Grey Owl HISTORIA OPUSZCZONEGO SZAŁASU KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA, GDAŃSK 1986 Tytuł oryginału Tales of an empty cabin Tłumaczył Aleksander Dobrot Opracowano na podstawie wydania Wydawnictwa "Książka i Wiedza", Warszawa 1948 Ilustrował Jan Misiek Opracowanie techniczne Bogusław Maresch Korekta Anna Jasińska Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza, Gdańsk 1986 MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLiCZNA w Zabrzu ISBN 83-03-01393-9 *** KSIĄŻKĘ NINIEJSZĄ DEDYKUJĘ wszystkim Ludziom Granicy, zarówno białym jak Indianom, a także tym, którzy z uczuciem przyjaźni i zrozumienia czytują opowieści o mieszkańcach puszczy. Specjalnie jednak przeznaczam ją dla tych, co tęsknią za wolnością Szlaku, ale bezlitosny nakaz losu nie pozwala im nawet ujrzeć cudów puszczy, którą poznać mogą jedynie z książek. PRZEDMOWA. Człowiek cywilizowany na ogół uważa siebie samego za pana wszelkiego stworzenia i chętnie wierzy, że wszystko na tej planecie zostało stworzone wyłącznie dla jego wygody, wszystkie zaś zwierzęta - że już nie wspomnę o "niższych" rasach ludzkich - umieszczone są na kuli ziemskiej po to, aby mu służyły. Nie przeszkadza człowiekowi cywilizowanemu nawet to, że wiele "zacofanych" ras odznacza się taką samą jak on inteligencją i najczęściej przewyższa go znacznie pod względem fizycznym, miliony zaś stworzeń zdołałyby - oczywiście, przy zachowaniu tak zwanych równych warunków - pokonać człowieka w najrozmaitszych dziedzinach naturalnego życia codziennego. Jednakże powszechniejsza znajomość dodatnich cech i rosnące coraz bardziej zrozumienie praw tych istot "niższych" sprawiło, że ostatnio - zwłaszcza wśród narodów bardziej dżentelmeńskich i tolerancyjnych - daje się odnotować pewien zwrot opinii publicznej. Dzięki temu, jakkolwiek przychylność w stosunku do istot rzekomo tak znacznie niżej od nas stojących wywołałaby przed dwudziestu laty jedynie uśmiech politowania, przecież dzisiaj okrucieństwo w stosunku do niewinnych, bezbronnych zwierząt lub też uciskanie wolnego i szczęśliwego, choć może nawet cokolwiek zacofanego narodu, spotyka się z ogólnym potępieniem. Puszcza nie powinna już być uważana za teren samowoli wandalów ani też skarbiec bogactw naturalnych, który wolno dla osobistego zysku nielicznej gromadki ludzi rozgrabić, o ile tylko miało się szczęście przybyć na miejsce pierwszym. Człowiek powinien wchodzić do lasu nie jako zaciekły łowca lub zarozumiały zdobywca, lecz raczej jako nabożny pielgrzym pełen zachwytu dla cudownej architektury pięknej rozległej świątyni. Nie- ? jeden cziowiek, któremu wydaje się, że jest panem całego otoczenia, powinien wchodząc do puszczy zdjąć nie tylko kapelusz, ale nawet obuwie, a w niektórych przypadkach może się radować, jeżeli los pozwoli mu zachować do końca pobytu w puszczy postawę wyprostowaną. A trzeba pamiętać, że puszcza potrafi - nieraz w ciągu bardzo krótkiego czasu - wydobyć na wierzch wszystkie męskie pierwiastki człowieka lub też ośmieszyć i skompromitować go doszczętnie. Mnie samego puszcza nieraz upokarzała. Całe życie spędzone wśród majestatycznych wielkich drzew, ciągłe obcowanie ze stworzeniami, które nie znając techniki oszustwa i występku nigdy mnie nie zdradzą, przebywanie na niezmierzonych obszarach, to wszystko przekonało mnie o stosunkowo niewielkim znaczeniu, jakie posiada moja osoba we wszechświecie. Właśnie tego rodzaju rozmyślania wywołały we mnie niechęć' do zabijania i rozwinęły uczucie powinowactwa z nieszkodliwymi, interesującymi zwierzętami, z którymi razem, mieszkam w tej Krainie Cieni i Ciszy. Ostatecznie więc odłożyłem na bok strzelbę i pułapki, i zabrałem się do pracy nad polepszeniem losu tych istot, które tak gorliwie tępiłem. Aby ideę swoją wydobyć z kręgu marzeń i przyoblec w ciało, musiałem wywołać powszechne zainteresowanie, zdobyć sobie opinię publiczną. Dla dokonania tego trzeba było nie tylko teoretyzować, ale przede