2793
Szczegóły |
Tytuł |
2793 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2793 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2793 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2793 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TERRY PRATCHETT
Ruchome Obrazki
Sp�jrzcie...
Oto kosmos. Nazywany czasem ostatni� granic�.
(Tyle �e - naturalnie - nie mo�e istnie� ostatnia granica, bo niby z czym mia�aby graniczy�? Ale jak na granic�, ta jest nale�ycie przedostatnia...).
Na de roj�w gwiazd zawis�a mg�awica, ogromna i czarna; jeden czerwony olbrzym l�ni w niej niby szale�stwo bog�w...
I raptem to l�nienie okazuje si� b�yskiem w gigantycznym oku, przes�oni�tym nagle mrugni�ciem powieki; ciemno�� porusza p�etw� i Wielki A'Tuin, gwiezdny ��w, p�ynie dalej przez mrok.
Na jego grzbiecie - cztery s�onie. Na ich grzbietach, obramowany wod�, migocz�cy pod male�kim, orbituj�cym wok� s�o�cem, wiruj�cy majestatycznie wok� g�r otaczaj�cych zamarzni�t� O�, spoczywa Dysk - �wiat i zwierciad�o �wiat�w.
Niemal nierzeczywisty.
Rzeczywisto�� nie jest cyfrowa, zero-jedynkowa, lecz analogowa. Jest czym� stopniowym. Inaczej m�wi�c, rzeczywisto�� to cecha, kt�r� obiekty posiadaj� w taki sam spos�b, w jaki posiadaj� - powiedzmy - ci�ar. Na przyk�ad niekt�rzy ludzie s� bardziej rzeczywi�ci ni� inni. Ocenia si�, �e na dowolnej planecie istnieje tylko pi�ciuset prawdziwych ludzi, i w�a�nie dlatego przez ca�y czas niespodziewanie na siebie wpadaj�.
�wiat Dysku jest tak nierzeczywisty, jak to tylko mo�liwe, a przy tym dostatecznie rzeczywisty, by istnie�.
I dostatecznie prawdziwy, by mie� prawdziwe k�opoty.
***
Jakie� trzydzie�ci mil w kierunku obrotowym od Ankh-Morpork przyb�j hucza� na omiatanym wiatrem, pokrytym faluj�c� traw� i piaszczystymi wydmami skrawku l�du - w miejscu gdzie Okr�g�e Morze spotyka si� z Oceanem Kraw�dziowym.
Samo wzg�rze by�o widoczne na wiele mil dooko�a - niezbyt wysokie, ale wznosi�o si� po�r�d wydm niby ��d� odwr�cona dnem do g�ry albo wyj�tkowo pechowy wieloryb. Porasta�y je kar�owate drzewa. Nie moczy� go �aden deszcz, je�li tylko m�g� si� jako� z tego wykr�ci�. I chocia� wiatr rze�bi� wydmy wok�, niski wierzcho�ek trwa� w wiecznej, dzwoni�cej ciszy.
Nic pr�cz piasku nie zmieni�o si� tu od setek lat.
A� do dzisiaj.
Prymitywna chata z wyrzuconego przez morze drewna zosta�a zbudowana na d�ugim �uku pla�y... Chocia� okre�lenie "zbudowana" to obraza dla wszystkich w historii budowniczych prymitywnych chat z wyrzuconego przez morze drewna. Gdyby morze zwyczajnie zostawia�o drewno na stosie, pewnie uzyska�oby lepszy wynik.
W tej chacie umar� w�a�nie pewien starzec.
- Oj - powiedzia�.
Otworzy� oczy i rozejrza� si� po izbie. Od jakich� dziesi�ciu lat nie widzia� jej zbyt wyra�nie.
Potem zsun�� je�li nawet nie nogi, to wspomnienie n�g z legowiska z morskiego wrzosu i wsta�. Nast�pnie wyszed� na zewn�trz, w krystalicznie czysty poranek. Z zaciekawieniem spostrzeg�, �e cho� jest martwy, nadal ma na sobie widmowy obraz ceremonialnej szaty - poplamionej i wytartej, to prawda, jednak wci�� mo�na by�o pozna�, �e kiedy� uszyto j� z czerwonego pluszu ze z�otymi lam�wkami. Ubranie umiera chyba razem z cz�owiekiem, a mo�e cz�owiek ubiera si� w my�lach, ze zwyk�ego przyzwyczajenia.
Przyzwyczajenie doprowadzi�o go te� do stosu drewna przy chacie. Kiedy jednak spr�bowa� podnie�� jakie� polano, d�o� przenikn�a przez nie na wskro�.
Zakl��.
Wtedy dopiero zauwa�y� jak�� spogl�daj�c� w morze posta� na granicy fali. Opiera�a si� na kosie. Wiatr szarpa� jej czarn� szat�.
Ruszy� ku niej utykaj�c, przypomnia� sobie, �e nie �yje, i pomaszerowa� spr�ystym krokiem. Nie chodzi� tak ju� od dziesi�cioleci; zdumiewaj�ce, jak szybko wracaj� takie rzeczy.
By� w po�owie drogi, gdy posta� si� odezwa�a.
DECCAN RIBOBE.
- To ja.
OSTATNI STRA�NIK WR�T.
- No, chyba tak. �mier� zawaha� si�.
JESTE� NIM CZY NIE? spyta�.
Deccan poskroba� si� po nosie. To jasne, pomy�la�; trzeba nadal m�c siebie dotyka�. Inaczej cz�owiek rozpad�by si� na kawa�ki.
- Formalnie rzecz bior�c, Stra�nik musi by� wyznaczony przez Najwy�sz� Kap�ank� - wyja�ni�. - A Najwy�szych Kap�anek nie ma ju� od tysi�cy lat. Widzisz, nauczy�em si� wszystkiego od starego Tento, kt�ry tu mieszka� przede mn�. Pewnego dnia zawo�a� mnie i m�wi: "Deccan, wygl�da na to, �e umieram, wi�c teraz wszystko spada na ciebie, bo je�li nie zostanie tu nikt, kto nale�ycie pami�ta, wszystko zacznie si� od pocz�tku, a wiesz, co to oznacza". No i w porz�dku... Ale trudno to nazwa� oficjalnym naznaczeniem, ot co.
Obejrza� si� na piaszczyste wzg�rze.
- �yli�my tu tylko on i ja - westchn��. - Potem ju� tylko ja, kt�ry pami�ta�em Holy Wood. A teraz... Podni�s� d�o� do ust.
- O rany...
TAK, powiedzia� �mier�.
B��dem by�oby stwierdzenie, �e po twarzy Deccana Ribobe przemkn�� wyraz paniki, poniewa� w tej chwili jego twarz znajdowa�a si� o kilka s��ni od niego i ozdabia� j� rodzaj zastyg�ego u�miechu, jakby Deccan wreszcie zrozumia� dowcip. Ale jego duch wyra�nie si� zmartwi�.
- Widzisz, bo to jest tak - zacz�� pospiesznie. - Nikt tu nie przychodzi, tylko rybacy z s�siedniej zatoki, ale oni zostawiaj� ryby i uciekaj�, a to z powodu zabobon�w. No a przecie� nie mog�em i�� i szuka� sobie ucznia, bo musia�em podtrzymywa� ogie� i wznosi� mod�y...
TAK.
- ...To straszna odpowiedzialno��, kiedy jest si� jedynym, kt�ry potrafi wykonywa� jak�� prac�...
TAK! zgodzi� si� �mier�.
- Oczywi�cie, tobie nie musz� t�umaczy�...
NIE.
- ...I wiesz, mia�em nadziej�, �e znajdzie si� jaki� rozbitek albo kto� przyjdzie tu szuka� skarb�w, a ja mu wszystko wyt�umacz�, jak kiedy� stary Tento mnie, naucz� pie�ni... No, jako� to poza�atwiam, zanim umr�...
TAK?
- Pewnie nie ma mo�liwo�ci, �ebym tak jakby...
NIE.
- Tak my�la�em - westchn�� przygn�biony Deccan. Spojrza� na fale za�amuj�ce si� przy brzegu.
- Kiedy�, tysi�ce lat temu, sta�o tu wielkie miasto - powiedzia�.
- Znaczy si� tam, gdzie teraz jest morze. Kiedy przychodzi sztorm, mo�na us�ysze� dawne dzwony �wi�tyni bij�ce pod wod�.
WIEM.
- Lubi�em tu siada� w wietrzne noce i s�ucha�. Wyobra�a�em sobie martwych ludzi na dole, jak dzwoni� w dzwony.
A TERAZ MUSIMY JU� I��.
- Stary Tento m�wi�, �e co� jest pod pag�rkiem i to co� mo�e kaza� ludziom robi� r�ne rzeczy. Wk�ada im w g�owy dziwne mrzonki - m�wi� Deccan, z oci�ganiem ruszaj�c za wysok� postaci�.
- Ja tam nigdy nie mia�em �adnych mrzonek.
