Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Aneta Krasińska - Trylogia gdańska 1 - W objęciach nazisty PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Redakcja
Paweł Wielopolski
Korekta
Magdalena Świerczek-Gryboś
Skład i łamanie
Marcin Labus
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Zdjęcie wykorzystane na okładce
© Collaboration JS/Arcangel Images; NAC
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2023
© Copyright by Aneta Krasińska, Warszawa 2023
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-83290-84-3
Wydawca
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. Borowskiego 2 lok. 24
03-475 Warszawa
tel. 22 416 25191
[email protected]
www.skarpawarszawska.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 4
Spis treści
Karta redakcyjna
***
Rozdział I. Radość na wyciągnięcie ręki
Rozdział II. Słodki zapach bzu
Rozdział III. Inność
Rozdział IV. Na scenie i w życiu
Rozdział V. Na lądzie i na wodzie
Rozdział VI. Tanecznym krokiem
Rozdział VII. W świecie barw i emocji
Rozdział VIII. Wiatr od morza
Rozdział IX. Dom
Rozdział X. Gusta i guściki
Rozdział XI. Kompromisy
Rozdział XII. Oczy szeroko zamknięte
Rozdział XIII. Gospodarskim okiem
Rozdział XIV. Pod prąd
Rozdział XV. Wbrew logice
Rozdział XVI. Pod czujnym okiem
Rozdział XVII. Pytania bez odpowiedzi
Rozdział XVIII. Dzień niespodzianek
Rozdział XIX. Ciekawość
Rozdział XX. Przedstawienie
Rozdział XXI. Zagadka
Rozdział XXII. Niespodzianka
Rozdział XXIII. Pytanie
Rozdział XXIV. Odpowiedź
Od autorki
Przypisy
Strona 5
***
rozżarzony kamieniami
cień uniesienia
pierwszego pocałunku
w ogrodzie wspomnień
przekracza rubieże konwenansów
serce buntuje się w uścisku
srogich dłoni
atak nocnych grzmotów
podrywa agresora
tuż obok
wzbiera chłód tataraków
odpływają znane pejzaże
exodus gubi drogi
plącze atłasową biel sukni
jątrzy nikłe nadzieje
marszczy strach
czekasz
na peronie jutra
Agnieszka Krizel
Strona 6
Rozdział I
Radość na wyciągnięcie ręki
Lazur nieba odbijający się w bezkresie morskiej wody, leniwie uderzającej falami o brzeg, przypominał o nadejściu
wiosny. Tegoroczna zima wyraźnie się zasiedziała na Wybrzeżu, na zmianę strasząc mrozami lub pluchą. Kiedy jed-
nak wiosna ją przepędziła, przyroda natychmiast rozbłysła feerią barw. Gdański las ozłociły jaskrawe kwiaty żar-
nowca. Gdzieniegdzie stroszyły liście dzikie róże, zazdrośnie spoglądające na mikołajka nadmorskiego o kłujących
liściach, obawiając się, że w tym roku to on skradnie serca plażowiczów.
Łagodny szum fal stanowił tło dla kanonady śmiechu i niekończących się rozmów spacerujących brzegiem morza
mieszkańców Wolnego Miasta Gdańsk, które choć miało kilkusetletnią historię, to od blisko dwudziestu lat na nowo
formowało swą samorządność. Z jednej strony gdańszczanie szukali spójności z narodem, z którego się wywodzili,
z innej zależało im na uzyskaniu jak największej niezależności. Na tym polu dochodziło do wielu nieporozumień,
ale w to niedzielne przedpołudnie nikt nie chciał tego rozpamiętywać. Codzienność miała nadejść w poniedziałek.
Dzisiaj rozbrzmiewał śmiech, a tereny nadmorskie tętniły życiem i radością.
Sezon letnich spacerów i coraz bardziej modnego plażowania oraz opalania się dopiero miał się rozpocząć, ale już
teraz przechadzające się po nabrzeżu kobiety nie musiały unikać fal. Moda dostosowała się do ich potrzeb. Sięgające
kolan zwiewne sukienki dawały swobodę i pozwalały zanurzyć stopy w chłodnej wodzie Bałtyku. Wyrzucone w kąt
gorsety i pasy do pończoch przestały krępować ruchy. Zamiast tego elegantki wybierały luźne sukienki ze zwiew-
nego muślinu czy jedwabiu. Towarzyszący kobietom dżentelmeni szli boso w jasnych spodniach podwiniętych do
kolan, z kaszkietem na głowie lub w słomkowym kapeluszu. Te z dużym rondem zdobiły kobiece głowy.
W oddali widać było kilkunastu młodych mężczyzn goniących za piłką. Ich umiejętnie złożone marynarki leżały
nieco dalej, by się nie pobrudziły. Samozwańczy sędzia na palcach odgwizdał koniec meczu. Zawodnicy poczęli so-
bie gratulować i się żegnać. Być może nigdy więcej w takim składzie się nie spotkają.
Dwóch z nich ruszyło wzdłuż brzegu. Mieli jeszcze sporo czasu, by wrócić na stację kolejową. Na razie zamierzali
cieszyć się wolnym dniem.
Iwo Koźmiński poprawił jasny kaszkiet na głowie i przewiesił beżową marynarkę przez ramię. Wciąż jeszcze miał
przyspieszony oddech. Rajmund Szymanek, znacznie od niego postawniejszy, głośno dyszał i wciąż nie odnalazł
w sobie siły, by wcisnąć na głowę biały letni kapelusz w stylu marynarskim.
– Odpoczniemy chwilę? – wysapał Rajmund i nie czekając na odpowiedź przyjaciela, zaczął rozkładać swoją mary-
narkę na piasku.
– Powinniśmy pomyśleć o jakimś obiedzie – zauważył Iwo, sadowiąc się obok.
Rajmund wytarł szarą jedwabną chusteczką mokrą od potu twarz i rozłożył się na swojej marynarce. Na oczy na-
sunął kapelusz i przymknął powieki.
– Jeszcze chwilunia. Zaraz idziemy – obiecywał coraz bardziej sennym głosem.
Iwo wiedział, że żadną siłą nie postawi przyjaciela na nogi. Po takim wysiłku fizycznym potrzebował odpoczynku.
Pracowali ze sobą od ponad dwóch lat, zdążyli więc się dostatecznie dobrze poznać i zaprzyjaźnić. Wiele ich łączyło.
Obydwaj przyjechali na Wybrzeże w poszukiwaniu zatrudnienia, a ich rodziny pozostały w głębi kraju.
Rajmund Szymanek przyszedł na świat w rodzinie kupców z patriotycznymi tradycjami. Od najmłodszych lat
wpajano synowi idee służby na rzecz ojczyzny. Rodzice interesowali się polityką i o wielu ważnych sprawach doty-
czących Polski i Polaków rozmawiali nawet przy dziecku. Nikogo więc nie zdziwiło, że chłopak, gdy tylko skończył
dwuletnie liceum i zdał maturę, zaczął starać się o posadę funkcjonariusza celnego. Nie obyło się bez przywołania
koneksji przez państwa Szymanków i odbycia przez nich kilku ważnych spotkań z wysokiej rangi urzędnikami pań-
stwowymi czuwającymi nad kwestiami polityki Skarbu Państwa. Ostatecznie marzenia ich syna się ziściły.
Iwo zapadł w krótką drzemkę, śniąc o cieście drożdżowym przygotowywanym przez swoją matkę. W jego domu
rodzinnym pod Bydgoszczą wypieki należały do tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Prababka Lud-
Strona 7
miła i jej córka Julianna słynęły w całej wsi z pieczenia chleba i ciasta. Specjalnie wybudowany przez zduna piec bar-
dzo szybko się nagrzewał i długo utrzymywał temperaturę, dlatego kobiety z coraz większą odwagą wypróbowywały
kolejne przepisy, a ich wypieki podbijały serca i zyskiwały uznanie kolejnych mieszkańców wioski. Kobiety nie w cie-
mię bite ciułały zarobione pieniądze, jakby wiedziały, że kiedyś zostaną one dobrze spożytkowane przez matkę Iwa,
która zainwestuje w edukację syna.
Wprawdzie w ich wiosce znajdowała się szkoła powszechna, ale uczęszczało do niej blisko pięćdziesięcioro dzieci
z okolicy, więc w ciasnej izbie siedziały stłoczone jedne na drugich bez szans na to, by ćwiczyć kaligrafię czy
sprawne rachowanie. Iwo zasługiwał na więcej, dlatego jego matka, nie bacząc na pomruki ojca, który najchętniej
wydałby pieniądze na kupno nowego radła czy krowy, wywiozła syna do Bydgoszczy i umieściła go na stancji, sowi-
cie płacąc owdowiałej właścicielce posesji za wikt i opierunek syna. Chłopakowi zaś przykazała jedno – naukę. Po
skończeniu gimnazjum, a potem liceum Iwo przystąpił do matury, którą zdał ze świetnym wynikiem. Cóż z tego,
skoro nie chciał słuchać rad matki, by zostać nauczycielem w którejś z bydgoskich szkół.
Syn miał dość siedzenia w jednym miejscu i zakuwania. Okazja nadarzyła się, gdy znalazł ogłoszenie o pracy na
stanowisku funkcjonariusza celnego na granicy Polski z Prusami Wschodnimi. Dwa razy był na rozmowie. Już za
pierwszym razem zrozumiał, że ma niewielkie szanse na zdobycie tej posady. Brak znajomości w urzędzie to nie-
mała przeciwność losu.
