2561

Szczegóły
Tytuł 2561
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2561 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2561 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2561 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Clifford Donald Simak Czas jest najprostsz� rzecz� przek�ad : Micha� Wroczy�ski Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz� . 1 . I nadszed� ostatecznie czas, gdy Cz�owiek poj��, �e gwiazd nie zdob�dzie nigdy. Pierwsze w�tpliwo�ci zrodzi�y si� w dniu, gdy Van Allen stwierdzi� istnienie pas�w radiacyjnych wok� Ziemi, a naukowcom z Minnesoty uda�o si� pochwyci� protony s�oneczne i zbada� ich natur�. Lecz pomimo tych tak oczywistych fakt�w Cz�owiek, kt�ry z dawien dawna �ni� o przestrzeni mi�dzygwiezdnej, nie chcia� ust�pi�. Pr�bowa� wi�c. Nie ustawa� w wysi�kach, cho� ca�e generacje astronaut�w �wiadczy�y w�asn� �mierci� o tym, �e kosmos jest dla Cz�owieka niedost�pny, �e Cz�owiek to istota zbyt krucha, by lecie� do gwiazd, �e zbyt �atwo umiera, �e zabija go nawet promieniowanie macierzystego s�o�ca. Od pocz�tku istnienia swego gatunku, Cz�owiek snu� marzenia i patrzy� w niebo. Lecz teraz by�o bezbrze�ne rozczarowanie i gorycz w tym spogl�daniu ku odleg�ym gwiazdom, kt�re nagle okaza�y si� niedost�pne. Po wielu wi�c latach, gdy przebrzmia� ju� huk startuj�cych rakiet, po tysi�cach niepowodze� i zawod�w, Cz�owiek na dobre wyrzek� si� gwiazd. To by�o wszystko, co m�g� zrobi�. Istnia� jednak lepszy spos�b na gwiazdy. nast�pny Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz� . 2 . Shepherd Blaine odni�s� wra�enie, �e znalaz� si� w czym�, co by�o rodzajem domu. Je�li nie by� to dom, to z ca�� pewno�ci� miejsca zamieszka�e. Takich bowiem proporcji oraz �adu form, na jakie si� natkn��, nie spotyka si� w naturze, nawet tak bardzo obcej jak natura tej odleg�ej od Ziemi planety. W pomieszczeniu panowa�a cisza m�cona jedynie szuraniem automatycznych n�g maszyny Blaine'a i dobiegaj�cym z zewn�trz delikatnym zawodzeniem wiatru. D�wi�ki te wydawa�y si� zaledwie szmerem w por�wnaniu z pot�pie�czym hukiem burzy szalej�cej po�r�d piaszczystych wydm, przez kt�re cz�owiek z mozo�em brn�� kilkadziesi�t godzin. Jasnob��kitna pod�oga by�a twarda i g�adka, a porozstawiane wok� - r�wnie� niebieskiej barwy przedmioty, kt�rych kszta�t nie pozostawia� najmniejszych w�tpliwo�ci co do tego, �e s� one wytworem rozumu, nie kojarzy�y si� cz�owiekowi z niczym znanym. R�wnie dobrze mog�a to by� aparatura naukowa, jak obce i dziwaczne dzie�a sztuki lub po prostu urz�dzenia codziennego u�ytku. Pok�j, bo tak w duchu nazwa� Blaine to miejsce, nie mia� �cian ani sufitu: g�adka, ol�niewaj�co b��kitna p�aszczyzna zastawiona nieznanymi sprz�tami, wyrasta�a po�r�d bezmiaru piask�w. Na �w pok�j natkn�� si� ca�kiem przypadkowo po wielogodzinnym b��dzeniu w mroku zalegaj�cym powierzchnie planety: jej nies�ychanie odleg�e s�o�ce dawa�o niewiele �wiat�a, wskutek czego Blaine przez ca�y czas pobytu m�g� widzie� b�yszcz�ce nad g�ow� gwiazdy. Pe�en emocji i podniecenia, Blaine sun�� powoli z odkrytym i nastawionym na pe�n� moc percepcji uk�adem sensorycznym. Im d�u�ej przebywa� w tym pomieszczeniu, tym silniejsze by�o jego przekonanie, i� jest to rzeczywi�cie dom, dom zamieszka�y, gdzie na dodatek czu�o si� obecno�� gospodarzy. Pe�z�. Podeszwy szura�y po b��kitnej pod�odze, czujniki bada�y ka�dy szczeg� otoczenia a wiruj�ca z lekkim po�wistem ta�ma wszystko to zapisywa�a. Rejestrowa�a wszelkie obrazy, d�wi�ki, kszta�ty i zapachy pozostaj�ce w zasi�gu zmys��w Blaine'a. Zapisywa�a temperatur�, czas i magnetyzm, notowa�a wszystkie zjawiska zachodz�ce w otoczeniu. Wreszcie w zasi�gu wzroku przybysza pojawi�o si� owo przeczuwane od pocz�tku �ycie: wielka, rozlana istota spoczywa�a w absolutnym bezruchu na pod�odze - jak ogromnie leniwy cz�owiek rozkoszuj�cy si� odpoczynkiem w trakcie poobiedniej sjesty. Swym powolnie odmierzanym krokiem Blaine zacz�� zbli�a� si� ku stworzeniu, podczas gdy urz�dzenia odbiorcze rejestrowa�y ca�� dost�pn� w tej chwili wiedz� o le��cej nieruchomo istocie. By�a zachwycaj�co r�owa. R�owa przepi�knym kolorem por�wnywalnym jedynie do sukienki, kt�r� siedmioletnia dziewczynka wk�ada na sw�j pierwszy, urodzinowy bal. Blaine przysun�� si� do mieszka�ca pokoju i zatrzyma� w odleg�o�ci zaledwie sze�ciu st�p od niego. Wzni�s� powoli oczy w g�r�: Zdawa� sobie spraw�, �e jest obserwowany, �e stworzenie ma �wiadomo�� jego obecno�ci, �e spogl�da na niego cho� nie posiada oczu. I �e si� wcale przybysza nie boi. By�o wielkie: wysokie na dwana�cie st�p, swym rozlaz�ym cielskiem zajmowa�o powierzchnie ponad dwudziestu. Kolos pi�trzy� si� nad maszyn�, kt�ra tutaj by�a Blainem. Stworzenie nie przejawia�o �adnych uczu�: ani przyja�ni, ani wrogo�ci, ani ciekawo�ci. Po prostu ogromna, nieforemna i oboj�tna bry�a. Blaine r�wnie� sta� nieruchomo. Czeka�. Ju� wcze�niej cofn�� swe sensory i tylko wiruj�ca powoli ta�ma nie ustawa�a w pracy. By� w rozterce. Zdaj�c sobie spraw� z tego, �e sytuacja wymaga nies�ychanie rozwa�nego i ostro�nego dzia�ania, wiedzia�, �e musi si� spieszy�. jego czas si� ko�czy�. Pozosta�o go naprawd� niewiele. Tymczasem dla istoty spoczywaj�cej przed nim czas zdawa� si� nie istnie�. R�wnocze�nie Blaine poczu� drgania przekazane mu przez elektroniczne obwody maszyny, kt�ra pe�ni�a funkcje jego cia�a. Dr�enie pochodz�ce bez w�tpienia od istoty rozlewaj�cej si� r�owo na pod�odze dr�enie transmituj�ce w