12954

Szczegóły
Tytuł 12954
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12954 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12954 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12954 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ELA GRAF. NADZIEJA. ...Jestem tylko nic nie znaczącym pyłkiem, mój kochany. Myślisz, że ktoś oprócz Ciebie zauważy moje odejście? Że to ma naprawdę jakieś znaczenie? 08.02 Robert Mechler przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze. Nad wysokim czołem pojawiło się coraz więcej siwych włosów. Przejechał dłonią po łazienkowej etażerce. Kurz... Sztuczna grawitacja robiła swoje, stacja straciła dużo ze swojej sterylności. Kurz osadzał się na półkach, zdjęciach Marii, tych kilku bibelotach, które przywiózł tu ze sobą... Zupełnie jak w domu na Ziemi. Mimo to stacja nadal była dla niego sztucznym, martwym miejscem. Nie wiązał z nim nawet żadnych nadziei... Na cokolwiek. Ale Robert nie zawracał już sobie głowy nadzieją. Wykonywał swoją pracę, czekając na Koniec. To wszystko. Przez chwilę wpatrywał się w kurz na palcu. Jakby w jego drobinkach odnajdywał okruchy tamtego życia, o którym chciał zapomnieć. Od którego uciekł najdalej jak potrafił. Jednak nawet 40 milionów kilometrów od domu nie mógł uciec od wspomnień o Marii. Maria... Na myśl o niej twarz Roberta złagodniała nieco. Uśmiechnął się do własnego odbicia z rezygnacją. Nie cierpiał już tak, jak wtedy, przed ponad rokiem. Odbił się od dna, zostawił za sobą – tak przynajmniej myślał – ból i rozpacz. Z kosmosu Ziemia, a wraz z nią wszystkie ziemskie, ludzkie troski wydawały się być tylko małym punktem zagubionym w przestrzeni. Tych kilka cudownych lat, spędzonych z Marią; wielkie plany, wspólne zamierzenia, niezmącone szczęście we dwoje... jej choroba, walka z nieuniknionym. Mroczne dni rozpaczy, chwytanie się wszystkiego, co dawało choć cień nadziei; wymowne spojrzenia lekarzy, rozpacz, nadzieja, rozpacz, rozpacz... przerażająca pustka po jej odejściu. Nowe meble ich nowego apartamentu, powoli pokrywające się coraz grubszą pokrywą kurzu. Wściekłość, której nie mógł wyładować. To już minęło... Zabrał ze sobą tylko dwa jej zdjęcia, starą mapę świata – prezent od dziadka, dyplom ukończenia studiów w kosztownej ramce i medal za zajęcie drugiego miejsca w Wielkim Maratonie Pokoju. Małe, hebanowe pudełko mieściło kilka origami, wykonanych przez Marię – gołąbka dostał jeszcze przed ślubem; kilka listów miłosnych i ten ostatni, który dyktowała trzy dni przed śmiercią... Znał go na pamięć. Nie odnajdziesz spokoju, usiłując go osiągnąć za wszelką cenę. Nie uciekaj od życia. Ono i tak jest wszędzie. W każdej drobinie kurzu, który wpada do twojego oka... Wieczorami, przed zaśnięciem, wyobrażał sobie, że pracuje na prawdziwym wysypisku, na Ziemi. Sam czasami czuł się jak odpad... niepotrzebny, niezdatny do użytku wtórnego. Kiedy zamykał oczy, po ścianach pomieszczenia, między plamami pleśni pełzały wielkie, nażarte pająki. Pod łóżkiem piszczały i chrobotały myszy, a może szczury? Ten cień, który przemknął szybko przez uchylone drzwi łazienki – co to było? Coś włochatego, zębatego, z wielkimi pazurami... Ale gdy budził się rano, witało go zawsze niemal klinicznie czyste wnętrze kabiny 06 pokładu B Stacji Przeładunkowej Hefajstos. Wziął szybki prysznic i przystąpił do codziennego zestawu ćwiczeń. Bieżnia, rowerek. Specjalne obciążenia. Sztuczna grawitacja generowana przez urządzenia stacji była niemal identyczna z ziemską. Niemal. Długie miesiące w przestrzeni, bez tej gimnastyki, uczyniłyby z niego kalekę. Zdawał sobie z tego doskonale sprawę, co jednak nie zmieniało faktu, że nienawidził ćwiczyć. Może właśnie dlatego, że musiał. W każdym razie, Centralny System Opieki Zdrowotnej nie otworzyłby drzwi jego kabiny, o ile uznałby, że Robert nie wypocił z siebie dość kalorii. Jedynie kod czerwony mógłby go uwolnić od tortur. A Robert wolał już bieżnię... 