wszystkim zademonstrować coś konkjetnego. Mając ten cel na widoku a równocześnie bardzo sobie ceniąc towarzystwo bobrów, założyłem kolonię tych zwierząt. Łagodne i przyjazne stworzenia, wierne jak psy, przywiązały się do mnie bezgranicznie i mieszkają ze mną po dzień dziesiejszy. Ich sposób bycia i przejawy niezwykłych zdolności utwierdziły mnie w przekonaniu, że ocalenie tego pożytecznego i cennego zwierzęcia, będącego uosobieniem samej puszczy, jest przedsięwzięciem godnym wysiłków. Tak się też okazało: podczas późniejszych daleko szerszych prac, obejmujących całe w ogóle życie puszczy przekonałem się, że bóbr ze swoim prawie ludzkim sposobem bytowania stanowi w moich rękach potężny argument. Ale o własnych siłach niczego bym dokonać nie zdołał. Byłem biedny, musiałem utrzymywać żonę, a w dodatku wypadało mi poszukać jakiegoś nowego źródła utrzymania, bo sam przecież wyrzekłem się jedynego rzemiosła jakie znałem - łowiectwa. W tak ciężkiej chwili na widownię wkroczył rząd kanadyjski reprezentowany przez Zarząd Parków Narodowych i z właściwym sobie w sprawach konserwator- skich "praktycznym idealizmem" zatwierdził mój projekt. Oddano mi do dyspozycji jeden z wielkich kanadyjskich Parków Narodowych, w którym mogłem prowadzić swoje dzieło, nie oglądając się na środki finansowe. Przy wydatnej pomocy artykułów, książek, filmów a później odczytów, wysiłki moje zdołały uzyskać niejakie powodzenie. A jednak daleko, moim zdaniem, jeszcze nawet do połowy drogi, przy czym dokonana już część dzieła również nie spoczywa na najpewniejszych podstawach. Wielu autorów bierze baty na samym początku swojej kariery literackiej, ja spodziewałem się należną mi rację otrzymać później. Wtedy jednak cios może okazać się boleśniejszy, obawiam się więc całkowitej klęski. Na wszelki wypadek moje wiosła, karpie, lekka siekiera i imbryk stoją w kącie, gotowe do użytku w każdej chwili, gdy tylko znów przyjdzie na nie kolej. Przypuszczam więc, że nie zostanę przez zły los zaskoczony. Jestem wprawdzie "zielony" jako pisarz, ale przecież zieleń jest w lesie kolorem ochronnym, może mi się więc przydać wśród drzew i liści. Życie moje nie jest teraz łatwe. Zadanie, które sobie narzuciłem, bywa chwilami bardzo ciężkie; wciąż muszę w sobie dławić instynkt koczowniczy. Chwilami zastanawiam się czy jestem obecnie równie zręczny i wytrzymały jak dawniej, czy potrafię równie łatwo jak dawniej przebywać ogromne przestrzenie nieraz zupełnie mi nieznanej puszczy, czy wciąż jeszcze potrafię wiosłować po sześćdziesiąt kilometrów dziennie, czy zdołam jeszcze przenieść ścieżką po sto i więcej kilogramów za jednym zamachem. Kto wie czy teraz wiązanie karpli nie zacznie palić moich odzwyczajonych stóp. Pod wieczór spoglądam na cudowne zachody słońca i czekam potem na wschód księżyca. Wysoko nade mną unosi się orzeł, zazdroszczę jemu, słońcu i księżycowi pełnej swobody ruchów w podążaniu swoim szlakiem ku nieznanemu przeznaczeniu. Zimą stoję nad brzegiem pokrytego śniegiem jeziora, nad którym moje bobry śpią sobie bezpiecznie. Z rozkoszą wyczuwam oddech burzy śnieżnej lub powiew Keewaydinu, wiatru północno-zachodniego, "wędrującego wiatru" Indian. Przybywa on z dalekich samotnych terenów, których być może nigdy już nie ujrzę, nigdy nie będę mógł udać się tam, dokąd Kee-waydin podąża znad mojego jeziora. Chwilami zrywa się we mnie coś, jak gdyby uczucie buntu, ale dławię je bardzo szybko, bo tak trzeba. Muszę pozostać wierny swojemu Bobrzemu Ludowi. Jednakże tęsknota za przeżyciami dawnych dni ogarnia mnie dość często. Tęsknię za dzikimi wodospadami, którymi zjeżdżaliśmy z okrzykiem triumfu, za tak trudnymi do pokonania bystrzami, za miłymi obozowiskami i wesołym towarzystwem doskonałych wioślarzy zebranych nad brzegiem rzeki lub jeziora, za okrutnym szturmem śnieżycy, za przytulnymi chatami zimowymi, które teraz rozsiane po tysiąckilometrowych obszarach stoją opuszczone i samotne w bezbrzeżnych