Lech Zaciura ODROBINA REALIZMU Odłożył słuchawkę i poczuł, że zaczyna się bać. Właściwie lęk towarzyszył Westowi przez cały czas, ale dotąd tkwił gdzieś wewnątrz, przykryty szczelnie warstewką irytacji. Raymondowi Westowi od początku nie szło i w związku z tym denerwował się - głównie na siebie samego. Jak to możliwe, że zachowywał się tak nieprofesjonalnie?! NIE-PRO-FE-SJO-NAL-NIE! Co za przekleństwo - pomyślał - w ten sposób nigdy nie dotrę do Medeirosa. A teraz jeszcze ten telefon do Jill. Zwyczajnie nie dodzwonił się, nie był nawet pewien, czy dobrze zapamiętał jej numer. „Profesjonalne” podejście nie pozwalało mu zapisać go na kartce. Stał więc bezczynnie w budce telefonicznej na rogu ulicy i rozglądał się nerwowo przez szklane ściany. Odrapane elewacje kamienic i ciemne otwory okien nie robiły o zmierzchu przyjaznego wrażenia; gdzieś tam mógł czaić się zabójca od Medeirosa, z policzkiem wtulonym w kolbę snajperskiego karabinu. West czuł się jak na rozpalonej patelni, każdy nerw jego ciała krzyczał, żeby natychmiast uciekać z tego miejsca. Opanuj się, przecież tu nikt nie używa snajperskiej broni - powtarzał sobie w duchu. Wyszedł na zewnątrz i, starając się nie okazywać pośpiechu, ruszył ulicą w kierunku hotelu. Facet z bramy oczywiście podążył za nim. Śledził Westa od dłuższego czasu, ale, przynajmniej na razie, nie stanowił zagrożenia. Był fantomem - to dawało się zauważyć na milę; algorytm, który nim kierował musiał być nadzwyczaj prymitywny i West nie mógł się nadziwić, dlaczego trzęsący połową miasta mafioso wysłał tak nędznego typa do śledzenia groźnego komandosa. Przynajmniej za takiego chciałby Raymond West uchodzić. Postanowił, że wciągnie faceta w jakiś zaułek i tam dobierze mu się do skóry, przyciśnie gnoja i wydusi z niego co się da. Może to jest jakiś punkt zaczepienia? Jednak to zadanie odłoży sobie na później - jak trochę odpocznie - uznał. Teraz wysiadka. * * * * * * Wygramolił się z wnętrza kabiny, uważając, żeby nie zaczepić o któryś z kabli (symulator Westa należał do starszych modeli), wyjął kartę z zapisanym stanem gry i machinalnie schował ją pod konsolą. Znajdował się w domu w Edmonton. To był jego dom - Raymonda Westa; rozpoznawał meble, stolik, fotele, kanapę i poduszkę na niej, z wyhaftowanym starym, dobrym Clintem Eastwoodem. Nie mógł sobie tylko przypomnieć, jak jest z biblioteczką. Chyba powinna stać w rogu, trzymał w niej jakieś książki? Czemu akurat książki? No nic, przypomni się. Poza tym wszystko się zgadzało i powoli wracało na swoje miejsce, także Molly. Wychyliła się zza kuchennych drzwi. - Jesteś nareszcie. I jak ci poszło? - Tak sobie - wzruszył ramionami. Kiedyś zawsze opowiadał jej swoje przygody, ostatnio jakoś rzadziej. - Zgłodniałeś? - Nie. Chociaż... - wspomnienie o obfitym, wirtualnym obiedzie sprzed godziny rozpłynęło się w ułamku sekundy - prawdę mówiąc zjadłbym konia z kopytami. - Zawsze tak jest, wydaje ci się, że objadasz się Bóg wie czym, a wyglądasz jakbyś od tygodni głodował. Zrób sobie choć kilka dni przerwy. Starała się, żeby nie wypadło to gderliwie. * * * * * * - Powiedz mi Ray - spytała Molly, kiedy siedzieli przy kolacji i West, bardziej już obecny ciałem i duchem, pałaszował kolejną porcję sałatki z krewetek, - co to za gra, którą teraz prowadzisz? Nadal walczysz w tej wojnie domowej u boku kaprala O’Donella? Potrząsnął głową, przełykając kęs. - To zupełnie inny scenariusz, z tamtego wypadłem. Teraz jestem wplątany w taką sensacyjną historyjkę. Dzieje się w Vellen, dużym portowym mieście, które jest punktem przerzutu heroiny. - Walka z gangami narkotykowymi? - Otóż właśnie - Raymond zagarnął na talerz następną porcję sałatki. - Jest tam kilka gangów, które zwalczają się wzajemnie, ale ostatnio ich wojny ustały. W Vellen pojawił się facet, który chce połączyć je w jedną, silną organizację i wygląda na to, że na razie mu się udaje. Nazywa się Medeiros i to wszystko, co o nim wiadomo. Policja jest oczywiście bezradna, schwytanie Medeirosa to robota dla samotnego zawodowca. Sporo zapłaciłem za ten scenariusz, więc chcę go rozpracować bez pudła. - Ta historia wygląda jak z połowy ubiegłego wieku - powiedziała Molly. - Znaczy? - Ach, półświatek wielkiego miasta, zadymione bary, samotny detektyw, jakaś femme fatale... Te rzeczy. - O, nie. Na takie sprawy nie ma tam miejsca. Jestem byłym komandosem, człowiekiem czynu, to podstawowa różnica. Nie działam też na prywatne zlecenie. Jest więcej akcji: pościgi, ucieczki, strzelaniny. - Rozumiem. Zaraz, zaraz - femme fatale? W głowie Raymonda zamigotało światełko. Ta artykulacja, zawieszony głos. Molly próbowała dowiedzieć się czegoś jeszcze. Czyżby była zazdrosna o jakąś mieszkankę Wirtuanii - o fantoma?! O Jill..? Nie było to niemożliwe i Raymonda ogarnęło przelotne poczucie próżności. Molly mogła nawet wykupić prawo dostępu do symulatora i poprzez Grę zatrudnić detektywa, aby śledził jej męża. To by wyjaśniało obecność tego typa w bramie: wcale nie musiał być cynglem Medeirosa. Odszukanie Raymonda w Wirtuanii stanowiło problemu. Co prawda od strony wyglądu fizycznego w wirtualnym świecie był zupełnie inną osobą, niż w rzeczywistości. I to jak inną. Uświadomiwszy to sobie, poczuł się nagle stary i znużony. - Jezu, znowu łamie mnie w kościach - poskarżył się. Molly położyła dłoń na jego dłoni. - Ray, od dawna proszę cię, żebyś tyle godzin nie wysiadywał w symulatorze. Brakuje mi cię, podczas, gdy ty sterczysz tam popołudniami, przypięty do niewygodnego fotela. Nic dziwnego, że cię wszystko boli. - To nie jest sprawa niewygodnego fotela, Molly. Ja się starzeję - jęknął - a opuszczając Grę tylko się w tym upewniam. - Co ty pleciesz. - A jak jest? Wiesz, ile ja tam mam lat? - niewiele ponad dwadzieścia. Jestem szybki i sprawny jak pantera, nie flaczeję. - Flaczejesz siedząc w symulatorze! Molly zdecydowanie przeszła ochota na czułości. Wstała od stołu z pasją zbierając naczynia. - Powiem ci, co się z tobą dzieje: jak zwykle pobawiłeś się przez popołudnie w supermana, potem zjadłeś smacznie kolację i teraz przyszła pora na tradycyjną chandrę - patrzyła Raymondowi prosto w twarz. - Oderwij się choć na trochę od tego bajkowego scenariusza i przyjrzyj się swojemu. Wydaje ci się nudny i ponury, prawda? Tylko, że ja mieszkam właśnie tu i mam dość ciągłego czekania na ciebie, podsuwania ci jedzenia i zgadywania, o czym właśnie myślisz. Bujasz gdzieś daleko wśród swoich wyimaginowanych wojen, a ja mam już tego zwyczajnie dość i chcę, żeby to do ciebie dotarło. Obserwował sposób, w jaki Molly trzymała talerze i bezwiednie zastanawiał się, czy włoży je do zmywarki, czy też grzmotnie nimi o podłogę. - Przepraszam - powiedział. - Nigdy nie chciałem, żebyś czuła się samotna. - Ale tak właśnie jest. West naprawdę czuł się głupio. Ależ ze mnie egoista - pomyślał. - Musiałbym przerwać scenariusz w połowie... - zaczął niepewnie. - Słuchaj Molly, czy nie możemy umówić się, że jeszcze ten jeden scenariusz rozegram do samego końca, a potem zrobię przerwę. Bardzo długą przerwę dla nas obojga. Zawieszę swoje prawo dostępu do Wirtuanii i wyrejestruję symulator. Ale najpierw skończę Grę, jeszcze tylko tą jedną. Zgoda? - Tobie już teraz przydałaby się przerwa - westchnęła Molly. - Dlaczego co chwila zerkasz w stronę pokoju? - Kiedy siedziałem w symulatorze wyrzuciłaś stamtąd moją biblioteczkę - zaryzykował. Chciał, żeby zabrzmiało to oskarżycielsko. - Jasne, - odparła - wyniosłam to wszystko do piwnicy. Na pewno trzymałeś w tej biblioteczce swoje ulubione kasety i płyty - podaj mi kilka tytułów, a od razu lecę do piwnicy po całą resztę. - Molly, nie upieraj się, żeby mnie sprawdzać na każdym kroku. Na twarzy Molly pojawiło się zatroskanie. - Z tobą naprawdę jest niedobrze. Ale niech będzie jak chcesz: dokończ swoją rozprawę z tym Medeirosem. Dotrzyj do bandziora i załatw go. Wycelowała palec w męża. - A potem szlaban. * * * * * * Tak się złożyło, że w następnych dniach Westowi poszło znacznie lepiej niż dotąd i akcja ruszyła do przodu. Najpierw zniknął „detektyw”, plączący się za nim krok w krok, potem okazało się, że Medeiros jednak coś przeczuwał i przygotował na komandosa małą niespodziankę. West wpadł w zasadzkę w bardzo głupi sposób i tylko własnej sprawności zawdzięczał, że nie zakończył przedwcześnie zabawy. Przy okazji wyrobił sobie zdanie na temat celności strzałów oddawanych przez żołnierzy Medeirosa - rozrzut był niewiarygodny. Czy ten scenariusz naprawdę jest tak wyrafinowany, jak go reklamowano? - zastanawiał się, kiedy już było po strachu i mógł na chłodno ocenić, co się wydarzyło. Mimo wszystko był zadowolony, że nie dosięgła go żadna z kul, zwłaszcza teraz, gdy Medeiros zaczynał się odkrywać. Znów opowiadał Molly swoje perypetie, a ona kręciła głową. Została dziewczyną Raymonda, kiedy w wesołym miasteczku wystrzelał jej pluszowego misia. Wtedy na komputerowej strzelnicy celowało się do fruwających Syriuszan (co po prawdzie należało do brzydkich przejawów szowinizmu), a Wirtuania była dopiero w powijakach: składała się dwóch labiryntowych miasteczek, otoczonych niezniszczalnym murem, za którym kończyły się dane do Programu. Teraz słuchała opowieści męża o wydarzeniach z pozornego świata, który wielkością dorównywał w dziesiątej części temu, w którym mieszkali realni ludzie. Prawdziwy przełom przyszedł w związku z Jill. West znów zaczynał powątpiewać, że z jego planu cokolwiek wyjdzie. Ale kiedy Jill rozpoczęła swój cykl recitali, wypadła tak znakomicie, że już drugiego wieczoru goniec przyniósł do lokalu „Carioca” kosz pełen kwiatów, butelkę najlepszego szampana i małą karteczkę z zaproszeniem na kolację. Rybka połknęła haczyk. Działania Medeirosa utwierdziły Westa w przekonaniu, że szef gangu nie jest fantomem kierowanym przez Program, lecz prawdziwym człowiekiem, który uczestniczy w Grze na takich samych zasadach, jak Raymond. Fakt, że nie potrafił zorganizować skutecznego zamachu budził pewne wątpliwości, ale West miał