ALE TY �PIEWA�E�, zauwa�y� �mier�. Pstrykn�� palcami.
Ko� przerwa� skubanie suchej trawy na wydmach i podbieg� pos�usznie. Deccan spostrzeg� zdumiony, �e zwierz� zostawia na piasku �lady kopyt. Spodziewa� si� raczej snop�w iskier, a przynajmniej nadtopionych kamieni.
- Ehm... - odchrz�kn��. - Mo�esz mi powiedzie�, no... co teraz b�dzie?
�mier� powiedzia�.
- Tak my�la�em - mrukn�� sm�tnie Deccan. Ognisko, przez ca�� noc p�on�ce na niewysokim wzg�rzu, rozsypa�o si� w chmur� popio�u. �arzy�o si� jeszcze kilka g�owni. Wkr�tce zgasn� i one.
....
...
..
.
Zgas�y.
.
..
...
....
Przez ca�y dzie� nic si� nie wydarzy�o. Potem, w niewielkim zag��bieniu u st�p drzemi�cego pag�rka, poruszy�o si� kilka ziarenek piasku. Ods�oni�y male�ki otw�r.
Co� si� wynurzy�o. Co� niewidzialnego. Co� radosnego, samolubnego i cudownego. Co� tak niematerialnego jak idea, kt�r� w�a�nie by�o. Dzik� ide�.
By�a stara w spos�b, jakiego nie mierz� kalendarze znane Cz�owiekowi; w tej chwili mia�a wspomnienia i potrzeby. Pami�ta�a �ycie w innych czasach i innych wszech�wiatach. Potrzebowa�a ludzi.
Unios�a si� ku gwiazdom, zmieniaj�c kszta�t i wij�c si� jak dym.
Na horyzoncie p�on�y �wiat�a.
Lubi�a �wiat�a.
Przygl�da�a im si� przez kilka sekund, po czym -jak niewidzialna strza�a - wyd�u�y�a si� w stron� miasta i pomkn�a naprz�d.
Lubi�a te� akcj�...
I min�o kilka tygodni.
***
Przys�owie m�wi, �e wszystkie drogi prowadz� do Ankh-Morpork, najwi�kszego z miast Dysku.
W ka�dym razie przys�owie m�wi, �e istnieje takie przys�owie, kt�re m�wi, �e wszystkie drogi prowadz� do Ankh-Morpork.
To nieprawda. Wszystkie drogi prowadz� z Ankh-Morpork, ale czasami ludzie pod��aj� nimi w niew�a�ciwym kierunku.
Poeci ju� dawno zrezygnowali z opisywania tego miasta. Teraz ci bardziej przebiegli staraj� si� je usprawiedliwia�. M�wi�, �e owszem, mo�e i jest �mierdz�ce, mo�e jest zat�oczone, mo�e faktycznie wygl�da tak, jak wygl�da�oby Piek�o, gdyby wygasi� tam wszystkie ognie i przez rok trzyma� stado kr�w z rozstrojem �o��dka, ale trzeba uczciwie przyzna�, �e pe�ne jest wszechobecnego, wibruj�cego, dynamicznego �ycia. To prawda, chocia� m�wi� o tym poeci. Inni, kt�rzy nie s� poetami, odpowiadaj�: co z tego? Materace te� bywaj� pe�ne �ycia, a nikt nie tworzy o nich sonet�w. Obywatele nienawidz� mieszkania tutaj. Kiedy musz� wyjecha� w interesach, szuka� przyg�d, czy - najcz�ciej - odczeka�, a� up�ynie termin jakich� prawnych ogranicze�, wr�cz marz� o powrocie, �eby nienawidzi� mieszkania tutaj jeszcze troch�. Z ty�u powoz�w przyczepiaj� naklejki z napisami: "Ankh-Morpork - rzygaj albo rzu�". Nazywaj� je Wielkim Wahooni1, od owocu.
Od czasu do czasu jaki� w�adca buduje wok� Ankh-Morpork mur - oficjalnie po to, by nie wpuszcza� wrog�w. Ale Ankh-Morpork nie obawia si� wrog�w. Wi�cej nawet; wita wrog�w serdecznie, pod warunkiem �e s� to wrogowie zamo�ni2. Miasto przetrwa�o powodzie, po�ary, dzikie hordy, rewolucje i smoki. Niekiedy tylko dzi�ki przypadkowi, to prawda, ale przetrwa�o. Radosny, nieodwracalnie skorumpowany duch miasta okaza� si� odporny na wszystko...
A� do dzisiaj.
***
Bum!
Eksplozja zniszczy�a okna, drzwi i wi�ksz� cz�� komina. Przy ulicy Alchemik�w taki wybuch nie by� niczym niezwyk�ym. S�siedzi woleli nawet eksplozje, kt�re przynajmniej �atwo jest zlokalizowa� i kt�re szybko si� ko�cz�. S� o wiele lepsze od zapach�w, kt�re si� s�cz� zewsz�d i bez ko�ca.
Eksplozje by�y tu naturalnym elementem krajobrazu - a raczej tego, co z niego zosta�o.
Ta ostatnia nie�le si� uda�a, wed�ug opinii miejscowych koneser�w. W k��bach czarnego dymu b�ysn�o czerwone j�dro, kt�re nie zawsze daje si� zauwa�y�. Od�amki na wp� roztopionego muru by�y bardziej roztopione ni� zwykle. Stanowczo, uznano, eksplozja robi�a wra�enie.
Bum!
Minut� czy dwie po wybuchu jaka� posta� wytoczy�a si� z poszarpanego otworu, gdzie kiedy� tkwi�y drzwi. Nie mia�a w�os�w, a jej ubranie jeszcze si� tli�o.
Zataczaj�c si� dotar�a do grupki gapi�w podziwiaj�cych dzie�o zniszczenia. Ca�kiem przypadkiem po�o�y�a d�o� na ramieniu sprzedawcy gor�cych mi�snych pasztecik�w i kie�basek w bu�ce, znanego jako Gard�o Sobie Podrzynam Dibbler. Dysponowa� on niemal magiczn� zdolno�ci� pojawiania si� w miejscach, gdzie mo�na co� sprzeda�.
- Szukam... - oznajmi�a posta� z rozmarzeniem - s�owa. Mam na ko�cu j�zyka.
- Pype�? - podpowiedzia� Gard�o.
I natychmiast odzyska� handlowe zmys�y.
- Po takich prze�yciach - doda�, podsuwaj�c postaci tac� z tak� ilo�ci� zutylizowanych szcz�tk�w organicznych, �e by�a ju� prawie �wiadoma - przyda si� panu gor�cy pasztecik...
- Nienienie... To nie pype�. Takie co�, co si� m�wi, kiedy cz�owiek co� odkryje. Biegnie si� po ulicy i krzyczy... - gor�czkowo t�umaczy�a osmalona posta�. - Takie specjalne s�owo... - doda�a, marszcz�c czo�o pod warstw� sadzy.
T�umek niech�tnie pogodzi� si� z faktem, �e wi�cej wybuch�w nie b�dzie; teraz otoczy� osmalonego alchemika. Widowisko mog�o si� okaza� r�wnie zajmuj�ce.
- Tak, zgadza si� - o�wiadczy� starszy m�czyzna, nabijaj�c fajk�. - Krzyczy si� "Po�ar! Po�ar!". - By� wyra�nie dumny z siebie.
- To nie to...
- Albo "Ratunku!", albo...
- Nie, on ma racj� - przerwa�a mu kobieta z koszem ryb na g�owie. - Jest takie specjalne s�owo. Zagraniczne.
- Szczera prawda - potwierdzi� jej s�siad. - Specjalne zagraniczne s�owo dla ludzi, kt�rzy co� odkryli. Wynalaz� je jaki� zagraniczny typek w k�pieli...
- Dajcie spok�j... - Pierwszy m�czyzna odpali� fajk� od tl�cego si� kapelusza alchemika. - Ja na przyk�ad nie rozumiem, dlaczego obywatele tego miasta maj� biega� po ulicy i wrzeszcze� po poga�sku tylko dlatego, �e wzi�li k�piel. Zreszt� sp�jrzcie na niego. On wcale nie bra� k�pieli. Potrzebuje k�pieli, owszem, ale si� jeszcze nie k�pa�. Po co ma biega� i wrzeszcze� po poga�sku? My te� mamy doskona�e s�owa do wrzeszczenia.
- Na przyk�ad jakie? - wtr�ci� Gard�o Sobie Podrzynam. Palacz fajki zawaha� si�.
- No... - powiedzia�. - Na przyk�ad... "Co� odkry�em"... albo... "Hurra!"...
- Nie! - zn�w mu przerwa�a handlarka rybami. - My�la�am o tym typie gdzie� spod Tsortu czy gdzie. Siedzia� w k�pieli i wpad� na jaki� pomys�, wi�c wyskoczy� z wrzaskiem na ulic�.
- A co wrzeszcza�?