Przypadek jednak sprawił, że ktoś wysoko postawiony w Ministerstwie Skarbu stwierdził, że należy zwiększyć
liczbę obsługi celnej na granicy gdańsko-pruskiej w 1936 i 1937 roku. Potrzeba była tak pilna, że szukano ochotników
wśród kandydatów, którzy choć rokowali, to wcześniej z różnych względów zostali odrzuceni. W ten sposób ktoś
dotarł do rodzinnej wioski Iwa, w której maturzysta chciał zapomnieć o swojej pierwszej życiowej porażce.
– Mundek... Mundek... wstawaj, bo nas słońce spali na skwarkę. Lecimy do Szmeltera?
Rozespany mężczyzna przeciągnął się i usiadł, po czym poklepał się po wyraźnie zaznaczonym brzuchu. Jego się-
gające uszu kruczoczarne włosy rozsypały się wokół okrągłej twarzy, nieco ją zasłaniając. Rajmund przeczesał je pal-
cami, odsłaniając czekoladowe oczy ponad niewielkim nosem i wyraźnie zaznaczonymi dużymi ustami.
– Nie wiem, jak ten człowiek to robi, ale zdecydowanie ma najlepsze jedzenie w mieście – oświadczył, podnosząc
się bez pośpiechu.
– I najtańsze – zauważył Iwo.
Młodzi mężczyźni dokładnie otrzepali ubrania z piasku i ruszyli wzdłuż plaży. Mieli do przejścia jeszcze kawałek
drogi. Zimny Bałtyk obmywał ich bose stopy.
– Ciekawe, czy w tym roku turyści dopiszą? – zastanawiał się Iwo.
– Co mają nie dopisać? – Rajmund wzruszył ramionami. – Niemce z Prus Wschodnich mają do nas najbliżej, a dla
naszych to jedyne miejsce, gdzie mogą zamoczyć nogi w słonej wodzie.
Iwo pokiwał głową w zamyśleniu. Z opowiadań dziadków i lekcji historii wiedział, że kiedyś Polska miała dostęp
do trzech mórz, a teraz został jej niewielki skrawek ziemi, który po zakończeniu Wielkiej Wojny dobroduszne mo-
carstwa zaoferowały jej niczym jałmużnę dla świętego spokoju. Lecz owego spokoju w roku Pańskim 1939 wciąż bra-
kowało.
Mężczyźni skręcili, kierując się w stronę wyjścia z plaży. Od Dworca Głównego położonego w Śródmieściu dzielił
ich spory kawał drogi. Żwawym krokiem ruszyli po brukowanej ulicy, którą od czasu do czasu przejeżdżały samo-
chody lub niewielkie, choć eleganckie bryczki ciągnięte przez zadbane konie. Na jedną z nich Iwo machnął ręką.
Woźnica zatrzymał konia i zaczekał, aż pasażerowie wygodnie usiądą.
– Dzisiaj jak pany pojedziemy na Dworzec Główny – zauważył Iwo, spoglądając na przechodniów.
– Dacie, panowie, chociaż zarobić parę fenigów, bo Niemce coraz chytrzejsze i gdy ktoś z naszych podjedzie, to go
odganiają i czekają, aż swoi podstawią bryczkę – poskarżył się woźnica. Strzelił lekko batem na zaprzężonego kasz-
tana. Koń prychnął niezadowolony z tego poganiania, ale ruszył z miejsca.
– Musimy trzymać się razem – dodał Rajmund w zamyśleniu.
Znacznie szczuplejszy Iwo wcisnął się w róg i poprawił kaszkiet na włosach o miodowym odcieniu. Wczoraj zdą-
żył je podciąć, więc było mu nieco chłodniej. Jego pociągła twarz liźnięta promieniami słońca wyglądała, jakby nale-
żała do znacznie starszego mężczyzny, choć Iwo jesienią miał świętować dopiero dwudzieste czwarte urodziny. Od-
ruchowo potarł dłonią rzadką brodę, którą zapuszczał od zimy. Ta jednak nie należała ani do długich, ani tym bar-
dziej bujnych. Iwo jednak nie chciał słyszeć o jej zgoleniu, twierdząc, że broda dodaje mu nie tylko lat, ale też spra-
wia, że wygląda na mądrzejszego.
Właśnie podjechali w okolice dworca, gdy usłyszeli donośny gwizd ciężkiej lokomotywy. Olbrzymie obłoki czar-
nego, gryzącego w gardła dymu unosiły się nad stacją. Ściskający żołądki głód nie pozwolił im się zatrzymać, by po-
dziwiać stalowego olbrzyma. Gdy weszli na dworzec, od razu skierowali kroki w stronę restauracji. Na parterze usy-
Strona 8
tuowano dwie duże sale rozdzielone bufetem. W zależności od zasobności portfela i ilości czasu goście mogli za-
siąść po różnych stronach baru. Nie był to lokal najwyższej klasy, ale nie o wystrój tu chodziło. Mieszające się zapa-
chy potraw potrafiły doprowadzić wygłodniałych klientów do szaleństwa. Sale nie pustoszały przez cały dzień.
Rajmund usiadł przy stoliku ustawionym pod ścianą, by mieć lepszy widok na salę, a Iwo skinął na młodą kel-
nerkę, która zdążyła postawić zupę na stoliku obok. Dziewczyna wyjęła niewielki notes i ołówek z kieszonki w bia-
łym fartuszku i z uwagą zanotowała zamówienie.
Po chwili wróciła i postawiła przed nimi ciemne piwo. Na zamówione gołąbki musieli chwilę zaczekać. W tym
czasie do lokalu wchodzili i wychodzili zadowoleni klienci, którzy oprócz pełnych brzuchów wynosili coś jeszcze: po-
czucie, że robią coś na rzecz swej ojczyzny. Wtajemniczeni wiedzieli, że Franciszek Szmetler1 łączył dwie działalno-
ści: tę oficjalną, jako restaurator, i tę ważniejszą, która miała bronić polskości rodaków żyjących w Wolnym Mieście
Gdańsku2.
Iwo powiódł wzrokiem po zgromadzonej klienteli. Niektórzy siedzieli jak na szpilkach, oczekując na przyjazd po-
ciągu. Mieli niewiele czasu, by coś zjeść, dlatego nie wybrzydzali. Liczył się pełen brzuch. Niektórych stać było tylko
na talerz suto okraszonej zupy podawanej z pajdą chleba.
Dochodziła piętnasta, gdy kelnerka ustawiła na stoliku dwa talerze z gołąbkami i wyjęła z kieszonki fartucha kilka
kromek chleba, a następnie położyła je obok maleńkiego wazonu z gałązką kwitnącego głogu. Dziewczyna oddaliła
się, pozostawiając gości w spokoju. Talerze długo nie czekały na opróżnienie. Choć nie wypadało ich wylizywać, Raj-
mund nie mógł się zgodzić na to, aby na dnie pozostała choć kropla smakowitego sosu pomidorowego, dlatego
skórką od chleba umiejętnie wytarł talerz.
Kiedy kelnerka podeszła, by przyjąć pieniądze za posiłek, Rajmund z satysfakcją w głosie obwieścił:
– Za tydzień też tu przyjedziemy na gołąbki.
Dziewczyna okrasiła uśmiechem deklarację młodzieńca i skłoniła się w podziękowaniu za kilka fenigów pozosta-
wionego jej napiwku.
Słońce wciąż pięknie świeciło, choć robiło się coraz chłodniej. Iwo włożył na głowę kaszkiet i spojrzał na zegarek,
by się upewnić, że do odjazdu kolejki wąskotorowej do Sztutowa, którą wciąż jeszcze nazywali buraczaną3, pozo-
stała im blisko godzina. Do przebycia mieli niewiele ponad dwa kilometry. Ruszyli więc ochoczo. Mijając kolorowe
kamienice, dotarli nad brzeg Nowej Motławy.
Właśnie dochodzili do Zielonego Mostu, gdy dostrzegli zmierzającą z naprzeciwka grupę rozemocjonowanej nie-
mieckiej młodzieży. Już na pierwszy rzut oka młodzi mężczyźni wyglądali na dobrze sytuowanych. Nosili białe ko-
szule i czarne marynarki, a ich buty lśniły czystością. Krótkie włosy, idealnie zaczesane i utrwalone brylantyną mie-
niły się w blasku popołudniowego słońca. Gdy podeszli bliżej, Iwo dostrzegł, że do kołnierzyków koszul mieli przy-
czepione swastyki.
Spuścił wzrok i pociągnął Rajmunda za rękaw. Wiedział, że powinni zaczekać, aż tamci zejdą z mostu. Choć nie
pochodzili stąd, to zdążyli poznać zasady panujące w Wolnym Mieście Gdańsku.
Rajmund uczynił zaledwie krok, by zrobić miejsce tamtym. Iwo zamierzał odejść kilka metrów dalej i zaczekać na
wolne przejście. Odchodząc, spojrzał na przyjaciela, ten jednak ani drgnął. Stał na brzegu, lustrując schodzących
z mostu Niemców. Choć rozmawiali po niemiecku, obydwaj rozumieli, o czym mówią. Musieli znać ten język, żeby
móc się porozumiewać z pokonującymi granicę Niemcami, ale też ludnością niemiecką, która stanowiła blisko dzie-
więćdziesiąt procent mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska.
– Jesteśmy najlepsi, a inni mogą nam lizać podeszwy – tłumaczył idący na przodzie szczupły szatyn.
– Hitler zostanie legendą – zauważył inny. W pośpiechu wyprostował rękę i podniósł ją powyżej ramienia. – Heil
Hitler! – krzyknął dumny z siebie.
– Wielki mały człowiek – podchwycił najniższy z nich i podskoczył, by wszyscy go dostrzegli.
– Ty masz jeszcze szansę urosnąć, ale umysłu Hitlera nigdy nie dogonisz – odparł najwyższy z idących. – Inni
przywódcy powinni wziąć z niego przykład.
– Może w końcu czegoś by się nauczyli. – Kurdupel zaśmiał się, a w ślad za nim poszli kolejni.
