Ławrynowicz Marek - Aj, wej, mir

Szczegóły
Tytuł Ławrynowicz Marek - Aj, wej, mir
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ławrynowicz Marek - Aj, wej, mir PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ławrynowicz Marek - Aj, wej, mir PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ławrynowicz Marek - Aj, wej, mir - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Marek Ławrynowicz Tytul: Aj, wej, mir Z "NF" 6/95 Stryj Mietek już ponad trzy lata nudził się w obozie jenieckim. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu wszyscy łazili z kąta w kąt po ciasnym czworokącie nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Nocami naciągali na głowy koce, barykadowali się poduszkami, starając się zdobyć choć odrobinę intymności. Z wolna stawali się do siebie podobni. Idąc powoli wysuwali przed siebie nogi. Nabrali nawyku monotonnego kiwania głową, oczy straciły wyraz, niedogolone twarze poszarzały, jak zwykle u ludzi, którzy stracili wszelką nadzieję. Stryj Mietek, który zawsze pragnął, by ludzie byli sobie równi, oglądał teraz karykaturalną realizację swojej idei i pocieszał się myślą, że bracia w szczęściu i bracia w nieszczęściu muszą wyglądać zupełnie inaczej. Najgorsza była nuda. Dawno opowiedziano wszystkie dowcipy. Życiorysy kolegów z baraku każdy znał na pamięć. Wyczerpały się historie rodzinne, genealogie, a uboga obozowa rzeczywistość nie dostarczała tematów do rozmów. Siedzieli ponuro na pryczach i jeden patrzył na drugiego jak sroka w gnat. Owszem, były indywidualności. Kapral Kowzdejn spisywał historię świata. Wypytywał wszystkich, co im wiadomo o Grekach, Sumeryjczykach, Kreteńczykach, Chińczykach, odkryciu Ameryki, a potem kompilował to wszystko i spisywał rozdział za rozdziałem, dziwiąc się nieustannie, że było w dziejach świata tyle wydarzeń, o których nigdy nie słyszał. Po dwóch latach wyczerpała się wiedza całego obozu, ale kapral nadal chodził od jednego do drugiego błagając, żeby sobie coś jeszcze przypomnieli. Zaczęli wymyślać nowe kontynenty, lądy, dynastie, cywilizacje, bitwy i całe kampanie wojenne, co Kowzdejn pracowicie spisywał w szesnastokartkowych zeszytach w kratkę, których pięć do siedmiu kupował co tydzień w obozowej kantynie. Kajety zawierały bezcenne wiadomości. Można tam było znaleźć liczącą siedem tysięcy lat historię Atlantydy, dzieje Czcicieli Kija oraz opowieść o potężnym rodzie alchemików i czarowników z wyspy Siódmego Czerwca. Stryj Mietek brał przez pewien czas udział w tej zabawie i wniósł doniosły wkład w historię Afryki Środkowo- Wschodnio-Zachodniej, której mieszkańcy byli czarni jak smoła, mieli żółte stopy i czerwony czubek głowy. Wkrótce jednak Kowzdejn obrzydł mu do tego stopnia, że zaczął symulować zanik pamięci. Gdy na apelu wyczytywano jego nazwisko, stryj milczał, bo wprawdzie pamiętał, jak się nazywa, ale zapomniał, co to apel. Kapral napastował go jeszcze przez jakiś czas w nadziei, że jako dotknięty amnezją opowie coś o neandertalczykach, ale widząc oczywiste kalectwo dał spokój. Stryj zaczął tymczasem udawać, że zapomniał mówić i zauważył, że z milczenia płynie błogi spokój i szacunek ludzki. Im dłużej nie mówił, tym mniejszą miał na to ochotę. Był w obozie drugi milczek, szeregowiec jak stryj, zwany przez kolegów Rzeźbiarzem, ponieważ od rana do nocy poszukiwał kawałków drewna, a gdy znalazł, zaszywał się w kącie i pracowicie manipulował przy nim scyzorykiem, na którego posiadanie zdołał sobie wywalczyć pozwolenie. Początkowo próbowano go wciągnąć do życia kulturalnego obozu, proszono, by wyrzeźbił Jezusa Frasobliwego, Marszałka Piłsudskiego, Ojczyznę w Apoteozie, Matkę Boską Częstochowską, ułana albo chociaż konia, krowę, w ostateczności świnię, a gdy uparcie odmawiał, wytoczono mu sprawę w Sądzie Koleżeńskim, który udzielił Rzeźbiarzowi nagany. To, co rzeźbił, chował nie wiadomo gdzie. Wypytywano go, śledzono, grzebano pod materacem i w materacu - bez rezultatu. Wreszcie zostawiono go w spokoju. Gdy stryj zamilkł, niepostrzeżenie zaczął zbliżać się do Rzeźbiarza. Nie dążył do tego, lecz, siłą rzeczy, zaczął schodzić wszystkim z drogi, szukać miejsc odosobnionych i zacisznych - słowem tych właśnie, które Rzeźbiarz odkrył już dwa lata temu i doskonale się w nich urządził. Stryj Mietek starał się nie być intruzem, usuwał się, odchodził, ale i tak nieustannie się spotykali. Z wolna zaczęli do siebie przywykać i okazywać sobie coś w rodzaju wzajemnej sympatii. Wspólne milczenie zbliża bardziej niż rozmowa. W niewiele dni zaprzyjaźnili się, pokochali, razem jedli, spali, wyświadczali sobie tysiące drobnych przysług, a wszystko bez słowa, ukryci każdy w swej samotności. Zwykle już po śniadaniu