09.04 – Co mamy dzisiaj? – Robert zwrócił się do Marka Akseli, drugiego technika Doku – Rutyna, plastik. Dwie przesyłki, Europa i Chiny. Wieczorem przyleci trochę złomu z Tajwanu. – Może wygrzebiemy jakiś komputerek? – zażartował Mechler. – Taa. – Zatarł ręce Mark.– Albo jakąś elektroniczną panienkę, wiesz, widziałeś tę reklamę na kanale Surprise: „...jej nie musisz dmuchać...” – Nie, nie widziałem. – Mechler pokręcił przecząco głową. Mark Akseli przebywał na stacji od niespełna trzech tygodni i ciągle jeszcze przywoływał w rozmowach ziemskie wydarzenia, które nic nie mówiły pozostałym członkom załogi. – A więc mówisz, że Żółtki wyprodukowały elektroniczne lale? I co? – No, po pierwsze, takiej lali nie musisz nadmuchiwać przedtem, żeby dmuchać ją potem. Po drugie, to cudeńko mówi, uczy się... – Uczy? A czego? – W głosie Mechlera słychać było prawdziwe zainteresowanie. – O, wiesz. – Akseli przewrócił oczami. – Zapamiętuje, co lubisz. Zmienia objętość piersi według twojego upodobania. I tak dalej. – O, cholera. Chyba sobie kupię coś takiego. – No, mówię ci, chłopie, nie ma to jak taka Cindy. Same zalety: zupy nie przypali, prezentów nie wymaga, nie narzeka, że śmierdzisz piwem, czy że wracasz o czwartej nad ranem... no i nigdy nie sprowadzi ci do domu mamuśki. – Droga ta Cindy? – Ach – Mark westchnął z przesadnym smutkiem. – Niestety. To jeszcze na razie nie jest rozrywka dla śmieciarzy. Ale może coś sobie wygrzebiesz wieczorem... Śluza otworzyła się ze świstem i do hali wszedł główny technik, Petersen. – Dobry. – Dobry, szefie. Bierzemy się do roboty? – Mhm. Trzeba się streszczać, wieczorem robimy zrzut. Jutro rano przylecą paskudztwa. Paskudztwami nazywano na stacji odpady radioaktywne i substancje silnie toksyczne. Obowiązywał wówczas kod żółty, zrzucano je niemal natychmiast po przybyciu, bez względu na tonaż. Zarząd kładł nacisk na to, by w momencie takiego przeładunku, na stacji znajdowało się jak najmniej innych odpadów. Wymogi bezpieczeństwa. Inna sprawa, że sama stacja powstała nieco ponad rok temu, nie była dobrze przystosowana do obsługi tego rodzaju dostaw. – Nie będzie pełnej puszki, jakieś trzy czwarte, i chyba nawet nie to – zauważył Robert. Petersen wzruszył ramionami. – Pewnie, że powinni otworzyć drugą stację, tylko dla radioaktywnych, z przeładunkiem zewnętrznym. Ale wiecie, jak to jest. – Potarł kciuk opuszkiem palca wskazującego. – Money, money... No, to bierzemy się za te kabelki, chłopcy. Systemy hydrauliczne śluzy zewnętrznej? 