15800
Szczegóły |
Tytuł |
15800 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15800 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15800 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15800 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Katarzyna Leżeńska:Studnia życzeń.
Copyright Katarzyna Leżeńska 2005
Projekt okładki:
Krzysztof Kozera
Redakcja:
Magdalena Koziej
Redakcja techniczna:
Małgorzata Kozub
Korekta:
BronisławaDziedzic-Wesolowska
Łamanie:
Monika Lefler
ISBN 83-7469-094-1
Mojej Mamie
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul.
Garażowa 7
Druk i oprawa:
OPOLGRAF Spotka Akcyjna45-085 Opole,ul.
Niedziatkowskiego 8-12.
. Porządek rzeczy
Kawiarnia Starbucks przy Karntnerstrasse rozbrzmiewaławielojęzycznym gwarem, który przypominał monotonne buczenie dolatujące z ula, w takie upalne czerwcowe dni jakten.
Mimo to radosne oświadczenie mężczyzny dopijającegokawę przy stoliku pod ścianą usłyszały takwyraźnie, jakbymówił do nich, a nie do swojejtowarzyszki siedzącejtyłem dosali.
Możedlatego, żeodezwał się po polsku.
- Podobają misię, bo sątakie długie i sztywne - wyjaśnił,chowając do kieszeni koszuli firmowe plastikowe łyżeczki.
-Wiecznie ten samkompleks - mruknęła Dominika.
Hanka parsknęła w swoje cappuccino.
Imponująca mleczna piana i drobiny cynamonu, którym właśnie okrasiła obficiekawę, udekorowały ją od ucha do ucha wraz z grzywką,niczym tort urodzinowy.
Dłuższą chwilę przy stoliku słychaćbyło tylko chichot Dominiki i dziwne odgłosy wydawaneprzezHankę,którajednocześnie śmiała się, kaszlała, wydmuchiwała cynamon z nosa i wycierała sobie twarz.
Została im jeszcze niecała godzina do odjazdu warszawskiego pociągu.
Ostatnie chwile przed wyjazdem z Wiedniaspędzały w Starbucks Cafe na prośbę Dominiki, która chciała raz w życiu wypić taką samą kawę jak bohaterowie niezliczonych amerykańskich filmów i powieści.
Rasowe turystkiwybrałyby zapewnekawiarnię hoteluSacher albo przynajmniejstolik przy cukierni Sachera poprzeciwnej stronie ulicy.
Żadna z nich nie była jednak rasową turystką.
Dominika przyjechała do Wiednia na spotkanie z ekscentryczną tłumaczką,a Hanka.
cóż, Hanka po raz pierwszy w życiudala się namówić na nieplanowaną, nieprzemyślaną i zupełnie nieodpowiedzialną wycieczkę-ucieczkę.
Po prostu wstała od komputera,zostawiając rozgrzebanydo niemożliwości półroczny bilans,wrzuciła do plecaka dokumenty i dwa ciuchy nakrzyż, i pojechała taksówką nadworzec, gdzieDominika kończyła właśnieskomplikowaną procedurę kupowania zniżkowych biletów.
Przez caletrzy dni czuła się jak zakonnicana gigancie,pląsając między euforią a nieokreślonym poczuciem winy.
Toostatnie wynikało bardziej z przyzwyczajenia niż z jakichkolwiek realnych przesłanek, bo przecież poczucie winy bywamorderczo wierne i nieznika automatycznie, gdy nie ma żadnego związku z sytuacją.
Hanka kończyła właśnie cappuccino, kiedy zadzwoniłKuba.
- Elo, dzwonięzgodnie z umową - wychrypiał przez kanałLa Manche i pół Europy.
-Cześć, synu, jak tam?
- Hanka zerwała się z fotelaz przepraszającym uśmiechemi podeszła dookna.
- No nic, wszystko wporzo, od wczoraj nic specjalnego sięnie zdarzyło.
Gdzie jesteś?
- W metrze - skłamała Hanka nie wiadomo czemu.
-Sama?
- Nie, z Dominika - odpowiedziała już zgodnie z prawdą.
-Jak sięczujesz, cosłychać?
- Nieźle, nie mam żadnej long story do opowiedzenia, a cou ciebie?
-Dużo pracujęi bardzo zatobą tęsknię.
- zaczęła Hanka.
- Cóż, mamusie tak mają - skwitowało dziecko, nie czekającna ciąg dalszy.
-...a w przyszłym tygodniu są moje urodziny.
Trzydziestesiódme.
Mówię ci na wypadek, gdybyś zapomniał.
-Pamiętam!
Jesteś niemiła!
- rzucił święcie oburzonyKuba.
-Ja? Niemiła?
- bąknęła Hanka zaskoczona.
-Bo nieuważam, że twoim psim obowiązkiem jest pamiętać o moichurodzinach?
- Nodobra - zreflektowało siędziecko łaskawie.
- Będziemyw kontakcie, pozdrówka.
W słuchawce rozległ sięcharakterystyczny podwójny sygnał.
Hanka z westchnieniem nacisnęła klawisz kończący połączeniei wsunęła do kieszeni telefon, który zdaniem twórców reklamułatwiał komunikację i zbliżenie.
Jak widać, przede wszystkimsłużył do tworzenia zasłon dymnych.
-Już?
- zdziwiłasię Dominika.
-Oszczędny chłopak.
- Oszczędnyw słowach - mruknęła Hanka.
-No i dobrze, im mniejmówisz, tym mniej musisz kłamać-oświadczyła autorytatywniejej najbliższa przyjaciółka.
- Nicdodać, nic ująć - odpowiedziała Hanka, jednocześnie zachodząc w głowę, po jakiego grzyba łgała.
Czy coś by się stało, gdyby Kuba dowiedziałsię, żekorzystając z okazji, pojechała z przyjaciółką na trzy dni doWiednia?
Zapewne nic, poza tym, że naruszyłoby to utrwalony obraz mamusi, którazajmuje się wyłącznie zarabianiemna życie i wychowywaniem dziecka.
Dlaczego aż takjej zależało na tym ponurym w gruncie rzeczy wizerunku?
Przecież sama czuła, że od jakiegośczasu uwiera ją jakprzyciasne buty.
Widać nie dowszystkiego można się przyzwyczaić.
Dominika zarządziła jeszcze raz to samo, przyniosła kawęi z rozmachem usiadła w swoim fotelu.
Dłuższąchwilęw milczeniu przyglądały się stolikom Sachera ustawionymnachodnikuprzed elegancką witryną cukierni.
Tam równieżkłębił się kolorowy, wszędobylski dumek zbrojny w plecaczki, plany miasta i przewodniki, ale siedzący samotnie starszypan, który właśnie rozkładał gazetę, z całą pewnością nie byłprzypadkowym turystą.
Zupełnie siwy, ale bez śladu łysiny,staromodnie zaczesany dotyłu, w letnim jasnym garniturze,wyglądał jak nie z tego świata, choć w rzeczywistości tylko onbył tu u siebie.
W szczycie sezonu wolał zapewne stolik przycukierni niż godzinne oczekiwanie na wolne miejsce w kawiarni Sachera okupowanej przezamerykańskich i rosyjskichturystów.
- Ruszamy?
- zapytałaDominika, ostentacyjnym gestemchowając dokieszeni białą plastikowąłyżeczkę.
-Może sięprzydać - wyjaśniła, widząc minę Hanki.
- Wiecznie ten sam odruch - mruknęła Hankai obie znowu parsknęły śmiechem.
Dominika zamarudziia jeszcze chwilę przy ladzie z ciastkami.
