Wiśniewski Grzegorz - Mój brat Kain
Szczegóły |
Tytuł |
Wiśniewski Grzegorz - Mój brat Kain |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wiśniewski Grzegorz - Mój brat Kain PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wiśniewski Grzegorz - Mój brat Kain PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wiśniewski Grzegorz - Mój brat Kain - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Wiśniewski
Mój brat, Kain
1.
W oddali wyje syrena policyjnego kutra. Narasta, gdy pojazd zbliża się do skrzyżowania, a potem opada, gdy kuter
skręca nad kanał i pędzi na złamanie karku wzdłuż Nassaukade. Odrapane ściany budynków na głębokiej niby kanion
ulicy przez chwilę omywa czerwone, migające światło.
Znowu zamieszki wyznaniowe. Gdzieś na południu. W virtualwizji jak zwykle zwalą wszystko na Janczarów, jakby
inni terroryści nawrócili się przez ten czas na pokój i dobrą wolę.
Podnoszę wzrok wyżej, na spokojne, nocne niebo. Blade punkciki nielicznych gwiazd z trudem przebijają się przez
świetlną łunę miasta. Widzę ich może ze trzy... najwyżej pięć. Chłodny, świeży podmuch wiatru wpada przez otwarte
okno i szeleści haftowanymi ręcznie zasłonami.
Dziewczyna u mojego boku mruczy coś przez sen. Nastawiam ucha, ale ona przytula się do mojego ramienia i milknie.
Krótko ścięte, jasnoblond włosy łaskoczą moją skórę. Przyglądam jej się ponownie; ciemność dodaje jej ciału
tajemniczego powabu. Jest drobna i sympatyczna. Ma małe piersi i buzię szesnastolatki. Nie jest właściwie w moim
guście, ale przy niej czuję się bezpieczniejszy. Takie towarzystwo nie grozi mi zbyt łatwym uwolnieniem impulsu.
A nie chciałbym jej zabić.
Muskam dłonią jej włosy. Ona znów mruczy niczym kotka i przewraca się na brzuch. Przeszkadzała jej szorstka
elsderma blokera, obejmująca mój łokieć. Siadam na łóżku opuszczając nogi na podłogę. Przykrywam dziewczynę
prześcieradłem aż po brodę i maszeruję po perskim dywanie do łazienki. Dyskretne światło zapala się automatycznie.
Całą ścianę na wprost wejścia zajmuje lustro. To niedobrze. Nie lubię swojego odbicia, trudno jest mi spojrzeć sobie w
oczy. Często próbuję, ale teraz odjeżdżam wzrokiem gdziekolwiek w bok. Zegar, wkomponowany w fantazyjną
umywalkę z ceramiki keiku, pokazuje pół do trzeciej. Wstające słońce wkrótce oznajmi nowy dzień. Powinienem czuć
senność, ale nic z tego. Mam coś spieprzone w pniu mózgowym i rzadko sypiam. Zwykle godzinę lub dwie na dobę.
Podobno skróci mi to życie; chyba, że ci goście od Kaina potrafią mnie od tego uwolnić.
Kolejna noc, w którą nudzę się jak zwykle.
Zaglądam przez przezroczyste drzwi łazienki do pokoju. Dziewczyna chyba śpi wystarczająco mocno. Za dobra okazja,
aby ją zmarnować. Odpinam rzepy blokerów i rzucam je pod lustro. Czuję, jak skóra w okolicach obu ramion i obu
kolan przyjmuje to z radością. Ślady od dermatrod mam już odciśnięte chyba na stałe. Delikatnie masuję sobie skórę.
Z rolki na ścianie oddzieram skrawek hydroabsencyjnego filtru i naklejam sobie na nozdrza. Potem wchodzę do kabiny
Wodnego Pyłu.
Kompresor zaczyna pracować z ledwo słyszalnym szelestem. Kabinę wypełnia chmura rozpylonej wody, otula mnie
delikatnie jak objęcia kochanki. Po całym ciele spływa mi fala przyjemnego ciepła, akompaniuje jej wszechobecny
zapach letniego deszczu. Rano, zgodnie z moim życzeniem, zmienili filtry zapachowe. Przymykam oczy. Nareszcie
chwila odprężenia. Coś, na co w towarzystwie rzadko mogę sobie pozwolić.
Mogę swobodnie myśleć.
Ta nazwa, nazwa konsorcjum podana przez Kaina. Borsig-ViviTech. Jakby znajoma. A może nie.
Myślę o Kainie, śpiącym spokojnie w pokoju po drugiej stronie korytarza. Przed oczami przesuwają mi się sceny z
naszego rozstania przed rokiem. Klnę ostro, prawie na głos. Nie wolno mi wracać myślami do tamtych wydarzeń, nie
raz sobie to obiecywałem. Tamte wspomnienia wzbudzają we mnie silne emocje, a silne emocje mogą spowodować...
I wtedy nagle to czuję. Coś jakby skręt w głowie, zakończony przeszywającym wszystkie mięśnie elektrycznym
szokiem. Wyprężam się momentalnie, dławiąc nieprzyjemne uczucie utraty panowania nad własnym ciałem. W duszy
narasta mi fala lodowatej paniki, ale prawie natychmiast tłumię ją z wprawą. Mam w końcu prawie dwa lata praktyki.
Moje ciało składa się płynnie do pozycji kokutsu-dachi, z prawą nogą wysuniętą do przodu i lewą lekko ugiętą,
unoszącą właściwy ciężar ciała. Dłonie zamierają wyciągnięte do przodu, mniej więcej na wysokości mostka. Wyostrza
mi się wzrok i słuch.
Na szczęście nie ma żadnego celu w pobliżu. Nikt nie wymachuje bronią, nikt nie krzyczy, nie zamierza się do ciosu.
Nikt nie wykonuje gwałtownych ruchów. Łazienkę wypełnia tylko aromat letniego deszczu i delikatny szum wodnego
pyłu. W myślach dziękuję dziewczynie za to, że śpi. Tak naprawdę impuls nie potrzebuje wyraźnego celu i w tym leży
mój największy problem. Nagły ruch, hałas, ostre światło - nie wiem, może coś jeszcze - wszystko to może
sprowokować reakcję tego, co wszczepiono mi w podświadomość.
Nagle jestem wolny. Impuls zanika.
Zaczynam wychodzić z transu. Odzyskuję władzę w mięśniach, prostuję się wolno i przyciskam plecy do zimnych
kafelków. W całym ciele czuję pulsujący ból. To nic, przyzwyczaiłem się. Impuls przejmuje sterowanie gruczołami
wydzielania wewnętrznego i wpuszcza mi do krwiobiegu niesamowity koktajl hormonów, aby wycisnąć z ciała jak
najwięcej. Tyle, że potem próbuje raptownie przywrócić stan wyjściowy. I robi to szybko. Za szybko, aby mogło się
obejść bez bólu. Cierpię w milczeniu, zaciskając zęby.
Wzrok i słuch wraca do porządku. Na chwilę tracę czucie. To nieprzyjemny moment, na szczęście trwa krótko. Czucie
wraca. Ból też, ale nieistotnie słaby. Podnoszę dłoń przed oczy. Widzę jak drży, to widomy znak, że znów jestem sobą.
W uszach uspokaja się dudnienie pracującego ciężko serca. Sięgam do ściany i obniżam temperaturę wodnego pyłu. To
pomaga.
