15085
Szczegóły |
Tytuł |
15085 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15085 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15085 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15085 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
- MARGIT SANDEMO
NIEROZWIKŁANA ZAGADKA
Ze szwedzkiego przełożyła
ELŻBIETA PTASZYŃSKA - SADOWSKA
POL - NORDICA
Otwock
ROZDZIAŁ I
Odd Stein nigdy nie mówił o Lindehede i o tym, co się tam właściwie wydarzyło
przed jedenastoma laty. Gdy ktoś przez przypadek wspomniał o tym miejscu lub spytał o nie
wprost, jego twarz zasnuwał cień, a on sam zupełnie się zamykał.
Był z nim wówczas także Nils Wangen. On też wolał nie wypowiadać się na temat
Lindehede, nawet w żartach. Gdy tylko zagadka z Lindehede stawała się przedmiotem
rozmowy, po prostu się wyłączał.
Odd Stein niemało widział w swojej karierze. Ale każdy policjant wcześniej czy
później natrafia na przypadek, po którym traci ochotę do dalszej służby. Stein rozwikłał
tajemnicę Lindehede, nie odczuwał jednak z tego powodu ani dumy, ani zwykłej zawodowej
satysfakcji.
Po prostu milczał i próbował ukryć jak najgłębiej wspomnienie o tej sprawie.
Było późne wiosenne popołudnie roku 1950, tajemnicze i trochę mroczne. Odd Stein
wracał właśnie do Oslo po wykonaniu zadania, które nadal zaprzątało jego myśli. Czuł się
zmęczony. Dlatego nawet nie zauważył, że skręcił w drogę, której zawsze konsekwentnie
unikał - drogę biegnącą przez Lindehede. Ostatni raz był tam przed wojną, w 1939 roku.
Kiedy z Nilsem Wangenem, roztrzęsieni, niemal w szoku, wyjeżdżali z tej miejscowości, obaj
byli przekonani, że ich noga już nigdy w niej nie postanie.
Stein zastanawiał się, czy nie zawrócić. Uznał jednak, że szkoda czasu, a poza tym jest
przecież dorosłym mężczyzną i niemało widział w życiu. Zresztą może byłoby dobrze
zobaczyć to miejsce po latach i raz na zawsze pozbyć się złych wspomnień?
Zacisnął zęby i jechał dalej.
Na drodze panował niewielki ruch. Steinowi jechało się dobrze. Zawsze uważał, że
silnik samochodu najlepiej pracuje w chłodnym i czystym powietrzu wiosennego wieczoru.
To już chyba niedaleko...
Minął tablicę informacyjną: LINDEHEDE.
Ładna nazwa, pod którą kryło się przerażające miejsce.
Teraz niewielkie wzniesienie, jeszcze kawałek i...
Odd Stein znalazł się już na wierzchołku wzgórza i teraz jechał drogą w dół.
Nagle, zdziwiony, uniósł lekko brwi.
Pierwsze, co zobaczył, to duża, pustawa stacja benzynowa upstrzona kolorowymi
podświetlanymi szyldami. Za nią wyłaniały się szeregiem wysokie domy.
Czyżby zabłądził?
Musiał nabrać paliwa. Lekko przyhamował i zajechał przed jeden z dystrybutorów.
Wyszedłszy z samochodu przeciągnął się, żeby rozprostować kości zesztywniałe po
długiej podróży. Młody chłopak zaczął napełniać bak jego wozu,
- Czy tu nie leżało kiedyś chłopskie gospodarstwo? - spytał Stein.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia.
Jakiś tęgi starszy mężczyzna w luźnym ubraniu z wystającym pod szyją
podkoszulkiem usłyszał pytanie i zbliżył się do samochodu.
- Tak, chyba ma pan rację - powiedział niewyraźnie. - Stację pobudowano niedawno,
wcześniej było tu podobno jakieś gospodarstwo.
- Dużo się zmieniło - przerwał mu Stein.
- Owszem. I to w szalonym tempie. Mamy tutaj teraz i przemysł.
Komisarz spojrzał na ulicę, która prowadziła przez gęsto zabudowaną miejscowość.
- Jeśli się nie mylę, tuż obok był też cmentarz i mały kościółek.
- Zgadza się. Ale akurat tędy musiała biec droga, no to zbudowali nowy kościół na
drugim końcu Lindehede. Naprawdę elegancki, sam beton, od góry do dołu.
- A cmentarz?
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
- Zrównali go z ziemią. Groby chyba najpierw poprzenosili, tak myślę. Ale tamtego
cmentarza dawno już nie ma!
Może to i lepiej, pomyślał Odd Stein.
- A majątek? - spytał, ogarniając wzrokiem dolinę i całkiem nową dzielnicę
eleganckich domków jednorodzinnych.
- Jego też nie ma. Zdaje się, że z nim wiązała się jakaś podejrzana historia, ale nikt nic
nie wie.
- Nikt - potwierdził krótko Stein.
To właśnie było najdziwniejsze: prasa nigdy się nie dowiedziała, co tak naprawdę
wydarzyło się w Lindehede, bo całą sprawę okryła zmowa milczenia.
Chcąc lepiej widzieć, komisarz przymrużył oczy.
Poczuł się nieswojo, gdy w gęstniejącym mroku dostrzegł w oddali dwa, trzy wysokie
cienie świerków.
Resztki tamtego żywopłotu...
- Był tam też chyba las - bąknął.
- Zgadza się! Wycięty, prawie co do jednego drzewa. Na jego miejscu stoi teraz duża
fabryka, ale jest taka niska, że stąd jej nie widać. A ten staw to znowu napełnili wodą. Ludzie
mówią, że zawisł nad nim jakiś zły urok. Ale ja nie znam tej historii. Chyba nikt jej tak do
końca nie zna.
Mógłbyś ją usłyszeć ode mnie, pomyślał Stein. Ale nikt mnie nie zmusi, żebym
kiedykolwiek ją opowiedział.
Jak dużo zmieniła tu wojna! Wszystko, co się wtedy zdarzyło, należało już do
minionej epoki. To jednak były inne czasy... I zupełnie inny świat.
Dziś Lindehede można by uznać za symbol rozwoju. Zabudowania pochodzące sprzed
wojny zostały zrównane z ziemią. Wysokie, kanciaste betonowe bloki w żaden sposób nie
przypominały dawnego idyllicznego krajobrazu. Wieś licząca od piętnastu do dwudziestu
domów i gospodarstw, a także majątek, po prostu zniknęły. W ciągu zaledwie kilku lat.
Ładnie teraz tu nie było. Mimo to Odd Stein doznał wielkiej ulgi.
Zapłacił za benzynę i ruszył przez owo nowe, nieznane Lindehede.
Jak się okazało, szosa prowadziła obok trzech świerków, które pozostały po dawnym
ciągnącym się kilometr żywopłocie. Wznoszące się ku niebu drzewa majaczyły niczym
widma w wieczornym mroku.
Świerkowy żywopłot...
Stein poczuł ciarki na plecach, dodał gazu. Po chwili Lindehede ze swymi dawnymi
strachami zostało już za nim.