Hanka wyszła na rozsłonecznioną ulicę iprzeglądając sięw szybieStarbucks Cafe, założyła swój najnowszy nabytek,słomkowy kapelusz w kształcie dzwonka, w którym wyglądała - co tu dużo mówić - świetnie.
Gdybybyła mniejpochłonięta kontemplacją własnego odbicia, a potem obserwacjąjapońskiej wycieczki wylewającej się zza rogu, być może zwróciłaby uwagę nastarszego pana przystoliku u Sachera.
Byćmoże zobaczyłaby, że patrzy na nią, jakby ducha zobaczył, żegwałtownie, choć na próżno, przywołuje kelnera, wreszciewstaje i rusza w jej kierunku.
Ale niedostrzegła tego nawetkątemoka.
Aniona, ani Dominika, która przymykając oczy,z lubością wgryzała się właśnie w owocową tartinkę.
Ruszyły w lewo ku Operze.
Starszy pan, z trudem poruszający się olasce, dotarł dorogu Karntnerstrasse w chwili, gdy
10
zniknętyjuż zpowierzchni ziemi.
Dosłownie - były w połowie schodów dometra.
- Czemu nie powiedziałaś, że się wybierasz do Wiednia?
-matkaprzyglądała się Hancez lekkim wyrzutem.
- Jak jużtam byłaś.
- Daj spokój!
- przerwał jej ojciec.
-Martwiłaśsię,że świata nie widzi poza liczeniem słupków, ajak wreszcie sięnacośzdobyła, to jej robisz wyrzutyjak nastolatce.
- Ja po prostu skorzystałabym z okazji i spróbowała z kimśsię skontaktować - upierała sięmatka.
-Aleto nie ty pojechałaś, tylkoona.
- Hop,hop,tu jestem.
- Hanka zdecydowała się jednakwłączyć: - Po pierwsze, po drugie i po trzecie pojechałyśmyna weekend, mamo.
Żadna kancelaria prawnąnie pracowałabyw sobotę czy niedzielę tylko dlatego, że ja przyjechałam.
- Nie tłumacz się.
- Ojciec rzucił matce poirytowane spojrzenie.
-Wyjechałaś, dobrze się bawiłaś iświetnie.
Opowiadaj.
Hanka rozwinęła barwną opowieść o swej zagranicznejwycieczce,choć tak naprawdę,przy jej dotychczasowym trybie życia, trzydniowy wyjazddoŻyrardowa czy do Koluszekbyłbydla niej porównywalną atrakcją.
Ojciec wytrzymałszczegółową relację ze zwiedzania wnętrz Hofburga, wystawymalarstwa w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Nie wytrzymałprzy muzeum Freuda.
- A na Praterze byłaś?
- wtrącił się.
- Byłam - jęknęła Hanka -ale to nie dlamnie.
-Jak to?
- zdziwił się ojciec.
-Nas trzeba było kijemwyganiać.
- Aleto byłodwadzieścia pięć lat temu - przypomniałamu matka.
- Przyjechałeś z trochę innego kraju.
Nie pamiętasz?
Tylko my i jeszcze jacyś ludzie poszlina Prater, bo potwycieczki zwiało, a reszta poszła handlować i posypał się cały plan.
11.
- Skakałeś na bungee?
- zapytała Hanka.
- Skąd, nikt mi tego nie 2aproponowat - wyznał ojciectęsknie.
- A ty?
Skoczyłaś?
- Nie, no coś ty pokręciła głową Hanka.
Nie dość, żesamanie skoczyła, tojeszcze zapowiedziała Dominice, że nigdyjuż się do niej nie odezwie, jeśli naprawdę skoczy, tak jakbuńczucznie zapowiadała.
- Dlaczego?
-Bo jestem, tato, jedynaczką.
Ojciec roześmiał się jak zawsze po tym stwierdzeniu, matka jak zawsze spojrzała na niegoz przyganą.
Nauczona przezwłasną matkę, sama od maleńkości pouczała Hankęo "szczególnej odpowiedzialności jedynaków zalos rodziny".
Oznaczało to na ogólrezygnację zszaleństw, ekscesów i wszystkiego, co niosłoby bodaj cień zagrożenia, poczynając od wejściana czubek jabłonki,a na włóczeniu się stopem po Polsce kończąc.
Oznaczałomniej fantazji, ale za to aż za dużo wyobraźni.
Może nie dodawało skrzydeł, alez całąpewnością ujmowało niepotrzebnych, bo prowokowanych na własne życzenie,zakrętów i zawirowań.
Przede wszystkim zaś uczyłounikaćryzyka i skoków na bungee.
Z punktu widzeniaHanki było to w jej sytuacji najlepszez możliwych uposażenie psychiczne.
Pod naciskiem połączonych sit rodziców i teściów Hankazgodziła sięna wyjazd syna na wakacyjny kurs angielskiegodo szkoły gdzieś w sercu Szkocji.
Tydzień po wyjeździe Kuby czuła się jakryba wyrzucona z wody.
Ściśle mówiąc, jaktrzydziestosiedmioletnia ryba wyrzucona z wody.
W gruncie rzeczy co za różnica?
"Trzydziestosiedmioletniawdowa z dorastającym synem" brzmiało równie źle jak "Trzydziestodwuletnia wdowa z ośmiolatkiem".
Tak w każdymrazie należałoby wnosić ze stanu życia uczuciowego i towarzyskiego Hanki w ciągu ostatnich sześciu lat.
12
Był tostan zerowy z wyraźnym wahaniem wkierunku stanów minusowychczy raczej depresyjnych.
Nie dlatego, żeHanka jakoś szczególnie pielęgnowała swoje wdowieństwo.
Zresztą nie bardzo miała nato czas i siłę jako etatowa ojco-matka i nieetatowa właścicielka firmy usługksięgowych.
Samo tak wyszło.
Starzy znajomi omijali ją pełnym szacunku,dużym łukiem.
Najpierw bali się jej rozpaczy, a potemsztucznego ożywienia wywołanego źle dobranymi lekamiantydepresyjnymi.
W końcu unikali Hankijuż tylko z przyzwyczajenia.
Nowe znajomościtraktowała tak krytyczniei ostrożnie, że żadnej z nich nie dała szansy na wyjście pozazdawkowe kontakty.
Tak przynajmniej twierdziła Dominika,której ulubionym zajęciembyło analizowanie życiaHankii pouczanie o tym, co dla niej najlepsze.
Alenawet onaw końcu odpuściła sobie próby umawiania inamawiania,nie mówiąc już o swataniu przyjaciółki.
Sama przetrwaławszystkie uniki i humory Hanki tylkodlatego, że z naturyrzeczy uważała siebie za wymarzone towarzystwo nakażdąpogodę.
Chyba nigdy nie przyszłojej dogłowy, żektokolwiekmógłby go niepragnąć.
Tym sposobem stała się jedynymtowarzystwem Hanki.
Patrząc na nie, nikt by w to nie uwierzył,bo różniło jeniemal wszystko.
Niemal,bo obie byłysamotne, choćDominika, w przeciwieństwie do Hanki,ostentacyjnie celebrowała swoją samotność z wyboru.
Jednak Hanka nie czuła się samotna.
Jej czas i energięniemal w całości zużywał Kuba, jego zajęcia,lekcje, problemy i kolejne fascynacje.
Miała toszczęście, że w przeciwieństwie dowielu znanych sobie niekoniecznie samotnychmatek nie nudziła się, mając za jedyne towarzystwo własnedziecko.
Zatemdługo nie czulą się samotna.