Jak zwykle po aktywacji impulsu przychodzi mi na myśl ampułka szwajcarskich prochów, ukryta w jednej z kieszeni
mojego płaszcza. Gość, który mi ją sprzedał, zwinął ją z filii korporacji CIBA-Geigy, tej od różnych
farmakologicznych śmieci. To miał być lek na Alzheimera i DSN; syntetyczny makrowirus dokonujący beta-
przemiany systemu nerwowego. Mocna rzecz. Facet zaklinał się, że CIBA nie odważyła się tego przetestować.
Zawsze to jakieś wyjście.
Raptownie wracam myślami na ziemię, gdy kątem oka dostrzegam otwierające się drzwi od łazienki. Moja
dziewczynka wchodzi do środka mocno trąc zaspane oczka. Otwiera drzwi kabiny i pakuje się w moje ramiona. Nie
wiem co robić, zakładać blokery czy ryzykować pozostanie bez nich. Ta mała, nieświadoma niebezpieczeństwa,
przytula się do mnie i owija mi nogę wokół biodra. Woń wiosennego deszczu przenika mnie całkowicie, rozluźniam się
i zamykam ją w ramionach.
Moja podświadomość przyłącza się.
2.
Zawsze sądziłem, że wszystko mam już za sobą. Dobro. Zło. I wszystko to, co pomiędzy. Ale złudzenie prysło, gdy
trzy dni temu moja przeszłość powróciła.
Malowałem akurat, jeśli można to tak nazwać. Polegało to głównie na przelewaniu pędzlem błękitnej farby z palety
wprost w linie, przebiegające przez całe płótno. Blokery na łokciach mocno mi przeszkadzały, więc linie te były dość
umownie proste. Wyrównałem je bez powodzenia, po czym zabrałem się za równomierne pokrywanie dołu obrazu
odcieniem zieleni, dobieranym całą godzinę.
Oczywiście nie mam żadnych zadatków na malarza i prawdę mówiąc nie interesuje mnie to. Po prostu lubiłem samo
gmeranie pędzlem w farbach i rozsmarowywanie ich po pustej płaszczyźnie. To koiło moje myśli, pomagało się
skoncentrować. I chociaż na moment zapomnieć o przeszłości, napierającej na mój umysł jak zimna, betonowa ściana.
Prywatny ośrodek, w którym zamknąłem się z własnego wyboru leży w małej wiosce Ankeveen, w pobliżu
Amsterdamu. Jakieś dziesięć mil na południowy wschód od przedmieść. Składa się na niego kompleks ośmiu różnych
budynków, stojący wewnątrz ograniczonego wysokim ogrodzeniem, eksterytorialnego obszaru. Miałem tam wszystko,
czego tylko mogłem zapragnąć: VR-łączność z całym światem, najlepsze symulacje i gry dostępne w Necie, narkotyki,
dziwki, kompletną opiekę medyczną. Mojego prawa do prywatności bronił tuzin najemników, automatyczne działka i
sfora zcyborgizowanych brytanów. Paradise, raj na ziemi. Tak to nazywają.
Właściwie cała zieleń znalazła się na płótnie, gdy niespodziewanie w apartamencie rozległ się świst videofonu.
- Połączenie z gabinetem dyrektora van der Vlygta. Czy przyjmie je pan? - odezwał się automat modulowanym,
żeńskim głosem.
Zignorowałem go. Jak zawsze. Tyle że tym razem sygnał nie umilkł po dwóch próbach.
To było dziwne. Personel doskonale wiedział, że jeśli rezydent ośrodka od razu nie przyjmuje połączenia, to nie ma
ochoty na rozmowę. A jeżeli nie ma on na coś ochoty, należy uszanować jego wolę.
Odłożyłem na moment pędzel i zacząłem obserwować podwieszony pod sufitem, sterowany głosem V-Phone Hitachi.
Dlaczego van der Vlygtowi, szefowi Paradise, nagle zaczęło zależeć na rozmowie ze mną? Jak dotąd widziałem go raz.
Wystarczy.
W tym momencie ścienny ekran TFT ożył. Uruchomiony zdalnie.
- To już lekka przesada... - zacząłem z naciskiem, ale umilkłem, gdy trafiłem oczami na obraz.
Widok był zaskakujący. Nicholas van der Vlygt wpatrywał się we mnie spojrzeniem pełnym strachu, a jego krtań
uwięziona była w uchwycie stojącego mu za plecami wysokiego mężczyzny. Od razu uderzył mnie wyraz oczu
tamtego, równie szarych jak zmierzch.
- Ten pan... - wychrypiał z trudem dyrektor, starając się ocalić resztki godności. - Musi się koniecznie z panem
zobaczyć, heer Sanchez.
Dłoń na jego krtani nasiliła ucisk.
- On... bardzo nalega... heer Sanchez. Czy mógłby pan...?
W tym momencie uderzyła mnie podnosząca się fala wspomnień. W duszy poczułem muśnięcie lodowatego spokoju.
Wolno odłożyłem pędzel.
- Apartament 12 - powiedziałem. - Czekam.
Szare jak zmierzch oczy nie zmieniły wyrazu, ale uwolniony van der Vlygt z ulgą opadł głębiej w fotel. Zaczął
masować sobie gardło.
- Idę - rzucił Kain chłodno. Ekran zgasł.
Dotarcie do mojego apartamentu nie zabrało mu wiele czasu. Otworzyłem zdalnie drzwi, gdy tylko usłyszałem gong.
Kain stanął na progu. Po jego wzroku poznałem, że sprawdza, czy mam na sobie blokery. Kilka sekund się wahał nim
ruszył wreszcie w moją stronę. Wstałem i wbiłem w niego spojrzenie. Dla niego być może wyglądało ono na gniewne,
ale na to uczucie nie mogłem sobie pozwolić.
Jeszcze nie wtedy.
- Witaj - rzucił zatrzymując się metr przede mną. - Jak samopoczucie?
- Nie jesteś tutaj po to, aby wypytywać mnie o nastrój - stwierdziłem z wystudiowanym spokojem. - I na pewno
rozważyłeś ryzyko spotkania ze mną. Znam cię i wiem, że to ryzyko musi ci się opłacać. Sprowadziło cię do mnie to co
zawsze. Zysk. Ale mnie to nie interesuje; nie chcę tego słuchać. Odpowiedź z góry brzmi: nie.
- Nic się nie zmieniłeś, bracie - w kącikach ust zatańczył mu sardoniczny uśmiech. - Ani trochę. Dobrze jest znów cię
widzieć.
- Zgadza się, Kain. Nie zmieniłem się. I nie zapomniałem.
Lekko pokręcił głową. Tęczowa Wstęga zwisająca mu ze skroni zmieniła kolory. Nadal był człowiekiem yakuzy
Chwała. I to wysoko postawionym. Wstęga była długa i gruba, spleciona z biosyntetyków reagujących na nastrój
właściciela.
- Jestem tu dla ciebie, Abel - oświadczył swobodnie. Jak zwykle nie byłem w stanie stwierdzić, na ile ta swoboda jest
udawana. - Chcę, aby wszystko było jak dawniej.
Milczałem chwilę. Długą chwilę.
- Jak dawniej? - zapytałem. - Jak wtedy, gdy odwalaliśmy brudną robotę na ulicach? A może zanim jeszcze odnalazłeś
mnie na Turnieju? Nic z tego. Zostawmy przeszłość tam, gdzie jej miejsce. W krainie cieni. - dodałem, prawie bez
goryczy - Nigdy już nic nie będzie jak dawniej.