Po kilku kilometrach w wozie komisarza zaczął szwankować zapłon. Coś złego działo
się ze świecą. Muszę wreszcie poważnie pomyśleć o wymianie tego samochodu, westchnął
Stein.
Silnik dławił się i parskał. Nie daj Bóg, gdyby miało się okazać, że nie da się już
jechać dalej. Gdzie ja w ogóle jestem?
Właśnie minął jakąś większą wieś. „Grand Hotel”, głosił szyld, a pod tą nieco
napuszoną nazwą kryła się po prostu dwupiętrowa drewniana buda. Wyglądała jednak dosyć
czysto i schludnie, dlatego Stein zdecydował się w niej zatrzymać. Czuł się zmęczony i nie
miał ochoty spieszyć się z powrotem do Oslo, gdzie czekało go przeprowadzenie rutynowego
dochodzenia w dość banalnej sprawie. Kierowniczkę jakiegoś domu starców podejrzewano o
to, że pozbawia życia swoich uciążliwych podopiecznych, aby zdobyć ich pieniądze i ująć
sobie nieco pracy. Tego rodzaju oskarżenia już dawniej stawiano wielu kobietom pełniącym
tę funkcję. Z reguły były to tylko podyktowane zawiścią pomówienia, oznaczały jednak
ciągnące się w nieskończoność przesłuchania, a te nie bawiły Steina ani trochę.
Gdy otrzymał pokój, poprosił portiera o umówienie go z mechanikiem
samochodowym. Potem uznał, że po trudach dnia należy mu się solidny odpoczynek.
Jednakże noc okazała się niespokojna dla Odda Steina. Gdy tak leżał pod spraną
pościelą w „Grand Hotelu”, starając się zasnąć, powróciła cała historia z Lindehede. A kiedy
wreszcie usnął nad ranem, prześladowała go także we śnie: widział upiorne blade twarze, na
których malowało się przerażenie, rozpacz albo złość.
Po owej nocy zrozumiał, że nie uwolni się od tej historii sprzed lat, jeśli nie odtworzy
jej od początku do samego końca, nie pomijając najdrobniejszych szczegółów. Może w ten
sposób wyrzuci ją z pamięci raz na zawsze.
Pozostało jeszcze do wyjaśnienia kilka detali, które zarówno Wangen, jak i on uważali
za mało istotne dla sprawy, i bynajmniej się nie mylili. Jednakże w ciągu minionych lat Stein
często o nich myślał. Bo choć nie miały większego znaczenia dla rozwiązania zagadki,
sprawiły, że nie potrafił zapomnieć ani Lindehede, ani przerażających wydarzeń, jakie się tam
rozegrały.
Ta historia nie miała żadnych jasnych punktów.
No, może jeden. Ciągłe słowne utarczki Nilsa Wangena z Unni.
Jaki on był wtedy młody, ten Wangen! Po prostu młokos. A on sam? Może miał
dwadzieścia pięć lat? Ale już zdążył wyrobić sobie nazwisko.
Uśmiechnął się nieznacznie. Unni... Niewątpliwie atrakcyjna dziewczyna! Na dodatek
o tak ciętym języku, że nawet Nils Wangen musiał się poddać. Należy współczuć temu, kto
dostał ją za żonę!
Dla Odda Steina cała ta historia rozpoczęła się od zniknięcia młodej dziewczyny
Ingrid Andersen.
Odtwarzał teraz w myślach raport na jej temat sprzed jedenastu lat.
ROZDZIAŁ II
Ingrid Andersen zatrzymała się na skrzyżowaniu, wyraźnie niespokojna,
niezdecydowana i bezradna. Wtedy właśnie zauważyła ją nadchodząca polną drogą
koleżanka, która później złożyła zeznania. Ingrid była dwudziestojednoletnią blondynką o
dosyć bujnych kształtach, ubraną bez smaku w nieco przyciasny płaszcz i wypłowiały żółty
beret. Jej spojrzenie zawsze zdradzało niepewność. Jednakże określony typ mężczyzn
prawdopodobnie uznałby ją za pociągającą - ci, którzy mają słabość do dziewczyn głupiutkich
i ładniutkich.
Ingrid Andersen stanęła właśnie przed dylematem, który przerastał możliwości jej
ograniczonego umysłu, opowiadała koleżanka. Aby zdążyć na spotkanie z Reidarem, powinna
była wybrać drogę na skróty przez las. A na to nie miała ochoty.
Bo wtedy musiałaby przejść nad stawem.
Nad czarnym, bezdennym stawem, w którym nikt nie miał odwagi się kąpać.
Odstraszały od niego nie łodygi lilii wodnych oplątujące nogi pływaków i nie odór zgnilizny.
Odstraszało od niego to, że ciało żadnej z osób, które się w nim utopiły, nigdy nie zostało
odnalezione.
A wielu było takich, co zniknęli w tej tajemniczej głębinie. Wyłącznie samotni
pływacy. Ten staw to jedyne miejsce w Lindehede nadające się do kąpieli, w upalne letnie dni
trudno było oprzeć się pokusie, by nie wskoczyć choć na krótko do wody. Jedyne, co
znajdowano po topielcach, to ich ubrania. Leżały na mchu, starannie złożone albo po prostu
rzucone bezładnie.
(Ale teraz była jesień, kto by tam miał ochotę się kąpać?)
Ostatni raz w ubiegłym roku jakiś młody chłopak.. Zarówno Ingrid, jak i jej
przyjaciółka nie mogły pojąć, że ktoś okazał się na tyle głupi, by się kąpać w stawie, którego
zła sława była powszechnie znana. Ale wszyscy chłopcy są jednakowi. Zarozumialcy, zawsze
chcą udowodnić, że niczego się nie boją.
Ingrid przestępowała z nogi na nogę, nie wiedząc, co zrobić. Była już spóźniona, a
Reidar nie należał do tych, co czekają na dziewczynę. Wspaniale wyglądał w tej swojej
czarnej skórzanej kurtce, a jakie miał oczy!
- Pomyśl, on się ze mną umówił. Może już tam na mnie czeka! - jęczała Ingrid. - Za
późno wyszłam! To wszystko przez mamę, musiałam jeszcze wyprowadzić krowy na
pastwisko.
- Przecież on ma motocykl, mógłby przyjechać do Lindehede - odparła przyjaciółka z
niemiłą logiką, ale Ingrid przeraziła się na samą myśl o tym.
- Reidar w tej naszej dziurze? On nie jest taki! On jest... on jest... po prostu cudowny!
Tak, tak. On rozkazywał, a dziewczyny robiły, co chciał.
- No to idź na skróty! - powiedziała koleżanka. - Chyba nie masz zamiaru się kąpać?
- Pewnie że nie, ale to jeziorko jest takie okropne.
- W takim razie zostaje ci dłuższa droga naokoło. Jak chcesz, pójdę przez las i powiem
Reidarowi, że niedługo się zjawisz.
Tego już było za wiele. Prawdopodobnie Ingrid pomyślała to samo co później
policjanci: że przyjaciółka również miała ochotę na cudownego Reidara.
- Nie, nie! - wykrzyknęła. - Już pójdę na skróty. Nie mogę pozwolić, by czekał!