– Mościcki może mu buty czyścić – dodał chudzielec z przodu.
Po tych słowach Iwo zerknął na przyjaciela. Poczerwieniałe poliki zdradzały buzujące w nim emocje.
– Jakim prawem ośmieszasz naszego prezydenta?! – krzyknął Rajmund. – Takie chłystki jak wy nie dorastają do
pięt ludziom z naszego rządu! – grzmiał po niemiecku, jakby nie dostrzegał, że naprzeciwko niego stoi ośmiu mło-
kosów, w tym kilku rosłych, z hardymi minami.
– Spływaj, gruby! – podsumował chudzielec i z całej siły uderzył Rajmunda w ramię.
Ten zacisnął zęby i nie dał po sobie poznać, że odczuł cios, jednak w środku aż kipiał od złości.
Strona 9
– Mundek, idziemy – wtrącił po polsku Iwo, wchodząc pomiędzy mężczyzn. – Wiesz, że nie warto strzępić języka.
Oni wiedzą swoje i ich nie przegadasz. Spieszymy się na Danzig Kleinbahnhof 4.
– Przeproś, chamie! – nakazał Rajmund, bacznie obserwując młodego Niemca.
– Chamie? – prychnął napastnik. – Z chamów to ty się wywodzisz. Tacy jak wy nie powinni chodzić po tej ziemi.
Iwo nie spuszczał wzroku z przyjaciela, którego twarz z każdą sekundą stawała się coraz bardziej czerwona. Na
czole wykwitły krople potu, a oddech stał się głośny i szybki. Iwo położył dłoń na ramieniu Rajmunda i spróbował
przechwycić jego wzrok.
– Mundek, musimy być mądrzejsi i nie dać się sprowokować. Mamy swoje zadania do wykonania – tłumaczył, ale
przyjaciel obdarzył go spojrzeniem, które z każdą chwilą robiło się coraz bardziej harde.
Nagle Iwo poczuł silne uderzenie w sam środek pleców. Zaskoczony zachwiał się i wpadł wprost w ramiona Raj-
munda. Mężczyzna zatoczył się, ale się nie przewrócił.
– Żyjesz, stary? – spytał matowym głosem, który Iwo usłyszał po raz pierwszy.
Chłopak skinął głową, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo Rajmund odsunął go i doskoczył do głośno śmiejącego się
prowokatora. Celny cios w nos szybko pozbawił koszulę dryblasa idealnej bieli. Zaskoczeni przeciwnicy początkowo
nie zareagowali. To ośmieliło Rajmunda, który ponowił atak, uderzając to w prawy, to znów w lewy policzek.
– Mundek! Spadamy! – nawoływał Iwo.
Przyjaciel jednak działał jak w transie. Kolejne celne ciosy dodawały mu wiary we własne siły i umiejętności, któ-
rych nauczył się już jako dzieciak, żyjąc pośród zgrai nastolatków zbierającej się na warszawskich ulicach.
Pierwszy szok stojących na moście obserwatorów minął i kolejne osoby dołączały do bójki. Dwóch znacznie niż-
szych od Rajmunda Niemców poczęło wykręcać mu ręce. Dwaj następni kopali, gdzie popadło. Trzech innych okła-
dało go pięściami po plecach i twarzy. Walka trwała w najlepsze, a rozjuszony Rajmund stawiał twardy opór.
Iwo próbował odciągać napastników, ale to jeszcze bardziej ich rozwścieczyło. Nie zamierzał jednak porzucić
przyjaciela w potrzebie. Uderzał to w jednego, to w drugiego, nie bacząc, gdzie celuje. To odwróciło ich uwagę od
Rajmunda, który na nowo miał szansę zaatakować. Trzej skoncentrowali się na walce z Iwem.
Druzgocząca przewaga przeciwnika w końcu przyniosła rezultaty. Teraz już Niemcy kopali i okładali pięściami
obydwu Polaków leżących na trawie porastającej brzeg rzeki. Nagle przestrzeń wokół opustoszała. Wprawdzie ja-
kieś dziecko popłakiwało, widząc bójkę, ale dorośli woleli omijać to miejsce szerokim łukiem. Tylko jakaś staruszka
stojąca po drugiej stronie rzeki pokrzykiwała na Niemców, zagrzewając ich do zaprowadzenia porządku.
W pewnej chwili z drugiej strony mostu nadbiegło trzech postawnych mężczyzn.
– Spokój! Rozejść się! – wykrzykiwali z oddali.
Niemcy spojrzeli w stronę przybyłych. Teraz siły stały się znacznie bardziej wyrównane. Ośmiu młokosów prze-
ciwko pięciu dorosłym mężczyznom.
– Zjeżdżamy! – zarządził Niemiec, który jako pierwszy rzucił się na pomoc swojemu przywódcy. – Nie damy rady
tym polskim psom.
Tymczasem Iwo i Rajmund, osłaniając głowy od razów, usiłowali wydostać się z zacieśniającego się wokół nich
pierścienia napastników. Rajmund nie cierpiał poczucia porażki, ale w tej sytuacji czuł, że to Iwo miał rację. Nie po-
winien wszczynać awantury. Gdyby ktoś powiadomił Schupo5, dostaliby za swoje w policyjnym areszcie.
Na czworaka poczęli się wycofywać. Napastnicy również opadli z sił, a nowo przybyli nie szczędzili ciosów i ocho-
czo zaczęli szarpać młokosów ze swastykami w kołnierzach. Niemcy jeden po drugim uciekali w stronę Śródmie-
ścia.
Iwo stanął na chwiejnych nogach i pomógł wstać przyjacielowi. Spojrzał na swoją podartą marynarkę. Jasną ko-
szulę zdobiły plamy krwi z rozciętego łuku brwiowego i napuchniętego nosa. Dopiero teraz zauważył, że zgubił
kaszkiet. Później poklepał druha niedoli po ramieniu i otarł poranioną twarz chusteczką.
Rajmund zdążył zrobić to samo. Na jego twarzy pojawiło się kilkanaście zadrapań i rozcięć. Z wargi wciąż bro-
czyła krew, a rozdarte rękawy marynarki i nogawice spodni szkaradnie sterczały na wszystkie strony.
Zataczając się, ruszyli wzdłuż brzegu, oddalając się od mostu. W pewnej chwili Iwo poczuł, że świat wokół niego
zaczyna coraz szybciej wirować. Zamknął powieki i w tej samej chwili zemdlał. Upadając, przewrócił Rajmunda. Te-
raz leżeli razem, nieświadomi tego, co się z nimi stanie.
Strona 10
Rozdział II
Słodki zapach bzu
Słodki zapach bzu otulał niewielką kawiarenkę usytuowaną nieopodal Nowej Motławy. To tu serwowano najlepsze
bezy i omlet z konfiturami. Niewielkie okrągłe stoliki nakryto białymi obrusami z wyhaftowanym motywem kwiato-
wym. Na każdym z nich stał porcelanowy wazon, do którego wetknięto gałązkę lilaka. Świeżo parzona kawa z mle-
kiem zachęcała klientów, by się rozgościli i zostali nieco dłużej.
Uwijające się jak w ukropie dwie kelnerki zgrabnie lawirowały wokół stolików, przyjmując nowe zamówienia.
– Nie potrafiłabym tak szybko biegać po sali i niczego nie upuścić – zauważyła Nela Witt siedząca przy stoliku
ustawionym najbliżej okna.
– Kiedyś spróbowałam ustawić na tacy dwie filiżanki, cukierniczkę i ciasto – wtrąciła Klara Fischer. Upiła łyk
kawy. – Akurat Zosia urodziła synka i przez jakiś czas nie mieliśmy pokojówki, a do ojca przyszedł współpracownik
z urzędu, więc nie chciał, żeby ktoś pomyślał, że nie stać nas na służbę.
– A fartuszek wdziałaś? – zachichotała młoda Niemka.
– Jeszcze czego – obruszyła się przyjaciółka. – Nie zdążyłam nawet wyjść z kuchni, bo filiżanki mi się ześlizgnęły
i wylądowały na podłodze. Ledwo ocaliłam cukiernicę.
– Czyli Zosia ma zagwarantowaną posadę – zauważyła Nela, wciąż się uśmiechając. – Inaczej nie nadążycie z wy-
mianą zastawy.
– Mama zagroziła jej, że jeśli urodzi kolejne dziecko, to pokaże jej drzwi i poszuka innej służącej.
Teraz już obydwie się śmiały. Od czasu do czasu przegryzały kawałek tortu orzechowego. Po tak emocjonującym
dniu naprawdę zgłodniały i choć wiedziały, że młodym damom nie wypada się objadać, to żadna z nich nie miała
problemu z utrzymaniem szczupłej sylwetki. Ich wiotkie, niespełna dwudziestoletnie ciała idealnie prezentowały się
w sięgających połowy łydek zwiewnych sukienkach z podkreśloną talią i krótkimi, szerokimi rękawami. Nela sięga-
jące ramion włosy w kolorze dojrzałych łanów zbóż ułożyła w delikatne fale miękko otulające jej drobną twarz. Klara
swoje gęste, rude, a przy tym niesforne włosy usidliła drobno tkaną siateczką.
Zaraz po obiedzie umówiły się z grupą przyjaciół na spotkanie w kinie Ufa-Palast, mieszczącym się w moderni-
stycznym budynku, którego architektura niezmiennie fascynowała dwie młode Niemki, wychowane w Wolnym
Mieście Gdańsku. Dwie olbrzymie sale kinowe mogły pomieścić ponad tysiąc widzów. Nowości filmowe przyciągały
rzesze zwolenników kinematografii. W niedzielę można tu było spotkać wielu zacnych mieszkańców miasta, a po-
gawędki po seansie często przenosiły się do klubów, kawiarni i restauracji i ciągnęły się aż do późnych godzin noc-
nych.