Zapadła cisza, przerwana po chwili przez kolejny gong. Pojawiła się czarnowłosa dziewczyna z tacą i dwiema
asymetrycznymi szklankami na niej. Postawiła je na blacie stolika, tuż obok sztalug.
Kain odprawił ją ruchem dłoni i usiadł w głębokim fotelu obok stolika.
- Porozmawiajmy. - odezwał się, zapraszając mnie gestem do zajęcia drugiego fotela.
Zamknąłem drzwi za dziewczyną i skorzystałem z jego propozycji. Płyn w szklankach był mocno błękitny i prawie nie
miał zapachu. SkyStar. Dokładnie taki, jaki kiedyś pijaliśmy.
- Tego nie da się odkręcić, Kain. Za późno - wziąłem szklankę do ręki. - To, co się stało...
- Pamiętam - przerwał mi, jakby ze złością - Ja też to pamiętam. Ale to był przypadek. I nie myśl, że mnie to mniej
boli.
Stłumiłem w gardle gorzki śmiech.
- Podobno jestem twoim bratem - mruknąłem bez zadowolenia. - Znam cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć co myślisz.
Śmierć Nicole nie dotknęła cię bardziej, niż śmierć jakiegoś osmańskiego emigranta.
- Tego nigdy nie będziesz wiedział na pewno - odpowiedział patrząc mi w oczy. Resztki mojego sztucznego uśmiechu
spełzły mi z twarzy. Miał rację. Nigdy nie będę tego wiedział. Nie na pewno.
- To i tak jest bez znaczenia - upiłem łyk ze szklanki. Napój miał cierpki, mocno korzenny smak. Uwielbiałem go.
Kiedyś.
Kain też spróbował SkyStara.
- Dowiedziałem się ostatnio rzeczy, którymi i ty byłbyś zainteresowany - stwierdził neutralnym tonem.
- Nie byłbym. Niczego od ciebie nie chcę. Jakoś nie mogę zapomnieć finału tego, jak ostatnim razem poszedłem ci na
rękę.
- Ale...
- Nie będę więcej zabijał - przerwałem mu nie podnosząc głosu. - Ani dla ciebie, ani dla nikogo innego.
Odstawił szklankę i na chwilę zamilkł.
- Wiem, kto realizował Eksperyment - oświadczył cicho.
Nie zareagowałem przez jakieś pięć sekund. Tyle trwało, nim poderwała mnie na nogi fala zrozumienia.
- Kto... - nie dokończyłem.
Furia wybuchła we mnie jedną, potężną iskrą. Duszę zalał mi błysk nienawiści, ucięty po trzydziestu milisekundach
paraliżującym szokiem elektrycznym, zaaplikowanym przez blokery. Nie zdążyłem dopaść Kaina, z impetem
wyrżnąłem w podłogę.
Impuls jeszcze długą chwilę targał moim ciałem. Wreszcie jednak odzyskałem władzę nad mięśniami. Pozwoliłem
sobie poleżeć jeszcze chwilę na podłodze i ciężkimi haustami łapać powietrze. Po całym ciele rozpełzły mi się macki
bólu. Kain pomógł mi wstać i posadził z powrotem w fotelu.
- Odpocznij chwilę - mruknął przyklejając mi do skroni plaster nasączony neutraliną, jeden z tych z opakowania na
półce. Na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. Widział mnie w akcji tyle razy, że impuls nie był dla niego
niczym nowym.
Przymknąłem oczy poddając się zbawiennemu działaniu neutraliny. Kain w tym czasie zajęty był odprawianiem
lekarzy, zaalarmowanych przez czujniki mojego apartamentu. Wyrzucił ich w końcu bezceremonialnie, a oni nawet
zbytnio nie protestowali. Byłem zdumiony jego pewnością siebie. Kain to wprawdzie szycha yakuzy Chwała, ale takie
rządzenie się w eksterytorialnej strefie może napytać mu sporo kłopotów.
- Kto to zrobił? - zapytałem, gdy byłem wreszcie w stanie zdobyć się na jakiś pewniejszy ton głosu.
Wolno i przecząco pokiwał głową.
- Nie sądzę, aby było to odpowiednie miejsce do rozmowy na ten temat - zauważył pozbawionym emocji głosem. Miał
rację. Van der Vlygt z pewnością nas podsłuchiwał. - Poza tym nie ma to i tak żadnego znaczenia.
Tego ostatniego nie zrozumiałem.
- Nie ma znaczenia? - wycedziłem. - Spójrz na mnie, na to co ze mną zrobili! Odebrali mi wspomnienia, przemienili w
mordercę... A ty mi mówisz, że to nie ma znaczenia?
- To nie tak. Źle mnie zrozumiałeś - stwierdził. - Ta informacja i tak niczego ci nie da. Są poza twoim zasięgiem. Poza
moim również.
- I to miało mi pomóc? Świadomość, że nigdy ich nie dostanę?
- Nie. Znalazłem kogoś, kto może się tobą zająć. W zamian za kompleksowe testy psychofizyczne i demonstrację.
Spojrzałem na niego w napięciu.
- A jeżeli się zgodzę, co będę z tego miał?
- Mogą skasować uwarunkowania i usunąć ci to z głowy.
- Będą chcieli pogrzebać w moim mózgu?
W milczeniu, wolno skinął głową. Zastanowiłem się w ciszy.
- Abel - stwierdził wyważonym tonem - Pomogłem ci zaraz na początku, pamiętasz? Wydobyłem cię z Turnieju. I teraz
też cię nie zostawię. Jestem twoim bratem, do cholery. Jestem ci to winien.
Przymknąłem oczy.
- Co muszę zrobić?
- Nic - powiedział miękko i na jego twarzy zagościł lekki uśmiech. Doskonale znany mi grymas, którym zawsze
uspokajał swoich klientów. Naszych klientów. - Musimy się stąd wynieść. Potem skontaktuję się z... pewnymi ludźmi.
Kilka dni i będzie po wszystkim. Będziesz wolny, Abel.
- A ci ludzie? Ci od Eksperymentu? - zapytałem nagle. - Co z nimi?
- Nie dostaniesz ich, mówiłem ci. - odparł Kain i rozparł się w fotelu - Wszyscy nie żyją. Nie żyli już wtedy, gdy cię
znalazłem.
- Rozumiem. - skwitowałem. I gdy to mówiłem, jego szare jak zmierzch oczy były puste jak zwykle. Choć przed
momentem pełne były śmierci.
Czy wszystko miało być tak jak dawniej?
Nie. Nigdy do tego nie dopuszczę.
3.
Rano Kain mija się z młodą dziwką w drzwiach. Zauważam jego zaskoczenie, gdy widzi mnie w łóżku nagiego - bez
blokerów. Natychmiast zaczyna zachowywać się ostrożnie, aby zminimalizować ryzyko wyzwolenia impulsu.
- Zastanawiam się czy ta mała wie, jakie miała szczęście. - odzywa się siadając w fotelu. Uśmiecham się. - To musi być
nieliche przeżycie. Robić to z tobą, bez blokerów.
Wstaję i zaczynam się przeciągać.
- Musimy jechać do Badhoevedorp. - stwierdza nieco strofującym tonem. - Znam tam jednego takiego, który ma
podłączoną fałszywkę. Porozumiem się przez nią z Borsig-ViviTechem i ustalę warunki spotkania.
- Przez fałszywkę? - pytam i zaczynam wciągać na siebie ubranie. - Twierdziłeś, że ten, jak mu tam, Haase jest
wiarygodny. Czy jest coś o czym ja nie wiem? - patrzę na niego spod zmarszczonych brwi.