Mniej więcej doostatniejzimy, a dokładniej do powrotu Kuby z obozu narciarskiego.
Odprowadziła na dworzec miłe, gadatliwe dziecko.
Podwóch tygodniach z pociągupowrotnegowysiadł uśmiech13.
nięty, ale zręcznie unikający czułych uścisków kandydat namłodzieńca, a jego powitalne "Cześć, mamo", rozjechanemiędzy basem a sopranem, tylko przez chwilę mogło się wydawać oznaką zapalenia gardła.
Z całąpewnością zaczęło się to już znacznie wcześniej, tylko ona nie przyjmowała do wiadomościoczywistych oznakzbliżającej sięprzemiany.
W każdym raziemetamorfoza Kubusia, który zmiejsca zażyczył sobie, by od teraz zwracać siędo niego "Jakub", wydała jej sięniemal magiczna.
Prawiecały następny miesiąc zajęłoHance pogodzenie się z tym, żemagiczna, czynie, jest to zcałą pewnością przemiana nieodwracalna.
Dziecko szykowało się do stawiania żagli na własnejłódeczce, gdzie żadną miarą nie było miejscadla mamusi,choćby najukochańszej.
Oczywiście już dawniejdocierało do niej, że dziecko niejest inie może byćtowarzyszem życia.
Ale dopiero teraz, kiedy niemal ztygodnia na tydzień Kuba oddalał się od niej, całkowicie pochłonięty sobą, uświadomiła to sobie z całą oczywistością.
Niechodziłoo brak porozumienia czy kontaktu -to przebiegało na zupełnie innym,głębszym i trudnym donazwaniaobszarze.
Tam gdzie ona była kobietą, a jej syn materiałem na mężczyznę,tam gdzieon był młody, aona stara,niezależnie od tego, nailelat wyglądałai jak się czuła.
Bo takibył nieuchronny porządek rzeczy.
Tensam nieuchronny porządek rzeczy wyrwał Hankęz łóżka telefonem wśrodku nocy.
- Bierz taksówkę ijedź do szpitala, my już jedziemy - rzuciła matka.
- Dzwonili, że jest źle.
Przez ostatnichparę lat babcia Hanki, Rozalia, balasięjuż tylko przewlekłej choroby iprzykucia do łóżka.
Od czasudo czasu bała się teżnagłej śmierci wkąpieli, ale matka Hanki, zaprawiona i w kąpielach,i w rozmowach z babcią, zakażdym razem uspokajała ją trzeźwą uwagą, że nagląśmierć
14
kąpanego toduży kłopot, ale raczej dla kąpiącego.
"Jakoś sobie poradzę -stwierdzałasucho, nie przerywając namydlania.
- A ty będziesz czyściutka do trumny".
Tozwykle rozśmieszało babcię, na tyle by w spokoju dokończyć kąpiel.
Dużomniej śmieszyło matkę Hanki,ale cóż miała robić?
Jeśli chodzi o inne lęki, to w zupełności koiły je comiesięczne wizyty księdza z miejscowej parafii,podczas którychbabcia Rozaliasumiennie aktualizowała swoją przepustkę dożycia wiecznego.
Kiedywięc zamilkła aparaturareanimacyjna rozbrzmiewająca w szpitalnym korytarzu,pogrążonym w nocnej ciszy, kiedy czerwonajak burak młoda lekarka powiedziała już oniemiałej matceHanki wszystko, co w takich sytuacjach trzebapowiedzieć, kiedy minęło pierwsze zdumienie i okazało się, żeto wszystko prawda, Hanka pomyślała, że czasami Pan Bógtraktuje poważnie życzenia tych, którzy całe życie traktowaligo poważnie.
To nie była przewlekła choroba.
Tobyłonagłezatrzymaniekrążenia.
Tyle że babcia, leżąca nieruchomo naszpitalnym łóżku, niewyglądała wcale jak pokorną służebnica posłusznawszelkim wyrokom.
Wyglądała jak wojownikpokonany w równej walce.
Resztę krótkiej czerwcowej nocyHanka spędziła u rodziców.
Przeleżała tych parę godzin w ciemnościach takjak,sądząc po odgłosach, reszta rodziny, zbyt oszołomiona, byodpłynąć w najptytszy nawet sen.
Z samego rana zadzwonił Kuba.
-Cześć mamo, wszystkiego najlepszego, happybirthday -rzucił wesoło.
- Jestem pierwszy?
- Tak - mruknęła.
- Dziękuję, synku.
- Aż tak sięprzejmujesz,że to już trzydzieści siedem?
Przejmowałam się do wczoraj, pomyślała Hanka.
- Nie, Kuba,babcia-prababciaumarła dziś w nocy - powiedziała.
Wsłuchawce zapadła cisza.
15.
- No wiesz, była już bardzo stara.
- zaczął Kuba ostrożnie, słysząc pochlipywanie Hanki.
- Pogrzebbędzie w środę.
-1 caty czas tak plączesz?
- Nie cały czas.
-To nie ptacz.
Przecież to nie twoja mama.
- No wiem.
-Chcesz, żebym wrócił?
- zapytał Kuba tym samymtonem, jakim przez dobre trzy lata pytał "Chcesz herbaty?
",widząc matkę znowu w ciemnym pokoju, pod kocem,odwróconą tyłem do świata.
Biedny rycerzumamusi, który z każdego końca świataprzybiegniesz na ratunek, grzechocząc kredkami w tornistrze,pomyślała Hanka i od razu przestała płakać.
- To chyba byłoby bezsensu - powiedziała możliwie swobodnym tonem.
- Zadzwonię do ciebie koło południa, dobrze?
- Kolo mojego południa.
Mam wtedy przerwę na obiad- uściśliło dziecko.
- To co?
Trzymaj się i ucałujode mniebabcię Martę.
-Ucałuję.
- Mocno ucałuj, cześć - rzucił i rozłączył się.
-To Kuba?
- zapytała matka, kompletnie już ubranai gotowa na spotkanie z nieuchronnąkoleją czynności urzędowych.
-Może nie trzeba było mówić.
Dowiedziałby siępopowrocie.
- Mamo, nie mam przed Kubą żadnych tajemnic!
- niemal oburzyła się Hanka.
- Może pora by jużmieć- mruknęła matka i wyszła z pokoju, niezwracając uwagi na rzadką minęjedynej córki.
Ten i następnedni minęły jak sen.
Hanka uczestniczyław czynnościach urzędowych iorganizacyjnych z niejasnymuczuciem deja vu, choć sześć lat wcześniej wszystkozorganizowało się samo, w każdym razie poza nią i bez jej udziału.
Tamtentydzień sprzed sześciu lat pamiętała, jak pamięta się
16
swoje fotografie albo filmy z wakacji.
Gdzieś stała, gdzieśsiedziała, ktoś coś doniejmówił, świeciłolipcowe słońce, a onabyław grubym czarnym swetrze.
Tamtentydzieńi wiele tygodni po nimspędziła w odległej krainie xanaksu, teraz wystarczyła Waleriana, przynajmniej Hance.
Matka radziła sobiedużo gorzej.
Bez względu na to, co mówili inni, dla niejśmierć babci Rozalii była śmierciąnagłą.
Co z tego, że babcia miała dobrze ponad dziewięćdziesiąt lat, amatkaponadsześćdziesiąt?
Poczucie osierocenianie maprzecież wieku.
Pogrzeb to jedna z tych nielicznychjuż rodzinnych uroczystości, która potrafi na tyle wytrącić z codziennej rutynybliższych i dalszych krewnych, by spotkali się i naprawdę dostrzegliwzajemnie.