nadzieję, że jego rywalem jest jednak człowiek - co najwyżej zatrudniającym nieudolne fantomy. Z dreszczykiem emocji szykował się do finałowej rozprawy. * * * * * * - Wiesz Ray, myślę że stworzenie wirtualnego świata, to nie jest taki zły pomysł. W nim chyba naprawdę może być ciekawie. Molly wypowiedziała zupełnie normalnym tonem słowa, które wstrząsnęły Raymondem do głębi i wyrwały go z głębokiej zadumy. - Czy ty naprawdę to powiedziałaś? - spytał, szukając oznak szaleństwa na jej twarzy. Ale w spojrzeniu Molly odnalazł jedynie szary, pogodny spokój. - Ach, nie pomyśl tylko, że zmieniłam zdanie na temat twojego udziału w Grze. Nasza umowa nadal obowiązuje. - W takim razie nie rozumiem cię. W pozornym świecie nie jest ciekawie według twoich kryteriów, sama o tym wiesz. - Toteż się tam wcale nie wybieram. To znaczy, niezupełnie tam. - dodała pośpiesznie. - Kręcisz kochanie. - powiedział Raymond. Czuł się nieco skołowany. Ostatnio niemal stale myślał tylko o tym, w jaki sposób rozegrać decydującą rundę z Medeirosem. Dzięki obrotności Jill wiedział już kiedy i gdzie odbędzie się przekazanie dużego transportu heroiny, i że Medeiros zamierza osobiście wziąć udział w transakcji. - Coś ci pokażę - sięgnęła po egzemplarz „Naszego Życia” - W gazecie piszą, że są prowadzone prace nad nowym wirtualnym światem, tyle że zorganizowanym według reguł fantasy - rozumiesz: gobliny, krasnoludy, czary... - Molly niecierpliwie szperała w opcjach spisu treści szukając artykułu. Znalazła go, musnęła opuszkiem palca tytuł i na arkuszu ukazał się tekst wraz ze zdjęciami. - Nie rób takiej miny, zobacz lepiej co piszą na ten temat. Podają sporo szczegółów: opracowano pełną topografię i mitologię dla trzech krain, naturalnie wciąż się zastanawiają, jak nazwać cały świat - być może będzie to nawet Śródziemie. Są też rozbieżności dotyczące kanonów. Ale skoro kłócą się o takie drobiazgi, to projekt musi być już zaawansowany, co o tym myślisz? - Słyszałem o świecie fantasy - przyznał West - tylko niespecjalnie się nim interesowałem. Wtedy to było dopiero początkowe stadium, a tu, hm… no proszę. - Pamiętasz? - ciągnęła - kiedyś mówiłam ci, że dla mnie historia opowiedziana we „Władcy Pierścieni” jest bardziej prawdziwa niż rzeczywistość. Jasne, że to była przesada, ale Tolkien zawsze mnie wciągał. Teraz dowiaduję się, że sama mogłabym wziąć udział w czymś takim. To niesamowite! Raymond ochłonął z pierwszego zaskoczenia i górę zaczęła w nim brać ciekawość. - Co właściwie chciałabyś tam robić? - Byłabym czarodziejką - odparła. - Wyobrażasz sobie? Prawdziwą czarodziejką. - I odczarowałabyś moje chandry? - Jasne - pstryknęła palcami - hokus-pokus i złe nastroje ulatują w niebyt. Widzisz jakie to proste. Jest tylko jeden problem. Pochyliła się nad gazetą i wyświetliła w jednym z okien stopkę redakcyjną. - To stary numer, sprzed prawie miesiąca; ściągnęłam wszystkie nowsze, ale od tamtej pory nie napisali już wiele na ten temat. Była jakaś afera, ale trudno mi to zrozumieć, same ogólniki. Ponoć prace mają być kontynuowane, tylko że nigdzie już o tym nie piszą. Dziwne. Dla Raymonda nic nie było zanadto dziwne. Gra przeciwko królowi narkotyków, wyszperana przez Molly kraina fantasy i jego własny szarobury świat - wszystko to zlewało się w jakąś mieszaninę różnych rzeczywistości. Żadna z nich nie wydaje mi się realna - pomyślał. - Co miałbym dla ciebie zrobić? - Dowiedz się czegoś o świecie fantasy, masz swoje znajomości, kontakty. Może Dave będzie wiedział więcej? Przecież z tym projektem musiało się coś dziać przez ostatnie tygodnie. Tak, on będzie wiedział na pewno. - Nie ma sprawy - odrzekł. Sam był ciekaw. * * * * * * Słupki na ekranie pięły się w górę, choć niektóre robiły to wyraźnie szybciej od innych - nie wszystkie teleturnieje miały równe szanse w oczach holowidzów. Wkrótce liczyły się tylko dwa tytuły: „Gra o wszystko” i „Omnibus”. Prowadził ten drugi o cztery punkty procentowe, a ponieważ komputer zdążył przetrawić już około połowy napływających danych, zatem ostateczne wyniki nie powinny się zmienić o więcej niż trzy-cztery procenty w jedną lub drugą stronę. Tak czy siak, jeszcze nic pewnego, ocenił West z małym zatroskaniem. Jego szefowa Lena Virgo nie cierpiała „Omnibusa”, uważając ten popularny program za głupi i infantylny, West z kolei nie cierpiał swej szefowej, ergo - kibicował właśnie „Omnibusowi”. Właściwie tylko dlatego siedział jeszcze przed ekranem. Przeskalował tabelę, żeby różnica była bardziej czytelna i wtedy poczuł za plecami czyjąś obecność. Odwrócił głowę i ujrzał Davida Resnika. Zza drucianych oprawek patrzyła para małych, bystrych oczu. Małych, bo Resnik używał szkieł o jakiejś fantastycznej ogniskowej, bez nich był ślepy jak kret. - Widzę, że górą nasi, Ray. Chcesz, żebym zaniósł starej wyniki tej ankiety? - Dzięki za dobre chęci, jak wygra „Omnibus” sam jej to zaniosę. Jedna z niewielu przyjemności na tym padole. - Cóż, padół padołowi nierówny, nieprawdaż? - powiedział Resnik filozoficznie. Raymonda nie przestawała dziwić łagodna ironia, z jaką jego kumpel odnosił się do Wirtuanii. Tym bardziej, że Resnik zajmował się światami pozornymi i to dość praktycznie - włamywał się do nich, choć sam wcale - jak twierdził - nie korzystał z symulatora do zabawy w licencjonowane scenariusze. Jako stary przyjaciel, West był jednym z nielicznych wtajemniczonych w tę hackerską działalność Davida, i zapytał go kiedyś wprost, dlaczego nie próbował zwyczajnie wziąć udziału w Grze. „Jakie dane masz na dziś do opracowania?” - odparł pytaniem Resnik. Było tego sporo, w końcu wzięli jakiś ranking, założyli się i West przegrał. Później, kiedy po pracy siedzieli w barze, Resnik powiedział: „Myślę, że zabawa w statystyki i rankingi, to też rodzaj gry, nie uważasz? I przynajmniej można w nią wygrać coś konkretnego.” - dodał, egzekwując od Westa butelkę brandy. „Pomyśl, w tej chwili jedna trzecia graczy spędza dwie trzecie swego życia w symulatorach, a połowa z pozostałych połowę. Praktycznie przenieśli się do urojonego świata, tu tylko śpią, jedzą i - jak się uda - wydalają. Są psychopatami, na szczęście zbyt anemicznymi, żeby kogokolwiek skrzywdzić. To obłęd. Nie przyszło ci do głowy Ray, że dla mnie nasz świat może zwyczajnie wystarczyć? Prawdę mówiąc zawsze wolę mieć tę odrobinę realizmu, nawet jeśli ktoś uważa, że jest nudny.” „I mam w to uwierzyć?” - spytał West. „To już twoja sprawa” - odparł Resnik. Jednak bez względu na poglądy Davida Resnika, był on z pewnością osobą kompetentną, w sprawie pozornych rzeczywistości. I West teraz postanowił wykorzystać tę okoliczność. - Powiedz mi Dave, co wiesz o Śródziemiu? - Mnie o to pytasz? Zajrzyj sobie do Tolkiena. To spora księga, ale ciekawa - mam nadzieję, że nie stałeś się jeszcze wtórnym analfabetą. - Przestań się zgrywać Resnik, przecież doskonale wiesz, o co mi chodzi. David wzruszył ramionami. - W porządku, powiedzmy, że mniej więcej się orientuję. Tylko co właściwie interesuje cię w Śródziemiu? Było z tym spore zamieszanie. West opowiedział. - I Molly naprawdę chce wziąć w tym udział? - Resnik wyglądał na szczerze zdumionego, w jego głosie pobrzmiewała nawet nutka zawodu, jakby właśnie utracił jakieś złudzenie. - Byłem przekonany, że to ty szukasz dla siebie nowych atrakcji. - Sam się dziwię, ale tym razem to naprawdę nie ja. Raymond nie był ślepy, wiedział, że, mimo przyjaźni, David nie zrezygnował z udowadniania przed Molly, jaką mizerią wobec realnego życia jest komputerowe bohaterstwo. Nie przegapił ku temu żadnej okazji, kiedy tylko spotykali się razem. Ot, echa dawnej rywalizacji - pomyślał. - Wiesz, od jakiej strony interesują mnie światy wirtualne. Z tego co się orientuję, Molly nieprędko wybierze się do Śródziemia. Na pewno nie zwykłą drogą. - Ale przecież pisali, że prace są zaawansowane - zaoponował Raymond. - Sam czytałem o tym. Resnik z namysłem potarł szczeciniasty zarost. - To pewnie akurat prawda - powiedział. - Prace trwały od trzech lat, więc teraz zapewne mogliby na próbę otworzyć pierwsze krainy i sprawdzić, jak funkcjonuje świat fantasy przy - powiedzmy - dwustu kanałach dostępu. Większość postaci można zastąpić fantomami. Tylko że na razie tego nie zrobią. Wiesz, jaka jest różnica między Wirtuanią a Śródziemiem? - spytał. - Mam na myśli stronę techniczną. - Technologię Śródziemia otrzymaliśmy od Syriuszan - odparł West ostrożnie. Przynajmniej tyle wiedział na pewno. - To też. Ale główna różnica jest taka - wyjaśnił cierpliwie David - że do zbudowania Wirtuanii, gdzie zabawiasz się w najemników... - ...komandosów. - Jedna hołota. No więc cały ten świat zawiera się w superszybkich układach pamięci o ogromnych pojemnościach. Ponieważ liczba chętnych do wzięcia udziału w Grze stale rośnie, a brakuje miejsca na nowe scenariusze, więc w pierwszej kolejności dokłada się następne układy pamięci, żeby zmieścić tam więcej danych i w ten sposób poszerza się Wirtuanię o kolejne obszary. Tak to się rozwija od kilkunastu lat, dopóki kolejne generacje procesorów dają radę to wszystko przetworzyć. Syriuszańska technologia wirtualnego świata jest kompletnie inna: oni nam sprzedali gotową przestrzeń, rozumiesz? - Niezupełnie - przyznał West. - Bo to jest rzeczywiście trudne do pojęcia. Syriuszanie podchodzą do wszystkiego na swój własny sposób; niektóre ich wynalazki są zupełnie pokręcone, przynajmniej według naszych kryteriów. My tu się biedzimy, powiększamy mozolnie Wirtuanię o sztuczną pamięć, a oni mają nam do opylenia najprawdziwszą i prawie nieograniczoną przestrzeń. Ot tak, po prostu, jak dziurę od sera - reflektujesz na taki towar? - Ale ta dziura od sera podobno działała - nie ustępował Raymond. - Skoro mówisz o różnicach, to czym z punktu widzenia użytkownika różni się przestrzeń stworzona komputerowo przez Memory Unlimited, od tej, którą mamy z Atorii Syriusza? - Sęk w tym, że nie bardzo wiadomo, a różne tęgie głowy już się nad tym męczyły. Tyle, że nie doszły do