po�owie tylko sformu�owan� my�l, stanowi�o zapowied� porozumienia, zbli�aj�cego si� kontaktu. Szok spowodowany przechwyceniem tych impuls�w min�� prawie natychmiast, gdy tylko cz�owiek swym ch�odnym, analitycznym umys�em poj�� �e nic nie wskazuje na telepatyczne zdolno�ci owego r�owe o stworzenia, bo chocia� drgania niedwuznacznie wskazywa�y na ich istnienie, to wieloletnia praktyka Blaine'a... Trzymaj si� ! - szepn�� do siebie. - Trzymaj si� ! Musisz zmie�ci� si� w wyznaczonym czasie ! Pozosta�o ju� tylko trzydzie�ci sekund! Zn�w dr�enie tym razem silniejsze, bardziej wyra�ne jakby stw�r chrz�kn��, szykuj�c swe psychiczne o�rodki komunikowania do rozpocz�cia rozmowy. Blaine by� zdumiony. Nies�ychanie rzadko zdarza�o si�, by cz�owiek potrafi� nawi�za� kontakt telepatyczny z innym gatunkiem istot rozumnych. Zbyt pot�ne bowiem by�y bariery biologiczne i umys�owe dziel�ce poszczeg�lne rasy kosmiczne, aby telepatia mog�a je prze�ama� i okaza� si� przydatna w takim stopniu, jak s�dzili zwolennicy starodawnej - jasnej i klarownej - sztuki telepatycznej. I w�wczas stworzenie odezwa�o si�: - WITAJ PRZYJACIELU, WYMIENIAM Z TOB� �WIADOMO��. M�zg cz�owieka zaskowycza� w bezg�o�nym, pe�nym paniki zdumieniu Bo oto nagle, bez �adnego ostrze�enia, sta� si� Blaine podw�jn� osobowo�ci� sob� samym i tym r�owym stworem. W samym momencie widzia� jak on, czu� tak samo, jak on, posiada� jego wiedz� i by� jednocze�nie sob�, Shepherdem Blaine'em, badaczem Fishhooka, umys�em poza Ziemi�, daleko od domu. W tej samej chwili zatrzasn�� si� jego czas. Dozna� uczucia szale�czego p�du, jak gdyby przestrze� w u�amku sekundy sta�a si� eksploduj�c� hukiem gromu przesz�o�ci�, ku kt�rej gna� w niewyobra�alnym p�dzie. Shepherd Blaine, wbrew w�asnej woli, zosta� raptownie przeniesiony przez pi�� tysi�cy lat �wietlnych do wybranego punktu w p�nocnym Meksyku. nast�pny Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz� . 3 . Ze �lepym, wr�cz instynktownym uporem wydobywa� si� ze studni ciemno�ci. Wiedzia� gdzie jest, Z wiedzia� kim jest, jakkolwiek w �aden �wiadomy spos�b nie potrafi� tej wiedzy sobie przyswoi�. Tak zreszt� by�o zawsze, gdy wraca� stamt�d. Tym razem jednak odczuwa� to nieco inaczej. Tkwi�a w nim dziwaczna obco�� jakiej nigdy dotychczas nie do�wiadczy�. Odnosi� wra�enie jakby w po�owie tylko by� sob�, drug� za� jego cz�� stanowi�a nieznana, przera�ona istota. Czu� dreszcz skaml�cego leku pochodz�cego od intruza, kt�ry nie potrafi� opanowa� swego strachu. Wydobywa� si� w g�r� korytarzem mroku, usi�uj�c jednocze�nie wypchn�� ze swego umys�u dr�cz�c� go swym lekiem osobowo��. By� to jednak daremny wysi�ek. Obco�� bowiem wnikn�a w jego m�zg po to by tam �y�, by pozosta� jego cz�ci� ju� na zawsze. Odpocz�� chwil�, pr�buj�c uporz�dkowa� rozbiegane my�li. Istnia� jednak w zbyt wielu miejscach, by� zbyt wieloma rzeczami i osobami, by tego dokona�. Z ka�d� podejmowan� pr�b� jego m�zg pogr��a� si� coraz bardziej w szale�stwie sk��bionego zgie�ku i chaosu. W tym samym momencie Blaine wiedzia�, �e jest istot� ludzk�, ale te� maszyn� b��dz�c� po�r�d gwiazd oraz r�owo�ci� rozlan� na jasnob��kitnej pod�odze i wreszcie jest tak�e �wiadom� nico�ci� spadaj�c� przez niesko�czone eony czasu, sprowadzone - wedle okre�lenia matematyk�w - do najdrobniejszych u�amk�w sekundy. Wraca� do siebie. Wydoby� si� ju� z mrocznego szybu i ciemno�� pozosta�a za nim. Jej miejsce zaj�o �agodne �wiat�o. Gdy tak le�a� p�asko na plecach, rozsadza�o go uczucie dumy, a zarazem ulgi; by� w domu. I wreszcie wiedzia�. Wiedzia�, �e jest Shepherdem Blaine'em, badaczem Fishhooka, �e bywa daleko w przestrzeni kosmicznej, gdzie przemierza setki i tysi�ce lat �wietlnych badaj�c odleg�e gwiazdy. Raz napotyka na swym szlaku rzeczy wielkie i niezwyk�e innym razem nie znajduje nic. Lecz teraz natkn�� si� na co�, czego cz�� przyby�a razem z nim, tu, na Ziemie. Opanowuj�c lek odszuka� to w g��biach swego umys�u. Tak, by�o tam. Czu� to, czu� w swojej czaszce obecno�� skulonej, dr��cej ze strachu istoty To okropne - pomy�la�, wiedziony nag�ym wsp�czuciem dla tego nieszcz�snego stwora wype�niaj�cego mu czaszk� - to straszne by� tak pochwyconym we wn�trze obcego m�zgu. I natychmiast b�ysn�a mu my�l przeciwna, �e jeszcze straszniejsz� jest rzecz�, gdy intruz taki zagnie�dzi� si� w jego w�asnym m�zgu. - TO CIʯKIE DLA NAS OBU - szepn��, zar�wno pod swoim adresem jak i pod adresem obcego. Le�a� spokojnie zbieraj�c i porz�dkuj�c ulotne, gor�czkowe my�li. Opu�ci� Ziemie trzydzie�ci godzin temu. Oczywi�cie nie on sam, gdy� cia�o pozosta�o tutaj. Wyruszy� tylko jego umys� zamkni�ty w niewielkiej maszynie. Wyruszy� na obc� planet� wiruj�c� wok� odleg�ej, nie nazwanej jeszcze gwiazdy. Planeta nie r�ni�a si� zasadniczo niczym od innych, martwych planet, na kt�rych ongi� bywa�. Jedne porasta�y tropikalne d�ungle, inne skuwa� l�d lub pi�trzy�y si� na nich nagie, nieprzyst�pne ska�y. Powierzchnie tej pokrywa�y piaszczyste pustynie. Blisko trzydzie�ci godzin w��czy� si� po�r�d bezkresnych, ko�tunionych burz� piaskow� wydm nie znajduj�c nic interesuj�cego. I dopiero pod sam koniec swego pobytu gdy nabra� ju� przekonania, �e planeta jest ca�kowicie ja�owa, natkn�� si� na �w wielki, b��kitny pok�j i rozci�gni�t� w nim R�ow� Istot�. A gdy powr�ci� do domu, owa R�owa Istota - lub jej cie� - przyby�a razem z nim. Obcy zn�w wype�z� z najg��bszego zak�tka ja�ni Blaine'a w kt�rym znalaz� kryj�wk�. Cz�owiek czu� te lepk�, wstr�tn� obecno��, czu� dotkni�cia