Po czym westchnęła i pobiegła.
Jacyś starsi ludzie, którzy wybrali się zbierać grzyby, widzieli Ingrid nieco dalej na
drodze prowadzącej przez las. Obejrzeli się nawet za nią, kiedy mignęła im między drzewami,
a potem się oddaliła. Przez chwilę zastanawiali się nawet, jak się nazywa, ale już po chwili,
na widok kilku okazałych koźlarzy, zupełnie o niej zapomnieli.
Byli ostatnimi, którzy widzieli Ingrid Andersen. Ubranie dziewczyny znaleziono na
brzegu jeziorka. Ona sama przepadła bez śladu.
W komendzie policji w Oslo dzień zaczął się nerwowo.
- Nie! - powiedział stanowczo Odd Stein. - Nie chcę żadnych kobiet w moim
wydziale, nawet bratanicy komendanta.
Właśnie przejął obowiązki szefa wydziału kryminalnego i czuł się z tego bardzo
dumny. Nie bez powodu: był przecież jeszcze bardzo młody.
- Ale ta dziewczyna jest niczego sobie - przekomarzał się z nim Nils Wangen.
- Nie ma żadnej pewności, że mielibyśmy z niej jakiś pożytek. Jeśli chce odbyć
praktykę, to niech znajdzie sobie jakieś inne miejsce. Niech wkłada mandaty za wycieraczki
samochodów albo zajmie się alkoholiczkami. U nas, w kryminalnym, nie ma nic do roboty.
- Ale ona już przeszła przez wszystkie inne wydziały - spokojnie zwrócił szefowi
uwagę powolny H?kon Svendsen. - Został jej już tylko nasz. Chyba mierzy całkiem wysoko,
a mówiąc precyzyjniej: to wujek komendant wiąże z nią ambitne plany: Ministerstwo
Sprawiedliwości. Specjalistka do spraw policji.
Odd Stein popatrzył na swych podwładnych.
- Dziewczyna? W Ministerstwie Sprawiedliwości? - Westchnął. - Wobec tego ty, Nils,
się nią zajmiesz. Z pewnością zrobisz to chętnie. Albo nie, ona przypadnie tobie, H?kon. Jutro
rano wyjeżdżam i zabieram ze sobą Nilsa. Wyjdzie mu na zdrowie, jak popracuje trochę w
terenie, bo niedługo zamieni się nam w ducha wiecznie poszukującego drobnych opryszków
stołecznego półświatka.
W piwnych oczach Wangena pojawił się błysk ożywienia.
- Coś nowego?
- Owszem, bardzo dziwna historia. Młoda dziewczyna znika bez śladu w leśnym
jeziorku. I nie jest bynajmniej pierwsza. W ciągu ostatnich trzech lat to już piąta ofiara,
oczywiście wcześniej też było kilka. Ludzie twierdzą, że tym jeziorkiem władają jakieś
pozaziemskie siły. Ale, jak wiecie, ja nie wierzę w takie rzeczy. Tak czy inaczej, zostaliśmy
wezwani przez tamtejszego komendanta. Trochę się wahałem, bo to raczej nie jest nic dla nas.
Skoro jednak w naszym wydziale ma się pojawić jakaś ambitna niewiasta, to wolę już trochę
leśnej mistyki.
W tej samej chwili dał się słyszeć w korytarzu dźwięczny kobiecy głos.
- Och, nie - wymamrotał Odd Stein, zdobył się wszakże na powściągliwy uśmiech
skierowany do młodej damy, która właśnie wparadowała do jego gabinetu.
Miała złociste loki opadające aż na ramiona i błękitne oczy, których żywy blask
świadczył i o poczuciu humoru, i o inteligencji. Była wysoka i szczupła, ubrana ze smakiem
w tweedowy kostium i białą bluzkę, sprawiała poza tym wrażenie osoby bardzo pewnej
siebie.
- A więc to jest nasz wielki Stein - uśmiechnęła się, wyciągając rękę. - No, no, nikt mi
nie powiedział, że poza wszystkim jest pan też przystojny. Czyli od tej pory będziemy
pracować razem? Może być wesoło. Mam na imię Unni.
Odd Stein wyglądał tak, jakby połknął coś kwaśnego. Przecież dopiero niedawno objął
stanowisko szefa wydziału, a na dodatek był niezwykle ambitny. Zupełnie nie wiedział, jak
ma się zachować w tej nieoczekiwanej sytuacji.
- Przede wszystkim chciałbym przedstawić moich współpracowników. To jest H?kon
Svendsen, który wprowadzi panią we wszystko, panno...
- Proszę mi mówić Unni! Wszyscy mnie tak nazywają.
- Hm. Właśnie miałem zamiar wyjść, jeśli więc pani pozwoli... H?kon, zajmiesz się...?
Do widzenia, na razie!
Opuścił pospiesznie własny gabinet, czując się tak, jakby uciekał. Wychodząc,
usłyszał jeszcze głos młodej damy:
- Co to za okropny zapach! To przez te nieopróżnione popielniczki. Jak tu się otwiera
okna?
Stein i Nils Wangen wymienili wymowne spojrzenia, schodząc już po schodach.
Obaj detektywi stali razem z komendantem B?rdsenem nad leśnym jeziorkiem, które
wyglądało wyjątkowo urokliwie i spokojnie w blasku wieczornego słońca, na wpół
przysypane jesiennymi liśćmi o niepowtarzalnych barwach.
- Zarzucaliście sieć?
- Oczywiście - odpowiedział komendant. - Sprowadziliśmy też płetwonurka. Ale
wszystko na nic, jak zwykle.
Odd Stein spojrzał na tajemnicze jeziorko. Pomiędzy dryfującymi na powierzchni
liśćmi połyskiwały czarne oka wody. Jeziorko nie było duże, miało kształt nieregularnego
owalu, w najszerszym miejscu mogło liczyć około dwudziestu pięciu metrów. Droga, na
której stali mężczyźni, biegła zaledwie kilka metrów od brzegu. Po drugiej stronie leżał pas
ziemi usiany porośniętymi mchem pieńkami po wyciętych drzewach, a tuż za nim wznosiła
się ściana mieszanego lasu, w którym dominowały osiki, olchy i świerki.
- Jak wygląda dno?
- Jest bardzo muliste - odpowiedział komendant. - Jak w Loch Ness. Zaledwie kilka
metrów pod powierzchnią woda przypomina szlam, jest czarna i nic przez nią nie widać. A
dno to jedno wielkie błoto.
- I ludzie chcą się w czymś takim kąpać? - zdziwił się Nils Wangen.
- Teraz już nie - odparł komendant, wysoki i szczupły mężczyzna o smutnych oczach.
Odd Stein obejrzał się za siebie. Po drugiej stronie drogi biegł żywopłot.
Kiedyś było to starannie wypielęgnowane zielone ogrodzenie, ale z czasem drzewa
rozrosły się dziko, tworząc zwartą ścianę.
- Co znajduje się za tym zielonym monstrum? - zapytał Stein.
B?rdsen wzruszył ramionami.