niczego, więc w końcu naukowcy oddali pole dla programistów z Dragonsoftu, którzy mieli tworzyć otoczenie fantasy i zaczątki Śródziemia. Wyglądało, że faktycznie wszystko idzie dobrze, układali tam swoje klocki, ale potem coś się stało i prace przerwano z dnia na dzień. To, co ci pokazała Molly w gazecie, to zamknięcie sprawy. W „Naszym Życiu” nic o tym więcej nie przeczytasz, co najwyżej możesz zajrzeć do magazynów popularnonaukowych. Znajdziesz tam więcej szczegółów, ale na razie źródła informacji wyschły. Światowe zasoby to jedna samopowielająca się sieczka informacyjna; można się tylko dorobić bólu głowy. Wszystko, co dotyczy świata fantasy na zlecenie Światowej Rady Obrony przekazano nie wymienionemu z nazwy laboratorium i utajniono. Ludzie z zewnątrz, którzy byli związani z projektem Śródziemia nadzwyczaj gorliwie milczą na ten temat i unikają mediów jak ognia, albo w ogóle gdzieś się pochowali. - Ale dlaczego?! David rozłożył ręce, jak zwykł czynić, gdy miał jeszcze to i owo do dodania. - Tłumacząc to, co przedstawiano w oficjalnych raportach, można wnioskować, że ta obca technologia jest dla nas, powiedzmy, niekompatybilna. Najważniejsze jest jednak to, co podano w ostatnim raporcie, przed zakończeniem prac: okazało się, że przestrzeń, którą nam sprzedali Syriuszanie wcale nie jest pusta. Rozumiesz? Tam po prostu coś jest - COŚ z bardzo dużej litery. W każdym razie nadal nikt nie wie, czym jest ta przestrzeń, a tylko nieliczni, co tam w ogóle jest. Wielu sądzi, że Syriuszanie zwyczajnie wykręcili nam kawał. West pokręcił głową z niedowierzaniem. Naraz spojrzał na badawczo na Davida. - Ty to wiesz, Resnik. Włamałeś się tam, prawda? Resnik błysnął zębami w krzywym uśmiechu. - Byłeś tam! - Albo masz zbyt bujną wyobraźnię, Ray, albo wprost przeciwnie. Od jakiegoś czasu więcej wiesz o tym, co się dzieje w Wirtuanii niż w naszym bożym świecie. - Daj spokój, dosyć się już nasłuchałem wymówek. Powiem Molly, czego się domyślam i niech ci sama suszy głowę tym Śródziemiem. - Jak uważasz. Wiesz, jest jedna rzecz, którą od dawna chciałem ci powiedzieć, ale jakoś nie starczało mi odwagi: - Resnik wziął głęboki oddech, - ty ani trochę nie jesteś jej wart, ot co. To rzekłszy, odwrócił się szybko na pięcie i odszedł w stronę swojego terminala. - Zawsze mi to mówisz - mruknął West, ale cicho, już tylko do siebie. Spojrzał na ekran; wszystkie dane zostały już przetrawione, a na czele listy widniała „Gra o wszystko”, jednym punktem wyprzedzając „Omnibusa”. Jakim cudem to się mogło stać?! West domyślał się. Zamiast gadać z Resnikiem, powinien patrzeć w ekran i obserwować opracowywanie danych, wtedy ranking ułożyłby się pomyślnie. Bity i bajty są niczym innym, jak informatyczną mgiełką: potrafią rozpłynąć się na wszystkie strony, jeśli nie przypilnuje się ich wzrokiem. W takich chwilach trudno ukryć, że świat nie zawsze funkcjonuje jak należy. Szkoda. To była tylko drobna przykrość, ale szkoda. * * * * * * Pogodny, rześki wieczór był znakomitą porą na przeprowadzenie akcji, zwłaszcza, gdy została ona w takim trudzie przygotowana. Nad rozgrywką z Medeirosem West pracował przez ostatnie trzy dni, poświęcając temu cały wolny czas - mało jadł i spał, snuł się jak cień. Molly starała się nie ciosać mu kołków na głowie, tylko co jakiś czas rzucała w stronę męża ukradkowe, szybkie spojrzenia. Póki co, jeszcze nie wspominała o rozwodzie. W sumie wszystko zmierzało jednak do finału - właśnie podczas tej „sesji” w symulatorze. West miał po swojej stronie nie tylko gotowy plan działania, lecz i atut w postaci wiedzy o tym, co miało się wydarzyć owego wieczoru w Vellen. Było późno, u wejścia do portu panowała absolutna cisza, a wszystkie szychy narkotykowego gangu siedziały w małej stróżówce stojącej o paręnaście metrów od sterty skrzyń po sardynkach. Za skrzyniami stał ukryty Raymond West i wdychał zapierające dech rybie zapachy. Przede wszystkim jednak nasłuchiwał. Od strony zatoki dobiegł w pewnej chwili odgłos pracującego silnika, cichy, na granicy słyszalności. Wkrótce stał się nieco wyraźniejszy. A więc to już.., zdał sobie sprawę West, czując na grzbiecie gęsią skórkę. Był przygotowany na emocje, mimo to adrenalino mocno dawała znać o sobie. Drzwi stróżówki uchyliły się, wyszedł z niej wysoki mężczyzna i gestem przekazał do środka jakąś informację - tam wewnątrz był Medeiros! Położył dłoń na rewolwerze w kieszeni płaszcza. Przejęcie ładunku narkotyków miało nastąpić o jedenastej; byli punktualni, dranie. Z wnętrza wychyliła się jeszcze jedna głowa, rozmowa stała się głośniejsza. I wtedy właśnie to się wydarzyło. Z tyłu, za plecami Westa, rozległ się nagle cichy, stanowczy głos: - Ręce do góry, nie ruszać się. W normalnych warunkach, to znaczy gdzieś w połowie klasycznego, kryminalnego scenariusza, taka sytuacja wcale nie musiałaby zakończyć się wypadnięciem z Gry. Zawsze istniała możliwość, że po poddaniu się scenariusz da graczowi szansę na wykaraskanie się i kontynuowanie zabawy. Tu jednak sprawy zaszły już zbyt daleko, żeby Raymond miał po prostu unieść ręce do góry i grzecznie stanąć bez ruchu na celowniku mafijnej spluwy. Zamiast tego odwrócił się gwałtownie i zobaczył przed sobą... samotnego starszego mężczyznę. Mężczyzna ten nie trzymał w ręku żadnej broni, West momentalnie pojął też, że mówił on cicho tylko po to, aby ukryć swój podeszły wiek. Ten facet nie miał nic wspólnego z mafią, ani w ogóle pojęcia, co tu się naprawdę działo. Krótkim skokiem West dopadł go, zatykając mu dłonią usta i nozdrza. Upadli razem na ziemię. - Będziesz cicho dziadzie - syknął, - ani mru mru, bo kaplica. Ale dziad bynajmniej nie zamierzał być cicho. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, zaczął wić się na boki i wierzgać nogami, aż za którymś razem trafił butem w skrzynię i narobił łoskotu. West musiał go natychmiast jakoś uciszyć nie używając broni. „Jaka cholera cię tu przyniosła!” - jęknął w duchu. Zacisnął zęby i z desperacją przechylił głowę ofiary, wzmacniając uścisk aż do bielejących w mroku knykci, aż do bólu, coraz mocniej. Rozległo się ciche chrupnięcie, ciało mężczyzny przez chwilę zatrzepotało konwulsyjnie, po czym znieruchomiało i nagle zrobiło się jeszcze ciszej niż poprzednio. Wstał ociężale i wyszedł zza sterty skrzynek, które przed chwilą dawały mu ukrycie. Nie miał powodu, żeby się dalej chować. I tak było po wszystkim. Ciemne okno i zamknięte drzwi stróżówki, nieodległy trzask drzwiczek od samochodu, odgłos zapuszczanego silnika i gwałtowny pisk opon. W głębi zatoki, na nocnym niebie, rozbłysła na moment czerwona raca, bez wątpienia sygnał odwołania akcji. Wszystko to docierało do Westa stłumione, jakby przez ścianę z waty. Łomotało mu w skroniach, z trudem łapał powietrze. Stanowczo symulacje stawały się chwilami zbyt realistyczne. Miał wrażenie, jakby to w nim samym coś pękło i sparaliżowało ruchy. Nawet, jeśli przez jedną czy dwie pierwsze sekundy miał szansę, żeby podjąć pościg za bandytami, to nie uczynił absolutnie nic, żeby to zrobić. Stał bezradnie z opuszczonymi rękami i zdrewniałym głosem szeptał do siebie - koniec, wysiadka... * * * * * * Zwalisty mężczyzna energicznie wszedł, lub - określając bardziej adekwatnie - wparował do celi, od samego progu wyciągając dłoń w kierunku Raymonda Westa. Była pulchna i lepka od potu. - Greg Betelsen, - przedstawił się, - pan czekał na mnie. - Sądzi pan, że mógłbym mieć tu jakieś inne zajęcia, poza czekaniem? - Proszę się nie irytować, panie West. Tylko moment i przechodzimy do rzeczy. Okropne upały. Dysząc ciężko, Betelsen klapnął na krzesło i zaczął ocierać chusteczką czoło i szyję. Był zziajany, a ostra woń potu, jaką roztaczał wokół siebie, sprawiła, że West do litanii niewygód mogących spotkać aresztanta z mety doliczył brak klimatyzacji w celi. Czy możliwe, że ten wielki, zasapany grubas był jednym z lepszych prawników? Miał co do tego poważne wątpliwości, z drugiej strony nie widział innego wyjścia, jak tylko zdać się na Molly - pozostawało mu wierzyć, że wiedziała, co robi. Pozwolono mu się z nią skontaktować tylko raz, i w ciągu trzech minut musiał jej wytłumaczyć, o co chodzi. Było to o tyle trudne, że Raymond sam nie bardzo orientował się w całej tej sytuacji, która go spotkała. Żaden z policjantów nie raczył mu choćby słowem wyjaśnić, w co jest zamieszany, jedynie z min stróżów prawa wnioskował, że w nic dobrego. Ale przecież nie zrobił żadnej rzeczy, która mogłaby być niezgodna z prawem - w każdym razie do niczego takiego się nie poczuwał. - Rozumiem, że w pierwszej kolejności chciałby się pan dowiedzieć, za co pana aresztowano? - spytał Betelsen wysapawszy się nieco. - W pierwszej kolejności chciałbym się stąd natychmiast wynieść, ale skoro jest jakiś powód, dla którego nie mogę tego zrobić, to chętnie go poznam. - Wydaje mi się, że formalnie nie ma żadnego powodu. West zamrugał oczami. - Czy to znaczy, że mogę w każdej chwili wyjść z aresztu i wrócić do domu? Dlaczego w takim razie tu wylądowałem?! - Spokojnie, panie West. Nie powiedziałem, że może pan natychmiast opuścić celę, tylko że nie przedstawiono mi żadnego prawnego powodu, dla którego został pan tu osadzony - to drobna różnica. - Zręcznie sformułowane. Proszę mnie poprawić, jeśli czegoś nie pojąłem: o ile dobrze rozumiem, to siedzę tu bezprawnie - czy tak? - Nie znam jeszcze wszystkich aspektów pańskiego zatrzymania, ale wygląda, że faktycznie tak jest. - Dlaczego?! Rzucił szybkie spojrzenie w stronę korytarza. Stojący przed celą policjant odwrócił głowę w stronę Westa, w jego oczach czaił się niedobry błysk. Wszyscy policjanci patrzyli w ten sposób na Raymonda od chwili, gdy został tu przywieziony. Czyli od jakichś czterech godzin. - Właściwie - mówił dalej, ściszając nieco głos - to domyślam się, że moje aresztowanie miało jakiś związek z Grą, którą ostatnio prowadziłem przez symulator. Przyszli po mnie wkrótce po tym, jak skończyłem... zabawę. I myślę, że... hm... - Proszę kontynuować, okoliczności