– Wakacje już zaplanowane? – zagaiła Nela, zdejmując okruch tortu znaleziony na sukience.
– Tatko chce mnie posłać do dziadków do Rzeszy. Mówi, że za rzadko tam jeżdżę i nie wiem, co się dzieje w naszej
ojczyźnie.
– Jak to nie wiesz? – Nela teatralnym gestem zasłoniła swoje wąskie usta i szeroko otworzyła bladobłękitne oczy. –
Co z ciebie za patriotka?! Fe! – dodała.
Klara z niedowierzaniem patrzyła na twarz przyjaciółki.
– Ja na bieżąco analizuję cały repertuar kin i teatrów w Rzeszy, a ostatnio zaczęłam zwracać baczną uwagę na ma-
larzy – obwieściła i roześmiała się, odsłaniając zęby.
– A już myślałam, że naprawdę interesuje cię cała ta polityka i paplanina Hitlera.
– Tylko kiedy mówi o filmie albo o spektaklach. Jest wtedy taki męski...
Tym razem to Klara spoważniała i nachyliła się nad stolikiem.
– Nelo Witt, jesteś wariatką – oświadczyła, starając się zachować grobową minę.
– I za to mnie uwielbiasz – odparła przyjaciółka i się roześmiała.
Strona 11
Klara dołączyła do niej. Teraz obydwie chichotały jak opętane, co zwróciło uwagę siedzących wokół nich gości.
– Ciii. – Nela przycisnęła palec do ust i nieco zawstydzona powiodła wzrokiem po gościach kawiarni.
Byli to głównie młodzi ludzie, którzy potrzebowali odetchnąć od codzienności. W sali rozbrzmiewały śmiechy
i rozmowy. Głównie słychać było język niemiecki. Polacy rzadko tutaj zaglądali. Trzymali się lokali należących do ich
rodaków.
Klara w końcu się uspokoiła, więc upewniwszy się, że żaden kosmyk nie wysunął się spod siateczki, opróżniła
swoją filiżankę.
– A wy gdzie spędzicie tegoroczne lato? – zagaiła Klara.
– Tato wysyła mnie i mamę do rodziny we Włoszech. Gościliśmy ich wiosną, więc teraz czas na rewizytę.
– Podobno Włosi są szalenie przystojni. – Klara zachichotała. – Może z jakimś się umówisz?
– Wolę Niemców.
– Zwłaszcza takiego jednego – podchwyciła Klara.
– Daj spokój! – Nela machnęła dłonią, jakby chciała odegnać natrętną muchę.
– Niejedna ci zazdrości takiego faceta...
– Wiem, i to mi się też w nim podoba – przyznała Nela, mrugnąwszy porozumiewawczo.
– Przystojny, wykszatłcony i do tego majętny. Może będzie z tego coś więcej...?
– Może...
– A Wili nie ma jakiegoś przyjaciela prawnika? Też bym chętnie jakiegoś poznała.
– W zasadzie jest taki jeden... Wąsaty, z dużym brzuchem, tuż przed pięćdziesiątką. Może być?
– Egoistka!
Młode kobiety śmiały się serdecznie. Myśli każdej z nich poszybowały do mężczyzn, których spotkały w swoim ży-
ciu i którzy mieli dla nich jakieś znaczenie.
Klara kilka miesięcy wcześniej zerwała z narzeczonym, bo przyłapała go na tym, że miał zbyt zażyłe kontakty
z pokojówką. Wciąż lizała rany po tamtym związku. Nela, wyczuwając gorszy nastrój przyjaciółki, powróciła do roz-
mowy o obejrzanym filmie. Aktorka grająca pierwszoplanową rolę zachwyciła ją swoimi umiejętnościami.
Będąc dzieckiem, marzyła o tym, by zagrać w filmie. Jej oczy błyszczały, gdy jako dziesięciolatka po raz pierwszy
zasiadła na widowni i obejrzała film. Taper dawał z siebie wszystko, grając na pianinie. Mała Nela nie potrafiła ode-
rwać wzroku od dużego ekranu, na którym pojawiały się kolejne obrazy z filmu Kobieta na Księżycu6. To był zupełnie
nieznany jej świat, a jednak wcale się go nie obawiała. Zafascynowana ruchomymi obrazami ubłagała ojca, by po-
zwolił jej obejrzeć ten film raz jeszcze. Później wiele niedzielnych popołudni spędziła wraz z rodziną w różnych ki-
nach, które wyrastały jak grzyby po deszczu. Ale kiedy podzieliła się swoimi marzeniami o aktorstwie z najbliż-
szymi, ojciec szybko sprowadził ją na ziemię, twierdząc, że nie po to wychowuje córkę, aby ta robiła z siebie kogoś,
kim nie jest w rzeczywistości. Na nic zdały się płacz i wzrok zbitego psa, którymi chciała wzruszyć twarde serce ro-
dzica. A gdy długo chodziła struta, ojciec zabronił jej wyjść do kina. To ją najbardziej poruszyło. Nauczyła się nie
okazywać zanadto emocji, zamykając swoją duszę dla innych. Na zewnątrz uśmiechała się, nie przywiązując wagi
do tego, co się wokół dzieje. Szybko zrozumiała, że to najlepszy sposób, by powoli dochodzić do tego, co chciała osią-
gnąć.
– Koniecznie musisz zmienić garderobę. Ponoć we Włoszech są upalne lata, więc nosi się jeszcze krótsze sukienki
i bardziej odkryte kostiumy kąpielowe – pośpieszyła z radą Klara, by odegnać kłębiące się w jej głowie wspomnienia
o narzeczonym.
– Klaro Fischer, czy ty myślisz, że moja matka zgodzi się na sukienkę odsłaniającą choćby fragment kolana? Albo
na kostium na ramiączka?
– Inaczej wyjdziesz na prowincjonalną gęś.
– Z gęsi to ja mam tylko pierze w poduszkach i kołdrze.
– Tylko ich ze sobą nie zabieraj, bo we Włoszech się przegrzejesz – zażartowała Klara. Odłożyła widelczyk. – Wy-
chodzimy? – zapytała, odsuwając od siebie pusty talerzyk po cieście.
Rachunek uregulowały już wcześniej, więc teraz minęły kilka stolików i wyszły na zewnątrz. Do zachodu słońca
pozostało jeszcze kilka godzin, ale czuć było chłód majowego popołudnia. Narzuciły więc cienkie swetry na plecy
i ruszyły wzdłuż brzegu rzeki.
Kobiety właśnie minęły wysoki dąb, który niczym strażnik górował nad Nową Motławą, obserwując to, co się
dzieje na obydwu jej brzegach, gdy dostrzegły toczącą się tuż przy moście bójkę. Wśród czarnych marynarek mi-
gnęły im dwie jasne.
Strona 12
– Zaczekajmy chwilę. – Nela pociągnęła przyjaciółkę za rękę. – Lepiej nie pchać nosa w nie swoje sprawy.
Kobiety zatrzymały się i zrobiły kilka kroków w tył, by się ukryć za drzewem. Z tej odległości obserwowały awan-
turę. Już na pierwszy rzut oka wiedziały, kim są uczestnicy zamieszania.
– To pewnie jakieś polaczki, oni nigdy nie załapią, że to szczucie na nas źle się dla nich skończy – rzuciła Klara.
– Myślisz, że Polacy to zaczęli?
– Zawsze tak jest. Najpierw podjudzają, a potem lecą na skargę. Mój ojciec ciągle powtarza, że Polacy to marudy,
którym zawsze coś przeszkadza.
Nela wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia, kto zaczął, ale wiedziała, że wszyscy uczestnicy bitki krwawią i sła-
niają się na nogach.
Po chwili dostrzegły nadbiegających rosłych mężczyzn. Byli postawni i nosili czapki polskich kolejarzy. Bez zasta-
nowienia dopadli do młokosów i zaczęli wymierzać im razy. Młodzi Niemcy poczęli czmychać na boki. Odziani w ja-
sne garnitury, pokrwawieni mężczyźni się podnieśli. Kolejarze poklepali ich po plecach i odeszli w swoją stronę.
Klara kiwnęła na Nelę i ruszyły w kierunku Zielonego Mostu, z daleka omijając człapiących w ich kierunku uczest-
ników bójki. W pewnej chwili dostrzegły upadających na ziemię mężczyzn.
Nela, nie czekając na koleżankę, podbiegła i przyklękła na trawie. Szczuplejszy nie dawał znaku życia, dlatego za-
częła go cucić. Tymczasem ten lepiej zbudowany usiadł na trawie i schował twarz w dłoniach, jakby usiłował pojąć,
co się wokół dzieje.
– Nela, idziemy! – zawołała Klara, pozostając w bezpiecznej odległości, w razie gdyby jednak postawny brunet za-
pałał chęcią zrobienia im krzywdy. – Chodź do mnie.
– Nie mogę tak zostawić tego biedaka – odparła, nie odrywając wzroku od cuconego mężczyzny. – Zmocz swoją
chusteczkę – poleciła Klarze, jednocześnie leżącemu wsuwając swoją torebkę pod głowę.
Klara, zaskoczona zdecydowaniem przyjaciółki, wyjęła z torebki białą batystową chusteczkę i ostrożnie zeszła
z brzegu, by zanurzyć ją w wodzie. W końcu podała ją przyjaciółce i spojrzała na oszołomionego bruneta, który usi-
łował zatamować krwawienie z rozciętej wargi. Wolała trzymać się na dystans.