zaszywali się w jakimś kącie i milczeli. Stryj siedział z pochyloną głową i przymkniętymi oczyma. Rzeźbiarz patrzył w dół obracając w palcach kawałek drewna, który pracowicie nacinał słój po słoju, delikatnie gładząc drewno, aż traciło wszelką chropowatość, przyjmując wilgoć i ciepło od wędrujących tam i z powrotem palców. Stryj, nie mówiąc, poczuł wielką sympatię do słów. Tygodniami siedział oparty o ścianę baraku i zestawiał ze sobą różne słowa, odnajdując w nich nieoczekiwane znaczenia. Przypominał sobie, że tych słów używali różni ludzie w różnych sytuacjach i dziwił się ich rozległym możliwościom. Doszedł do wniosku, że mówiąc nie sposób się porozumieć, słowa są raczej melodią towarzyszącą oczom, dłoniom, ruchom głowy. Zaczął obserwować kolegów i po pewnym czasie nie słysząc rozumiał, o czym rozmawiają - nawet więcej: o co każdemu z nich chodzi, choć nie chce tego powiedzieć. Chodziło przeważnie o głupstwa, więc stryj szybko znudził się obserwowaniem. Siedział z zamkniętymi oczyma i budował pałace ze słów. Pewnego dnia Rzeźbiarz zaczął okazywać niepokój. Popatrywał nerwowo na stryja, znikał gdzieś na całe godziny, potem wracał drobiąc pospiesznie przez dziedziniec i rozglądając się niepewnie wokół. Kładł się na pryczy, nakrywał głowę kocem, budził się przed świtem, gdzieś szedł, wracał. Nosiło Rzeźbiarza po obozie jak potępioną duszę po bagnach. Stryj na wszelkie sposoby okazywał przyjacielowi serdeczność, ale nie narzucał się, rozumiejąc, że w razie potrzeby i tak zostanie wezwany. Trzy dni później tak się stało. Stryj zburzył w myślach kolejny pałac ze słów i poszedł. Rzeźbiarz kluczył. Obeszli obóz trzy razy dookoła, skręcając to w prawo, to w lewo, bez ładu i sensu, aż zatrzymali się przed maleńką szopą przyklejoną z tyłu do któregoś z baraków. Stryj bardzo się zdziwił. Wydawało mu się, że zna w obozie każdą piędź ziemi, kępkę trawy, a tej szopy nigdy nie widział. Jeszcze godzinę tegu przysiągłby, że nic takiego nie istnieje. Tymczasem to było, stało, miało nawet drzwi, które Rzeźbiarz otworzył wyjętym spomiędzy desek kluczem. Wewnątrz panował półmrok. Stryj Mietek zobaczył stojące pod ścianami worki, a nad nimi drewniane półki. Pod warstwą kurzu drzemały tu poobtłukiwane czajniki, dziurawe garnki, powykrzywiane ze starości łyżki i widelce, stare lampy, żelazka, najrozmaitsze kalekie przedmioty ze szczęśliwej, przedwojennej epoki, które nie wiadomo po co tu zgromadzono zamiast wyrzucić na śmietnik. Rzeźbiarz schylił się i zza jednego z worków wyciągnął niewielkie zawiniątko. Rozwinął je i stryj ujrzał mnóstwo drewnianych figurek. Wszystkie przedstawiały kobiety i mężczyzn w rozmaitych pozach podczas stosunków miłosnych. Na środku leżała piękna, długonoga kobieta. Zwalisty, umięśniony mężczyzna napierał, a ona krucha i delikatna wchłaniała go w siebie z głową odrzuconą w tył, rozchylonymi ustami, naprężeniem całego ciała. To samo powtarzało się wszędzie wokół. Rzeźbiarz wmontował w każdą z figurek przemyślny mechanizm i teraz za sprawą sprężyny jedna za drugą drgały, przesuwały się, podskakiwały. W półmroku przewracały się jedne na drugie, plątały ze sobą, spazmatycznie i bezskutecznie usiłując się rozdzielić. Rzeźbiarz unosił splątane figurki w górę, dotykał czegoś, rozdzielał, coś przekręcał. Znów obejmowały się czule, polakierowany penis wsuwał się bezszelestnie w starannie wyszlifowaną pochwę, drżały pośladki, plecy, kurz unosił się z czajników, wirował w powietrzu, osiadał na dłoniach Rzeźbiarza, który wciąż czegoś dotykał podtrzymując miłosne uniesienia. Stryj Mietek patrzył oszołomiony. Owszem, zdarzyło się w jego życiu to i owo na sianie podczas wesołych wycieczek nad Jezioro Trockie, poznał uroki mieszczańskiego, dębowego łoża, gdzie pod piernatem tym było goręcej, im dalej wyjeżdżał w interesach pan domu, pełna temperamentu i wyobraźni była wiadoma wdowa z ulicy Rydza Śmigłego, nie, nikt nie nazwałby stryja świętoszkiem, ale to, co zobaczył, wstrząsnęło nim. Poczuł, że się rumieni. Po krzyżu wędrowały mu karawany mrówek, chciał wyjść, żeby opanować podniecenie, ale powstrzymywał go widok coraz to czegoś nowego. Maleńki świat był pogrążony w najzacieklejszej rozpuście. Rzeźbiarzowi znudziło się najwyraźniej uruchamianie nowych figurek. Opadł na worek i zapatrzył się w kurz. Z wolna wykręcały się sprężyny, para za parą nieruchomiała, niektóre przewracały się na bok, komicznie odskakiwały od siebie, inne pozostawały zakleszczone. Stryj Mietek patrzył na to z szeroko otwartymi ustami i nagle zaczął się śmiać. Śmiał się z siebie, ze swojej rodziny, z miasta, w którym się urodził, z armii, której mundur miał na sobie i ze wszystkich armii świata. Śmiał się z pogrążonej w wojnie