Wokół trumny milkną rozmowy, ale paręmetrów dalej ci, którym zazwyczaj nie chcesię nawet zadzwonić z życzeniami noworocznymi, w zdumieniu stwierdzają, że może nie cała rodzina to kupa zgredów i nudziarzy.
Rodzina po mieczu zgromadziłasię w całej swej okazałości i hałaśliwości.
Braciaojca, ich żony i dzieci wypełnilitrzyczwarte miejscprzy stole podczas obiadu.
Rodzina po kądzieli,cóż, składała się z Hanki i jej matki.
Ciekawy przyczynek do losu jedynaków, myślała Hanka,grzebiąc bez apetytu w deserze.
Podobno są egoistyczni i nieumieją się dzielić zabawkami, słodyczami, uwagą rodziców.
Za karę,niemają potem zkim dzielić opieki nad starzejącymisię rodzicami ani bólu po ich odejściu.
Wychyliła się, by szepnąć to na ucho Dominice, która odzawszezazdrościła jej świętego spokoju jedynactwa.
Siedziała trzy miejsca dalej izapewne zdążyłajuż oczarować najmłodszegoz braci stryjecznych Hanki, świeżo upieczonegodoktora nauk medycznych.
Bo Dominika czarowała wszystko, co sięrusza, i była tobodajnajistotniejsza różnica między nią a Hanką.
Ta ostatnianależała do osób, które - jak tosię mówi - zyskują przy bliż17.
szym poznaniu.
Wobec obcych, a nawet wobec dalszych znajomych była mniej więcej tak bezpośrednia i otwarta jakprzeciętny pracownik urzędu skarbowego wobec petentówz zaległymi odsetkami do zapłacenia.
Miejsce po prawicy młodego kuzyna było jednak puste.
On sam siedział z wypiekami na twarzy,wpatrując się zbolałym wzrokiemw paterę z piętrowo ułożonymi ciastkami.
Wyglądał, jakbysilą woli próbował powstrzymać się od ataku na kremówki, ale mały paluszek szepnął Hance, że siłąwolipowstrzymuje się raczej,by nie ruszyć za Dominikawchodzącą właśnie do damskiej toalety.
W przeciwieństwiedo nieszczęsnego kuzyna Hanka mogła dołączyć do niej bezprzeszkód.
- Co ci jest?
- przestraszyła się, widząc twarzprzyjaciółki.
- Nie wiem, chyba niestrawność.
- Dominikaskończyłamyć ręce i w skupieniu lustrowałamakijaż.
Była tak blada, żeHanka bezwysiłku dostrzegła, gdzie kończył sięjej podkład.
Przy tym odcieniu kredowej bieli żaden podkład nie byłwystarczająco "naturalny".
- Drugidzień mammdłości.
-1co, wymiotowałaś?
- Nie, ale cały czas jestem na skraju pawia.
-Chodź, zamówięci herbatę -zaproponowała Hanka.
Drzwi toalety otworzyły się i do środka weszła chudziutkastaruszka w czarnej eleganckiej szmizjerce.
Hanka uśmiechnęła się słabo i wbiła wzrok w sztywną szarą kokardęwpiętąw starannie zebrany w tyle głowysiwiutki kucyk.
- Widziałaś?
- mruknęła Dominika za drzwiami.
- Kokardę?
- domyśliła się Hanka.
-Jaką kokardę?
Tę kobietę.
- To Dorota Frankowska, przyjaciółkababci Rozalii.
-Boże, jakapiękna twarz- wybuchnęla Dominika ze zdumiewającą jak na nią egzaltacją.
- A jakbyś zobaczyła, zjakimfacetem tu przyszła!
- Opanuj się - zniecierpliwiła się Hanka.
18
- Pewniewnuk, a może syn, bo takiesame oczy - zamyśliła się Dominika.
- Szkoda, żenie w moim typie - westchnęła.
Hanka spojrzała nanią ze zdziwieniem, bo po dwudziestulatach znajomościdowiedziała się, że w grę wogóle wchodzijakiś typ.
Dotychczas wydawało jejsię, że idziewyłącznie o to,by typ nosił spodnie lub - od biedy- szkockąspódniczkę.
- Nie widziałaś?
- zdziwiła się Dominika.
-Miałaś goprzystole na lewow skos.
- Ty jesteś nienormalna- zawyrokowała Hanka.
- Nawetna stypie nie umiesz odpuścić.
- O co ci chodzi?
- oburzyła się Dominika.
-Przecieżwłaśnie mówię, że odpuszczam.
Hanka westchnęła i podeszłado matki, która tłumaczyłacoś właśnieDorocie Frankowskiej.
- Wysłaliśmy telegram tam, gdzie zawsze - dosłyszała.
-Niesłychane.
- Dorota pokręciła głową z niedowierzaniem.
-Zawsze była dziwaczką, ale to.
Albo umarła,albo nastarość jej rozum odjęto.
No tak, pomyślałaHanka, znowu oJuli.
Znowu nieobecna jest głównymtematem rozmów obecnych.
Żadnauroczystość rodzinna nie mogłasię odbyć bez rozważań o tajemniczej siostrze babci Rozalii.
Nawet dziś, na pogrzebie Rozalii,żałobnicy pytali o Julę.
Tylko Jula nigdy niczego nie była ciekawa.
Jak widać, nawet ostatniej drogistarszej siostry.
Kilka dni późniejmatka Hanki oprzytomniała na tyle, bypomyśleć o testamencie babci Rozalii.
Leżał tam, gdzie miałleżeć,czyli w szufladzie z chusteczkami i nieużywanymiod latkoronkowymi kołnierzykami.
Był krótkii zwięzły.
Zgodniez ostatnią wolą Rozalii matka Hanki dziedziczyła połowędomuzbudowanegoprzez dziadków.
Piotra iKatarzynęHordyńskich, w Narwi przyulicy Bielskiej.
Właścicielką drugiej połowy od śmierci Katarzyny Hordyńskiej była Julia Trofimczuk.
19.
Wbrew pozorom nie była to prosta sprawa.
O Juli, młodszej o dziesięć lat siostrze Rozalii, wiedzielitylko tyle, że od zakończenia wojny mieszka w Austrii.
Z rodziną kontaktowała sięwyłącznie za pośrednictwem swegoprawnika.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej rodzice Hanki, będąc nawycieczce w Wiedniu, postanowili zwłaściwą sobiebezpośredniością po prostu wpaść do cioci Juli, o której wciąż tylesię mówiło.
Wtedy właśnie okazało się, żeJohannesgasse leżywprawdzie w centrum miasta, ale pod adresem, podanymw jednym jedynym powojennym liścieod Juli, mieścisięw istocie kancelariaadwokacka.
Jej pracownikom nic niemówiło nazwisko Trofimczuk, zresztąnie byliupoważnieni do podawania komukolwiek adresu, telefonu ani żadnejinformacji na temat klientów biura.
Niezmiękczyła ich nawet desperacka propozycja łapówki - albo suma była zbytskromna, albo niemiecki ojca zbyt szkolny naten gatunekinteresów.
W każdym razie poich powrocie do Polski babcia Rozalia ostatecznie siępoddała.
Do końcażycia niepodjęła już żadnej próby nawiązania kontaktu z młodsząsiostrą.
Hanka pamiętała dom pradziadków jak przez mgłęi w większości były to wspomnienia z dzieciństwa.
Jakodorosła osoba rzadko bywała w Narwi,pochłonięta własnymisprawami.