obcego, zna� jego my�li, jego uczucia, posiada� jego wiedz�. Pod wp�ywem tych obrzydliwych dotkni�� zesztywnia�. ca�y, jakby kr���ca mu w �y�ach krew przemieni�a si� nagle w bulgocz�ce, lodowate b�oto. Narasta� zacz�a w nim potrzeba krzyku, okropnego wrzasku, kt�r� zdo�a� jednak poskromi�. Zn�w le�a� nieruchomo i R�owa Istota odpe�z�a w ko�cu do wybranych przez siebie zakamark�w jego m�zgu. Blaine rozchyli� powieki. Klapa urz�dzenia, w kt�rym spoczywa�o jego cia�o by�a uchylona i oczy porazi� mu ostry blask zawieszonej nisko �ar�wki w kryszta�owym kloszu. Poruszy� lekko r�kami, potem nogami. Pokr�ci� g�ow�, jakby chcia� sprawdzi�, czy z cia�em jest wszystko w porz�dku. Nie by�o jednak �adnego powodu do obaw gdy� cia�o spoczywa�o tutaj wygodnie przez ostatnie trzydzie�ci godzin. Rozejrza� si� wok� i dostrzeg� pochylone nad sob� ludzkie twarze spogl�daj�ce z wyczekiwaniem. - Ci�k� mia� pan podr�, Sir? - dobieg�o go pytanie. - Wszystkie s� ci�kie odpar�. Usiad�, a nast�pnie wygramoli� si� niezdarnie z maszyny, przypominaj�cej kszta�tem trumn�. Zadr�a� lekko; w sali panowa� dotkliwy ch��d. - Pa�ska marynarka, Sir - dziewczyna w bia�ym czepku wyci�gn�a r�k� z ubraniem. Gdy na�o�y� kurtk�, ta sama dziewczyna poda�a mu szklank�. Siorbn�� mleko. Spodziewa� si� tego. Zna� to przecie� na pami��. Wracaj�cych z podr�y zawsze witano tu szklank� mleka. By� mo�e zreszt� by�o ono z czym� tam jeszcze zmieszane, lecz Blaine'owi nigdy nie przysz�o do g�owy o to spyta�. Szklanka mleka po powrocie stanowi�a jeden z obowi�zuj�cych rytua��w, kt�rym on - i jemu podobni - musieli si� podporz�dkowa�. Istnia�o zreszt� u Fishhooka o wiele wi�cej tego typu u�wi�conych tradycj� zwyczaj�w; przez ponad sto lat funkcjonowania koncernu naros�y w nim setki nudnych i g�upich ceremonii - nie wolno by�o od nich odst�pi� na krok. Szklanka mleka by�a w�a�nie jedn� z nich. Kolejny szcz�liwy powr�t - my�la� siorbi�c mleko i rozgl�daj�c si� po gigantycznej sali zastawionej szeregami l�ni�cych, b�yskaj�cych kolorowymi �wiat�ami maszyn gwiezdnych: jedne z nich by�y zamkni�te, inne mia�y - jak ta jego - uniesione wieka. W zamkni�tych spoczywa�y cia�a tych, kt�rych umys�y kr��y�y jeszcze po�r�d odleg�ych, kosmicznych szlak�w. - Kt�ra godzina? - spyta� Blaine. - Dziewi�ta wiecz�r - odpar� m�czyzna trzymaj�cy w d�oni notatnik. Obco�� ponownie da�a o sobie zna�. Poczu� w umy�le lekkie mu�niecie obcej my�li i ponownie dobieg� go wewn�trzny g�os: - WIT�J PRZYJACIELU. WYMIENIAM Z TOB� �WIADOMO��. Ale tym razem, w tej sali, po�r�d innych ludzi by�o to stokro� bardziej absurdalne, ni� gdyby w�asnymi oczami ujrza� piek�o, zwyk�e piek�o wyj�te ze �redniowiecznej ryciny. Piek�o pe�ne rogatych diab��w smrodu p�on�cej siarki i udr�czonych, skazanych na wieczne pot�pienie dusz. A jednocze�nie by�o to jak pozdrowienie p�yn�ce od obcego, jak potrz��niecie umys�u, jak zwyk�e ludzkie potrz��ni�cie r�ki w ge�cie przywitania. Z�owieszczego przywitania. - Prosz� ju� sko�czy� to mleko - dobieg�y go s�owa dziewczyny. Poczu� jednocze�nie na ramieniu dotyk jej palc�w. Potrz��niecie �wiadomo�ci oznacza�o, �e istota ma zamiar pozosta� w jego m�zgu na trwa�e. Zn�w czu� jej wszechobecno��, czu� ten brudny, obcy osad oblepiaj�cy mu czaszk� od wewn�trz. - Nie by�o �adnych k�opot�w? Maszyna wr�ci�a w porz�dku? - zapyta�. - Najmniejszych - m�czyzna z notatnikiem w r�ku potrz�sn�� g�ow�. - A ta�my s� ju� odes�ane. P� godziny! Mam jeszcze p� godziny! - pomy�la� spokojnie Blaine, sam zaskoczony swoim spokojem. P� godziny! - tyle bowiem zajmie odczytanie ta�m. Na nich b�dzie wszystko, wszystko to, co mu si� przytrafi�o na planecie. Ca�a historia kontaktu. Co do tego Blaine nie �ywi� �adnych w�tpliwo�ci: P� godziny! Tyle ma czasu, by znikn��. Znikn�� na zawsze. Rozejrza� si� pe�en dumy, jak przed laty, gdy po raz pierwszy przekroczy� pr�g tej sali. Tu znajdowa�o si� bowiem centrum uk�adu nerwowego Fishhooka. Tu bi�o jego serce. Tu by� jego m�zg. St�d rozpoczyna�y si� niezwyk�e podr�e, st�d wyruszano do odleg�ych i niedost�pnych miejsc. Zdawa� sobie spraw� z tego, jak ci�ko b�dzie rozsta� si� z tym miejscem, odwr�ci� si� plecami i po prostu odej��. Zbyt du�o bowiem w�o�y� tu siebie, zbyt wiele tu prze�y�. Ale musi to zrobi�. Po prostu musi odej��. Dopi� mleko i odda� czekaj�cej cierpliwie dziewczynie pust� szklank�. Odwr�ci� si� w stron� drzwi. - Prosz� chwile zaczeka�! - krzykn�� za nim m�czyzna, wr�czaj�c notatnik. - Zapomnia� si� pan wypisa�, Sir. Blaine mrucz�c z niezadowolenia, wyj�� przypi�te do notatnika pi�ro i z�o�y� podpis. To by�o idiotyczne. Wpisywa� si� przy wej�ciu, wypisywa� przy wyj�ciu. Blaine podchodzi� jednak do tego wszystkiego filozoficznie. Wpisywa� si�, wypisywa�, pi� mleko, wykonywa� tysi�ce drobnych i g�upich czynno�ci. Bo i po co si� buntowa�? Skoro Fishhook przyk�ada do tych spraw a� tak� wag�, skoro tak mu na tym zale�y, c� to mog�o szkodzi� Blaine'owi. Odda� notatnik. - Przepraszam bardzo, panie Blaine - ponownie odezwa� si� m�czyzna kartkuj�c notes. - Kiedy pan stawi si� na przegl�d i analiz� ta�m? Jutro o dziewi�tej rano. Mog� zapisywa� sobie, co tylko chc� - pomy�la�. - Jego ju� i tak tutaj nie b�dzie. Lecz na razie pozosta�o mu tylko trzydzie�ci minut. P� godziny, kt�re musi w pe�ni wykorzysta�. Bardzo potrzebowa� tego czasu, bo pami�ta� noc sprzed lat. Z ka�d� umykaj�c� obecnie bezp�odnie sekund�, tamte chwile pojawia�y si� mu w pami�ci coraz wyra�niej. Owej nocy