- Nie wiem. Mo�e "Dajcie mi r�cznik!".
- Na pewno by wrzeszcza� jak nie wiem co, gdyby spr�bowa� czego� takiego u nas - o�wiadczy� weso�o Gard�o. - A teraz, panie i panowie, mam tu kie�baski w bu�ce, od kt�rych �linka...
- Eureka - oznajmi� cz�owiek pokryty sadz�.
- Co z ni�? - zdziwi� si� Gard�o.
- Nic, o to w�a�nie s�owo mi chodzi�o. Eureka. - Zak�opotany u�miech rozja�ni� czarn� twarz. - To znaczy "Mam to".
- Co takiego?
- To. A przynajmniej mia�em. Oktoceluloz�. Niezwyk�y materia�. Mia�em go w r�ku. Ale trzyma�em za blisko ognia - westchn�� alchemik tonem cz�owieka, kt�ry dozna� wstrz�su. - To bardzo wa�ne. Musz� zanotowa�. "Nie dopuszcza� do rozgrzania". Bardzo wa�ne. Musz� zanotowa� bardzo wa�ny fakt.
I pocz�apa� z powrotem do ruin.
Gard�o spogl�da� za nim przez chwil�.
- Ciekawe, o co mu chodzi�o - mrukn��. Po czym wzruszy� ramionami i podni�s� g�os do krzyku. - Paszteciki! Gor�ce kie�baski! W bu�ce! �wie�utkie! �winia jeszcze nie zauwa�y�a, �e znikn�y!
***
Migotliwa, wiruj�ca idea ze wzg�rza przygl�da�a si� temu z wysoka. Alchemik nie mia� poj�cia, �e tam jest. Wiedzia� tylko, �e jest dzisiaj niezwykle pomys�owy. Teraz idea zauwa�y�a umys� sprzedawcy pasztecik�w.
Zna�a takie umys�y. Uwielbia�a takie umys�y. Umys�, kt�ry potrafi sprzedawa� koszmarne paszteciki, potrafi r�wnie� sprzedawa� marzenia. Skoczy�a.
Na dalekim wzg�rzu bryza rozwiewa�a zimny, szary popi�. Ni�ej, o st�p pag�rka, w zag��bieniu mi�dzy dwoma kamieniami, gdzie walczy� o przetrwanie kar�owaty ja�owiec, poruszy� si� w�ski strumyczek piasku.
***
Bum!
Delikatny ob�ok tynkowego py�u sp�yn�� na biurko w�a�nie w chwili, kiedy Mustrum Ridcully, nowy nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, usi�owa� zawi�za� wyj�tkowo oporn� much�. Wyjrza� przez witra�owe okno. Chmura dymu unosi�a si� nad przedmie�ciem Ankh-Morpork.
- Kwestooor!
Zdyszany kwestor zjawi� si� po kilku sekundach. G�o�ne ha�asy zawsze go niepokoi�y.
- To alchemicy, mistrzu - wysapa�.
- Ju� trzeci raz w tym tygodniu. Przekl�ci handlarze fajerwerk�w - mrucza� pod nosem nadrektor.
- Obawiam si�, �e tak, mistrzu - zgodzi� si� kwestor.
- Co oni tam wyprawiaj�?
- Naprawd� nie wiem, mistrzu. - Kwestor powoli odzyskiwa� oddech. - Alchemia nigdy mnie nie interesowa�a. Jest zbyt... zbyt...
- Niebezpieczna - o�wiadczy� stanowczo nadrektor. - Tylko mieszaj� r�ne paskudztwa i powtarzaj�: "Zaraz, a co si� stanie, je�li dodam kropelk� tego ��tego...". A potem biegaj� przez dwa tygodnie bez brwi.
- Chcia�em powiedzie�: niepraktyczna - doko�czy� kwestor. - Pr�buj� robi� wszystko trudniejszym sposobem, kiedy jest przecie� dost�pna zwyczajna, codzienna magia.
- My�la�em, �e pr�buj� leczy� kamienie filozof�w czy co� takiego. Same bzdury, gdyby kto� mnie pyta�. A poza tym wychodz�.
Gdy nadrektor zacz�� wymyka� si� z pokoju, kwestor pospiesznie zamacha� do niego plikiem papier�w.
- Zanim pan wyjdzie, nadrektorze - zawo�a� z rozpacz� - mo�e zechcia�by pan podpisa� kilka...
- Nie teraz, cz�owieku - odburkn�� nadrektor. - Musz� si� z kim� spotka� w sprawie konia, tak?
- Tak...?
- No w�a�nie.
Drzwi si� zatrzasn�y.
Kwestor popatrzy� na nie i westchn��.
Niewidoczny Uniwersytet miewa� w przesz�o�ci najrozmaitszych nadrektor�w. Du�ych, ma�ych, sprytnych, lekko ob��kanych i zupe�nie ob��kanych - przychodzili, s�u�yli przez jaki� czas, niekiedy tak kr�tko, �e nie zd��y� nawet powsta� oficjalny portret do zawieszenia w G��wnym Holu, a potem umierali. Starszy mag w magicznym �wiecie ma mniej wi�cej takie perspektywy d�ugotrwa�ego zatrudnienia jak biegacz przez p�otki na polu minowym.
Jednak�e z punktu widzenia kwestora nie mia�o to znaczenia. Owszem, imi� zmienia�o si� od czasu do czasu, ale najwa�niejsze, �e zawsze by� jaki� nadrektor. A najwa�niejszym zaj�ciem nadrektora, je�li kwestor to dobrze rozumia�, by�o podpisywanie papier�w, najlepiej - z punktu widzenia kwestora - bez ich uprzedniego czytania.
Ten jednak by� inny. Przede wszystkim rzadko kiedy bywa� u siebie, chyba �e akurat chcia� zmieni� zab�ocone ubranie. I krzycza� na ludzi. Zwykle na kwestora.
A przecie� pomys�, by wybra� na nadrektora kogo�, kto od czterdziestu lat nie postawi� nogi na Niewidocznym Uniwersytecie, wydawa� si� naprawd� znakomity.
Ostatnio zbyt wiele by�o star� mi�dzy r�nymi obrz�dkami magii. Dlatego, dla odmiany, najstarsi magowie zgodzili si�, �e Uniwersytet potrzebuje spokoju, by przez kilka miesi�cy mogli knu� swoje spiski i intrygi w ciszy i bez przeszk�d. Po przestudiowaniu akt odkryto, �e niejaki Ridcully Bury, kiedy w zadziwiaj�co m�odym wieku dwudziestu siedmiu lat osi�gn�� poziom maga Si�dmego Stopnia, porzuci� uczelni� i wyjecha�, by dogl�da� rodzinnych posiad�o�ci gdzie� na wsi.
Wydawa� si� idealny.
- Odpowiedni cz�owiek - uznali wszyscy. - Nowa miot�a. Nowe porz�dki. Wiejski mag. Powr�t do natury, do korzeni magii... Weso�y staruszek z fajk� i b�yszcz�cymi oczami. Taki co potrafi jedno zio�o odr�ni� od drugiego, taki co idzie przez las, a ka�dy zwierz jest mu bratem. Te rzeczy. Sypia pod gwiazdami jak nic. Nie zdziwimy si�, je�li wie, co m�wi wiatr. Mo�na si� za�o�y�, �e zna imi� ka�dego drzewa. I jeszcze rozmawia z ptakami.
Wys�ano go�ca. Ridcully Bury westchn��, pokl�� troch�, w warzywniku znalaz� swoj� lask�, s�u��c� za podp�rk� stracha na wr�ble, i wyruszy�.
...A je�li zacznie sprawia� k�opoty, dodali magowie, cho� ju� tylko w my�lach, to przecie� kogo�, kto gada do drzew, mo�na si� bez k�opotu pozby�.
A potem Ridcully Bury przyby� i okaza�o si�, �e rzeczywi�cie rozmawia z ptakami. W�a�ciwie to krzyczy na ptaki, a krzyczy zwykle "Trafi�em ci�, draniu!".
Zwierz�ta l�dowe i ptaki powietrzne istotnie zna�y Ridcully'ego Burego. Osi�gn�y tak� doskona�o�� w rozpoznawaniu kszta�t�w, �e na dwadzie�cia mil wok� jego posiad�o�ci ucieka�y, kry�y si�, a w sytuacjach rozpaczliwych gwa�townie atakowa�y na sam widok szpiczastego kapelusza.
W ci�gu dwunastu godzin od przybycia Ridcully umie�ci� w spi�arni dla s�u�by stado my�liwskich smok�w, ostrzela� ze swej potwornej kuszy wrony na staro�ytnej Wie�y Sztuk, wypi� tuzin butelek czerwonego wina i zwali� si� do ��ka o drugiej nad ranem, �piewaj�c piosenk� ze s�owami, kt�re co starsi i obdarzeni s�absz� pami�ci� magowie musieli sprawdza� w s�ownikach.