pańskiego aresztowania zarówno policja i pańska małżonka przedstawili mi dość oględnie. - Trudno tu dodać coś więcej. Skończyłem Grę, opuściłem symulator, a już po piętnastu minutach była u mnie policja. Mieli nakaz pierwszego stopnia i zneutralizowali nim wszystkie zamki w drzwiach - nawet nie pofatygowali się, żeby zapukać. Po prostu wleźli z buciorami do mieszkania, przez cały czas traktując mnie, jakbym był śmieciem. Z boku to może nawet zabawnie wyglądać: komandos powraca z Wirtuanii, a tu zjawiają się po niego jak po ścierę dwie gliny, z gumami do żucia w gębach. Dobry Boże, dobrze, że mojej żony przy tym nie było! Takie upokorzenie, że tylko się pod ziemię zapaść. - O co chodziło w tym pańskim scenariuszu? - Panie Betelsen, a czy pan nie mógłby mi wyjaśnić mojego położenia? Prawnik pochylił się na krześle w stronę Westa. Woń potu stała się jeszcze bardziej intensywna. - Dobrze, nie będę więc trzymał pana w niepewności. - Przez moment Betelsen zastanawiał się nad doborem słów. - Policji chodzi o to, że pan... kogoś zabił podczas swego pobytu w Wirtuanii. - Zabiłem? W jakim sensie? - zdumiał się West. - Wirtuania jest światem… wirtualnym, nikt tam nie żyje realnie, chyba, że ktoś, jak ja, uczestniczy w Grze poprzez symulator. Ale prawie wszystkie postacie to tylko wytwory programu. Jeśli chodzi im o tego fantoma, którego przypadkowo załatwiłem na samym końcu, to jestem w stanie udowodnić, że nie złamałem reguł scenariusza. Zresztą nawet gdyby, to za takie rzeczy nie wsadza się ludzi do więzienia, najwyżej można odebrać licencję na symulator. - Aresztu - sprostował Betelsen, - póki co jest pan w areszcie. A jeśli panu powiem, że to wcale nie był fantom? Westowi opadła szczęka. Trwał tak w osłupieniu dobrą chwilę. - To niemożliwe... - wykrztusił wreszcie. - Przecież to był staruszek, mógł mieć z sześćdziesiąt lat, albo i więcej! Żaden normalny człowiek nie wciela się w takie postacie. - Widać bywają wyjątki. Pańska ofiara miała na nazwisko Harry Callahan. Sierżant Harry Callahan, policjant. Tydzień temu przeszedł lekki atak serca i koledzy z wydziału zafundowali mu coś w rodzaju wycieczki do Wirtuanii: dodatkowe, wyimaginowane spacery w ciele zażywnego staruszka - co wieczór pół godziny na wybrzeżu wirtuańskiego morza. Wątpliwe, czy skuteczne, ale za to ostatnio modne jako uzupełniająca forma rekonwalescencji dla osób świeżo po zawale - tyle, że droga. Trzeba wynająć symulator ze specjalną klimatyzacją, a nie każdego na to stać - uśmiechnął się cierpko, ale widząc przestraszone oblicze Raymonda, ciągnął dalej poważnie - Tak więc złożyli mu się na te wieczorne spacery... - Czy coś się stało temu policjantowi? - przerwał West. W jego głosie słychać było cały niepokój. Greg Betelsen pokręcił głową. - Niestety, nowy zawał, tym razem masywny. Callahan leży teraz na oddziale intensywnej terapii i jeśli szybko nie znajdą dla niego dawcy nowego serca, to rokowania są bardzo złe. Podłączyli go już nawet do bezpłatnego symulatora dla umierających, jak tych wszystkich z zespołami płucno-sercowymi i nowotworami - to ponoć pozwala zaoszczędzić cierpień przed śmiercią. Mówią, że nawet… uprzyjemnić ją. - Ale jak to się mogło stać?! - jęknął Raymond. - Przecież wyłączył się, gdy tylko zaczęła się ta cała awantura, w którą zresztą sam się wpakował. To nie może być aż taki stres. - Jak pan się wyłącza, gdy chce pan natychmiast przerwać swój udział w Grze? - zaciekawił się Betelsen. - Różnie, najczęściej mówię sobie „wysiadka” - odparł. - Prawie każdy gracz wymyśla na własny użytek takie słowo-wytrych i powtarza je w myślach, kiedy chce natychmiast wycofać się z Wirtuanii. Ale normalnie wystarcza sama siła woli; tak skonstruowano Program. - Jednak Callahanowi z jakiegoś powodu nie udało się tego zrobić - powiedział Betelsen. - Wpadł w panikę, albo stracił poczucie, co jest rzeczywistością; nie wiadomo. Pozostał w Wirtuanii do końca. A ja skręciłem mu kark - pomyślał z przerażeniem West. Chryste Panie! Wzdrygnął się na wspomnienie trzasku, jaki wydał z siebie łamany kręgosłup. Cholerny, ciemny służbisto, czemuś ty się tam pchał..?! - O finał może być pan spokojny - powiedział prawnik. - Jest oczywiste, że konflikt scenariuszy wystąpił całkowicie przypadkowo. Nie mieli najmniejszego prawa pana aresztować. Będzie pan mógł ich zaskarżyć za to do sądu. Oczy Raymonda Westa przypominały dwa wielkie spodki. - Błagam, niech mnie pan stąd natychmiast wyciągnie - wychrypiał. Betelsen, który z pewnym trudem podniósł swoje korpulentne ciało z krzesła i szykował się do wyjścia, przeniósł na swego klienta pełne niesmaku spojrzenie. - Niechże się pan weźmie w garść, West. Jeszcze trochę i będzie pan wolny. Policja upiera się, żeby przetrzymać tu pana jak najdłużej, tak więc muszę skontaktować się z sędzią Kristelem, żeby uzyskać nakaz natychmiastowego zwolnienia. To nie powinno potrwać długo. - Ile? - Jest już dość późno, więc pewnie do rana. Są wściekli, ale nie zjedzą pana przez ten czas. - Czy do pana nie dociera, że coś tu jest nie tak?! - wytrzymałość Westa sięgnęła granic. - Przecież gliny dobrze wiedzą, że moje aresztowanie nie miało podstaw, że wkrótce będą musieli mnie zwolnić. Więc czemu jeszcze tego nie zrobili? Zabrali mi sznurówki, ale zostawili pasek od spodni, proszę spojrzeć - mówił coraz bardziej gorączkowo. - Ten ich kolega po zawale potrzebuje szybko dawcy serca, tak? - Bez przesady. Nie sądzę, żeby choćby pańska grupa krwi odpowiadała tej, jaką ma Harry Callahan. Proszę spać spokojnie, sierżant Vincent jest dziś na nocnej służbie i obiecał trzymać nad panem pieczę - w głosie prawnika pobrzmiewała ironia. - Cóż złego może się panu stać? - W takim razie po co mnie tu jeszcze trzymają? Na pewno chcą się na mnie jakoś odegrać, a pana najwyraźniej mało to obchodzi. Greg Betelsen zatrzymał się w progu. - Obiecuję panu, że zrobię co się da, żeby pan wyszedł stąd jutro rano, ale - proszę się nie gniewać - jeśli się zastanowić, to istotnie nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan mieć przez parę godzin porządnego cykora. Tak byłoby sprawiedliwie, za to, co stało się temu policjantowi. Nie uważa pan? ...Dobranoc panie West. Pozostawiony samotnie w celi, Raymond West chwilowo nie rozpatrywał kwestii strachu jako zadośćuczynienia za krzywdę. Myśli Westa zaprzątał sierżant Vincent i jego ospowata, zacięta twarz, którą po raz pierwszy zobaczył u siebie w mieszkaniu, tuż po opuszczeniu symulatora. W zachowaniu tego człowieka była niepokojąca determinacja i Raymond dałby sobie rękę uciąć, że Vincent coś kombinował. Tylko co? W co ja się, u licha, władowałem?! * * * * * * Tym razem wejście Grega Betelsena do aresztu nie wypadło tak efektownie, jak poprzedniego dnia. Miał ściągniętą twarz i wyglądał na spiętego, nie dało się też ukryć, że wciąż nosi na sobie tę samą, przepoconą koszulę. - Callahan zmarł dziś w nocy - oznajmił sucho. - Przykro mi. - Tylko tyle? - Naprawdę bardzo mi przykro. Nie spałem całą noc; później już tylko o nim myślałem. Może mi pan wierzyć lub nie, ale nawet modliłem się za niego. Nie wyglądało, żeby Raymond zupełnie kłamał. Świadczyły o tym jego przekrwione, podkrążone oczy; co chwila mrugał powiekami, próbując pozbyć się spod nich ziarenek piasku. - Zdecydowałem się - powiedział apatycznie, lecz stanowczo. - Już nigdy więcej nie wsiądę do symulatora. Sprzedam go, albo rozmontuję do ostatniego modułu. Jeśli z tego może być jakaś pociecha dla nieboszczyka. - Niech pan lepiej nie składa pochopnych deklaracji. Nawiasem, musimy ustalić parę spraw, a nie mamy za wiele czasu. - Na co? Betelsen odchrząknął z zakłopotaniem. - Najpierw dwie wiadomości, niestety, obie złe. Nie mam dla pana nakazu zwolnienia, a po wtóre, sprawdziło się pańskie wczorajsze przypuszczenie: teraz, po śmierci Callahana, jego koledzy naprawdę chcą się na panu odegrać. Przynajmniej tak to zrozumiałem. Po raz pierwszy West spojrzał przytomnie, raczej zdziwiony niż przestraszony. - Dlaczego nie przyniósł pan nakazu zwolnienia, i… no właśnie, co oni mogą mi zrobić? - To mówiąc skinął głową w stronę pomieszczeń komisariatu, na końcu korytarza. Dobiegał stamtąd nieustanny gwar, od rana kręciło się tam mnóstwo ludzi. - Sędziego Kristela nie ma teraz w Edmonton, mam dowiadywać się o niego po południu, - Betelsen wyjaśnił pierwszą kwestię, - a to trochę za późno, jak na ich plany. Pokrótce przedstawił, na czym te plany polegają. - W tym nie ma sensu - powiedział West, kiedy prawnik skończył. - Przecież to jest kompletne bezprawie, każdy sąd wsadzi ich za ten numer do kryminału. W pierwszej kolejności Vincenta, bo nie wątpię, że to jego pomysł. Poza wszystkim to w końcu są policjanci, zawsze myślałem, że ich obowiązkiem jest pilnowanie, żeby prawo było przestrzegane. Ostatnią uwagę Betelsen skomentował pobłażliwym uśmiechem. Za chwilę jednak spoważniał. - Widzę, że teraz dla odmiany pan nie docenia ich pomysłowości. Zgoda, to co chcą zrobić, to bezprawie. Jednak przy obecnym prawodawstwie odnoszącym się do świata wirtualnego, sierżant Vincent - zakładając, że to faktycznie jego pomysł - może zostać oskarżony co najwyżej o wymuszenie na panu uczestnictwa w symulowanym scenariuszu. Pańskie przeżycia w Wirtuanii, choćby bardzo dramatyczne, w prawdziwym sądzie nie będą podlegały obiektywnej ocenie - chyba że scenariusz polegałby wyłącznie na fizycznym znęcaniu się nad panem. Ale tam przecież czeka na pana uczciwy proces - według praw wirtuańskich, ma się rozumieć. - No dobrze, załóżmy więc, że wezmę udział w tym procesie jako oskarżony i dostanę wyrok - Raymond West nie ustępował, choć przeczuwał, że gdzieś tu tkwi mina. - Jak w takiej sytuacji miałaby wyglądać moja odsiadka - powiedzmy - dwudziestu lat więzienia, przecież nie będę latami siedział w policyjnym symulatorze. - Pan w dalszym ciągu nie rozumie najważniejszego: nikt tam nie zamierza skazywać pana na więzienie. Proszę sobie przypomnieć, za jaki czyn będzie pan sądzony w