pustkowiach. Niektóre z tych prostych budowli z bierwion teraz zostały pochłonięte przez wzbierającą falę osadnictwa. Tam, gdzie dawniej panował spokój i nieskazitelna czystość wolnych obszarów, dzisiaj niestety dość często panoszy się niechlujstwo, demoralizacja i zniszczenie. Przy jednej z takich chat wyrosło całe miasteczko, zwycięski marsz cywilizacji był bardzo szybki. Wiele chat leży w tak odległych zakątkach puszczy, że dopóki jeden bal leży na drugim, nikt ich z miejsca nie poruszy. Chaty te stoją spokojnie, przyglądając się cierpliwie przemijaniu lat, uroczystej ciszy dokoła nich nie zakłóca rozgwar obcych, wrogich głosów. Każda z takich chat mogłaby opowiedzieć dzieje tych, którzy ją odwiedzali, mieszkali w niej, powracali lub odchodzili na zawsze. Mogłaby opowiedzieć o stworzeniach, co mieszkały tuż obok, a nieraz i do środka zaglądały, o pobliskiej rzece lub jeziorze, o dzikiej, tajemniczej puszczy, otaczającej mały budyneczek ze wszystkich stron i o wielu, wielu innych rzeczach. Moglibyśmy też od niej usłyszeć legendy o dawnych mieszkańcach starych borów. Bywał tutaj głód, bywało też i ucztowanie, niepokój i śmiech, triumf i rozpacz, szarzyzna dni codziennych i wspaniała przygoda. Wszystko to widywała każda z chat. Latem czerwono-brunatna ożywiona wesołymi, zielonymi liniami mchu powtykanego w szczeliny, zimą zamieniona w błyszczący bielą śnieżny pagórek stanowi chata pewne, solidne schronienie przed mocami dalekiej Północy. Każda z tych chat posiada coś w rodzaju własnej indywidualności, tym bardziej jeszcze podkreślanej nowymi historiami i wydarzeniami. Spróbuję teraz opowiedzieć parę takich historii, podobnie jak je już opowiedziałem Ana-hareo, owej niezapomnianej tak już teraz dalekiej zimy, kiedyśmy razem siadywali przy piecyku w Domku McGinnisa. Pisząc, maczam pióro nie w atramencie, lecz w ciemnej nocy, wzdychającej wiatrami wśród drzew i w białej pianie rozsłonecznio-nych wodospadów. Uszy mam pełne ryku i wycia spienionych wód, świstu, trzasku i szumu ognisk. Nic więc dziwnego, że chwilami z mojego pióra spływa na wpół zapomniana, rozbrzmiewająca dziwnym rytmem opowieść o wymierającej już rasie. g Spróbuję przelać piórem na papier ducha romantyczności tych oko- lic, piękno i wspaniałość najskrytszych zakątków wolnego jeszcze kraju północnego. Bardzo być może, że zamiar ten przerasta moje możliwości i pomimo największych wysiłków nie zdołam go przywieść do skutku, może jednak czytelnik zainteresuje się opowiadaniami o ludziach z Wielkiej Granicy. Może zainteresują go również opowiadania o innych stworzeniach, bardziej wprawdzie ograniczonych umysłowo niż człowiek, ale przecież umiejących wywiązywać się należycie z obowiązków, jakie na nie nałożyła Natura. Wa-sha-quon-asin (Grey Owi) Osada Bobrowa, Prince Albert National Park, Saskatchewan, okrzykiem triumfu, za tak trudnymi do pokonania bystrzami, za miłymi obozowiskami i wesołym towarzystwem doskonałych wioślarzy zebranych nad brzegiem rzeki lub jeziora, za okrutnym szturmem śnieżycy, za przytulnymi chatami zimowymi, które teraz rozsiane po tysiąckilometrowych obszarach stoją opuszczone i samotne w bezbrzeżnych pustkowiach. Niektóre z tych prostych budowli z bierwion teraz zostały pochłonięte przez wzbierającą falę osadnictwa. Tam, gdzie dawniej panował spokój i nieskazitelna czystość wolnych obszarów, dzisiaj niestety dość często panoszy się niechlujstwo, demoralizacja i zniszczenie. Przy jednej z takich chat wyrosło całe miasteczko, zwycięski marsz cywilizacji był bardzo szybki. Wiele chat leży w tak odległych zakątkach puszczy, że dopóki jeden bal leży na drugim, nikt ich z miejsca nie poruszy. Chaty te stoją spokojnie, przyglądając się cierpliwie przemijaniu lat, uroczystej ciszy dokoła nich nie zakłóca rozgwar obcych, wrogich głosów. Każda z takich chat mogłaby opowiedzieć dzieje tych, którzy ją odwiedzali, mieszkali w niej, powracali lub odchodzili na zawsze. Mogłaby opowiedzieć o