Tymczasem Nela wytarła krew z twarzy omdlałego blondyna i położyła mu chłodny kompres na czole. Po chwili
mężczyzna ostrożnie uchylił powieki. Światło dnia najwidoczniej go raziło, więc ponownie je przymknął. Przez mo-
ment leżał bez ruchu, co wzbudziło w Neli obawę, że znowu stracił przytomność, poczęła więc go cucić, znacznie
mocniej uderzając to w jeden, to w drugi policzek. Dosłownie po kilku klapsach chłopak wytrzeszczył na nią oczy
i spróbował usiąść. Ból głowy jednak szybko nakazał mu ponowne położenie się na trawie.
– Przepraszam pana – powiedziała po niemiecku Nela i skrzywiła się przepraszająco. – Myślałam, że znowu źle się
pan poczuł. Nie chciałam zrobić panu krzywdy – tłumaczyła z przejęciem.
– My tak łatwo nie dajemy się skrzywdzić – wtrącił po polsku siedzący obok mężczyzna. – Widziała panienka, jak
sobie poradziliśmy z tą hołotą?
– Z naszego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej – zauważyła Klara po niemiecku.
– Wszystko w porządku? – dopytywała Nela w ojczystym języku, nie spuszczając oczu ze swojego pacjenta. – Nie
wygląda pan najlepiej.
– Nic mi nie będzie – odparł po niemiecku, próbując stanąć na nogach.
– Proszę jeszcze chwilę poleżeć, bo może się to skończyć nieszczęściem.
– Licho złego nie bierze – wtrącił siedzący obok brunet.
– Kiedyś ta passa może się skończyć – sarknęła Klara.
– Proszę patrzeć na mój palec i nie odrywać od niego wzroku – poleciła Nela. Najpierw powoli przesunęła palec
wskazujący w prawo, a później w lewo. Na koniec podniosła go nieco, po czym opuściła. – Wygląda na to, że nie jest
tak źle, jak zakładałam, ale i tak radzę pójść do jakiegoś lekarza, albo chociaż felczera, żeby sprawdził, czy wszystkie
kości są całe.
– Do wesela się zagoi. – Brunet poklepał kompana po plecach, aż tamten się zakrztusił i począł głośno kaszleć. –
Panienka tak radzi, jakby widziała niejednego takiego pacjenta.
– Aż tylu ich nie było – oświadczyła. – Ale coś tam wiem.
– Szkoda, żeby takie dłonie się marnowały – zauważył blondyn. – Na pewno wielu pacjentów byłoby zadowolo-
nych z takiej opieki.
– Może kiedyś będę miała okazję sprawdzić swoje umiejętności.
Brunet uśmiechnął się, po czym podniósł się i pomógł wstać koledze. Obydwaj otrzepali podarte ubrania, ale nie
poprawiło to zanadto ich aparycji.
– Dziękujemy za pomoc – odezwał się szczuplejszy. Skłonił się i pocałował dłoń swej opiekunki. – Do zobaczenia.
Strona 13
– Oby w innych okolicznościach – zauważyła, odwzajemniwszy uśmiech. – I przypominam o odpoczynku. – Po-
groziła palcem.
Postawniejszy mężczyzna również ucałował jej dłoń i machnął na pożegnanie do pozostającej kilka kroków dalej
Klary.
Mężczyźni zawrócili i poczłapali w stronę mostu.
– Gdyby ojciec cię zobaczył... – zaczęła Klara.
– Ale nie zobaczył, a ja nie mogłam stać bezczynnie – weszła jej w słowo Nela. – Przecież oni są ludźmi. Nie ma
znaczenia, że to Polacy.
– Głupstwa pleciesz!
– Wiem, wiem... Oni chcą nam odebrać ojczyznę i nie możemy im ufać. Znam to wszystko aż za dobrze, ale gdy
widzę, że ktoś cierpi, to nie potrafię odmówić mu pomocy.
– Czy ci mówiłam już, że jesteś naiwna?
– Klarciu, wolę określenie „wrażliwa”. – Spróbowała się uśmiechnąć do przyjaciółki.
Strona 14
Rozdział III
Inność
– Nieźle się zabawiliście – oświadczył z przekąsem korpulentny mężczyzna w jasnej koszuli, stawiając na stole dużą
patelnię z jajecznicą usmażoną na skwarkach z boczku.
– To oni na nas wleźli i nie chcieli odpuścić – wyjaśnił Rajmund. – Co było robić? – Wzruszył ramionami i sięgnął
po pajdę chleba leżącego na drewnianej desce obok patelni.
– Mieliście na siebie uważać, tak? – Zwierzchnik spojrzał na niego wyczekująco.
Rajmund mlasnął pod nosem i spuścił wzrok.
– Kierowniku, my naprawdę pilnowaliśmy swojego nosa, ale oni nas sprowokowali – wyjaśnił Iwo.
Andrzej Kucharski ciężko opadł na krzesło i głośno westchnął. Czuł się jak ojciec tych chłopaków. Strzegł ich jak
oka w głowie. Doskonale wiedział, w jak trudnych warunkach przyszło im żyć. Nie mógł więc pozwolić na utratę ko-
lejnych pracowników. W ubiegłym roku ze służby odeszło trzech świetnych celników. To dlatego przez kilka mie-
sięcy niemal każdego dnia musieli pracować po dwanaście godzin, by jakoś załatać dziury i nie dać niemieckiej lud-
ności podstaw do tego, by wszczęła kolejną awanturę, oskarżając Polaków o sabotowanie ruchu pomiędzy Prusami
Wschodnimi i Rzeszą.
Wszak w głębi kraju wciąż poszukiwano osób chętnych do pracy, ale cóż z tego? Jak ochoczo kandydaci przyjeż-
dżali, tak w podskokach uciekali z Wybrzeża. Nawet dobre zarobki dla wielu nie okazały się skutecznym wabikiem.
Woleli wieść spokojne życie w biedzie.
– Wiecie, że nie mogę dać wam wolnego? – upewnił się Kucharski, nakładając drewnianą chochlą dużą porcję ja-
jecznicy na chleb.
– Siniaki się zagoją i bez tego. – Rajmund zaśmiał się i wepchnął do ust chleb z rozsmarowaną na nim jajecznicą.
– Słusznie, ale uważajcie na siebie i nie właźcie tym czortom w ślipia – ostrzegł zwierzchnik, a potem zajął się je-
dzeniem.
Brakowało tylko szczypiorku do posypania jajecznicy, ale żaden z nich nie zamierzał marudzić, wiedząc, jak
ciężko na przednówku zdobyć jedzenie.
– Umówiłem się z Goryniakową, że podejdziecie dzisiaj do niej – odezwał się Kucharski, gdy przełknął ostatni kęs
śniadania. – Ma coś dla nas przyszykować.
– Się robi, kierowniku – przytaknął Rajmund, salutując.
– Tylko znowu nie napytajcie sobie biedy. Aż strach was spuścić z oczu – dorzucił, wstając od stołu i wciskając
czapkę na głowę. – Lecę do roboty, a wy się szykujcie na nocną wartę.
Młodzi mężczyźni pokiwali głowami i zabrali się za sprzątanie naczyń ze stołu. Rajmund wlał do emaliowanej
miednicy wody zagrzanej w czajniku i włożył do niej brudne naczynia. Nie zdążyły zaschnąć, więc szybko odmiękły
i łatwo mógł je umyć. Iwo zgarnął okruchy ze stołu i wrzucił je do spodeczka na oknie. Od czasu do czasu zaglądał
do ich domu kot. Wtedy wyjadał wszystkie pozostawione dla niego kąski.
– Wezmę rower i możemy lecieć – powiedział Rajmund.
Iwo złożył worek i wrzucił go do koszyka, który zamierzał ze sobą zabrać. Chwilę później zamknęli drzwi na klucz
i wyszli. Na początku, gdy się tu przeprowadzili, nie przekręcali klucza w zamku, ale gdy pojawiły się pierwsze naj-
ścia w wynajmowanym domu, musieli pomyśleć o swoim bezpieczeństwie.
Gdy tylko wyszli za furtkę, skręcili w przeciwną stronę od morza. Na skraju wsi mieszkała zaprzyjaźniona gospo-
dyni, która wbrew naciskom otoczenia karmiła celników, sprzedając im produkty pierwszej potrzeby. Uważała, że
powinna wspierać rodaków tak ciężko pracujących na rzecz ojczyzny, więc dzieliła się z nimi tym, co wyhodowała
na polu i w ogrodzie. Nie zamierzała się jednak z tym afiszować przed sąsiadami, dlatego nalegała, żeby celnicy
Strona 15
przychodzili wcześnie rano, gdy większość gospodarzy wyszła w pole, a matki zajęte są opieką nad potomstwem.
Noce nie były bezpieczne, więc żadne z nich nie chciało kusić losu.
– Myślisz, że gdyby nie te dwie Niemki, to wylądowalibyśmy w szpitalu? – zaczął Iwo.
– A co one takiego zrobiły? – spytał Rajmund, prowadząc rower. – Wytarły ci czoło chusteczką. Też mi pomoc...
– Ta jedna bardzo się przejęła... A ja naprawdę fatalnie się czułem...
– I myślisz, że jej opiekuńcze westchnienia i oklepywanie twoich chuderlawych policzków postawiły cię na nogi? –
Zachichotał.
– Nie, ale... ona naprawdę wyglądała na zmartwioną.
– Taaa, jak każda Niemka, za którą stoi mąż lub tatuś nazista.
Iwo głośno westchnął. Rajmund miał wyrobiony pogląd na relacje polsko-niemieckie i nic nie mogło ich zmienić.
Zachowanie tamtej dziewczyny bardzo go zaskoczyło. Od razu pośpieszyła z pomocą, choć jej koleżanka nie chciała
się nimi zająć.
Raz jeszcze westchnął i przyspieszył kroku, bo Rajmund wyraźnie go wyprzedził.
