Zaciura Lech - Odrobina realizmu

Szczegóły
Tytuł Zaciura Lech - Odrobina realizmu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zaciura Lech - Odrobina realizmu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zaciura Lech - Odrobina realizmu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zaciura Lech - Odrobina realizmu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lech Zaciura ODROBINA REALIZMU Odłożył słuchawkę i poczuł, że zaczyna się bać. Właściwie lęk towarzyszył Westowi przez cały czas, ale dotąd tkwił gdzieś wewnątrz, przykryty szczelnie warstewką irytacji. Raymondowi Westowi od początku nie szło i w związku z tym denerwował się - głównie na siebie samego. Jak to możliwe, że zachowywał się tak nieprofesjonalnie?! NIE-PRO-FE-SJO-NAL-NIE! Co za przekleństwo - pomyślał - w ten sposób nigdy nie dotrę do Medeirosa. A teraz jeszcze ten telefon do Jill. Zwyczajnie nie dodzwonił się, nie był nawet pewien, czy dobrze zapamiętał jej numer. „Profesjonalne” podejście nie pozwalało mu zapisać go na kartce. Stał więc bezczynnie w budce telefonicznej na rogu ulicy i rozglądał się nerwowo przez szklane ściany. Odrapane elewacje kamienic i ciemne otwory okien nie robiły o zmierzchu przyjaznego wrażenia; gdzieś tam mógł czaić się zabójca od Medeirosa, z policzkiem wtulonym w kolbę snajperskiego karabinu. West czuł się jak na rozpalonej patelni, każdy nerw jego ciała krzyczał, żeby natychmiast uciekać z tego miejsca. Opanuj się, przecież tu nikt nie używa snajperskiej broni - powtarzał sobie w duchu. Wyszedł na zewnątrz i, starając się nie okazywać pośpiechu, ruszył ulicą w kierunku hotelu. Facet z bramy oczywiście podążył za nim. Śledził Westa od dłuższego czasu, ale, przynajmniej na razie, nie stanowił zagrożenia. Był fantomem - to dawało się zauważyć na milę; algorytm, który nim kierował musiał być nadzwyczaj prymitywny i West nie mógł się nadziwić, dlaczego trzęsący połową miasta mafioso wysłał tak nędznego typa do śledzenia groźnego komandosa. Przynajmniej za takiego chciałby Raymond West uchodzić. Postanowił, że wciągnie faceta w jakiś zaułek i tam dobierze mu się do skóry, przyciśnie gnoja i wydusi z niego co się da. Może to jest jakiś punkt zaczepienia? Jednak to zadanie odłoży sobie na później - jak trochę odpocznie - uznał. Teraz wysiadka. * * * * * * Wygramolił się z wnętrza kabiny, uważając, żeby nie zaczepić o któryś z kabli (symulator Westa należał do starszych modeli), wyjął kartę z zapisanym stanem gry i machinalnie schował ją pod konsolą. Znajdował się w domu w Edmonton. To był jego dom - Raymonda Westa; rozpoznawał meble, stolik, fotele, kanapę i poduszkę na niej, z wyhaftowanym starym, dobrym Clintem Eastwoodem. Nie mógł sobie tylko przypomnieć, jak jest z biblioteczką. Chyba powinna stać w rogu, trzymał w niej jakieś książki? Czemu akurat książki? No nic, przypomni się. Poza tym wszystko się zgadzało i powoli wracało na swoje miejsce, także Molly. Wychyliła się zza kuchennych drzwi. - Jesteś nareszcie. I jak ci poszło? - Tak sobie - wzruszył ramionami. Kiedyś zawsze opowiadał jej swoje przygody, ostatnio jakoś rzadziej. - Zgłodniałeś? - Nie. Chociaż... - wspomnienie o obfitym, wirtualnym obiedzie sprzed godziny rozpłynęło się w ułamku sekundy - prawdę mówiąc zjadłbym konia z kopytami. - Zawsze tak jest, wydaje ci się, że objadasz się Bóg wie czym, a wyglądasz jakbyś od tygodni głodował. Zrób sobie choć kilka dni przerwy. Starała się, żeby nie wypadło to gderliwie. * * * * * * - Powiedz mi Ray - spytała Molly, kiedy siedzieli przy kolacji i West, bardziej już obecny ciałem i duchem, pałaszował kolejną porcję sałatki z krewetek, - co to za gra, którą teraz prowadzisz? Nadal walczysz w tej wojnie domowej u boku kaprala O’Donella? Potrząsnął głową, przełykając kęs. - To zupełnie inny scenariusz, z tamtego wypadłem. Teraz jestem wplątany w taką sensacyjną historyjkę. Dzieje się w Vellen, dużym portowym mieście, które jest punktem przerzutu heroiny. - Walka z gangami narkotykowymi? - Otóż właśnie - Raymond zagarnął na talerz następną porcję sałatki. - Jest tam kilka gangów, które zwalczają się wzajemnie, ale ostatnio ich wojny ustały. W Vellen pojawił się facet, który chce połączyć je w jedną, silną organizację i wygląda na to, że na razie mu się udaje. Nazywa się Medeiros i to wszystko, co o nim wiadomo. Policja jest oczywiście bezradna, schwytanie Medeirosa to robota dla samotnego zawodowca. Sporo zapłaciłem za ten scenariusz, więc chcę go rozpracować bez pudła. - Ta historia wygląda jak z połowy ubiegłego wieku - powiedziała Molly. - Znaczy? - Ach, półświatek wielkiego miasta, zadymione bary, samotny detektyw, jakaś femme fatale... Te rzeczy. - O, nie. Na takie sprawy nie ma tam miejsca. Jestem byłym komandosem, człowiekiem czynu, to podstawowa różnica. Nie działam też na prywatne zlecenie. Jest więcej akcji: pościgi, ucieczki, strzelaniny. - Rozumiem. Zaraz, zaraz - femme fatale? W głowie Raymonda zamigotało światełko. Ta artykulacja, zawieszony głos. Molly próbowała dowiedzieć się czegoś jeszcze. Czyżby była zazdrosna o jakąś mieszkankę Wirtuanii - o fantoma?! O Jill..? Nie było to niemożliwe i Raymonda ogarnęło przelotne poczucie próżności. Molly mogła nawet wykupić prawo dostępu do symulatora i poprzez Grę zatrudnić detektywa, aby śledził jej męża. To by wyjaśniało obecność tego typa w bramie: wcale nie musiał być cynglem Medeirosa. Odszukanie Raymonda w Wirtuanii stanowiło problemu. Co prawda od strony wyglądu fizycznego w wirtualnym świecie był zupełnie inną osobą, niż w rzeczywistości. I to jak inną. Uświadomiwszy to sobie, poczuł się nagle stary i znużony. - Jezu, znowu łamie mnie w kościach - poskarżył się. Molly położyła dłoń na jego dłoni. - Ray, od dawna proszę cię, żebyś tyle godzin