zatelefonowa� do niego Godfrey Stone. Oddycha� ci�ko, jak po wyczerpuj�cym biegu, a w g�osie brzmia�y nutki paniki i histerii. - Dobranoc wszystkim - pozornie beztroskim g�osem wykrzykn�� Blaine. Zamkn�� za sob� drzwi i wyszed� na pusty pogr��ony w ciszy i martwocie korytarz. Otaksowa� szybkim spojrzeniem d�ugi hall Wszystkie drzwi wtopione w �ciany korytarza by�y pozamykane na g�ucho, jakkolwiek na wielu z nich p�on�y jaskrawe �wiat�a, znak, �e wewn�trz pracuj� ludzie. Pomimo tej panuj�cej wsz�dzie ciszy, bez wzgl�du na por� dnia i nocy wrza�a tu gor�czkowa praca: w laboratoriach i salach wyk�adowych w stacjach do�wiadczalnych i zak�adach przemys�owych Fishhooka, w dyspozytorniach komputer�w, w rozleg�ych bibliotekach i magazynach Fishhook czuwa� zawsze, dy�urowa� okr�g�� dob�, nigdy nie zamyka� swych oczu, nigdy nie zapada� w sen. Blaine sta� chwile, trzymaj�c d�o� na klamce i zastanawia� si�, co ma dalej czyni�. Pozornie wydawa�o si� to proste. Mo�e wszak wyj�� przez nikogo nie zauwa�ony, przez nikogo nie nagabywany, mo�e wsi��� do samochodu zaparkowanego par� blok�w dalej i skierowa� si� na p�noc, ku granicy. Lecz to by�oby zbyt proste. Tego w�a�nie spodziewa� si� b�dzie Fishhook Ponadto istnia� jeden jeszcze problem: natr�tna my�l, obsesyjna w�tpliwo��: czy naprawd� musi ucieka�? Pi�� os�b w ci�gu ostatnich trzech lat, od chwili ucieczki Godfreya Stone'a; czy� mo�e to stanowi� jakikolwiek dow�d? Id�c spiesznym krokiem w stron� wind, roztrz�sa� kwestie raz jeszcze. Zdawa� sobie spraw�, �e teraz nie czas na w�tpliwo�ci, �e s�usznie czyni podejmuj�c decyzje natychmiastowej ucieczki. Lecz racja mie�ci�a si� w kategoriach rozumu a w�tpliwo�ci w sferze uczu�. Jednego by� pewien. Nie chce ucieka� od Fishhooka, chce by� tutaj, chce robi� to co robi� dot�d, nie pragnie porzuca� swego zaj�cia. Lecz ta kwestia by�a ju� rozstrzygni�ta, rozwi�zana wiele, wiele miesi�cy wcze�niej wtedy, gdy podj�� decyzje, �e gdy nadejdzie czas, zniknie. Bez wzgl�du na to, jak bardzo chcia�by pozosta�, porzuci wszystko i odejdzie. A to z powodu Godfreya Stone'a i jego ostatniego, desperackiego telefonu. Rozmowy telefonicznej, w kt�rej Godfrey nie prosi� wcale o pomoc, a ostrzega�: - Shep - Stone oddycha� ci�ko jak po wyczerpuj�cym biegu - Shep, pos�uchaj mnie i nie przerywaj. Je�eli kiedykolwiek staniesz si� obcym, zwiewaj. Nie czekaj ani minuty. Po prostu natychmiast pryskaj. I to jak najdalej i najszybciej jak potrafisz. Trzask odk�adanej s�uchawki po drugiej stronie zako�czy� te rozmow�. Blaine pami�ta, �e d�ugo jeszcze trzyma� g�uchy aparat w zaci�nietej d�oni. - Dobrze, Godfrey - odpar� w ko�cu w cisze mikrofonu. - Dobrze, b�d� pami�ta�. Ani s�owa wi�cej. Blaine nigdy ju� nie us�ysza� o Godfreyu Stone. "Gdyby� sta� si� obcy" rzek� w�wczas Godfrey Stone. I tak si� rzeczywi�cie sta�o. Zmieni� si� w obcego, czu� skulon� pod czaszk� obco��, kt�ra czai�a si� w drugiej cz�ci jego m�zgu. Wiedzia� jak do tego dosz�o, jak to si� sta�o i za czyj� spraw�. Ale ci inni? Z ca�� pewno�ci� nie wszyscy natkn�li si� na R�ow� Istot� odleg�� st�d przecie� o pi�� tysi�cy lat �wietlnych. Na ile jeszcze sposob�w cz�owiek mo�e sta� si� obcym? Fishhook zrozumie natychmiast, �e on - Blaine - ma odmienion� �wiadomo��. Pojmie to natychmiast po odczytaniu ta�m. I nie istnieje spos�b, by temu zapobiec. Pochwyc� Blaine'a i przy�l� szperacza, bo jakkolwiek ta�my powiedz� im, �e jest obcy, to tylko na ich podstawie nie b�dzie mo�na stwierdzi� jak to si� sta�o ani w jakim stopniu zosta� odmieniony. Szperacz oka�e si� - jak zawsze uprzedzaj�co grzeczny, wr�cz wsp�czuj�cy, ale zrobi wszystko by wyci�gn�� intruza na �wiat�o dzienne i pozna�, kim naprawd� jest. I bez wzgl�du na to, jak szczelnie Blaine zamkn��by sw�j umys�, szperacz z �atwo�ci� dotrze wsz�dzie tam, gdzie tylko zechce. Blaine podszed� do windy i nacisn�� taster wzywaj�cy kabine. Ale wtedy w�a�nie otworzy�y si� jedne drzwi w korytarzu. - Oh, to ty, Shep! - wykrzykn�� m�czyzna, kt�ry pojawi� si� w progu. - S�ysza�em, �e kto� nadchodzi. By�em strasznie ciekaw, kto to taki. - W�a�nie wychodz� - odpar� Blaine, rozgl�daj�c si� wok� gor�czkowo. - Wpadnij do mnie na chwile - Kirby Rand wykona� zapraszaj�cy ruch r�k�. - Mia�em w�a�nie zamiar otworzy� butelk�. Blaine zda� sobie spraw�, �e nie ma czasu na wahanie. Albo wyrazi zgod� na drinka, albo musi zdecydowanie odm�wi�. Odmowa mo�e jednak wzbudzi� podejrzenia Randa. A podejrzenia to jego specjalno��. Rand jest szefem ochrony Fishhooka. - Doskonale - Blaine stara� si� nada� swemu g�osowi najbardziej beztroski ton, na jaki go by�o sta�. - Ale tylko na jednego szybkiego. Rozumiesz, dziewczyna... nie chce, by czeka�a. Mia� nadzieje, �e ta wym�wka pozwoli mu unikn�� zaproszenia na wsp�ln� kolacje lub wypad do kabaretu. Podjecha�a przywo�ana winda, lecz Blaine uda�, �e jej nie dostrzega. Bo i c� mia� zrobi� innego? Ale by�a to jednak cholerna zw�oka... W pokoju Rand uj�� go przyjacielskim gestem za ramiona. - Jak podr�? - Normalnie. - By�e� gdzie� daleko? - Oko�o pi�ciu tysi�cy. - G�upie pytanie - Rand potrz�sn�� g�ow�. - Teraz latacie tylko daleko. Sko�czyli�my z kr�tkimi wypadami. A za sto lat... za sto lat b�dziemy lata� na dziesi�� tysi�cy. Albo dwadzie�cia. - To ju� nie robi �adnej r�nicy. Skoro tylko znajdziesz si� w przestrzeni, odleg�o�� przestaje by� problemem. Chyba, �e si� zejdzie z kursu. Mo�na wtedy z�apa� niez�e op�nienie: p� galaktyki... Ale w�tpi� osobi�cie czy taka przygoda