14835
Szczegóły |
Tytuł |
14835 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14835 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14835 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14835 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grey Owl
HISTORIA OPUSZCZONEGO SZAŁASU
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA, GDAŃSK 1986
Tytuł oryginału Tales of an empty cabin
Tłumaczył Aleksander Dobrot
Opracowano na podstawie wydania Wydawnictwa "Książka i Wiedza", Warszawa
1948
Ilustrował Jan Misiek
Opracowanie techniczne Bogusław Maresch
Korekta Anna Jasińska
Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza, Gdańsk 1986
MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLiCZNA w Zabrzu
ISBN 83-03-01393-9
***
KSIĄŻKĘ NINIEJSZĄ DEDYKUJĘ
wszystkim Ludziom Granicy, zarówno białym jak Indianom, a także tym, którzy z uczuciem przyjaźni i zrozumienia czytują opowieści o mieszkańcach puszczy.
Specjalnie jednak przeznaczam ją dla tych, co tęsknią za wolnością Szlaku, ale bezlitosny nakaz losu nie pozwala im nawet ujrzeć cudów puszczy, którą poznać mogą jedynie z książek.
PRZEDMOWA.
Człowiek cywilizowany na ogół uważa siebie samego za pana wszelkiego stworzenia i chętnie wierzy, że wszystko na tej planecie zostało stworzone wyłącznie dla jego wygody, wszystkie zaś zwierzęta - że już nie wspomnę o "niższych" rasach ludzkich - umieszczone są na kuli ziemskiej po to, aby mu służyły. Nie przeszkadza człowiekowi cywilizowanemu nawet to, że wiele "zacofanych" ras odznacza się taką samą jak on inteligencją i najczęściej przewyższa go znacznie pod względem fizycznym, miliony zaś stworzeń zdołałyby - oczywiście, przy zachowaniu tak zwanych równych warunków - pokonać człowieka w najrozmaitszych dziedzinach naturalnego życia codziennego.
Jednakże powszechniejsza znajomość dodatnich cech i rosnące coraz bardziej zrozumienie praw tych istot "niższych" sprawiło, że ostatnio
- zwłaszcza wśród narodów bardziej dżentelmeńskich i tolerancyjnych
- daje się odnotować pewien zwrot opinii publicznej. Dzięki temu, jakkolwiek przychylność w stosunku do istot rzekomo tak znacznie niżej od nas stojących wywołałaby przed dwudziestu laty jedynie uśmiech politowania, przecież dzisiaj okrucieństwo w stosunku do niewinnych, bezbronnych zwierząt lub też uciskanie wolnego i szczęśliwego, choć może nawet cokolwiek zacofanego narodu, spotyka się z ogólnym potępieniem.
Puszcza nie powinna już być uważana za teren samowoli wandalów ani też skarbiec bogactw naturalnych, który wolno dla osobistego zysku nielicznej gromadki ludzi rozgrabić, o ile tylko miało się szczęście przybyć na miejsce pierwszym.
Człowiek powinien wchodzić do lasu nie jako zaciekły łowca lub zarozumiały zdobywca, lecz raczej jako nabożny pielgrzym pełen zachwytu dla cudownej architektury pięknej rozległej świątyni. Nie-
?
jeden cziowiek, któremu wydaje się, że jest panem całego otoczenia, powinien wchodząc do puszczy zdjąć nie tylko kapelusz, ale nawet obuwie, a w niektórych przypadkach może się radować, jeżeli los pozwoli mu zachować do końca pobytu w puszczy postawę wyprostowaną.
A trzeba pamiętać, że puszcza potrafi - nieraz w ciągu bardzo krótkiego czasu - wydobyć na wierzch wszystkie męskie pierwiastki człowieka lub też ośmieszyć i skompromitować go doszczętnie. Mnie samego puszcza nieraz upokarzała. Całe życie spędzone wśród majestatycznych wielkich drzew, ciągłe obcowanie ze stworzeniami, które nie znając techniki oszustwa i występku nigdy mnie nie zdradzą, przebywanie na niezmierzonych obszarach, to wszystko przekonało mnie o stosunkowo niewielkim znaczeniu, jakie posiada moja osoba we wszechświecie.
Właśnie tego rodzaju rozmyślania wywołały we mnie niechęć' do zabijania i rozwinęły uczucie powinowactwa z nieszkodliwymi, interesującymi zwierzętami, z którymi razem, mieszkam w tej Krainie Cieni i Ciszy. Ostatecznie więc odłożyłem na bok strzelbę i pułapki, i zabrałem się do pracy nad polepszeniem losu tych istot, które tak gorliwie tępiłem.
Aby ideę swoją wydobyć z kręgu marzeń i przyoblec w ciało, musiałem wywołać powszechne zainteresowanie, zdobyć sobie opinię publiczną. Dla dokonania tego trzeba było nie tylko teoretyzować, ale przede wszystkim zademonstrować coś konkjetnego. Mając ten cel na widoku a równocześnie bardzo sobie ceniąc towarzystwo bobrów, założyłem kolonię tych zwierząt. Łagodne i przyjazne stworzenia, wierne jak psy, przywiązały się do mnie bezgranicznie i mieszkają ze mną po dzień dziesiejszy. Ich sposób bycia i przejawy niezwykłych zdolności utwierdziły mnie w przekonaniu, że ocalenie tego pożytecznego i cennego zwierzęcia, będącego uosobieniem samej puszczy, jest przedsięwzięciem godnym wysiłków. Tak się też okazało: podczas późniejszych daleko szerszych prac, obejmujących całe w ogóle życie puszczy przekonałem się, że bóbr ze swoim prawie ludzkim sposobem bytowania stanowi w moich rękach potężny argument.
Ale o własnych siłach niczego bym dokonać nie zdołał. Byłem biedny, musiałem utrzymywać żonę, a w dodatku wypadało mi poszukać jakiegoś nowego źródła utrzymania, bo sam przecież wyrzekłem się jedynego rzemiosła jakie znałem - łowiectwa. W tak ciężkiej chwili na widownię wkroczył rząd kanadyjski reprezentowany przez Zarząd Parków Narodowych i z właściwym sobie w sprawach konserwator-
skich "praktycznym idealizmem" zatwierdził mój projekt. Oddano mi do dyspozycji jeden z wielkich kanadyjskich Parków Narodowych, w którym mogłem prowadzić swoje dzieło, nie oglądając się na środki finansowe.
Przy wydatnej pomocy artykułów, książek, filmów a później odczytów, wysiłki moje zdołały uzyskać niejakie powodzenie. A jednak daleko, moim zdaniem, jeszcze nawet do połowy drogi, przy czym dokonana już część dzieła również nie spoczywa na najpewniejszych podstawach. Wielu autorów bierze baty na samym początku swojej kariery literackiej, ja spodziewałem się należną mi rację otrzymać później. Wtedy jednak cios może okazać się boleśniejszy, obawiam się więc całkowitej klęski. Na wszelki wypadek moje wiosła, karpie, lekka siekiera i imbryk stoją w kącie, gotowe do użytku w każdej chwili, gdy tylko znów przyjdzie na nie kolej. Przypuszczam więc, że nie zostanę przez zły los zaskoczony. Jestem wprawdzie "zielony" jako pisarz, ale przecież zieleń jest w lesie kolorem ochronnym, może mi się więc przydać wśród drzew i liści.
