieraniem kamyków. Już dawno nie wyjmowała ich 126 z „jaskini", w której je przechowywała, a dzisiaj przyniosła właśnie w kieszeni parę nowych, znalezionych w lesie i na dnie potoku. Gdy jednak rozłożyła cały zbiór na podołku fartucha, zaczęła kamyki przebierać i wyrzucać niektóre z dawniej zebranych, uznając, że nie warto ich trzymać. Odrzucała je z rozmachem jak najdalej, by nie było już pokusy zabrania ich z powrotem. Po tej nieubłaganej selekcji z satysfakcją przyglądała się swemu zbiorowi. Szare i różowe, szare i czarne, czarne i różowe, czarne i jeszcze czarniejsze, połyskujące miką i kwarcem, mar-murki z czerwonymi żyłkami lub ziarnkami... A ponieważ Kasia, biorąc jeden kamyk po drugim, pluła na niego starannie, ze skupieniem, radośnie i polerowała aż do połysku — stawały się jeszcze piękniejsze! Tak była tym pochłonięta, a wiatr huczał tak głośno, że nie widziała i nie słyszała, jak Lenora ukazała się na dróżce z wioski, gdzie chodziła po chleb, który przecież od czasu do czasu musiała sobie kupować. Nie zauważona podeszła do Kasi i dobrą chwilę stała za nią, przyglądając się jej dziwnemu zajęciu. Ale czy to aby naprawdę była ta sama Wę-glarka, ta czarownica, siejąca postrach w górach i w sercach dzieci? Czy, gdy tak patrzyła teraz na Kasię, nie pojawiło się w jej ponurym wz*roku coś w rodzaju czułości? Opierając obie dłonie o kolana, pochyliła swą wysoką postać nad ramionami dziewczynki i zdawała się być niesłychanie zain- 128 teresowana robotą, którą z takim zapałem pochłonięta była mała. Aż nagle rozbrzmiał jej schrypnięty głos: — Niektóre są wcale ładne, moja kochana! Kasia drgnęła tak gwałtownie, że część kamyków rozsypała się pomiędzy borówkowe krzaczki. Węglarka mrucząc zaczęła je zbierać. — Uważaj, gapo, bo ci się pogubią! — A po chwili dorzuciła: — Jak byłam w twoim wieku, to też zbierałam kamyki. Kasia, oszołomiona z wrażenia, z trudem zbierała myśli i wciąż jeszcze nie wiedziała, co powiedzieć. Ale już uśmiechała się radośnie i ze zdumieniem na myśl, że Węglarka, tak jak ona, zbierała kiedyś małe kamyki! To wydało się jej zupełnie przedziwne i wreszcie wyjąkała: —' Pani? Małe kamyki? Stara zmusiła się do możliwie jak najbardziej cierpkiego tonu (nie należało bowiem, aby ta smarkata wyobrażała sobie, że jej, Węglarce, na niej zależy) i odpowiedziała: — A niby dlaczego nie miałabym prawa ich zbierać? Wyobrażasz sobie, że wszystkie kamienie w górach tylko do ciebie należą? Kasia, nic nie mówiąc, obrzuciła z ukosa Wę-glarkę. wzrokiem. Nie, te groźne miny nie miały już sensu... Teraz przecież Kasia wiedziała, co o tym sądzić, i Lenora nie mogła jej wystraszyć. Jednak, wciąż patrząc prosto na starą kobietę, dziewczynka pomyślała sobie: 9 — Kasia z Dzikiej Skały 129 „Ależ ona jest czarna! Jakby całą sadzę z tego drzewnego węgla, który pomagała wypalać, raz na zawsze wchłonęła w swoją skórę! Oczy ma niby czarne szpileczki... A jaka ona jest chuda i wysoka! Ale dlaczego wszyscy tak się jej boją? Wcale nie wygląda, żeby była zła!" Tymczasem Lenora zmarszczyła brwi. — Długo jeszcze będziesz mi się tak przyglądać? Lepiej powiedz, jak się ma ten twój idiotyczny osioł? Boże! Oczywiście, że trzeba było zacząć od tego i Kasia teraz pośpiesznie mówiła wszystko o tym „idiotycznym" ośle, wciąż dziękując Węglarce: — Mój brat kazał mi powiedzieć, że jest pani bardzo wdzięczny... Lenora wzruszyła ramionami, wdzięczność Karola niewiele ją obchodziła. Znacznie bardziej interesował ją osioł. — Za dużo u was pracuje, serce ma przemęczone. No, a jak się zbiera na burzę, to, na Boga, dajcież mu trochę świeżego powietrza! I odwróciła się plecami, zamierzając już iść w swoją stronę, uważała bowiem, że i tak stała tu dość długo. Lecz nagle, ujrzawszy u swych stóp kolekcję prześlicznych kamyków, powiedziała z rozjaśnioną twarzą: — Słuchaj, mała, niedawno znalazłam w Ar-gente dwa kamyki, były takie piękne, że, choć jestem już stary babsztyl, wzięłam je sobie! Przyniosę ci... 130 Gdyby Kasi obiecał ktoś dwa brylanty, nie ucieszyłaby się bardziej! Od śmierci Mamy Marysi po raz pierwszy ktoś poważnie potraktował jej własny sekret i tak dobrze ją zrozumiał. Skinęła tylko potwierdzająco głową, ale stara, nim się odwróciła i odeszła, zdążyła zobaczyć jej rozpromieniony uśmiech, który mówił wiele. Gdy czarna postać zniknęła w lesie, Kasia jeszcze długo stała oszołomiona, pogrążona w przedziwnych myślach. A więc Węglarka była kiedyś taką dziewczynką, taką małą, jak ona, dziewczynką, która lubiła, na przykład, kamyki? Dziwne rzeczy. Wracając ze szkoły trójka zastała Kasię w krainie wróżek i gdy już wszyscy razem wspinali się ku domowi, popędzając krowy przed sobą, Wendelin wykrzyknął nagle: — Wiesz, Kasiu, dziś przed południem widziano Węglarkę na dole, jak wychodziła od starej Agaty! Mam nadzieję, że ta wiedźma nie idzie teraz za nami! Kasia aż podskoczyła. Ale jak tu ukrócić te idiotyzmy? Zagotowała się cała: — A choćby i szła, to co z tego? Taka sama z niej czarownica, jak z ciebie czarownik! Tylko najgłupszy głupiec ze wszystkich wioskowych głupców może wygadywać takie rzeczy! Wendelin patrzył na Kasię nieco strapiony. Ale Jeanjean, wesoły i bojowy, odwrócił się i powiedział z zachwytem: 9» 131 — Uwaga, znowu się zaczyna! Pamiętacie chyba, jak panna Kasia, wasza ciotka, oświadczyła, że ta starucha nie jest żadną czarownicą, tylko była królową gór i że wszystko się jej słucha: rośliny, śnieg i burza! A potem jeszcze nabajała wam, że nawet osły, przez grzeczność dla niej, rozmyślają się i nie zdychają! Zazwyczaj Kasia lubiła żarty. Ale bywają takie, które, ku wielkiemu zdziwieniu żartownisiów, zatruwają innym całą radość dnia. Temat „Węglar-ka" był teraz dla Kasi sprawą bardzo drażliwą i jej szare oczy aż poczerniały ze złości. Tymczasem jednak Dorotka, mała, kochająca, wrażliwa Dorotka, przeczuwając grożącą awanturę i chcąc jej zapobiec, podbiegła do Kasi, ujęła ją swą tłuściutką łapką i powiedziała cichutko, tak żeby chłopcy nie słyszeli: — Wiesz, Kasiu, ja też uważam, że ona nie jest... że ona