mog�aby si� przytrafi�. - Ch�opcy od teorii s�dz� przeciwnie - roze�mia� si� Rand i po�eglowa� w stron� biurka, na kt�rym sta�a nie napocz�ta butelka. Zdj�� kapsel. - Wiesz, Shep - odezwa� si� podnosz�c g�ow� znad butelki. - To jest fantastyczna robota. Mo�e czasami podchodzimy do tych podr�y zbyt sztampowo, przez co to wszystko staje si� nieco monotonne. Niemniej tkwi w tym wszystkim masa fantazji. - I tak zacz�li�my podr�owa� zbyt p�no - odpar� Blaine ogl�daj�c paznokcie - za d�ugo nie brali�my w rachub� wszystkich w�asno�ci cz�owieka. Bo by�o to zbyt fantastyczne. Bo nie byli�my w stanie uwierzy� w nasze mo�liwo�ci. A one tkwi�y w nas zawsze. Ju� staro�ytni znali je, ocierali si� o nie. Lecz nie rozumieli tego i traktowali je jak czary lub magie. - Wi�kszo�� ludzi uwa�a tak do dzisiaj - odpar� szybko Rand, a po twarzy przelecia�a mu chmura. Postawi� na biurku dwie szklanki. Wyj�� z lod�wki kostki lodu. Nala� hojnie porcje. - No, to wypijmy - wr�czy� Blaine'owi szklank�. Sam usiad� za biurkiem. Obrzuci� Blaine'a karc�cym wzrokiem. - Na co czekasz? Siadaj! Nie musisz si� tak okropnie spieszy�. A picie na stoj�co traci ca�y urok. Blaine usiad�, a Rand wyci�gn�� si� w fotelu k�ad�c nogi na biurku. Pozosta�o ju� nie wi�cej ni� dwadzie�cia minut! Blaine, lekko zgarbiony nad szklank�, w sekundzie milczenia, kt�re zapad�o nim Rand zacz�� ponownie m�wi� odni�s� wra�enie, �e s�yszy puls tego gigantycznego organizmu jakim by� Fishhook. Zupe�nie jakby to by�a �ywa istota spoczywaj�ca w bezruchu na �onie matki-Ziemi w spowitym mrokiem nocy p�nocnym Meksyku; istota posiadaj�ca serce, p�uca i t�tni�ce krwi� aorty. - Wy, ch�opaki, macie fajn� zabaw� - odezwa� si� Rand zabawnie marszcz�c nos. - Czasami a� wam zazdroszcz�. - Wykonujemy swoj� prac� - ostro�nie odpar� Blaine. - By�e� dzi� pi�� tysi�cy lat �wietlnych st�d. A to ju� m�wi samo za siebie. - Z pewno�ci� masz racje - zgodzi� si� Blaine. - Mo�emy przynajmniej zobaczy� na w�asne oczy, jak tam jest. Ale tym razem by�o jeszcze lepiej... Wiesz, wydaje mi si�, �e spotka�em �ycie... - Opowiedz... - �ywo zainteresowa� si� Rand. - Niewiele jest do opowiadania - wzruszy� ramionami Blaine. - Rzecz odkry�em w chwili, gdy m�j czas si� ko�czy�. Nic nie zd��y�em zrobi�. Musia�em wraca� do domu. A swoj� drog�, mogliby�cie co� dla nas zrobi�... - Uhumm - Rand skrzywi� si� lekko. - Powinni�cie zostawi� nam wi�cej inicjatywy a przede wszystkim limit czasu nie mo�e by� tak sztywno ustalany. Trzydzie�ci godzin! Raz trzymacie tam cz�owieka, cho� m�g�by z powodzeniem wraca� ju� po godzinie, kiedy indziej zn�w - jak mnie dzisiaj - wyrywacie z powrotem w chwili, gdy potrzebuje tego czasu wi�cej. Rand wyszczerzy� z�by w szerokim u�miechu. - Tylko nie m�w, �e nie mo�ecie tego zrobi� z przyczyn technicznych - napiera� Blaine. - Nie udawaj, �e to niemo�liwe. Fishhook ma specjalist�w na p�czki, posiada stosy ultranowoczesnej aparatury . - Oh, z pewno�ci� - odrzek� niedbale Rand. - Ale my lubimy mie� wszystko pod �cis�� kontrol�. - Boicie si�, by kto� nie nawia�? - wykrzykn�� ironicznie Blaine. - Chocia�by. - Po co? Tam przecie� nie jest si� cz�owiekiem. Jest si� tylko nagim umys�em uwi�zionym w niezwykle skomplikowanej maszynie. - Wolimy tak, jak jest - uci�� Rand. - No, a poza tym wy, ch�opaki, jeste�cie cenni. To r�wnie� musimy bra� pod uwag�. Bo co na przyk�ad zrobisz, je�li tam, pi�� tysi�cy lat �wietlnych od domu, przydarzy ci si� wypadek? Co b�dzie, je�li stracisz kontrole nad maszyn�? jeste� dla nas stracony. A tak to wszystko idzie automatycznie. Wysy�amy was, a po pewnym, z g�ry okre�lonym czasie, automaty �ci�gaj� was z powrotem. Mamy przynajmniej pewno��, �e wr�cicie. - Zbyt wysoko nas cenisz - sucho odpar� Blaine. - To niezupe�nie tak - doda� szybko Rand. - Czy wiesz, ile w was zosta�o zainwestowane? Czy zdajesz sobie spraw�, ilu musimy przesia�, by wybra� jednego? Kogo�, kto jest zar�wno telepat� i teleporterem szczeg�lnego rodzaju, kogo� o tak zr�wnowa�onym umy�le, �e podo�a psychicznie presji tego wszystkiego, na co si� mo�e natkn��. I w ko�cu rzecz niebagatelna: kogo�, kto jest got�w dochowa� wiary Fishhookowi. - Kupujecie nasz� lojalno��. Nie spotkasz w�r�d nas nikogo, kto uskar�a�by si� na brak pieni�dzy. - To akurat nie jest �adna wada - roze�mia� si� Rand. - Poza tym wiesz doskonale, �e nie o tym m�wi�. A ty - rzuci� w my�li Blaine pod adresem Randa - a ty, jakie masz kwalifikacje na ochroniarza. Tu potrzebny jest sprawny szperacz. Gdyby� sam posiada� naturalne predyspozycje na szperacza, nie zatrudnia�by� innych. - A na g�os powiedzia�: - Ale ja w dalszym ci�gu nie widz� powod�w, dla kt�rych nie chcecie da� nam czasu wedle w�asnego uznania. Mogliby�my przecie�... - A ja nie widz� powodu, by� tak si� tym gryz� - odpar� pogodnie Rand. - Wr�ci�e� dopiero co na swoj� drogocenn� planet�, ale zawsze mo�esz powr�ci� tam, sk�d przyby�e�. - Oczywi�cie, �e wr�c� - odrzek� Blaine i dopi� do ko�ca whisky. Odstawi� pust� szklank� na biurko. - Okay, musze ju� zmyka�. Wielkie dzi�ki za drinka. - Okay, skoro musisz, nie zatrzymuje. Wpadniesz jutro? - O dziewi�tej rano. Na analiz�. nast�pny Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz� . 