Po czym wsta� o pi�tej rano i poszed� polowa� na kaczki w�r�d mokrade� wok� uj�cia Ankh.
Wr�ci� narzekaj�c, �e na ca�e mile wok� nie ma tu dobrych miejsc do �owienia pstr�g�w. (W Ankh nie da si� �owi� ryb; trzeba skaka� po haczykach, �eby je zmusi� do zanurzenia).
I zam�wi� piwo do �niadania.
I opowiada� dowcipy,
Z drugiej strony, my�la� kwestor, przynajmniej nie pr�bowa� si� wtr�ca� w kierowanie Uniwersytetem. Ridcully'ego Burego kierowanie zupe�nie nie interesowa�o, chyba �e sfor� ps�w my�liwskich. Je�li czego� nie mo�na by�o trafi� strza��, upolowa� albo z�owi�, nie widzia� w tym wi�kszego sensu.
Piwo na �niadanie! Kwestor zadr�a�. Magowie nie czuli si� najlepiej przed po�udniem, wi�c �niadania w G��wnym Holu przebiega�y w spokoju i ciszy, zak��canej jedynie chrz�kni�ciami, dyskretnym st�paniem s�u�by i tylko z rzadka czyim� st�kni�ciem. Ludzie ��daj�cy g�o�no cynaderek, kaszanki i piwa byli tu zjawiskiem nowym.
Jedyn� osob�, kt�rej nie przera�a� �w okropny cz�owiek, okaza� si� Windle Poons. Windle Poons mia� sto trzydzie�ci lat i by� g�uchy. By� tak�e specjalist� od staro�ytnych tekst�w, jednak potrzebowa� sporej dozy uwagi i d�u�szego przygotowania, by poradzi� sobie z dniem dzisiejszym. Przyswoi� jako� fakt, �e nowy nadrektor to przyjaciel zwierz�tek i ptaszynek; potrwa tydzie�, albo i dwa, nim zauwa�y zmian� sytuacji. Tymczasem stara� si� rozmawia� uprzejmie i grzecznie, wykorzystuj�c swoj� skromn� wiedz� o Naturze i innych sprawach.
Mniej wi�cej tak: "Przypuszczam, �e to, mm, mi�a odmiana, mm, spa� teraz w normalnym ��ku zamiast pod, mm, gwiazdami?". Albo "Te przedmioty tutaj, mm, nazywamy no�em i widelcem, mm". I "Te, mm, zielone kawa�ki w jajecznicy, mm, to pewnie b�dzie pietruszka, nie s�dzi pan?".
Nowy nadrektor podczas jedzenia na nic prawie nie zwraca� uwagi, a Poons nie zauwa�a�, �e nikt mu nie odpowiada, wi�c doskonale si� dogadywali.
Zreszt� kwestor mia� inne problemy.
Na przyk�ad alchemik�w. Alchemikom nie mo�na ufa�. Traktuj� siebie zbyt serio.
Bum!
I to by�a ostatnia. Potem mija�y kolejne dni, nie akcentowane nawet najmniejsz� eksplozj�. Miasto uspokoi�o si� z wolna, co by�o posuni�ciem bardzo nierozs�dnym.
Kwestorowi nie przysz�o do g�owy, �e koniec wybuch�w wcale nie oznacza, i� przestali to robi�, czymkolwiek to by�o. Oznacza po prostu, �e zacz�li to robi� jak nale�y.
***
By�a p�noc. Przyb�j hucza� o brzeg i fosforyzowa� w�r�d nocy. Wok� pradawnego wzg�rza d�wi�k wydawa� si� tak martwy, jakby dobiega� przez kilka warstw aksamitu.
Otw�r w piasku sta� si� ju� ca�kiem spory.
Gdyby przy�o�y� do niego ucho, mo�na by odnie�� wra�enie, �e s�ycha� stamt�d oklaski.
***
Wci�� by�a p�noc. Ksi�yc w pe�ni sun�� ponad dymami i oparami Ankh-Morpork, wdzi�czny za kilka tysi�cy mil nieba, kt�re dzieli�y go od miasta.
Dom Gildii Alchemik�w by� nowy. Zawsze by� nowy. Zosta� wybuchowo zdemolowany i odbudowany czterokrotnie w ci�gu minionych dw�ch lat, ostatnio bez sali wyk�adowo-prezentacyjnej - w nadziei �e oka�e si� to rozs�dnym posuni�ciem.
Tej nocy pewna liczba zakapturzonych postaci ukradkiem dosta�a si� do wn�trza. Po kilku minutach �wiat�a w oknie na ostatnim pi�trze pociemnia�y i zgas�y.
No, prawie zgas�y.
Co� si� tam dzia�o. Przez chwil� w oknie widoczne by�o dziwne migotanie, a zaraz potem zabrzmia�y okrzyki rado�ci.
By� te� d�wi�k. Tym razem nie wybuch, ale niezwyk�e, mechaniczne mruczenie, jakby kto� umie�ci� zadowolonego kota na dnie blaszanego b�bna.
Brzmia�o tak: klikaklikaklikaklika... klik. Trwa�o to kilka minut, na tle radosnego gwaru. A potem kto� powiedzia�:
- To ju� wszystko, kochani.
***
- Co ju� wszystko? - zapyta� nast�pnego ranka Patrycjusz
Ankh-Morpork.
Stoj�cy przed nim cz�owiek dr�a� ze strachu.
- Nie wiem, wasza wysoko��. Nie chcieli mnie wpu�ci� do �rodka. Kazali czeka� pod drzwiami, wasza wysoko��.
Nerwowo splata� palce. Spojrzenie Patrycjusza przebija�o go na wylot. To by�o dobre spojrzenie; w�r�d innych mia�o i t� zalet�, �e sk�ania�o ludzi do m�wienia, chocia� wydawa�o im si�, �e ju� sko�czyli.
Tylko Patrycjusz wiedzia�, ilu ma w mie�cie szpieg�w. Ten akurat by� s�u��cym w Gildii Alchemik�w. Mia� kiedy� pecha i stan�� przed Patrycjuszem, oskar�ony o w��cz�gostwo. Po czym z w�asnej i nieprzymuszonej woli zgodzi� si� zosta� szpiegiem3.
- To wszystko, wasza wysoko�� - zaj�cza�. - Tylko to dziwne klikanie i jaki� taki migotliwy blask pod drzwiami. I jeszcze, tego... powiedzieli, �e �wiat�o s�o�ca nie jest tu odpowiednie.
- Nie jest odpowiednie? To znaczy jakie?
- No... Nie wiem, wasza wysoko��. Powiedzieli tylko, �e nieodpowiednie. I �e powinni pojecha� gdzie�, gdzie jest lepsze. Ehm... A potem kazali mi i�� i przynie�� co� do jedzenia.
Patrycjusz ziewn��. W szale�stwach alchemik�w by�o co� nieopisanie nudnego.
- Doprawdy - mrukn��.
- Ale jedli kolacj� ledwie pi�tna�cie minut wcze�niej - wyrzuci� z siebie s�u��cy.
- Mo�e to, co robili, wzmaga apetyt.
- Tak, tylko kuchnia by�a ju� zamkni�ta na noc, wi�c musia�em wyj�� i kupi� tac� kie�basek w bu�kach od Gard�a Dibblera.
- Doprawdy... - Patrycjusz spojrza� na papiery, czekaj�ce na jego biurku. - Dzi�kuj� ci. Mo�esz i��.
- I wie wasza wysoko��? Smakowa�y im. Naprawd� im smakowa�y!
***
To, �e alchemicy w og�le mieli swoj� gildi�, by�o zadziwiaj�ce. Magowie s� tak samo niech�tni wszelkiej wsp�pracy, ale te� z natury sk�onni do hierarchizacji i wsp�zawodnictwa. Potrzebuj� organizacji. Co komu przyjdzie z bycia magiem Si�dmego Stopnia, je�li nie ma sze�ciu ni�szych stopni do spogl�dania na nie z g�ry i �smego Stopnia, do kt�rego si� d��y? Inni magowie s� niezb�dni, by ich nienawidzi� i nimi pogardza�.
Tymczasem ka�dy z alchemik�w pracowa� w samotno�ci, w zaciemnionych pokoikach albo ukrytych lochach, poszukuj�c wielkiej wygranej: kamienia filozoficznego albo eliksiru �ycia. Alchemicy byli zwykle chudzi, mieli zaczerwienione oczy, a ich brody w�a�ciwie trudno uzna� za brody, raczej za grupki pojedynczych w�os�w, garn�ce si� do siebie dla wzajemnej ochrony. Wielu alchemik�w nosi�o te� na twarzach mglisty, nieziemski wyraz, jaki jest skutkiem zbyt d�ugiego przebywania w obecno�ci wrz�cej rt�ci.
Nie chodzi o to, �e alchemicy nienawidzili innych alchemik�w. Oni ich nie zauwa�ali albo my�leli, �e to morsy.