15.20 Kargo dotarło bez problemów. Z zewnątrz musiało to wyglądać imponująco. Robertowi nieodmiennie przychodziły na myśl sceny z Odysei kosmicznej: zwolnione tempo, monumentalna muzyka... i ta-ta-tam! Dwa okruchy metalu odnajdują się w wielkiej przestrzeni. Płynnie, powoli, dopasowują się do siebie. Idealnie. Łączą w jedną całość, jak plemnik i komórka jajowa... cóż za wzruszająca chwila... Tylko, że tak naprawdę, mimo skojarzeń, Robert wcale nie czuł się wzruszony w jakikolwiek sposób. Z jego punktu widzenia dokowanie ograniczało się do obsługi komputera. Zresztą, cóż wzruszającego można znaleźć w kontenerze z odpadami, zrzucanym na powierzchnię Wenus? No i nie było nikogo, kto mógłby obserwować dokowanie z zewnątrz i pozwalać sobie na wzruszenia. Nic, tylko wielka pustka przestrzeni kosmicznej... To było odpowiednie miejsce dla niego. Odpowiednie miejsce i odpowiednie zajęcie dla niego. Nikt na niego nie czekał, nikt nie tęsknił. On też nie tęsknił. Nie zostawił na Ziemi nic, oprócz bólu. 17.50 Ostatni kontener zajął miejsce w puszce, jak nazywali wielkie pojemniki, w których zrzucali odpady. Puszki były zaopatrzone w systemy rakietowe, umożliwiające wejście na orbitę schodzącą Wenus, bezpieczną dla stacji. Do zadań Roberta należało między innymi obliczanie odpowiedniej siły ciągu silników, w zależności od ciężaru puszki. W sumie było to dziecinnie proste, wystarczyło wpisać kilka liczb do programu komputera i nacisnąć parę razy Enter. Z zadowoleniem patrzył w prostokątną paszczę puszki. 26 kontenerów, solidnie zamocowanych, było gotowych do ostatniej podróży, której koniec wyznaczała gorąca powierzchnia Wenus. Jeszcze pół godziny i będzie wolny. 19.10 – I co, wygrzebałeś jakieś świerszczyki? Akseli żartował, jakby rzeczywiście mieli do czynienia ze stertą makulatury. A przecież żaden z hermetycznych kontenerów, zawierających sprasowane odpady, nie został otwarty. Ich praca ograniczała się do przeładowania – z wahadłowca na stację, z pokładu stacji do puszki. Klinicznie czysta, chirurgicznie precyzyjna robota. – No, przyjdź potem do mnie, to ci pokażę. Taakie laski. Uwolniona od obowiązków, cała załoga znajdowała się w kantynie. Jedenaście osób,, w tym tylko cztery kobiety. W dodatku dwie mężatki, Catherine Toll i Ingrid Petersen, zazdrośnie strzeżone przez mężów. No i Zara – czarna bogini. Niby miła, dowcipna, ale Robertowi ani przez chwilę nie przyszło do głowy, by się do niej zbliżyć. Nie wyobrażał sobie sypiania z pokładowym psychologiem. Nie, to mogłoby być niebezpieczne. Czy analizowałaby każde jego słowo, gest, jego potrzeby? A po stosunku robiła wykład z Freuda? Zara pisała doktorat o wpływie pracy w przestrzeni kosmicznej na psychikę. Nie pochlebiał mu wcale fakt, że był jednym z przedmiotów jej obserwacji. Pani psycholog była prawdziwą szarą eminencją na stacji. Robert wolał nie uzewnętrzniać swoich stanów duchowych. Zazwyczaj prowadził płytkie, zabawne rozmowy o niczym. Czasem mówił dużo, by nie powiedzieć nic. To była jego maska. Tak naprawdę tylko Gibran, specjalista od toksycznych, rozmawiał z Zarą swobodnie. Zdaniem Roberta, Gibran i Zara pasowali do siebie, nie fizycznie, oczywiście. Gibran był niskim, chudym Egipcjaninem z wyraźną łysiną, który, według własnych słów, przeżył już wszystko, co mogłoby go podniecić. Zara miała prawie 20 lat mniej i tyle samo centymetrów więcej niż on. I raczej nie łączyło ich nic więcej poza tymi zaskakująco swobodnymi rozmowami. Na szczęście była jeszcze Mira. Mira Irvin, rudowłosa, piegowata Kanadyjka, pełniąca funkcję lekarza, pielęgniarki, siostry miłosierdzia... Słodka Mira, zawsze skłonna przytulić do swych bujnych piersi spragnionych miłości kosmonautów. Gdyby nie ona, życie samotnych mężczyzn na stacji byłoby nie do wytrzymania. Mechler także sypiał z Mirą. Po przyjacielsku, jak mawiała, „dla