światowej ludzkości i z Pana Boga, który, jeśli patrzył teraz na świat, też musiał się śmiać - jeśli nie tak tubalnie i prostacko jak stryj Mietek, to przynajmniej złośliwie chichotał. Rzeźbiarz podniósł się z worka. Przez chwilę przypatrywał się roześmianemu stryjowi, który siedział na podłodze bijąc się pięściami w uda, potem zaczął zgarniać figurki w płachtę, układając je starannie jedne obok drugich. Zdarzało się, że pod wpływem jego dotyku figurka poruszyła się, wtedy gładził ją delikatnie, jakby uspokajając. Złożył płachtę na cztery, związał i wręczył stryjowi. - Ale... - powiedział stryj Mietek. Zaczął gorączkowo szukać w głowie słów, które należałoby w tej sytuacji wypowiedzieć, ale nim znalazł, Rzeźbiarz wyszedł z szopy. Tego dnia próżno wywoływano Rzeźbiarza podczas apelu. Zaczęła się bieganina, zawiadomiono gestapo, rozpoczęto intensywne poszukiwania. Bez skutku. Dopiero cztery dni później odrażający zapach doprowadził Niemców do jednego z magazynów, gdzie Rzeźbiarz powiesił się, znajdując sobie jak zwykle odludne miejsce. Zapewne cieszyła go samotność, gdy zakładał sznur, cichły ludzkie głosy, gdy odchodził bez strachu i żalu. Odbył się skromny pogrzeb, przez jakiś czas mówiono o tym w obozie, a potem temat wyczerpał się jak wszystkie inne. Stryj Mietek nadal milczał. Zaraz po śniadaniu wymykał się z baraku, biegł do szopy, wydobywał figurki, puszczał je w ruch i całymi godzinami cieszył się ich widokiem. Tylko z pozoru wszystkie były takie same - każda para miała odmienne problemy. Poczciwiec grubas fikał ochoczo na chudziutkiej pensjonarce, przygniecionej jego ciężarem i przerażonej. Wychudły inteligent w okularkach natężał się, by zaspokoić dorodną wiejską dziewoję - drżały chude pośladki, a ona czerwonogęba z nogami jak serdelki zanosiła się chichotem, bo bardzo ją łaskotały jego małe paluszki. Ksiądz dopadł gospodynię w spiżarni: prawą ręką majstrował pod spódnicą, a w lewej trzymał słoik konfitur. Starzec wabił młódkę. Wdowa uchylała drzwi do sieni żołnierzowi. Pijana para z obrzękłymi twarzami staczała się w zapamiętanie. W kącie nastolatek ostrożnie dotykał piersi nastolatki. Byli tu onaniści, ekshibicjoniści w ogromnych, rozpostartych płaszczach, homoseksualiści, lesbijki, transwestyci, nadużywano seksualnie kóz, owiec, a nawet wielbłądzicy, na którą wdrapywał się raźno śniadolicy Beduin. Wszyscy pragnęli przypasować się, połączyć, skleić, ale zawsze uwierał łokieć albo kolano, jedni byli zbyt grubi, inni chuderlawi, jedni za wysocy, inni za niscy - słowem wszyscy, prócz pięknej pary, która zafascynowała stryja na początku, byli pokraczni, pokrzywieni, poniżeni, pomijając może wielbłądzicę, która mimo dwuznacznej sytuacji wyglądała dostojnie i szlachetnie. Stryj Mietek brał do ręki parę za parą, układał je w szeregi, przesuwał, przestawiał, aż wszystko zaczęło się układać w całość - szaleńczy bieg między narodzinami a śmiercią. Tak jak na obrazie Jacka Malczewskiego. W tym czasie stryj zaczął przygotowywać się do ucieczki. Gdy po wojnie pytano go, jak zdołał wydostać się z obozu, odpowiadał zawsze: "Jakoś wyszedłem". Zapewne przez całe powojenne życie obawiał się, że znów zostanie zamknięty w obozie i stare sposoby mogą się jeszcze przydać. Zatem "jakoś wyszedł", gnał przed siebie dwa dni i dwie noce unikając dróg i otwartych przestrzeni, aż dotarł do rzeki. Wykąpał się, wywrócił mundur na lewą stronę i w tym dziwacznym przebraniu wkroczył wraz z pierwszymi promieniami słońca na podwórze gospodarstwa położonego na skraju wsi, najbliżej lasu. Była to pora żniw, więc bauer nie spał. Wyszedł na podwórze z kubkiem kawy w ręku, obejrzał stryja od góry do dołu i jego wrażenia skupiły się w jednym słowie, które jak jutrzenka zalśniło w jego rozespanym mózgu: "GESTAPO!". Już miał je wypowiedzieć głośno, gdy zauważył w dłoniach przybysza dwie drewniane figurki, które żywo go zainteresowały. Zagapił się, szczęka mu opadła, a z wywiniętej dolnej wargi pociekła ślina. Zachodził to z jednej, to z drugiej strony, starając się nie uronić niczego, a gdy wszystko się skończyło, klasnął w dłonie i poprosił: - Jeszcze raz! Gdy było po wszystkim, łysina bauera przypominała rzodkiewkę, wargi mu drżały, zasapał się - właściwie powinien udać się do studni i wylać sobie na głowę wiadro zimnej wody, ale zamiast tego powiedział: - Jeszcze raz! Wszystko powtórzyło się od początku. Bauer pragnął w życiu wielu rzeczy. Jako dziecko wymuszał krzykiem zabawki i słodycze. Potem, jeszcze przed ślubem, błaganiami skłonił swą przyszłą połowicę, by powierzyła mu "puszek swej niewinności". Gdy odziedziczył gospodarstwo, marzył o bronach, kosiarkach, sieczkarniach, dorodnych świniach i wysokomlecznych