wcale nie jest żadną czarownicą! I popatrzyła w górę, ku małej cioci, z takim wyrazem dobrej woli uwierzenia we własne słowa, że wściekłość, która wzbierała już w sercu Kasi, opadła jak piana. Wendelin nie odzywał się więcej. Natomiast Jeanjean nadal miał minę zaczepną, gdyż, w przeciwieństwie do Dorotki, zupełnie nie potrafił odczuć czegoś tak subtelnego, jak uczucia Kasi. Niestety, już nazajutrz ona sama miała się o tym przekonać. Jeszcze o kamieniach i o niebieskim parasolu W nocy wiatr ucichł, a nazajutrz siąpił deszcz. Mimo złej pogody Kasia postanowiła iść na Wysokie Hale, gdyż dla niej mżawka, mgły i chmury miały w sobie coś ze świata fantazji, co broni człowieka przed zwykłą codziennością, a ona to bardzo lubiła. Wychodząc wzięła ze sobą wielki niebieski parasol, parasol pasterski, który wtyka się w ziemię i można się pod nim schronić, gdy jesienią pasie się bydło. Kasia była pewna, że Węglarka ze swymi kozami też przyjdzie. Nadejdzie od strony Wysokich Hal i Kasia, sama zaskoczona własną zuchwałością, przygotowała po drodze malutki prezent dla Lenory! Tak! prezent akurat na miarę tego, co taka dziewczynka mogła ofiarować: bardzo starannie wykopała z ziemi trzy różne gatunki karłowatych paproci — włoskowatą, doradyllę i ceterach złocisty — korzenie owinęła wilgotnym mchem, a pomiędzy strzępiaste liście wetknęła delikatne 133 porosty, piękne jak algi, żyłkowane, czerwone i z karbowanymi, czarnymi brzegami. Wszystko to trzymała na dłoni. Nie bardzo wiedziała, jak ofiaruje to Węglarce. Na samą myśl odezwania się do niej wszystko w niej sztywniało z onieśmielenia. W każdym jednak razie dziełem swym była zachwycona, uważała, że jest godne dania i pewna była, że mimo wszystko je ofiaruje. Co prawda tego popołudnia Kasię w ogóle zachwycało wszystko. Bo i jakże nie cieszyć się z całego serca na samą myśl, że idzie się na spotkanie jakiejś odrobiny przyjaźni? To uczucie, tak zupełnie dla niej; nowe, wydawało się jej cudowne. Gdy dotarła na górę, ułożyła swój wspaniały prezent w trawie, a wielki niebieski parasol wetknęła w ziemię przy skale i usadowiła się pod nim. A kiedy Lenora pojawiła się nad gruzami zamku, Kasia nie wahała się ani chwili: szybko jak kot wyśliznęła się spod parasola i zaczęła wdrapywać się po rumowisku na spotkanie Wę-glarki. Po czym, zbierając na odwagę, cała zarumieniona, poprosiła: — Pani Węglarko, może zechce pani skorzystać z mego parasola, jest naprawdę bardzo duży! Och, jakże ta Lenora potrafiła nieraz utrudnić człowiekowi sprawy: stała teraz przez chwilę przed Kasią, spod zmarszczonych brwi patrzyła na nią swymi małymi, czarnymi oczkami i nic nie odpowiedziała! Wreszcie burknęła: 134 — No to chodźmy! — I położyła Kasi na ramieniu swą dłoń tak twardą, że dziewczynka o mało nie skrzywiła się z bólu. Schodząc ze zbocza, Kasia wciąż powtarzała sobie, że zaraz trzeba będzie powiedzieć o prezencie, który czekał, starannie umieszczony wśród trawy przed parasolem... — Przyniosłam pani... Ale w tej samej chwili Kasia zobaczyła z osłupieniem Plumę, która, przyglądając się spokojnie im obu, brała właśnie między wargi kępkę paproci, wraz z wetkniętym w nią mchem i porostami... Ów prześliczny prezent! — Och, Węglarko... przygotowałam dla pani taki śliczny prezent! — wykrzyknęła biedna Kasia zduszonym z oburzenia głosem. — A teraz... niech pani patrzy! Pluma go właśnie pożera! — Głuptasku — zamruczała stara, wzruszając ramionami — to nie mogłaś pamiętać, że • masz krowy czy co? Nie nie szkodzi, zrobisz mi drugi, ?paproci, mchów i porostów jeszcze w lesie nie brakuje! „Oczywiście — myślała Kasia — oczywiście... ton nie był specjalnie miły ani słowa zresztą także... ale, mimo to, miło było słyszeć, że ktoś nazywa człowieka głuptaskiem, to było bardzo miłe... A poza tym wydawało się, że Węglarka zgadza się z przyjemnością — na przyszły raz — dostać taki prezent. No więc wszystko będzie dobrze, staruszko!" 135 A ponieważ deszcz siąpił gęsto, Lenora wsunęła się pod parasol z jednej strony, Kasia z drugiej, kij tkwił między nimi. Obie miały jednakowo zakłopotane miny. Lenora nadrabiała burkliwością i ciągle to się schylała, to wyprostowywała, to podginała kolana, to wyciągała nogi, jakby dla podkreślenia, że nie jest jej wygodnie pod parasolem Kasi. Nie należy, aby ta mała wyobrażała sobie, że Lenora potrzebuje jej parasola! Kasi zaś nie przychodziło nic a nic do głowy, żeby zacząć rozmowę, więc tylko skubała machinalnie źdźbła trawy. Po dłuższej chwili Węglarka, ulokowawszy się jakoś wreszcie wygodnie, zaczęła grzebać w kieszeni swej czarnej sukni i wyciągnęła dwa, obiecane poprzedniego dnia, kamyki. — Masz, przyniosłam ci! — powiedziała. — Możesz je sobie wziąć! Głos miała przy tym możliwie jak najbardziej szorstki, ale Kasia zaczynała się już orientować, że im lepsze zamiary ma Lenora, tym jej zachowanie jest bardziej kanciaste. — Och... jakie śliczne! Istotnie, każdy z nich był bez porównania ładniejszy niż cały zbiór Kasi. Lśniły okruchami miki na różowym tle! Lecz gdy dziewczynka uniosła wzrok pełen wdzięczności ku starej, ta już się odwróciła i, wsparłszy brodę na zaciśniętej pięści, udawała, że przyglądała się mgle. „Więc to tak... — pomyślała Kasia bezradnie. 136 ?