nie wysiadywał w symulatorze. Brakuje mi cię, podczas, gdy ty sterczysz tam popołudniami, przypięty do niewygodnego fotela. Nic dziwnego, że cię wszystko boli. - To nie jest sprawa niewygodnego fotela, Molly. Ja się starzeję - jęknął - a opuszczając Grę tylko się w tym upewniam. - Co ty pleciesz. - A jak jest? Wiesz, ile ja tam mam lat? - niewiele ponad dwadzieścia. Jestem szybki i sprawny jak pantera, nie flaczeję. - Flaczejesz siedząc w symulatorze! Molly zdecydowanie przeszła ochota na czułości. Wstała od stołu z pasją zbierając naczynia. - Powiem ci, co się z tobą dzieje: jak zwykle pobawiłeś się przez popołudnie w supermana, potem zjadłeś smacznie kolację i teraz przyszła pora na tradycyjną chandrę - patrzyła Raymondowi prosto w twarz. - Oderwij się choć na trochę od tego bajkowego scenariusza i przyjrzyj się swojemu. Wydaje ci się nudny i ponury, prawda? Tylko, że ja mieszkam właśnie tu i mam dość ciągłego czekania na ciebie, podsuwania ci jedzenia i zgadywania, o czym właśnie myślisz. Bujasz gdzieś daleko wśród swoich wyimaginowanych wojen, a ja mam już tego zwyczajnie dość i chcę, żeby to do ciebie dotarło. Obserwował sposób, w jaki Molly trzymała talerze i bezwiednie zastanawiał się, czy włoży je do zmywarki, czy też grzmotnie nimi o podłogę. - Przepraszam - powiedział. - Nigdy nie chciałem, żebyś czuła się samotna. - Ale tak właśnie jest. West naprawdę czuł się głupio. Ależ ze mnie egoista - pomyślał. - Musiałbym przerwać scenariusz w połowie... - zaczął niepewnie. - Słuchaj Molly, czy nie możemy umówić się, że jeszcze ten jeden scenariusz rozegram do samego końca, a potem zrobię przerwę. Bardzo długą przerwę dla nas obojga. Zawieszę swoje prawo dostępu do Wirtuanii i wyrejestruję symulator. Ale najpierw skończę Grę, jeszcze tylko tą jedną. Zgoda? - Tobie już teraz przydałaby się przerwa - westchnęła Molly. - Dlaczego co chwila zerkasz w stronę pokoju? - Kiedy siedziałem w symulatorze wyrzuciłaś stamtąd moją biblioteczkę - zaryzykował. Chciał, żeby zabrzmiało to oskarżycielsko. - Jasne, - odparła - wyniosłam to wszystko do piwnicy. Na pewno trzymałeś w tej biblioteczce swoje ulubione kasety i płyty - podaj mi kilka tytułów, a od razu lecę do piwnicy po całą resztę. - Molly, nie upieraj się, żeby mnie sprawdzać na każdym kroku. Na twarzy Molly pojawiło się zatroskanie. - Z tobą naprawdę jest niedobrze. Ale niech będzie jak chcesz: dokończ swoją rozprawę z tym Medeirosem. Dotrzyj do bandziora i załatw go. Wycelowała palec w męża. - A potem szlaban. * * * * * * Tak się złożyło, że w następnych dniach Westowi poszło znacznie lepiej niż dotąd i akcja ruszyła do przodu. Najpierw zniknął „detektyw”, plączący się za nim krok w krok, potem okazało się, że Medeiros jednak coś przeczuwał i przygotował na komandosa małą niespodziankę. West wpadł w zasadzkę w bardzo głupi sposób i tylko własnej sprawności zawdzięczał, że nie zakończył przedwcześnie zabawy. Przy okazji wyrobił sobie zdanie na temat celności strzałów oddawanych przez żołnierzy Medeirosa - rozrzut był niewiarygodny. Czy ten scenariusz naprawdę jest tak wyrafinowany, jak go reklamowano? - zastanawiał się, kiedy już było po strachu i mógł na chłodno ocenić, co się wydarzyło. Mimo wszystko był zadowolony, że nie dosięgła go żadna z kul, zwłaszcza teraz, gdy Medeiros zaczynał się odkrywać. Znów opowiadał Molly swoje perypetie, a ona kręciła głową. Została dziewczyną Raymonda, kiedy w wesołym miasteczku wystrzelał jej pluszowego misia. Wtedy na komputerowej strzelnicy celowało się do fruwających Syriuszan (co po prawdzie należało do brzydkich przejawów szowinizmu), a Wirtuania była dopiero w powijakach: składała się dwóch labiryntowych miasteczek, otoczonych niezniszczalnym murem, za którym kończyły się dane do Programu. Teraz słuchała opowieści męża o wydarzeniach z pozornego świata, który wielkością dorównywał w dziesiątej części temu, w którym mieszkali realni ludzie. Prawdziwy przełom przyszedł w związku z Jill. West znów zaczynał powątpiewać, że z jego planu cokolwiek wyjdzie. Ale kiedy Jill rozpoczęła swój cykl recitali, wypadła tak znakomicie, że już drugiego wieczoru goniec przyniósł do lokalu „Carioca” kosz pełen kwiatów, butelkę najlepszego szampana i małą karteczkę z zaproszeniem na kolację. Rybka połknęła haczyk. Działania Medeirosa utwierdziły Westa w przekonaniu, że szef gangu nie jest fantomem kierowanym przez Program, lecz prawdziwym człowiekiem, który uczestniczy w Grze na takich samych zasadach, jak Raymond. Fakt, że nie potrafił zorganizować skutecznego zamachu budził pewne wątpliwości, ale West miał nadzieję, że jego rywalem jest jednak człowiek - co najwyżej zatrudniającym nieudolne fantomy. Z dreszczykiem emocji szykował się do finałowej rozprawy. * * * * * * - Wiesz Ray, myślę że stworzenie wirtualnego świata, to nie jest taki zły pomysł. W nim chyba naprawdę może być ciekawie. Molly wypowiedziała zupełnie normalnym tonem słowa, które wstrząsnęły Raymondem do głębi i wyrwały go z głębokiej zadumy. - Czy ty naprawdę to powiedziałaś? - spytał, szukając oznak szaleństwa na jej twarzy. Ale w spojrzeniu Molly odnalazł jedynie szary, pogodny spokój. - Ach, nie pomyśl tylko, że zmieniłam zdanie na temat twojego udziału w Grze. Nasza umowa nadal obowiązuje. - W takim razie nie rozumiem cię. W pozornym świecie nie jest ciekawie według twoich kryteriów, sama o tym wiesz. - Toteż się tam wcale nie wybieram. To znaczy, niezupełnie tam. - dodała pośpiesznie. - Kręcisz kochanie. - powiedział Raymond. Czuł się nieco skołowany. Ostatnio niemal stale myślał tylko o tym, w jaki sposób rozegrać decydującą rundę z Medeirosem. Dzięki obrotności Jill wiedział już kiedy i gdzie odbędzie się przekazanie dużego transportu heroiny, i że Medeiros zamierza osobiście