4 . Blaine przekroczy� ogromny, zdobiony wymy�lnym zwie�czeniem �uk bramy wyj�ciowej, wyprowadzaj�cej na rozleg�y plac. Zawsze, ilekro� wychodzi� t�dy o tej porze roku, przystawa� d�u�ej, syc�c si� urokiem miejsca. Uliczne latarnie l�ni�y t�czowymi kulami blasku, a li�cie na okalaj�cych plac drzewach dr�a�y lekko w podmuchach morskiej bryzy pe�nej zapachu soli, ryb i wodorost�w. Po chodnikach sun�y postacie przechodni�w, niczym ulotne niematerialne zjawy. Samochody z cichym �wistem atomowych silnik�w mkn�y jezdni�, pozostawiaj�c za sob� barwne smugi �wiat�a. Lekka mgie�ka spowija�a ca�y plac, tworz�c jedyny w swoim rodzaju, czarodziejski klimat pogodnego, jesiennego wieczoru. Dzisiaj jednak Blaine nie przystan�� swoim zwyczajem, cho� wiecz�r by� wyj�tkowo pi�kny i sprzyjaj�cy zadumie. Nie mia� po prostu czasu, pozosta�o mu zaledwie osiem minut; osiem wszawych minut. Gdy dotar� do zaparkowanego nie opodal auta i ta rezerwa czasu si� sko�czy�a. Nie m�g� ju� skorzysta� z pojazdu. Postanowi� go zostawi�. Stoj�c przy bezu�ytecznym ju� samochodzie, zastanawia� si� chwil� nad dziwnym spotkaniem z Kirby Randem. Czemu w�a�nie dzi�, czemu w�a�nie tego wieczoru Rand otworzy� te cholerne drzwi proponuj�c drinka? Blaine czu� trudny do sprecyzowania niepok�j. Ta rozmowa, ta dziwna, nieoczekiwana rozmowa z Randem. Zupe�nie jakby tamten co� podejrzewa�, ostrzega�, jakby zdawa� sobie spraw� z po�piechu Blaine'a i bawi� si� z nim, jak kot z mysz�, kradn�c �wiadomie tak cenne dla Blaine'a minuty. No, by�o i min�o - pocieszy� si� szybko Blaine. Po prostu przypadek, czysty przypadek, kt�ry, na szcz�cie, nie okaza� si� zgubny w skutkach. Wr�cz przeciwnie: gdyby Blaine dysponowa� wi�ksz� rezerw� czasow�, ucieka�by samochodem, u�atwiaj�c tym samym Fishhookowi po�cig. A tak zmuszony do pozostania w mie�cie, wybierze inny, znacznie lepszy wariant zmylenia pogoni. Potrzebuje tylko dziesi�ciu minut. Odwr�ci� si� na pi�cie i pomaszerowa� ra�nym krokiem w d� ulicy, zostawiaj�c za sob� zaparkowany samoch�d. Dajcie mi jeszcze dziesi�� minut, jedynie dziesi�� minut - powtarza� jak w �arliwej modlitwie. Potrzebowa� tego czasu. Je�li mu go los podaruje, istnieje tuzin miejsc, gdzie mo�e si� ukry�. Tam odetchnie, spokojnie przemy�li sytuacje, ustali plan dzia�ania. Bo na razie, pozbawiony samochodu, oszo�omiony lawin� niespodziewanych zdarze�, nie mia� �adnego planu. By� �wiecie przekonany, �e je�li nie spotka kogo�, kto go rozpozna, b�dzie mia� owe dziesi�� minut. Szed� szybkim krokiem, czuj�c jednocze�nie, jak narasta w nim napi�cie przeradzaj�ce si� powoli w strach, w ob��dny l�k zalepiaj�cy g�st� pian� czaszk�. W u�amku sekundy skonstatowa�, �e to nie jest jego strach. To nie by�o w og�le ludzkie uczucie. By�o to czarne jak otch�a�, obce, skowycz�ce przera�enie, kt�re leg�o si� w umy�le wepchni�tym w czaszk� Blaine'a. W umy�le, kt�ry nie potrafi� ju� d�u�ej broni� si� przed groz� tej nowej, obcej planety i nie chcia� by� d�u�ej wci�ni�ty w m�zg cz�owieka. W umy�le, kt�ry nie by� w stanie stawi� czo�a obcemu �wiatu, zupe�nie dla� niepoj�temu. Pierwszym odruchem Blaine'a by�a pr�ba psychicznego zapanowania nad intruzem, uspokojenia go, uciszenia. Ale ju� nie by� w stanie rozdzieli� tej pary umys��w - swego i obcego - zlanych jakby w jedno, z��czonych ze sob� w jaki� przedziwny spos�b, skazanych na dzielenie wsp�lnego losu. Wtedy, pod wp�ywem dzikiego impulsu p�yn�cego z obcej �wiadomo�ci, opanowany bezrozumn� trwog�, Blaine pogna� przed siebie. By� ju� o krok od szale�stwa, lecz ostatkiem si� zdo�a� si� opanowa�. Przystan��. Oddycha� ci�ko, a przed oczyma wirowa�y mu barwne kr�gi. Zawr�t g�owy. Zachwia� si� i wyci�gaj�c na o�lep r�ce, trafi� d�o�mi na rosn�ce na skraju chodnika drzewo. Obj�� ramionami gruby pie�, przytuli� do niego rozpalony policzek, jakby samo zetkniecie twarzy z czym� ziemskim mog�o przynie�� ulg�, wzmocni� nadw�tlone si�y cz�owieka. D�ugo obejmowa� ramionami drzewo. Nie wolno pozwoli� sobie na panik�. Nie wolno zwraca� na siebie uwagi. Nie wolno da� si� tak bez reszty opanowa� oszala�emu ze strachu obcemu umys�owi. Przera�enie stopniowo mala�o, a intruz, jak zbity pies, odpe�za� do swojej dziury w najg��bszych zak�tkach czaszki cz�owieka, by tam liza� swe rany. By� po prostu �a�osny. - W PORZ�DKU. ZOSTA� TAM GDZIE JESTE� - odezwa� si� do niego Blaine. - Nie denerwuj si�. Zostaw wszystko mnie. Ja si� wszystkim zajm�. Blaine powiedzia� to, gdy� zrozumia�, �e obcy stara� si� zbiec, pr�bowa� wyrwa� si� na wolno��. Ale gdy to mu nie wysz�o cofn�� si� w bezpieczne zakamarki swego wiezienia - azylu. Do�� tego - skarci� siebie Blaine, potrz�saj�c w zamy�leniu g�ow�. Nie mog� sobie pozwoli� na jeszcze jeden, podobny wyskok. Je�li on mnie znowu op�ta, nie wytrzymam. Zaczn� gna� na o�lep i wy�. I to b�dzie naprawd� m�j koniec. Dopiero teraz pu�ci� zbawczy pie� drzewa. Jeszcze d�ug� chwile sta� chwiejnie na mi�kkich, niczym z waty nogach. Nawilg�a potem koszula lepi�a si� do cia�a, nieprzyjemnie zi�bi�a sk�r�, wywo�uj�c dreszcze. Oddycha� ci�ko, jak po d�ugim, wyczerpuj�cym wy�cigu, jakby p�uca wype�nia� mu p�ynny o��w. Jak mog� uciec, jak mog� znale�� kryj�wk�? - zapytywa� samego siebie. Jak mog� ucieka� maj�c ca�y czas w sobie tego ma�piszona? Sytuacja jest wystarczaj�co paskudna dla mnie samego, a tu jeszcze musze wlec za sob� to przera�one, skaml�ce stworzenie. Nie by�o jednak sposobu, by si� pozby� balastu, wytrz�sn�� z m�zgu obc� �wiadomo��. Obaj byli skazani na siebie i Blaine, we w�asnym ju� interesie, musia� dzia�a� tak, jakby �w upiorny baga� nie istnia�. Ruszy� przed siebie, pozostawiaj�c drzewo daleko w tyle. Szed� teraz o wiele wolniej, jakby pod stopami mia� nie wyg�adzone p�yty trotuaru, lecz mia�ki i grz�ski