— Więc wcale ze sobą nie porozmawiamy?" — i westchnęła z rezygnacją. Ale w końcu, nareszcie, Węglarka odwróciła głowę w jej stronę i, widząc, że rozwiązuje się i zaraz się ześliznie sznurowadło, którym związane były jasne kosmyki włosów dziewczynki, odruchowo zaczęła je poprawiać. Kasia, zupełnie osłupiała, zerkając poprzez ramię, obserwowała z początku całą operację z ciekawością i napięciem, po czym podniosła wzrok na Lenorę i długą chwilę wpatrywała się w nią uważnie. Aż nagle, olśniona tym, co odkryła, wykrzyknęła, uśmiechając się radośnie: — Och, Węglarko, teraz wygląda pani zupełnie jak babcia! A potem wszystko już ułożyło się samo. I to tak dobrze, że gdy wieczorem Kasia schodziła leśną ścieżką, nie umiałaby wprawdzie powiedzieć, jak się rozmowa potoczyła, ale pamiętała, że ona sama mówiła dużo i aż się zdumiała, że miała tyle do powiedzenia! Mówiła przede wszystkim o Mamie Marysi, ale opowiadała również o swych staraniach, wysiłkach tak czasem nieudanych, mówiła, jak bardzo chciałaby swym bliskim zastąpić Mamę Marysię, żeby znowu byli szczęśliwi w swoim domu. O Tacie Karolu nie mówiła, co to, to nie! Czy Węglarka wiedziała coś o nim? Trudno! W każdym razie dowiedziała się tego nie od niej... Kasia opowiadała o chłopcach, o Dorotce, o krowach... A nawet o serach! I wreszcie zno- 137 wu powróciła do wspomnienia o Mamie Marysi i spytała: — Czy pani ją znała, Węglarko? Po długiej chwili milczenia Lenora skinęła głową potakująco, w zamyśleniu: — Maria... jedna jedyna, która nie zamykała mi drzwi przed nosem... I Kasia, uśmiechając się ze szczęścia, zawołała: — To dlatego mi pani pomogła? Niech mi pani powie, Węglarko, prawda? — Może... tak, może... — odparła Lenora, zapatrzona gdzieś w dal. Po powrocie do domu Kasia spostrzegła, że przez zapomnienie zostawiła na Wysokich Halach swój wielki niebieski parasol. Tym lepiej! Węglar-ka pozostała tam jeszcze z kozami, skubiącymi wokoło krzewy morwowe i na pewno zatroszczy się o niego: zabierze go i odda jej, gdy się znowu spotkają. Nieco później Kasia namyśliła się, aby pokazać Dorotce te dwa przecudne kamyki, które dostała od Węglarki. Dorotka zrozumie, Dorotka nie będzie się wyśmiewać. A Kasia musiała powiedzieć komuś o swej przyjaźni z Lenora! Korzystając, że chłopcy bawili się wesoło na górze, obok składziku na siano, a Tata Karol był w oborze, wyjęła kamyki z kieszeni, podeszła do małej i powiedziała cichutko: 138 — Popatrz, Dorotko... Widzisz, jakie śliczne kamyczki? Zgadnij, kto mi je dał? Poddajesz się? No, to ci powiem, moje złotko, słuchaj uważnie: Wę-glar-ka! Ale nim Kasia zdążyła powiedzieć Dorotce, że to ma być wielki, ale to bardzo wielki sekret, który powierza tylko jej, ze schodów na strych zbiegli właśnie jak huragan obaj chłopcy. Dorotka, z kamykami w ręku, rzuciła się ku nim, aby co prędzej podzielić się niezwykłą nowiną: — Wendelin, Jeanjean, patrzcie! Węglarka dała Kasi prezent! Teraz już chyba sami widzicie, jaka ona jest dobra! Ach, co narobiła ta nieszczęsna Dorota! Jeanjean błysnął oczami i, krztusząc się ze śmiechu, porwał kamyki (tylko po to, żeby rozzłościć trochę małą ciocię), po czym, by nie wpaść Kasi pod rękę, błyskawicznie uciekł z powrotem na schody. Nim zdążyła się opamiętać, zatrzasnął za sobą klapę strychu i zasunął rygiel. Na górze wystawił głowę przez małe okienko i na całe gardło zaczął wyśpiewywać w ciemność nocy: Dobrzy ludzie poczekajcie i nowiny posłuchajcie: Raz Węglarka królowała, Chociaż ziemi krzty nie miała! Rej wodziła nad karłami I innymi pokrakami. 139 Ale teraz, stara sowa, W dzień się w dziuplach leśnych chowa... A że skarbów jej brakuje, Kamykami więc częstuje! Jeanjean, za dużo masz pomysłów! Szkoda, że nie widzisz teraz biednej Kasi, jak szamocze się na szczycie schodów, szarpie za uchwyt włazu, żeby go odsunąć i zmusić cię wreszcie do milczenia! Drży cała ze złości i rozpaczy. Z przyjemnością sprałaby cię na kwaśne jabłko! Och, Jeanjean, jak wielką wyrządziłeś jej przykrość! Dlaczego jesteś taki niedobry? Niestety, wkrótce już Kasia zrozumiała, jak poważne konsekwencje będzie miał ten głupi wybryk Jeanjeana. Gdy, cała jeszcze roztrzęsiona, wychodziła z domu, aby wydoić krowy, na kamiennych schodkach potknęła się o jakiś długi przedmiot... Był to wielki niebieski parasol, który zostawiła na Wysokich Halach. Ktoś go tu przyniósł i położył... Mogło to być jedynie właśnie wtedy, gdy Jeanjean wyśpiewywał swą piosenkę przez okienko na strychu. A któż mógł przynieść ten parasol, jeśli, niestety, nie Węglarka? Rozpacz ???, to była Węglarka! Wracając z pastwiska, od razu, nie bacząc, że nadkłada kawał drogi, odniosła zapomniany przez Kasię parasol. Przypuszczała, że przy tej dżdżystej pogodzie będzie dziewczynce potrzebny nazajutrz. Owszem, miała zamiar położyć go na kuchennych schodkach tak, by, korzystając z ciemności, nikt jej nie zauważył. Ale, niestety, nie przewidziała serenady Jeanjeana, której szydercze echa właśnie w tej chwili dobiegły ją z poddasza. Wróciła na skraj lasu, do swych kóz, i razem z nimi ruszyła w stronę swego domu, jak zwykle gadając sama do siebie. Tym razem jednak wydawała takie pomruki, jak prawdziwy ranny odyniec. — Teraz już się chyba przekonałaś, Węglarko, że na Dzikiej Skale wyśmiewają się z ciebie! Ach, 143 ty idiotko, ty „stara sowo", jak cię tam nazywają, chyba już będziesz siedziała spokojnie w swojej dziupli... Może to cię wreszcie oduczy roz-tkliwiania się nad jakąś smarkatą, która ledwie przestąpi próg domu, zaraz sobie kpi z ciebie razem z całą rodzinką! I Węglarka w tę jesienną noc wracała do siebie możliwie jak najdłuższą drogą. Taka była wściekła! Chciałaby tak iść bez końca w tym siąpiącym kapuśniaczku, gdyż łagodził nieco zadany jej ból. — Stara idiotko, stary głupi kiju od parasola — mruczała nieprzerwanie. — Byłaś bezgranicznie głupia: ta mała jędza wyśmiewała się z ciebie, drwiła sobie z twojej głupoty razem z tymi andrusami, bratankami! Masz nauczkę! Teraz będziesz się pilnowała swoich gór, swojej chałupy! Potrzebny ci jest tylko wiatr, który wszystko wywiewa, deszcz, który wszystko zmywa i słońce, które ogrzeje twe wzgardzone serce! A Kasia? Ach, biedna Kasia, która od razu zrozumiała, jak wielkie, właściwie nie do naprawienia zło się wydarzyło. Gdyż choćby nawet znowu trafiła się okazja spotkania, jakże tej Węglarce wytłumaczyć i jak ją przekonać, że ona, Kasia, nie była winna temu, co się stało, że ona, Kasia, przecież się jej nie sprzeniewierzyła! Albowiem jeszcze cięższa od świadomości utraconej przyjaźni była myśl, że Węglarka na pewno posądza ją o udział w tych kpinach, w tej złośliwości. 