wziąć udział w transakcji. - Coś ci pokażę - sięgnęła po egzemplarz „Naszego Życia” - W gazecie piszą, że są prowadzone prace nad nowym wirtualnym światem, tyle że zorganizowanym według reguł fantasy - rozumiesz: gobliny, krasnoludy, czary... - Molly niecierpliwie szperała w opcjach spisu treści szukając artykułu. Znalazła go, musnęła opuszkiem palca tytuł i na arkuszu ukazał się tekst wraz ze zdjęciami. - Nie rób takiej miny, zobacz lepiej co piszą na ten temat. Podają sporo szczegółów: opracowano pełną topografię i mitologię dla trzech krain, naturalnie wciąż się zastanawiają, jak nazwać cały świat - być może będzie to nawet Śródziemie. Są też rozbieżności dotyczące kanonów. Ale skoro kłócą się o takie drobiazgi, to projekt musi być już zaawansowany, co o tym myślisz? - Słyszałem o świecie fantasy - przyznał West - tylko niespecjalnie się nim interesowałem. Wtedy to było dopiero początkowe stadium, a tu, hm… no proszę. - Pamiętasz? - ciągnęła - kiedyś mówiłam ci, że dla mnie historia opowiedziana we „Władcy Pierścieni” jest bardziej prawdziwa niż rzeczywistość. Jasne, że to była przesada, ale Tolkien zawsze mnie wciągał. Teraz dowiaduję się, że sama mogłabym wziąć udział w czymś takim. To niesamowite! Raymond ochłonął z pierwszego zaskoczenia i górę zaczęła w nim brać ciekawość. - Co właściwie chciałabyś tam robić? - Byłabym czarodziejką - odparła. - Wyobrażasz sobie? Prawdziwą czarodziejką. - I odczarowałabyś moje chandry? - Jasne - pstryknęła palcami - hokus-pokus i złe nastroje ulatują w niebyt. Widzisz jakie to proste. Jest tylko jeden problem. Pochyliła się nad gazetą i wyświetliła w jednym z okien stopkę redakcyjną. - To stary numer, sprzed prawie miesiąca; ściągnęłam wszystkie nowsze, ale od tamtej pory nie napisali już wiele na ten temat. Była jakaś afera, ale trudno mi to zrozumieć, same ogólniki. Ponoć prace mają być kontynuowane, tylko że nigdzie już o tym nie piszą. Dziwne. Dla Raymonda nic nie było zanadto dziwne. Gra przeciwko królowi narkotyków, wyszperana przez Molly kraina fantasy i jego własny szarobury świat - wszystko to zlewało się w jakąś mieszaninę różnych rzeczywistości. Żadna z nich nie wydaje mi się realna - pomyślał. - Co miałbym dla ciebie zrobić? - Dowiedz się czegoś o świecie fantasy, masz swoje znajomości, kontakty. Może Dave będzie wiedział więcej? Przecież z tym projektem musiało się coś dziać przez ostatnie tygodnie. Tak, on będzie wiedział na pewno. - Nie ma sprawy - odrzekł. Sam był ciekaw. * * * * * * Słupki na ekranie pięły się w górę, choć niektóre robiły to wyraźnie szybciej od innych - nie wszystkie teleturnieje miały równe szanse w oczach holowidzów. Wkrótce liczyły się tylko dwa tytuły: „Gra o wszystko” i „Omnibus”. Prowadził ten drugi o cztery punkty procentowe, a ponieważ komputer zdążył przetrawić już około połowy napływających danych, zatem ostateczne wyniki nie powinny się zmienić o więcej niż trzy-cztery procenty w jedną lub drugą stronę. Tak czy siak, jeszcze nic pewnego, ocenił West z małym zatroskaniem. Jego szefowa Lena Virgo nie cierpiała „Omnibusa”, uważając ten popularny program za głupi i infantylny, West z kolei nie cierpiał swej szefowej, ergo - kibicował właśnie „Omnibusowi”. Właściwie tylko dlatego siedział jeszcze przed ekranem. Przeskalował tabelę, żeby różnica była bardziej czytelna i wtedy poczuł za plecami czyjąś obecność. Odwrócił głowę i ujrzał Davida Resnika. Zza drucianych oprawek patrzyła para małych, bystrych oczu. Małych, bo Resnik używał szkieł o jakiejś fantastycznej ogniskowej, bez nich był ślepy jak kret. - Widzę, że górą nasi, Ray. Chcesz, żebym zaniósł starej wyniki tej ankiety? - Dzięki za dobre chęci, jak wygra „Omnibus” sam jej to zaniosę. Jedna z niewielu przyjemności na tym padole. - Cóż, padół padołowi nierówny, nieprawdaż? - powiedział Resnik filozoficznie. Raymonda nie przestawała dziwić łagodna ironia, z jaką jego kumpel odnosił się do Wirtuanii. Tym bardziej, że Resnik zajmował się światami pozornymi i to dość praktycznie - włamywał się do nich, choć sam wcale - jak twierdził - nie korzystał z symulatora do zabawy w licencjonowane scenariusze. Jako stary przyjaciel, West był jednym z nielicznych wtajemniczonych w tę hackerską działalność Davida, i zapytał go kiedyś wprost, dlaczego nie próbował zwyczajnie wziąć udziału w Grze. „Jakie dane masz na dziś do opracowania?” - odparł pytaniem Resnik. Było tego sporo, w końcu wzięli jakiś ranking, założyli się i West przegrał. Później, kiedy po pracy siedzieli w barze, Resnik powiedział: „Myślę, że zabawa w statystyki i rankingi, to też rodzaj gry, nie uważasz? I przynajmniej można w nią wygrać coś konkretnego.” - dodał, egzekwując od Westa butelkę brandy. „Pomyśl, w tej chwili jedna trzecia graczy spędza dwie trzecie swego życia w symulatorach, a połowa z pozostałych połowę. Praktycznie przenieśli się do urojonego świata, tu tylko śpią, jedzą i - jak się uda - wydalają. Są psychopatami, na szczęście zbyt anemicznymi, żeby kogokolwiek skrzywdzić. To obłęd. Nie przyszło ci do głowy Ray, że dla mnie nasz świat może zwyczajnie wystarczyć? Prawdę mówiąc zawsze wolę mieć tę odrobinę realizmu, nawet jeśli ktoś uważa, że jest nudny.” „I mam w to uwierzyć?” - spytał West. „To już twoja sprawa” - odparł Resnik. Jednak bez względu na poglądy Davida Resnika, był on z pewnością osobą kompetentną, w sprawie pozornych rzeczywistości. I West teraz postanowił wykorzystać tę okoliczność. - Powiedz mi Dave, co wiesz o Śródziemiu? - Mnie o to pytasz? Zajrzyj sobie do Tolkiena. To spora księga, ale ciekawa - mam nadzieję, że nie stałeś się jeszcze wtórnym analfabetą. - Przestań się zgrywać Resnik, przecież doskonale wiesz, o co mi chodzi. David wzruszył ramionami. - W porządku, powiedzmy, że mniej więcej się