- Niewyobrażalnie duża posiadłość pewnego bogacza. Do samych zabudowań jest
jeszcze kilkaset albo więcej metrów. Nazywamy to majątkiem. Ale nie mam pojęcia, co kryje
się bezpośrednio za tym żywopłotem. Pewnie park albo pola, a może las.
- Czyli ta droga biegnie przez pustkowie? Żadnych domów w pobliżu?
- Żadnych.
Znowu odwrócili się w stronę jeziora.
- Czy istnieje lista osób, które tu utonęły?
- Ich nazwiska i daty wypadków mam w głowie.
Odd Stein wyjął kartkę i długopis, a B?rdsen zaczął dyktować.
- Kiedy się to naprawdę zaczęło, nie wiadomo. Pierwsza ofiara, jaką znamy, to Morten
Haug. Utopił się na początku ubiegłego wieku. Podobno był pijany i po prostu wpadł do
wody. Nigdy go nie odnaleziono. Potem jakaś dziewczyna z własnej woli weszła do jeziora i
zginęła. To było na początku naszego stulecia. Nazywała się Marit, nic więcej o niej nie
wiemy. Później długo nic się nie działo. Dopiero trzy lata temu utopiła się kolejna ofiara.
Miała na imię Gunvor. Razem z przyjaciółką, z którą przyjechała tu na wakacje, kąpały się w
jeziorze. Ta druga wróciła na rowerze do hotelu, a Gunvor zamierzała wkrótce do niej
dołączyć. Chciała jeszcze tylko trochę popływać, bo dzień był akurat bardzo gorący. Więcej
jej nie widziano. Oczywiście przeszukaliśmy dno, ale bez efektu.
- Ale ona nie była ostatnia?
- Nie, nie! Następnego lata, czyli dwa lata temu, zrobiło się tak źle, że nikt nie
odważył się nawet tędy przejść. Uznano, że to jeziorko w jakiś mistyczny sposób oddziałuje
na ludzi. Pierwsza była Kit Thomassen. Znaleziono jedynie jej ubranie na brzegu. A nie
wspomniała nikomu nawet słowem, że będzie się kąpać! I tego samego lata...
- Czy to dzieje się tylko latem? - przerwał mu Nils Wangen, niewysoki i energiczny.
- No tak, przecież w zimie nikt się nie kąpie. Poza tym droga, zasypana śniegiem, jest
nie do przebycia. No więc jeszcze w tym samym roku latem zniknęła kolejna wczasowiczka.
W ten sam sposób.
- Młoda? - pytał dalej Stein.
- Trzydziestoletnia kobieta. Niedługo potem przechodził tędy pewien młody chłopak.
Mówi, że nagle poczuł się jakoś nieswojo i uciekł stąd, ile sił w nogach. Później przez długi
czas nikt nie ośmielił się tu nawet zbliżyć, aż do ubiegłego roku, kiedy znowu utonął młody
chłopak. To jeden z tych bohaterów, co to niczego się nie boją. Przechwalał się na lewo i
prawo, że może zupełnie sam popływać w jeziorze. No i w tym roku Ingrid Andersen.
Nawiasem mówiąc, jej Reidar ma alibi, możemy go więc wykluczyć z kręgu podejrzanych.
Odd Stein podsumował:
- Pierwszy: Morten Haug, dziewiętnasty wiek, druga: Marit na początku dwudziestego
wieku, trzecia: Gunvor trzy lata temu, czyli po mniej więcej trzydziestopięcioletniej przerwie,
i czwarta: Kit Thomassen dwa lata temu.
- To miejscowa piękność - wtrącił komendant.
- W tym samym roku trzydziestoletnia kobieta. To już piąta. Czy ona też była ładna?
- Nie wiem, przyjechała tu tylko na wakacje, nigdy jej nie widziałem.
- I dalej: uwodziciel w zeszłym roku i jako siódma Ingrid Andersen w tym roku.
Stein zamknął swój notatnik.
- Ale z tym młodym chłopcem, który stąd uciekł, chętnie bym porozmawiał. Jak on się
nazywa i gdzie mogę go znaleźć?
- To Per Erik, uczeń, mieszka niedaleko stąd.
- Ile ma lat?
- Wtedy miał piętnaście, czyli teraz siedemnaście. Poza tym...
Odd Stein spojrzał pytająco na komendanta.
- Coś jeszcze?
- Nie, nie, nic takiego. To tylko plotka.
- Chciałbym ją usłyszeć.
- Mortena Hauga, tego pierwszego z utopionych, widziano potem w Ameryce.
Stein pokiwał głową.
- Bardzo prawdopodobne. Mam przeczucie, że... - przerwał. - Myślę, że o Mortenie
Haugu możemy zapomnieć. Ale ta młoda dziewczyna, Marit... jej przypadek trochę mnie
niepokoi. Czy jest pan pewien, że zniknęła zupełnie bez śladu?
- Tak. Pamiętam, że przeszukano wtedy bardzo gruntownie całe jezioro.
Stein z zadowoleniem stwierdził, że komendant jest bardzo inteligentny, za każdym
razem bowiem doskonale wyczuwał, do czego zmierza stołeczny detektyw.
- Myślę, że ją też możemy pominąć - powiedział. - Mogło ją przecież znieść w
podwodne zarośla i dlatego jej nie znaleziono. Albo może ówczesne metody przeszukiwania
dna okazały się nieskuteczne w tym jeziorze. Myślę, że powinniśmy się skoncentrować na
pięciu ostatnich ofiarach. Proszę mi powiedzieć, czy w ciągu ostatnich lat był ktoś taki, kto
się tu kąpał i nie utonął?
- O, tak, bo jeśli jest więcej osób, to wtedy nic złego się nie dzieje. Ale od czasu, kiedy
Gunvor przepadła trzy lata temu bez wieści, nikt tu już nie wchodzi do wody. Zaczęto mówić,
że to jezioro jest zaklęte.
Słońce chowało się za horyzontem. Stein, rozejrzawszy się dokoła, poczuł się trochę
nieswojo.
B?rdsen spytał ostrożnie:
- Uważa pan, że to jest dosyć nowa sprawa?
- Tak. Zaczęło się od Gunvor. Trzy lata temu. Proszę mi powiedzieć, czy istnieje jakiś
związek między tymi pięcioma ofiarami?
- Też się nad tym zastanawiałem i mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie ma
żadnego. Niektóre pochodziły stąd, inne spędzały tu tylko wakacje. Większość nie znała się
nawzajem.
- Czyli mamy cztery młode kobiety i jednego młodego mężczyznę. No i tego chłopca,
który uciekł. Zacznijmy od niego!
Per Erik był szczupłym chłopcem o jasnych włosach i oczach o jak gdyby nieobecnym
spojrzeniu. Grzecznie zgodził się pójść razem z policjantami nad jezioro, ale czuł się tam nie
najlepiej, co wyraźnie dało się zauważyć. Oświadczył jednak, że absolutnie nie wierzy w
działanie żadnych nadprzyrodzonych mocy.
- Skoro więc jesteś taki sceptyczny - spytał Stein z uśmiechem - to dlaczego wtedy
uciekałeś, gdzie cię oczy poniosą?
Wysiedli z samochodu i szli drogą przez las.