Wirtuanii... - Betelsen zawiesił głos. - Dlatego muszę poznać jeszcze kilka szczegółów, jeśli moja obrona ma być skuteczna. Właściwie nie powinienem się jej podejmować w tych okolicznościach, ale przyznam, że skusiłem się. Brałem już udział w symulowanych rozprawach, jednak zawsze to nowe wyzwanie. - Spojrzał na zegarek. - Mamy mniej więcej dziesięć minut, zanim przyjdą po pana. Ostatnie słowa nieco zmroziły Westa i odebrały mu na dobre pewność siebie: „przyjdą po pana” - była w nich jakaś ponura nieuchronność. Wiedział, że tu, na głównym komisariacie, z pewnością wielu ludzi zwróci na niego uwagę, kiedy zacznie się awanturować z policjantami. Tak zrobię, postanowił. Muszę wreszcie pokazać, że potrafię zachować się jak twardy facet i żadna glina nie będzie mną komenderować. Spojrzał na korytarz, ale przed celą chwilowo nie było nawet jednego gliniarza, któremu mógłby się postawić, więc odwrócił się w stronę Betelsena. - Co chciałby pan wiedzieć? - spytał niecierpliwie. - Coś na temat pańskiego pierwszego udziału w Grze, ponoć miał pan tam zupełnie inną rolę? - Tak, byłem najemnikiem walczącym podczas wojny domowej w Południowej Tanui. Świetny scenariusz, ale nie postrzelałem sobie: już w czasie pierwszej akcji nasz dowódca wpakował nas w zasadzkę - w ogień kilkunastu snajperów; co za dupek! Wystrzelali cały oddział w dwie minuty. - Dostał pan kulę? - zainteresował się Betelsen. - Na szczęście zdążyłem się w porę wyłączyć. Ale od tamtej pory miewam lęki, poczucie, że ktoś stale trzyma mnie na celowniku. - No to nie wie pan, jak smakuje symulowana śmierć? - Proszę już przestać dręczyć mnie tym nieszczęsnym sierżantem. I tak będzie mi się śnił do końca życia. - Już dobrze, zostawmy Callahana. Jest jeszcze jedna ważna sprawa: mam nadzieję, że w tych obu scenariuszach występował pan pod różnymi nazwiskami? - Zawsze występuję jako Raymond West - obruszył się West. - Uważam, że mam całkiem niezłe nazwisko. Nie widziałem powodu, żeby go zmieniać na jakiegoś Johna Starka, czy kogoś w tym stylu. - Fatalnie - sapnął Betelsen, - wyciągną to jak dwa a dwa cztery. - Nie rozumiem. Prawnik z roztargnieniem pogładził podbródek, jakby spodziewał się znaleźć tam zarost. - Nieważne, przynajmniej na razie. Teraz jeszcze parę szczegółów z pańskiego ostatniego... hm... występu. Kiedy w kilkanaście minut później West potulnie wkroczył do pomieszczeń komisariatu, gdzie mieściły się symulatory, konwojowany przez dwóch barczystych policjantów oraz sierżanta Vincenta i Grega Betelsena, jego pierwszą reakcją było zadziwienie. Dziwił się mnogości zastosowań, jakie znajdowano dla symulatorów. Te, stojące rzędem wzdłuż ścian, na codzień i oficjalnie, służyły do szkolenia pracowników policji. Techniki wirtualne wciąż były drogie, ale w takim wypadku okazywały się nadzwyczaj tanie. Za dostęp do skrawka Wirtuanii i prosty scenariusz trzeba było słono zapłacić, ale za tysiące wystrzelonych pocisków, sprzęt, paliwo do samochodów, wreszcie samochody i ich zdemolowanie - już nie. Kosztowały procedury, które to wszystko tworzyły i zmuszały do działania, energia, która napędzała ów wykreowany świat. Ale dane do niego dawały się powielać za darmo w nieskończoność. Plotka głosiła, że służby specjalne poprzez symulatory wymuszały na ludziach zeznania. Jak wyglądał proces sądowy w wydaniu wirtuańskim? Tego jeszcze nie wiedział i ciekawość chwilami przeważała w Raymondzie nad strachem. Kiedy pakowano go do symulatora i podłączano elektrody, mógł o sobie powiedzieć, że jest w całkiem niezłym nastroju przez czekającą go próbą. Psuło go tylko napięte oblicze Grega Betelsena, gramolącego się do sąsiedniej kabiny. * * * * * * Na sali sądowej panował wręcz nieopisany gwar i trudno było się zorientować, kiedy zacznie się rozprawa, ciężko nawet było odgadnąć, kto jest kim w całym tym towarzystwie. Na przykład ławnicy: zgadywał, że są nimi osoby kręcące się w pobliżu wielkiej, nomen omen, ławy, ustawionej pod ścianą z prawej strony - ale pewności nie miał. Jedni notowali coś pośpiesznie na karteluszkach, inni krążyli dookoła, najwyraźniej szukając dla siebie odpowiedniego miejsca, jeszcze inni co chwila wstawali i siadali na swoich krzesłach, pozornie bez żadnego celu. Miejsca dla publiczności także trudno było uznać za ostoję porządku. Tylko sędzia, łatwy do rozpoznania po peruce i todze, siedział wielki, nieporuszony, patrząc z pobłażaniem na to zamieszanie. Istne wariatkowo, uznał Raymond West, rozglądając się dookoła; miał nadzieję, że wszystkie te rzeczy dziejące się wokół mają jakiś cel. Poczuł szarpnięcie za rękaw. - Niech już pan siada, to żenujące widowisko, niewarte uwagi. Spojrzał w dół na siedzącego Grega Betelsena. Zdumiał się faktem, że prawnik wygląda dokładnie tak samo, jak w normalnej rzeczywistości; właśnie sięgał po chusteczkę, żeby otrzeć spocone czoło, gdyż w sali panował upał nie mniejszy niż w areszcie. Raymond wcale nie kwapił się, żeby usiąść; Program dużą wiernością symulował zapachy. Zauważył, że sędzia sięga po wielki, jak tłuczek do ryb, młotek, przez co stało się oczywiste, że za chwilę rozprawa się jednak zacznie, choć nic więcej tego nie zwiastowało. - Proszę wstać, sąd idzie! Zakotłowało się i przez chwilę panował kompletny chaos, przy czym każdy nadzwyczaj szybko odnalazł swoje miejsce, a że wbrew zapowiedzi nikt więcej na salę nie wszedł, więc wszyscy jak na komendę usiedli i West, rad nierad, musiał zrobić to samo. Zapadła względna cisza. - Szanowni państwo, - zwrócił się sędzia do ławników, - zebraliśmy się tutaj, aby rozstrzygnąć o winie tego oto człowieka, Raymonda Westa - energicznym ruchem ręki wskazał w stronę oskarżonego. - Przecież to jasne, że jest winien - prychnął prokurator. - Na krzesło elektryczne z nim! - krzyknął. Prokurator - podobnie jak sędzia odziany w togę - mimo powagi stroju, nie sprawiał wrażenia osoby zanadto rozgarniętej. - Panie Markoff - powiedział sędzia - chciałbym zwrócić pańską uwagę, że musimy się trzymać pewnych reguł postępowania obowiązujących sąd. Czy potrafiłby pan jak należy odczytać najpierw akt oskarżenia? Prokurator wzruszył ramionami i zerkając w otwartą dłoń wyrecytował: - Dowody wskazują, że wczoraj, późnym wieczorem, Raymond West zamordował z premedytacją emerytowanego sierżanta policji, Jamesa Bonda. Czy oskarżony przyznaje się do tego czynu? - To on się tak nazwał..? - prychnął West zdumiony. - Tego już za wiele, oskarżony podważa swoim zachowaniem powagę sądu! - wybuchnął znowu prokurator. - Dlaczego nie możemy go posłać od razu na krzesło? - spytał niemal błagalnie. Betelsen poderwał się na nogi. - Stulże swoją jadaczkę Markoff! To sąd, nie kapturowy trybunał. Powstało nowe zamieszanie, w wyniku czego sędzia zmuszony był użyć swego tłuczka na ryby dla przywrócenia porządku na sali. Rozgardiasz przeszkodził dwóm ławnikom w drzemce: gwałtownie obudzeni zerwali się i zaczęli energicznie klaskać. Chwilę potem siedzieli na swoich miejscach i pochrapywali jak poprzednio. - Ależ nam przydzielili prokuratora - szepnął Betelsen. - Nie dość, że fantom, to na dodatek idiota! - Myślałem, że to dobrze - odszepnął Raymond. - Bynajmniej. Sęk w tym, że takie typy bywają dziwnie skuteczne. Musimy zrobić wszystko, żeby odroczyć rozprawę albo ją przeciągać jak tylko się da. - W takim razie niech pan coś zrobi, w końcu jest pan moim adwokatem. - Właśnie zaczynam tego żałować. Tymczasem wezwano świadka. - Kapral O’Donell - zaanonsował sekretarz. Kapral natychmiast zmaterializował się w miejscu przeznaczonym dla świadków. Zamrugał oczami, jakby zaskoczony swą niespodziewaną obecnością. - Sprzeciw! - krzyknął Betelsen. - O’Donell nie może wziąć udziału w rozprawie, należąc do zupełnie innego scenariusza. - Sprzeciw oddalony. Markoff, - zwrócił się sędzia do prokuratora, - ma pan okazję zdobyć się wreszcie na coś sensownego; niech pan jej nie zaprzepaści. I proszę się streszczać, nie mamy za wiele czasu. Ostatnie słowa sędziego skierowane były już do wszystkich obecnych na sali sądowej. - Panie O’Donell, - zaczął prokurator, - znamy pańską przeszłość jako dowódcy oddziału najemników. Czy w oskarżonym rozpoznaje pan jednego ze swych podkomendnych? - Tak - odparł kapral. - To dość obciążająca dla pana okoliczność, panie West, nieprawdaż? Z boku dobiegło ostrzegawcze syknięcie Betelsena. - Nie zabiłem wtedy nikogo - odparł Raymond najspokojniej jak potrafił. - To ja zginąłem, kapral O’Donell zresztą też. Czy istnieje prawo pozwalające powoływać na świadków osoby, które nie żyją? Znów rozległo się ciche syknięcie. - (Źle... trzeba było zaprzeczyć wszystkiemu...) - Nie ma prawa, które by tego zabraniało - wtrącił się sędzia. - Tak samo, jak nie istnieje reguła, że nieżyjący świadkowie są mniej wiarygodni od żyjących. To chyba oczywiste. - Jakie zadania miał do wykonania wasz oddział? - podjął prokurator, ponownie kierując pytanie w stronę Westa. - (Nic nie wiesz o żadnych zadaniach!...) West wzruszył ramionami. - Dywersja na tyłach wroga, jak to w wojnie podjazdowej. - Terroryzm, zbiorowe egzekucje, czystki - podrzucił uprzejmie O’Donell. Raymond nie miał już nic do dodania. - Myślę, że to przesądza sprawę - rzekł prokurator tonem, który nie pozostawiał cienia wątpliwości, iż istotnie uważa on sprawę za przesądzoną. - Człowiek, który bierze udział w tak wynaturzonych scenariuszach najwyraźniej czerpie przyjemność z zadawania cierpień i uśmiercania innych ludzi. Skoro nie potrafił zaspokoić swoich zbrodniczych instynktów w poprzednim wcieleniu, więc gdy tylko nadarzyła się okazja zamordował z zimną krwią samotnego staruszka. Zrobił to dla zabawy. Markoff wziął głębszy oddech. - Proszę wysokiego sądu o skazanie oskarżonego Westa na karę śmierci. Miejsce tego zwyrodnialca jest na krześle elektrycznym! - Nie zgadzam się z tą interpretacją - zaprotestował adwokat. - Wysoki sądzie, jak wiemy Raymond West był sprawcą śmierci zupełnie przypadkowym. Jako detektyw walczył z narkotykową mafią i nie mógł przewidzieć, że