zdrowia”. Wszyscy jej „przyjaciele” mieli na tyle taktu, by nie rozmawiać na temat jej niecodziennego podejścia do spraw zdrowia, nawet w cztery oczy. Tylko na początku, gdy Robert jeszcze czuł się trochę skrępowany sytuacją, bąknął kilka słów do Duchowego. Ale ten zbył Roberta wzruszeniem ramion. – Mój dzień to wtorek – rzucił tylko. I to wszystko. Żadnych skrupułów, żadnych lęków. Żadnych zobowiązań. Żadnych wyrzutów sumienia, scen zazdrości. Układ idealny. Od kilku dni, Robert zauważył to od razu, grono jej „przyjaciół” powiększyło się o Marka. Płynnie i cicho, młody zapuszcza korzenie. Dobrze sobie radzi, stwierdził Robert, obserwując drugiego technika, nie zdradza się prawie niczym; żadnych wymownych spojrzeń, gestów, słów. „Czy chcesz jeszcze herbaty?”... Nic z tych rzeczy. O rany, czy on traktuje Mirą jak tę tajlandzką lalkę?, pomyślał i poczuł jakby ukłucie w piersi. „Nie myśl tylko o własnym nieszczęściu. W skali świata jest ono nieistotne... Miałeś o wiele więcej szczęścia niż inni -pamiętaj o tym. Byliśmy naprawdę SZCZĘŚLIWI przez te sześć lat. Nie znam osobiście nikogo, kto mógłby powiedzieć to samo. Nikogo, Robercie. Pamiętaj, że każda osoba, z którą rozmawiasz w danym momencie, którą mijasz na ulicy, na której zawieszasz wzrok, jadąc metrem, cierpi z jakiegoś powodu, ma jakieś zmartwienie, gryzie się z jakimś problemem. Nie jesteś nigdy sam w swoim bólu. Nie zapominaj o innych. Każdy ma własny powód, własne prawo i własny sposób na okazanie swojego smutku.. „ Robię się sentymentalny na starość, skarcił się natychmiast. Przejmuję się uczuciami innych, jakbym mógł je znać... A może dla niej nie ma to wcale znaczenia? W życiu Roberta nie było już miejsca dla wiary, nadziei i miłości. To wszystko umarło razem z Marią. Ale drażniła go obojętność innych na cierpienia drugiego człowieka. Oni mają jeszcze prawo kochać, wierzyć, szukać szczęścia... Mark Akseli nie wyglądał na kogoś, kto przejmowałby się uczuciami kogokolwiek poza samym sobą. Cóż, życie jest o wiele łatwiejsze, gdy myśli się tylko o sobie. Ale tak nie wolno. Własne nieszczęście uświadomiło Robertowi ogrom niesprawiedliwości świata. Kolosalne rozmiary bólu, który wydawał mu się siłą sprawczą życia we wszechświecie. Cierpimy, zadajemy cierpienie innym. Stosunki społeczne to nic innego, jak interakcje między cierpieniem różnych osób. Nadzieja nie ma sensu. W ostatecznym rozliczeniu przynosi tylko ból. Tak samo jak współczucie. I nie potrafił nie współczuć. Myślał o tych wszystkich, którzy są dopiero na początku drogi, jaką on przebył, by wyzbyć się cierpienia. – Robert? – Hę? – Ocknął się z zadumy. Zara lustrowała go uważnie. Ciekawe, jak długo mówiła do niego – lub o nim – zanim zdał sobie z tego sprawę. – Pytałam, kiedy przyjdziesz na kontrolę. – A tak, jutro wieczorem, może być? – Machnął dłonią. Czy naprawdę musisz zadawać takie pytania przy wszystkich? – nie wymówił tego zdania głośno, ale odczytała je w wyrazie twarzy Roberta i kilku innych członków załogi. Zara stawała się dla nich ciężarem. Frustrowała. Co za paradoks, psycholog, który stanowi główne źródło stresu... 