Dlatego te� ich ma�a, pogardzana gildia nie aspirowa�a to statusu gildii tak pot�nych, jak - powiedzmy - Z�odziei, �ebrak�w czy Skrytob�jc�w. Stara�a si� wspomaga� wdowy i sieroty po tych alchemikach, kt�rzy z przesadn� swobod� podeszli do cyjanku potasu, na przyk�ad, albo przedestylowali jakie� ciekawe grzybki, wypili rezultat i weszli na dach, by ta�czy� z wr�kami. Tych wd�w i sierot nie by�o zbyt wiele, naturalnie, poniewa� dostatecznie d�ugie kontakty z innymi lud�mi sprawia�y alchemikom powa�ne trudno�ci. Na og�, je�li ju� si� �enili, to tylko po to, �eby kto� m�g� przytrzymywa� im kolby.
Podsumowuj�c: jedyn� sztuk�, jak� odkryli do tej pory alchemicy z Ankh-Morpork, by�a zamiana z�ota w mniej z�ota.
A� do teraz...
Teraz narasta�o w nich nerwowe podniecenie ludzi, kt�rzy na swoim koncie bankowym odkryli nieoczekiwan� fortun� i zastanawiaj� si�, czy zwr�ci� na ni� uwag� innych, czy zwyczajnie bra� wszystko i ucieka�.
- Magom si� to nie spodoba - stwierdzi� jeden z nich, chudy, nerwowy, imieniem Lully. - Powiedz�, �e to czary. Wiecie, �e zawsze si� w�ciekaj�, kiedy my�l�, �e kto� czaruje, a nie jest magiem.
- Nie ma tu �adnych czar�w - zapewni� Thomas Silverfish, przewodnicz�cy Gildii.
- S� chochliki.
- To nie czary. To ca�kiem zwyk�y okultyzm.
- I salamandry.
- Ca�kiem zwyczajna historia naturalna. Nie ma w niej nic z�ego.
- No, niby tak. Ale oni powiedz�, �e to czary. Sam wiesz, jacy oni s�.
Alchemicy sm�tnie pokiwali g�owami.
- To reakcjoni�ci - rzek� Sendiroge, sekretarz Gildii. - Nad�ci thaumokraci. A inne gildie nie lepsze. Co oni wiedz� o post�pie? Co ich to obchodzi? Mogliby robi� takie rzeczy od lat, i co? Nie, to nie oni. Pomy�lcie tylko, mo�emy zmieni� �ycie ludzi, uczyni� je... no, lepszym. Mo�liwo�ci s� ogromne.
- Edukacyjne - zauwa�y� Silverfish.
- Historyczne - doda� Lully.
- I oczywi�cie rozrywkowe - stwierdzi� Peavie, skarbnik Gildii.
By� niski, nerwowy. Zreszt� alchemicy w wi�kszo�ci s� nerwowi. Bierze si� to z niepewno�ci, co za chwil� zrobi trzymana w r�ku kolba pe�na bulgocz�cej cieczy, z kt�r� w�a�nie przeprowadza si� do�wiadczenia.
- Owszem, to te�. Jaka� rozrywka, w samej rzeczy - zgodzi� si� Silverfish.
- Wielkie dramaty historyczne - m�wi� Peavie. - Wystarczy przygotowa� scen�, zebra� paru aktor�w, zagraj� raz, a potem ludzie na ca�ym Dysku b�d� mogli to ogl�da� do woli! Przy okazji zaoszcz�dzi si� na honorariach - doda�.
- Byle ze smakiem - zaznaczy� Silverfish. - To wielka odpowiedzialno��. Musimy dopilnowa�, �eby nie powsta�o co�, co mo�e by� w jaki� spos�b... - Ucich� na moment. - No wiecie... nieokrzesane.
- Przeszkodz� nam - mrukn�� pos�pnie Lully. -Ju� ja znam tych mag�w.
- Przemy�la�em t� spraw� - oznajmi� Silverfish. - Zreszt� �wiat�o i tak jest tutaj marne. Co do tego si� zgodzili�my. Musimy mie� czyste niebo. I musimy to robi� daleko, jak najdalej st�d. Chyba znam odpowiednie miejsce.
- Wiecie, wci�� nie mog� uwierzy� w to, co robimy - rzek� Peavie. - Miesi�c temu by�a to tylko szalona idea. A teraz wszystko jako� dzia�a! Jak zaczarowane! Ale nie dzi�ki czarom, je�li rozumiecie, co mam na my�li - doda� pospiesznie.
- Nie tylko iluzja, ale prawdziwa iluzja - stwierdzi� Lully.
- Nie wiem, czy kto� o tym pomy�la� - rzuci� Peavie. - Ale dzi�ki temu mo�emy zarobi� troch� pieni�dzy.
- To nie jest istotne - zaznaczy� Silverfish.
- Nie, nie. Oczywi�cie - wymamrota� Peavie. Zerkn�� na pozosta�ych. - Mo�emy obejrze� jeszcze raz? - spyta� zak�opotany. - Mog� sam kr�ci� korb�. I jeszcze... No... Wiem, �e nie przyczyni�em si� specjalnie do sukcesu tego projektu, ale przynios�em te... no, co� takiego.
Wyj�� z kieszeni szaty bardzo wielk� torb� i postawi� j� na stole. Upad�a na bok; z wn�trza wytoczy�y si� jakie� bia�e, nieforemne kulki.
Alchemicy przygl�dali si� im podejrzliwie.
- Co to jest? - spyta� Lully.
- No... - zacz�� niepewnie Peavie. - Trzeba wzi�� troch� kukurydzy i wrzuci� j� do, powiedzmy, kolby numer trzy, razem z olejem kuchennym, rozumiecie. Potem przykrywa si� talerzem albo czym� innym, a kiedy podgrza� kolb�, kukurydza strzela, znaczy, nie tak naprawd�, raczej puka. Jak ju� przestanie, zdejmuje si� talerz, a kukurydza zmienia si� w te, no, w te rzeczy... - Spogl�da� na ich zdumione twarze. - Mo�na to je�� - wymamrota� przepraszaj�co. - Je�li doda si� mas�a i soli, smakuj� troch� jak s�one mas�o.
Silverfish si�gn�� poplamion� od chemikali�w d�oni� i ostro�nie wybra� puszysty kawa�ek. Prze�u� go starannie.
- W�a�ciwie nie wiem, czemu to zrobi�em. - Peavie si� zarumieni�. - Tak jakby... Mia�em ide�, �e to s�uszne. Silverfish prze�uwa� dalej.
- Smakuje jak tektura - zauwa�y� po chwili.
- Przepraszam. - Peavie spr�bowa� zgarn�� pozosta�e kawa�ki do torby.
Silverfish powstrzyma� go delikatnie.
- Jednak - powiedzia�, si�gaj�c po nast�pn� kulk� - co� w sobie maj�, prawda? Rzeczywi�cie, wydaj� si� w�a�ciwe. M�wi�e�, �e jak si� nazywaj�?
- Tak naprawd� to nie maj� nazwy. M�wi� na nie "pukane ziarna".
Silverfish wzi�� kolejne.
- Zabawne, �e cz�owiek ma ochot� ci�gle je zjada�. Takie s�... jeszczetrochowe. Pukane ziarna? Nie�le. W ka�dym razie... Panowie, zakr��my jeszcze raz korb�.
Lully zacz�� z powrotem zwija� film do latarni niemagicznej.
- M�wi�e�, �e znasz takie miejsce, gdzie mogliby�my zaj�� si� projektem, a magowie by nie przeszkadzali - przypomnia�. Silverfish wzi�� ze sto�u gar�� pukanych ziaren.
- To na wybrze�u - wyja�ni�. - �adnie, s�onecznie i ostatnio nikt tam nie zagl�da. Nic tam nie ma, tylko jaki� poszarpany wiatrem lasek, �wi�tynia i piaszczyste wydmy.
- �wi�tynia? Bogowie naprawd� mog� si� w�ciec, je�li... - zacz�� Peavie,
- Pos�uchaj mnie - przerwa� mu Silverfish. - Ca�a okolica jest opuszczona od tysi�cy lat. Nikogo tam nie ma. Ani ludzi, ani bog�w; nic zupe�nie. Tylko du�o �wiat�a i ziemia, kt�ra na nas czeka. To wielka szansa, ch�opcy. Nie wolno nam pr�bowa� czar�w, nie potrafimy robi� z�ota, nie umiemy nawet zarobi� na �ycie. Wi�c we�my si� za ruchome obrazki. Stw�rzmy histori�!
Alchemicy usiedli wygodniej. Wyra�nie poprawi�y im si� humory.
- Tak - zgodzi� si� Lully.
- No pewnie - doda� Peavie.
- No to za ruchome obrazki! - Sendiroge podni�s� gar�� pukanych ziaren. - Jak si� dowiedzia�e� o tym miejscu?