Gdy doszli do gospodarstwa Goryniaków, pies zajadłym szczekaniem obwieścił nadejście klientów. Goryniakowa
wyjrzała z obory i machnęła na przybyłych. Oni jednak wiedzieli, że nie mają prawa wejść na podwórko, dopóki pies
po nim biega. Kobieta gwizdnęła, a ogromny wilczur natychmiast do niej podbiegł i zaczął się łasić do jej nóg. Pokle-
pała go i podprowadziła do budy. Tam założyła mu obrożę na szyję i podeszła do gości.
– Oj, chłopoki, chłopoki, takieśta wielkie, a psiny się boita – zaczęła gderać jak zwykle. – Chodźta do obory, bo
mleko przelewam, to i dla was w bańkę nałapię.
Zaczekali przy wejściu, aż kobieta przeleje mleko. Robiła to umiejętnie, dlatego żadna kropla nie spadła na zie-
mię. Za każdym razem kładła na mniejszych bańkach białą szmatkę, przez którą nalewała mleko. Chwilę to trwało,
aż wreszcie podała im kilka baniek. Doskonale wiedzieli, czego od nich oczekuje. Mleko należało schłodzić, a oni,
gdy tylko mogli, z chęcią pomagali Goryniakowej. Podeszli do studni i włożyli bańki do cembrzyka, który opuścili
w dół, używając starego żurawia. Później Iwo wziął jedyną pozostawioną bańkę i postawił ją przy rowerze. W tym
czasie Rajmund już szedł z Goryniakową do piwnicy.
Kobieta poprawiła zawiązaną pod szyją chustkę i wsunęła pod nią siwiejące włosy. Później otrzepała kolorowy
fartuch przewiązany na sięgającej kostek spódnicy. Do niej ta zwariowana moda na krótkie sukienki nie przema-
wiała. Przy pracy w gospodarstwie musiała czuć się swobodnie.
– Kartofli już tylko ociupina została – wyjaśniła, pokazując na obrośnięte kłami ziemniaki leżące w rogu zimnej,
wypełnionej stęchlizną piwnicy. – Tylko pół worka mogę wam dać.
– Dobre i tyle. Niedługo po młode przyjdziemy – stwierdził Rajmund, wrzucając ziemniaki do przyniesionego ze
sobą worka.
Kiedy wyszli z piwnicy, babina powiedziała:
– Tera jeszcze chodźta do stodoły. Widzita, że mało już tego wszystkiego, ale co mam, to dam – obiecała, drepcząc
po podwórku.
Gdy weszli do środka, w nozdrzach poczuli drażniący kurz młóconego zboża. Mąż i syn Goryniakowej nawet na
moment nie przerwali pracy. Kobieta podeszła do ustawionych pod drewnianą ścianą kilku worków. Odwiązała je-
den z nich i metalową kwartą nabrała mąki, którą przesypała do niewielkiego lnianego woreczka. Później jeszcze
kilka razy odmierzyła miarką mąkę, aż napełniła worek do połowy.
– A kaszy też chceta?
Zgodnie pokiwali głowami.
Kiedy więc kobieta rozwiązała tasiemkę z innego worka, Iwo wziął woreczek z mąką i wyniósł go, by ustawić przy
rowerze, wówczas jego wzrok spoczął na niewielkiej postaci kulącej się na ganku drewnianej chaty. Dziecko przy-
kucnęło, bojaźliwym wzrokiem obserwując zmierzającego w jej kierunku mężczyznę. Iwo spostrzegł ów strach, więc
zatrzymał się i uśmiechnął. Dziecko wepchnęło paluszki jednej dłoni do ust i nawet nie drgnęło. Jego potargane,
zbyt długie włosy zasłaniały znaczną część twarzy. Długa koszula sięgała kolan. Iwo dostrzegł powykrzywiane ręce
i nogi. Spróbował podejść bliżej, ale dziecko poczęło się cofać w stronę domu. Żeby się upewnić, że nic nie znajduje
się za jego plecami, na moment odwróciło głowę. Włosy poruszyły się, odsłaniając twarz. Iwo podszedł jeszcze bli-
żej, a wtedy dostrzegł, że oblicze dziecka w ogóle do niego nie pasuje.
– Boguś, gdzie ty wyłazisz? – Iwo usłyszał synową Goryniakowej, która wyjrzała na ganek; kiedy go zobaczyła,
chwyciła dziecko w ramiona i wniosła do domu.
Iwo stał jak zaklęty. Wiedział, że Goryniakowie mają wnuki, ale dopiero teraz sobie uświadomił, że nigdy ich nie
widział biegających po podwórku. Dzieci wiejskie nie nawykły do siedzenia w domu, więc założył, że pewnie bawią
Strona 16
się na pobliskich łąkach albo wypasają gęsi czy krowy.
– Tak nas pan Bóg doświadczył. – Głos Goryniakowej sprawił, że Iwo aż podskoczył. – Dwóch ich mamy, obaj cho-
rzy.
– Nie mieliśmy pojęcia – przyznał Iwo, z przejęciem patrząc na kobietę.
– Tym się akurat nie chwalimy – przyznała, wycierając ręce o fartuch przewiązany na schodzonej sukience. –
Grzeczne są jak aniołki. Tylko czasem chcą wyleźć do ludzi... – Rogiem fartucha otarła łzę, która spływała po jej po-
liczku. – Już zawsze będą wielkości dzieci... A ludzie tego nie rozumieją. Raz jakeśmy z nimi poszli do kościoła, to
wszyscy paluchami nas wytykali. Dzieciarnia śmiała się w głos. A nasze aniołki się rozpłakały. Więcej żeśmy tam ich
nie zabrali.
Iwo pomacał kieszeń. Pamiętał, że gdy był w Gdańsku, kupił tabliczkę czekolady. Połowę zjedli z Rajmundem, za-
nim dotarli do domu, ale drugą wciąż miał ze sobą. Wyjął słodycz zawinięty w papierek i podał go kobiecie.
– To dla dzieciaków – powiedział. – Mam nadzieję, że lubią.
– Nigdy takiej nie jadły. Nie stać nas na takie frykasy.
– Jeśli im zasmakuje, to następnym razem przyniesiemy im więcej.
– Nich wam się szczęści! – Goryniakowa w powietrzu uczyniła znak krzyża. – Tylko nie mówta o tym nikomu. My
tu na odludziu żyjewa i nie chcemy się pchać na ludzkie języki.
– Milczymy jak grób – zaręczył Iwo i odruchowo uściskał kobietę.
Rajmund przygryzł dolną wargę. Nie wiedział, co ze sobą począć. Kiedyś, gdy był dzieckiem, na jego ulicy miesz-
kał karzeł. Wszyscy się z niego wyśmiewali, dopóki nie przyprowadził ze sobą rosłego osiłka. Ten tylko spojrzał na
dotychczasowych złośliwców, a ci położyli uszy po sobie i czmychnęli do domów. Rajmund też wtedy uciekł, ale ni-
gdy więcej nie naigrywał się z chłopaka. Teraz patrzył na całą tę sprawę zupełnie inaczej. Czasu jednak cofnąć nie
mógł.
Iwo odsunął się od kobiety i nieznacznie się do niej uśmiechnął.
– Dziękujemy za jedzenie. Mam nadzieję, że tyle wystarczy. – Podał kobiecie kilka papierowych banknotów.
– To aż nadto.
– Dobrze jest, pani Goryniakowa. Ratuje nam pani życie, bo inni tylko psami nas szczują.
– A przychodźta tak długo, jak mata potrzebę. My będziem was wspierać, bo wy dobre chłopy i o Polskę dbacie,
żeby te łotry jej nie rozniosły! – Mocno zacisnęła dłoń i podniosła ją z groźbą.
Rajmund podniósł woreczek kaszy i zaczął go przytwierdzać do roweru. Na bagażniku ułożył worek z ziemnia-
kami, a przez ramę przewiesił woreczki z mąką i kaszą jęczmienną. Iwo chwycił bańkę z mlekiem, ale Rajmund ode-
brał mu ją i zawiesił na kierowniku. Teraz już mogli wracać do domu. Iwo wziął pusty koszyk i podszedł do furtki
z wierzbowych witek, by ją otworzyć.
– Jeszcze mam trochę miodu i dżemu! – zawołała gospodyni, w pośpiechu wracając do piwnicy.
Rajmund wyszedł za furtkę i zaczekał na Iwa, który właśnie dźwigał kosz wypełniony specjałami Goryniakowej.
– Z Bogiem – powiedziała na pożegnanie.
Obydwaj ukłonili się kobiecie i ruszyli w drogę powrotną. Mijając gęstniejące zabudowania, spoglądali na siebie
za każdym razem, gdy słyszeli dziecięce głosy. Bose dzieci śmiały się, biegając po podwórku i drodze. Nikt ich nie
chował w domu. Nikt im nie zabraniał zabaw z rówieśnikami. Nikt nie śmiał się na ich widok.
Strona 17
Rozdział IV
Na scenie i w życiu
W ostatnim tygodniu maja drzewa i kwiaty wabiły wzrok kolorami. Padający wieczorami deszcz obmywał z kurzu
liście, które rankiem mieniły się różnymi odcieniami zieleni. Kwiaty zwracały swe główki w stronę słońca, jakby
obawiając się tego, że może o nich zapomnieć, a przecież potrzebowały go do życia.
Nela stała wpatrzona w kandydata na narzeczonego, który czekał w kolejce, żeby oddać parasol szatniarzowi.
Choć po południu nie zdążyło się rozpadać, Wilhelm wolał być przygotowany na taką ewentualność.
– Nelcia, przecież on ci nie zginie – zażartowała stojąca tuż obok niej Klara.
Dziewczyna roześmiała się i pogroziła przyjaciółce palcem. Może rzeczywiście nie potrafiła ukryć swoich uczuć,
o których już niebawem dowiedzą się wszyscy.