orientuję. Tylko co właściwie interesuje cię w Śródziemiu? Było z tym spore zamieszanie. West opowiedział. - I Molly naprawdę chce wziąć w tym udział? - Resnik wyglądał na szczerze zdumionego, w jego głosie pobrzmiewała nawet nutka zawodu, jakby właśnie utracił jakieś złudzenie. - Byłem przekonany, że to ty szukasz dla siebie nowych atrakcji. - Sam się dziwię, ale tym razem to naprawdę nie ja. Raymond nie był ślepy, wiedział, że, mimo przyjaźni, David nie zrezygnował z udowadniania przed Molly, jaką mizerią wobec realnego życia jest komputerowe bohaterstwo. Nie przegapił ku temu żadnej okazji, kiedy tylko spotykali się razem. Ot, echa dawnej rywalizacji - pomyślał. - Wiesz, od jakiej strony interesują mnie światy wirtualne. Z tego co się orientuję, Molly nieprędko wybierze się do Śródziemia. Na pewno nie zwykłą drogą. - Ale przecież pisali, że prace są zaawansowane - zaoponował Raymond. - Sam czytałem o tym. Resnik z namysłem potarł szczeciniasty zarost. - To pewnie akurat prawda - powiedział. - Prace trwały od trzech lat, więc teraz zapewne mogliby na próbę otworzyć pierwsze krainy i sprawdzić, jak funkcjonuje świat fantasy przy - powiedzmy - dwustu kanałach dostępu. Większość postaci można zastąpić fantomami. Tylko że na razie tego nie zrobią. Wiesz, jaka jest różnica między Wirtuanią a Śródziemiem? - spytał. - Mam na myśli stronę techniczną. - Technologię Śródziemia otrzymaliśmy od Syriuszan - odparł West ostrożnie. Przynajmniej tyle wiedział na pewno. - To też. Ale główna różnica jest taka - wyjaśnił cierpliwie David - że do zbudowania Wirtuanii, gdzie zabawiasz się w najemników... - ...komandosów. - Jedna hołota. No więc cały ten świat zawiera się w superszybkich układach pamięci o ogromnych pojemnościach. Ponieważ liczba chętnych do wzięcia udziału w Grze stale rośnie, a brakuje miejsca na nowe scenariusze, więc w pierwszej kolejności dokłada się następne układy pamięci, żeby zmieścić tam więcej danych i w ten sposób poszerza się Wirtuanię o kolejne obszary. Tak to się rozwija od kilkunastu lat, dopóki kolejne generacje procesorów dają radę to wszystko przetworzyć. Syriuszańska technologia wirtualnego świata jest kompletnie inna: oni nam sprzedali gotową przestrzeń, rozumiesz? - Niezupełnie - przyznał West. - Bo to jest rzeczywiście trudne do pojęcia. Syriuszanie podchodzą do wszystkiego na swój własny sposób; niektóre ich wynalazki są zupełnie pokręcone, przynajmniej według naszych kryteriów. My tu się biedzimy, powiększamy mozolnie Wirtuanię o sztuczną pamięć, a oni mają nam do opylenia najprawdziwszą i prawie nieograniczoną przestrzeń. Ot tak, po prostu, jak dziurę od sera - reflektujesz na taki towar? - Ale ta dziura od sera podobno działała - nie ustępował Raymond. - Skoro mówisz o różnicach, to czym z punktu widzenia użytkownika różni się przestrzeń stworzona komputerowo przez Memory Unlimited, od tej, którą mamy z Atorii Syriusza? - Sęk w tym, że nie bardzo wiadomo, a różne tęgie głowy już się nad tym męczyły. Tyle, że nie doszły do niczego, więc w końcu naukowcy oddali pole dla programistów z Dragonsoftu, którzy mieli tworzyć otoczenie fantasy i zaczątki Śródziemia. Wyglądało, że faktycznie wszystko idzie dobrze, układali tam swoje klocki, ale potem coś się stało i prace przerwano z dnia na dzień. To, co ci pokazała Molly w gazecie, to zamknięcie sprawy. W „Naszym Życiu” nic o tym więcej nie przeczytasz, co najwyżej możesz zajrzeć do magazynów popularnonaukowych. Znajdziesz tam więcej szczegółów, ale na razie źródła informacji wyschły. Światowe zasoby to jedna samopowielająca się sieczka informacyjna; można się tylko dorobić bólu głowy. Wszystko, co dotyczy świata fantasy na zlecenie Światowej Rady Obrony przekazano nie wymienionemu z nazwy laboratorium i utajniono. Ludzie z zewnątrz, którzy byli związani z projektem Śródziemia nadzwyczaj gorliwie milczą na ten temat i unikają mediów jak ognia, albo w ogóle gdzieś się pochowali. - Ale dlaczego?! David rozłożył ręce, jak zwykł czynić, gdy miał jeszcze to i owo do dodania. - Tłumacząc to, co przedstawiano w oficjalnych raportach, można wnioskować, że ta obca technologia jest dla nas, powiedzmy, niekompatybilna. Najważniejsze jest jednak to, co podano w ostatnim raporcie, przed zakończeniem prac: okazało się, że przestrzeń, którą nam sprzedali Syriuszanie wcale nie jest pusta. Rozumiesz? Tam po prostu coś jest - COŚ z bardzo dużej litery. W każdym razie nadal nikt nie wie, czym jest ta przestrzeń, a tylko nieliczni, co tam w ogóle jest. Wielu sądzi, że Syriuszanie zwyczajnie wykręcili nam kawał. West pokręcił głową z niedowierzaniem. Naraz spojrzał na badawczo na Davida. - Ty to wiesz, Resnik. Włamałeś się tam, prawda? Resnik błysnął zębami w krzywym uśmiechu. - Byłeś tam! - Albo masz zbyt bujną wyobraźnię, Ray, albo wprost przeciwnie. Od jakiegoś czasu więcej wiesz o tym, co się dzieje w Wirtuanii niż w naszym bożym świecie. - Daj spokój, dosyć się już nasłuchałem wymówek. Powiem Molly, czego się domyślam i niech ci sama suszy głowę tym Śródziemiem. - Jak uważasz. Wiesz, jest jedna rzecz, którą od dawna chciałem ci powiedzieć, ale jakoś nie starczało mi odwagi: - Resnik wziął głęboki oddech, - ty ani trochę nie jesteś jej wart, ot co. To rzekłszy, odwrócił się szybko na pięcie i odszedł w stronę swojego terminala. - Zawsze mi to mówisz - mruknął West, ale cicho, już tylko do siebie. Spojrzał na ekran; wszystkie dane zostały już przetrawione, a na czele listy widniała „Gra o wszystko”, jednym punktem wyprzedzając „Omnibusa”. Jakim cudem to się mogło stać?! West domyślał się. Zamiast gadać z Resnikiem, powinien patrzeć w ekran i obserwować opracowywanie danych, wtedy ranking ułożyłby się pomyślnie. Bity i bajty są niczym innym, jak informatyczną mgiełką: potrafią rozpłynąć się na wszystkie strony, jeśli nie przypilnuje się ich wzrokiem. W takich chwilach trudno ukryć, że świat nie zawsze funkcjonuje jak należy. Szkoda. To była tylko drobna przykrość, ale szkoda. * * * * * * Pogodny, rześki wieczór był znakomitą porą na przeprowadzenie akcji, zwłaszcza, gdy została ona w takim trudzie przygotowana. Nad rozgrywką z Medeirosem West pracował przez ostatnie trzy dni, poświęcając temu cały wolny czas - mało jadł i spał, snuł się jak cień. Molly starała się nie ciosać mu kołków na głowie, tylko co jakiś czas rzucała w stronę męża ukradkowe, szybkie spojrzenia. Póki co, jeszcze nie wspominała o rozwodzie. W sumie wszystko zmierzało jednak do finału - właśnie podczas tej „sesji” w symulatorze. West miał po swojej stronie nie tylko gotowy plan działania, lecz i atut w postaci wiedzy o tym, co miało się wydarzyć owego wieczoru w Vellen. Było późno, u wejścia do portu panowała absolutna cisza, a wszystkie szychy narkotykowego gangu siedziały w małej stróżówce stojącej o paręnaście metrów od sterty skrzyń po sardynkach. Za skrzyniami stał ukryty Raymond West i wdychał zapierające dech rybie zapachy. Przede wszystkim jednak nasłuchiwał. Od strony zatoki dobiegł w pewnej chwili odgłos pracującego silnika, cichy, na granicy słyszalności. Wkrótce stał się nieco wyraźniejszy. A więc to już.., zdał sobie sprawę West, czując na grzbiecie gęsią skórkę. Był przygotowany na emocje, mimo to adrenalino mocno dawała znać o sobie. Drzwi stróżówki uchyliły się, wyszedł z niej wysoki mężczyzna i gestem przekazał do środka jakąś informację - tam wewnątrz był Medeiros! Położył dłoń na rewolwerze w kieszeni płaszcza. Przejęcie ładunku narkotyków miało nastąpić o jedenastej; byli punktualni, dranie. Z wnętrza wychyliła się jeszcze jedna głowa, rozmowa stała się głośniejsza. I wtedy właśnie to się wydarzyło. Z tyłu, za plecami Westa, rozległ się nagle cichy, stanowczy głos: - Ręce do góry, nie ruszać się. W normalnych warunkach, to znaczy gdzieś w połowie klasycznego, kryminalnego scenariusza, taka sytuacja wcale nie musiałaby zakończyć się wypadnięciem z Gry. Zawsze istniała możliwość, że po poddaniu się scenariusz da graczowi szansę na wykaraskanie się i kontynuowanie zabawy. Tu jednak sprawy zaszły już zbyt daleko, żeby Raymond miał po prostu unieść ręce do góry i grzecznie stanąć bez ruchu na celowniku mafijnej spluwy. Zamiast tego odwrócił się gwałtownie i zobaczył przed sobą... samotnego starszego mężczyznę. Mężczyzna ten nie trzymał w ręku żadnej broni, West momentalnie pojął też, że mówił on cicho tylko po to, aby ukryć swój podeszły wiek. Ten facet nie miał nic wspólnego z mafią, ani w ogóle pojęcia, co tu się naprawdę działo. Krótkim skokiem West dopadł go, zatykając mu dłonią usta i nozdrza. Upadli razem na ziemię. - Będziesz cicho dziadzie - syknął, - ani mru mru, bo kaplica. Ale dziad bynajmniej nie zamierzał być cicho. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, zaczął wić się na boki i wierzgać nogami, aż za którymś razem trafił butem w skrzynię i narobił łoskotu. West musiał go natychmiast jakoś uciszyć nie używając broni. „Jaka cholera cię tu przyniosła!” - jęknął w duchu. Zacisnął zęby i z desperacją przechylił głowę ofiary, wzmacniając uścisk aż do bielejących w mroku knykci, aż do bólu, coraz mocniej. Rozległo się ciche chrupnięcie, ciało mężczyzny przez chwilę zatrzepotało konwulsyjnie, po czym znieruchomiało i nagle zrobiło się jeszcze ciszej niż poprzednio. Wstał ociężale i wyszedł zza sterty skrzynek, które przed chwilą dawały mu ukrycie. Nie miał powodu, żeby się dalej chować. I tak było po wszystkim. Ciemne okno i zamknięte drzwi stróżówki, nieodległy trzask drzwiczek od samochodu, odgłos zapuszczanego silnika i gwałtowny pisk opon. W głębi zatoki, na nocnym niebie, rozbłysła na moment czerwona raca, bez wątpienia sygnał odwołania akcji. Wszystko to docierało do Westa stłumione, jakby przez ścianę z waty. Łomotało mu w skroniach, z trudem łapał powietrze. Stanowczo symulacje stawały się chwilami zbyt realistyczne. Miał wrażenie, jakby to w nim samym coś pękło i sparaliżowało ruchy. Nawet, jeśli przez jedną czy dwie pierwsze sekundy miał szansę, żeby podjąć pościg za bandytami, to nie uczynił absolutnie nic, żeby to zrobić. Stał bezradnie z opuszczonymi rękami i zdrewniałym głosem szeptał do siebie - koniec, wysiadka... * * * * * * Zwalisty mężczyzna energicznie wszedł, lub - określając bardziej adekwatnie - wparował do celi, od samego progu wyciągając dłoń w kierunku Raymonda Westa. Była pulchna i lepka od potu. - Greg Betelsen, - przedstawił się, - pan czekał na mnie. - Sądzi pan, że mógłbym mieć tu jakieś inne zajęcia, poza czekaniem? - Proszę się nie irytować, panie West. Tylko moment i przechodzimy do rzeczy. Okropne upały. Dysząc ciężko, Betelsen klapnął na krzesło i zaczął ocierać chusteczką czoło i szyję. Był zziajany, a ostra woń potu, jaką roztaczał wokół siebie, sprawiła, że West do litanii niewygód mogących spotkać aresztanta z mety doliczył brak klimatyzacji w celi. Czy możliwe, że ten wielki, zasapany grubas był jednym z lepszych prawników? Miał co do tego poważne wątpliwości, z drugiej strony nie widział innego wyjścia, jak tylko zdać się na Molly - pozostawało mu wierzyć, że wiedziała, co robi. Pozwolono mu się z nią skontaktować tylko raz, i w ciągu trzech minut musiał jej wytłumaczyć, o co chodzi. Było to o tyle trudne, że Raymond sam nie bardzo orientował się w całej tej sytuacji, która go spotkała. Żaden z policjantów nie raczył mu choćby słowem wyjaśnić, w co jest zamieszany, jedynie z min stróżów prawa wnioskował, że w nic dobrego. Ale przecież nie zrobił żadnej rzeczy, która mogłaby być niezgodna z prawem - w każdym razie do niczego takiego się nie