142 Po owych pięknych dniach, kiedy nowa przyjaźń zaczęła przybierać realne kształty — jakże ciężko było ujrzeć, że wszystkie nadzieje zgasły! Jeanjean, mając już dosyć wygłupiania się, oddał jej, wcale nawet o to nie proszony, oba nieszczęsne kamyki. Kasia odruchowo wsunęła je do kieszeni. Nie czuła już nawet złości do chłopca, zbyt była zmartwiona. Jak zwykle robiła wszystko, co trzeba, ale przez cały wieczór pragnęła tylko jednego: żeby już nadeszła noc, żeby mogła wreszcie położyć się do łóżka i być sama. Z trudem bowiem powstrzymywała dławiące ją łzy. Nazajutrz w ciągu dnia odrobina otuchy wstąpiła w Kasię. Pewna myśl zaczęła powolutku kiełkować jej w głowie i torować sobie drogę poprzez gąszcz smutku, który osaczał jej serce. A gdy kładła się spać, pomysł przerodził się już w postanowienie. Ciężki i jednostajny deszcz, wcale niepodobny do wczorajszej mżawki, padał nieprzerwanie przez cały dzień. Zła pogoda ustaliła się na długo. Kiedy będzie można znowu pójść na pastwisko? Na cały następny dzień Tata Karol wynajął się do pracy przy zbieraniu drzewa i chrustu na opał w państwowym lesie. Na pewno wyjdzie bardzo wcześnie, a powróci... jak zwykle. A więc jutro Kasia cały dzień będzie miała dla 143 siebie. Jej plan był następujący: pójdzie do Węg-larki. Tam, na górę, wysoko nad parowem Argen-te. Nie wytrzyma z tą tkwiącą w niej myślą, że Lenora posądza ją, iż Kasia wyśmiewa się z niej wraz ze swymi bratankami. Nie miała pojęcia, co i jak powie Węglarce, wiedziała jedynie, że za wszelką cenę powinna ona wiedzieć, że Kasia nie jest do niej wrogo nastawiona. A dla tego — gotowa była przezwyciężyć wszystko. To postanowienie było dla dziewczynki niby światełko ogarka, które zabłysło na samym końcu czarnego tunelu, jakim od wczoraj brnęła po omacku. Nazajutrz deszcz wciąż padał. Przez całe rano Kasia pracowała jak zwykle. Ale koło południa zjadła pośpiesznie kawałek chleba ze słoniną, włożyła swą wielką pelerynę, na głowę zarzuciła szal z czerwonej włóczki i — poszła. Aby łatwiej trafić, postanowiła iść przez Wysokie Hale. To na pewno było dalej, ale Kasia bała się zabłądzić wśród mało jej znanych ścieżek na skróty. Wchodząc na górę wyobrażała sobie, z jakim uczuciem szczęścia będzie zbiegać z powrotem, gdy pozbędzie się już gniotącego ją ciężaru. Od Wysokich Hal zaczynała się dobra droga, utorowana przez drwali, która prowadziła aż do Argente, a następnie biegła wzdłuż wąwozu, wijąc się ponad parowem. Znalazłszy się na niej, 144 Kasia od razu ją sobie przypomniała: była jeszcze całkiem malutka, gdy Tata Karol, pracując przy wyrębie buków na zboczu Skały Marcina, pewnego dnia zabrał ją ze sobą. I przypomniała sobie miejsce, z którego, z przerażeniem, dojrzała w oddali lepiankę Węglarki. Była na szczycie stoku, tam, w punkcie najwyżej wzniesionym nad przepaścią wąwozu. W miarę jak Kasia posuwała się tą drogą, coraz wyraźniej dobiegał ją, mimo deszczu, szum wód Argente. Aż nagle ujrzała potok u swych stóp. Teraz droga wspinała się mniej kręto, za to znacznie bardziej stromo, pomiędzy zwałami ośli- złych kamieni. Na lewo widok zbocza był fantastyczny. Olbrzymie paprocie o przedziwnie intensywnej zieleni, wyrastając spomiędzy olbrzymich, porośniętych mchami głazów, zdawały się, wśród strumieni deszczu, jakby wypływające z głębi jakichś gardzieli. I tu nagle, poprzez deszcz, Kasia ujrzała przed sobą ów baśniowy widok, który tak ją przeraził w dzieciństwie: Na samym szczycie zbocza, do ogromnej, omszonej skały wśród potężnych świerków, tuliła się i przywierała chatynka. Droga zdawała się zresztą lekceważyć ją zupełnie, bo biegła sobie prosto ku Skale Marcina i Wilczej Głowie. Ale pomiędzy krzakami czarnych jagód można było dostrzec ścieżynkę, wydeptaną krokami Węglarki. 146 Kasia stanęła nieruchomo. Ogarnął ją niespodziewany strach, jeszcze nigdy w życiu tak przeraźliwie się nie bała. Za nic już nie chciała dotrzeć do tej budy, jakby nigdy w ogóle nie miała tego zamiaru. . Teraz trzeba było zejść z drogi, zapuścić się na tę dróżkę między krzewami i iść prosto do chatki. Nie było wątpliwości, że Węglarka jest u siebie, bo z komina szedł dym... Serce Kasi zaczęło bić jak oszalałe. Jak przemówić do Lenory? Jak w ogóle iść naprzód, wiedząc, że według wszelkiego prawdopodobieństwa stara, z głębi swej nory, musiała obserwoVać jej nadejście? Co się stanie? Węglarka jest zapewne wściekła i rozżalona. Kasię ogarnęło nagle uczucie, że tam, wewnątrz tych ścian, znajduje się nie ta Węglarka, która stała się jej przyjaciółką, lecz ktoś zupełnie inny: ta, która była postrachem jej dzieciństwa! I oszalała trwoga wezbrała w Kasi. Boże, jak mogła wpaść na pomysł, żeby przyjść tutaj! Och, wrócić co prędzej! Zejść z powrotem tą drogą! Nie czekać, aż Węglarka ją dostrzeże i zacznie jej wymyślać! I, obróciwszy się na pięcie, Kasia zaczęła uciekać jak nieprzytomna. Jej obolałe już stopy potykały się o kamienie, obijała się o zeschłe gałęzie, nie mogła złapać tchu... Ale dobiegłszy do zakrętu zwolniła i odważyła się obejrzeć za siebie. Chaty nie było już widać. Zamiast więc biec na oślep, zaczęła stopniowo iść coraz wolniej, wolniej, jakby stopy miała z oło- 10* 147 wiu. W głowie kotłowały się jej i powracały wciąż jakieś urywki zdań... Jak mogła być tak szalona, żeby wybrać się tutaj... Węglarka mimo wszystko jest przecież Węglarka... Wszyscy się boją tej kobiety. A jednak, jednak jest przecież jeszcze inna... ta jej Węglarka, ta, która jej pomogła, która mówiła: „teraz już wszystko będzie dobrze!" Ale potem, jak słyszała obelgi rzucane na nią na Dzikiej Skale — czy istniała jeszcze ta właśnie Węglarka? Ach, jakież to wszystko było rozpaczliwie smutne! >*asia, pragnąc jak najprędzej znaleźć się w domu, tym razem nie szła już przez Wysokie Hale, lecz bez wahania poszła na skróty, niewyraźnymi dróżkami, pełnymi kamieni i kolących krzaków. W pewnej chwili spostrzegła, że od dłu^ego czasu wspina się na prawo, a przecież, aby dotrzeć do Dzikiej Skały, należało schodzić ścieżką w dół, na lewo! Zmęczona zawróciła z powrotem na poszukiwanie miejsca, w którym zboczyła z dobrej drogi. Ale nagle okazało się, że przed nią nie ma żadnej drogi ani śladu żadnej ścieżki. Zabłąkała się w zaroślach. . Zimny strach przejął ją całą i przykuł do miejsca, gdyż szybko