– Daj spokój zakochanej parze – dołączył do uszczypliwości Frank, który tego wieczoru zdecydował się im towa-
rzyszyć. I choć to nie była podwójna randka, to chłopak starał się zatroszczyć o Klarę, którą znał od dawna.
– Uszanowanie dla państwa – usłyszeli za swoimi plecami, więc jak na komendę wszyscy troje się odwrócili.
Starszy mężczyzna i jego żona uśmiechnęli się i lekko skłonili. Młodzież natychmiast zrobiła to samo.
– Proszę pozdrowić szanownych rodziców – powiedział mężczyzna, a jego żona skwapliwie pokiwała głową. – Od
dawna nie widziałem senatora w teatrze.
– Ostatnio tatko ma coraz mniej czasu na rozrywki i spotkania towarzyskie – odparła Nela, poprawiając zsuwa-
jącą się z jej ramion etolę z futra białego lisa, która doskonale kontrastowała z czerwienią długiej wąskiej sukni,
mocno rozszerzającej się poniżej kolan.
– Zapracowany człowiek, ale gdyby nie tacy jak on, to miasto ległoby w gruzach – zauważył mężczyzna, a jego
małżonka znów ochoczo kiwnęła głową. – Pan senator myśli o nas, ale przede wszystkim działa, i za to należy mu się
pomnik obok Neptuna, a może nawet zamiast niego.
Kobieta niczym pacynka zaczęła podrygiwać na znak poparcia męża.
– Przekażemy – zapewnił Frank, szukając wzrokiem Wilhelma.
Nudziły go takie rozmowy. Rozumiał, że ojciec zasłużył sobie na te wszystkie pochwały, ale on też bardzo się starł
dobrze służyć partii i wykonywać zalecenia Hitlera. Na razie nie był jeszcze tak wpływowy jak ojciec, ale krok po
kroku piął się coraz wyżej. Zaczynał od szeregowego członka partii, ale udział w kilku burdach z polskimi pocztow-
cami czy celnikami, odpowiednio nagłośniony na spotkaniach partii, już przyniósł efekty. Postrzegano go jako
osobę, która nie boi się otwartej konfrontacji. A z racji tego, że pracował w gazecie jako księgowy, miał sporo znajo-
mości. Dzięki temu był też cennym nabytkiem dla partii. Marzył o funkcji sekretarza. Mógłby wtedy dać upust
swoim myślom, pisząc artykuły do gazet jako przedstawiciel partii.
– Idziemy? – zapytał Wilhelm, który właśnie podszedł.
Nela uśmiechnęła się i pożegnała ze znajomymi, po czym wszyscy ruszyli w stronę sali widowiskowej Teatru Pań-
stwowego; odkąd stał się on własnością Senatu Wolnego Miasta Gdańska, doczekał się przebudowy. Z przestron-
nego foyer udali się na górę, do loży wykupionej przez Andersa Witta. Stąd zwykli oglądać wodewile, ale też znacz-
nie poważniejszy repertuar. Dzisiaj mieli spędzić wieczór, podziwiając spektakl oparty na motywach dramatu Frie-
dricha Schillera Intryga i miłość.
Klara i Nela usiadły w loży na wyściełanych aksamitem fotelach. Mężczyźni pochłonięci w tym czasie rozmową
nie zwracali uwagi na kobiety. Właśnie omawiali ostatnie spotkanie działaczy partyjnych, gdy usłyszeli dzwonek
wzywający widzów do zajmowania miejsc na widowni. Tłum wlewał się przez duże drzwi. Patrzyli na ten widok
z góry, czując ulgę, że nie muszą się przeciskać. Wilhelm zajął miejsce przy Neli, a Frank usiadł obok niego. Dziew-
czyna liczyła na to, że brat się zreflektuje i zechce towarzyszyć Klarze w czasie spektaklu. Przyjaciółka nigdy by się
do tego nie przyznała, ale lubiła towarzystwo Franka. Ten jednak wciąż traktował ją jak trzpiotkę. Na prośbę siostry
Strona 18
mógł z nią potańczyć, a nawet zabrać ją do teatru czy do kina, ale nie wykazywał większego zainteresowania dziew-
czyną, która od ubiegłego roku pozostawała samotna. Owszem, kręciło się wokół niej kilku kandydatów na narze-
czonych, ale ona bała się nowego związku. W towarzystwie Franka czuła się bezpieczna i póki co to jej wystarczało.
Po dwóch kolejnych dzwonkach światła przygasły i na scenę wyszli aktorzy.
Nela chłonęła atmosferę. Teatr był szczególnym miejscem pracy artystycznej. Tu nie było możliwości niczego po-
wtórzyć. To ją zachwycało. Za każdym razem wzdychała na samą myśl, że mogłaby znaleźć się na takiej scenie. Ow-
szem, uwielbiała patrzeć na okazałą scenografię i powłóczyste stroje aktorów, ale to był jedynie dodatek, który miał
ubarwić przedstawienie. Dla niej liczyły się emocje, które unosiły się nad sceną. W lot je wyczuwała. Rozkoszowała
się nimi. Często oglądała to samo widowisko kilka razy, by nie uronić żadnego gestu czy słowa. Tym razem nie mo-
gło być inaczej. I choć to premierowe przedstawienie, Nela nie miała wątpliwości, że z chęcią obejrzy je ponownie,
bo kilka scen zrobiło na niej olbrzymie wrażenie, a aktorzy po mistrzowsku malowali głosem i gestem towarzyszące
im uczucia.
Gromkie oklaski obwieściły zakończenie spektaklu. Nela podniosła się i długo nie przestawała bić braw. Aktorzy
kolejny raz wychodzili, by się pokłonić publiczności. Wreszcie kurtyna zasłoniła scenę, a widzowie skierowali się do
wyjścia. Wilhelm podał Neli ramię i poszli do szatni, by odebrać parasol. Tuż za nimi zmierzali Klara i Frank.
Tłum począł zalewać chodnik przed teatrem. Wieczór pachniał kwiatami jaśminu i czarnego bzu.
Nela okryła się etolą.
– Kochanie, nie jest ci zimno? – zapytał Wilhelm.
– Cierp ciało, coś chciało – rzucił Frank, pamiętając, że przypominał siostrze, aby zabrała ze sobą coś cieplejszego
do założenia na siebie po wyjściu z teatru.
– Jest dobrze – odparła i wymownie spojrzała na brata, który wcale nie wyglądał na przekonanego.
– Możemy wrócić do domu dorożką – zaproponował Wilhelm.
– Po tej dawce emocji spacer jest bardzo wskazany – wtrącił Frank, spoglądając z ukosa na siostrę.
– Dokładnie to samo pomyślałam – skłamała Nela, by nie wyjść na marudę.
– To chociaż okryj się moją marynarką – nalegał Wilhelm.
– Nie daj się dłużej prosić dżentelmenowi – wtrąciła Klara nieco rozdrażniona tym nadskakiwaniem mężczyzny.
Niemal natychmiast Wilhelm zdjął marynarkę i narzucił ją na ramiona dziewczyny. Ta wyjęła na wierzch etolę
i w tak dziwacznym okryciu zmierzała w stronę domu Wittów.
Właśnie dochodzili do skrzyżowania, gdy wzrok Neli przyciągnęło okno wystawowe odbijające światło z pobli-
skiej latarni. Pamiętała ten sklep. Kilka razy nawet w nim coś kupiła. Nie zajrzałaby do niego, gdyby akurat szła
z matką, ale kiedy spacerowała sama lub z Klarą, z ciekawości zaglądała w takie miejsca. Sklepikarz był starym kup-
cem. Importowane przyprawy niezbędne w każdej cenionej kuchni, aromatyzowana kawa i herbata z różnymi do-
datkami zapewniły mu stałą klientelę. W skromne progi sklepu zaglądały polskie gosposie dogadzające niemieckim
podniebieniom.
Ale sława bywa też zgubna. Któraś z niemieckich pań domu zaczęła wypytywać, skąd takie zmiany w kuchni. Ktoś
powiedział o przyprawach. Ktoś inny dodał, skąd pochodzą. Ktoś mądry zwietrzył interes i niedaleko otworzył drugi
sklep z podobnym asortymentem. I choć przyprawy nie były tak aromatyczne, a kawa tak dobrze palona, to niemiec-
kie nazwisko właściciela wypisane na szyldzie oraz powiewająca nad sklepem czerwona flaga ze znakiem swastyki
wystarczyły za drogowskaz.
– Dlaczego tutaj stoją bawole rogi? – spytała, nie odrywając wzroku od wystawy. – A tam tarcze i oszczepy? To te-
raz można tutaj kupić?
– Może polaczek się przebranżowił? – zauważył Frank.
– I sprzedaje portrety Wissmanna i Petersa7? – nie dowierzała.
– To tylko wystawa.
– Wystawa czego? – Nela przeniosła wzrok na drzwi, na których na wywieszonej tabliczce napisano, że lokal jest
do wynajęcia.
– To trofea z zamorskich kolonii Rzeszy. My też powinniśmy takie mieć – wyjaśnił Wilhelm.
– Kolonie? – Zmrużyła oczy, nie rozumiejąc, w czym rzecz.
– A według ciebie w czym jesteśmy gorsi od Niemców z Rzeszy?
– Na pewno w niczym nie jesteśmy gorsi, ale do czego nam są potrzebne kolonie? Przecież jesteśmy Niemcami.
To też nasze kolonie.
– Nie rozumiesz polityki – powiedział dość ostro, czym ją zaskoczył. Nie lubiła takiego tonu. Najwidoczniej jed-
nak zreflektował się, dlatego złagodził wyraz twarzy i rozchylił usta w uśmiechu. – Kochanie, twoja piękna główka
Strona 19
nie powinna zajmować się takimi głupstwami. To my jesteśmy od tego, żeby dbać o to miasto i walczyć o jego roz-
wój.