w jego rozprawę z gangiem wplącze się ktoś postronny. Fakt, że mój klient w poprzednim scenariuszu grał rolę najemnika nie przesądza o jego zbrodniczym charakterze. Tym bardziej, że wcześniej nie zabił nikogo, to chyba dobrze o nim świadczy. Jego przeszłość z poprzedniego wcielenia nie powinna mieć wpływu na obecną sprawę. - Obawiam się, że nie mogę panu przyznać racji, Betelsen - powiedział sędzia, sprawiając wrażenie naprawdę zmartwionego tą okolicznością. - Pański klient doprawdy niewiele ma na swoją obronę. To, że poprzednio nie zabił nikogo wynika wyłącznie z faktu, że sam szybko został zabity. - Ależ to nie jest właściwa interpretacja... - Panie Betelsen, - sędzia westchnął, - wygląda pan na rozsądnego prawnika... proszę nie psuć nam tego wrażenia. I tak ślimaczymy się już za długo. West wstał z mocnym postanowieniem wyrażenia się, co sądzi o takim procesie, ale czyjaś dłoń pociągnęła go z tyłu za ubranie, sadzając ponownie. - Niech pan uważa - dobiegł go gorączkowy szept adwokata. - Musimy złożyć wniosek o zarządzenie badań psychiatrycznych, w tej chwili to jedyna możliwość, żeby rozprawa została przedłużona, albo nawet odroczona. Jeśli się nie mylę ta procedura nadal działa. - Kto miałby zostać poddany tym badaniom? Tym razem zdumiony był Betelsen. - Oczywiście pan. Raymond nagle wybuchnął niemal histerycznym śmiechem. - Ja?! Z całego tego towarzystwa to ja miałbym być badany przez psychiatrę? Ależ to czysty obłęd! - Proszę o zachowanie powagi. Chciał pan coś dodać, panie West? - Tak, chciałbym wiedzieć, czy możemy już zakończyć tę szopkę. - Rozumiem, że chciałby pan usłyszeć wyrok. - Najwyższy czas, jeśli mam uniknąć zbzikowania. Jeszcze trochę i naprawdę będą mi potrzebne badania psychiatryczne. - On jest nie tylko bandytą, ale na dodatek arogantem. Na krzesło z nim! - ryknął prokurator Markoff. - Taaa... sądzę, że to będzie sprawiedliwy wyrok - przyznał sędzia z namysłem, po czym raz jeszcze walnął tłuczkiem w stół. - Zarządzam koniec rozprawy! * * * * * * Natychmiast, gdy tylko ogłoszono wyrok w sprawie Raymonda Westa, rozległy się brawa; to na dźwięk uderzenia kończącego rozprawę ławnicy poderwali się w spontanicznym aplauzie (podczas rozprawy pospali się co do jednego jak susły). Czy ich nikt nie powinien zapytać o zdanie w mojej sprawie? - zastanowił się West. Ale skoro nie uważali... W sumie mało go to obchodziło. - I coś ty człowieku najlepszego zrobił?! - Daj mi spokój Betelsen, mam już dość tego cyrku - odpalił West. - Niech to się wreszcie skończy, wszystko jedno jak. - W takim razie bywaj komandosie - rzekł Betelsen. - Powinienem ci chyba życzyć powodzenia, ale nie chcę być złośliwy. Opowiesz mi, jak było, kiedy się skończy ta historia, ja nie mam tu już nic do roboty - dodał i zniknął. Podeszli dwaj strażnicy. - Mamy obowiązek cię odprowadzić - rzekł wyższy. - Dokąd? - Do celi śmierci, ma się rozumieć - powiedział niższy. - Jasne, przecież wiem, ale... tak od razu? - Wszystkich nas obowiązują przyśpieszone procedury. Wyższy odchrząknął z zakłopotaniem. - Mam nadzieję, że nas rozumiesz. - Nie ma sprawy - Raymonda coraz bardziej irytował absurd sytuacji. - To dobrze - odetchnęli z ulgą obaj. - Baliśmy się, że będziesz się stawiał. Wyszli z sali sądowej żegnani owacją na stojąco. Bez większych oporów West dał się przeprowadzić do następnej sali, która, wedle słów niższego strażnika, miała być celą śmierci. Tuż za progiem Westa zatkało. Pomieszczenie było obszerne i niemal zupełnie puste, tylko w samym jego środku stał jedyny mebel - krzesło elektryczne. Na jednej ze ścian znajdowała się konsola z kilkoma archaicznie dużymi wskaźnikami i wajchami, przy których krzątał się samotnie technik. Pozostałe ściany były nagie i połyskiwały siną lamperią. To nie była cela, w której skazańcy oczekują na wykonanie wyroku, to była cela, gdzie wykonuje się wyroki. Raymondowi zdawało się nawet, że wyczuwa w powietrzu zastarzały swąd spalenizny i zrobiło mu się niedobrze. Uznał, że wystarczy tych atrakcji. - Wysiadka - powiedział. I... nic się nie stało. Nadal znajdował się w tej samej sali z krzesłem elektrycznym pośrodku, także technik nadal stał gdzie poprzednio, ciepło mrucząc coś pod adresem czerwonej dźwigni na konsoli. West przełknął z wysiłkiem ślinę. - Wysiadka - powtórzył głośno i chrapliwie, zarazem koncentrując całą swą wolę na wyłączeniu się z symulatora. Ale i tym razem nie było żadnego efektu. Tylko technik przestał mamrotać, zamiast tego powiedział: - Wszystko w porządku, zadziała za pierwszym razem. - Oszaleliście - wychrypiał Raymond. - Nie możecie wykonać na mnie tego wyroku! Technik podniósł wzrok znad pulpitu. - Dlaczego mamy nie wykonać wyroku? - spytał rzeczowo. - Wszystko jest przygotowane, a ty jesteś skazańcem i doprawdy nie widzę dla ciebie innego losu. Obrzucił karcącym spojrzeniem obu strażników. - Ejże, chłopaki, trzymajcie go mocno i porządnie - to były komandos, jest niebezpieczny. Powinniście go skuć kajdankami, przecież to jasne, że będzie się wyrywał. Komandos! W umyśle Westa zapaliła się iskierka nadziei i przywołała go do zimnego spokoju. Przecież nadal jest w Wirtuanii komandosem, poza tym nie założono mu kajdanek, a strażnicy są fantomami; to oznaczało, że scenariusz dawał Westowi szansę. Nie czekając aż reprymenda technika odniesie skutek, z całych sił napiął mięśnie i błyskawicznym ruchem uwolnił ręce, cofając się o krok. Wyższy ze strażników w lot połapał się, o co chodzi, ale w tym samym momencie potężne kopnięcie w klatkę piersiową rzuciło go na ścianę. Uderzył o nią głucho plecami i tyłem głowy, po czym osunął się, pozostawiając na lamperii ciemnoczerwoną smugę. West już tego nie widział, odwrócony w przeciwną stronę. - Broń - rzucił w stronę małego strażnika. - Nie nosimy broni - wysapał oniemiały strażnik. - Wy dwaj, - zwrócił się do strażnika i technika, - zapamiętajcie sobie na najbliższą minutę: żadnych alarmów i krzyków, albo pójdziecie w jego ślady - wskazał na leżące pod ścianą ciało i rzucił się do ucieczki. Naturalnie nie miał złudzeń, że będą cicho choćby przez dziesięć sekund, ale też nie spodziewał się, że prawie natychmiast usłyszy za sobą strzały i świst kul tuż obok głowy. A to właśnie zaczęło się dziać. - Cholerny kurdupel! Dobiegał do zakrętu korytarza, gdy naraz poczuł szarpnięcie tuż pod lewym łokciem i przenikliwy ból rozlewający się stamtąd po całym ramieniu. Syknął, ale nie zwolnił biegu. Był tuż tuż, ledwie kilkanaście metrów od wyjścia i jedyne, czego w tej chwili pragnął, to wyrwać się za wszelką cenę z tego przeklętego gmachu, gdzie odbywały się obłąkane procesy, a parę kroków dalej wykonywano wyroki śmierci. Na jego drodze stanęły potężne dębowe drzwi, ostatnia zapora. Natarł na nie całym impetem rozpędzonego ciała, uderzając zdrowym ramieniem. Oba skrzydła odskoczyły jakby były z dykty i West, lekko oszołomiony, wyleciał na zewnątrz. Pozostawił za sobą zgiełk setek głosów i chaotyczny tupot nóg; na dziedzińcu nie było jednak nikogo, kto mógłby zagrodzić mu drogę, więc pozbierawszy się, popędził przed siebie co sił. * * * * * * Siedział samotnie na ławce w parku z odrętwieniem wpatrując się w punkt na ziemi odległy o kilka metrów i mrucząc coś do siebie w regularnych odstępach czasu. Prawą dłonią obejmował bezwładną lewą rękę, która pulsowała tępym bólem od ramienia aż po opuszki palców. Będąc weteranem dwóch bojowych scenariuszy, West dopiero teraz przekonał się, do jakiego stopnia realistyczny może być ból w pozornym świecie. Czyżby to było smakowaniem Wirtuanii od mniej przygodowej strony? Ależ skąd, przecież właśnie teraz przeżywał prawdziwe przygody, o jakich wcześniej mógł sobie tylko pomarzyć: był ranny, ścigany, zdany wyłącznie na własne siły, i - co najważniejsze - nie mógł się od tych przygód wymigać. Nie miał pojęcia, jaka sztuczka nie pozwalała mu wyłączyć się z Gry, ale tak właśnie było. Znajdował się dokładnie w takiej sytuacji, w jakich bywali jego ulubieni bohaterowie walczący z całym złem tego świata. Teraz należało wziąć się w garść, przemyśleć całą sytuację, podjąć grę na śmierć i życie - i ją wygrać. „Wysiadka…” Zaklął cicho pod nosem. Żeby tylko wiedział, jak się stąd wydostać. Póki co, całą swoją uwagę skupił na jak najdelikatniejszym podtrzymywaniu rannej ręki, która bolała niemiłosiernie i trochę krwawiła. Możliwe, że kula uszkodziła kość. Tuż obok ławki przeleciała kolorowa piłka, uderzając o kosz na śmieci. Mała dziewczynka z warkoczykami podbiegła i, schwyciwszy piłkę, spojrzała na Westa dużymi, zdziwionymi oczami. Uśmiechnął się do niej z wysiłkiem i puścił oko. Dziewczynka zakryła dłonią usta i pobiegła do koleżanek w głębi parku, podśpiewując jakąś dziecięcą piosenkę. Nurtowało go, że od chwili, gdy uciekł z budynku sądu, nie był przez nikogo niepokojony. Żaden ze spotkanych mieszkańców Wirtuanii nie zwrócił na niego specjalnej uwagi, nie zauważył też żadnych oznak pościgu. Okoliczność ta była o tyle sprzyjająca, że w stanie, w jakim Raymond się znajdował, nie potrafiłby stawić czoła prześladowcom, i gdyby policja uparła się, żeby go wytropić i schwytać, nie miałaby z tym wielkich kłopotów. Z drugiej strony Westa niepokoiło przeciąganie się całej sytuacji. Coś się musi w końcu wydarzyć, nie zostanie przecież na zawsze w symulatorze. Co te gliny dalej planują?! Betelsen zakończył swój udział w Grze i na pewno udał się już do sędziego Kristela. Jeśli go zastanie, gehenna Westa powinna się zakończyć. Usiłował sobie przypomnieć, jak długo już trwa jego przymusowy pobyt w Wirtuanii. Trzy godziny, cztery? Pięć? Nie potrafił tego określić. Coś przeleciało obok i stuknęło o kosz. West odwrócił głowę - mała dziewczynka podniosła właśnie kolorową piłkę i popatrzyła na niego wielkimi, zdziwionymi oczami. Widząc wampirzy uśmiech na twarzy nieznajomego, zakryła usta dłonią i szybko pobiegła w stronę koleżanek w głębi parku, szczebiocząc coś po dziecinnemu. Doszedł do wniosku, że najwyższa pora zmienić miejsce pobytu, nawet