Życie moje nie jest teraz łatwe. Zadanie, które sobie narzuciłem, bywa chwilami bardzo ciężkie; wciąż muszę w sobie dławić instynkt koczowniczy. Chwilami zastanawiam się czy jestem obecnie równie zręczny i wytrzymały jak dawniej, czy potrafię równie łatwo jak dawniej przebywać ogromne przestrzenie nieraz zupełnie mi nieznanej puszczy, czy wciąż jeszcze potrafię wiosłować po sześćdziesiąt kilometrów dziennie, czy zdołam jeszcze przenieść ścieżką po sto i więcej kilogramów za jednym zamachem. Kto wie czy teraz wiązanie karpli nie zacznie palić moich odzwyczajonych stóp.
Pod wieczór spoglądam na cudowne zachody słońca i czekam potem na wschód księżyca. Wysoko nade mną unosi się orzeł, zazdroszczę jemu, słońcu i księżycowi pełnej swobody ruchów w podążaniu swoim szlakiem ku nieznanemu przeznaczeniu. Zimą stoję nad brzegiem pokrytego śniegiem jeziora, nad którym moje bobry śpią sobie bezpiecznie. Z rozkoszą wyczuwam oddech burzy śnieżnej lub powiew Keewaydinu, wiatru północno-zachodniego, "wędrującego wiatru" Indian. Przybywa on z dalekich samotnych terenów, których być może nigdy już nie ujrzę, nigdy nie będę mógł udać się tam, dokąd Kee-waydin podąża znad mojego jeziora. Chwilami zrywa się we mnie coś, jak gdyby uczucie buntu, ale dławię je bardzo szybko, bo tak trzeba. Muszę pozostać wierny swojemu Bobrzemu Ludowi.
Jednakże tęsknota za przeżyciami dawnych dni ogarnia mnie dość często. Tęsknię za dzikimi wodospadami, którymi zjeżdżaliśmy z
okrzykiem triumfu, za tak trudnymi do pokonania bystrzami, za miłymi obozowiskami i wesołym towarzystwem doskonałych wioślarzy zebranych nad brzegiem rzeki lub jeziora, za okrutnym szturmem śnieżycy, za przytulnymi chatami zimowymi, które teraz rozsiane po tysiąckilometrowych obszarach stoją opuszczone i samotne w bezbrzeżnych pustkowiach. Niektóre z tych prostych budowli z bierwion teraz zostały pochłonięte przez wzbierającą falę osadnictwa. Tam, gdzie dawniej panował spokój i nieskazitelna czystość wolnych obszarów, dzisiaj niestety dość często panoszy się niechlujstwo, demoralizacja i zniszczenie. Przy jednej z takich chat wyrosło całe miasteczko, zwycięski marsz cywilizacji był bardzo szybki.
Wiele chat leży w tak odległych zakątkach puszczy, że dopóki jeden bal leży na drugim, nikt ich z miejsca nie poruszy. Chaty te stoją spokojnie, przyglądając się cierpliwie przemijaniu lat, uroczystej ciszy dokoła nich nie zakłóca rozgwar obcych, wrogich głosów.
Każda z takich chat mogłaby opowiedzieć dzieje tych, którzy ją odwiedzali, mieszkali w niej, powracali lub odchodzili na zawsze. Mogłaby opowiedzieć o stworzeniach, co mieszkały tuż obok, a nieraz i do środka zaglądały, o pobliskiej rzece lub jeziorze, o dzikiej, tajemniczej puszczy, otaczającej mały budyneczek ze wszystkich stron i o wielu, wielu innych rzeczach. Moglibyśmy też od niej usłyszeć legendy o dawnych mieszkańcach starych borów.
Bywał tutaj głód, bywało też i ucztowanie, niepokój i śmiech, triumf i rozpacz, szarzyzna dni codziennych i wspaniała przygoda. Wszystko to widywała każda z chat. Latem czerwono-brunatna ożywiona wesołymi, zielonymi liniami mchu powtykanego w szczeliny, zimą zamieniona w błyszczący bielą śnieżny pagórek stanowi chata pewne, solidne schronienie przed mocami dalekiej Północy. Każda z tych chat posiada coś w rodzaju własnej indywidualności, tym bardziej jeszcze podkreślanej nowymi historiami i wydarzeniami. Spróbuję teraz opowiedzieć parę takich historii, podobnie jak je już opowiedziałem Ana-hareo, owej niezapomnianej tak już teraz dalekiej zimy, kiedyśmy razem siadywali przy piecyku w Domku McGinnisa.
Pisząc, maczam pióro nie w atramencie, lecz w ciemnej nocy, wzdychającej wiatrami wśród drzew i w białej pianie rozsłonecznio-nych wodospadów. Uszy mam pełne ryku i wycia spienionych wód, świstu, trzasku i szumu ognisk. Nic więc dziwnego, że chwilami z mojego pióra spływa na wpół zapomniana, rozbrzmiewająca dziwnym rytmem opowieść o wymierającej już rasie. g Spróbuję przelać piórem na papier ducha romantyczności tych oko-
lic, piękno i wspaniałość najskrytszych zakątków wolnego jeszcze kraju północnego. Bardzo być może, że zamiar ten przerasta moje możliwości i pomimo największych wysiłków nie zdołam go przywieść do skutku, może jednak czytelnik zainteresuje się opowiadaniami o ludziach z Wielkiej Granicy. Może zainteresują go również opowiadania o innych stworzeniach, bardziej wprawdzie ograniczonych umysłowo niż człowiek, ale przecież umiejących wywiązywać się należycie z obowiązków, jakie na nie nałożyła Natura.
Wa-sha-quon-asin (Grey Owi) Osada Bobrowa,
Prince Albert National Park, Saskatchewan,
okrzykiem triumfu, za tak trudnymi do pokonania bystrzami, za miłymi obozowiskami i wesołym towarzystwem doskonałych wioślarzy zebranych nad brzegiem rzeki lub jeziora, za okrutnym szturmem śnieżycy, za przytulnymi chatami zimowymi, które teraz rozsiane po tysiąckilometrowych obszarach stoją opuszczone i samotne w bezbrzeżnych pustkowiach. Niektóre z tych prostych budowli z bierwion teraz zostały pochłonięte przez wzbierającą falę osadnictwa. Tam, gdzie dawniej panował spokój i nieskazitelna czystość wolnych obszarów, dzisiaj niestety dość często panoszy się niechlujstwo, demoralizacja i zniszczenie. Przy jednej z takich chat wyrosło całe miasteczko, zwycięski marsz cywilizacji był bardzo szybki.
Wiele chat leży w tak odległych zakątkach puszczy, że dopóki jeden bal leży na drugim, nikt ich z miejsca nie poruszy. Chaty te stoją spokojnie, przyglądając się cierpliwie przemijaniu lat, uroczystej ciszy dokoła nich nie zakłóca rozgwar obcych, wrogich głosów.