robiło się ciemno, dokoła niej noc kładła się ciemnymi warstwami, jedna na drugiej, i Kasi wydawało się, że te czarności owijają ją i duszą! Nie należała jednak do tych, co się załamują: 148 uznała, że jedyną obroną przed strachem to zaatakować go bez namysłu, bez wahania. — No, naprzód, stara! I po stromym zboczu bez ścieżki zaczęła biec na dół, wprost przed siebie, przedzierając się przez kolce, kamienie i suche gałęzie, poprzez gąszcz leśny nie do przebycia... W jaki sposób znalazła się wreszcie wśród głazów krainy wróżek? Nie wiadomo... Noc była zupełna, ale teraz trzeba było już tylko przejść przez lasek, by znaleźć się w domu. W smutnym, pustym, walącym się, z wygasłym paleniskiem i kominem, który nie dymił. Kasi znowu wraca odwaga Dni upływały jeden za drugim, a Kasia chodziła przygnębiona, zrezygnowana i głęboko zrozpaczona. Jej piękna, ledwo narodzona przyjaźń została utracona! Próbowała się karcić: — Słuchaj, stara, bądźże rozsądna... cała ta historia była zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa... powiedzmy, że ci się to śniło, moja kochana! Wreszcie pod koniec tygodnia deszcz ustał i wiatr zaczął osuszać polany i łąki. Nic już nie stało na przeszkodzie, żeby krowy mogły się jeszcze trochę popaść przed zimą. Kasia więc poszła ze swoimi na Wysokie Hale. Ale co wieczór schodziła z powrotem coraz bardziej zniechęcona i nieszczęśliwa. Nie miała już wątpliwości! Węglarka gniewała się, była śmiertelnie obrażona, nic innego bowiem nie mogło być przyczyną, że nie zjawiała się na pastwisku. Kasia, zmuszając swe kro- 150 wy do niezwykłych wycieczek, zachodziła w różne miejsca, wszędzie tam, gdzie kozy Lenory lubiły skubać leszczynę i morwy. Ale nie było ich nigdzie. Jasne, że Lenora umyślnie pasła je po przeciwnej stronie Wilczej Głowy czy Skały Marcina. Z wolna smętek jesieni ogarniał całą Dziką Skałę i... Kasię. Po pewnym czasie dziewczynka znowu spróbowała zabrać się do swego wielkiego powszedniego dzieła: zaprowadzić porządek, wyszorować kuchnię i pokój, „zrobić ładnie". Może wszystko okaże się łatwiejsze do zniesienia, może można będzie znaleźć nieco radości, gdy w jesienne, chłodne wieczory będzie w domu przytulnie? Ale tym razem, mimo szczerych chęci, przedsięwzięcie okazało się ponad siły. W miarę jak Kasia usiłowała sprzątać czy szorować — nieporządek i brud stawały się coraz większe. Borykała się z tym długo, aż wreszcie zrezygnowała. Ta Kasia, taka odważna, która nigdy nie porzucała raz podjętej roboty! Teraz, gdy Tata Karol szedł sobie do oberży, ostentacyjnie trzaskał drzwiami tego źle utrzymanego domu i klął pod nosem: — Brudna, diabelska nora! A tymczasem w lepiance na szczycie zbocza przez długie dni myśli tłukły się nieustannie w twardej głowie Lenory Węglarki. 151 Owszem, owego deszczowego dnia widziała Kasię na drodze. Ale nim zdążyła cokolwiek o tym pomyśleć, dziewczynka zawróciła na pięcie i uciekła, jakby ją diabeł gonił. Lenora rozeźliła się na nowo: a więc ta głupota wciąż jeszcze trwa, dzieci uciekają od niej jak od zarazy! Czyżby zawsze była i na zawsze dla nich pozostanie truci-cielką? I nawet ta mała od niej ucieka, choć uważała ją za inną. Przedwczoraj jeszcze przecież wydawała się ufna jak owieczka! No, tak! Ale potem, razem z tymi swymi małymi łajdakami-bratankami, wyśmiewała się z niej, nazywała ją starą sową!. Tak, przez wszystkie następne dni Lenora naumyślnie wypędzała swe kozy na zbocza Skały Marcina i Wilczej Głowy; nie chciała więcej widzieć na oczy tej smarkatej, tak fałszywie przymilnej. A gdy pogoda była zła, Lenora w ogóle nie wychodziła z chałupy: musiała zabezpieczyć się na zimę, miała pełne ręce roboty. Ale zdarzały się również takie wieczory, kiedy Węglarka, susząc się przy swym jesiennym ognisku, bez końca przetrawiała gorycz: — Tak ci było dobrze, stara idiotko, póki nie przejmowałaś się nikim! Po coś wtykała nos do tego gniazda os? Po co ci było chodzić, wyświadczać usługi tej wstrętnej dziewusze? Tyle lat miałaś święty spokój w lesie... 152 Po raz ostatni Kasia wygnała krowy na Wysokie Hale. Jesień była już późna, ale Kasia chciała jeszcze raz spróbować, czy nie uda się jej spotkać Węglarki. Deszcz siąpił nieprzerwanie. Kasi było zimno. Schroniła się pod niebieskim parasolem i siedziała pod nim, cała skostniała, spoglądając niewidzą-cym wzrokiem w ogień, który roznieciła w podcieniu skały, a który gasł powoli w nasiąkniętym wilgocią powietrzu. Kasia była ogromnie zmęczona. Poza tym przed paru dniami skaleczyła się w palec, majstrując przy starej puszce od konserw, w której chciała zasadzić roślinkę zwaną rojnikiem. Sadzonkę dała Dorotce „panienka" z ochronki. Palec spuchł i wyglądał paskudnie; bolał okropnie. Kasia, nie doczekawszy zmierzchu, pognała krowy z powrotem, na dół, do domu. Szła powoli, niby mała staruszka. Dzień po dniu mijała jesień. Zima nadchodziła wielkimi krokami. Czasami padał już nawet śnieg, ale jeszcze zamieniał się w błocko. Kasia musiała teraz dbać, by ogień nie wygasał, musiała wstawać po ciemku i w chłodzie, człapać po błocie między kuchnią a oborą, wynosić gnój, co było takie ciężkie, jeśli Taty Karola brakowało do pomocy, no i musiała prać w coraz zimniejszej wodzie ze studni. 153 Prócz tego był jeszcze Tata Karol, coraz mniej interesujący się czymkolwiek w domu, coraz bardziej posępny, zaabsorbowany przede wszystkim tym, by jak najprędzej wyrwać się z tej nory, pójść pić i o niczym nie myśleć. — Pieskie życie! — mruczał. Było jeszcze troje dzieci, które wychodziły ra-niutko, pozostawiając na Dzikiej Skale Kasię z całym ciężarem obowiązków — z krowami, gotowaniem zupy, szykowaniem żarcia dla reszty zwierząt, z troską o sery i stertą dziurawych pończoch... Dorotka tak urosła i utyła, że całą jej bieliznę należałoby poszerzyć; koszulka trzeszczała na niej niby skorupka jajka, z której wyłazi kurczę. A tymczasem oczy biednej Kasi z dnia na dzień stawały się większe w małej, z dnia na dzień chudszej twarzyczce, a jej szczuplutkie ramiona garbiły się pod ciężarem przytłaczającego ją zmęczenia. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że, w gruncie rzeczy, Kasia jest chora i ledwo już daje sobie radę. Zaczęło się od tej historii z palcem. Bolał ją długo i zaczęła gorączkować. Komu miała się poskarżyć? Cierpiała więc przez wiele, wiele dni i wiele, wiele nocy. Ręka spuchła aż do ramienia. Czasem Kasia płakała z bólu, a gorączka paliła jej ciało i biedną głowinę. Ale pomimo palca owiniętego szmatką, niezbyt zresztą czystą, co miało być czymś w rodzaju opatrunku, nikt niczego nie za- 154 uważył. Tata Karol miał teraz bez przerwy taką minę, jakby zapatrzony był gdzieś w głąb samego siebie, a dzieci, po powrocie ze szkoły, spędzały resztę wieczoru albo pochylone nad odrabianiem lekcji na dzień następny, albo na zabawie i figlach. Kasia leczyła swój palec, jak umiała najlepiej, jak to pamiętała z czasów Mamy Marysi: bohatersko zaparzała go w niemal wrzącym wywarze z siana. Jeszcze więc i o tym trzeba było pamiętać i na to znaleźć czas. Wreszcie palec zaczął goić się pomalutku, ale Kasia nie przychodziła do siebie. Może to była jakaś choroba, którą on zapoczątkował, może ta gorączka, która trzymała się od tak dawna, może przemęczenie czy jeszcze coś innego? Uważała, że trzeba przeczekać, że to samo przejdzie. — No, dalej, staruszko! Mimo wszystko, bierz się do roboty. Bo inaczej co to będzie! Ale pewnego grudniowego ranka Kasia nie mogła wstać z łóżka. Przez cały dzień leżała zupełnie bez sił i nadsłuchiwała machinalnie, jak Tata Karol, gderając bez przerwy, usiłuje wykonać zamiast niej wszystkie prace domowe. Pod wieczór dał jej kubek mleka i, ogarnięty współczuciem na widok jej bladości i dreszczy, rozgrzał cegłę, którą przyniósł na górę, owiniętą w gałgan. 155 — Masz — powiedział, niezręcznie otulając ją kołdrą — masz... to ci powinno zrobić dobrze. Zaśnij teraz. Jutro będziesz zdrowsza. I gdy sądził, że Kasia już śpi, nie odzywając się ani słowem do trójki dzieci, które w milczeniu jadły kolację, wyszedł w chłodną noc do wioski, do oberży. Węglarka Początek zimy przyniósł, w przerwach między opadami śniegu, jasne, mroźne, księżycowe noce. Góry piękne były jak marzenie. Wysoko na szczycie, pomiędzy Wilczą Głową a Skałą Marcina, Lenora przeżywała głęboko owe zachwycające piękno ośnieżonych lasów i baśniowych krajobrazów, oświetlonych lodowatym blaskiem księżyca. Jeszcze nigdy Węglarce nie było tak dobrze w tym odludziu i tej ciszy, jakie panowały w górach. Oczywiście od czasu do czasu musiała schodzić do wioski po nowy zapas soli czy chleba lub sprzedać na targu w miasteczku kozie sery. Nie marudziła na drodze: bała się teraz, żeby nie spotkać na którejś z zaśnieżonych ścieżek tej Kasi i dopiero dotarłszy nad Argente czuła się bezpiecznie, u siebie. Jednak czasem było jej wstyd samej siebie i swych ostrożności i, wzruszając chudymi ramionami, mruczała z irytacją: 157 — Czego ty się, stare babsko, boisz tej smarkuli? Przecież kiedyś wreszcie natkniesz się gdzieś na nią! Górskie drogi są dla wszystkich... No i co z tego? Po prostu nie poznasz jej, i koniec. Całkiem zwyczajnie. Nie było jednak możliwe, by Lenora spotkała Kasię na którejś z zaśnieżonych ścieżek. Kasia bowiem wciąż leżała w łóżku, w izdebce na strychu. A cały dom i wszystko wokół marniało i rozpadało się. Tata Karol łaził po Dzikiej Skale tam i z powrotem, klnąc, robił to i owo z najkonieczniejszyeh czynności. Wszystko, co nie było pilnie potrzebne, czekało... Czekało na co? Że Kasia znów się podniesie i znów będzie dźwigała zbyt ciężkie wiadra, że znów będzie prała w lodowatej wodzie, że pozmywa wreszcie te wszystkie statki, które zalegały teraz nawet posadzkę w kuchni, że wymiecie cały śnieg, naniesiony z dworu, który się roztopił i brudnym błockiem zalegał podłogi? Ale Tata Karol, który musiał teraz troszczyć się o sery, gotować zupę, szykować żarcie dla świń, sypać ziarno kurom, krótko mówiąc, musiał robić wszystko to, co robiła Kasia, nie przestawał przeklinać: — Paskudztwo nad paskudztwami! To nie jest życie! A Kasia, bezradna i osłabiona, leżąc w łóżku, zadawała sobie pytanie, czym się to wszystko skończy... 158 Minął święty Marcin, minęła święta Katarzyna, minął już święty Mikołaj. A nawet Boże Narodzenie minęło w tym roku tak jakoś, że nikt na Dzikiej Skale nie zwrócił na nie uwagi. Czasami, w chaosie swych myśli, Kasia z trudem starała się uświadomić sobie, jaki to dzień, jaka data. Ale myślenie o tylu rzeczach było takie strasznie męczące! Jej obecne życie podzielone było na jednostajne odcinki dni. Od czasu do czasu próbowała wstawać, chwytając się przedmiotów, czepiając się poręczy schodziła do kuchni, gdzie usiłowała zjeść miseczkę zupy, którą Tata Karol jakoś tam pitrasił z tego wszystkiego, co mu wpadło w rękę. Najczęściej jednak to Tata Karol lub któryś z chłopców przynosili jej na górę kubek mleka i trochę wdrobionego doń chleba. W ciągu dnia Dorotka też wdrapywała się po schodach do izdebki na strychu. Siadała sobie w nogach łóżka małej cioci, przytulała buzię do kołdry i siedziała tak cichutko, wpatrując się w Kasię, niby wierny a nieszczęśliwy piesek. Zdarzały się chwile, w których Kasię ogarniało przerażenie. — Dorotko, powiedz, co będzie z tego wszystkiego? Mniej więcej w połowie lutego Lenora usłyszała o chorobie Kasi. W sklepiku starej Agaty dwie kobiety rozmawiały ze sobą półgłosem, czekając w kolejce. 159 — Podobno siostra tego Karola choruje już całą zimę — powiedziała jedna. A druga, odliczając z góry pieniądze, wzruszyła jednym ramieniem. — Właściwie... to ja ich tam wcale nie znam, tych na Dzikiej Skale! Lenora udała, że nie słyszy. Co ją w ogóle to mogło obchodzić! Ale tego wieczora nie musiała już przyśpieszać kroku w obawie, że gdzieś w tym zaśnieżonym górskim krajobrazie napotka Kasię... Bowiem Kasia była chora... Na krawędzi górskich szczytów wisiało ołowia-noszare niebo. Lenora wciągnęła powietrze nosem. Czy to śnieg zacznie zaraz padać? Czy może już pierwszy deszcz odwilży? Ale mogła Węglarka nie wiem jak udawać przed sobą, że interesuje ją pogoda czy że oblicza sobie, ile jeszcze może spaść śniegu — w rzeczywistości bez przerwy usiłowała zagłuszyć dręczący niepokój, jaki ją ogarnął. Więc ta mała tam, na Dzikiej Skale, choruje już całą zimę? A kto się nią opiekuje? Lenora otrząsnęła się ze złością. — Uspokój się, stara idiotko! Wracaj do siebie i nie zawracaj sobie głowy! Ale jednak, nieco później, siedząc przy ogniu z brodą na pięści, nadal rozmyślała i rozważała: — ...Ta mała, mimo wszystko... przecież to mogła nie być jej wina, że wiedy w nocy ten łobuziak wykrzykiwał takie podłości... 