- Załóż wreszcie blokery - prosi spokojnie, bez cienia obawy w głosie. - Sprzedawanie komukolwiek zbyt wielu
informacji na raz jest niebezpieczne. Dyrektor Borsig-ViviTechu powinien wiedzieć tylko tyle, ile potrzeba. To będzie
i tak za wiele.
- Zawsze pozostaje jeszcze autorytet Chwały, z którym musi się liczyć - mówię patrząc mu w oczy. Nie odpowiada.
Więc robi to za plecami yakuzy? Tak. To coś, czego jeszcze u niego nie widziałem. Nielojalność. I to z mojego
powodu.
Czuję, że w jakiś sposób mi to schlebia. Wpadam w dobry nastrój.
Po kwadransie jestem gotów do wyjścia. Poprawiam blokery pod płaszczem, sprawdzam po raz ostatni czy działają.
Kontrolki na wszystkich palą się zielono, więc wychodzimy. Autotaksówka już na nas czeka.
Przelatujemy przez miasto tranzytową arterią na Schiphol. Tego dnia deszcz nie pada, na niebie unoszą się jedynie
ciężkie, granatowe chmury. Za oknami miga krajobraz miejskiego molocha. Wysokie, odrapane wieżowce; kanciaste
supermarkety porośnięte gąszczem reklam i holoprojekcji; skłębione ludzkie fale, przelewające się kanionami ulic,
spowite kłębami mgieł i dymu z kominów; toporna bryła automatycznej fabryki Dorniera, rozpychająca się między
niskimi budynkami starego Amsterdamu.
Przypominam sobie nagle, że kiedyś i ja byłem w tym tłumie. Ja i Kain. Nie minęło od tamtej pory wiele czasu, ale nie
czuję żadnego sentymentu patrząc na widok za oknem. Przestaję przez nie wyglądać. Kain jak zwykle nic nie mówi.
Siedzi nieruchomo ze wzrokiem utkwionym przed siebie.
Tuż przy wylocie z miasta zjeżdżamy w bok, na popękaną, betonową drogę. Trafiamy między stare, rozsypujące się
budynki przedmieść. Na chodnikach kręci się mało ludzi; na skrzyżowaniu spostrzegam kilku żebraków, grzejących się
przy ognisku. Mijamy ich i zatrzymujemy się pod dwupiętrowym domem w staroflamandzkim stylu.
- To tu - mówi Kain wysiadając.
Staję obok niego na potrzaskanym chodniku i rozglądam się. Ulica jest pusta, ani żywego ducha. Kain rusza w
kierunku domu i mija miejsce po wyrwanej furtce. Za przerdzewiałym ogrodzeniem rozciąga się mały, zarośnięty
chaszczami ogródek. Gdy ruszam za nim hotelowa autotaksówka natychmiast odjeżdża. Podchodzimy do drzwi. Z góry
ogląda nas oko niewielkiej kamery.
- Otwórz, Goerner. Poznajesz mnie chyba? - rzuca Kain w kierunku obiektywu. Drzwi otwierają się ze szczękiem.
Wchodzimy.
Przechodzimy przez krótki korytarzyk, na końcu którego zza drugich drzwi z włókna węglowego wita nas właściciel
domu. Goerner jest niskim, grubym facetem o podgolonym karku i świńskich oczkach. Ma na sobie wypłowiały
battledress, którego zasobniki i kieszenie pełne są precyzyjnych narzędzi.
- Dawno cię nie widziałem, Kain. - odzywa się. W jego amsterdaams słychać silny niemiecki akcent. - Jak zwykle
zjawiasz się, gdy mam pełno roboty. Po co?
- Potrzebuję skorzystać z fałszywki. - wyjaśnia Kain. - Najlepiej jakiejś odległej. Wiem, że masz tu taką.
Goerner zaprasza nas gestem za opancerzone drzwi i zamyka je. Jego dom ma wyburzone wewnątrz ściany, zastąpione
oszczędnymi podporami ze stali. Powstała w ten sposób sala jest nadspodziewanie jasna, i nic dziwnego - dach stanowi
jedną wielką mozaikę świetlików. Większość miejsca zajmuje oryginalna przeplatanka luksusowych mebli i stosów
optotronicznego sprzętu, jarzących się dziesiątkami kontrolek i ekranów. Pod przeciwległą do wejścia ścianą
dostrzegam rozległy stół montażowy, oświetlony silnym światłem.
- Przepraszam, że przeszkodziliśmy w pracy. - mówię.
Goerner muska mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem, ale nie odpowiada. Drepczemy za nim poprzez środek
pomieszczenia wprost do piwnicznych schodów. Pod podłogą optotronicznego złomu jest jeszcze więcej niż nad nią,
upchnięto tu też jeszcze jeden stół montażowy. Piętrzą się na nim pęki światłowodów, moduły dekryptażu,
multiprocesory i inne takie. Goerner odsuwa to wszystko łokciem na bok i ustawia na środku konsoletę stacjonarnego
videofonu, powiększoną o kilka dodatkowych modułów i gniazd.
- Możecie gadać do dwudziestu minut, potem rozmówca zorientuje się w sytuacji - stwierdza pukając palcem w ekran
urządzenia. - A jeżeli mają jakiś nowszy sprzęt, to może do tego dojść szybciej.
- Dwadzieścia minut wystarczy. Dzięki. To wszystko.
Aluzja jest najwyraźniej czytelna. Goerner bez protestu opuszcza piwnicę.
Kain włącza videofon i wsuwa w czytnik C-Dysk. Na ekran wypływa logo Borsig-ViviTechu.
- Jesteś pewien, że ta fałszywka jest sprawna? - pytam Kaina.
- Niewątpliwie. Korzystałem z niej parę razy. - odpowiada - Procedury śledzące lokalizują tę konsolę gdzieś w
Madrycie. Jeżeli Haase będzie chciał nas znaleźć, to może sobie przeszukać całą Kastylię nawet tuzin razy.
W tym samym momencie logo znika i na ekranie pojawia się srebrnowłosy, posunięty w latach mężczyzna.
- A! Herr Sanchez! Miło mi pana widzieć - odzywa się prawie swobodnym głosem - Kto jest z panem?
- To mój brat, Abel - stwierdza Kain - Znalazłem to, co pana interesuje, Herr Haase.
Mężczyzna na monitorze na chwilę nieruchomieje, po czym pozwala sobie na lekki uśmiech.
- Pan jest niesamowity, Herr Sanchez. Niesamowity. - Powtarza, jakby rozważając własne zdumienie. - Przestałem już
liczyć na sukces w tej sprawie. Minęło przecież tak dużo czasu...
- Nasza umowa nie określała żadnego konkretnego terminu. - stwierdza Kain spokojnie - Liczę też na to, że pamięta
pan warunki jej realizacji. Wszystkie warunki.
- Ależ tak, tak... - zapewnia gorliwie Haase i wbija wzrok we mnie. - I to jest on, tak? Hm... Staranny projekt. Bez
widocznych zmian fizjologicznych. A co z somatyką?
- Jest całkiem normalny, jeśli o to chodzi. - Kain wzrusza ramionami. - Jeśli chce pan jakichś szczegółów, niech go
zbadają jajogłowi koncernu.
- Bardzo chętnie. - odpowiada Haase i patrzy na monitor poza polem widzenia videofonu. - Gdzie jesteście?
- Punta del Sol. - kłamie Kain bez zmrużenia oka. - Ale nie będziemy tu długo. Mamy swoje własne interesy.