Per Erik sprawiał wrażenie zakłopotanego.
- Przestraszyłem się - odparł.
- Czego?
- Nie wiem. Może jakiegoś odgłosu. Naprawdę nie wiem.
- Jakiego odgłosu?
Ale Per Erik pokręcił tylko głową. W lesie panował już gęsty mrok. Chłopak, który
nie wierzył w nadnaturalne siły, raz po raz rzucał za siebie lękliwe spojrzenia.
- Czy wiesz, co się mówi o tym jeziorze?
- Jasne.
Właśnie zatrzymali się na brzegu.
- To nam opowiedz - poprosił Odd Stein.
Widać było, że wspomnienia nie są miłe dla chłopca. Unikał patrzenia na wodę, tak
przerażająco nieruchomą w wieczornym mroku. Można by pomyśleć, że to jakaś żywa istota,
która przyczajona czyha na swoją ofiarę, przeszło przez myśl Steinowi.
Było to zaskakujące odczucie jak na mężczyznę tak rzeczowego i chłodnego jak Stein.
Zauważył jednak, że zarówno B?rdsen, jak i Wangen mieli podobne doznania, nie mówiąc już
o chłopcu.
- No więc, szedłem sobie drogą - zaczął Per Erik. - To było w samym środku dnia,
padał deszcz...
- Jak byłeś ubrany? - wtrącił Stein.
Chłopiec zastanowił się przez moment.
- W kurtkę od deszczu z kapturem i w kalosze.
- I miałeś wtedy piętnaście lat - powiedział Stein jakby do siebie. - Mów dalej!
Nils Wangen zerknął na swojego szefa. O co może mu chodzić?
- Kiedy już prawie doszedłem do jeziora, poczułem, że ktoś mnie obserwuje.
- Tak jak teraz? - przerwał mu nieoczekiwanie Nils Wangen.
- Nie. Znacznie intensywniej.
- A czy nie uważasz, że mogło ci się tylko tak wydawać? - spytał B?rdsen.
- Tak, oczywiście - odpowiedział Per Erik, kręcąc się nerwowo. - Ale właśnie coś
takiego poczułem.
- Czy uważałeś, że to jezioro na ciebie patrzy? - spytał Odd.
Chłopiec spojrzał na niego urażony, lecz detektyw był jak najbardziej poważny.
- Przecież jezioro nie może nikogo obserwować - wymamrotał pod nosem Per Erik
trochę niepewnie. - Nie wiem, co to było, wiem tylko, że się potwornie bałem, mimo że
znalazłem się tutaj w środku dnia.
- Wspomniałeś o jakimś odgłosie?
- No tak - odparł z lekkim wahaniem. - Ale nie potrafię go określić. Może to było coś
w rodzaju szeptu.
- Pojawił się i zniknął po sekundzie?
- Skąd, wręcz przeciwnie! - zaprotestował gwałtownie chłopak. - Słyszałem go cały
czas, kiedy tu przechodziłem. Jakby przybliżał się i oddalał.
- Jak głosy mówiące szeptem?
- Nie... raczej nie.
- Miałeś kurtkę z kapturem, może to on tak szeleścił - zauważył Nils Wangen.
- Też tak pomyślałem i zsunąłem go z głowy, żeby lepiej słyszeć. I wtedy... tak, teraz
przypominam sobie, jak to brzmiało! A potem nagle ucichło. Rzuciłem się do ucieczki.
- Mówisz, że po zdjęciu kaptura słyszałeś ten odgłos wyraźniej. Opisz go!
Przypominał szepty?
- Nie. - Per Erik był wyraźnie poruszony, oczy lśniły mu z podniecenia. - Sam nie
wiem, jak mam go określić. Widział pan może kiedyś kota siedzącego na parapecie okna? Jak
siedzi i patrzy sobie na małe ptaszki?
Stein zerknął na niego z niedowierzaniem.
- Nie masz chyba na myśli...? Oczywiście, że widziałem coś takiego.
- A widział pan, jak takiemu kotu ruszają się szczęki? Słyszał pan to charakterystyczne
zgrzytanie? To właśnie było coś takiego! Tylko o wiele głośniejsze.
Wangen i Stein spojrzeli na siebie. Wangen mimo woli odsunął się o krok od jeziora,
które teraz o zmierzchu przypominało mu pokrytego śluzem potwora. Albo grób przykryty
jesiennymi liśćmi.
Odd Stein w zamyśleniu przyglądał się chłopcu.
- Możesz wyświadczyć mi przysługę? Chciałbym, żebyś poszedł w tamto miejsce,
gdzie zakręca droga. Czy ktoś ma może kurtkę od deszczu? Dziękuję, B?rdsen. Czy ona jest z
kapturem? Nie? Szkoda, ale możemy go sobie wyobrazić. Włóż ją, chłopcze, na siebie, o, tak,
to nic, że jest trochę za długa. A teraz ruszaj! Jak będziesz wracał, miń nas i idź dalej. Rób
wszystko dokładnie tak, jak dwa lata temu!
Per Erik zawahał się przez chwilę, ale uznawszy widocznie, że trzech policjantów to
wystarczająca ochrona, oddalił się w kierunku zakrętu.
Zrobiło się już tak ciemno, że niełatwo było dostrzec sylwetkę chłopca. Mężczyźni
czuli się nieswojo. Wysoki żywopłot, który biegł wzdłuż drogi począwszy od jeziora, dalej
gubił się w nieprzeniknionej głębi lasu. Po drugiej stronie jeziora las trwał w nieprzyjemnej
ciszy i martwym bezruchu.
Trzej mężczyźni czekali w milczeniu, kiedy Per Erik zawróci i przejdzie obok nich.
- Czy dostrzegacie w nim coś wyjątkowego? - spytał Stein, nie wiedząc zupełnie,
dlaczego mówi przytłumionym głosem. - Może gdyby miał kaptur na głowie...
- Nie - odparł B?rdsen, przyjrzawszy się uważniej chłopcu, który szedł im naprzeciw. -
Wygląda jak każdy młody człowiek Nie różni się niczym specjalnym od dzisiejszych
młodych ludzi.
- Otóż to! - powiedział Stein. - Otóż to! Dwa lata temu liczył sobie lat piętnaście i
prawdopodobnie był jeszcze smuklejszy. Ponieważ miał kaptur na głowie, z daleka można go
było równie dobrze wziąć za dziewczynę. Ale kiedy go zdjął, ten odrażający odgłos prawie
natychmiast ucichł.
- No nie, teraz to już przesadzasz! - powiedział Wangen z przyganą w głosie. -
Twierdzisz, że jezioro ma oko na dziewczyny? A ten drugi chłopak w zeszłym roku?
- Racja - przyznał Stein. - To były tylko takie fantazje, próba znalezienia jakiegoś
wspólnego motywu. Zapomnijmy o tym!
- Cała ta historia wydaje się właściwie nierealna - rzekł Wangen już bardziej
pojednawczo. - Muszę przyznać, że nic z niej nie rozumiem.
Wszyscy czterej skierowali się z powrotem do głównej drogi i do samochodów.
Zrobiło się już zbyt ciemno, by móc prowadzić dalsze dochodzenie.