Każda z takich chat mogłaby opowiedzieć dzieje tych, którzy ją odwiedzali, mieszkali w niej, powracali lub odchodzili na zawsze. Mogłaby opowiedzieć o stworzeniach, co mieszkały tuż obok, a nieraz i do środka zaglądały, o pobliskiej rzece lub jeziorze, o dzikiej, tajemniczej puszczy, otaczającej mały budyneczek ze wszystkich stron i o wielu, wielu innych rzeczach. Moglibyśmy też od niej usłyszeć legendy o dawnych mieszkańcach starych borów.
Bywał tutaj głód, bywało też i ucztowanie, niepokój i śmiech, triumf i rozpacz, szarzyzna dni codziennych i wspaniała przygoda. Wszystko to widywała każda z chat. Latem czerwono-brunatna ożywiona wesołymi, zielonymi liniami mchu powtykanego w szczeliny, zimą zamieniona w błyszczący bielą śnieżny pagórek stanowi chata pewne, solidne schronienie przed mocami dalekiej Północy. Każda z tych chat posiada coś w rodzaju własnej indywidualności, tym bardziej jeszcze podkreślanej nowymi historiami i wydarzeniami. Spróbuję teraz opowiedzieć parę takich historii, podobnie jak je już opowiedziałem Ana-hareo, owej niezapomnianej tak już teraz dalekiej zimy, kiedyśmy razem siadywali przy piecyku w Domku McGinnisa.
Pisząc, maczam pióro nie w atramencie, lecz w ciemnej nocy, wzdychającej wiatrami wśród drzew i w białej pianie rozsłonecznio-nych wodospadów. Uszy mam pełne ryku i wycia spienionych wód, świstu, trzasku i szumu ognisk. Nic więc dziwnego, że chwilami z mojego pióra spływa na wpół zapomniana, rozbrzmiewająca dziwnym rytmem opowieść o wymierającej już rasie.
Spróbuję przelać piórem na papier ducha romantyczności tych okolic, piękno i wspaniałość najskrytszych zakątków wolnego jeszcze kraju północnego. Bardzo być może, że zamiar ten przerasta moje możliwości i pomimo największych wysiłków nie zdołam go przywieść do skutku, może jednak czytelnik zainteresuje się opowiadaniami o ludziach z Wielkiej Granicy. Może zainteresują go również opowiadania o innych stworzeniach, bardziej wprawdzie ograniczonych umysłowo niż człowiek, ale przecież umiejących wywiązywać się należycie z obowiązków, jakie na nie nałożyła Natura.
Wa-sha-quon-asin (Grey Owi) Osada Bobrowa, Prince Albert National Park, Saskatchewan,
KSIĘGA PIERWSZA
OPOWIEŚCI Z KANADY PÓŁNOCNEJ
"Pusta, biedna izdebka przekształciła się i odzyskała coś z dawnego blasku. Znów zaczęła mi się wydawać zaczarowanym pałacem snów i marzeń. Nie była już porzuconą kupą belek i szczątków minionej przeszłości, stała się jeszcze raz Domem McGinnisa w całym jego dawnym pięknie.
I nagle miejsce, które jeszcze przed chwilą wydawało mi się tak samotne i opuszczone, przestało być puste; zapełniły je żywe wspomnienia i duchy przeszłości."
("Pielgrzymi Puszczy")
LEGENDA
Opowiadający siedzi przy ognisku, pali fajkę i rozmyśla. W małych głowniach zjawiają się obrazy z przeszłości.
Kłęby dymu przemykają się między polanami.
Opowiadający mówi powoli, spokojnie. Często milknie, jak gdyby nasłuchiwał, łowiąc jakieś stare echo, tułające się po zakamarkach pamięci.
Z daleka dobiega głęboki melancholijny jęk; crescendo wznosi się do łkającego płaczu, nabrzmiałego męką i troską wieków, potem cichnie, powraca jeszcze parokrotnie, by wreszcie zupełnie umilknąć. Cisza.
Gdy ostatnie drgania ustają, głos Opowiadającego znów podejmie Opowieści Pustej Chaty.
Ogień rozbłyskuje silniej i gaśnie, dokoła krążą chwiejne cienie.
Historia płynie...
?
PUSTA CHATA
W głębokiej dolinie ukrytej między opadającymi ku północy od, Height of Land wzgórzami, leży małe ledwie dostrzegalne na pierwszy rzut oka jeziorko. Nie posiada nawet nazwy.
Wąska, płytka tafla nie jest bynajmniej piękna. Brzegi pokrywa błoto, na którym gdzieniegdzie rośnie trzcina lub leży wielki głaz. Niegdyś' głazy te były pod wodą, teraz wynurzyły się na powierzchnię i przypominają -^ nagie, zimne i pobielałe - nagrobki na zapomnianym z dawien dawna cmentarzu.
Nad brzegiem biegnie ścieżka, po której żaden człowiek ostatnio nie stąpał, wijąc się wśród zwalonych pni drzewnych podąża ona do brzegu większego jeziora, zasilającego szereg strumieni. W dolnym swoim biegu strumienie te stają się coraz większe, przyjmują dopływy z Wielkiego Działu, a wreszcie zamieniają się w potężną, szumiącą rzekę, toczącą wody do Oceanu Lodowatego.
W miejscu odpływu wód tego zbiornika, który niegdyś mógł pretendować do nazwy jeziora, znajduje się stara, od dawna zaniedbana tama bobrowa. Jest to pomnik energii i wytrwałości jej budowniczych, górna krawędź wznosi się co najmniej o 120 centymetrów ponad obecny poziom wody. W samym środku tamy mruczy mały strumyczek, który z czasem przetarł sobie drogę przez sztuczną przegrodę. Jego głos przypomina niewyraźną mowę człowieka, wypowiadającego przez sen jakieś niemożliwe do rozróżnienia wyrazy.
Dokoła pełno śladów pracy. Ślady to bardzo stare, a jednak mają w sobie coś z trwałości i świadomego postanowienia, przy tym praca tutaj wykonana nie była dziełem ani pomysłem człowieka. Z lasu biegną brzegiem jeziora w dół ku wodzie stare ścieżki zbudowane przez nie istniejącą już dzisiaj kolonię bobrów. Tymi ścieżkami przemyślne zwierzątka przenosiły do jeziora budulec, kąt nachylenia i kierunek ścieżek jest tak dobrze pomyślany, że nawet obecnie, po wielu latach, mogą one służyć za doskonały dowód technicznych zdolności i pracowitości bobrów. Bobry wlokły tędy zwalone przez siebie drzewa. Liczne, równo spiłowane pieńki, noszą jeszcze po dzień dzisiejszy wyraźne ślady zębów. W sąsiedztwie znajduje się opuszczony domek bobrowy. Wyrasta wysoko ponad powierzchnię wody, a ponieważ jezioro opadło, widać także wejście. Niegdyś było ono skryte pod 14 wodą, obecnie każdy drapieżca je zobaczy. Ściany domku, tak dawniej
doskonale otynkowane, teraz porośnięte są chwastami i młodymi pędami wierzbowymi. A jednak domek trzyma się jeszcze mocno i przetrwa sporo lat. Istny niemy i melancholijny pomnik wytrwałości małych budowniczych.