- Och, po prostu... - Silverfish urwa� nagle zdumiony. - Nie wiem - wyzna� po chwili. - Nie bardzo pami�tam. Musia�em gdzie� o nim us�ysze� i zapomnia�em, a teraz jako� wpad�o mi do g�owy. Wiecie, jak to bywa.
- Pewno - mrukn�� Lully. - To tak jak ze mn� i filmem. Jakbym sobie przypomina�, jak si� to robi. Pami�� wyczynia czasem zabawne sztuczki.
- Tak.
- Tak.
- To po prostu idea, dla kt�rej nadszed� w�a�ciwy czas.
- Tak.
- Tak.
- Na pewno.
Wok� sto�u zapad�a lekko niespokojna cisza. By� to odg�os umys��w, pr�buj�cych uchwyci� w psychiczne palce co�, co je martwi�o.
Powietrze zdawa�o si� po�yskiwa�.
- Jak si� nazywa to miejsce? - zapyta� w ko�cu Lully.
- Obecnie m�wi� na nie �wi�ty Gaj - odpar� Silverfish. Opar� si� i przysun�� sobie torb� pukanych ziaren. - Kiedy�, w dawnej mowie, nazywa�o si� Holy Wood.
- Holy Wood... Brzmi jako� znajomo.
Znowu umilkli, rozwa�aj�c ten problem.
Cisz� przerwa� Sendivoge.
- Co tam - zawo�a� weso�o. - �wi�ty Gaju, nadchodzimy!
- W�a�nie. - Silverfish potrz�sn�� g�ow�, jakby pr�bowa� pozby� si� niepokoj�cej my�li. - Wiecie, to zabawne. Mam uczucie... �e szli�my tam... przez ca�y czas.
***
Kilka tysi�cy mil pod Silverfishem Wielki A'Tuin, ��w �wiata, wios�owa� sennie w�r�d gwia�dzistej nocy. Rzeczywisto�� jest krzyw�. To nie stanowi problemu. Problemem jest to, �e owej rzeczywisto�ci jest mniej, ni� by� powinno. Wed�ug niekt�rych mistycznych tekst�w na p�kach w bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu...
...pierwszej uczelni magii i wielkich bankiet�w na Dysku, kt�rej zbi�r ksi�g jest tak ogromny, �e deformuje Przestrze� i Czas...
...co najmniej dziewi�� dziesi�tych oryginalnej rzeczywisto�ci, jaka zosta�a stworzona, znajduje si� na zewn�trz multiwersum, a �e multiwersum z samej definicji zawiera wszystko, co jest czymkolwiek, fakt ten generuje w obiektach pewne napi�cie.
Poza granicami uniwers�w le�� pierwotne rzeczywisto�ci, r�ne "niemal si� sta�o", "mog�oby by�" i "nigdy nie by�o", dzikie idee kreowane i rozpadaj�ce si� chaotycznie niby pierwiastki w fermentuj�cych supernowych.
Od czasu do czasu, rzadko, w miejscach gdzie bariery �wiat�w troch� si� przetar�y, mog� przes�czy� si� do wn�trza.
A rzeczywisto�� wycieka.
Skutkuje to zjawiskiem podobnym do podmorskich gor�cych gejzer�w, wok� kt�rych dziwaczne wodne istoty znajduj� do�� ciep�a i po�ywienia, by stworzy� kr�tkotrwa�� oaz� �ycia w �rodowisku, gdzie nic �y� nie powinno.
Idea �wi�tego Gaju s�czy�a si� niewinnie i rado�nie do �wiata Dysku.
A rzeczywisto�� wycieka�a.
I by�a zauwa�ana. S� bowiem na zewn�trz Stwory, kt�rych umiej�tno�� wyczuwania male�kich, kruchych zg�stk�w rzeczywisto�ci czyni legend� o rekinach i �ladach krwi czym� ca�kiem trywialnym.
Stwory zaczyna�y si� gromadzi�.
***
Burza przemkn�a nad wydmami, ale tam, gdzie wyrasta�o wzg�rze, chmury zdawa�y si� rozsuwa� na boki. Tylko kilka kropli deszczu trafi�o na wyschni�t� gleb�, a wichura zmieni�a si� w lekki zefirek, kt�ry zasypa� piaskiem dawno wystyg�e resztki ogniska.
Ni�ej, na stoku, niedaleko otworu - dostatecznie ju� du�ego dla, powiedzmy, borsuka - niewielki kamie� poruszy� si� i odtoczy� na bok.
***
Miesi�c min�� szybko. Wola� nie zostawa� na miejscu zbyt d�ugo.
***
Kwestor zapuka� z szacunkiem do drzwi nadrektora. Otworzy� je. Be�t przybi� mu kapelusz do drzwi.
Nadrektor opu�ci� kusz� i spojrza� na niego gniewnie.
- W�ciekle nieostro�ne zachowanie - powiedzia�. - Mog�e� doprowadzi� do paskudnego wypadku.
Kwestor nie sta�by si� tym, kim by� - a raczej kim by� jeszcze dziesi�� sekund temu, czyli cz�owiekiem spokojnym i pewnym siebie, nie tym, kim by� teraz, czyli cz�owiekiem na skraju ataku serca - nie posiadaj�c umiej�tno�ci panowania nad sob� mimo nieoczekiwanych szok�w.
Odpi�� kapelusz od tarczy wyrysowanej kred� na starym drewnie.
- Nic si� nie sta�o - oznajmi�. �aden g�os nie m�g�by brzmie� tak spokojnie bez gigantycznego wysi�ku. - Dziury prawie nie wida�. Dlaczego, hm, strzelasz do drzwi, mistrzu?
- Pomy�l rozs�dnie, cz�owieku! Na dworze jest ciemno, a te przekl�te mury s� z kamienia. Nie spodziewasz si� chyba, �e b�d� strzela� do mur�w?
- Aha - rzek� kwestor. - Te drzwi maj�, hm, pi��set lat - doda� z bardzo dyskretnym wyrzutem.
- Wygl�daj� na to - odpar� bezceremonialnie nadrektor. - Wielkie i czarne, ot co. Tutaj, cz�owieku, trzeba nam mniej kamieni i drewna, a wi�cej rado�ci. Kilka weso�ych obrazk�w, na przyk�ad. Jaki� ornament czy dwa.
- Natychmiast tego dopilnuj� - sk�ama� g�adko kwestor. Przypomnia� sobie o pliku dokument�w pod pach�. - A tymczasem, mistrzu, zechcia�by� mo�e...
- Doskonale. - Nadrektor wbi� na g�ow� szpiczasty kapelusz. - Zuch. A teraz musz� zajrze� do chorego smoka. Biedaczysko od paru dni nie rusza swojej smo�y.
- Tw�j podpis na jednym czy dw�ch... - rzuci� pospiesznie kwestor.
- Nie mam g�owy do tego wszystkiego. - Nadrektor machn�� na niego r�k�. - I tak za du�o tutaj tego przekl�tego papieru. W dodatku... - Spojrza� na kwestora, jakby w�a�nie co� sobie przypomnia�.
- Widzia�em dzisiaj co� zabawnego - powiedzia�. - Po dziedzi�cu chodzi� jaki� ma�piszon. Jakby nigdy nic.
- A tak... Pewnie bibliotekarz...
- Trzyma takiego zwierzaka?
- �le mnie pan zrozumia�, nadrektorze - u�miechn�� si� kwestor. - Ten zwierzak to w�a�nie by� bibliotekarz. Nadrektor przygl�da� mu si� z uwag�.
U�miech kwestora nieco zmartwia�.
- Bibliotekarz jest ma�piszonem?
Chwil� trwa�o, zanim kwestor wyja�ni� ca�� spraw�.
- Chcesz mi powiedzie�, �e ch�op magicznie zmieni� si� w ma�piszona?
- Zdarzy� si� wypadek w Bibliotece, owszem. Eksplozja magiczna. W jednej chwili by� jeszcze cz�owiekiem, a w nast�pnej ju� orangutanem. I nie wolno go nazywa� ma�piszonem, mistrzu. Jest ma�p�. Cz�ekokszta�tn�.
- To chyba niewielka r�nica?
- Chyba jednak spora. Kiedy nazwie si� go ma�piszonem albo ma�piatk�, robi si� bardzo, hm, agresywny.
- Ale nie wypina ty�ka na ludzi, co? Kwestor przymkn�� oczy i zadr�a�.
- Nie, mistrzu. My�li pan o pawianach.
- Aha. - Nadrektor zastanowi� si� szybko. - Czyli one u nas nie pracuj�?
- Nie, mistrzu. Tylko bibliotekarz, mistrzu.
- Nie mo�na si� na to zgodzi�. Niemo�liwe. Nie pozwol�, �eby w�ciekle wielkie kud�ate stwory w��czy�y si� dooko�a - o�wiadczy� stanowczo nadrektor. - Pozb�d� si� go.
- Na bog�w, nie! To najlepszy bibliotekarz na �wiecie! I bardzo tani.
- Dlaczego? Jak mu p�acimy?