krowach. Jako dobry Niemiec marzył, żeby Adolf Hitler zrobił wreszcie porządek z Żydami i innym paskudztwem. Jednak niczego nie pragnął tak jak tych dwóch drewnianych figurek, które w dziwnych okolicznościach trafiły na jego podwórko. Rozpoczęły się targi. Stryj Mietek widząc wielką chęć nabywcy nie folgował sobie w żądaniach. Godzinę później opuścił podwórko w porządnym czarnym garniturze z czystej wełny i w eleganckiej białej koszuli, na której tle pięknie lśnił turkusowy krawat. W ręku trzymał skórzaną walizkę, w której znajdował się drugi garnitur, kilka koszul, bielizna w odpowiedniej ilości oraz czapka. Z walizką i garniturem harmonizowały czarne, nadzwyczaj porządne półbuty oraz tego samego koloru portfel, w którym było nieco marek na dobry początek. Nie zachwycając się zbytnio nową sytuacją stryj znów puścił się pędem przez las, gnał chaszczami, aż do zmroku, potem znalazł odludne miejsce i poszedł spać na mchu, wieszając marynarkę i spodnie na pobliskich krzakach, żeby się nie pogniotły. Gdy stryj pędził przez zarośla, bauer siedział przy stole i puszczał w ruch figurki. Słońce było już wysoko, sąsiedzi dawno wyruszyli w pole, a on nie mógł się napatrzeć. Co pewien czas w jego rozgorączkowanym mózgu pojawiał się wyraz "GESTAPO", a wraz z nim coś w rodzaju wyrzutów sumienia, ale niecierpliwym ruchem ręki odganiał to uczucie. Bawił się tak do czwartej po południu, a potem udał się do stodoły i zakopał figurki głęboko w sianie. Dzięki temu nikt nigdy nie dowiedział się, jak stryj Mietek zdobył tak porządne garnitury i całą resztę. Wyspawszy się do woli w krzakach, stryj wykąpał się w strumieniu, starannie uczesał włosy, włożył garnitur, strzepnął ze spodni źdźbło trawy i powędrował przed siebie. Przez cały dzień trzymał się skraju lasu, a wieczorem wkroczył do nieznanej wsi i pomaszerował wprost do gospody, która, jak tego oczekiwał, znajdowała się przy głównej ulicy. Słońce właśnie zachodziło i gospoda powoli wypełniała się ludźmi. Stryj siadł w kącie. Wydając ochrypłe okrzyki, mające świadczyć o tym, że jest niemową, zamówił golonkę i piwo. Przyglądano mu się ciekawie, jak zwykle obcemu, ale stryj nie zwracał na to uwagi. Jadł. Ciemniało. Największe guzdrały siedziały już nad kuflem, gdy stryj odsunął talerz, wysączył ostatnie krople z trzeciego już kufla piwa, wstał i klasnął w dłonie. W gospodzie uciszyło się. Stryj ukłonił się, postawił na stole walizkę, otworzył ją i wydobył dwie pierwsze figurki: chudziutką pensjonarkę i rozpustnego grubasa. Wszyscy wytrzeszczyli oczy czekając, co teraz nastąpi, a gdy nastąpiło, zapadła nabożna cisza. Niektórzy wzdychali. Inni sapali. Trzeci głośno przełykali ślinę. Gospodarz wychylił się zza kontuaru. Z kranu, który zapomniał zakręcić, ciekła mu na śnieżnobiały fartuch strużka piwa. Na wszystkich twarzach malowała się błogość i odświętność jak w czasie przemówień Kanclerza III Rzeszy. Ten i ów podciągnął odruchowo spodnie, zapiął starannie koszulę pod szyją. Stryj zaprezentował jeszcze jedną parę i na tym poprzestał. Wyjął z walizki czapkę i położył ją na stole. Wśród oklasków, radosnych okrzyków posypały się pieniądze, ale przede wszystkim błagalne: - Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze!!! Stryj uśmiechnął się i wskazał czapkę. Zaczęli dokładać, co kto miał, najpierw drobniaki, potem papierki, modne w tych stronach srebrne sygnety, obrączki ślubne, mniej zamożni molestowali gospodarza o pożyczki. Wkrótce czapka napełniła się. Tym razem przedstawienie było dłuższe. Stryj Mietek przeszedł samego siebie: podskakiwał, wymachiwał rękoma, wydawał chrapliwe okrzyki, tupał, sapał, walił pięściami w stół, aż, gdy widzowie popadli w oszołomienie, zamknął gwałtownie walizkę i skoczył w drzwi pozostawiając ich z otwartymi ustami i rozpaczą w sercu. Podobne przedstawienia odbyły się jeszcze w kilku wsiach i pewnym miasteczku, gdzie stryj zawarł znajomość z niejakim Guntherem, właścicielem taksówki, i od tej chwili nie chodził pieszo. Gunther zakochał się w figurkach od pierwszego wejrzenia. Z chwilą, gdy oddał stryjowi do dyspozycji swoją taksówkę, żył od przedstawienia do przedstawienia, a że pragnął, by przedstawień było jak najwięcej, stał się menedżerem stryja: załatwiał sale, ustalał godziny występów i wysokość honorariów. Stryj żył jak we śnie. Wstawał rano, jadł śniadanie, potem jechali gdzieś taksówką, oglądali miejsca występów, jedli obiad, przygotowywali się. Po występie jedli kolację w restauracji i udawali się na spoczynek, przeważnie do któregoś z licznych znajomych Gunthera, jako że stryj nie lubił hoteli. Gunther kupił dwie nowe walizy. W jednej spoczywał strój sceniczny stryja i niezbędne rekwizyty. Drugą wypełniały