Po śmierci dziadka Szymona na początku latosiemdziesiątych babcia Rozalia uparta się, że na stare latawróci do Narwi.
Rodzice Hanki odradzali jej to z całego serca, uważając - słusznie, jak się okazało -że po dwudziestupięciulatach mieszkania w Warszawie babciaodwykła odwątpliwych, szczególnie zimą, uroków wiejskiego życia w domu bez kanalizacji.
Skończyło się na tym, żebabcia z własnych oszczędnościopłaciła generalnyremont.
Niestety, zrobiła tow czasachpowszechnejmizerii i fuszerki, dlatego po następnych dwudzie20
stu latachnikt jużnie domyśliłby się nawet, ile w to włożyłapracy i pieniędzy.
Wszyscy natomiast zgodnie narzekalinaprzeciekające szambo i bylejaką izolację ścian.
Być możepo poważnych inwestycjach dom dałoby sięprzerobić naletnisko,ale Hankawiedziała doskonale, że niestać jej ani na takie inwestycje, ani na utrzymywanie drugiego domu.
Zresztą miała dorastające dziecko, które z całąpewnościąnie śniło po nocach o wakacjach z mamusiąnapodlaskiej wsi.
Co niby robiłaby tam sama jak kołek?
Sama jak kolek wolała siedzieć w mieście, gdzie przynajmniej mogła pójść dokina pustawegow środku lata albo na basen.
Możeby ichciała oglądać zachody słońca, siedzącna drewnianymganeczku,palić w piecu w chłodne wieczory,ale dopóki była sama, wydawało się to bez sensu.
Nie potrzebowała nowychdekoracjido swojej samotności.
Chciała wyjść z osamotnienia.
Zaparła się więc, by załatwić sprawę, nie zwlekając, nie jako potencjalny kupiec, aledlatego,że poczuła się osobiścieurażonaupartym milczeniem -jakkolwiek by było rodzonejsiostry jejzmarłejbabci.
Niestety, pani Trofimczuk (wustachzawodowo uprzejmego pracownika kancelarii brzmiało toprzez telefon: "frau Trouchk") i tym razem była nieosiągalna.
- Km my niby dla niej jesteśmy?
- gorączkowała się oburzona.
-Nie mogła sięnawet zmusić, żeby napisać choćbydwa zdania, po tym, jak dostała telegram?
Ojciec Hanki pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Musimieć już dobrzepo osiemdziesiątce.
Może nie dajerady samapisać.
- Pewnie - mknęła Hanka.
- Jest ślepa, głucha i ma artretyzm albo paraliż obu rąk, alepieniądzepewnie chętnieprzyjmie.
-Nie przesądzaj.
Dużych pieniędzy z tego nie będzie -wtrąciła sięmatka Hanki.
- A Jula widocznienie chce miećz nami nic wspólnego.
21.
Hanka i jej ojciec spojrzeli po sobie.
Ileżrazy mieli jeszczesłuchać wywodów na ten wyobracany już na wszystkie strony temat?
-Tylko w takim razie ma to ręce i nogi- ciągnęła matka.
- I nawet wydaje siędość logiczne, skoro przez tyle lat unikałajakiegokolwiek kontaktu.
Umarła jej siostra, ostatni członek rodziny, któryją znał i pamiętał.
Cześć pieśni.
- Zdawałoby się - mruknął ojciec - że na starość nawetnajbardziej skłócone z rodziną "czarne owce" szukają oparcia wśród swoich.
-Szczególnie w filmach familijnych- prychnęła matka.
- To z całą pewnością jakaś romantyczna, zawiła historia rozmarzyła się Hanka, ale matka spojrzałaz powątpiewaniem.
-Niewiem - mruknęła.
- Gdybybyła romantyczna albochociaż ciekawa, to chyba ktoś by mi ją prędzej czy późniejopowiedział.
Zresztą ja też nie lubię tego domu.
- Dlaczego?
- zainteresował się ojciec.
-Ja się tam zawszedobrze bawiłem.
- Bościesię z moim ojcem od progu urzynali babcinymwinem z rabarbaru- przypomniała matka Hanki z kwaśnąminą.
- Pamiętasz,jak uczyłeśbabcię tańczyć twista?
- A tak, babcia Katarzyna, urocza staruszka.
- zaczął ojciec, ale urwał, widząc spojrzenie swojej żony.
- Kochanie, w tejrodzinie nie ma i nigdy nie było uroczych staruszek - powiedziałapewnie.
Hanka miałajuż na końcu języka dowcipny komentarz,powstrzymała się jednak, podobnie jak ojciec.
- Więc dlaczego nie lubisz tego domu?
- zapytała za to.
- Nie ma jakiegoś konkretnego powodu.
Za każdym razem jak tam przyjeżdżaliśmy, miałam wrażenie, że rodzice sąjacyś napięci izdenerwowani i tylko marzą o tym,żeby wrócić do Warszawy.
Nie wiem,normalnie matka prawie nigdymnie nie strofowała,a wNarwi wciąż o coś miała pretensje.
Innasprawa, że ja tam natychmiast dostawałam małpiego
22
rozumu.
Nie cierpiałam tych wizyt i matka chyba teżza niminie przepadała.
Zupełnie nie rozumiałam, dlaczegona starośćpostanowiła tam jednak wrócić.
Hanka zamyśliła się przezchwilę.
- Niema co wydzwaniać do Wiednia - stwierdziła w końcu.
- Trzeba poszukać kancelarii, która tu, w Polsce, zajmujesię takimi sprawami,i dowiedzieć się, jaktougryźć.
Przecieżnie chodzi nam o żadne sentymenty, tylko o interesy.
Niechnapisze ten jedenlist i jak tak bardzo pragnie się odcinać, toproszę bardzo.
A tymczasem ja pojadę sobie w sobotędoNarwi.
Matka wzruszyłaramionami.
- Alewłaściwie po co?
-Nie wiem - odpowiedziała Hanka szczerze.
- Rozejrzeć się.
- Byliśmy tam z ojcem wczesną wiosną.
Nic tam już niema ciekawego.
No chyba żeta rupieciarnia na strychu.
- Mówiłaś, że w sobotę mająci wymieniać wannę - przypomniał sobieojciec.
-Dlatego właśnie skoroświt chcę uciec gdziekolwiek -odparłaHanka.
- Zostawię klucze u sąsiadki, po wszystkimhydraulik je tam odda i z głowy.
Tato, bez przesady,to polecony człowiek - dodała pospiesznie, widząc, że ojciec kręcigłową z powątpiewaniem.
- Przecież mnie nie okradnie, mamwszystkie jego namiary, byłby debilem.
- Nie o to chodzi - przerwał jej ojciec.
- Japoprostu uważam, że pańskieoko konia tuczy,a fachowca, nawet poleconego, trzeba pilnować.
Zrobisz, jakzechcesz, ale to chybaniema sensu, ta twoja wyprawa.
- Jak przeprowadzaliśmy babcię do Warszawy - wtrąciłamatka - zabraliśmy stamtąd wszystko, co miało dla niej jakąkolwiek wartość.
-Czyli walizkę książeczek do nabożeństwa iświętych obrazków - dokończyła Hanka.
23.
Nie uczestniczyła w ostatniej przeprowadzce babci Rozalii do Warszawy.
Kuba miał wtedy świnkę i niebyło mowy, bygo zostawić z Darkiem, skądinąd troskliwym ojcem, tonącym w kolejnym projekcie.
Pamiętałaza to słynną walizkęi to, że babcia pozbyłasię wszystkich dokumentów rodzinnych, nic nikomunie mówiąc.