Na przeciwległym brzegu jeziora wznosi się wysoki, ciemny las sosnowy. Poza Wielkim Działem, sosna nie jest drzewem pospolitym, tym bardziej więc wydaje się w tej pustej okolicy osierocona i samotna. Tu i ówdzie bieleje wśród sosen brzoza. Smukła i wysoka rwie się w górę do życiodajnego słońca, ale jej jasnozielony wierzchołek rzadko wystaje ponad dolne konary wielkich drzew iglastych.
W tej samotni znajduje się jedyny ślad dłuższego przebywania człowieka nad tym właśnie jeziorem. Mała, zbita z bierwion chata, pusta i osamotniona, spogląda na przybysza ciemnymi oknami; drzwi są uchylone, ze szczelin między belkami powypadał już dawno uszczelniający je mech. Nawet za najlepszych czasów musiało to być bardzo skromne schronisko dla człowieka, chociaż w budowie i w grubych, aczkolwiek nie pozbawionych walorów artystycznych ornamentach, znać wielką pracę i staranie tych, którzy ten domek budowali. Ornamentów pozostało już niewiele, a kiedyś pokrywały one całą ścianę zewnętrzną. Niegdyś mieszkało tutaj szczęście, bo wewnątrz w jednym z kątów stoi mała uschnięta jodełka, na jej brązowych, martwych gałązkach jeszcze wiszą sznureczki, do których uwiązane były podarki. Teraz zapomniany i zapuszczony, chylący się z wolna do upadku, niegdyś był domek siedliskiem życia, ruchu, nadziei, ambicji i przygody.
Trzeba zaznaczyć, że ten niepozorny domek był w swoim czasie sławnym miejscem. Wszelkie zwierzęta zawierały przyjaźń z mieszkańcami tej chaty, przychodziły tutaj i nieraz wchodziły do wnętrza, spotykając się z serdecznym przyjęciem, inne zwierzęta podchodziły pod same okna tego sanktuarium miłości do żywych stworzeń i spacerowały pojedynczo, parami lub całymi stadkami.
Wprawdzie pusto jest obecnie nad jeziorkiem, cicho, spokojnie, a jednak wydawać się może, że wszystko tu jeszcze żyje i pełne jest jakichś dziwnych, tajemniczych, nieokreślonych zjawisk. Ot, po prostu zatrzymało się nad tą wodą echo z dni minionych, rozbrzmiewające jeszcze cichą, delikatną muzyką, choć muzyk już dawno odszedł i został zapomniany. Gdy lekki powiew potrąca liście smukłych, wdzięcznych brzózek, co stoją skromnie i jak gdyby nieśmiało wśród wielkich królewskich drzew, białe gałązki chwieją się i odpowiadają wiatrowi szeptem. Bojąc się śmierci w ciemnych, bezsłonecznych grotach pod konarami sosen, małe brzózki usiłują przebłagać swoich
ponurych odgradzających je od słońca dozorców opowiadaniem Historii Opuszczonego Szałasu. Wydarzenia, o których mowa jest-w tych opowieściach, zachodziły w różnych miejscach. Wiele z nich mówił w tej właśnie chacie pewien mężczyzna, słuchającej go kobiecie. Było to bardzo, bardzo dawno. Siadywali oboje przed ogniskiem i gawędzili do późnej nocy. Brzózki niewątpliwie słyszały i zapamiętały wiele z tych opowiadań.
Wiele też wydarzyło się tutaj rzeczy. Ludzie i zwierzęta, którzy tu mieszkali lub choćby tylko bawili przez czas krótki, pozostawiali po sobie jakieś' trwałe wspomnienia. Żadne z tych wspomnień nie przepadło. Nie przepadły też dusze dwu- i czworonożnych aktorów scen, które się tutaj rozegrały. Cała chata jest przesycona ich obecnością i tak już pozostanie na zawsze. Dusze te będą zawsze nawiedzały spokojne jezioro, złamaną tamę, pustą chatę, zniszczony domek bobrowy i całą okolicę.
Gdy nasłuchiwałem pilnie o zmroku, wydawało mi się nieraz, że słyszę jakieś odległe, ciche głosy, jak gdyby z zaświatów. Może wyda się wam to wszystko jakimś majaczeniem, spowodowanym samotnością i długimi godzinami wpatrywania się w znane dobrze krajobrazy lub wsłuchiwania w nie istniejące odgłosy. Jeżeli tak się wam wydaje, to nie osądzajcie mnie zbyt surowo, sięgam bowiem po swoje najdroższe wspomnienia, po wspomnienia drogie dla ludzi i zwierząt, których wy nigdy nie ujrzycie. Nie wszystko mogę wam opowiedzieć, niektóre rzeczy muszą pozostać na wieki tylko moją własnością, moim ukochanym wspomnieniem wracających czasem do mnie dni.
Wiele jednak mogę opowiedzieć, zasiądźcie więc przyjaciele razem ze mną wśród duchów przeszłości i słuchajcie.
Niech czas mija.
II SYNOWIE KEE-WAY-KENO
W dzisiejszych czasach, gdy radio i szybkie parowce zbliżyły Kanadę do Anglii tak bardzo, że poprzez ocean można wysłuchać przemówienia politycznego, a podróż z Liverpoolu do Halifaxu jest niewiele większym przedsięwzięciem, niż dawniej wycieczka nad morze, trudno sobie wyobrazić, że za nowoczesną kwitnącą Kanadą rozciąga się bezkresny obszar dziewiczej puszczy. A jednak tak jest.
Prawie u samych wrót cywilizacji znajdują się tereny, które nie zmie- j niły się od chwili wyjścia z rąk Stwórcy.
Cały ten kraj, stanowiący większą część naszego Dominium, leży na północ od Wielkiego Działu przecinającego Kanadę wszerz i oddzielającego wody spływające na południe od tych, które podążają do Oceanu Lodowatego. Nie wszyscy wiedzą, że na szczęście tylko część południowa naszego kraju została objęta cywilizacją, a i to niezupełnie.^ Tereny cywilizacją jeszcze nie objęte noszą nazwę Keewaydinu; indiańskie to słowo znaczy "Miejsce wiatru północnego". Najczęściej słyszy się prostą nazwę Północ, niosącą ze sobą posmak wielkiej tajemnicy i niezmierzonych obszarów. Dla mieszkańców tych dzikich okolic cywilizowany kraj południowy jest zupełnie odrębnym światem. O tych, którzy odbywają - rzadkie na ogół - podróże koleją, mówi się, że "pojechali do Kanady", zupełnie jak gdyby udawali się do obcego kraju. Nie ma się czemu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, że podróż z Londynu do Winnipegu trwa krócej, niż wyprawa niejednego myśliwego z jego chaty do najbliższej stacji kolei żelaznej oddzielonej ogromnymi obszarami puszczy, rzek i jezior. A jednak puszcza podchodzi tak blisko do siedlisk cywilizacji, że zdarzały się nieraz przypadki tragicznej śmierci o kilkadziesiąt zaledwie kilometrów od kinematografu, na którego ekranie jakiś zdolny aktor filmowy ginął na oczach licznego tłumu widzów taką właśnie śmiercią w puszczy.