- Fistaszkami. Poza tym jest jedynym, kt�ry wie, jak Biblioteka naprawd� funkcjonuje.
- Wi�c trzeba zmieni� go z powrotem. Co to dla cz�owieka za �ycie, tak by� ma�piszonem.
- Ma�p�, nadrektorze. Cz�ekokszta�tn�. I obawiam si�, �e takie �ycie bardziej mu odpowiada.
- A sk�d niby wiesz? - zapyta� podejrzliwie nadrektor. - Pewnie gada, co?
Kwestor zawaha� si�. Z bibliotekarzem zawsze by� ten sam k�opot. Wszyscy tak si� do niego przyzwyczaili, �e nie mogli ju� sobie przypomnie�, kiedy Bibliotek� nie kierowa�a ma�pa o ��tych k�ach, obdarzona si�� trzech m�czyzn. Je�li nienormalne trwa dostatecznie d�ugo, staje si� normalnym. Tylko �e kiedy trzeba by�o co� wyja�ni� osobom trzecim, brzmia�o to dziwnie.
Odchrz�kn�� nerwowo.
- M�wi "uuk", nadrektorze - wyja�ni�.
- A co to znaczy?
- To znaczy "nie", nadrektorze.
- A w jaki spos�b m�wi "tak", w takim razie? Kwestor obawia� si� tego pytania.
- "Uuk", nadrektorze.
- Przecie� to takie samo uuk jak tamto uuk!
- Ale� nie! Zapewniam pana. R�ni� si� intonacj�... To znaczy, kiedy si� pan przyzwyczai... - Kwestor wzruszy� ramionami. - My�l�, �e jako� nauczyli�my si� go rozumie�, nadrektorze.
- No tak... Przynajmniej jest w dobrej formie - odpowiedzia� z�o�liwie nadrektor. - Nie tak jak wy wszyscy. Dzi� rano zajrza�em do sali klubowej i pe�no tam by�o chrapi�cych ludzi.
- To starsi mistrzowie, mistrzu - wyja�ni� kwestor. - Moim zdaniem s� wr�cz w doskona�ej formie.
- W formie? Dziekan wygl�da, jakby po�kn�� ��ko!
- Ale� mistrzu.... - Kwestor u�miechn�� si� pob�a�liwie. - Okre�lenie "w dobrej formie", jak je rozumiem, oznacza "w formie odpowiedniej dla funkcji". I trzeba przyzna�, �e cia�o dziekana idealnie nadaje si� do funkcji siedzenia przez ca�y dzie� i zjadania obfitych posi�k�w. - Znowu pozwoli� sobie na lekki u�mieszek.
Nadrektor rzuci� mu spojrzenie tak staro�wieckie, �e mog�oby nale�e� do amonitu.
- To ma by� �art? - spyta� tonem kogo�, kto nie potrafi�by zrozumie� terminu "poczucie humoru", cho�by cz�owiek t�umaczy� mu przez godzin� i pokazywa� wykresy.
- To tylko moje spostrze�enie, mistrzu - odpar� ostro�nie kwestor.
Nadrektor pokr�ci� g�ow�.
- Nie znosz� �art�w. Nie znosz� facet�w, kt�rzy w��cz� si� i pr�buj� ca�y czas by� zabawni. To si� bierze ze sp�dzania czasu w zamkni�tych pomieszczeniach. Par� przebie�ek po dwadzie�cia mil i dziekan sta�by si� innym cz�owiekiem.
- To prawda - przyzna� kwestor. - Martwym.
- By�by zdrowszy.
- Owszem, ale jednak martwy.
Nadrektor z irytacj� zacz�� przek�ada� na biurku papiery.
- Gnu�no�� - mrucza� pod nosem. - Za cz�sto si� j� tu spotyka. Ca�y Uniwersytet jest leniwy. Ludzie albo �pi� ca�y dzie�, albo si� zmieniaj� w jakie� ma�piatki. Kiedy ja by�em studentem, nikt nawet nie my�la�, �eby zosta� ma�piatk�.
Z irytacj� podni�s� g�ow�.
- Czego ode mnie chcia�e�? - burkn��.
- S�ucham? - odpar� zaskoczony kwestor.
- Chcia�e�, �ebym co� zrobi�, prawda? Przyszed�e� prosi�, �ebym si� czym� zaj��. Pewnie dlatego �e jestem tu jedyny, kt�ry nie �pi mocno ani nie siedzi na drzewie i nie wyje ka�dego ranka.
- Hm... Wydaje mi si�, �e my�li pan o pawianach, nadrektorze.
- Co? Co? M�w�e z sensem, cz�owieku!
Kwestor wzi�� si� w gar��. Nie rozumia�, dlaczego tak si� go traktuje.
- Istotnie, chcia�em si� z panem zobaczy� w sprawie jednego z naszych student�w, mistrzu - oznajmi� lodowatym tonem.
- Student�w? - warkn�� nadrektor.
- Tak, mistrzu. Kojarzy pan? Ci chudzi, z bladymi twarzami? Poniewa� to jest uniwersytet. Nale�� do zestawu, jak szczury...
- Zdawa�o mi si�, �e mamy ludzi, kt�rzy powinni si� nimi zajmowa�.
- Wyk�adowc�w. Tak. Ale czasami... A mo�e, nadrektorze, zechce pan zerkn�� na wyniki egzamin�w...
***
Nasta�a p�noc - nie ta sama p�noc co poprzednio, ale bardzo podobna. Stary Tom, pozbawiony serca dzwon na uniwersyteckiej dzwonnicy, wybi� w�a�nie dwana�cie d�wi�cznych chwil ciszy.
Deszczowe chmury wycisn�y z siebie nad miastem ostatnie krople. Ankh-Morpork le�a�o pod kilkoma wilgotnymi gwiazdami, realne jak ceg�a.
My�lak Stibbons, student magii, od�o�y� ksi��k� i przetar� d�o�mi twarz.
- No dobra - powiedzia�. - Zapytaj mnie o co�. No... O cokolwiek.
Victor Tugelbend, student magii, si�gn�� po sw�j pomi�ty egzemplarz Necrotelicomniconu - om�wienie dla student�w, z �wiczeniami praktycznymi i przerzuci� kilka stron. Le�a� na ��ku My�laka. Przynajmniej le�a�y tam jego �opatki; reszta cia�a wyci�ga�a si� w g�r� po �cianie. To absolutnie normalna pozycja dla studenta za�ywaj�cego relaksu.
- Dobra - powiedzia�. - Got�w? Dobra. Jak brzmi imi� pozawymiarowego monstrum, kt�rego okrzyk to "Tycotycotyco"?
- Yob Soddoth - odpar� natychmiast My�lak.
- Zgadza si�. W jaki spos�b Tshup Aklathep, Piekielna Gwiezdna Ropucha z Milionem M�odych, zadr�cza swoje ofiary na �mier�?
- Ona... Czekaj, nie m�w... Trzyma je i pokazuje portrety swoich dzieci, a� im m�zgi eksploduj�.
- Tak. Osobi�cie zawsze si� zastanawia�em, jak to si� dzieje. -Victor przerzuci� kolejne strony. - My�l�, �e kiedy ju� tysi�czny raz powiesz "Rzeczywi�cie, oczy ma ca�kiem jak twoje", zaczynasz marzy� o samob�jstwie.
- Strasznie du�o wiesz, Victorze - stwierdzi� z podziwem My�lak. - Dziwi� si�, �e wci�� jeste� studentem.
- E... No tak. Hm... Mia�em pecha przy egzaminach i tyle.
- No dalej. Zapytaj jeszcze o co�. Victor zastanowi� si�.
- Gdzie le�y Holy Wood? - zapyta�.
My�lak zamkn�� oczy i uderzy� pi�ci� w czo�o.
- Czekaj, zaraz... Nic nie m�w... - Otworzy� oczy. - Co to znaczy "Gdzie le�y Holy Wood"? - spyta�. - Nie pami�tam �adnego Holy Woodu.
Victor spojrza� na stron�. Nie by�o tam ani s�owa o Holy Woodzie.
- M�g�bym przysi�c, �e s�ysza�em... Chyba my�la�em o czym� kmym - doko�czy� niepewnie. - To przez te powt�rki.
- Fakt. Naprawd� mo�na mie� dosy�, nie? Ale warto si� stara�, �eby zosta� magiem.
- To prawda - zgodzi� si� Victor. - Nie mog� si� doczeka�. My�lak zatrzasn�� ksi��k�.
- Deszcz przesta� pada� - zauwa�y�. - Chod�, przejdziemy przez mur. Mo�emy si� chyba napi�. Victor pogrozi� mu palcem.
- Ale tylko jedno piwo. Trzeba by� trze�wym - doda�. - Jutro ko�cowe egzaminy. Musimy zachowa� jasny umys�.
- Ha! - zgodzi� si� My�lak.