kosztem urażenia zranionej ręki. * * * * * * Do krainy Oshigard przybył długo oczekiwany czarownik, w związku z czym wszystkich mieszkańców wiosek i miasteczek ogarnęło niesłychane podniecenie i radość. Długie lata czekali na tę nobilitację. W Oshigardzie nigdy nie zapomniano czasów dostatku i pokoju, jednak od tamtego okresu minęły całe pokolenia; jakże dawno to było! Teraz dobre czasy zdawały się powracać i właśnie przybycie czarownika było tego jednym ze zwiastunów. Chętnych do pobierania nauk magii użytkowej było bardzo wielu, wkrótce więc ze stolicy przybył drugi czarownik i założono drugą szkołę, a specjalny edykt królewski zapowiadał ustanowienie w Oshigardzie akademii sztuk tajemnych. Było to mądre posunięcie - w ten sposób Oshigard nie tylko utwierdzał swą przynależność do krain sił Porządku, lecz stawał się przyczółkiem dalszej walce z cofającymi się siłami Chaosu. Ludzie pojmowali te wielkie i powolne zmiany na swój zwykły sposób. Widzieli jak niebezpieczne przez lata drogi zamieniały się w uczęszczane szlaki, którymi podróżowało coraz więcej osób: kupców, fabrykantów, a nawet turystów, i którymi do Oshigardu niepohamowanie zaczęła wdzierać się nowoczesność. Telegraficzne linie przestały się rwać jak dawniej, zapewniając teraz stałą łączność z resztą królestwa. Z czasem docierał tu cały tętniący życiem świat. Słowem - Oshigard przestał być zapadłą dziurą na dzikich peryferiach, rubieżą, gdzie niegdyś panoszył się Chaos. W odległych o wiele mil Szarych Górach ciągle jeszcze było niespokojnie, ale odważni ludzie zapuszczali się tam już bez tak wielkiej trwogi w sercu, i - co najważniejsze - zazwyczaj powracali stamtąd. Inna rzecz, że goblinowego złota nikt tam, jako żywo, nie znalazł. Szaroniebieskie szczyty, jak zawsze, majaczyły w oddali, czasem zasnute poranną mgłą, ale przestały już grozić, nie wzbudzały w ludziach lęku. Nawet słońce wstawało zza nich jakby weselsze i nadawało światu soczystszych barw. * * * * * * Vellen było dużym miastem, nawet patrząc z perspektywy rzeczywistego świata. Należało do największych miast Wirtuanii i tętniło jeśli nie życiem sensu stricto, to wprost niesamowitą dynamiką wydarzeń. Scenariusze kłębiły się i mieszały jak w tyglu, wraz z należącymi do nich gadżetami, fantomami i resztą menażerii. Sporo się tu działo. Snując się po Vellen, West napotkał dwie strzelaniny, pościg i zamach terrorystyczny. Na jednym z parkingów eksplodował samochód, rozrywając sąsiednie pojazdy i ciężko raniąc kilkanaście osób stojących zbyt blisko. Jakaś kobieta leżała na ziemi cała we krwi i wyła. Raymond był zbyt otępiały, żeby którekolwiek z tych wydarzeń zrobiło na nim wrażenie. Patrzył apatycznie na tą sztuczną, tandetną rzeczywistość, zastanawiając się półprzytomnie, jakim cudem to wszystko jeszcze trzyma się kupy. Szybko przekonał się, że jego wątpliwości są słuszne. Zaczęło się od domów. Zakołysały się gwałtownie, jak trzcina na wietrze i poczęły odkształcać w każdym możliwym kierunku. Po chwili to samo stało się z resztą świata, który chwiał się, rozklejał i uciekał na boki. West skulił się i przywarł do chodnika, próbując opanować falę mdłości. Przestrzeń wściekle atakowała odkształceniami jego zmysły; to było nieopisane, koszmarne uczucie, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył. Umieram - pomyślał. „Hej, nie przysypiaj - pobudka!” Głos, bardzo wyraźny i ostry, w ułamku sekundy przywrócił Westa do przytomności. Rozejrzał się przestraszony, szukając źródła głosu. - Co jest grane? - spytał nerwowo. Był pewien, że to koniec jego ucieczki - pogoń w końcu go dosięgła. Ale w pobliżu nie zobaczył nikogo, kto zdradzałby jakiekolwiek zainteresowanie jego osobą. Poza tym ten głos pochodził wyraźnie gdzieś... z wewnątrz. „To jest grane, że nam przysypiasz” - odpowiedział głos - „Właśnie przekonałeś się, jak nieprzyjemnie jest zdrzemnąć się w symulatorze.” A więc dotarli do niego przez symulator! West zaczynał rozumieć. Jasne, niby jak inaczej mieli go odnaleźć? Strach momentalnie ustąpił miejsca gniewowi. - Ty jesteś Vincent, prawda? To przez twoje idiotyczne pomysły znalazłem się tutaj w roli skazańca. „Hm... może.” - Słuchaj, ja nie mam zamiaru odgrywać tego choćby pięć minut dłużej i masz jeszcze szansę, żeby wywinąć się od oskarżenia przed sądem - prawdziwym sądem... „Tak na logikę...” - ...ale najpierw musisz mnie stąd natychmiast wypuścić. „Cóż za łaskawca się znalazł. Zgadłeś jeśli chodzi o osobę, ale co do reszty - nie ma mowy. Sprawy zaszły za daleko i dobrze obaj wiemy, że po tym, co wydarzyło się dotąd, oskarżysz mnie i moich kolegów, więc nie ma już znaczenia, czy wypuścimy cię teraz, czy trochę później. To, jeśli chodzi o logikę. A teraz masz ponieść karę za śmierć Harry’ego - kropka.” - Ty jesteś kompletnie pomylony, Vincent. Masz chorą wyobraźnię, skoro naprawdę wierzysz, że wrócę do tego piekielnego miejsca i z własnej woli dam się posadzić na krześle elektrycznym. W tej chwili Betelsen... „Betelsen w tej chwili nie robi dokładnie nic, żeby cię stąd wyciągnąć, jeżeli to miałeś na myśli. Na odchodne pokazaliśmy mu wydruk z empatografu: zapis tego fragmentu twojej gry, kiedy łamałeś kark Callahanowi. To tylko wykres, ale zrobił na Gregu duże wrażenie. Na twoim miejscu nie liczyłbym na niego.” - No to mnie sobie sami złapcie - odpalił West wściekły. Jego odpowiedź nie była wcale ciosem na oślep. Domyślił się, że policjanci z komisariatu mają zbyt małe środki, żeby zorganizować prawdziwą pogoń za nim w tak dużym mieście jak Vellen. Na dodatek działali bezprawnie, zaś poszukiwania poprzez miejscowe agencje detektywistyczne nie wchodziły w grę - za długo. No więc, niech go sobie łapią. „Jak chcesz, West. Możemy się pobawić w kotka i myszkę, kłopot w tym, że… jesteś chyba trochę niewyspany? Siedzisz w symulatorze trzy godziny i już przestajesz to wytrzymywać. Zdaje się, że po drodze spotkała cię mała przykrość - jak się miewa twoja ręka?” - Skąd wiesz? - wyrwało się zaskoczonemu Raymondowi. „Jak mawiają w tandetnych serialach: rozumiem twój ból. Jest okropny, prawda? Nigdy chyba nie marzyłeś, że w Wirtuanii zaznasz takich atrakcji. Tak czy siak, kiedy tylko przestaniemy cię szczypać, znowu zaczniesz tracić przytomność, więc się dobrze zastanów.” - Szczypać?! - West oniemiał. Przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. „Przy okazji, nie musisz się drzeć na pół miasta, wystarczy, że będziesz głośno myślał.” - Słuchaj, draniu jeden - ty i cała reszta: łapy z dala ode mnie, Rozumiesz?! „Wedle twej woli, panie.” Taki mniej więcej był sens odpowiedzi. West odczuł ją jako coś w rodzaju pogardliwego, mentalnego prychnięcia, po czym zapadła cisza. Poczuł się nieswojo. Tu, w Wirtuanii, w pozornej rzeczywistości, był wolny, bezpiecznie ukryty w gwarze miasta przed prześladowcami. Zdążył zapomnieć, że w realnym świecie znajdował się w kabinie policyjnego symulatora, zdany na łaskę ludzi, którzy go tam siłą wepchnęli. Mogli z nim zrobić wszystko, okaleczyć, nawet zabić. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że nikt nie posunie się aż do tego, że takie obawy są absurdem. Mimo to, cała ta sytuacja wprawiała Westa w niepokój graniczący z paniką. Jak poprzednio, wędrował ulicami Vellen, sponiewierany, wciąż bez celu i pomysłu na wydostanie się z kabały. Przez otępiałą głowę przepływały mu ponure myśli. „Oni chcą mnie po prostu wykończyć” - to była jedna z mniej ponurych. Ponownie odezwało się w nim to samo pogardliwe prychnięcie - „wedle życzenia...” I wtedy znowu TO się stało. Świat zwariował, a Wirtuania rozsypała się w okruchy. „Boże, dlaczego muszę to na nowo przeżywać?” - pomyślał z rozpaczą. „Wcale nie musisz Raymond.” Świat się uspokoił. - W porządku, czego chcesz ode mnie? - spytał West zgnębiony. „Doskonale wiesz, czego.” - odrzekł głos. - Żadna siła nie zmusi mnie, żebym tam wrócił - jęknął. „No to jesteśmy w impasie.” Milczenie nie trwało jednak zbyt długo. „A gdybym ci przedstawił kompromisowe rozwiązanie?” - Wypuszczasz mnie z symulatora, a ja daruję ci całą tę historię i jesteśmy kwita - ochoczo podjął West. „Nic z tych rzeczy” - odparł stanowczo głos. - „Już widzę twoją wyrozumiałość jak tylko wyleziesz z kabiny.” Jeśli można mentalnie przesłać komuś krzywy uśmiech, to Raymond odczuł właśnie coś takiego. „Ustaliliśmy już, że musisz ponieść karę” - ciągnął rzeczowo głos, - „ale, zgoda, nie w tak brutalny sposób. Betelsen mówił nam, że byłeś na wojnie i walczyłeś z bronią w ręku; że strzelano do ciebie. Wiesz, w którym miejscu Vellen się teraz znajdujesz?” West przystanął i rozejrzał się. - Powiedzmy, że się domyślam - odrzekł ostrożnie, nie bardzo rozumiejąc, co jedno z drugim ma wspólnego. Nie chciał zbyt dokładnie myśleć o swoim miejscu pobytu z obawy, że mógłby w ten sposób dać na siebie namiar. Może właśnie o to im chodziło? „Jak szybko trafisz stąd do północnej stacji metra?” - nie ustępował głos. Zastanowił się. - W ciągu kilku minut, może dziesięciu. Trochę straciłem poczucie czasu. „Dobrze. Udasz się teraz na stację metra, tam będzie już na ciebie czekał nasz człowiek, który cię zastrzeli.” - Co zrobi?! Po raz któryś w ciągu krótkiego czasu West przeżył mały szok. „Przecież zrozumiałeś - zastrzeli cię. Dwa bliskie strzały w klatkę piersiową z rewolweru dużego kalibru. Albo w głowę, jeśli chcesz wybrzydzać. Zapewniam cię, że nawet nie poczujesz - po prostu ukłucie komara.” - Dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam. Ugryzł cię kiedyś taki komar? „Zawsze mogę przestać cię szczypać.” West szybko rozważył alternatywy. Zranionej, odrętwiałej ręki już właściwie nie czuł, ale na wspomnienie niedawnych przeżyć wzdrygnął się. „To jak?” - Zgoda Vincent. Ale nasz układ musi być do końca uczciwy - wiem, że to ty będziesz egzekutorem: masz naprawdę zrobić to w taki sposób, żebym nie poczuł, jak... no wiesz, tego ukłucia komara. „Umowa stoi.” * * * * * * Zbieranie jagód było oczywistą wymówką. Marta szła przez las