- Uważam, że ten pański z pozoru niedorzeczny pomysł coś jednak w sobie ma - rzekł
w pewnej chwili B?rdsen do Steina. - Kilka razy sam wybrałem się tą drogą, żeby sprawdzić,
czy jezioro rzeczywiście w jakiś sposób przyciąga do siebie ludzi. Nie spostrzegłem jednak
niczego specjalnego. Czułem, rzecz jasna, słaby lęk przed tym miejscem, ale miał on źródło w
mojej własnej wyobraźni.
- Czyli już pan to zrobił - odezwał się Stein z uznaniem. - Bo właśnie myślałem o tym,
żeby się tędy przejść, ale pewnie jesteśmy za starzy i za brzydcy dla wielbiącego piękno
małego leśnego jeziorka. Gdybyśmy jednak mieli jakąś odważną dziewczynę...
- Ty chyba całkiem oszalałeś - jęknął Wangen. - Domyślam się, do czego zmierzasz.
Pewnie my ukrylibyśmy się gdzieś w zaroślach i patrzyli, co się stanie?
- No właśnie. Nils...!
Odd Stein zatrzymał się nagle.
- Przecież mamy naszą ambitną koleżankę! - rzekł z błyskiem przekory w oku. -
Nieustraszoną bratanicę komendanta. Jak to ona się nazywa?
- Unni?
- Unni, tak! Może poddamy ją próbie? Przekonamy się, ile odwagi i rozumu jest w tej
ładnej osóbce tak spragnionej kariery!
- No dobrze, niech będzie! Tylko musimy zapewnić jej dobrą ochronę, bo w razie
komplikacji wujek komendant raczej nie byłby z nas zadowolony.
Była to decyzja, której mieli później gorzko żałować.
ROZDZIAŁ III
Odd Stein i Nils Wangen wchodzili właśnie do znanego im tak dobrze wydziału
kryminalnego komendy głównej policji w Oslo, gdy do ich uszu dobiegły podniesione głosy.
Zazwyczaj tak łagodny H?kon Svendsen wyrzucał właśnie za drzwi dwóch młodych
policjantów.
- Wynoście się! - wrzeszczał purpurowy na twarzy. - Weźcie się wreszcie za robotę,
zamiast mi się tu obijać!
- Co tu się dzieje? - spytał spokojnie Stein.
- Och, przepraszam, nie miałem pana na myśli - odpowiedział Svendsen, ocierając
rękawem pot z czoła. - Jakie to szczęście, że pan wrócił. Już nie daję sobie rady z tymi
pielgrzymkami, nie robię nic innego, tylko bez przerwy ich wyrzucam...
- Chwileczkę - chciał wiedzieć Stein - kogo pan wyrzuca i dlaczego?
Svendsen wskazał kciukiem przez ramię do tyłu i szepnął ochryple:
- To wszystko przez nią.
- Ach - powiedział tylko detektyw, co można było zinterpretować na wiele sposobów.
- Jak to dobrze, że wróciliście wreszcie z tej wycieczki - westchnął H?kon Svendsen.
- Nie jestem pewien, czy to rzeczywiście była wycieczka - odparł gorzko jego
przełożony. - Zajmie się pan wszystkimi bieżącymi sprawami, a my za to uwolnimy pana od
kłopotu i tę nieszczęsną kusicielkę zabierzemy do Lindehede.
- Jeszcze tam wracacie? - nie potrafił ukryć zawodu H?kon. - A tymczasem na biurku
wyrośnie góra papierów wyższa ode mnie. Wolałbym...
Nikt jednak nie słuchał jego narzekań.
- Wpadliśmy tylko po to, żeby zabrać kilka rzeczy potrzebnych do prowadzenia
dochodzenia - oświadczył Odd Stein i wchodząc do następnego pokoju, zwrócił się do
powierzonej jego opiece praktykantki: - Unni, na ile poważnie traktujesz swoje obowiązki?
Młoda dziewczyna podniosła się zza biurka.
- Na tyle poważnie, że w każdej chwili mogę rzucić to klejenie kopert - odparła, nie
odrywając wzroku od blatu.
Stein zerknął nie bez sceptycyzmu na szczupłą sylwetkę i na długie, lakierowane
paznokcie dziewczyny.
- Czy jesteś odważna? Tylko nie myl odwagi z tupetem.
- Tyle potrafię zrozumieć. Umiem strzelać, ale nie robię tego z zasady. Jeśli chce pan
poznać raporty z przebiegu mojej wcześniejszej praktyki w policji, to można je znaleźć w
wydziale głównym.
Przyjrzał jej się badawczo, po czym westchnął głęboko i nieoczekiwanie spytał:
- Czy chcesz być przynętą dla ludożerczego jeziorka w lesie?
W twarzy bratanicy komendanta nie drgnął ani jeden mięsień.
- Pewnie tak to nazywają miejscowi, a w rzeczywistości chodzi o coś zupełnie innego?
Kobiety nie powinny być takie inteligentne, pomyślał Stein.
- No właśnie - odrzekł krótko. - Nils Wangen i ja nie wierzymy w bajki.
- Ani ja - dodała. - Czy mogłabym poznać trochę szczegółów, zanim kupię tego kota
w worku?
Nils Wangen wzdrygnął się na dźwięk słowa „kot”. W kontekście sprawy Lindehede
brzmiało ono niezbyt przyjemnie.
W tym momencie Stein przyznał z niechęcią, że Unni zdobyła kolejny punkt: nie
powiedziała definitywnie „tak”, dopóki nie dowiedziała się, na co się godzi.
- Szczegóły poznasz potem - rzucił, a przypomniawszy sobie, czego wymaga
grzeczność, spytał z wyszukaną uprzejmością: - Jak ci się tu podoba?
- Wszyscy chłopcy byli dla mnie naprawdę słodcy. Ostrzyli mi ołówki, załatwiali
różne sprawy, a nawet zreperowali krzesło...
Stein wykrzyknął gwałtownie:
- Nasi chłopcy mają co innego do roboty niż temperowanie ołówków!
Nils Wangen uśmiechnął się do Unni krzywo i rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie
za plecami szefa.
- Czy ty też wybierasz się nad to dziwaczne jezioro, mały przyjacielu? - zagadnęła.
Wangen, młodszy i zaledwie kilka centymetrów wyższy od bratanicy komendanta,
nieco zbyt gwałtownie skinął głową.
- Wspaniale! Wobec tego będę się tam czuła zupełnie bezpieczna.
Trudno było nie zauważyć ironii w głosie dziewczyny.
Ach, więc to tak? pomyślał Nils Wangen. Chcesz wojny, to ją będziesz miała!
I od tej chwili nie ustawały utarczki między nimi.
Podczas przerwy obiadowej Odd Stein zapoznał Unni ze sprawą Lindehede, unikając
spojrzenia krystalicznie czystych niebieskich oczu dziewczyny. Zupełnie nie zwracał uwagi
na przycinki i złośliwości, jakimi Wangen i Unni cały czas obdarowywali się nawzajem.
Niech się bawią, pomyślał.