- No tak - przyznała matka niechętnie.
- Wyrzuciła nawetmoje świadectwa szkolne.
- Widać nie były imponujące - powiedziat ojciec i mrugnąłdo Hanki.
-Ty lepiej pokażwłasne.
Szczególnie te bez promocji donastępnejklasy -odgryzła sięmatka.
Hanka przyglądała im się z mieszaniną czułości i zazdrości, nie zamierzając przerywać ich ulubionego zajęcia.
Wiedziała, że wzajemne dogryzanie sobie stanowiło w tym małżeństwie najskuteczniejszy afrodyzjak i najtrwalsze spoiwo.
Rodzice nigdy nie pili sobie z dziubków,a patrząc nanichHanka myślała raczej o skaczących sobie do oczu jastrzębiachniż tulących się gołąbkach.
Byli jednak tak lojalni wobecsiebie i tak skoncentrowani jedno na drugim, że ten pozornybrak czułości nie zwodził nawet Kuby, któryciągłe sprzeczki,a nawet kłótnie dziadków traktował jak wschody i zachodysłońca.
Z drugiej strony, stały widok przekomarzających się rodziców sprawiał, że im dłużej Hanka pozostawała sama,tym bardziej jej marzenia odrywały się od rzeczywistościiulatywaływ krainę fantazji małychdziewczynek.
Jednakprzeważnieto, codziałosię na jawie, zniechęcało Hankędofantazjowania.
Z punktu widzenia innych, bliższychi dalszych, a przedewszystkim zamężnych koleżanek, Hanka stanowiłatakie samo zagrożenie dla ich świętego spokoju jak kobiety rozwiedzione czy z jakichś innych powodów samotne.
Nie dziwiłasię więc, że nie uwzględniały jej ani w swoich planach waka24
cyjnych, ani świątecznych, ani weekendowych, ani przypadkowych, ani żadnych innych.
I słusznie.
Nawet Darek, jejzmarły mąż, zdziwiłby się, ilu jego kolegów, znajomych, a nawet przyjaciółnadal jeszcze miało chęć pocieszyć nieco osamotnioną wdowę.
Dyskretnie, rzecz jasna, tylko raz najakiśczas, wszyscy przecież byli szczęśliwymi mężami i ojcami.
Ale Hanka nie miała najmniejszego zamiaru zostaćdyskretnym pogotowiem seksualnym.
Nie pociągała jej równieżrola "tej jedynej, która go rozumie, w przeciwieństwie dożony, zktórą on wcalenie śpi".
Miała już za sobąparę takich napoły koleżeńskich,na poły biznesowych propozycji.
Towarzyszyłoim na ogół jasnosformułowane zastrzeżenie, iż jakiekolwiek zakłócenie świętego spokoju oficjalnej towarzyszkiżycia niewchodzi w grę.
Chodzi wyłącznie o przyjazną wymianę usług seksualnych.
Co do związków w pełnym tego słowa znaczeniu, no cóż,myślała o tym dużopodczas długich godzin spędzanych nazupełnie nieinteresujących, alezato dobrze płatnych rozliczeniachmiesięcznych, kwartalnych i rocznych, które sporządzała dla wyrastających jak grzyby po deszczu firm i firemek.
Myślała, choć dotychczas jakoś nieprzyszło jej do głowy, żesiedząccałymi dniami we własnym salonie przy komputerze,ma szansę spotkać co najwyżej dziarskiego listonosza.
Nieżebymiałacokolwiek przeciwko listonoszom, aleten, któryobsługiwał jej blok,prezentowałzawsze przetłuszczone włosyi żywą pretensję do całego świata, a poza tym miał najwyżej dwadzieścia lat.
Dominika co jakiś czaspróbowała przekonać Hankę, żebez trudu mogłaby wykorzystać codzienną, parogodzinnąnieobecność Kuby.
Ostatecznie nie wszyscy mężczyźni światasiedzą przyspawani do biurek od dziewiątej do siedemnastej, mówiła.
Ci interesującydla interesującej czterdziestolatki na ogółsami już decydują o tym,kiedy i gdzie pracują.
Można więc zorganizować sobie cośw tym czasie, zamiast
25.
smażyć kotlety na cały tydzień i porządkować szafy.
To można robić wieczorami.
Wspólniez dzieckiem.
Ale Hanka nie chciała niczego "organizować".
Chciała -jeśli już -znowu mieć męża.
Chciałakogoś, z kim mogłabyurzeczywistnić wszystkie swoje wyobrażenia na temat małżeństwa, te zrodzone przez czas samotności, ale i te wyhodowane na niegdysiejszych pretensjach do Darka.
Tylko w bardzorzadkich chwilach samokrytycyzmu przychodziło jej do głowy,że przy tym poziomie oczekiwańi zastrzeżeń jedynym poważnymkandydatem na mężczyznę tejczęścijej życia jest Ken.
Niestety, chwilowo zakochanyw Barbie.
2. Zapisane w zeszycie
Nie udało sięnamówić rodziców ani Dominiłd na sobotniwyjazddo Narwi.
Mimo to Hanka postanowiła pojechać, boperspektywa upojnego weekendu w towarzystwie hydraulikawprawiała ją w panikę.
Umówiłasię z nim w miarę precyzyjnie.
Nie obawiałasię,żezostawi jej łazienkę w gruzach,bo robił już remontyu znajomych.
Mogła co prawda przenieśćsięna dwa dnidorodziców, ale bezprzesady.
I takspędzała wichtowarzystwiemnóstwo czasu, nie zawsze ku ich specjalnejuciesze.
Trudno się dziwić.
Wiedzieli doskonale, że Hankazalega unich nie dlatego, że znajduje niezwykłe upodobaniew towarzystwie mamy i taty, ale po prostu nie wie, co ze sobązrobić.
Tylko samolubni rodzicemogliby się czymś takimcieszyć.
Hanka nie należała do osób, które boją się samotności,nie przepadają za własnym towarzystwem i zrobią wszystko,bylenie zostać anina chwilęsamna sam z własnymi myślami.
Nie.
Ale miała już w tym zakresie spory trening i wie27.
działa doskonale, ile trzeba wymyślać i planować, żeby samotnie i z sensem spędzać wolny czas.
Nie jeden dzień,nietydzień,ale cały czas, bez względuna porę roku i nastrój.
Można, rzecz jasna, zaliczać wszystkie premiery, promocje, wystawyi koncerty w mieście.
Możnaruszaćna wyprawy do lasu, nad jeziora i rzeki.
Można, ale trzeba byćprzygotowanymna to idiotyczne uczucie, jakie ogarnia człowiekaw teatrze czy filharmonii, kiedy wszyscy dookoła chichoczą,szepczą, rozmawiają i dzielą się uwagami, a ona nie ma dokogo pyska otworzyć, chyba że się zaprze i zacznie rozmowęz bileterką.
Można spacerować samotnie ulicami obcychmiast, alejakie ma znaczenie to, że coś się bardzo podoba albo wręcz przeciwnie, jeśli nie ma komu o tym powiedzieć?
Cóż z tego, że wraca się skądś z mnóstwem wrażeń, skoro niema ich z kim podzielić?
A samotne spacery wktórymś z podmiejskich lasów?
Wdzisiejszych czasach?
Lepiej od razu daćw prasielokalnej ogłoszenie: "Ofiarąprzemocy chętniezostanę".
Albo włączyć się w tłum, który czwórkami atakuje LasKabacki w każdą sobotę i niedzielę.
Ale nie tylkoo tochodziłow mocnym postanowieniu wyjazdu do Narwi.