160 — Owszem, to jej wina! Specjalnie pokazała im te kamyki, żeby się wszyscy mogli naśmiewać z Węglarki! — Nie wiadomo... nie wiadomo! Pamiętasz? Tego właśnie dnia opowiadała ci o „swoich malcach" i mówiła przecież, że Jeanjean wyprowadza ją czasem z równowagi... — Tak, to prawda, mówiła to... Czekaj, hyclu jeden, pokażę ci, jak cię złapię! — Tak... ale jest Kasia, Kasia, która choruje i która może bardzo się martwi... — Nikt jej przecież nie wymyśla, więc niby czym miałaby się martwić? — Może martwi się tym, że ty się na nią gniewasz, Węglarko... Lenora podniosła się gwałtownie i stanęła wyprostowana przy wygasającym ogniu. — Bredzisz, stara! Kto może się martwić tym, czy ty się na niego gniewasz, czy nie! Ta mała ma dość innych zmartwień na głowie... kłopotów jej nie brakuje! — Oczywiście, kłopotów jej nie brakuje... Taka samiutka. A teraz, w dodatku, jeszcze i chora. Czy nie rozumiesz, Węglarko, że dodajesz jej jeszcze jedno zmartwienie? (Przez cały wieczór Lenora chodziła tam i z powrotem po swojej lepiance. — Nic na to nie poradzę! — powiedziała wre- 11 — Kasia z Dzikiej Skały 161 szcie, wyciągając z pasją mały stołeczek spod stołu. Po czym dodała: ?— Kładź się spać, stara idiotko, najwyższy czas. Ale tuż przed zaśnięciem mała, nieśmiała myśl wśliznęła się do jej upartej głowy: — Maria... Ta Kasia razem z tamtą trójką to przecież jej dzieci... Nazajutrz pragnienie, silniejsze z godziny na godzinę, owładnęło Węglarką: przecież, mimo wszystko, może tam pójść i rzucić okiem w stronę Dzikiej Skały, by się zorientować... Oczywiście tak, by jej nikt nie zauważył! Niestety, o tej porze roku niełatwo było zbliżyć się niepostrzeżenie do Dzikiej Skały. (Gdy się jest Lenorą, taką wysoką i całą czarną — jak się przemknąć przez te wielkie białe połacie tak, by nikt nie widział?) Wobec tego ta ośla głowa, Węglarką, postanowiła nie ruszać się z domu. Ale pod koniec tygodnia, gdy rozpadał się ciepły deszcz i na hali potworzyły się ciemne plamy, a miejscami ukazała się spod śniegu butwiejąca trawa, Lenora nie wytrzymała i postanowiła w końcu, że pójdzie. Wyszła o zmierzchu i wybrała odpowiednią chwilę, by zbliżyć się do domu. „Tylko żeby się przekonać, czy to wszystko prawda..." — mruczała, jakby się chciała usprawiedliwić. Dzień się kończył i Tata Karol wszedł na górę, żeby zanieść Kasi coś w rodzaju kleiku, który zro- 162 bił z żytniej mąki z gorącym mlekiem. Długo sie namyślał, czy dodać do tego cukru, czy soli i wreszcie wsypał trochę tego i tego. - Masz, mała, trzeba to zjeść, nie możesz przecież zupełnie opaść z sił! Kasia z trudem przełknęła tę mieszankę Potem, wydoiwszy krowy i obrządziwszy wszystkie zwierzęta, Tata Karol poszedł sobie, jak zwykle. ' J ?» 163 Kasię z wolna zaczął ogarniać sen, napływający wraz z szarym zmierzchem kończącej się zimy. W pewnej chwili obudziła się gwałtownie. Co to było? Czy to dzieci wróciły ze szkoły? Ależ nie, na to na pewno było za wcześnie, wieczór nie zapadł jeszcze zupełnie, nieco światła dziennego wsączało się, rozjaśniając blado belki powały. Boże! Kim jest ta czarna, nieco pochylona i oparta o otwarte drzwi postać? —- Boże, czy to możliwe? Węglarko! Jednym krokiem swych długich nóg Lenora znalazła się przy łóżku. Biedna, stara Lenora od tak dawna zapomniała już słów, które się mówi, gdy człowiek czuje nagle, że serce pęka mu ze wzruszenia! Więc tylko szorstką dłonią odgarnęła popielate kosmyki z czoła Kasi. Po czym swym ochrypłym głosem zaczęła wymawiać, niczym litanię, tkliwe słowa, jakimi zwykle przemawiała do koźlątek: — Guitzi... Guitzuniu... maleństwo... mały głuptasku... kruszynko... Ale Kasia zrozumiała doskonale, co te słowa zawierały. Na chwilę, pod wpływem uczucia ogromnego spokoju, które ogarnęło ją niby jakiś cud, przymknęła szare oczy. I to ona powiedziała wreszcie słabiutkim głosikiem: — Teraz już wszystko będzie dobrze, Węglarko... teraz najgorsze już minęło... Koniec zimy Dzieci, gdy wróciły ze szkoły i zastały Węglarkę na Dzikiej Skale, myślały, że im się śni. Ale Lenora nie tłumaczyła się wcale i miała taką minę, jakby gotowa była stawić czoło całemu światu, więc dzieci nie śmiały robić żadnych uwag. Węglarka wyjęła z szafy czystą pościel, prze-ścieliła Kasi łóżko i dała jej w nogi rozgrzaną cegłę. — Zobaczysz, mała, że potrafię cię wyleczyć... Tata Karol nie wrócił tej nocy wcale. Lenora pozostała. Nie pytając nikogo o pozwolenie, położyła się spać na strychu, na sianie. Ale czy aby rzeczywiście spała na tym sianie? Czy raczej usiłowała rozpaczliwie pozbierać myśli, które dręczyły ją bez ustanku? — ...No i twoje na wierzchu, ty diabelska Węglarko, nic niewarta stara, niepotrzebna tyko chmielowa! Możesz być z siebie dumna! 165 Przewracała się z boku na bok, układała jak najwygodniej w kłującym sianie, ale zasnąć nie niogła. — ...Ta mała Kasia zabijała się robotą, obsługując tu wszystkich! A ty, Węglarko, coś ty robiła? Żyłaś sobie niby wilk w lesie albo jak jaki dzik... Serce ci tak wyschło, że już nawet nie rozumie, że inne serce może coś czuć... Lenora bała się teraz swych własnych myśli: przed jakże trudnym wyborem stanęła! — Co robisz, Węglarko! Uważaj! Nie postanawiaj niczego! Pamiętaj o swoim własnym domku na górze, o twej cudownej samotności i niezależ-żności, na punkcie której masz przecież bzika! Przypomnij sobie, jakie piękne są góry, jakie tam są dnie, noce, całe pory roku! Nie porzucaj tego, Węglarko, to wszystko jest twoje, żyłaś wśród tego od dawna! — Tak... ale Kasia! Tym razem potrafisz ją wyleczyć, oczywiście, ale gdy znowu nie udźwignie ciężaru obowiązków i zachoruje znowu? Czy potrafisz, Węglarko, z lekkim sercem wieść, tam na górze, swe życie dzikiego zwierzęcia? Tata Karol powrócił o świcie. Przed drzwiami domu natknął się na wysoką czarną postać kobiecą. Popatrzyła na niego uważnie takim wzrokiem, że wytrzeźwiał od razu. Węglarka? Czego chce tutaj? Co to ma zna- 166 czyć? Lecz w jego zamroczonym umyśle zamajaczyła myśl, że przecież kiedyś uratowała mu osła. Ze względu na to zachował się z pewnym szacunkiem. Lenora, nie mówiąc ani słowa, wróciła z nim do kuchni i zamknęła drzwi. 