pieniądze, których zarabiali z dnia na dzień coraz więcej i nie bardzo wiedzieli, co z nimi zrobić (stryj oprócz hoteli nie lubił także banków). Stryjowi było dobrze i niedobrze zarazem. Nie obchodziło go, gdzie jedzie, najadał się, wysypiał, czasem pojawiały się nawet kobiety znęcone sławą stryja lub kupione za łatwo przychodzące pieniądze. Nie musiał się o nic troszczyć. Jedynym problemem był Gunther. Na początku znajomości kilkakrotnie próbować dobrać się do figurek wykorzystując postój lub sen stryja. Raz nawet doszło między nimi do bójki, którą stryj zdecydowanie wygrał. Od tego czasu Gunther "znał swoje miejsce", jednak stryj wiedział, że nie zrezygnował i pewnego dnia znów spróbuje. Nie z chęci zysku, lecz by zamknąć się gdzieś i latami przyglądać się kopulującym figurkom. Gdzieś w małym miasteczku gruba żona Gunthera i jego czworo dzieci próżno oczekiwały powrotu taty. Stryj przemyśliwał o powrocie do Wilna. Wtedy otrzymali niezwykłe zaproszenie. Na prywatnym przyjęciu stryj miał się zaprezentować lepszej widowni. Nigdy nie był w podobnym pałacu. Marmury, ogromne lustra, kosztowne plusze i skóry, kunsztowne żyrandole, zapach drogich perfum, uroda kobiet, elegancja mężczyzn widoczna nawet u lokajów - onieśmieliły go. Stał w progu trzymając swoją walizkę, która natychmiast przestała być elegancka. Poprowadzono go przez przedpokój, zdjęto płaszcz, usiłowano odebrać walizkę, ale wobec protestów stryja pozostawiono go w spokoju. Ktoś wcisnął mu w dłoń talerzyk, ktoś inny nałożył na talerzyk sałatki. Znalazło się krzesło i stryj Mietek siadł na nim, a spostrzegłszy, że usadzono go nieco na uboczu i w cieniu, postanowił nie wstawać i nie rzucać się w oczy. Przed nim paradowały zadowolone z siebie tłuściochy i chudzielce, pulchne matrony i smukłe panny, oficerowie w wysokich butach i z orderami na piersi. Rozmawiano o polityce, dzieciach, chorobach, powtarzano ostatnie plotki. Wśród odświętnego tłumu biegał gospodarz, przystojny, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna w nieskazitelnym, czarnym mundurze z dystynkcjami pułkownika. Wszystko wokoło było akuratne. Nie półmiskach było akuratnie kanapek, a w kieliszkach akuratnie wina. Liczba sof, foteli i krzeseł akuratnie pasowały do liczby gości. Lokaje poruszali się akuratnie i zawsze byli tam, gdzie akuratnie byli potrzebni. Kierowcy czekali pod pałacem w swych akuratnych limuzynach, opierając łokcie akuratnie na kierownicy. Schody były bardzo akuratne i kot na schodach też. Mimo to przyjęcie akuratnie nie chciało się udać. Brakowało sensacji. Nikt od dłuższego czasu nie popełnił samobójstwa, nie było nieoczekiwanych dymisji ani nominacji, nawet pospolite skandale obyczajowe jakoś się ostatnio nie zdarzały, jakby wszyscy zbiorowo stracili słonność do "tych rzeczy". Goście byli znudzeni, wwiercili się tyłkami w fotele i ponuro milczeli. Próżno uroczy gospodarz akuratnym kroczkiem przebiegał sale. Próżno wzywał na pomoc interesujących ludzi, którzy mieli dodać przyjęciu splendoru. Ani poeta opiewający Fuhrera w stustronicowym poemacie, ani alpinista, który zakopał fotografię Fuhrera na szczycie niedostępnej góry, ani podróżnik, co z mosiężnym popiersiem Fuhrera niemal dotarł na biegun północny, nie wzbudzili większego zainteresowania. Nudę i niesmak pogłębili jeszcze zaklinacz z wężem, jasnowidz i iluzjonista. Wtedy jako ostatnią deskę ratunku zaprezentowano stryja Mietka. Stryj wstał z krzesła, potrącił stojący obok stolik, przeszedł niepewnie kilka kroków, siadł przy innym stoliku i otworzył walizkę. Na pierwszy ogień poszli jak zwykle grubas i pensjonarka. Nikt nie wykazał nimi żadnego zainteresowania z wyjątkiem Gunthera, który nie zauważony przez nikogo wsunął się do salonu i stanął skromnie przy drzwiach. Bez wrażenia przeszli żołnierz i wdowa, inteligent i wiejska dziewucha, uśmiech politowania wywołali ekshibicjoniści, onaniści i transwestyci. Stryj wydobył Beduina na wielbłądzicy i postanowił, że na tym zakończy. O dziwo, Beduin wywołał szmer zainteresowania. - Patrzcie! Oooo! Patrzcie! - zawołał ktoś w środku sali. Gdzieś w kącie rozległ się nerwowy kobiecy chichot i urwał się jak ucięty nożem. - Mój Boże! - krzyknęła leciwa dama na środku sali i ruszyła prawie biegiem do wyjścia. W ślad za nią biegł jej małżonek, a poły fraka powiewały mu jak skrzydła. - Patrzcie, przecież to... - szeptano zewsząd, ale nikt nie ośmielił się wymienić nazwiska. Stryj Mietek niewiele rozumiał po niemiecku, ale czuł, że dzieje się coś niezwykłego. Przypomniał sobie, że już przedtem Beduin wywoływał niezwykle silne reakcje, ale stryj Mietek przypisywał to jego imponującym właściwościom erotycznym. Zapadła martwa cisza, tylko Beduin zawzięcie