19.40 Dogonił ją tuż przed drzwiami kabiny. – Hej. – Hej. – Masz jakieś plany na ten wieczór? Mira oparła się o ścianę, z dłonią położoną wysoko przy twarzy. Zauważył modnie spiłowane paznokcie. Kurz na stacji musiał w 95% składać się ze zniszczonego naskórka, opiłków paznokci, piasku z oczu... Co ten kurz tak się do niego przyczepił? Cały dzień plącze mu się po głowie... – ...masz ochotę? – Przepraszam, co mówiłaś? – W dodatku znowu odpłynął. – Przepraszam cię – powtórzył, zażenowany.Jestem ostatnio trochę roztargniony. – Pytałam, czy zagrasz w szachy. To był ich kod; zaczynali od partyjki szachów, a zwycięzca przejmował inicjatywę na resztę wieczoru... – Oczywiście. Choć przez to moje rozkojarzenie ryzykuję straszną porażkę. Uśmiechnęła się niemal lubieżnie i odwróciła, by otworzyć drzwi. Kilka siwych włosów zalśniło w światłach korytarza. Nigdy nie zapytał, ile Mira ma lat. Mogła być w jego wieku, może nawet starsza. Maria nie miała siwych włosów; była taka młoda, krucha, pełna życia... Wyciekło z niej tak szybko... Żyliśmy razem w Zielonej Oazie, ale teraz przyszedł czas, by ją opuścić. Wyruszysz sam w podróż przez wielką, szarą pustynię życia. Musisz jednak wierzyć, że odnajdziesz kiedyś inną oazę, równie piękną... nie poddawaj się pustyni, żyj! Robert już w nic nie wierzył. Ale nie miał zamiaru się poddawać. Chciał przeżyć swoje życie do końca. Spokojnie i w miarę wygodnie. Jak większość. 07.58 Mario... Nie potrafię cię zapomnieć. Tęsknię za tobą... Na co dzień staram się zająć przyziemnymi sprawami, robię, co do mnie należy najlepiej, jak potrafię. Uśmiecham się do ludzi.... Ale gdy tylko pojawiasz się w moich myślach, serce mi pęka z tęsknoty. Mario! Odkąd odeszłaś, w moim życiu nie ma żadnej nadziei, żadnego sensu. Tak bardzo chciałbym się nie obudzić.... Dlaczego nie mogę już do ciebie przyjść? Gdzie jesteś? Mario!? Stał zagubiony na wielkiej równinie. Dookoła rozciągała się pylista pustynia, nieskażona żadną plamą, żadnym śladem. Odległy horyzont ginął we mgle, zlewał się z równie pylistym niebem. Nie było północy i południa, przodu ani tyłu, góry, dołu... tylko pustka i kurz. – Mario! – Nie szukaj ciemności. Ona sama wyciągnie po ciebie pazury... To jeden z tych snów, o których nie należy wspominać Żarze. 10.38 Wahadłowiec Iberia zajmował pół ekranu. Opuszczał stację tak, jak przybył, czyli zgodnie z planem.– Czteroosobowa załoga, Europejczycy, skorzystali z dobrego odbioru radiowego, by przekazać najnowsze wiadomości i dowcipy. Robert nie zazdrościł im pracy; długie dni w przestrzeni, w towarzystwie śmiertelnej trucizny. Jak oni to wytrzymują? Dokowanie przebiegało pomyślnie. W tej chwili 12 kontenerów przemieszczało się ostrożnie z hali doku 1 do doku 2, gdzie czekała już podpięta puszka. Petersen i Duchowy nadzorowali taśmę, Gibran kręcił się koło nich z wydrukami w dłoni. Robert widział ich na drugim ekranie z lewej strony. Wszystko szło dobrze. 10. 46 Co może decydować o ludzkim losie? Błąd człowieka? Zmęczenie materiału? Złośliwość przedmiotów martwych? Mikroskopijny okruch, wtopiony w powłokę ochronną kontenera nr 5, który nagle nie wytrzymuje i pęka, uwalniając cienki strumyk śmierci? ...życzenie wypowiedziane we śnie... Peter Toll zareagował natychmiast, odcinając doki od reszty stacji. Robert widział na ekranie wyraz twarzy Petersena i Duchowego. Jakby komputer, na specjalne życzenie jego podświadomości, zrobił zbliżenie ich oczu. Strach i rozpacz. Ból, gdy w płuca wdarł się trujący gaz. W gardle Mechlera uwiązł krzyk, nie był w stanie wydać żadnego dźwięku. Jedynie Gibran zachował względny spokój. Próbował coś jeszcze powiedzieć do kamery, wskazywał na wydruki. Do Roberta dotarło tylko kilka słów: eksplozja... natychmiast uciekać... 