Hanka nigdy dotąd nie przypuszczała, że historia jej rodziny może kryć jakiekolwiek tajemnice.
Możedlatego, że wielka rodzina ojca była jak otwartaksięga, a każda tajemnica w tymgronie przestawała być tajemnicą najpóźniejnastępnego dnia.
Zresztą nigdy się nad tym nie zastanawiała.
Najpierw byłazbytmłoda i zajęta sobą, a potem.
też zbyt zajęta sobą.
W świecie jej osobistychproblemów rodzina zajmowała peryferyjny obszar, gdziematka była matką,a babcia babcią, koniec kropka.
Tajemniczaciotka nie była jednak po prostuciotką.
Byłanieznanym, dalekim człowiekiem, o którym wiedziała tyletylko, że nie chce ich wszystkich znać, bezwzględu na to, jacy są mili i życzliwi światu.
Jawiła się jako postaćnieoczywista i nieco mroczna.
Trudnobyłoją sobie nawet wyobrazić,
28
bo tylko babcia Rozalia wiedziała, jak wygląda, a w domunie zachowałysię żadnezdjęcia.
Ani Hanka, aninikt z członków rodzinynigdy siętemuspecjalnie nie dziwił, ostatecznieżyli w kraju, gdzie większość rodzin potraciła pamiątki,zdjęcia, listy i dokumenty, nie mówiąc o tych, które potraciły prawiewszystkichbliskich.
Skoro nie dało się porozmawiaćani o nic zapytać, mogłaspróbować poznać ten dom, w którym ciotka Jula przyszła naświat i zktórym nawet na starość nie chciała mieć nic wspólnego.
Hanka nie miała żadnej zaległej pracy,bo początek lipca był sezonem urlopowym nawet dlajej klientów.
Nie byłoKuby i jego tysięcznychniecierpiących zwłoki spraw.
Byłapełnia lata i dużo czasu tylko dla niej.
Tak dużo, że ażstrach.
Dom stal przysamej drodze.
Wszystkie stare budynki potej stronie ulicy wychodziły gankami lub frontowymidrzwiami wprost na wąski chodnik.
Kiedy budowano je osiemdziesiąt parę lat wcześniej, nikomu pewnie w głowie nie postało,że błotnista, symbolicznie utwardzona główna ulica miasteczka poszerzy się niemal trzykrotnie, bo ipo co miałaby się poszerzać?
Furmankom, bryczkom, liczonym na palcachjednejręki samochodom i ambulansowi pocztowemu wystarczałw zupełności wąski wyboistygościniec.
A więc ściśle mówiąc,to drogaw ciągu tych kilkudziesięciu latpodpelzła wprostpod drewniane schodkialbo nawet pod same drzwi.
Gdzieniegdziewyglądało to przedziwnie: jakby szerokie ganki z kolumienkami i wąskimi ławeczkami lub oszklonewerandy stanowiły część ulicy, a nie domów, którew zgodnym oburzeniuodwróciły się tyłem do zwycięskiej asfaltówki i rozbudowaływ głąb, ku budynkom gospodarczym i wypielęgnowanym warzywnikom.
Hanka wysiadła z samochodui nacisnęła zardzewiałą furtkę.
Żelastwo skrzypnęło rozdzierająco, ale nie ustąpiło.
Wiedziała, że klucze od domu są u sąsiadówpo prawej.
Liczyła
29.
jednak na to, że uda jej się najpierw rozejrzeć po podwórzu,na ile pozwoli bujne zielsko, które dawno już przekroczyłogranicę niegdysiejszego ogrodu i podpłynęło ciemnozielonąfalą aż do popękanej podmurówki.
Parterowydrewniany dom zokropną murowaną dobudówkąna tyłach był zmurszały,zapadnięty w sobie i niecozgarbiony, jak to staruszek.
Nad zarośniętym podwórzemgórował smukłyżuraw studni, którastała dokładnie nagranicyposesji i najwyraźniej nadal byłaużywana przezsąsiadów.
Z tyłu, wzdłuż przeciwnej granicy, ciągnęły sięszopy.
Na samym przedzie, cofnięta nieco,przycupnęładrewniana wygódka.
Właśnie tego w tejchwili Hanka najbardziej potrzebowała, ale ani furtka, ani brama nie zamierzały ustąpić.
Kopnęła ze złością w żeliwny słupek.
- A, toHaneczka?
- usłyszała gdzieś z boku.
Oddobrych dwudziestu lat nikt poza babcią Rozalią niezwracał się do niej tym dziecięcymzdrobnieniem.
Była "Hanką", "Hanią", "mamą", "córeczką", "dzieckiem" nawet, alenie "Haneczką".
- Tak- zawołała ostrożnie, bo nie sposób było ustalić, który zkrzewówprzy płocie przemawia do niej tak czule.
-To cotam stoisz?
Biegnij się przywitać!
- usłyszała.
Hanka, jako się rzekło, nie należała do osób swobodnychi bezpośrednich.
Ludzie, którzybez ceremonii ignorowalijejpełną grzecznego dystansu uprzejmość, wprawiali ją na ogółw panikę i jeszcze większe usztywnienie.
Tu i teraz jednakżedużo bardziej usztywniał jąstan pęcherza.
Niestety, nie mogła jużodwrócić się na pięcie, wskoczyć do samochodu i pognać do najbliższej stacji benzynowej, bo prawdopodobnienie miałabyjuż po cona niej wysiadać.
Dlatego przywołała na usta możliwie swobodny uśmiechi weszła na sąsiednią posesję.
- Dzieńdobry - rzuciła tam, skąd dobiegał głos.
30
- A dzień dobry, dzieńdobry, w końcu do nas przyjechałaś!
Na drewnianej solidnej ławceukrytej za krzewem jaśminusiedziałaDorota Frankowska w jasnej koszulowejbluzcei podwiniętych do kolan płóciennych spodniach.
Oparta plecami o cembrowinę, obie stopy trzymała w elektrycznej miscedo masażu stóp wypełnionej lazurowoniebieską wodą,zapewne zjakimś płynem.
To stąd dochodził dziwny dźwięk, któryHanka usłyszała zaraz po zgaszeniu silnika.
Miska burczała miarowo, astaruszka przyglądała się Hance uważnie.
Wzajemnie zresztą, tyle że Hanka nie mogłaoderwaćoczu od kolorowej tym razem kokardy we włosachstarszej pani.
Dopiero po chwili oprzytomniała i zaczerwieniona wybąkała:
- Przepraszam, czymogłabym skorzystać z toalety?
-A proszę - uśmiechnęła się staruszka.
-Wejdź do domui na wprost.
Hanka ruszyła krokiem o wiele szybszym,niżby wypadało,ale nie miałajuż siły myśleć o manierach.
Dopiero po dłuższejchwili wyszła spokojna ijuż znowu dobrze wychowana.
- To co tamsłychać?
- zagadnęła staruszka, która tymczasem wytarłajuż nogi lnianym ręcznikiem i zajęła się wsuwaniem bawełnianych skarpetek na stopy zniekształconeolbrzymimi haluksami.
- Mama prosiła, żeby panią serdecznie pozdrowić - oznajmiła Hanka, przysiadając na końcu ławki.
-Tak?
To mile.
-Powiedziała: "Koniecznie pozdrów odemnie Frankowska".
Staruszka pokręciła głową.
-Dziękuję, kochanie.
Od sześćdziesięciu pięciu lat nazywam się po mężu, ale nawet Martusia mówi o mniePrankowska.
Hanka z niejakim trudem uświadomiła sobie,że "Martusia"to prawdopodobnie jej własna matka.