trykał wielbłądzicę. Stryj doszedł do wniosku, że musi coś zrobić, żeby odwrócić do niego uwagę, a że nic nie przychodziło mu do głowy, zaczął, niespodziewanie dla samego siebie, śpiewać po polsku z miękkim, wileńskim akcentem: Posłuchajcie ludkowie, aj, wej, mir, Co się stało w Dudkowie, aj, wej, mir, uchacha, aj, wej, mir. Jak zaczęło się piekło, aj, wej, mir, Cóż tam Żydów uciekło, aj, wej, mir, uchacha, aj, wej, mir. Jeden dosiadał konia, aj, wej, mir, I trzymał się ogona, aj, wej, mir, uchacha, aj, wej, mir. Drugi jechał na myszy, aj, wej, mir, I trzymał ją za uszy, aj, wej, mir, uchacha, aj, wej, mir. Trzeci jechał na świni, aj, wej, mir, A za nim wszyscy inni, aj, wej, mir, uchacha, aj, wej, mir. A gdy dośpiewywał właśnie ostatnie "aj, wej, mir", zgasło światło, stryj Mietek poczuł tępy ból w czaszce i zaczął zapadać się w dół, w otchłań, poczuł następne uderzenie i świat przepadł dla niego na trzy dni i trzy noce. Gdy się obudził, leżał na drewnianej pryczy w ciasnej kamiennej celi. Wokół panował półmrok. Zza maleńkiego umieszczonego pod sufitem okna dobiegał śpiew ptaków. Świtało. Do przeciwległej ściany przymocowana była prycza, na której ktoś spał, wzdychając smutno przez sen. Zrobiło się nieco jaśniej i stryj Mietek dojrzał małego, łysego człowieczka. Pod głowę podłożył maleńką piąstkę i owego poranka wydał się stryjowi dzieckiem, które usnąwszy wśród zabawy, niespodzianie się zestarzało. Stryj przewracał się z boku na bok usiłując w rozbitej czaszce znaleźć odpowiedź na pytanie, co się właściwie stało, gdy nieznajomy zbudził się, siadł na pryczy, przez dłuższy czas tarł piąstkami oczy, potem przyjrzał się stryjowi z powagą i wyciągnął rękę. - Klaus Giss. Stryj Mietek zastanawiał się przez chwilę, czy ma ochotę przemówić, czy nie, aż wreszcie wstał, skrył łapkę Gissa w swej ogromnej łapie i przedstawił się łamaną niemczyzną: - Gdoźtamcoźtamkdzieźtam. - Kto? - spytał Klaus Giss. - Nikt - odpowiedział stryj. - Gdoźtamcoźtamkdzieźtam. - Rozumiem - powiedział Giss. Położył się na swojej pryczy i odwrócił się do stryja plecami. Stryjowi zrobiło się przykro. - Nie gniewaj się - klepnął małego w łopatkę. - Powiedziałbym ci, ale zapomniałem. Stryj zapomniał, ale o nim nie zapomniano. Ustalenie tożsamości więźnia zajęło gestapo dwa dni. I tu powstał kłopot - założono od razu jako oczywiste, że stryj nie mógł dokonać zbrodni samodzielnie. Według roboczej hipotezy grupa osób (były pewne podejrzenia) umożliwiła stryjowi ucieczkę z obozu i wyposażyła w pornograficzne figurki w celu skompromitowania wśród licznych grup społecznych jednego z najwyższych urzędników Rzeszy. Celem śledztwa było wykrycie i ukaranie całej przestępczej organizacji. Sprawę pogorszył taksówkarz Gunther schwytany razem ze stryjem Mietkiem. Gunther od początku zachowywał się dziwnie. Najpierw mężnie znosił bicie i tortury. Potem oświadczył, że powie wszystko, co wie, jeśli będzie mógł spędzić jeden dzień zupełnie sam z figurkami. Powierzenie Guntherowi tak cennego dowodu rzeczowego nie wchodziło w rachubę. Kiedy mu to zakomunikowano, Gunther popełnił samobójstwo uderzając precyzyjnie skronią w kamienny podest, który w jego celi służył za krzesło. Biegli orzekli, że musiał się do tego przygotowywać specjalnym ćwiczeniem. Pozostał stryj Mietek. Od pierwszego dnia ochoczo i bezinteresownie współpracował z prowadzącymi śledztwo. Zeznał, że nie wie, kto zorganizował jego ucieczkę. Podejrzewa, że podano mu narkotyk w zupie brukwiance, bo zaraz po obiedzie poczuł się senny, spał ciężko, a gdy się obudził, znajdował się w samochodzie jadącym nieznaną szosą. Figurki otrzymał w tymże samochodzie od niejakiego von Pele, w mundurze kapitana Wehrmachtu. Towarzyszył mu von Duppel w mundurze komandora marynarki wojennej. Komandor von Duppel niewiele mówił, ale von Pele okazywał mu wielki respekt i wyraźnie bał się go. Stryj zapamiętał, że kierowca miał stopień kaprala, był w mundurze wojsk lotniczych, a nazywał się bodaj Fonfel, imię na "o", prawdopodobnie Olaf albo Oskar. Tenże Fonfel służył stryjowi jako łącznik, kontaktował się ze stryjem raz na tydzień i informował go, gdzie się ma teraz udać i co robić. Na pytanie, czy jest możliwe, żeby Fonfel był w zmowie z Guntherem, stryj odpowiedział, że możliwe, ale on nie jest w stanie przedstawić na to żadnych dowodów. Z innych osób zamieszanych w aferę stryj wymienił Hebbla i Guwintha, cywilnych funkcjonariuszy, którzy przez pewien czas stanowili jego obstawę podczas spektakli i w razie niebezpieczeństwa lub interwencji policji mieli mu ułatwić ucieczkę. Na pytanie, dlaczego brał udział w tym wszystkim, stryj powiedział, że obiecano mu wolność oraz dobrą pracę w Wilnie, a całą sprawę