Indianie, którzy wędrują po nieskończonych lasach Keęwaydinu, żyją w taki sam mniej więcej sposób, jak żyli ich przodkowie. Jakkolwiek korzystają z wszelkich udogodnień technicznych, w jakie potrafi zaopatrzyć placówka handlowa w puszczy - ba, nie daliby sobie może nawet dzisiaj rady bez nich - przecież jednak używają jeszcze wielu starodawnych narzędzi łowieckich, a sztuka orientowania się w puszczy nie zmieniła się od czasów niepamiętnych.
W wielu okręgach można jeszcze zobaczyć na piaszczystym brzegu jeziora starodawny, stożkowaty namiot indiański, pociemniały oć dymu. Koce z wełny króliczej są w wielu osadach po dzień dzisiejszy jedyną osłoną przed chłodem nocy, osłoną bardzo skuteczną trzeba dodać. Mokasyny ze skóry jeleniej lub łosiej stanowią jedyne obuwie, zapewniające lekki, pewny krok tak niezbędny na zdradzieckiej leśnej podłodze. Często się jeszcze spotyka oszczepy, łuki, strzały i stare, nabijane od przodu strzelby "bobrowe"; te ostatnie nazwę zawdzięczają zwyczajowi, który kazał płacić za nie skórkami bobrowymi, przy czym cena była ustalona w sposób bardzo prosty - myśliwy płacił tyle 18 skórek bobrowych, ile ich można było ułożyć na podłodze do wyso-
kości muszki nabywanej strzelby. W bardzo dalekich zakątkach, gdzie trudno o nowe ubranie, w powszechnym użyciu znajdują się stroje ze skóry jelonkowej, łosiej lub karibu. A jednak ludzie ci, których nie można nazwać cywilizowanymi, nie są przecież w żadnym razie dzicy. Niemal wszyscy Indianie są uczciwi, prości i uprzejmi. Unikają wprawdzie obcych, ale gościnność jest dla nich jak gdyby rejigią.
Żywa natura Indianina nie dopuszcza żadnych odchyleń od zmierzającej do pewnego z góry obranego celu akcji. Chociaż Indianin nie uznaje nad sobą pana, jednak pracuje nie bacząc na trudności i albo narzucone sobie zadanie wykonuje, albo też ginie lub traci zdolność do pracy.
Trudno będzie o lepszy przykład ich bezgranicznej wytrwałości, niż przygody dwóch młodych Indian, należących do szczepu Odżibuejów, z którymi dzieliłem tereny łowieckie przy Manitou-pee-pagee, co po indiańsku znaczy "Miejsce, w którym diabeł chichocze". Ojcem tych chłopców był Kee-way-keno, "Mąż Wiatru Północnego". Spośród całej znanej z wytrwałości rasy "Mąż Wiatru Północnego" wyróżniał się potężną siłą fizyczną. Wysoki, ale jak przystało na Indianina zbudowany lekko, potrafił przenieść po ścieżce między jeziorami do trzystu kilogramów. Jego sława jako myśliwego i tragarza wybiegała daleko poza granice tamtejszych terenów łowieckich.
Było to w porze opadania liści. Wiatry Myśliwskie hulały już po puszczy, wyjąc w smętnych zakątkach między jodłami. Indianie opuścili placówki handlowe i wyruszyli z zapasami zimowymi w drogę ku terenom łowieckim. Trzeba było zrobić ponad trzysta kilometrów po wszelkiego rodzaju jeziorach i ścieżkach, a co gorsza przenieść ogromne ilości artykułów spożywczych, jako że każda z tych rodzin indiańskich miała pozostać na swoich terenach do zupełnego odejścia zimy, to znaczy około sześciu lub nawet na dalszej Północy siedmiu miesięcy. Większość odbywała podróż dwukrotnie, "sztafetowo", używając do tego celu zwykłych, pięciometrowych canoe. Ale Kee-way-keno gardził takimi metodami i zabierał wszystkie swoje rzeczy naraz do wielkiego "ciężarowego" canoe, obliczonego na przenoszenie przez dwóch ludzi. Kee-way-keno przenosił je stale sam. Miał też mniejsze canoe z kory brzozowej, obciążone znacznie mniej; pozostawało ono pod opieką jego synów i miało służyć podczas łowów jesiennych.
Wszystko szło jak zwykle podczas takich wypraw. Robiono czasem po osiem, a kiedy indziej znów po trzydzieści kilometrów dziennie, zależnie od terenu i stanu ścieżek. Wreszcie cała grupa przybyła do
\
celu. Zbudowano obóz zimowy, nałowiono i posolono ryby, uwędzono mięso, szybko zbadano obcą jeszcze okolicę i przeprowadzono ścieżki. Wkrótce brzegi bagnisk zaczęły zamarzać, tu i ówdzie ukazały się wyraźne ślady rysiów i lisów. Zastawiono pułapki, rozpoczęły się łowy zimowe.
Kee-way-keno był świetnym myśliwym i doświadczonym wioślarzem, ale w puszczy czyha na człowieka tak wiele zasadzek, że nawet ludzie najbardziej doświadczeni stają się czasem ofiarajaii nieszczęśliwego przypadku. Pewnego poranka Indianin prawdopodobnie wpakował zbyt wiele prochu do swojej starej strzelby, gdy bowiem strzelił do kaczki, wywrócił się w śliskim od lodu canoe z kory i wpadł do wody. Po paru sekundach został porwany przez dwudziestometrowy wodospad. Obaj chłopcy, zajęci rozpalaniem ognia na brzegu, widzieli cały przebieg katastrofy. Byli przerażeni, ale bezradni. Pobiegli do stóp wodospadu; nie znaleźli tam najmniejszego nawet śladu po ojcu ani po jego canoe. Ponieważ rzeka w tej okolicy toczy swe wody poprzez dziesiątki takich wodospadów, rozciągniętych na przestrzeni wielu kilometrów, chłopcy na razie zrezygnowali z odzyskania zwłok ojca.
Hart tych ludzi jest tak wielki, że dwaj malcy - jeden miał lat trzynaście, a drugi był od niego o dwa lata starszy - uznawszy, że szczątki ojca zabrała im siła wyższa, postanowili sami odbyć dwustu-kilometrową podróż powrotną do placówki handlowej. Mieli przed sobą perspektywę przenoszenia canoe przez trzydzieści dwa szlaki lądowe. A przy tym musieli posługiwać się wielkim canoe, które dwaj dorośli mężczyźni brali na barki z trudem. Na domiar złego warunki atmosferyczne i stan lodu były takie, że lada dzień dalsza podróż mogła okazać się niemożliwa. Przede wszystkim musieli powrócić do głów-! nego obozu, bo małe canoe z kory brzozowej, w którym zginął ich ojciec, przynieśli tutaj tylko na polowanie na kaczki. Do obozu mieli cztery dni drogi. Potem ruszyli w drogę powrotną. Ponieważ do] mrozów pozostało niewiele czasu i trzeba się było śpieszyć, chłopcy postarali się zabrać jak najmniej rzeczy. Wzięli tylko siekierkę, woreczek mąki, trochę słoniny, herbatę, zapałki, patelnię i imbryk. Spodziewali się, że dzięki temu będą mogli odbywać przeprawy lądowe za jednym zamachem, bez konieczności wracania, co ma wielkie znaczę-nie, gdy chodzi o pośpiech.