roztargniona, nieuważna, dawno już minęła najlepsze jagodniki. Powodem roztargnienia były wydarzenia, które zaszły wczorajszego wieczora w stodole Martinsonów, tych z sąsiedztwa. Trochę poprzewracali się z Edwinem na sianie i wygłupiali, jak zdarzyło im się już kilka razy wcześniej. Było fajnie, a Edwin jak zwykle miły... za miły tym razem. Kiedy go odepchnęła wyglądał na bezgranicznie zdziwionego. - Daj spokój, przecież masz już piętnaście lat - powiedział. - I co z tego? - odparła. - Jak to co? Nie możemy czekać bez końca. - Mów za siebie. Ja mogę zaczekać i tobie też nic się nie stanie, jeśli zaczekasz jeszcze trochę, dziś nie chcę. Posprzeczali się. Teraz chciała sobie to wszystko uporządkować. Tylko nie bardzo jej się udawało. Może to leśne powietrze, tak intensywne wiosną, plątało jej myśli. A może to nie była sprawa myśli, może te sprawy w ogóle nie dają się rozstrzygnąć rozumem? Marta tego nie wiedziała na pewno. Szła skołowana prosto przed siebie, aż dotarła do krańca tej części lasu. Wtedy przyszło jej do głowy, że jednak powinna wrócić do domu choć z garstką jagód w koszyku, żeby uniknąć obrugania, lub, co gorsza, kłopotliwych pytań. I wtedy właśnie kątem oka dostrzegła z boku jakiś szybki, nieznaczny ruch: przestraszona spojrzała w tamtą stronę. Na łączce między dwiema połaciami lasu stało zwierzę, skubiąc niespiesznie trawę. Srebrzystobiała sierść wyróżniała je z otoczenia, a smukły, prosty róg, wyrastający ze środka czoła błyszczał w słońcu. Marcie zaparło oddech: „to cud” - wyszeptała, ale tak cichutko, że sama ledwie usłyszała własne słowa. Od starszych ludzi wiedziała, że jednorożce niegdyś bywały w tej okolicy, ale to przecież działo się nawet nie za ich pamięci. Kiedy żądne złota gobliny zadomowiły się w Szarych Górach i promieniujące stamtąd zło sięgnęło aż tutaj, jednorożcom przestała smakować trawa równin Oshigardu. I tak trwało przez wieki. Ostatnio o goblinach słuch powoli ginął, jednak nikt nie pomyślał, że jednorożce mogłyby tu powrócić - w końcu to była tak stara historia. Ostrożnie postąpiła do przodu, w obawie, że zwierzę mogłoby się spłoszyć, ale jednorożec nie wydawał się zaniepokojony obecnością dziewczyny; podniósł głowę i spojrzał na Martę ogromnymi, ciemnymi oczami, po czym spokojnie powrócił do skubania trawy. To ją ośmieliło. Podeszła do jednorożca i delikatnie położyła dłoń na jego karku. Ogarnęło ją radosne, czyste ciepło płynące z kontaktu z tym cudownym stworzeniem. Nie mogła wiedzieć, jak nielicznym było dane doświadczyć tego uczucia. - Nie odchodź stąd - poprosiła, wtulając dłonie w gęstą sierść. - Jutro znów przyjdę do ciebie. Będziesz tu, prawda? Zwierzę parsknęło wesoło. - Muszę już iść - powiedziała. - Jak wiesz, zanim wrócę do domu, powinnam jeszcze zajrzeć do jagodnika. Z ociąganiem cofnęła się o kilka kroków, aby po chwili lekkim krokiem ruszyć w las. Jej rozterki pozostały gdzieś daleko, poszły w zapomnienie. * * * * * * Wyszli naprzeciw we trójkę, kiedy tylko West dotarł na miejsce. Dwa bezbarwne typy z rękami wciśniętymi w kanciasto wypchane kieszenie, i ten trzeci, z wyglądu twardziel, nerwowo rozglądający się na boki. Co za komitet powitalny - pomyślał cierpko, próbując dodać sobie odwagi. Kiedy zobaczył, jak obydwaj równocześnie wyciągają spluwy, poczuł, że zastyga w nim krew. - No jazda, strzelajcie. Niech to się już skończy - rzekł i zamarł w oczekiwaniu na porcję wirtualnego ołowiu. Wtedy trzeci mężczyzna podszedł do niego i jednym ruchem zatrzasnął mu na przegubach kajdanki. - Hej, co robisz?! - wykrzyknął West. - Przecież jest umowa! - Stul pysk. Nikt postronny nie zwrócił uwagi na tę scenę; może był fantomem albo nie jego scenariusz, względnie jedno i drugie. W końcu głównie z takich widoków składało się tutejsze życie. Poprowadzili Raymonda skutego i popychanego lufami pistoletów do samochodu. A potem znowu stał w sali egzekucyjnej i doskonale wiedział, że tym razem nie pozostawiono mu już żadnej szansy na ucieczkę. Nawet się nie opierał, gdy sadzano go na krześle elektrycznym. Szarpnął się dopiero, kiedy poczuł na łydkach i lędźwiach zimno miedzianych elektrod. - Spokojnie chłopaki. Sprawnie przytrzymali go i zatrzasnęli klamry. - Będziesz żałował Vincent, jeśli to zrobisz - wycofaj się, a ja o wszystkim zapomnę. Przysięgam. - Do mnie mówisz? - facet od kajdanek, który teraz krzątał się wydając polecenia, popatrzył na skazańca spojrzeniem pełnym ironicznej troski. - Jak mawiają, ja tu tylko sprzątam. Zostałeś prawomocnie skazany i moja rola ogranicza się do schwytania cię i dopilnowania, żeby wszystko odbyło się jak należy. - Przecież sam się poddałem. Zawarliśmy umowę. - Z tym to już nie do mnie, ja mogę ci najwyżej założyć tampony do nosa. - O czym ty mówisz?! - No wiesz, takie napięcie rozrywa naczynia krwionośne. Świat znów zaczął wirować przed oczami Raymonda Westa. - Vincent... błagam cię... Twarz mężczyzny rozjaśniła się. - Ależ ja nie jestem żaden Vincent. - Ty sukinsynu - wycharczał West. Zdążył jeszcze usłyszeć zgrzyt przesuwanej wajchy, zanim jego ciało eksplodowało bólem. * * * * * * - Do cholery, szybciej, wyciągnijcie go z tej kabiny! Klein, dzwoń natychmiast po pogotowie. - Może tylko zasłabł? - Zdaje się, że trochę przedobrzyliśmy. - Zamknij się, i tak najgorsze biorę na siebie! - Oddycha? - Sprawdź mu tętno. - Co z tym pogotowiem?! - Już, już. - Żeby to jasna cholera... * * * * * * Pędził na oślep, gdzieś, nie wiadomo dokąd. Jego świadomość otoczona była zewsząd jedynie bezgraniczną, gęstą pustką. Świadomość to za dużo powiedziane; jakimś strzępem siebie wciąż odbierał ten zwierzęcy ból i uciekał przed nim. Ból stanowił dla niego jedyny punkt odniesienia. Im bardziej był potworny i zwierzęcy, tym głębiej uciekał przed nim w niebyt, bo tylko tam mógł znaleźć schronienie i ulgę. Im głębiej pogrążał się w niebyt, tym mniej był i czuł. Aż coś pękło i w ogóle przestał być i czuć. Wreszcie było dobrze. * * * * * * Dopiero późnym wieczorem Molly West wróciła do domu. Weszła cicho do pokoju i bez słowa oparła się wyczekująco o framugę drzwi. Oczywiście nie czekała długo, po chwili jej mąż wyjrzał zza gazety i spojrzał na nią pytająco. Wciąż bawił ich ten rodzaj wzajemnej gry. - Jesteś nareszcie. Jak ci poszło? - zadał tradycyjne pytanie. W odpowiedzi pstryknęła palcami i nad lampą pojawił się mały, zielony ognik. Dużo wysiłku wkładała, aby zachować przy tym powagę. - Widzisz? Nareszcie mi się udało - rzekła z dumą. - Fantastycznie! - zawołał - Zaraz, niech zgadnę... - zamyślił się nagle. - Będziemy płacili mniejsze rachunki za światło? Tym razem nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. - Wariat - rzuciła się na niego i pocałowała mocno. - Wiesz, dziś po zajęciach Fredric powiedział mi, że robię wyjątkowo szybkie postępy w nauce i mam duże zdolności. Hola, czemu przyglądasz mi się tak podejrzliwie? Uważasz, że Fredric nie ma racji? - Skądże znowu, tylko, że ja znam także opinie na temat zdolności Fredrica do podrywania mężatek. - Głupie plotki - chciała coś jeszcze dodać, ale Raymond taktycznie przeniósł uwagę na ognik. - Piękny, zupełnie jak prawdziwy szmaragd. - Zgasić lampę? Skinął głową. Przez chwilę siedzieli w ciemnościach, ognik jakby nieco przygasał. - Długo potrafi świecić? - zamruczał. - Kilkanaście minut, dopiero od dziś umiem go wywoływać - odrzekła Molly i jeszcze raz pstryknęła palcami. Ognik na nowo rozjarzył się zielonym blaskiem. W zupełnych ciemnościach rzeczywiście dawał sporo światła. - Jeśli Fredric mówi prawdę, to do lata mogę się nauczyć kilku bardzo przydatnych czarów: proste zaklęcia leczące, wzmacniające, być może przydałaby się też tarcza ochronna i piorun... Oczy Raymonda błysnęły w ciemnościach szmaragdową zielenią; była to bardzo zaskoczona i nieco wystraszona zieleń. - Kochanie, czy ty aby nie namawiasz mnie na jakąś wyprawę? Na przykład do starożytnego miasta Uzmet? - było w tych pytaniach sporo tonu twierdzącego. - Mamy tam się wybrać sami, bez taboru i ochrony czarnoksiężników? - Ray, tyle już lat marzymy o tej wyprawie. - Tak, ale... - zawahał się. - To piękne marzenie, Molly, tylko co z realiami? Choćby Lasy Widm, które musielibyśmy przebyć. Nawet jeśli do lata posiądziesz drugie wtajemniczenie władania piorunem i tarczą, to może to być o wiele za mało przeciwko widmom. Mam na nie wziąć magnum? - A skąd wiesz, że one w ogóle jeszcze tam są? Wbrew pozorom, to był argument. Właśnie - czy one tam jeszcze są? O leśnych widmach z roku na rok słyszało się coraz mniej, ludzie coraz śmielej i dalej zapuszczali się w leśne ostępy Oshigardu, a nazwa Lasów Widm z wolna stawała się pozostałością po złowrogiej przeszłości. Kiedyś nawet całym taborom z eskortą zdarzało się zaginąć w podróży do Uzmet. - Powiem ci najświeższą nowinę - tylko trzymaj się mocno poręczy. Na północnych równinach pojawiły się jednorożce, widziano je już kilkakrotnie, to pewna wiadomość. Wiesz, co ona oznacza? - Jednorożce... - dawno nie wypowiadane słowo nie od razu w pełni dotarło do jego świadomości. - O rany, przecież to niesamowite... Jasne, że wiem. Jednorożec pasący się na samych obrzeżach Lasów Widm mógł znaczyć tylko jedno: ani śladu ciemnych sił w promieniu wielu, bardzo wielu mil. Jednorożce nigdy się nie myliły. Nawet jeśli złośliwi mawiali, że pojawianie się lub znikanie jednorożców to tylko kwestia braku dziewic. - Mówisz, samotna wyprawa we dwoje do Uzmet? Kiedyż to ją pierwszy raz zaplanowaliśmy. Poczuł dreszcz podniecenia na myśl, jak bardzo rzeczywisty stał się niespodziewanie ten projekt. - Pamiętasz to? - spytał i zaintonował jesienną kołysankę, którą niegdyś śpiewano dzieciom w Oshigardzie: Do Uzmet przybył książę z jednorożcem który miał cudowną moc Przemieniał liście w ptaki aby z drzew ulatywały w ciemną noc Śpij, mała, śnij szczerozłote sny Niedługo będziesz dorosła lecz teraz już śpij... Siedzieli długo obok siebie, w świetle zielonego ognika planując szczegóły wyprawy do Uzmet. Lech Zaciura bilbek@friko2.onet.pl 1