przedstawiano jako niewinny żarcik, który nie przyniesie nikomu szkody, a von Pelemu pozwoli wygrać zakład z pewnym wysokim oficerem Wehrmachtu o arystokratycznym pochodzeniu. Skwapliwie to wszystko spisano, sporządzono na podstawie zeznań, wielokrotnie korygowane przez stryja, portrety pamięciowe i rozesłano listy gończe. Tu pojawiły się trudności. Najczęściej występujący w towarzystwie stryja Hebbel i Guwinth mieli fizjonomie tak pozbawione wyrazu i cech charakterystycznych, że wprost zlewali się z otoczeniem. Przesłuchiwani świadkowie pokazów doskonale pamiętali stryja i Gunthera, ale co do obstawy mieli wątpliwości. Zdarzało się, że z dwóch osób siedzących przy tym samym stoliku jeden przysięgał, że widział Hebbela i Guwintha, a drugi zaklinał się, że takich dwóch na pewno tam wtedy nie było. Wskutek listów gończych doprowadzano na policję setki fałszywych Hebbelów i Guwinthów, zanim przekonano się, że właściwie co piąty obywatel III Rzeszy jest do nich podobny. Zaczęto molestować stryja o szczegóły. Stryj Mietek starał się jak mógł, ale niewiele sobie przypominał. Tu nieoceniony okazał się Klaus Giss, który był bardziej dociekliwy niż niejeden sędzia śledczy. Ich pobyt w celi stał się jednym nie kończącym się przesłuchaniem. Ledwie wstali, umyli się, zjedli, Giss rozsiadał się na pryczy i przystępował do zadawania pytań: GISS: Więc ten kierowca... jak mu tam? STRYJ MIETEK: Fonfel. GISS: Właśnie. Zatem jakie miał ręce? STRYJ MIETEK: Niby jakie miałby mieć ręce? GISS: Nie pytam, jakie miałby mieć, ale jakie miał? STRYJ MIETEK: Jak to jakie? Akurat takie jak kierowca mieć powinien. GISS: A może miał coś na rękach? STRYJ MIETEK: Raz miał rękawiczki, ale przeważnie nie. GISS: Nie o to pytam. Może miał jakiś znak szczególny? STRYJ MIETEK: Nie miał. GISS: A może miał coś na palcu? Obrączkę, sygnet? STRYJ MIETEK: Teraz przypominam sobie. Miał sygnet. GISS: Z oczkiem? STRYJ MIETEK: Z oczkiem. GISS: Z jakim? STRYJ MIETEK: Okrągłym. GISS: Pewnie, że nie z kwadratowym. Szkło czy kamień? STRYJ MIETEK: Może i kamień, ale prędzej szkło. GISS: Jakiego koloru? STRYJ MIETEK: Niebieskiego. GISS: A sygnet? Złoty czy srebrny? STRYJ MIETEK: Srebrny. GISS: Gładki czy z ozdobami? STRYJ MIETEK: Z ozdobami. GISS: Jakimi? STRYJ MIETEK: Takimi... bardziej ozdobnymi... GISS: Dokładniej. Jak wyglądały? STRYJ MIETEK: Mniej więcej tak (stryj wykonuje falisty ruch w powietrzu). Choć może trochę inaczej... Dzięki codziennemu treningowi z Gissem stryj miał do zaoferowania śledczym mnóstwo szczegółów i detali, które dobrze świadczyły o jego chęci współpracy i spostrzegawczości. Mimo to śledztwo posuwało się naprzód z wielkimi trudnościami. Stryj bardzo polubił Klausa Gissa. Codzienna gra w pytania i odpowiedzi była najciekawszym zajęciem, od kiedy dostał się do niewoli. Także Giss polubił stryja. Zapragnęli, by wojna trwała wiecznie, a ich pozostawiono we wspólnej celi, żeby jeden pytał, a drugi odpowiadał, a z resztą ludzkości niech się dzieje, co chce. Gdzieś pękł front i wojna znów zaczęła się ku nim zbliżać, a tu wilnianin i berlińczyk siedzieli ramię w ramię na pryczy bardzo z siebie nawzajem zadowoleni. Klaus Giss pochodził z rodziny biednego sklepikarza. Ojciec zmarł, gdy był jeszcze dzieckiem, zadłużony sklepik trzeba było sprzedać i odtąd żyli z matką bardzo skromnie. Giss, który zawsze rósł wolniej niż inne dzieci, poszedł do szkoły podstawowej, gdzie niczym się nie wyróżnił i ukończył ją ze średnimi ocenami. To samo powtórzyło się w szkole średniej. W końcu dzięki własnym wysiłkom i uporowi matki zdał maturę. Zawsze był najmniejszy w klasie, najbardziej poszturchiwany i lekceważony. Nauczył się milczeć, nie leźć w oczy i przymilnie uśmiechać. Po maturze zaczął pracować w Archiwum Miejskim. Było to miejsce zawsze gromadzące oryginałów, ale i tu 150 centymetrów wzrostu Gissa, jego duża głowa, na której podejrzanie wcześnie pojawiła się łysina, malutkie dłonie, wąskie usta, piskliwy głos nie wzbudziły zaufania. Utarło się, że Giss jest podejrzany. Jego uśmiech był podejrzany, a przede wszystkim to, że rano podejrzanie szybko znikał wśród półek i w podejrzany sposób wynurzał się spośród nich po zakończeniu pracy. Giss był bardzo koleżeński, każdemu chętnie służył pomocą, mimo to wszyscy go unikali. Zwłaszcza kobiety. Popołudnia spędzał uczestnicząc w imprezach kulturalnych. Koncert, odczyt, cyrk, variete czy cokolwiek innego, Giss zawsze tam był. I następnego dnia wkładając fartuch nigdy nie zapomniał powiedzieć: - Byłem wczoraj na koncercie. Dobre, bardzo dobre. Powtarzał to każdego dnia przez wiele lat i nie zdarzyło się nigdy, by Gissowi impreza się nie spodobała. Był nieodmiennie zachwycony. W 1933 Giss