- Przylećcie do nas, do Düsseldorfu. Mamy tu kompletne laboratorium. Uporamy się z testami w kilka godzin.
- Bardziej po drodze byłby Amsterdam. Jeżeli mamy się gdzieś spotkać, to tam.
- Amsterdam? - Haase kręci delikatnie głową. - Nie wiem, czy zdołamy przerzucić tam potrzebny nam sprzęt.
- Bioskanery nie są ani ciężkie, ani duże. Dacie sobie radę.
- Z tym tak, ale rezonatora neuronowego nie damy rady zataszczyć na jakąś melinę. A wiem, że lubisz organizować
spotkania w takich miejscach.
Nim Haase kończy mówić, czuję jak cierpnie mi skóra na karku. Gdy Kain wydobył mnie z bagna Turniejów, trafiłem
do prywatnej kliniki Chwały. Mieli tam najnowszy i najlepszy sprzęt, mieli też rezonator neuronowy. Zbadali mnie
nim. Tylko raz. To cholernie bolesna, paskudna i mało skuteczna procedura. Jej jedyną zaletą było odświeżenie w
mojej głowie tych strzępów pamięci, które tam jeszcze zostały.
Tylko, że teraz nie miałem zamiaru wspominać swojej przeszłości.
Najmniejszego, cholernego zamiaru.
- Tego nie będzie w umowie. - cedzę siląc się na spokój. - Żadnych badań rezonansem neuronowym. Nie pozwolę na
to. A jeżeli ty, Haase, spróbujesz mnie do tego nakłonić, to pokażę ci, co potrafię.
Kain nadal trzyma mnie w ogniu swojego chmurnego wzroku.
- Abel, zapewniam cię...
- Nie, Kain. Nic z tego. - rzucam i opuszczam piwnicę. Kain mnie nie goni.
Jestem wściekły, lada chwila spodziewam się aktywacji impulsu. Czuję nieprzepartą chęć wyjścia na zewnątrz. Świeże
powietrze. Tak, to może pomóc mi się uspokoić. Ruszam do drzwi.
- Lepiej nie wychodzić na zewnątrz. - Goerner podnosi wzrok znad stołu montażowego i patrzy na mnie. - To
przedmieście, dzieją się tu różne rzeczy.
Nie słucham go. Pcham blokadę kompozytowych drzwi, pokonuję korytarzyk i wypadam na ulicę. Rozglądam się.
Pusto. Z nieba siąpi deszcz.
Oddycham głębiej i ruszam wolnym krokiem do najbliższego skrzyżowania, widocznego parędziesiąt metrów dalej.
Uspokajam się. Trochę. Myśli nadal skaczą mi dziko po głowie.
Jak on mógł to zrobić? Ten sukinsyn potraktował mnie jak kawał biohardware'u, za który można zgarnąć niezły szmal.
Sprzedać, wynająć, dać w prezencie. Co następnym razem wymyśli mój brat? Czy kiedyś wreszcie się zmieni?
Obracam się, aby pomaszerować z powrotem i wtedy oni się pojawiają. Wypadają nagle z wnęki w ścianie budynku.
Pięciu obdartych, zaniedbanych młodych, najstarszy wygląda na siedemnaście lat. Ogarniam jednego szybkim,
taksującym spojrzeniem. Ma nienaturalnie rozszerzone źrenice i pojaśniałe białka. Pozostali też. Ćpuny, myślę, ale
zaraz dostrzegam swoją pomyłkę.
Przez dziury w ubraniach widzę ich skórę, upstrzoną dużymi, pomarańczowymi plamami. Cholera, to Adrenalizzi. Nie
pamiętam jak nazywa się ten grzybek, ale pasożytuje na człowieku atakując układ nerwowy. Handel nim jest zakazany
na całym świecie, mimo to wciąż nie brakuje chętnych do implantacji. Grzybek ten reaguje na wzrost stężenia
adrenaliny w żyłach, podwyższając sprawność układu nerwowego i wysyłając do mózgu silną falę przyjemności, coś
jak dziesięć orgazmów na raz. Adrenalizzi robią więc wszystko, aby podnieść poziom adrenaliny we krwi. Bogatsi
mogą korzystać z syntetyków, wszyscy inni muszą szukać odpowiednich wrażeń. I to szybko. Grzybek wypala
człowieka w rok, półtora. Potem do piachu.
Adrenalizzi, których spotkałem, nie wyglądają na bogatych. Z pewnością będą mnie torturować, żeby tylko zapewnić
sobie odpowiednie wrażenia. Cofam się pod ścianę.
- Nie... - mówię spokojnie i opieram się o nią plecami. - Nie róbcie tego. Zostawcie mnie w spokoju.
Jeden z tamtych, z długimi włosami ufarbowanymi na zielono i żółto podnosi przed oczy dłoń z kastetem.
- A jeżeli mimo wszystko nie dam ci spokoju, - odzywa się cynicznym tonem - to co mi zrobisz?
Rozglądam się rozpaczliwie wokół. Krzyczeć o pomoc? Kain i Goerner i tak nie usłyszą. Uciekać? Dopadną mnie
natychmiast, grzybek ich stymuluje.
Ściągnąć blokery?
Myślę. Sekunda. Dwie.
Nie. Nie zrobię tego. Wy głupie, chore sukinsyny. Nie zrobię.
Zielono-żółty zamierza się do ciosu. Impuls podrywa mnie do kontry, ale blokery natychmiast paraliżują wszystkie
moje mięśnie. Padam jak podcięty, na pokruszony, betonowy chodnik. Zielono-żółty doskakuje do mnie i zaczyna
kopać.
Mimo bólu kopanych żeber czuję, że pozostali mnie otaczają. Raz po raz ciężkie, wojskowe buty trafiają mnie w
korpus. A zielono-żółty przez cały czas wrzeszczy, napawając się burzą adrenaliny szalejącą mu w żyłach.
- I co mi zrobisz?!.
Impuls. Szok. Ukąszenie prądu na kolanach i łokciach. Wytłumienie.
- I co mi zrobisz?!.
Impuls. Szok. Wytłumienie.
- I co mi...
Pojawia się Kain. Adrenalizzi rozpraszają się przed groźbą jego pistoletu. Zielono-żółty ucieka najszybciej.
Kain nachyla się nade mną.
- Trzeba było jeszcze - mruczy do siebie - nadstawić drugi policzek...
4.
Cały okres Eksperymentu pokrywa w mojej pamięci dokładna luka. Badałem się i wiem, że wywołano ją sztucznie.
Technicy mieli wystarczająco dużo czasu, aby zrobić z moim mózgiem co chcieli. Powycinali mi też sporo fragmentów
tego, co zdarzyło się przed rozpoczęciem eksperymentu. Prawdę mówiąc niewiele pamiętam. I niczego nie jestem
pewien.
Nie pamiętam na przykład, żebym kiedykolwiek miał brata. I to brata o imieniu Kain. Po tym, jak mnie znalazł,
pokazał mi jednak tyle różnych miejsc z mojego życia, dokładnie je przy tym opisując, że uwierzyłem mu. Nasi starzy
mieli najwyraźniej osobliwe poczucie humoru. Nawet jeżeli miałby to być tylko fragment elektronicznie
wyindukowanej przeszłości, to i tak lepsze to niż całkowity jej brak.