poczuwał. - Rozumiem, że w pierwszej kolejności chciałby się pan dowiedzieć, za co pana aresztowano? - spytał Betelsen wysapawszy się nieco. - W pierwszej kolejności chciałbym się stąd natychmiast wynieść, ale skoro jest jakiś powód, dla którego nie mogę tego zrobić, to chętnie go poznam. - Wydaje mi się, że formalnie nie ma żadnego powodu. West zamrugał oczami. - Czy to znaczy, że mogę w każdej chwili wyjść z aresztu i wrócić do domu? Dlaczego w takim razie tu wylądowałem?! - Spokojnie, panie West. Nie powiedziałem, że może pan natychmiast opuścić celę, tylko że nie przedstawiono mi żadnego prawnego powodu, dla którego został pan tu osadzony - to drobna różnica. - Zręcznie sformułowane. Proszę mnie poprawić, jeśli czegoś nie pojąłem: o ile dobrze rozumiem, to siedzę tu bezprawnie - czy tak? - Nie znam jeszcze wszystkich aspektów pańskiego zatrzymania, ale wygląda, że faktycznie tak jest. - Dlaczego?! Rzucił szybkie spojrzenie w stronę korytarza. Stojący przed celą policjant odwrócił głowę w stronę Westa, w jego oczach czaił się niedobry błysk. Wszyscy policjanci patrzyli w ten sposób na Raymonda od chwili, gdy został tu przywieziony. Czyli od jakichś czterech godzin. - Właściwie - mówił dalej, ściszając nieco głos - to domyślam się, że moje aresztowanie miało jakiś związek z Grą, którą ostatnio prowadziłem przez symulator. Przyszli po mnie wkrótce po tym, jak skończyłem... zabawę. I myślę, że... hm... - Proszę kontynuować, okoliczności pańskiego aresztowania zarówno policja i pańska małżonka przedstawili mi dość oględnie. - Trudno tu dodać coś więcej. Skończyłem Grę, opuściłem symulator, a już po piętnastu minutach była u mnie policja. Mieli nakaz pierwszego stopnia i zneutralizowali nim wszystkie zamki w drzwiach - nawet nie pofatygowali się, żeby zapukać. Po prostu wleźli z buciorami do mieszkania, przez cały czas traktując mnie, jakbym był śmieciem. Z boku to może nawet zabawnie wyglądać: komandos powraca z Wirtuanii, a tu zjawiają się po niego jak po ścierę dwie gliny, z gumami do żucia w gębach. Dobry Boże, dobrze, że mojej żony przy tym nie było! Takie upokorzenie, że tylko się pod ziemię zapaść. - O co chodziło w tym pańskim scenariuszu? - Panie Betelsen, a czy pan nie mógłby mi wyjaśnić mojego położenia? Prawnik pochylił się na krześle w stronę Westa. Woń potu stała się jeszcze bardziej intensywna. - Dobrze, nie będę więc trzymał pana w niepewności. - Przez moment Betelsen zastanawiał się nad doborem słów. - Policji chodzi o to, że pan... kogoś zabił podczas swego pobytu w Wirtuanii. - Zabiłem? W jakim sensie? - zdumiał się West. - Wirtuania jest światem… wirtualnym, nikt tam nie żyje realnie, chyba, że ktoś, jak ja, uczestniczy w Grze poprzez symulator. Ale prawie wszystkie postacie to tylko wytwory programu. Jeśli chodzi im o tego fantoma, którego przypadkowo załatwiłem na samym końcu, to jestem w stanie udowodnić, że nie złamałem reguł scenariusza. Zresztą nawet gdyby, to za takie rzeczy nie wsadza się ludzi do więzienia, najwyżej można odebrać licencję na symulator. - Aresztu - sprostował Betelsen, - póki co jest pan w areszcie. A jeśli panu powiem, że to wcale nie był fantom? Westowi opadła szczęka. Trwał tak w osłupieniu dobrą chwilę. - To niemożliwe... - wykrztusił wreszcie. - Przecież to był staruszek, mógł mieć z sześćdziesiąt lat, albo i więcej! Żaden normalny człowiek nie wciela się w takie postacie. - Widać bywają wyjątki. Pańska ofiara miała na nazwisko Harry Callahan. Sierżant Harry Callahan, policjant. Tydzień temu przeszedł lekki atak serca i koledzy z wydziału zafundowali mu coś w rodzaju wycieczki do Wirtuanii: dodatkowe, wyimaginowane spacery w ciele zażywnego staruszka - co wieczór pół godziny na wybrzeżu wirtuańskiego morza. Wątpliwe, czy skuteczne, ale za to ostatnio modne jako uzupełniająca forma rekonwalescencji dla osób świeżo po zawale - tyle, że droga. Trzeba wynająć symulator ze specjalną klimatyzacją, a nie każdego na to stać - uśmiechnął się cierpko, ale widząc przestraszone oblicze Raymonda, ciągnął dalej poważnie - Tak więc złożyli mu się na te wieczorne spacery... - Czy coś się stało temu policjantowi? - przerwał West. W jego głosie słychać było cały niepokój. Greg Betelsen pokręcił głową. - Niestety, nowy zawał, tym razem masywny. Callahan leży teraz na oddziale intensywnej terapii i jeśli szybko nie znajdą dla niego dawcy nowego serca, to rokowania są bardzo złe. Podłączyli go już nawet do bezpłatnego symulatora dla umierających, jak tych wszystkich z zespołami płucno-sercowymi i nowotworami - to ponoć pozwala zaoszczędzić cierpień przed śmiercią. Mówią, że nawet… uprzyjemnić ją. - Ale jak to się mogło stać?! - jęknął Raymond. - Przecież wyłączył się, gdy tylko zaczęła się ta cała awantura, w którą zresztą sam się wpakował. To nie może być aż taki stres. - Jak pan się wyłącza, gdy chce pan natychmiast przerwać swój udział w Grze? - zaciekawił się Betelsen. - Różnie, najczęściej mówię sobie „wysiadka” - odparł. - Prawie każdy gracz wymyśla na własny użytek takie słowo-wytrych i powtarza je w myślach, kiedy chce natychmiast wycofać się z Wirtuanii. Ale normalnie wystarcza sama siła woli; tak skonstruowano Program. - Jednak Callahanowi z jakiegoś powodu nie udało się tego zrobić - powiedział Betelsen. - Wpadł w panikę, albo stracił poczucie, co jest rzeczywistością; nie wiadomo. Pozostał w Wirtuanii do końca. A ja skręciłem mu kark - pomyślał z przerażeniem West. Chryste Panie! Wzdrygnął się na wspomnienie trzasku, jaki wydał z siebie łamany kręgosłup. Cholerny, ciemny służbisto, czemuś ty się tam pchał..?! - O finał może być pan spokojny - powiedział prawnik. - Jest oczywiste, że konflikt scenariuszy wystąpił całkowicie przypadkowo. Nie mieli najmniejszego prawa pana aresztować. Będzie