- Czyli ja przejdę się nad samym jeziorem, wsłuchując się, jak mnie przyzywa,
podczas gdy ty będziesz leżał ukryty w lesie, gotów w każdej chwili mnie uratować.
- Żadne przyzywanie - sprostował Nils Wangen, który nie mógł oderwać wzroku od
zjawiskowo pięknej dziewczyny - tylko wyczekujące, chciwe zgrzytanie zębami.
- Dzięki, widziałam już w swoim życiu sporo kotów spragnionych krwi - odparła
sucho. - Również je słyszałam. Nie musisz się wysilać. Zgadzam się. To może być zabawne.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że możesz sobie złamać paznokieć? - ostrzegł Wangen.
- Chyba żartujesz? To niemożliwe! Prędzej kark.
- To by było na razie wszystko - bąknął Stein. - O, idzie szeregowy Rosenlund.
- Och, jaki on jest słodki! - wyraziła swój zachwyt Unni. - Przesiedział przy moim
biurku całe dwa dni. Czy nie mógłby pojechać z nami jako moja podpora moralna?
Stein, westchnąwszy, podniósł się z krzesła.
- Wykluczone! Za godzinę bądźcie gotowi. Wyruszamy.
Komendant B?rdsen był jedyną osobą w Lindehede, która znała powód przyjazdu
ekipy z Oslo. Im mniej wtajemniczonych, tym lepiej. Ponieważ jednak musiał akurat
wyjechać w teren w innej sprawie, wobec tego dzień później na skrzyżowaniu dróg pod
Lindehede zatrzymali się tylko Stein, Wangen i Unni.
- Trochę wystraszona? - spytał Stein z wyczuwalną nadzieją w głosie.
- Nawet odrobinę! Nie wierzę w żadne widma ani duchy. Chociaż ubiegłej nocy śniło
mi się, muszę przyznać, jakieś ohydne małe jeziorko, które kłapało i zgrzytało w
sadystycznym pożądaniu i chwytało dziewice, a następnie zjadało je doszczętnie, nie
pozostawiając żadnych śladów.
- Milutka wizja - przyznał Wangen. - Czy opowiedziałaś ten sen Freudowi? Nawiasem
mówiąc: czy ty jesteś dziewicą?
Unni zaczerwieniła się.
- Trochę przesadziłeś - rzuciła ostro. - Poza tym przecież nie wszystkie były
dziewicami. W każdym razie jedna to mężatka, a druga...
- Czy my przypadkiem nie odbiegamy od tematu? - przerwał im Odd Stein. - Nils,
dajcie spokój tej niedorzecznej gadaninie. Jesteście przecież w pracy! Posłuchaj, Unni,
potrzebujemy piętnastu minut, żeby dotrzeć na koniec lasu za jeziorkiem. Oczywiście,
pójdziemy na skróty. A ty idź spokojnie drogą przez las, dojdź do krzyżówki na jego skraju i
tam na nas poczekaj. Czy to jasne?
- Tak jest!
- I zwracaj uwagę na każdy najmniejszy szczegół! Każdy odgłos, każdy ruch i każde,
jakby to powiedzieć, doznanie.
- Tak jest. Tylko miejcie pistolety w pogotowiu, chłopcy! I przypadkiem nie
spudłujcie, kiedy to groźne jezioro się na mnie rzuci!
Żarty żartami, ale w tym lesie zniknęło przecież bez śladu pięcioro ludzi.
Stein i Wangen byli już na miejscu, dobrze ukryci wśród drzew. Między liśćmi
widzieli otwartą przestrzeń z małym oczkiem wodnym, na wpół ukrytą drogę, a w tle czarną
ścianę świerków, tworzącą wysoki żywopłot.
Nie musieli długo czekać na Unni, która niebawem pokazała się na drodze. Zbliżała
się do skraju lasu; młoda kobieta wyglądała na całkowicie beztroską i zajętą własnymi
myślami.
- Urocza dziewczyna - szepnął Wangen.
Odd nic nie powiedział.
Kiedy znalazła się przy jeziorku, jej sylwetka odcinała się wyraźnie na tle ciemnego
żywopłotu.
Ani razu nawet nie spojrzała w ich stronę, zauważyli jednak, że zerknęła na jezioro,
kiedy, nie zatrzymując się ani na sekundę, przeszła obok niego. Po chwili znowu zniknęła w
lesie.
- Idziemy - powiedział cicho Stein. - Na krzyżówkę po drugiej stronie.
Przedzierali się bezszelestnie przez leśną gęstwinę. Na skrzyżowaniu czekała na nich
Unni. Znajdowali się teraz na terenie innej gminy, ale nigdzie nie widzieli ani jednego domu.
To chyba gdzieś niedaleko stąd mieszka Reidar, chłopak Ingrid Andersen.
- No i co? - odezwał się Stein.
- Nic! Odrażające miejsce, ale potwora ani widu, ani słychu.
Odd Stein zacisnął mocno szczęki.
- Oczywiście, można założyć, że ktoś dla zabawy zostawia swoje ubranie na brzegu, a
sam znika, żeby ludzie myśleli, że utonął. Mógłbym zrozumieć, gdyby zrobiła coś takiego
jedna osoba, no, może dwie. Ale pięć? Poza tym chyba żadna z nich nie miała powodu, by
zniknąć, wyjechać gdzieś daleko. Co się dzieje, Unni? - zwrócił się do swojej podopiecznej,
widząc w jej oczach lekki niepokój.
- Powiedział pan, że mam mówić o wszystkim, również o odczuciach?
- Tak.
- Ale to jest głupie!
- Głupie czy nie, mów!
Ściągnęła brwi.
- Nie należę do strachliwych - zaczęła z lekkim ociąganiem - ale to było jakieś takie
dziwne. - Minęła chwila, zanim zdołała znaleźć odpowiednie słowa. - Sama nie wiem...
Poczułam ciarki na plecach i lodowate zimno. Miałam poczucie, że ktoś, albo coś, na mnie
czyha. Nie, to właściwie śmieszne. Prawdopodobnie czułam po prostu waszą obecność.
- Czy mogłabyś zrobić to jeszcze raz? Pójść tą samą drogą, tylko w odwrotnym
kierunku?
- Oczywiście.
- Chodzi nam o to, żebyśmy mogli podejść do całej tej sprawy w sposób trzeźwy i
rzeczowy, eliminując ewentualny wpływ emocji i sugestii.
- Chyba nie chce pan powiedzieć, że wierzy w te bzdury o hipnotycznym działaniu
jeziorka? - spytała Unni lekko rozbawiona. - Że ludzie wskakują do niego, jakby w dziwny
sposób przyciągani. Jeśli o mnie chodzi, jestem przekonana, że wszystkie rzekome ofiary żyją
gdzieś sobie na jakiejś rajskiej wyspie daleko od północnych zimnych wiatrów i świetnie się
mają. Albo może istnieje jakiś związek między nimi, prawdopodobnie mieli coś do ukrycia i
zniknęli, zrzucając winę na niewielkie, Bogu ducha winne jeziorko.
- Czyli nie wierzysz w to, że oni nie żyją?
- Absolutnie.
Stein zawahał się przez chwilę.