Pochodzę skądś ze wschodniej Holandii, z europejskiej NordMeerZone. Wychowałem się chyba w jakimś normalnym
domu i w normalnej rodzinie, chociaż to bardziej przeczucie niż coś zapamiętanego. Większość rzeczy majaczy w
mojej pamięci jako takie przeczucia. Te niedobitki wspomnień urywają mi się w połowie studiów na Uniwersytecie
Europejskim w Utrechcie, pewnie zwinęli mnie handlarze któregoś z gangów. Ot tak, na zamówienie facetów od
eksperymentu. Po tym momencie moją pamięć zasłania nieprzenikliwa kurtyna totalnego blackoutu, odpowiadająca
dwu i pół letniemu pobytowi w ośrodku eksperymentalnym. Kończy się ona wyrzuceniem mnie w hałdę śmieci, gdzieś
na obrzeżach Amsterdamu. Tam właśnie wróciła mi przytomność. I tam właśnie po raz pierwszy pojawił się impuls.
Grupa znudzonych, odzianych w kolczoskóry facetów próbowała przejrzeć mi kieszenie. Zabiłem ich wszystkich.
Gołymi rękami. To było pięciu rosłych, uzbrojonych w noże i pałki mężczyzn. Zajęło mi to jakieś czternaście sekund.
Potem przez prawie godzinę siedziałem zmęczony i zgłupiały wśród trupów, usiłując dojść co się stało.
To nie jest tak, że ja chcę zabijać. To nie jest żadne wzmocnienie moich instynktów ani nic z tych rzeczy. Implant jest
całkowicie sztuczny, wszczepiony w moją podświadomość poprzez dość skomplikowaną procedurę. Nikt tak do końca
nie wie jaką. Ascarinees, facet, który obserwował mnie wtedy w akcji na wysypisku, i który potem się mną zajął,
twierdził, że to jakieś wzmocnienie moich instynktów i pragnień. Ale to nieprawda. Nie wierzę, że to prawda.
Trafiłem w świat Turniejów. W świat przemocy na żywo, transmitowanej przez półlegalne virtualwizje do połowy
centrów rozrywkowych Europy. Ascarinees zajmował się werbunkiem zawodników. Gdy po raz pierwszy mnie
zobaczył w akcji, zapaliły mu się w głowie wszystkie kontrolki. Zabrał mnie, z zachowaniem środków ostrożności, na
metę w Hamburgu.
Nie pamiętam swojego debiutu w Turnieju. Trochę dziwne, prawda? Mówili potem, że trwał krócej niż przemówienie
herolda, i że mojego przeciwnika znoszono prawie w kawałkach. Później też zabijałem. Zabijałem dużych i małych,
szybkich i wolnych, odpornych i słabych. Zabijałem ich szybko. Nie... nie pamiętam dokładnie tego okresu. Zupełnie
jakby był ukryty za grubą ścianą mgły. Wiem jednak, że do czasu, gdy Ascarinees wymyślił blokery, lista moich ofiar
wydłużyła się o kilka dziwek i paru przechodniów. Impuls czasem aktywował się bez powodu. Ascarinees twierdził, że
to moje instynkty tym kierują. Gówno prawda. Kain wyjaśnił mi to później. Ci, którzy na mnie eksperymentowali, coś
spieprzyli. W założeniu zapewne impuls miał być uwarunkowany na pewne sytuacje, w których nosiciel był zagrożony.
Ale czegoś nie dopatrzono i zakres jego aktywacji stał się losowy. Już nie tylko atak nożem na mnie mógł go
wyzwolić. Czasem wystarczało, że ktoś kichnął, kaszlnął, ruszył się zbyt gwałtownie.
I było jeszcze coś. Gdy impuls już raz został uaktywniony, nie mogłem przerwać jego działania. Zabijałem tak długo,
jak długo w zasięgu był ktokolwiek żywy. Po zakończeniu każdej turniejowej walki musieli mnie usypiać gazem.
Impuls tak mną kierował, że unikałem wszystkich wystrzelonych we mnie pocisków i morderczo odpowiadałem na
próby obezwładnienia mnie przez ochronę. Tak. Ręce miałem unurzane we krwi po barki.
Po jednej z walk jednak wszystko się zmieniło. Odnalazł mnie Kain. Zszedł do boksów głównej areny i przycisnął
Ascarineesa do ściany. Ponieważ zadzieranie z yakuzą Chwała było rzeczą raczej nierozsądną, Ascarinees oddał mnie
Kainowi jak jakąś cholerną, napchaną mikroprocesorami lalkę.
Tym mnie ocalił. Przeszedłem jeden odwyk, drugi. Przeszczep wątroby i regenerację nerwów. Psychoterapię. Turnieje
wykończyły mnie zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Dopiero po paru miesiącach przestałem chorować z braku
prochów, a za pomocą kontrprochów i bandy psychiatrów nieco podleczyłem swoją duszę. Kain bardzo się starał; ten
mój dobrze ustawiony, przebojowy brat. Jeździliśmy po całej północnej Europie, odwiedzając miejsca zalegające
jeszcze w mojej przerzedzonej przeszłości i nadrabiając stracony czas. Przypominałem sobie, co to znaczy być sobą.
Mój brat, Kain.
Nadal jest w tym coś, co mi się nie podoba.
A potem zaczęliśmy pracować. Czym może zajmować się dwójka takich ludzi jak my, jak wam się wydaje? On,
przebojowy, wiele wiedzący kobun Chwały i ja, perfekcyjny morderca. Staliśmy się duetem killerów działającym w
całej niemuzułmańskiej części Europy. Kain przyjmował zlecenia, negocjował je i dopracowywał akcje. Ja
zajmowałem się tylko częścią operacyjną. Zręczny eufemizm.
Więc zabijałem, zgodnie z instrukcjami Kaina. Wykańczałem konkurentów Chwały, ich ochronę, biznesmenów
Wszechrosji, japońskich killerów, promuzułmańskich hakerów. Zarabialiśmy mnóstwo szmalu. Za jeden numer
dostawaliśmy tyle, ile kiedyś płacono Ascarineesowi za cały sezon. I wszystko było dobrze. Do czasu.
Nazywała się Nicole. Była kobunem yakuzy Wiara, ale grała też na własne konto. Wysoka, szczupła, o krótko ściętych,
czarnych włosach. Miała w sobie coś... zachęcającego. Tak, właśnie. Zachęcającego. Spotkaliśmy ją przy okazji
zlecenia na parę południowoafrykańskich pośredników handlu bronią; jakiś rok po tym, jak Kain odnalazł mnie na
Turnieju. Bardzo nam pomogła przy tej i przy następnej sprawie, więc odtąd pracowaliśmy razem. Duet zamienił się w
trio. Była w tym wszystkim jednak zadra. Nicole kochała Kaina; tak przynajmniej mi się wydaje. Była sympatyczna i
błyskotliwa, nie mogła jednak w żaden sposób go zainteresować. Kain widział przed sobą tylko karierę. Wciąż w górę i
w górę.
Było mi żal Nicole. Często upijaliśmy się razem. Znała mnie na wylot, wiedziała o impulsie. Opowiedziałem jej też
część mojej przeszłości. Niejedną noc przepłakałem w jej ramionach, próbując dojść do ładu sam ze sobą. Była
kochanką, której tak naprawdę nie miałem.
Czas szybko nam mijał, a ja się zmieniałem. Zbyt wiele zabijania niszczyło mnie psychicznie. Czułem, jak mój umysł
słabnie, a to, co siedzi mi w podświadomości robi się coraz silniejsze. Niekiedy też przychodziły mi do głowy dziwne
myśli, wątpliwości moralne, rzeczy, których nie powinienem w ogóle wiedzieć. Kim byłem naprawdę? Kim był mój...
brat?