pan mógł ich zaskarżyć za to do sądu. Oczy Raymonda Westa przypominały dwa wielkie spodki. - Błagam, niech mnie pan stąd natychmiast wyciągnie - wychrypiał. Betelsen, który z pewnym trudem podniósł swoje korpulentne ciało z krzesła i szykował się do wyjścia, przeniósł na swego klienta pełne niesmaku spojrzenie. - Niechże się pan weźmie w garść, West. Jeszcze trochę i będzie pan wolny. Policja upiera się, żeby przetrzymać tu pana jak najdłużej, tak więc muszę skontaktować się z sędzią Kristelem, żeby uzyskać nakaz natychmiastowego zwolnienia. To nie powinno potrwać długo. - Ile? - Jest już dość późno, więc pewnie do rana. Są wściekli, ale nie zjedzą pana przez ten czas. - Czy do pana nie dociera, że coś tu jest nie tak?! - wytrzymałość Westa sięgnęła granic. - Przecież gliny dobrze wiedzą, że moje aresztowanie nie miało podstaw, że wkrótce będą musieli mnie zwolnić. Więc czemu jeszcze tego nie zrobili? Zabrali mi sznurówki, ale zostawili pasek od spodni, proszę spojrzeć - mówił coraz bardziej gorączkowo. - Ten ich kolega po zawale potrzebuje szybko dawcy serca, tak? - Bez przesady. Nie sądzę, żeby choćby pańska grupa krwi odpowiadała tej, jaką ma Harry Callahan. Proszę spać spokojnie, sierżant Vincent jest dziś na nocnej służbie i obiecał trzymać nad panem pieczę - w głosie prawnika pobrzmiewała ironia. - Cóż złego może się panu stać? - W takim razie po co mnie tu jeszcze trzymają? Na pewno chcą się na mnie jakoś odegrać, a pana najwyraźniej mało to obchodzi. Greg Betelsen zatrzymał się w progu. - Obiecuję panu, że zrobię co się da, żeby pan wyszedł stąd jutro rano, ale - proszę się nie gniewać - jeśli się zastanowić, to istotnie nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan mieć przez parę godzin porządnego cykora. Tak byłoby sprawiedliwie, za to, co stało się temu policjantowi. Nie uważa pan? ...Dobranoc panie West. Pozostawiony samotnie w celi, Raymond West chwilowo nie rozpatrywał kwestii strachu jako zadośćuczynienia za krzywdę. Myśli Westa zaprzątał sierżant Vincent i jego ospowata, zacięta twarz, którą po raz pierwszy zobaczył u siebie w mieszkaniu, tuż po opuszczeniu symulatora. W zachowaniu tego człowieka była niepokojąca determinacja i Raymond dałby sobie rękę uciąć, że Vincent coś kombinował. Tylko co? W co ja się, u licha, władowałem?! * * * * * * Tym razem wejście Grega Betelsena do aresztu nie wypadło tak efektownie, jak poprzedniego dnia. Miał ściągniętą twarz i wyglądał na spiętego, nie dało się też ukryć, że wciąż nosi na sobie tę samą, przepoconą koszulę. - Callahan zmarł dziś w nocy - oznajmił sucho. - Przykro mi. - Tylko tyle? - Naprawdę bardzo mi przykro. Nie spałem całą noc; później już tylko o nim myślałem. Może mi pan wierzyć lub nie, ale nawet modliłem się za niego. Nie wyglądało, żeby Raymond zupełnie kłamał. Świadczyły o tym jego przekrwione, podkrążone oczy; co chwila mrugał powiekami, próbując pozbyć się spod nich ziarenek piasku. - Zdecydowałem się - powiedział apatycznie, lecz stanowczo. - Już nigdy więcej nie wsiądę do symulatora. Sprzedam go, albo rozmontuję do ostatniego modułu. Jeśli z tego może być jakaś pociecha dla nieboszczyka. - Niech pan lepiej nie składa pochopnych deklaracji. Nawiasem, musimy ustalić parę spraw, a nie mamy za wiele czasu. - Na co? Betelsen odchrząknął z zakłopotaniem. - Najpierw dwie wiadomości, niestety, obie złe. Nie mam dla pana nakazu zwolnienia, a po wtóre, sprawdziło się pańskie wczorajsze przypuszczenie: teraz, po śmierci Callahana, jego koledzy naprawdę chcą się na panu odegrać. Przynajmniej tak to zrozumiałem. Po raz pierwszy West spojrzał przytomnie, raczej zdziwiony niż przestraszony. - Dlaczego nie przyniósł pan nakazu zwolnienia, i… no właśnie, co oni mogą mi zrobić? - To mówiąc skinął głową w stronę pomieszczeń komisariatu, na końcu korytarza. Dobiegał stamtąd nieustanny gwar, od rana kręciło się tam mnóstwo ludzi. - Sędziego Kristela nie ma teraz w Edmonton, mam dowiadywać się o niego po południu, - Betelsen wyjaśnił pierwszą kwestię, - a to trochę za późno, jak na ich plany. Pokrótce przedstawił, na czym te plany polegają. - W tym nie ma sensu - powiedział West, kiedy prawnik skończył. - Przecież to jest kompletne bezprawie, każdy sąd wsadzi ich za ten numer do kryminału. W pierwszej kolejności Vincenta, bo nie wątpię, że to jego pomysł. Poza wszystkim to w końcu są policjanci, zawsze myślałem, że ich obowiązkiem jest pilnowanie, żeby prawo było przestrzegane. Ostatnią uwagę Betelsen skomentował pobłażliwym uśmiechem. Za chwilę jednak spoważniał. - Widzę, że teraz dla odmiany pan nie docenia ich pomysłowości. Zgoda, to co chcą zrobić, to bezprawie. Jednak przy obecnym prawodawstwie odnoszącym się do świata wirtualnego, sierżant Vincent - zakładając, że to faktycznie jego pomysł - może zostać oskarżony co najwyżej o wymuszenie na panu uczestnictwa w symulowanym scenariuszu. Pańskie przeżycia w Wirtuanii, choćby bardzo dramatyczne, w prawdziwym sądzie nie będą podlegały obiektywnej ocenie - chyba że scenariusz polegałby wyłącznie na fizycznym znęcaniu się nad panem. Ale tam przecież czeka na pana uczciwy proces - według praw wirtuańskich, ma się rozumieć. - No dobrze, załóżmy więc, że wezmę udział w tym procesie jako oskarżony i dostanę wyrok - Raymond West nie ustępował, choć przeczuwał, że gdzieś tu tkwi mina. - Jak w takiej sytuacji miałaby wyglądać moja odsiadka - powiedzmy - dwudziestu lat więzienia, przecież nie będę latami siedział w policyjnym symulatorze. - Pan w dalszym ciągu nie rozumie najważniejszego: nikt tam nie zamierza skazywać pana na więzienie. Proszę sobie przypomnieć, za jaki czyn będzie pan sądzony w Wirtuanii... - Betelsen zawiesił głos. - Dlatego muszę poznać jeszcze kilka szczegółów, jeśli moja obrona ma