To, co nastąpiło potem, wydaje się zupełnie nieprawdopodobne. O
tej porze roku panują bardzo silne wiatry. Młoda załoga z trudnością
20 dawała sobie radę z wielkim canoe, które chwilami wcale nie słuchało
wioseł i zbaczało o parę kilometrów z kursu. Kierowali się na południowy zachód, to znaczy prosto pod wiatr, który też opóźniał i wstrzymywał podróż. Pusta, wysoko leżąca na wodzie łódź czasami w ogóle nie chciała posuwać się pod wiatr, malcy zaczęli więc podróżować nocą, kiedy wiatr cichnie. A przecież znajdowali się w obcej okolicy i mieli przed sobą prawie dwieście kilometrów drogi, którą przebyli tylko raz, w przeciwnym kierunku i pod kierownictwem doświadczonego ojca.
Warunki te wymagały od chłopców nie lada wysiłku, ale prawdziwie wielkie trudności zaczynały się dopiero na lądzie, gdy trzeba było canoe przenieść. Chłopcy unosili razem dziób łodzi, opierali go na jakimś głazie lub zwalonym pniu drzewnym, potem robili to samo z tyłem i wreszcie stawali na końcach, unosząc równocześnie cały ciężar wątłymi barkami. Łódź przygniatała ich tak, że nieraz się potykali, a chwilami szli nawet na czworakach. Najwięcej przepraw było krótkich, ale trafiały się też i długie, a jedna liczyła nawet prawie dwa kilometry. Dzień po dniu mijał im na tej wyczerpującej fizycznie i psychicznie pracy. Jadali usmażone pośpiesznie placki, które maczali w roztopionym tłuszczu, a następnie zapijali herbatą. Sypiali pod canoe, bez żadnego nakrycia. Na mniejszych jeziorach lód począł im już przeszkadzać, a wreszcie doszło do tego, że jeden z chłopców musiał siedzieć na dziobie łodzi i drągiem przebijać skorupę lodową; posuwali się wtedy z szybkością co najwyżej trzystu metrów na godzinę. Spadł ciężki, mokry śnieg; początkowo ułatwił im wprawdzie posuwanie się po nadmiernie śliskich ścieżkach, ale za to utrudnił przebywanie dróg łatwiejszych, nie mówiąc już o tym, że przemoczył ich do szpiku kości. Z tego powodu chłopcy spędzali czas przeznaczony na sen i wypoczynek przy ognisku, nago, susząc ubranie.
Takie przeszkody i wyczerpanie fizyczne, które zaczęło ich już opanowywać, wpłynęły na skrócenie odcinków przebywanej w ciągu dnia drogi do sześciu, co najwyżej ośmiu kilometrów. Przy tym żywność była na wyczerpaniu. Chłopcy wyznaczyli sobie dzienne racje żywnościowe; zmęczenie i złe, niedostateczne odżywianie wpłynęły na dalsze zwolnienie tempa podróży. Wreszcie żywność skończyła się im zupełnie. Wielkie anoe, bez którego nie mogliby się posuwać, stało się jakimś bezlitosnym potworem, powoli wysysającym z nich życie. Rozgorączkowana wyobraźnia chłopców widziała w nim wcielenie złej istoty, która zaprzysięgła im zniszczenie. Obaj byli wprawdzie Indianami z krwi i kości, nie należy jednak zapominać, że w owej chwili byli to dwaj młodzi chłopcy, zagubieni w wielkiej puszczy, pozbawieni
jadła i dachu nad głową, a najmniejszy błąd orientacyjny na jednym a wielkich jezior mógł dla nich oznaczać śmierć z głodu lub wyczerpania.] A jednak, nie bacząc na trudności niemal nie do przezwyciężenia, malcy wytrwali i dochowali wiary zasadom Szlaku, głoszącym, że każde przedsięwzięcie musi być doprowadzone do końca i nikt nie maj prawa wykręcać się od spełnienia swoich obowiązków, bez względu na okoliczności. Każdy musi dojść do celu podróży.
Z zapadniętymi policzkami i pałającymi oczyma, doprowadzeni przez głód do rozpaczy, przytłoczeni straszliwą tragedią, którą prze-j żyli, synowie Kee-way-keno przybyli do placówki po dziewiętnastu i pół dniach trudów i udręki, jakich chyba żaden chłopiec żadnej rasy nie przeżył. Tylko wytrwały trening, jaki przechodzi młodzież indiańska tylko prawdziwie spartański duch pozwolił młodzikom zwyciężyć -Ą sytuacji, w której niejeden dorosły mężczyzna musiałby się zalał mać.
III
ZWODNICZE ŚWIATŁO
Nigdy nie zabłądziłem w puszczy. Dowodzi tego fakt, że znajduję się teraz tutaj, w Osadzie Bobrowej. Gdy człowiek zabłądzi w puszczy, oznacza to najczęściej kres jego wędrówki doczesnej. Podróżując po znanych lub nieznanych terytoriach, nie używałem i nie będę nigdy używał żadnych busoli ani innych sztucznych naukowych przyrządóWj mających ułatwić odnajdywanie właściwego kierunku. A jednak nigdy nie zabłądziłem, choć wiele razy gubiłem na pewien czas drogę i musiałem przeprowadzać skomplikowane poszukiwania i wyliczenia. Człowiek, który opowiada, że nigdy nie "krążył w kółko" - wciąż używam naszego, myśliwskiego określenia - jest albo kłamcą, albo też niewiele wędrował po puszczy.
Moje własne sumienie nie jest pod tym względem bynajmniej czystej bo ze trzy lub cztery razy dopuściłem się niedbalstwa, które spowoJ dowało godzinę lub dwie dość poważnych kłopotów. Trudno znaleźć prawdziwego człowieka puszczy, który przyzna się chętnie, że san znalazł się kiedyś w tego rodzaju sytuacji, ale każdemu musi się t( przynajmniej raz trafić. Nawet Indianie stają czasem w zaczarowanyn kole, z którego przez szereg godzin nie można się wyrwać.
Opowiem teraz coś z własnych przeżyć.
Jak wskazuje moje imię*, chętnie wędruję nocą. Nie dlatego, żebym miał wzrok specjalnie przystosowany do widzenia w ciemnościach, nic podobnego. Po prostu, co najwyżej dziesięć procent wszystkich nocy odznacza się prawdziwą, stuprocentową ciemnością. Człowiek, który posiada dobrą znajomość ogólną puszczy, właściwe poczucie kierunku wrażliwe uszy i pewien specyficzny rodzaj czujności nerwowej, mówiącej mu zawsze, co się dzieje dokoła, może przebywać nocą znaczne odległości nawet w zupełnie obcych odcinkach puszczy. Ale trzeba mieć jeszcze doskonałe "wyczucie" terenu, przede wszystkim zaś musi się nocny wędrowiec czuć w puszczy jak w domu i w żaden sposób nie wolno mu dopuszczać do siebie myśli, że znajduje się sam jeden w ciemnym, dzikim lesie.