piach. By� zm�czony i g�odny. Wszak poza t� szklank� mleka po powrocie, od ponad trzydziestu godzin nie mia� nic w ustach. A chocia� jego cia�o przez ca�y ten czas spoczywa�o w najg��bszym, niczym nie zak��conym �nie, to jednak trwa�o to trzydzie�ci godzin. Wl�k� si� z g�ow� opuszczon� nisko na piersi, pe�n� ponurych my�li. Szed� bez celu, bez �adnego konstruktywnego planu. Mija�y go w szale�czym p�dzie limuzyny znacz�ce drog� barwnymi pasmami. Dociera� do jego uszu szum poduszek powietrznych i niski pomruk nuklearnych silnik�w. Zatopiony w pos�pnych my�lach Blaine nie zwraca� na to uwagi. Podni�s� twarz dopiero wtedy, gdy jedno z aut wyskoczy�o naraz z p�dz�cego sznura pojazd�w i zatrzyma�o si� przy kraw�niku, tu� przed nim. - Shep! Shep, co za szcz�cie! - z auta wychyli�a si� roze�miana twarz m�czyzny. - Shep, w�a�nie ci� szuka�em i mia�em nadzieje, �e w ko�cu ci� dopadn�. Blaine'a ogarn�a nag�a panika, gdy� poczu�, �e przera�ony stw�r zn�w zaczyna bra� w nim g�r�. Z najwy�szym wysi�kiem zapanowa� nad intruzem, wpychaj�c go w najg��bsze zakamarki czaszki. - Freddy, kop� lat! - sil�c si� na spok�j zawo�a� prawie normalnym g�osem. By� to Freddy Bates, osobnik bez okre�lonego zawodu i statusu spo�ecznego. Blaine jednak by� najg��biej przekonany, i� Bates reprezentuje nieoficjalnie jak�� osobisto�� lub firm�; zreszt� prawie ka�dy w tym mie�cie okazywa� si� by� w ko�cu czyim� agentem lub reprezentantem. Freddy otworzy� drzwiczki samochodu. - Wsiadaj - wykrzykn��. - Jedziemy na przyj�cie! To b�dzie w�a�nie to - b�ysn�o w g�owie Blaine'owi. - To w�a�nie jest najlepszy spos�b na zmylenie tropu i wymkniecie si� z sieci zastawionej przez Fishhooka. Poszukuj�cym go agentom nawet za milion lat nie wpadnie do g�owy szuka� go w�a�nie na g�o�nym w ca�ym mie�cie party. Poza tym by�a to wy�mienita okazja do dyskretnego wsi�kni�cia w t�um i ulotnienia si�. B�dzie tam z pewno�ci� masa os�b i nikt nawet nie zauwa�y kiedy i gdzie Blaine zniknie. Na pewno znajdzie jaki� gotowy do jazdy samoch�d z kluczykami w stacyjce. No i znajdzie tam jedzenie, du�o jedzenia. - Pospiesz si� - przynagla� Freddy. - Pospiesz si�, Charline czeka na nas. Blaine w�lizn�� si� ju� bez wahania do wn�trza pojazdu. Trzasn�y zamykane drzwiczki i po chwili samoch�d w��czy� si� w nurt p�dz�cych �rodkiem jezdni aut. - M�wi�em Charline - papla� Freddy - �e przyj�cie nie mo�e odby� si� bez jakiej� duszy od Fishhooka. Dobrowolnie zaoferowa�em si� dostarczy� jak�� szych�... - Ale� ja nikim takim nie jestem - roze�mia� si� Blaine. - Jeste�, jeste�. Jeste� jeszcze ciekawszy - �arliwie zapewnia� Freddy. - Jeste� badaczem, masz mas� do opowiadania... - Wiesz, �e nigdy nie opowiadamy. - Wiem, wiem, tajemnica - Freddy klepn�� go w kolano. - Takie mamy przepisy - b�kn�� Blaine. - I s�usznie. Nasze miasto jest tak rozplotkowane... Ale to g��wnie wasza wina. Sami stwarzacie wok� siebie aur� tajemniczo�ci i sekret�w. Ludzie tego nie lubi�, ludzi to denerwuje, podnieca ich ciekawo��, powoduje tyle szumu i komentarzy. Tyle plotek... - W dodatku nieprawdziwych lub monstrualnie przesadzonych. - Raczej to drugie - pokiwa� g�ow� Freddy. Blaine nic nie odrzek�. Siedzia� wtulony w siedzenie i wygl�da� przez okno. Patrz�c na mijane ulice pe�ne �wiat�a, zgie�ku i ruchu, co chwile wznosi� odruchowo oczy wy�ej, ku g�ruj�cemu nad miastem pos�pnemu kompleksowi Fishhooka: Ponownie - kt�ry� to ju� raz - zdumia� si�, �e po tylu latach tam sp�dzonych wci�� jeszcze nie potrafi� opanowa� wzruszenia na my�l o znaczeniu i ba�niowej wr�cz pot�dze tego miejsca. Bo tutaj, w�a�nie tutaj, znajduje si� rzeczywista stolica Ziemi - my�la� Blaine. Tu bowiem - u Fishhooka - le�y ca�a nadzieja i przysz�o�� �wiata, tu bierze pocz�tek ni� ��cz�ca Ziemie z Kosmosem. A on, Blaine, opuszcza to miejsce. Absurdalne i przera�aj�ce, �e w�a�nie on, z ca�� sw� mi�o�ci� i ba�wochwalczym wprost uwielbieniem dla tego miejsca, z ca�� wiar� i czci�, kt�rymi je otacza�, musi ucieka� st�d jak wyp�oszony zaj�c. - Co wy z tym wszystkim robicie? - dobieg� go z p�mroku g�os Freddy'ego. - Z czym? - Z t� ca�� wiedz�, pomys�ami, koncepcjami, kt�re przywozicie stamt�d? - Nie wiem - odpar� kr�tko Blaine. - Ca�e zast�py naukowc�w g�owi� si� z pewno�ci� nad tym Technologowie usi�uj� opracowa� rozwi�zania i wdro�y� je do produkcji. Jak daleko - ty i tobie podobni - wyprzedzacie nas wszystkich? Milion lat? - Kierujesz si� pod niew�a�ciwy adres - burkn�� Blaine. - Nie znam si� na tym. Po prostu wykonuje swoj� prace. Je�li m�wi�c to chcesz mnie dotkn��... - Nie gniewaj si�, Shep. Ale w�a�nie ten problem mnie nurtuje. - Ciebie i miliony innych - kwa�no odpar� Blaine. - Postaraj si� jednak spojrze� na to z mojego punktu widzenia - odezwa� si� powa�nie Freddy. Jestem ca�kowicie poza Fishhookiem. Nawet tam nie zagl�dam, cho� ju� tyle lat �yje w jego cieniu. Ale widz� przecie� tego kolosa, ten wz�r ludzkiej doskona�o�ci, niedo�cig�ych i niewyobra�alnych zamierze�. I po prostu wam zazdroszcz�; zazdroszcz� tego, �e to wy tam jeste�cie, a nie ja. Czuje si� upo�ledzony, odsuni�ty na boczny tor, jestem obywatelem drugiej kategorii. To tyle ja. A inni? Czy dziwisz si�, �e tak was nienawidz�? - Nienawidz�? - Naprawd�? - Shep! - �arliwie wykrzykn�� Freddy. - W jakim ty �wiecie �yjesz? Rozejrzyj si� tylko wok�... - Nie musze. Wiem wystarczaj�co du�o. Pytam tylko: czy naprawd� Fishhook jest tak znienawidzony? - S�dz�, �e tak - odpar� w zamy�leniu Freddy kiwaj�c g�ow�. - Tutaj, w