Nela nie mogła pojąć, dlaczego stan posiadania jest tak ważny i dlaczego manierą większości Niemców żyjących
na Pomorzu jest chęć przejęcia wszystkiego, co należy do Polaków. Jakby chcieli zatrzeć ich ślady istnienia na tym
terenie.
– Chodźmy już – odezwał się Frank.
W ciszy ruszyli za nim. Wilhelm poprawił marynarkę na ramionach przyszłej narzeczonej i poszli dalej. Frank
szybko wrócił do tematu spotkania partyjnego. Wilhelm dzielił się z nim spostrzeżeniami. Ich towarzyszki milczały.
Kilkanaście metrów przed nimi zaparkowało czarne auto ze złożonym dachem. Wysiadły z niego cztery osoby
i zaczęły głośno rozmawiać, śmiejąc się przy tym w głos. Wilhelm podniósł rękę i pomachał do nich.
– To Eryk i Hans – powiedział. – Znamy się ze studiów. Nie wiedziałem, że przyjechali do Gdańska.
Turyści przypatrywali im się i w chwili, w której rozpoznali przyjaciela z dawnych lat, podbiegli w ich stronę. Gdy
dopadli Wilhelma, koleżeńskim szturchańcom i śmiechom nie było końca. Pozostali obserwowali to spotkanie z wy-
czekiwaniem.
– Kopę lat! – Wilhelm poklepał towarzyszy po plecach. – Co tutaj was przywiało?
– Właśnie zwiedzamy lokale w mieście, żeby wybrać ten najlepszy.
– A który to już dzisiaj? – wtrącił Frank.
– Przepraszam! Tak się zagadałem, że zapomniałem wam przedstawić moich przyjaciół i przyszłą narzeczoną! –
zawołał Wilhelm, po czym dokonał prezentacji.
Mężczyźni ucałowali dłonie kobiet i uścisnęli dłoń Franka. W tym czasie dołączyły do nich ich partnerki, które,
jak się okazało, pochodziły z Gdańska i od kilku dni towarzyszyły im w zwiedzaniu okolicznych restauracji.
– Zapraszamy na kolację – odezwał się Eryk, pokazując na lokal, przed którym zaparkowali samochód.
– To ja was zapraszam – powiedział Wilhelm. – W końcu jesteście tutaj gośćmi.
Roześmiana grupa weszła do restauracji. Duszący dym papierosowy zatańczył nad głowami nowo przybyłych,
otulając ich swoim zapachem. Ober, widząc tak liczną grupę, natychmiast do nich doskoczył i skinął na kelnera, by
pomógł mu złączyć dwa stoliki. Już po chwili skrzętnie zapisywał zamówienie. Goście wyglądali na takich, co co nie
liczą się z groszem.
Kelner uwijał się jak w ukropie, stawiając na stole kolejne dania i dbając o to, by w kieliszkach nie było pusto.
– Nie powiedzieliście jeszcze, dlaczego tutaj przyjechaliście – zagadnęła Nela, gdy już wszyscy się posilili, a pierw-
sze lody zostały przełamane.
– Właściwie chcieliśmy poznać miasto, które nam zabrano, a które budowli nasi dziadowie.
Nela nieraz słyszała to stwierdzenie, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że w rozwój miasta olbrzymi wkład wnie-
śli też Polacy. Żadnemu z nich ta prawda nie przeszłaby przez gardło.
– To miasto powinno do nas powrócić – podchwycił Eryk, łapiąc za kieliszek.
– Popieram w całej rozciągłości. – Frank też podniósł szkło.
Reszta szybko dołączyła.
– Za utraconą wolność! Za naszą wolność! – krzyczeli, nie zwracając uwagi na innych gości w lokalu.
– Potrzeba zmian... Musicie działać na rzecz tego miasta i jego mieszkańców – zauważył nad wyraz trzeźwo
Hans.
– Na rzecz Rzeszy! – dodał Eryk, przegryzłszy dopiero co wypity kieliszek wódki jajkiem z majonezem.
– Może z waszego punktu widzenia nic nie robimy w tej sprawie, ale wierz mi, że codziennie każdy prawy Nie-
miec podejmuje trud borykania się z polską tłuszczą, która chce nas opleść kagańcem i wyrwać nam nasze serca –
obruszył się Wilhelm.
Przez chwilę panowała krępująca cisza. Wszyscy wpatrzeni w stojące przed nimi talerze rozgniatali widelcami
resztki.
– Może coś jeszcze państwu podać? – Chwilę ciszy wykorzystał kelner.
– Jeszcze półmisek cynaderek cielęcych z rusztu, butelkę ginu i po kieliszku likieru wiśniowego dla pań – oznajmił
Wilhelm.
Gdy na stole pojawiły się zamówione trunki, Frank wzniósł toast.
– Za zgodę i jedność wszystkich Germanów! Heil Hitler!
Zebrani przy stole zawtórowali mu, a w ślad za nimi do toastu dołączyli inni goście siedzący przy pozostałych sto-
likach. Na sali zawrzało i z kilkudziesięciu gardeł wyrwał się gromki okrzyk chwalący Hitlera.
Strona 20
Po chwili goście wrócili do przerwanych rozmów i przy stoliku Neli również zapanowała przyjaźniejsza atmos-
fera.
– A może powinniście zorganizować plebiscyt? – zauważył Hans, oburącz uderzając o uda, jakby właśnie odkrył
coś, o czym nikt wcześniej nie pomyślał.
– Chcieliśmy – przyznał Wilhelm.
– Nie dalej jak w minionym tygodniu miało się odbyć głosowanie nad przyłączeniem do Rzeszy8 – dodał Frank.
– I co stanęło na drodze? – zapytał Eryk.
– Rząd Polski – wyjaśnił Wilhelm. – Odrzucili nasz pomysł, bo dokładnie wiedzieli, że to najprostsza droga do
ucieczki spod ich drapieżnych szponów.
– Stchórzyli – wtrącił Frank, waląc pięściami w stół.
Talerze i kieliszki zaczęły podskakiwać w rytm uderzeń. Alkohol rozlewał się po białym obrusie. Nela chwyciła
dłoń brata i spojrzał na niego. Nie miała wątpliwości, że powinni wracać do domu. Od zakończenia przedstawienia
minęły dwie godziny, więc jeśli rodzice się zorientują, że nie wrócili, zrobią zamieszanie.
– Powinniśmy się już pożegnać – zwróciła się do Wilhelma.
– Oczywiście. – Poderwał się na równe nogi i odsunął jej krzesełko. – Zabierz marynarkę. Odbiorę ją od ciebie ju-
tro.
Nie musiała pytać, czy ich odprowadzi. Najwyraźniej decyzja już została podjęta. Klara chwyciła Franka pod rękę,
a Nela wsunęła swoją pod jego drugie ramię. Mężczyzna chwiejnym krokiem wyszedł z restauracji. Nie miał głowy
do pożegnań.
Wilhelm patrzył za nimi, a gdy upewnił się, że sobie dobrze radzą z prowadzeniem Franka, wrócił do przyjaciół.
Nareszcie mogli się poczuć swobodnie.
Dopiero wtedy rozpoczęły się tańce na niewielkim parkiecie tuż przy gramofonie. Tego wszyscy potrzebowali.
Śmiech rozbrzmiewał w ich uszach, a w głowie coraz bardziej szumiał alkohol.
Grubo po północy właściciel restauracji grzecznie ich wyprosił, tłumacząc, że znacznie przedłużył godziny otwar-
cia. Wyszli więc z lokalu, ale nie byli w stanie wsiąść do samochodu. Zanim któreś otworzyło drzwi, drugie albo się
przewróciło, albo przez nieuwagę je zamknęło. Po kwadransie nieudolnych prób Wilhelm wyszedł na środek ulicy
i zatrzymał przejeżdżającą dorożkę. Woźnica usiłował go wyminąć, ale nie było to proste, gdyż mężczyzna słaniał
się na nogach i w każdej chwili mógł wpaść pod końskie kopyta. A wtedy nikt by nie uwierzył w to, że próbował pija-
nemu ocalić życie.
– Zjeżdżam do stajni, panie – powiedział woźnica, zatrzymawszy się przed Wilhelmem.
– To jeszcze tylko nas podwieziesz i jesteś wolny jak ptaszek...– Zaśmiał się, wciąż słaniając się na nogach.
– Jest już późno. Żona będzie marudzić, żem się gdzieś szlajał – tłumaczył, widząc, w jakim stanie są potencjalni
pasażerowie i z jakimi problemami to się wiąże.
– Żony się boisz? – zażartował Wilhelm.
– Te polaczki siedzą pod butami swoich bab – zawtórował mu Eryk i wskoczył do dorożki.
Koń przestraszył się i szarpnął. Woźnica mocno pociągnął za lejce, ale to nie uchroniło zwierzęcia przed zderze-
niem z człowiekiem. Wilhelm upadł na bruk. Kobiecy krzyk przeszył powietrze niczym wystrzały z karabinu maszy-
nowego.
– Co jest?! – krzyknął. – Rzucił się na mnie!
– Widziałem, że cię zaatakował – wtrącił Hans i dopadł do woźnicy, żeby ściągnąć go na bruk.
Mężczyzna spadł na kamienie. Próbował się bronić, ale trzy pary rąk szybko oplotły się wokół jego ciała, bijąc
w nie, przyduszając, szczypiąc i uderzając, gdzie popadnie.
Gdy popłynęła krew, a mężczyzna zwinięty w kłębek leżał, osłaniając głowę, kwiat niemieckiej młodzieży odszedł,
głośno się śmiejąc.