Parę razy zdarzyło się, że w akcję zaplątał się jakiś gliniarz, a kiedyś w Mediolanie, para zbłąkanych turystów. Nicole
nie lubiła niepotrzebnego zabijania i to ona zaczęła wciskać mi tę gadkę o zasadach. Nie zabijać, jeśli nie jest to
konieczne, panować nad sobą w każdych okolicznościach, próbować ujarzmić impuls. To były bzdury i śmieszne
sprawy, nie mające szans powodzenia. Ale któregoś dnia...
To miała być kolejna rutynowa akcja, taka jak wszystkie poprzednie. Celem był drobny, krótko ostrzyżony analityk
Triady i jego ochroniarz, dwumetrowy bydlak ze zakcelerowanym układem nerwowym. Dopadliśmy ich w
Kopenhadze, gdzie mieli zawrzeć niewygodny dla kogoś układ. Czekałem na nich w jednym z korytarzy biurowca Ligi
Bałtyckiej. Stałem bez blokerów, zwrócony twarzą do okna i podziwiałem nocną panoramę portu. Koncentrowałem się
na czymś nieistotnym, aby impuls nie uaktywnił się zbyt wcześnie. Korytarz był pusty i wiedziałem, że taki zostanie.
Kain kontrolował podsystem budynku i sterowanie windami. Na tym piętrze mogli wysiąść tylko ci właściwi ludzie.
Usłyszałem ich nim jeszcze wynurzyli się zza narożnika. Od razu wyczułem, że coś jest nie tak. Dostrzegliśmy się
jednocześnie i zamarliśmy w zdumieniu. Oni, bo zrozumieli kim jestem, ja, bo zauważyłem, że Nicole była wciąż z
nimi. Miała zostawić ich samych jak najszybciej, najlepiej jeszcze przed budynkiem. Nie zrobiła tego, a Kain niczego
mi nie powiedział, mimo, że miał podgląd przez system video budynku.
Wiem, że powinienem był to zrobić. Odwrócić się na pięcie i uciekać, na ślepo, byle dalej. Tak, powinienem był. Ale
nie zdążyłem. Ochroniarz analityka ruszył na mnie sięgając pod płaszcz. Impuls tylko na to czekał.
Ocknąłem się po dwudziestu minutach, Kain kończył dopinać mi blokery. Obaj, cel i ochroniarz nie żyli. Nicole też. W
jej oczach zastygła prośba o litość, o której wiedziała, że nie zostanie udzielona.
Wpadłem w szał. Impuls podrywał mnie raz za razem, gdyby nie blokery rozerwałbym Kaina na strzępy. Organizm nie
wytrzymał jednak takiego natężenia bodźców, dostałem zapaści i Kain wyniósł mnie na własnych plecach z budynku.
Reanimowali mnie dwadzieścia minut nim wreszcie sam zacząłem oddychać.
Kain próbował mi coś wyjaśniać, ale nie słuchałem. Ostrzegłem go tylko, aby mnie nie szukał, zabrałem moją część
forsy i wyniosłem się do Ankeveen. Dopełniałem swojego losu bez końca przeżywając wydarzenia tamtego dnia i
przeklinając sam siebie.
Tak. Pamiętam. Wtedy też przysiągłem Kainowi, że nie pozwolę, aby impuls kiedykolwiek jeszcze kogoś zabił.
Nie pozwolę już nigdy nikomu tego wykorzystać.
5.
Kain nic nie mówi. Zawsze tak jest, że gdy ja spodziewam się od niego potoku pretensji i obelg, on zachowuje
wymowne milczenie. Kiedyś mnie to wkurzało, ale teraz przyzwyczaiłem się.
Zresztą wie dobrze, że lepiej się nie odzywać. Leżę na łóżku w jego pokoju i mam na sobie tylko dwa blokery, po
jednym na łokciu i kolanie. Dwa pozostałe nie wytrzymały kopnięć Zielono-żółtego. Kain usiłuje złożyć je przy
pomocy zestawu modułów, wydobytych ze swojej walizki.
Wyczerpany, to słowo oddaje najlepiej mój stan. Bolą mnie chyba wszystkie mięśnie, a najbardziej te w okolicach
stawów. Przed oczami latają mi czerwone plamy. Jestem napakowany wzmacniającymi syntetykami aż po czubek
głowy. Marzę o tym, aby się naszprycować, ale nic z tego. Żadnych narkotyków. Usiłuję się rozluźnić. Nie jest to
łatwe, ale działa. O dziwo, zasypiam.
Gdy otwieram oczy, jest już po wszystkim. Ból mięśni nie zniknął, ale czuję się dużo lepiej. Siadam na łóżku.
Wszystkie blokery mam na sobie. Zapięte trochę za luźno, ale może być. Kain drzemie na sofie. Gdy robię kilka
kroków w kierunku stolika, budzi się jednak natychmiast.
- Wszystko w porządku. Śpij - mówię do niego zgarniając elektroniczne śmieci z powrotem do walizki. Kain podnosi
się jednak i zabiera z blatu swój pojemnik, pełen krążkowatych, niedużych modułów. Pakuje go gdzieś na półkę pod
ścianą i zwala się bezwładnie na fotel.
- Ty jesteś popieprzony, Abel. - odzywa się.
W milczeniu zajmuję drugi fotel; rozpieram się w nim i wbijam wzrok we fraktalowe płaskorzeźby na suficie.
- Jesteś popieprzony - powtarza - Popieprzony prawie tak samo jak ci Adrenalizzi. Oni by cię zabili. Wydaje ci się, że
w ten sposób udowodniłbyś cokolwiek?
- Nawet jeżeli, to co z tego? - mówię, czując jak wzbiera we mnie bezbrzeżna gorycz. - Może tak byłoby lepiej.
- Nie, nie byłoby lepiej - odpowiada z przekonaniem. - Są jeszcze, do cholery, ludzie, którym na tobie zależy i którzy
nie będą bezczynnie patrzeć jak rozpędzasz się, aby przesadzić barierkę.
- Ostatnim razem nie wyciągałeś swojej pomocnej dłoni zbyt skwapliwie. - cedzę szukając w mroku jego oczu - Nie
wyciągnąłeś jej do Nicole, dlaczego mam sądzić, że chciałbyś wyciągnąć ją do mnie.
Chwilę milczy.
- I to jest właśnie to? To jej wspomnienie męczy cię przez cały czas?
- Nie, to nie to. Nicole była kroplą, która przepełniła czarę. - Wstaję i maszeruję do barku. - Nie jestem tobą, Kain. Ja
nie potrafię rozumować tak jak ty. Nie potrafię ignorować tego, co jest dla mnie niewygodne. Gdy mnie znalazłeś,
nadawałem się jedynie do czubków. - Trzęsącymi się rękami nalewam sobie wódki. - Turnieje odbywały się często. Za
często. Powoli zaczynałem tracić orientację co robię jeszcze sam, a co jest dziełem impulsu. Nie miałem nad tym
żadnej kontroli. Zmieniałem się w morderczego świra. Zabrałeś mnie stamtąd, pokazałeś inny świat; i za to jestem ci
wdzięczny. Łudziłem się tylko, że i ja się zmieniłem. Ale to nie była prawda. Nadal było nas dwóch: ja i to coś. Dzięki
Nicole zapominałem o tym czasami... a także przypomniało mi się to, raz na zawsze.