- Tym razem Wangen i ja nie będziemy stać tak blisko jeziora. Mam ochotę zrobić
mały eksperyment. Chciałbym poznać twoje wrażenia bezpośrednio, czyli w tej samej chwili,
kiedy ich doznajesz.
- Nie bardzo rozumiem.
- Nils, pokaż nam ten aparat, który dostaliśmy od znajomego angielskiego wynalazcy.
Wangen otworzył niewielką skrzyneczkę, która już od dawna wzbudzała ciekawość
Unni.
- To jest mały nadajnik - wyjaśnił Stein, wysuwając antenę i wskazując na kilka
przycisków. - Tak naprawdę to jest niezwykle nowoczesny nadajnik szpiegowski. Istnienie
tego urządzenia trzymane jest w tajemnicy, ale jego wynalazca to mój dobry przyjaciel i
dlatego go dostałem. W samochodzie zaś mam odbiornik, ale jest za duży, żeby go nosić. My
nie możemy nadawać do ciebie, ty natomiast będziesz mogła wszystko nam relacjonować.
Trzymaj aparat jak najbliżej ust, ale tak, żeby go nie było widać.
Unni wypróbowała kilka sposobów.
- Mogę iść z rękami skrzyżowanymi z przodu. Albo nieść go pod pachą.
- Nadajnik nie ma zbyt dużego zasięgu, dlatego postaram się wjechać samochodem do
lasu tak blisko jeziorka, jak tylko się da - obiecał Stein.
- Ale jak będzie nam przekazywać relację? - zastanawiał się Wangen. - Przecież nie
będzie szła i mówiła do siebie jak jakaś sklerotyczna staruszka!
To rzeczywiście był problem.
- Mogę śpiewać - oznajmiła nieoczekiwanie Unni. - Bez obawy, mam nie najgorszy
głos, nie rozbolą was uszy.
- Tylko nie wrzeszcz! - ostrzegł ją Nils Wangen.
- Będę nucić najcudowniejsze pieśni miłosne. Jaka jest twoja ulubiona melodia?
„Jimmy Sailor”? Nie, za krótki tekst. Nie martwcie się, coś znajdę. Znowu pójdziecie na
skróty?
- Tak. Potem wjedziemy samochodem do lasu i na ciebie poczekamy.
- Nils, kochanie, masz liść za uchem. Jak Carmen - powiedziała słodko Unni. - A we
włosach pełno sosnowych igieł.
- To bardzo dobrze - odparł poważnie Wangen. - Zbieram je sobie do kąpieli.
- To ty się kąpiesz?
- Czasami na Boże Narodzenie, w zależności od tego, czy muszę czy nie.
- Idziemy - przerwał im Odd Stein. - Zanim zaczniecie naprawdę obrażać się
nawzajem. Unni, ruszysz stąd dokładnie o jedenastej trzydzieści.
W chwilę później Wangen i Stein stali już przy samochodzie. Przejechali krótki
odcinek drogi przez las, po czym się zatrzymali i włączyli odbiornik.
Najpierw, jak zwykle na początku, rozległy się trzaski i piski; potem odezwał się głos
Unni, co do sekundy o godzinie 11.30, i to na tyle wyraźnie, że mogli odróżnić słowa.
- Wchodzę do lasu. Przez trzy pierwsze minuty nie będę nadawać, bo w tej części lasu
nie ma nic ciekawego.
Wangen pokiwał głową z uznaniem. Zmierzyła czas, idąc tamtędy pierwszy raz.
Sprytna dziewczyna!
Wyłączyli więc odbiornik na dwie i pół minuty po czym uruchomili go znowu.
Po kilkunastu sekundach usłyszeli głos dziewczyny.
- Zbliżam się teraz do tego miejsca i zaraz przejdę do śpiewu, jeśli nie macie nic
przeciwko temu. Postaram się zachowywać poważnie.
I zaczęła śpiewać. Wybrała melodię starej rosyjskiej pieśni ludowej „Wołga, Wołga”.
Czasami nie zgadzały się wiersze, słowa były dzielone nie tak jak trzeba, ale solistka
niewzruszenie śpiewała dalej.
- Wyszłam na wolną przestrzeń - nuciła. - I nie czuję zupełnie nic. Zatrzymam się nad
jeziorem. Żeby się przekonać, czy doznam czegoś dziwnego. Myślę jednak, że to wszystko to
czyste bzdury.
Na moment zapadła cisza. Po chwili Unni rozpoczęła następną zwrotkę.
- Muszę przyznać, że czuję się jakoś dziwnie. Stein, to jest coś niesamowitego, ale nie
wiem, co tu się tak naprawdę dzieje. O mój Boże, słyszę ten dźwięk! Nie, to jest okropne!
Z trudem dopasowywała słowa do rytmu melodii. Mimo zakłóceń wyraźnie słyszeli
przerażenie w jej głosie.
- Chyba lepiej stąd pójdę - śpiewała. - Idę brzegiem jeziora. Ale ten dźwięk jest
naprawdę przerażający. Nie chcę już tu być. Muszę szybko się stąd wydostać, żeby to... to
jest. Och!
Ten okrzyk nie należał już do piosenki. Stein i Wangen skamienieli.
- Pędź do niej tą drogą! - krzyknął Odd Stein. - Unni!
Ona jednak nie mogła go oczywiście usłyszeć. Nils Wangen był już daleko.
Jej głos przeszedł teraz w niewyraźny szept. Stein zrozumiał, że musiała trzymać
nadajnik tuż przy ustach. Już nie śpiewała.
- Stein! Stein, słyszy mnie pan? - szeptała ogarnięta paniką. - To jakiś obłęd! Muszę
stąd uciekać, i to szybko! To nie jezioro. To żywopłot!
ROZDZIAŁ IV
Dobry Boże, pomyślał Stein. Nie wiedział, czy powinien traktować słowa dziewczyny
poważnie czy się śmiać. W gruncie rzeczy to wszystko brzmiało dość groteskowo - najpierw
żywe jeziorko, a teraz z kolei żywy żywopłot. Ale cała ta okolica miała w sobie coś
nieopisanie niesamowitego, głos Unni zdradzał bezgraniczny strach, a pięć osób zniknęło
bezpowrotnie i bez śladu. Chyba jednak trzeba podejść serio do tej sprawy.
Był pełen uznania dla dziewczyny, która mimo wszystko na tyle zachowała
przytomność umysłu, że nie pozbyła się nadajnika.
- Biegnę wzdłuż żywopłotu, a to jest cały czas za mną - dyszała przerażona. - Zupełnie
jakby cały ten żywopłot żył i chciał mnie schwytać. Straszny, przerażający dźwięk.
Nagle z głośnika doszedł jej stłumiony krzyk. Odd Stein zmusił się, by zostać przy
odbiorniku. Miał nadzieję, że Nils Wangen zaraz dotrze do Unni.
Znowu jej głos. Szeptała gorączkowo poprzez bezradne łkanie:
- Coś mnie ściga, nie wiem co. Na pomoc, ratunku!
Krzyk dziewczyny nagle zamarł jakby rozwiany przez wiatr.
Stein wyłączył odbiornik i puścił się pędem drogą przez las. Biegł tak szybko jak
nigdy dotąd