Na ogół sprawa jest bardzo prosta. Nic w tym nie ma nadzwyczajnego. Przebywałem ogromne odległości w lesie, który niewątpliwie uchodziłby za całkowicie ciemny (choć tak w istocie nie było) i zaledwie kilka razj musiałem skorzystać z pomocy pochodni, zrobionej z kory brzozowej. Nieraz całymi nocami płynąłem canoe, przeprawiałem się po wąskich ścieżkach z ciężarem na plecach i łodzią na głowie i osiągałem szybkość niewiele mniejszą niż za dnia. Nawet wodospady przebywałem po ciemku, kierując się ich szumem i wątłym blaskiem gwiazd, słabo oświetlającym mokre głazy i białe grzywy bałwanów.
Wszystko to czytelnikowi wydaje się czymś niezwykłym. Jednakże ludzie mojego zawodu wciąż takie sztuki wykonywają^ wcale się z tego powodu nie chwaląc. Tego rodzaju wyczyny są powszechnie znane i nie wywołują nawet komentarzy wśród fachowców. Zdarza się natomiast, że nadmiar światła wprowadza o wiele większe zamieszanie, niż najgorsza ciemność. Właśnie zamierzam opowiedzieć, jak to padłem ofiarą takiego zwodniczego światła.
Pewnej nocy zimowej znalazłem się daleko w puszczy w północnym Quebecu. Mój towarzysz, który nigdy nie był w wojsku, zaczął mnie wypytywać o przeżycia wojenne. Podobnie jak większość żołnierzy frontowych, pamiętałem lepiej robactwo, brud i skąpe racje żywnościowe, niż same walki. Wspomnienia moje były tak żywe, że zanim się spostrzegłem upłynęło wiele czasu i głód zaczął nam obu dokuczać. Ponieważ tego samego ranka ubiłem jelenia, postanowiłem przynieść kawał mięsa, a towarzysz mój miał tymczasem upiec placek. Było już bardzo ciemno, a że miałem obedrzeć jelenia ze skóry, wziąłem latarnię.
Wa-sha-quon-asin "Ten, który wędruje nocą".
Nigdy jeszcze nie wędrowałem nocą po puszczy przy sztucznymi świetle, chyba że szedłem ścieżką. Tym razem jednak ścieżki nie było, bo silna burza zasypała nawet moje ślady, wiodące do zabitego jelenia. Spotkało mnie to, co zdaniem fachowców spotyka zawsze ludzi, posługujących się w puszczy światłem sztucznym - nie mogłem znaleźć tego, czego szukałem. Jeleń* leżał nie dalej, niż o trzysta metrów,] a udałem się niewątpliwie we właściwym kierunku. Jednakże latarnia rzuca światło w postaci kręgu, poza którym ciemność wydaje się jeszcze intensywniejsza, nic więc nie mogłem dostrzec w czarnej ścianie lasu, odległej o parę zaledwie metrów.
Przez pewien czas włóczyłem się, szukając jelenia nadaremnie, gdy wtem odkryłem coś nowego - ślad karpli, biegnący w tym samymi kierunku, w jakim zmierzałem. W głębokim, sypkim śniegu ślad był niewyraźny, nie mogłem go więc obejrzeć dokładnie. O ile mi było wiadomo, w tej okolicy nie przebywała oprócz nas żywa dusza; moje poranne ślady, wiodące od jelenia do obozu, zostały już przysypane, śniegiem, należało więc koniecznie zbadać ślady przybysza. Postano-j wiłem odłożyć to na później. Poszedłem skrótem w stronę swego jelenia, ale go nie znalazłem, natomiast trafiłem na nowy ślad karpli, tym razem przecinający się z kierunkiem, w którym zmierzałem. Nie' wiedziałem, co mam o tym sądzić, poszedłem więc dalej, po jelenia,| zawstydzony, że nic nie zdołałem z tych śladów wyczytać. Skręciłem cokolwiek w bok i znów natrafiłem na ślady, tym razem już dwóch: osób. Oba skręcały łagodnie na prawo i krzyżując się po drodze łączyły się z trzecim, a następnie z czwartym śladem. Nagle otoczyły mnie te ślady ze wszystkich stron i w żaden sposób nie mogłem się wydostać z ich labiryntu. Wszystkie biegły w tym samym mniej więcej kierunku,! na prawo; co to za kłusownicy, u diabła, krążą tak bezsensownie po puszczy! Poszedłem za nimi uważnie, ale wykonywali oni przedziwne pętle, które zbijały mnie z tropu. Stanąłem i zacząłem nasłuchiwać; w| puszczy było cicho jak w grobie, albo jak... w puszczy zimą, w nocy. Wszystko to zaczynało być trochę niesamowite.
Zacząłem biec wielkimi skokami, ale tamci pewnie usłyszeli - było ich już czterech! - bo jak to ze śladów wywnioskowałem, również biegli< po śniegu. Nigdy w życiu nie byłem jeszcze tak rozwścieczony jak; wtedy. Biegłem za nimi dalej, a cień mojej postaci na białych od śniegu] drzewach biegł za mną, powtarzając wiernie wszystkie moje ruchy, jak
* Zimą pozostawia się (ze względu na smak mięsa) zdobycz nie oprawioną na prze-: ciąg mniej więcej doby. Zasypuje się ją tylko śniegiem, żeby- nie zmarzła.
fantastyczny jakiś duch. Wydawało mi się, że krąg światła mojej latarni stał się zaczarowaną, oświetloną grotą, otaczającą mnie z bliska i podążającą za mną wytrwale. Cała ta przygoda miała przy tym w sobie coś dziwnie nadnaturalnego. Nagle przyszło mi na myśl, że może to wszystko jest tylko snem jakimś i ubawiony tą myślą przestałem uważać na grunt pod nogami. Potknąłem się o coś i runąłem jak długi. Ruchem, który przyniósłby zaszczyt zawodowemu akrobacie cyrkowemu, uratowałem latarnię przed zagaśnięciem. W jej blasku ujrzałem wystającą spod śniegu racicę jakiegoś zwierzęcia.
Znalazłem nareszcie swojego jelenia. Rozejrzawszy się uważnie dokoła, stwierdziłem, że wszyscy ścigani przeze mnie ludzie również przybyli w to miejsce. Było ich dokładnie dwóch - mój cień i ja sam.
Sztuczne światło zawsze człowieka w puszczy wprowadzi w błąd. Wszystkie drogi wydają się w świetle latarni jednakowe, a tak ważne dla oceny kierunku wierzchołki drzew nikną w ciemnościach i stają się niedostępne dla oka ludzkiego, podczas gdy w warunkach normalnych zawsze odcinają się na tle cokolwiek jaśniejszego nieba. Właśnie przy użyciu światła sztucznego zaczyna człowiek najczęściej krążyć w kółko bez sensu. Tak uczyniłem w opisanym przypadku; liczba śladów powiększała się coraz bardziej, bo przecież krążąc w koło powracałem do odcisków własnych stóp na śniegu. W ten sposób powstała spirala, która zwężała się coraz bardziej, aż wreszcie doprowadziła mnie do punktu środkowego - jelenia. Po wycięciu kawała mięsa "odwinąłem" tę spiralę, to znaczy tą samą, okrężną drogą powróciłem do chaty i z wielkim wstydem stwierdziłem, że przyjaciel mój zasnął nad zimnym plackiem. Obudziłem go, bo zachciało mi się koniecznie mięsa jeleniego. Przy jedzeniu mój przyjaciel co chwilę odwracał się i najzupełniej niepotrzebnie chichotał jak głupi, co mnie trochę gniewało.