Oczywi�cie, jest rzecz� bardzo wa�n�, by do egzaminu przyst�powa� na trze�wo. Wiele obiecuj�cych karier w zamiataniu ulic, zbieraniu owoc�w czy graniu na gitarze w przej�ciach podziemnych rozpocz�o si� od braku zrozumienia dla tego prostego faktu.
Jednak Victor mia� szczeg�lne powody do czujno�ci.
M�g�by przecie� pope�ni� b��d i zda�.
Zmar�y wuj zostawi� mu niewielk� fortun� w zamian za to, �e nie zostanie magiem. Nie zdawa� sobie z tego sprawy, kiedy pisa� testament, ale tak w�a�nie zrobi�. My�la�, �e pomaga siostrze�cowi sko�czy� studia, jednak Victor Tugelbend okaza� si� bardzo inteligentnym, cho� nietypowym m�odzie�cem.
Rozumowa� tak:
Jakie s� korzy�ci z bycia magiem? Owszem, zyskuje si� niejaki presti�, ale cz�owiek cz�sto znajduje si� w niebezpiecznych sytuacjach i z ca�� pewno�ci� zawsze nara�ony jest na �mier� z r�k innego maga.
Nie podoba�a mu si� rola powszechnie szanowanych zw�ok.
Z drugiej strony...
Jakie s� zalety i wady bycia studentem magii? Ma si� du�o wolnego czasu, sporo swobody w kwestiach picia du�ych ilo�ci piwa i �piewania spro�nych piosenek, nikt nie pr�buje cz�owieka zabi� - chyba �e w zwyk�ym, codziennym ankh-morporka�skim stylu, a dzi�ki spadkowi ma si� te� zagwarantowane skromne, lecz dostatnie �ycie. Oczywi�cie, trudno liczy� na presti�, ale przynajmniej jest si� �ywym, �eby zdawa� sobie z tego spraw�.
Dlatego te� Victor po�wi�ci� sporo energii na studiowanie najpierw warunk�w testamentu, a potem bizantyjskich regulamin�w egzaminacyjnych Niewidocznego Uniwersytetu oraz wszystkich temat�w egzamin�w z ostatnich pi��dziesi�ciu lat.
W ko�cowych egzaminach, aby zda�, nale�a�o zdoby� 88 procent punkt�w.
Oblanie jest �atwe. Ka�dy idiota sobie z tym poradzi.
Wuj Victora nie by� durniem. Jeden z wymienionych w testamencie warunk�w stwierdza�, �e je�li Victor cho� raz osi�gnie rezultat gorszy ni� 80, strumyk pieni�dzy wyschnie jak �lina na gor�cej blasze.
W pewnym sensie zwyci�y�. Niewielu student�w uczy�o si� tak pilnie jak Victor. M�wiono, �e swoj� wiedz� dor�wnuje niekt�rym najs�ynniejszym magom. D�ugie godziny sp�dza� na lekturze grimoire'�w w Bibliotece. S�ucha� wyk�ad�w, a� m�g�by cytowa� je z pami�ci. Kadra naukowa uwa�a�a go za najzdolniejszego i z pewno�ci� najpilniejszego studenta od dziesi�cioleci. A na kolejnych egzaminach ko�cowych starannie i kompetentnie uzyskiwa� wynik 84.
To by�o niesamowite.
***
Nadrektor dotar� do ostatniej kartki.
- Aha. Rozumiem - odezwa� si� w ko�cu. - �al ch�opaka, co?
- Chyba nie ca�kiem pan zrozumia�, o co mi chodzi�o - powiedzia� kwestor.
- To ca�kiem oczywiste. Co roku jest o w�os od zaliczenia. - Nadrektor si�gn�� po kartk�. - Zreszt� tu jest napisane, �e zda� trzy lata temu. Dosta� 91.
- Tak, ale si� odwo�a�.
- Odwo�a� si�? Bo zda�?!
- Jego zdaniem egzaminatorzy nie zauwa�yli, �e �le wymieni� odmiany alotropowe oktironu w pytaniu sz�stym. Powiedzia�, �e nie m�g�by �y� z takim ci�arem. �e do ko�ca jego dni dr�czy�aby go �wiadomo��, �e zda� nieuczciwie, pokonuj�c lepszych i godniejszych student�w. Zauwa�y pan, �e w kolejnych dw�ch egzaminach dosta� tylko 82 i 83.
- A to dlaczego?
- Uwa�amy, �e z ostro�no�ci, mistrzu. Nadrektor zab�bni� palcami po blacie.
- To niemo�liwe - rzek�. - Nie mo�emy dopu�ci�, �eby kto� kr�ci� si� tutaj i prawie by� magiem, i jeszcze �mia� si� z nas pod... pod... Co to jest, pod czym ludzie si� �miej�?
- Ca�kowicie si� z panem zgadzam - zapewni� kwestor.
- Musimy go sparodiowa� - zdecydowa� nadrektor.
- Spacyfikowa�, mistrzu - poprawi� go kwestor. - Sparodiowanie oznacza�oby wyg�aszanie o nim pogardliwych i o�mieszaj�cych uwag.
- Tak jest. S�usznie my�lisz. Tak w�a�nie zrobimy.
- Nie, mistrzu. To on nas parodiuje, wi�c my go spacyfikujemy.
- S�usznie. To sparodiuje sytuacj�. Kwestor westchn�� ci�ko.
- Albo spacyfikuje - doda� nadrektor. - Czyli mam mu przekaza� rozkaz wymarszu? Pos�a� go o �wicie...
- To parada, nadrektorze, nie parodia, a tym bardziej pacyfikacja. Nie mo�emy robi� takich rzeczy.
- Nie mo�emy? Przecie� my tu rz�dzimy!
- Tak, ale wobec pana Tugelbenda nale�y zachowywa� najwy�sz� ostro�no��. Jest ekspertem we wszelkich procedurach. Dlatego pomy�la�em, �eby jutro, podczas egzamin�w ko�cowych, wr�czy� mu t� oto kart�.
Nadrektor spojrza� na przygotowan� przez kwestora kart� egzaminacyjn�. Bezg�o�nie poruszy� wargami, czytaj�c jej tre��.
- Tylko jedno pytanie?
- Tak. I albo zda, albo obleje. Chcia�bym widzie�, jak uda mu si� na tym uzyska� 84 procent.
***
W pewnym sensie, niepoj�tym dla wyk�adowc�w i bardzo dla nich irytuj�cym, Victor Tugelbend by� tak�e najbardziej leniwym cz�owiekiem w historii �wiata.
Nie zwyczajnie, normalnie leniwym. Zwyczajne lenistwo to po prostu niech�� do wysi�ku. Victor min�� ten etap ju� dawno, przemkn�� po pospolitym nier�bstwie i przeszed� na przeciwn� stron�. Wi�cej kosztowa�o go unikanie wysi�ku ni� innych ludzi ci�ka praca.
Nigdy nie pragn�� zosta� magiem. W�a�ciwie niczego specjalnie nie pragn��, tyle �eby zostawi� go w spokoju i nie budzi� przed po�udniem. Kiedy by� jeszcze ma�y, ludzie zadawali mu pytania typu: "Kim chcia�by� zosta�, m�j ma�y?". Odpowiada�: "Nie wiem. A co mo�ecie zaproponowa�?".
Na takie rzeczy nie pozwalaj� cz�owiekowi zbyt d�ugo. Nie wystarczy, �eby by� tym, kim jest - musi jeszcze stara� si� by� kim� innym.
Pr�bowa�. Przez d�u�szy czas stara� si� wzbudzi� w sobie ochot� na kowalstwo, poniewa� wydawa�o si� to interesuj�ce i romantyczne. Ale wi�za�o si� r�wnie� z ci�k� prac� i nieust�pliwymi kawa�kami metalu. Potem spr�bowa� wzbudzi� w sobie ochot� na skrytob�jstwo, co wygl�da�o na pe�ne fantazji i romantyczne. Ale tak�e wymaga�o ci�kiej pracy, a kiedy si� lepiej zastanowi�, czasem tak�e zabicia kogo�. Jeszcze potem chcia� wzbudzi� w sobie ochot� na aktorstwo, gdy� jest dramatyczne i romantyczne, jednak niezb�dne by�y zakurzone rajtuzy, ciasne mieszkania i - ku jego zdumieniu - ci�ka praca.
Da� si� sk�oni� si� do p�j�cia na Niewidoczny Uniwersytet, gdy� okaza�o si� to �atwiejsze od niep�j�cia.
U�miecha� si� cz�sto, odrobin� zdziwiony. Sprawia�o to na innych wra�enie, �e jest troch� bardziej inteligentny ni� w rzeczywisto�ci. Tak naprawd� zwykle stara� si� zrozumie�, co do niego m�wi�.
Mia� te� cienki w�sik, kt�ry w pewnym o�wietleniu nadawa� mu elegancki wygl�d, a w innym wygl�d cz�owieka, kt�ry przed chwil� pi� g�sty koktail czekoladowy.
By� z niego dumny. Kie