Skądniby ona,
31.
Hanka, miała wiedzieć, jak się nazywa Dorota po mężu,skoro i matka, i babcia zawsze mówiły o niej "Frankowska".
Uśmiechnęła się więc uprzejmie, nadalnie wiedząc, co powiedzieć.
I dobrze, bo staruszka nie potrzebowałarozmówcy,tylko słuchacza.
- Pamiętam, jak Martusia przywiozła tu twojego ojca poraz pierwszy.
Pod koniecwizyty u babci przyprowadziła go donas, przedstawiła, a jemu powiedziała: "A topaństwoFrankowscy, najbliżsi przyjaciele dziadków".
Mójmąż o małoapopleksji nie dostał.
- Wyobrażam sobie - mruknęłaHanka.
-Cieszę się, że przyjechałaś - kontynuowałaDorota.
- Małokto do mnie zagląda, a ja prawie do nikogo.
Co najwyżejjeżdżęna pogrzeby, ale to okropne zajęcie zakopywać kolejnych znajomych i przyjaciół.
Wiesz, dziecko, kiedy życiezaczyna trwać za długo?
Hanka pokręciła głową,słusznie wyczuwając, że pytającanie oczekuje od niej odpowiedzi.
- Wtedy, kochana, kiedy na całym świecie nie ma już nikogo, kto byciępamiętał jako dziecko.
Z każdym rokiem się dotego zbliżam.
Zkażdym rokiem.
Zamilkła, a Hanka gorączkowo zastanawiała się, czy jużwypada poprosić o kluczi zniknąć za płotem.
- Tak, starość jest okropna - podjęła Dorota.
- A ty pewnieprzyjechałaś obejrzeć dom?
- Nowłaśnie - ucieszyła się Hanka.
-Będziesz miała trochę roboty, żebygo doprowadzić dojakiego takiego stanu.
Tak od razu tosię chyba nie da zamieszkać.
-Aleja nie będę tam mieszkać- wyjaśniła Hanka pospiesznie.
- Przyjechałamtylko się rozejrzeć, bo mama chcemożliwie szybko sprzedać dom, tylko musi jeszcze porozumieć się w tej sprawie z ciocią Julą.
- Żartujesz.
- Dorota utkwiła w niejnieco świdrujące spoj32
rżenie.
- Nie, wcale nieżartujesz.
Ale szybko to nie będzie.
Martusia sama powinna to najlepiej wiedzieć.
Staruszka podniosła się z wysiłkiem i kuśtykając, ruszyłado swego domu.
Hanka, nie wiedząc,czy iść za nią, czy zostać i czekać,wybrała wariant pośredni: zerwałasię z ławki i zaczęła nerwowokrążyć po podwórku.
Zajrzała za narożnik domuobrośnięty klemarisem, rzuciła okiemna południową ścianę, skądspływała kaskada czerwonych pelargonii, na wyprostowanepo żołniersku malwy pod płotem, w końcu przystanęła, oparta biodrami o cembrowinę studni.
Tuż za domemkończył, się ogródek kwiatowy.
W miejscu,gdzie ukwiecone grządki powinny przechodzić wwarzywnikciągnący się aż dokońca posesji, zieleniła się trawa, najwyraźniej pielęgnowana,w każdym razie przycinana.
Zcałego sadu pozostawionocztery samotne jabłonki i wyniosłą morwę.
Z boku, bliżej studni, ciągnęły się jeszcze krzewy bzu, jaśminu i rosły jakieś ładne rośliny, które Hanka wielokrotniewidziała, alenie umiała nazwać.
Dorota nie wracała, a ją nadal nosiło.
Odwróciłasię ku zabudowie studni, rzuciła jeszczeraz okiem na puste podwórze,otworzyła zamykane naskobelek drzwiczki i pochyliła się.
Studnia powitałają chłodem.
Pochyliła się niżej.
W tafli wodyzamajaczyła jej własnazniekształcona twarz na tlenieba i pojedynczych gałęzi pobliskiej jabłoni.
Ciemne włosy rozsypały się wokół bladej twarzy,której centrum - z tej perspektywy- stanowiły oczy wciemnej oprawie.
Hanka uśmiechnęła się do tego niewyraźnegoodbicia i już miałapochylićsię głębiej, ale coś nieokreślonego kazało jej obejrzeć siędo tyłu.
Zmrużyła oczy, które zdążyły już przywyknąć do studziennego mroku, i zobaczyłamężczyznę wroboczym strojustojącego przy południowejścianie.
Średniego wzrostu, szczupły,stał, przyciskającdonosa.
garść czerwonych pelargonii?
Wariat?
33.
Hanka zamrugała gwałtownie i wykonała coś, co przymaksimum dobrej woli można by uznać za gest powitania.
Mężczyzna odkłonit się niecosztywno idopiero wtedy zorientowała się, że to, co zasiania mu pól twarzy, to nie garśćkwiatów (idiotka!
), tylko całkowicie zakrwawiona chustka,a facet najwyraźniej zasłabłi dlatego się zatrzymał.
- Pomóc panu?
- zapytała.
Potrząsnął głową i już nie patrząc w jej stronę, wszedł do
domu.
Hanka ponownie odwróciła się ku studni.
Co ją obchodzą
miejscowi?
Może gdyby planowała remontdomu, rozglądałaby się za robotnikami, ale tak?
Niech go opatruje jakaś miejscowa dama, o ilewszystkie jeszcze stąd nie uciekły w poszukiwaniu pracy i ciekawszego życia.
Pochyliłasię nad studnią.
- Męża wypatrujesz?
- usłyszała głos Doroty.
Odwróciła się i odpowiedziała najchlodniejjak umiała:
- Jestem wdową.
-Wiem - odparła staruszka, jakby w ogóle nie dotart doniej całyten chłód.
- Jateż.
Ale ty możesz jeszcze spokojnieznaleźć sobie kogoś.
- Pani też - odpowiedziała Hanka uprzejmie.
Och, jakuwielbiała te rozmowy!
Prawie tak jak wrzodyna tyłku!
- Dziecko!
roześmiałasię Dorota.
- A po cóż mijakiśstarydziad doobskakiwania?
Ja jużjestem w takim wieku, żesama siebie przez cały dzień nie obskoczę, a jeszcze kimś sięzajmować?
Chodź, znalazłam klucze.
Hanka parsknęła śmiechem.
Oto przedstawicielka pokolenia nieskażonego ideą samostanowienia kobiet,pomyślałaznagłym przypływem cieplejszych uczuć wobec kuśtykającej przy niej staruszki.
Mężczyzna u boku to dla nich poprostu obiekt "obskakiwania" i niekończących się obowiązków.
Muszą owdowieć, by wreszcie odetchnąć.
Te kobietybyły nietknięte złudzeniem równości i partnerstwa, więc na
34
starość wolą święty spokójniż samotność we dwojei "obskakiwanie".
Klucz, któryudało się im nie bez trudu przekręcić, byłimponujący, ale sam zamek równie dobrze otworzyłoby zapewnesolidniejszekopnięcie.
Od progu uderzył je zapach stęchlizny i lodowaty mimolipcowego upału powiew.
Dziękuję pani bardzo - bąknęła Hanka, ale nic nie wskazywało na to,że Dorota zamierzają zostawić samą.
- Nie jest źle, wilgocinie czuję - oświadczyłastaruszka,wchodzącpierwsza do pogrążonej wmroku sionki.
- Strasznie zimno, ale topustaki tak wciągają chłód, dalej będzie cieplej,bo ściany drew