Pozostawiam czytelnikowi do rozstrzygnięcia czy to światło mojej latarni było zwodnicze, czy^też ja sam nie stanąłem na wysokości zadania.
IV NEMESIS
Od dłuższego czasu słyszałem już zbliżanie się tego człowieka. Postukiwanie kijem o lód słychać było z odległości co najmniej półtora 25
kilometra, bo uderzenie o gładki lód rozlega się v/ puszczy bardzo głośno.
Tego rodzaju próbowanie lodu podczas chodzenia jest wczesną zima konieczne. Najbardziej przyjęta jest metoda postukiwania raz naj cztery kroki; wędrowiec trzyma kij swobodnie w ręku, pozwalając ?? opadać co pewien czas. Z odgłosu orientuje się, z jakim lodem ma dd czynienia.
Tym razem jednak rytm uderzeń był taki, jak gdyby badano lód za] każdym krokiem, przy czym człowiek ten szedł bez pośpiechu, alej wytrwałym, równym tempem. Postukiwanie rozlegało się z zegarowa regularnością. Była późna jesień, wiedziałem, że lód jest kiepski! zwłaszcza w tej okolicy. Jezioro było szerokie, płytkie i miało dna bagniste, które oznaczało śmierć dla człowieka nieostrożnego, zbyfl ciężkiego na to, aby skorupa lodowa utrzymała go na powierzchni. Jezioro było obramowane wysokim, czarnym murem ponurych jodeł,] przez które nie przedostawał się ani jeden promień słoneczny. Dalej rozciągały się ogromne, prawie nieprzebyte bagniska.
Była to okolica pusta, niebezpieczna, unikałem jej też w miarl możności podczas obchodzenia pułapek.
Nagle przypomniałem sobie o obowiązkach gospodarza wobec struł dzonego gościa, zakrzątnąłem się dokoła ogniska i z resztek własnego! obiadu spróbowałem sporządzić coś w rodzaju przyzwoitego posiłkuj Równocześnie zastanawiałem się, jaki to przypadek mógł sprowadzić] obcego człowieka na moje tereny łowieckie w dodatku w okresie, gdy] jesienne łowy rozpoczęły się na dobre.
Moje prowizoryczne obozowisko było od strony jeziora niewidocz-l ne, ale dwa ogniska łatwo mógł każdy dostrzec, nie wątpiłem więc, że] wędrowiec - stosownie do przyjętych w puszczy zwyczajów - wpadnie] na chwilę. Siedziałem przy ognisku, paląc fajkę i czekając na przyby-j sza. Byłem cokolwiek podniecony, bo coś mi mówiło - a wieloletnie] doświadczenie na szlaku wyrabia niezwykłą wrażliwość zmysłów - żd człowiek, który zapuścił się tak daleko w głąb moich terenów, nie jestj zwykłym traperem. Przede wszystkim wyczuwałem jakąś odrębność w jego sposobie wypróbowy wania lodu - postukiwał przy każdym kroku i w dodatku dość głośno, jak gdyby niósł na plecach większy ładunek] niż niosą przeciętni śmiertelnicy. Najbardziej jednak oddziaływał na mnie niezmienny, niezachwiany rytm uderzeń jego kija.
Jego powolny, równy krok zdawał się mówić o niezwykłej wytrw^al
łości, o twardej decyzji człowieka, mającego ważny cel na oku i nie]
26 zapominającego o tym ani na chwilę. Szedł wciąż naprzód, stukał zai
każdym krokiem, aż wreszcie monotonia jego uderzeń zaczęła wywierać na mnie wpływ prawie hipnotyczny. Siedziałem i czekałem. Długo wypadło mi czekać; szedł bardzo wolno, ale nawet takim krokiem powinien był dawno nadejść. Nagle zdałem sobie sprawę, że odgłos postukiwania dochodzi już z innej strony, a więc obcy wędrowiec zlekceważył sobie moje obozowisko, jakkolwiek musiał dostrzec dym i leżący przy samym brzegu, dostrzegalny z daleka tobogan. Niezwykłe, ba niesłychane wśród ludzi puszczy postępowanie! Zupełnie niewytłumaczone, chyba że człowiek ten jest ślepcem lub moim osobistym wrogiem.
Pomyślałem sobie, że przecież nie ma na świecie żadnego człowieka, obdarzonego tak zwanym charakterem, który nie miałby przynajmniej jednego wroga.
Zszedłem na lód, ale tamten znikł mi już z oczu, jezioro miało bowiem nierówną linię brzegów, mnóstwo zatok i półwyspów, i stanowiło idealne miejsce do urządzenia ewentualnej zasadzki. A wciąż jeszcze słyszałem miarowe uderzenia kija; odgłos ten, choć znacznie słabszy, nabrał teraz cech jakiegoś ponurego wyzwania lub groźby.
Pośpieszyłem na środek jeziora, aby stanąć w lepszym punkcie obserwacyjnym, ale mimo to nie dojrzałem nikogo. Powróciłem więc do obozu, zgasiłem ognisko, szybko pochwyciłem broń i ruszyłem w pościg. Śpieszyłem bardzo, właściwie nawet biegłem, nie zapominając przy tym o korzystaniu z wszelkich naturalnych osłon, jakich dostarczała mi poszarpana linia brzegu. Kierowałem się stałym, rytmicznym postukiwaniem, które ani na jedną chwilę nie ustało.
Biegłem już ponad godzinę. Ponieważ ścigany pilnie badał lód, nie traciłem na to czasu. Mimo to, jakkolwiek wydawało mi się, że rozwijam znaczną szybkość, tamten zaś podąża bardzo wolno, nie mogłem go dogonić.
Posuwał się z minimalną na pozór szybkością, a jednak zdołał utrzymać różnicę odległości. Odgłos skręcił cokolwiek na prawo; podążając za nim wszedłem w wąską, bardzo głęboką, wrzynającą się w ląd zatokę, o której istnieniu dotychczas nie wiedziałem. Biegłem dalej za zwodniczym odgłosem, a tajemniczy intruz uciekał powolnym, równym krokiem.
Chwilami wydawało mi się, że człowiek ten nosi ze sobą wielki metronom lub też... nie jest wcale człowiekiem, tylko jakimś automatem. Zdecydowany na wszystko byle tylko zgłębić tajemnicę, biegłem coraz dalej, kilometr za kilometrem, nie zastanawiając się dokąd mnie ten tajemniczy odgłos zaprowadzi. Mijałem wielkie połacie jeziora,
28
wąskie cieśniny, wartkie strumyki, zawsze jednak podążałem po lodzie, przy akompaniamencie niezmiennego, monotonnego postuki wania.
Wreszcie znalazłem się w części swoich terenów łowieckich, o która istnieniu pojęcia nawet nie miałem. Pusty, popalony las otaczał czarne nieprzebyte bagnisko. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, w jaki sposój odcinek ten uszedł mojej uwagi w ciągu tylu lat włóczęgi po okolicy dziwnym uczuciem pomyślałem sobie, że ten obcy lepiej zna mojJ tereny, ni