10.48 Siedział jak skamieniały, dopóki Peter Toll nim nie potrząsnął. – Zrozumiałeś, co on powiedział?! Musimy się natychmiast ewakuować! Kiedy kwas przeżre kontener nr 7, będzie po stacji! Ruszaj się! Zbierz resztę załogi i uciekajcie! Ja spróbuję nawiązać kontakt z wahadłowcem, żeby was przejęli. – Jak to, was? – Robert zamrugał oczami, wciąż oszołomiony. – Nie czekajcie na mnie. – Toll uśmiechnął się ponuro. – Macie kilka minut na opuszczenie stacji. A nie wiem, ile czasu zajmie mi skontaktowanie się z Iberią. – Peter... ja to zrobię – zawahał się przez moment. – Nie ma czasu na sprzeczki. Ty masz żonę ja nie mam nikogo. Poza tym, poradzę sobie tutaj lepiej niż ty. – Popchnął Tolla w stronę drzwi. – Idź. Peter Toll nie odpowiedział, uścisnął tylko dłoń Roberta i wybiegł z kabiny. Na drugim ekranie coraz gęstsze opary zasłaniały widok poskręcanych ciał i stale rosnącej plamy kwasu. 10.49 Teraz, gdy wiedział, że umrze, poczuł nagle ten prawdziwy, niewymuszony spokój, którego tak mu brakowało od śmierci Marii. Nawet uczucie zadowolenia – poświęca swoje życie dla kogoś innego. To dawało sens całemu jego dotychczasowemu istnieniu, a przynajmniej tym ostatnim miesiącom. Poczuł znowu nadzieję. Miał nadzieję, że im się uda. Nadzieja... 10.50 W doku nr 2 wybuchł pożar. Ciemny dym zasnuł obraz na ekranie komputera. 10.51 Robert Mechler nawiązał kontakt z wahadłowcem Iberia, informując o katastrofie. Myślał o Marii. I o Mirze. Mira nie umrze. Wróci na Ziemię. Byłoby nam dobrze razem. Gdybyśmy przeżyli oboje, mógłbym... Mark Akseli wdarł się do kabiny Miry. Pochylała się, przerażona, z plastikową torebką w dłoni, nad stolikiem, na którym . kłębiła się absurdalna sterta mniej lub bardziej ważnych rzeczy: dyski z danymi, zebranymi w ciągu tych kilku miesięcy, wyniki badań, programy medyczne, maskotki, książki, zdjęcia, kosmetyki, dyskietki z muzyką, leki, bielizna, czasopisma... – Zostaw to wszystko, nie ma czasu. – Ujął jej rękę, pociągnął w stronę drzwi. – Ja... muszę... – Zgarnęła dłonią kilka przedmiotów. Mark zabrał małego pluszowego słonika, wcisnął do kieszeni kurtki. Dopiero teraz dotarło do niej, że przyszedł specjalnie po nią. Chciała go uścisnąć, ale szedł zbyt szybko. Powiedziała więc tylko: – Dziękuję. – Nie ma za co. Spieszmy się. – Pociągnął ją mocniej. Jeśli przeżyjemy oboje, ożenię się z nią, pomyślał. 10.53 Osiem osób podążało w stronę kapsuł ratunkowych na poziomie C. Te na A były nieodwracalnie odcięte, te na poziomie B znajdowały się teraz po złej stronie. 10.55 Otworzyli śluzy. Rozpoczęli procedury. Nie zdążyli. Robert dostrzegł to kątem oka, w tym ostatnim ułamku sekundy. Zdał sobie sprawę, że to koniec. Zdążył jeszcze poczuć złość – że znów dał się nabrać, stara, dobra matka nadzieja znowu go oszukała; smutek – ze względu na resztę załogi, i ulgę – że to już koniec udręki, i że jest taki szybki, bez-bolesny. I zdążył zobaczyć twarz Marii, pochylającej się nad nim, jak tamtego sierpniowego wieczoru... Nie zdążył już wymówić jej imienia. Rozpłynęło się razem z nim w białym świetle i w ciemności, która przyszła zaraz potem. Resztki stacji przeładunkowej Hefajstos, wytrącone wybuchem z orbity, rozpoczęły swą ostatnią podróż – w gorące objęcia Wenus. Czuję, jak ciemność wyciąga po mnie swe pazury... Ale może właśnie tam, w ciemności, kryje się nasza Wielka Oaza? Musisz zachować tę nadzieję, jak ja. Możesz być pewny, że będę tam na Ciebie czekać. Twoja Maria.