być skuteczna. Właściwie nie powinienem się jej podejmować w tych okolicznościach, ale przyznam, że skusiłem się. Brałem już udział w symulowanych rozprawach, jednak zawsze to nowe wyzwanie. - Spojrzał na zegarek. - Mamy mniej więcej dziesięć minut, zanim przyjdą po pana. Ostatnie słowa nieco zmroziły Westa i odebrały mu na dobre pewność siebie: „przyjdą po pana” - była w nich jakaś ponura nieuchronność. Wiedział, że tu, na głównym komisariacie, z pewnością wielu ludzi zwróci na niego uwagę, kiedy zacznie się awanturować z policjantami. Tak zrobię, postanowił. Muszę wreszcie pokazać, że potrafię zachować się jak twardy facet i żadna glina nie będzie mną komenderować. Spojrzał na korytarz, ale przed celą chwilowo nie było nawet jednego gliniarza, któremu mógłby się postawić, więc odwrócił się w stronę Betelsena. - Co chciałby pan wiedzieć? - spytał niecierpliwie. - Coś na temat pańskiego pierwszego udziału w Grze, ponoć miał pan tam zupełnie inną rolę? - Tak, byłem najemnikiem walczącym podczas wojny domowej w Południowej Tanui. Świetny scenariusz, ale nie postrzelałem sobie: już w czasie pierwszej akcji nasz dowódca wpakował nas w zasadzkę - w ogień kilkunastu snajperów; co za dupek! Wystrzelali cały oddział w dwie minuty. - Dostał pan kulę? - zainteresował się Betelsen. - Na szczęście zdążyłem się w porę wyłączyć. Ale od tamtej pory miewam lęki, poczucie, że ktoś stale trzyma mnie na celowniku. - No to nie wie pan, jak smakuje symulowana śmierć? - Proszę już przestać dręczyć mnie tym nieszczęsnym sierżantem. I tak będzie mi się śnił do końca życia. - Już dobrze, zostawmy Callahana. Jest jeszcze jedna ważna sprawa: mam nadzieję, że w tych obu scenariuszach występował pan pod różnymi nazwiskami? - Zawsze występuję jako Raymond West - obruszył się West. - Uważam, że mam całkiem niezłe nazwisko. Nie widziałem powodu, żeby go zmieniać na jakiegoś Johna Starka, czy kogoś w tym stylu. - Fatalnie - sapnął Betelsen, - wyciągną to jak dwa a dwa cztery. - Nie rozumiem. Prawnik z roztargnieniem pogładził podbródek, jakby spodziewał się znaleźć tam zarost. - Nieważne, przynajmniej na razie. Teraz jeszcze parę szczegółów z pańskiego ostatniego... hm... występu. Kiedy w kilkanaście minut później West potulnie wkroczył do pomieszczeń komisariatu, gdzie mieściły się symulatory, konwojowany przez dwóch barczystych policjantów oraz sierżanta Vincenta i Grega Betelsena, jego pierwszą reakcją było zadziwienie. Dziwił się mnogości zastosowań, jakie znajdowano dla symulatorów. Te, stojące rzędem wzdłuż ścian, na codzień i oficjalnie, służyły do szkolenia pracowników policji. Techniki wirtualne wciąż były drogie, ale w takim wypadku okazywały się nadzwyczaj tanie. Za dostęp do skrawka Wirtuanii i prosty scenariusz trzeba było słono zapłacić, ale za tysiące wystrzelonych pocisków, sprzęt, paliwo do samochodów, wreszcie samochody i ich zdemolowanie - już nie. Kosztowały procedury, które to wszystko tworzyły i zmuszały do działania, energia, która napędzała ów wykreowany świat. Ale dane do niego dawały się powielać za darmo w nieskończoność. Plotka głosiła, że służby specjalne poprzez symulatory wymuszały na ludziach zeznania. Jak wyglądał proces sądowy w wydaniu wirtuańskim? Tego jeszcze nie wiedział i ciekawość chwilami przeważała w Raymondzie nad strachem. Kiedy pakowano go do symulatora i podłączano elektrody, mógł o sobie powiedzieć, że jest w całkiem niezłym nastroju przez czekającą go próbą. Psuło go tylko napięte oblicze Grega Betelsena, gramolącego się do sąsiedniej kabiny. * * * * * * Na sali sądowej panował wręcz nieopisany gwar i trudno było się zorientować, kiedy zacznie się rozprawa, ciężko nawet było odgadnąć, kto jest kim w całym tym towarzystwie. Na przykład ławnicy: zgadywał, że są nimi osoby kręcące się w pobliżu wielkiej, nomen omen, ławy, ustawionej pod ścianą z prawej strony - ale pewności nie miał. Jedni notowali coś pośpiesznie na karteluszkach, inni krążyli dookoła, najwyraźniej szukając dla siebie odpowiedniego miejsca, jeszcze inni co chwila wstawali i siadali na swoich krzesłach, pozornie bez żadnego celu. Miejsca dla publiczności także trudno było uznać za ostoję porządku. Tylko sędzia, łatwy do rozpoznania po peruce i todze, siedział wielki, nieporuszony, patrząc z pobłażaniem na to zamieszanie. Istne wariatkowo, uznał Raymond West, rozglądając się dookoła; miał nadzieję, że wszystkie te rzeczy dziejące się wokół mają jakiś cel. Poczuł szarpnięcie za rękaw. - Niech już pan siada, to żenujące widowisko, niewarte uwagi. Spojrzał w dół na siedzącego Grega Betelsena. Zdumiał się faktem, że prawnik wygląda dokładnie tak samo, jak w normalnej rzeczywistości; właśnie sięgał po chusteczkę, żeby otrzeć spocone czoło, gdyż w sali panował upał nie mniejszy niż w areszcie. Raymond wcale nie kwapił się, żeby usiąść; Program dużą wiernością symulował zapachy. Zauważył, że sędzia sięga po wielki, jak tłuczek do ryb, młotek, przez co stało się oczywiste, że za chwilę rozprawa się jednak zacznie, choć nic więcej tego nie zwiastowało. - Proszę wstać, sąd idzie! Zakotłowało się i przez chwilę panował kompletny chaos, przy czym każdy nadzwyczaj szybko odnalazł swoje miejsce, a że wbrew zapowiedzi nikt więcej na salę nie wszedł, więc wszyscy jak na komendę usiedli i West, rad nierad, musiał zrobić to samo. Zapadła względna cisza. - Szanowni państwo, - zwrócił się sędzia do ławników, - zebraliśmy się tutaj, aby rozstrzygnąć o winie tego oto człowieka, Raymonda Westa - energicznym ruchem ręki wskazał w stronę oskarżonego. - Przecież to jasne, że jest winien - prychnął prokurator. - Na krzesło elektryczne z nim! - krzyknął. Prokurator - podobnie jak sędzia odziany w togę - mimo powagi stroju, nie sprawiał wrażenia osoby zanadto rozgarniętej