mie�cie, mo�e nie. Tu panuje moda na Fishhooka, wszystko si� tutaj kreci wok� niego. Ale dalej, na prowincji... Ludzie naprawd� boj� si� Fishhooka. Nienawidz� go, i wszystkiego, co ma z nim jakikolwiek zwi�zek. Blaine nie odrzek� nic. Zapatrzy� si� w okno. Ulice pustosza�y powoli, gas�y �wiat�a, zmniejsza� si� ruch. Jeszcze tylko centrum us�ugowe i handlowe kipia�o �yciem. - Kto bedzie u Charline? - Jak zwykle masa ludzi - wzruszy� ramionami Freddy. - Ogr�d zoo�ogiczny... ona jest zwariowana. Mo�na tam spotka� w�a�ciwie ka�dego. Straszna zbieranina. - Rozumiem - mrukn�� Blaine i zamilk�, gdy� obcy zn�w drgn�� w jego umy�le; senny, niemrawy ruch. - WSZYSTKO OKAY - mrukn�� do niego Blaine. - SIED� SPOKOJNIE I �PIJ. WSZYSTKO IDZIE JAK TRZEBA. Freddy skr�ci� z g��wnej autostrady w boczn�, zacienion� aleje. Jechali teraz g��bokim kanionem. Wyra�nie poch�odnia�o. Szumia�y drzewa. Roznosi� si� zapach sosnowej �ywicy. Auto skr�ci�o gwa�townie bior�c ostry wira� i na wysokiej, skalistej skarpie ukaza� si� przed nimi rz�si�cie o�wietlony dom; nowoczesne pueblo przylepione do urwiska niczym jask�cze gniazdo. - No, dobili�my do portu - sapn�� z zadowoleniem Freddy wy��czaj�c silniki. nast�pny Clifford Simak Czas jest najprostsz� rzecz� . 5 . Pomimo stosunkowo wczesnej pory przyj�cie by�o ju� niezwykle o�ywione. Ca�y dom wype�nia� trudny do zniesienia ha�as: d�wi�ki muzyki, szum rozm�w, szuranie dziesi�tk�w st�p, g�o�ne wybuchy �miechu. Jak wszystkie tego typu imprezy w mie�cie, bankiet bardzo szybko przekszta�ci� si� w jarmark ja�owych spekulacji, plotek i b�ahego paplania. Mimo otwartych na o�cie� okien, przez kt�re nap�ywa�o z kanionu ch�odne, �ywiczne powietrze, panowa� tu ci�ki zaduch dymu papierosowego wymieszanego z zapachem kanapek, perfum, alkoholu i ludzkiego potu. Herman Dalton, rozparty niedbale w fotelu, wyci�gn�� nogi na ca�� ich d�ugo��. W k�ciku ust tkwi�o mu ogromne cygaro, w�osy mia� lekko zwichrzone, a w�sy stercza�y mu czupurnie jak twarde w�osie nowej szczoteczki do z�b�w. - M�wi� panu, Blaine - dudni�. - To musi si� sko�czy�. Ju� nadszed� czas. Fishhook musi zacz�� si� liczy� z prawami obowi�zuj�cymi w �wiecie biznesu. To musi si� sko�czy�, powtarzam, albo wszystko diabli wezm�. Ju� teraz my, biznesmeni, jeste�my przez Fishhooka przyparci do muru. - Panie Dalton - odezwa� si� znu�onym g�osem Blaine. - Je�li ju� chce pan koniecznie o tym m�wi�, to prosz� o jakie� konkretne przyk�ady. Mimo �e pracuje u Fishhooka, nie znam si� na interesach. - Fishhook wch�ania nas - odpar� ze z�o�ci� Dalton. - Pozbawia dochod�w, burzy doskona�y system um�w spo�ecznych, budowany z takim mozo�em przez stulecia. �amie ca��, tak pieczo�owicie tworzon� struktur� handlow�. Rujnuje nas powoli i systematycznie. Nie wszystkich od razu, lecz powoli, kolejno, jednego po drugim. We� pan, na przyk�ad, plantacje mi�sne. To� to korsarstwo. Ka�dy sobie sieje i czeka a� mu wyro�nie. Potem tylko wykopuje, jakby to by�y kartofle, a nie najwy�szej klasy proteiny... - ...dzi�ki czemu miliony ludzi po raz pierwszy w swoim �yciu mog� bez ogranicze� je�� mi�so wpad� mu w s�owa Blaine. - Przedtem, dzi�ki waszemu doskona�emu systemowi um�w spo�ecznych i zasad etycznych, ludzi nie sta� by�o na to, by codziennie je�� mi�so. - Ale co w takim razie z farmerami? - wykrzykn�� czerwieniej�c Dalton. - Co z organizatorami rynku mi�snego, nie m�wi�c ju� o producentach opakowa�? - Podejrzewam, �e bardziej by wam pasowa�o, panie Dalton, aby ziarno otrzymywa�y wy��cznie supermarkety lub pot�ni farmerzy. Aby to oni w�a�nie sprzedawali je po dolarze lub p�tora za sztuk�, a nie Fishhook, kt�ry bierze za ca�� paczk� dziesi�� cent�w. To zachowa�oby naturaln� konkurencje handlow� i zapewni�oby wam poka�ny zysk ekonomiczny. Tylko, �e w takim przypadku miliony ludzi... - Pan mnie nie rozumie. Biznes jest naj�ywotniejszym komponentem naszego spo�ecze�stwa. Zniszcz pan biznes, a zniszczysz samego Cz�owieka. - Bardzo w to w�tpi�. - Ale� ca�a historia naszej cywilizacji i naszego gatunku udowadnia niepodwa�aln� role handlu. To on stworzy� �wiat takim, jaki jest dzisiaj. To dzi�ki niemu odkryto nowe l�dy, to on sp�odzi� odkrywc�w, wzni�s� fabryki... - Tak, tak, tak. Znam to wszystko. Pan, panie Dalton, jest bardzo oczytany w historii! - wykrzykn�� ironicznie Blaine. - Prawda? - rozpromieni� si� biznesmen. - W historii jestem wprost rozkochany. - W takim razie wie pan z pewno�ci�, i� wszystkie koncepcje, instytucje czy wierzenia prze�ywaj� si�. Na tym w�a�nie polega ewolucja i na tym zasadza si� historia. �wiat, panie Dalton, rozwija si�, idzie naprz�d, a ludzie - wraz ze stosowanymi przez siebie metodami dzia�ania - ulegaj� sta�ym przemianom. Czy nigdy nie przysz�o panu do g�owy, �e biznes, jakim go pan pojmuje, prze�y� si�? Biznes spe�ni� swe historyczne zadanie, a �wiat poszed� naprz�d. Biznes jest ju� martwy, jak ptak dodo... Dalton podskoczy� jak oparzony, cygaro zafalowa�o mu gwa�townie w ustach. Twarz nabrzmia�a, na skroniach wyst�pi�y �y�y, a szczoteczka w�s�w zje�y�a si�. - Na Boga, Blaine! - wykrzykn��. - Pan oszala� albo stroi ze mnie �arty. Czy tak s�dzi Fishhook? - Nie, to moje prywatne zdanie - odpar� sucho Blaine. - Nie mam najmniejszego poj�cia co w tej materii s�dzi Fishhook. Nie nale�� do Zarz�du. I tak jest zawsze - pomy�la� z gorycz� Blaine. - Nieistotne gdzie i z kim rozmawiasz. Tak jest zawsze. Zawsze znajdzie si� obok kto�, kto zacznie to cholerne podpytywanie o sekrety Fishhook