0 czym mówili tam ze sobą przez ten krótki czas, nim znowu drzwi się otworzyły, by przepuścić Węglarkę? Nikt nie słyszał nawet odgłosów tej rozmowy. 1 oto Lenora znowu szła w góry. Dlaczego? Szła, aby zamknąć swą chatynkę, zabrać swe kozy. Tej nocy odbyła ostatnią walkę sama z sobą. A teraz szła pożegnać swoje wspaniałe i tak kochane królestwo. Niezależna od nikogo Lenora szła pożegnać samotność tylu swych lat. Weszła do chałupy, po raz ostatni rozpaliła ogień, po raz ostatni przysiadła odpocząć przy krawędzi stołu. Potem wymiotła palenisko, ustawiła porządnie kilka garnków, wyrzuciła siennik. Po czym wśród suszonych ziół, wiszących na belkach, wyszukała te, które powinny były przywrócić Kasi zdrowie. Pakując je, mruczała: — Teraz się nareszcie przekonają, czy Lenora Węglarka to rzeczywiście trucicielka, a górskie zioła to trucizna! Następnie spakowała trochę manatków do wielkiej chusty i związała jej cztery końce. Pod wieczór wszystko było gotowe. Lenora ruszyła do 167 zagródki kóz, gdzie pobekiwała Guitzi-staruszka i młode, roczne kózki. — Chodź — powiedziała do starej kozy, jakby chciała jej wytłumaczyć — zabieraj małe i chodź! Na Dzikiej Skale jest dość miejsca w oborze. A na tamtej hali rośnie tymianek i leszczyna. Chodź, nie będzie ci źle. I dorzuciła: — Kto wie... może kiedyś, gdy już nie będę im potrzebna, znowu tutaj wrócimy... Doszedłszy na skraj płaskowzgórza, Węglarka odwróciła się jeszcze raz. Jakiż piękny był ten wieczór kończącej się zimy! Pochyliła swą długą głowę i skrzywiła się, buntując się po raz ostatni: — Wszystko to rzucać dla tej smarkatej... Wę-glarko, stara idiotko, zastanów się, co robisz! Ale jednak znowu zaczęła schodzić w dół. A schodząc, nie przestawała mówić, może do samej siebie, a może do swych kóz czy do starej Guitzi, która szła na samym przodzie: — Pętaki, jak wam ugotuję zupę, to dopiero się przekonacie, czy jestem czarownicą! A Kasię postawię na nogi i wreszcie zacznie żyć jak normalne dziecko, chyba najwyższy czas... Karol? W gruncie rzeczy, taki obrót sprawy jest mu na rękę. Przecież daję mu moje ręce do roboty! Niech mi tylko pozwoli spać na sianie na strychu i da miskę zupy. A poza tym... pije nie od tak dawna, może się jeszcze odzwyczaić. Jak dom będzie wy- 168 glądał jak dom, znowu będzie mu się chciało w nim siedzieć... I Węglarka maszerowała już teraz szybko swym długim krokiem. Czy chciała jak najprędzej przybyć na miejsce? A może raczej bała się, żeby nie obejrzeć się znowu i nie zobaczyć tam, wysoko, tak już przecież daleko, Wilczej Głowy i Skały Marcina w ostatnich blaskach słońca i nie domyślić się między nimi łuku wąwozu Argente? Leżąc w łóżku Kasia słyszała stukanie kozich kopytek i chrapliwy głos Węglarki, która zapędzała je do obory. Z rana Wendelin, wysłany przez Tatę Karola, przybiegł do niej na górę z niewiarygodną wprost wiadomością, że Węglarka sprowadza się do nich, na Dziką Skałę. Kasia więc już wiedziała, ale przez cały dzień niemal nie mogła w to uwierzyć. I oto, jak poprzedniego wieczora, wysoka postać Lenory, chuda i przygarbiona, ukazała się we framudze otwartych drzwi. Kasia uniosła się na łokciu. Oczy jej wyrażały szczęście, największe szczęście na świecie. Lenora swymi twardymi rękoma, nie bardzo wiedząc, jak to się robi, otoczyła wątłe ramiona dziewczynki i pomogła jej usiąść. I gdy już miała przy sobie tę Kasię, taką dobrą 169 i taką serdeczną, coś w rodzaju uśmiechu przemknęło po twarzy Węglarki, a z jej starych, wyschniętych piersi wyrwało się westchnienie radości... Przez otwarte okienko widać było wieczór, który kładł się na pokryte jeszcze śniegiem kamienie, piękny wieczór przedwiośnia. Ponieważ jednak zrobiło się zimno, Węglarka zamknęła okno i zeszła na dół, by rozpalić ogień. Już niedługo dzieci powrócą ze szkoły. Wkrótce ponad dachem zaczęło unosić się cienkie i wąskie pasemko dymu. Owinęło się wokół pnia starego orzecha, wplotło się pomiędzy ]ego gałęzie i, nim wzniosło się w górę, w wieczorne powietrze, przez długą chwilę kłębiło się wolno, rozprzestrzeniając po całej Dzikiej Skale miły zapach palącej się żywicy... f % ISIS s** 'J Spis treść? Pierwszy śnieg......... 6 Kasia i jej kłopoty . . . . . . . . 11 Dzika Skała.......... 16 Gorzkie godziny . . . . . . . . . 20 Czekanie przeciąga się do ciemnej nocy ... 29 Kasia postanowiła, że od teraz wszystko musi być inaczej......... 34 Postanowień trudno dotrzymać..... ?1| Nadchodzi Boże Narodzenie ...... 51 Przepłakana noc wigilijna...... 59 Zjawia się wiosna i... Węglarka . . . . . '62 Któż to była ta stara?....... 67 Odpust i żałosny powrót....... 73 Te przecudne, górskie hale......... 85 Burza, strach i... Węglarka...... 93 Niepoprawny Jeanjean .? . . . . . . 99 Bardzo przykra ^historia i wielkie rozczarowanie . 105 Trottinet odgrywa pewną rolę..... 111 Do sprawy wtrącają się kamienie .... 125 Jeszcze o kamieniach i o niebieskim parasolu . 133 Rozpacz........... 141 Kasi znowu wraca odwaga...... 150 Węglarka.......... 157 Koniec zimy.......... 165 / PEINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy ,.Nasza Księgarnia". Warszawa 1974. Wydanie pierwsze. Nakład 20 000 + 277 egzemplarzy. Ark. wyd. 5,6. Ark. druk. A-l 8,7. Papier powlekany ki. V, BO g, 32 X 104/32. Oddano do składania 4 IX 1973 r. Podpisano do druku 14 lutego 1974 r. Druk ukończono w lutym 1974 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku. Zam. nr 3510 K-3. ? I I