poczuł się Niemcem. Porzucił imprezy kulturalne. Biegał z mityngu na mityng, krzyczał, klaskał, z całej duszy nienawidził Żydów, choć żadnego Żyda bliżej nie znał. Zgłosił postulat, żeby zniszczyć wszystkie żydowskie rękopisy w Archiwum Miejskim i wszyscy pospiesznie go poparli. Gdy nie było mityngu, Giss chodził do parku. Żydom wstęp do parków był wzbroniony. Giss siadał zaraz przy wejściu na białej ławce z napisem "Nur fur Deutsche". Ławka była solidna i wysoka. Giss machał nogami w powietrzu i przypatrywał się plakatom na pobliskim słupie ogłoszeniowym. Wszystkie przedstawiały jasnowłosych Germanów, na których tle Giss machający nogami w powietrzu tuż obok napisu "Nur fur Deutsche" wyglądał jak kpina z narodowego socjalizmu. Mały Klaus nie był jednak tego świadom. Zresztą doktor Goebbels, którego Giss uwielbiał, nie wyglądałby na tej ławce o wiele lepiej. Marzeniem Gissa był mundur. I właśnie tego mu odmawiano. Daremnie biagał na mityngi, klaskał, krzyczał, wyprężał do granic możliwości prawą rękę, płakał ze wzruszenia widząc w oddali samochód z czerniejącą w blasku pochodni sylwetką Adolfa Hitlera. Składał petycje. Prosił o audiencje. Wdrapywał się na coraz bardziej monumentalne schody. Gubił w korytarzach. Bez rezultatu. Potem coś się stało, czego Giss nigdy nie zdradził. Dość, że miał wolne popołudnie. Już nie krzyczał. Po pracy zmykał do domu z głową wtuloną w ramiona jak człowiek, którego znieważono. Zmarniał, zszarzał, nabrał zwyczaju schodzenia wszystkim z drogi. W Archiwum śmiano się, że ktoś wreszcie powiedział Gissowi: "Spływaj, kurduplu!". Bardzo prawdopodobne. W radiu przemawiał Hitler. Było ciepło, więc wszyscy otwierali szeroko okna i nastawiali odbiorniki na cały regulator, żeby pokazać jak są lojalni. Dla pewności dozorcy podchodzili pod drzwi i nasłuchiwali. Policjanci przystawali pod oknami i nadstawiali ucha. W czasie kolejnego przemówienia na zupełnie wyludnioną ulicę wyszedł Klaus Giss. Był starannie ogolony. Miał na sobie, dopiero co odebrany od krawca, czarny garnitur, w którym wyglądał jak podstarzały uczniak udający się na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego. W dłoniach ściskał drzewce ogromnego transparentu. Na transparencie napisał: "PRECZ Z HITLEREM!" Trudno to sobie wyobrazić, ale nic się nie działo. Maleńki Giss szedł ulicą uginając się pod ciężarem transparentu, uderzając nim od czasu do czasu w otwarte okna mieszkań na parterze. Zewsząd krzyczał Adolf Hitler. Giss skręcił w inną ulicę, trzecią, czwartą, piątą. Na szóstej dopędził go samochód, wciągnięto Gissa wraz z transparentem do śródka i rzucono go na podłogę. Hitler umilkł. Pędzili środkiem jezdni. Przez okno samochodu można było zobaczyć, że ludzie siadają do kolacji. Zakrwawiony Giss leżał na swoim transparencie i był szczęśliwy. Śledztwo w sprawie stryja Mietka posuwało się naprzód. Ujęto porucznika von Puhle, który nie był wprawdzie kapitanem von Pele i nie został przez stryja rozpoznany podczas konfrontacji, ale i tak był podejrzany. Ujęto szereg innych osób. Rozdzielono stryja z Gissem, a potem przewieziono go do innego więzienia. Stamtąd uwolnili stryja Amerykanie. Wzbudził tak wielkie zainteresowanie, że znów musiał uciekać i ostatecznie osiadł na Dolnym Śląsku. Klaus Giss został uznany za jedną z osób przygotowujących zamach na Hitlera i w 1944 roku stracony. Drewniane figurki rozproszyły się po świecie. Kilka miał podczas aresztowania Hermann Goring. Dwie znaleziono w łagrze na Kamczatce. Cztery w Australii. Siedem lub osiem przechowuje CIA. Cztery odkryto w kryjówce peruwiańskich partyzantów. Los pozostałych, w tym wielbłądzicy i Beduina, jest nieznany. Wymyśleni przez stryja Hebbel, Guwinth i Fonfel dożywają swych dni w zjednoczonych Niemczech. Przestępców wojennych von Pelego i von Duppla nigdy nie odnaleziono. Aj, wej, mir, uchacha, aj, wej, mir. Marek Ławrynowicz MAREK ŁAWRYNOWICZ Urodzony 11.08.1950 r. w Warszawie. Absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Satyryk i prozaik, radiowiec, sporadycznie aktor estradowy. Od wczesnej młodości zbiera różnorodne doświadczenia zawodowe. Był m.in. robotnikiem terenowym, młodszym betoniarzem, kulturalno-oświatowcem, a na początku lat osiemdziesiątych także cukiernikiem (1982) i bibliotekarzem (1984). Opublikował "Wiersze" (1975) oraz tom miniatur literackich dla dorosłych "Pan Słoik" (1989). Prezentowane opowiadanie (podobno w każdą powieść wpisane jest co najmniej jedno opowiadanie, które można prezentować oddzielnie) stanowi fragment gotowej powieści "Diabeł na dzwonnicy". Tę barwną, bo ufantastycznioną sagę rodzinną przygotowuje MŁ do druku w nieokreślonym jak na razie wydawnictwie (a tym samym i terminie). (mp)