Butelka, którą ściskam w dłoni pęka bez ostrzeżenia, a blokery kopią mnie wyładowaniami. Impuls gaśnie jednak w
momencie, gdy padam na szwedzki światłodywan. Gdy podnoszę się z powrotem na nogi, widzę jak Kain otwiera
szeroko okno. Klimatyzacja nie dość szybko radzi sobie z odorem wódki.
- Teraz jest tak samo. - stwierdzam, z pewnym trudem wracając na fotel; Kain wręcza mi drinka - To wszystko do mnie
wraca. Ja wariuję. I zwariuję, jeśli nie uda mi się tego opanować. Wolę już być martwy.
- Może tak to już jest, po prostu. Nic nie może skończyć się bez bólu. Znoś go dzielnie, a w nagrodę zostaniesz od
niego uwolniony. - mówi Kain stając przy oknie - Wbiłeś sobie coś do głowy; jakiś zestaw cholernych przykazań i
uważasz, że przestrzeganie go rozwiąże twoje problemy. Tak, jakby można było wszystko z góry zaplanować. Opisać.
Objaśnić. Jesteś taki nieszczęśliwy, bo to, co robi jedna część ciebie działa wbrew temu, w co z takim mozołem usiłuje
uwierzyć druga. - odwraca się do mnie twarzą - Spójrz na ulicę, Abel. Co widzisz? Pełno tam bandziorów, złodziei,
ścierwa takiego jak Adrenalizzi... Czy oni są inni? Też mają jakieś sny i marzenia, ale co z tego. Kogo to obchodzi? Co
dzień naginają swoje zasady. Muszą je naginać, bo kompromis pozwala im przeżyć. Kompromis pozwala im żyć.
- Tak, to niewątpliwie podnosi mnie na duchu.
- Zastanów się. - stwierdza cierpliwie i opiera się o taflę krystalszkła. - To wszystko co się dzieje wokół to gra, stary.
Wszyscy w nią grają, ale wygrywają tylko ci, którzy myślą szybciej i bezwzględniej. Dopasowują się do sytuacji.
Oszczędzają siły i dokonują rozsądnych wyborów. I tak naprawdę, to gówno ich obchodzi, jak bardzo cierpisz, jak
bardzo cię boli.
- Powinienem więc iść z postępem czasu? Ja, człowiek bez przeszłości, mam na dodatek stać się człowiekiem bez
zasad? Wcisnąć się w tłum hipokrytów i konformistów. - moja złość zaczyna nabierać rozpędu jak spadający blok
betonu. - Poddać się fali i dryfować na jej grzbiecie. Zabijać, zabijać, zabijać... Dlaczego? Po co? Czy dlatego, że
jestem jaki jestem, mam się poddać biegowi wypadków? Poddać się?
- Próbując grać wbrew zasadom przegrasz. Grając zgodnie z zasadami też przegrasz. Aby zwyciężyć minimalnym
kosztem zasady należy nagiąć. A ty upierasz się przy jakiejś własnej drodze, wierzysz w istnienie dobrych ludzi,
narażonych na gniew ukrytej w tobie bestii. - odwraca się w moją stronę. - Nie uda ci się zwyciężyć unikając zabijania
tych, którzy chcą zabić ciebie.
- Ty we wszystkim widzisz grę, Kain. I rozumujesz jak gracz. - konkluduję jadowicie - Szybciej, wyżej, dalej, więcej,
mocniej, okrutniej... Pionki spadają, ale to nic. To tylko gra. To tylko pionki. A kim ja jestem dla ciebie, bracie? Kim
była dla ciebie Nicole?
Nieruchomieje, widzę to wyraźnie na tle świateł miasta.
- Jakiej odpowiedzi się spodziewasz? Że nią grałem? Że ją kochałem? - rzuca pytająco. - Jeżeli powiem, że ją kochałem
to i tak mi nie uwierzysz. Niech będzie, że nią grałem.
- I co? Nie dała się nagiąć, prawda? Nie dała się nagiąć, więc... - milknę.
- Więc co? Dokończ.
- ...więc ją zabiłeś. - w momencie, gdy to mówię nabieram pewności, że to prawda. Wściekłość zmienia się w gorycz. -
Mam nadzieję, że jesteś zadowolony ze swojego... kompromisu.
Kain podchodzi do mnie. Wbija we mnie swój wzrok. Wzrok mordercy.
- Nie jestem zadowolony. - cedzi. - Możesz być pewien, że nie jestem.
Milczymy.
Tym razem długo, jakbyśmy nigdy więcej nie mieli już rozmawiać.
- Aha, pomyślałem, że może chciałbyś wiedzieć. - Kain odzywa się wreszcie z ciemności. - Haase się zgodził. Żadnego
rezonansu neuronowego, żadnej demonstracji na ludziach. Wszelkie testy na naszych warunkach.
Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie?
- Wszystko mi jedno. - odpowiadam tłumiąc gorycz. - Kiedy mamy się z nim spotkać?
- Jutro o dwudziestej. W katedrze Trzystu.
6.
Nad miastem zapadła już noc.
Katedra Trzystu wydaje się ciemna i cicha, gdy pod nią podjeżdżamy. Otaczają ją resztki zaniedbanego parku, rzadka
kurtyna na wpół obumarłych drzew, odgradzająca ruinę od innych budynków przedmieścia. Teraz nikt już się o to nie
troszczy. Ktoś zrobił to na początku wojny, na krótko przed Dżihad. Facet miał rozmach, trzeba przyznać. Podczas
mszy wpadł do środka ciężarówką pełną materiału wybuchowego. Świr, czy fanatyk; nigdy tego nie wyjaśnili. Po
zamachu budynek został całkowicie opuszczony. Zyskał tylko nową nazwę. Od ilości ofiar.
Autotaksówka odjeżdża. Obaj, ja i Kain, ruszamy po spękanej, betonowej nawierzchni w kierunku głównego wejścia.
Teraz dostrzegam, że z cienia ściany katedry wystaje ryj rekinowatego stratokoptera z herbem Borsig- ViviTechu.
Haase już na nas czeka.
Mrok wewnątrz rozświetla kilka argonowych reflektorów. Widać, że wszystko jest doszczętnie zrujnowane, wszędzie
piętrzą się zwały gruzu, śmieci i przegniłe drewno. Tylko główna nawa jest w miarę czysta, ale prowadzi do
zniszczonego ołtarza, okolonego zmasakrowanymi kamiennymi figurami. Ktoś tam jest, więc ruszamy w tamtą stronę.
Z lewej, u szczytu nawy stoi para ludzi w kitlach. Mężczyzna i kobieta, niewątpliwie medtechnicy koncernu. Mają ze
sobą przenośny terminal CyberDoca, gruby walec wyposażony w najprzeróżniejsze serworamiona i medyczne
instrumenty. Model robiony na zamówienie, pewnie połączony z bankami danych połowy europejskich szpitali.
Wygląda na najnowszą wersję dostępną na rynku.
Karl-Johann Haase siedzi w składanym fotelu, w samym środku resztek ołtarza. Ma na sobie plamisty garnitur, chyba z
syntaki. Za jego plecami drzemie w bezruchu dwóch szczupłych ochroniarzy, przeszkolonych w szkołach Neo Tai-Chi,
sądząc po tatuażach. Wiatr, wpadający przez wytłuczone gotyckie okna targa połami ich ciemnych płaszczy.
- Wilkommen, herzlich wilkommen - głos Haasego przerywa ciszę jako pierwszy. - Cieszę się, że mimo wszystko się
spotykamy. Obawiałem się, że Herr Abel Sanchez nie wyrazi na to zgody.
- Przekonałem go. - m