stworzeniach, co mieszkały tuż obok, a nieraz i do środka zaglądały, o pobliskiej rzece lub jeziorze, o dzikiej, tajemniczej puszczy, otaczającej mały budyneczek ze wszystkich stron i o wielu, wielu innych rzeczach. Moglibyśmy też od niej usłyszeć legendy o dawnych mieszkańcach starych borów. Bywał tutaj głód, bywało też i ucztowanie, niepokój i śmiech, triumf i rozpacz, szarzyzna dni codziennych i wspaniała przygoda. Wszystko to widywała każda z chat. Latem czerwono-brunatna ożywiona wesołymi, zielonymi liniami mchu powtykanego w szczeliny, zimą zamieniona w błyszczący bielą śnieżny pagórek stanowi chata pewne, solidne schronienie przed mocami dalekiej Północy. Każda z tych chat posiada coś w rodzaju własnej indywidualności, tym bardziej jeszcze podkreślanej nowymi historiami i wydarzeniami. Spróbuję teraz opowiedzieć parę takich historii, podobnie jak je już opowiedziałem Ana-hareo, owej niezapomnianej tak już teraz dalekiej zimy, kiedyśmy razem siadywali przy piecyku w Domku McGinnisa. Pisząc, maczam pióro nie w atramencie, lecz w ciemnej nocy, wzdychającej wiatrami wśród drzew i w białej pianie rozsłonecznio-nych wodospadów. Uszy mam pełne ryku i wycia spienionych wód, świstu, trzasku i szumu ognisk. Nic więc dziwnego, że chwilami z mojego pióra spływa na wpół zapomniana, rozbrzmiewająca dziwnym rytmem opowieść o wymierającej już rasie. Spróbuję przelać piórem na papier ducha romantyczności tych okolic, piękno i wspaniałość najskrytszych zakątków wolnego jeszcze kraju północnego. Bardzo być może, że zamiar ten przerasta moje możliwości i pomimo największych wysiłków nie zdołam go przywieść do skutku, może jednak czytelnik zainteresuje się opowiadaniami o ludziach z Wielkiej Granicy. Może zainteresują go również opowiadania o innych stworzeniach, bardziej wprawdzie ograniczonych umysłowo niż człowiek, ale przecież umiejących wywiązywać się należycie z obowiązków, jakie na nie nałożyła Natura. Wa-sha-quon-asin (Grey Owi) Osada Bobrowa, Prince Albert National Park, Saskatchewan, KSIĘGA PIERWSZA OPOWIEŚCI Z KANADY PÓŁNOCNEJ "Pusta, biedna izdebka przekształciła się i odzyskała coś z dawnego blasku. Znów zaczęła mi się wydawać zaczarowanym pałacem snów i marzeń. Nie była już porzuconą kupą belek i szczątków minionej przeszłości, stała się jeszcze raz Domem McGinnisa w całym jego dawnym pięknie. I nagle miejsce, które jeszcze przed chwilą wydawało mi się tak samotne i opuszczone, przestało być puste; zapełniły je żywe wspomnienia i duchy przeszłości." ("Pielgrzymi Puszczy") LEGENDA Opowiadający siedzi przy ognisku, pali fajkę i rozmyśla. W małych głowniach zjawiają się obrazy z przeszłości. Kłęby dymu przemykają się między polanami. Opowiadający mówi powoli, spokojnie. Często milknie, jak gdyby nasłuchiwał, łowiąc jakieś stare echo, tułające się po zakamarkach pamięci. Z daleka dobiega głęboki melancholijny jęk; crescendo wznosi się do łkającego płaczu, nabrzmiałego męką i troską wieków, potem cichnie, powraca jeszcze parokrotnie, by wreszcie zupełnie umilknąć. Cisza. Gdy ostatnie drgania ustają, głos Opowiadającego znów podejmie Opowieści Pustej Chaty. Ogień rozbłyskuje silniej i gaśnie, dokoła krążą chwiejne cienie. Historia płynie... ? PUSTA CHATA W głębokiej dolinie ukrytej między opadającymi ku północy od, Height of Land wzgórzami, leży małe ledwie dostrzegalne na pierwszy rzut oka jeziorko. Nie posiada nawet nazwy. Wąska, płytka tafla nie jest bynajmniej piękna. Brzegi pokrywa błoto, na którym gdzieniegdzie rośnie trzcina lub leży wielki głaz. Niegdyś' głazy te były pod wodą, teraz wynurzyły się na powierzchnię i przypominają -^ nagie, zimne i pobielałe - nagrobki na zapomnianym z dawien dawna cmentarzu. Nad brzegiem biegnie ścieżka, po której żaden człowiek ostatnio nie stąpał, wijąc się wśród zwalonych pni drzewnych podąża ona do brzegu większego jeziora, zasilającego szereg strumieni. W dolnym swoim biegu strumienie te stają się coraz większe, przyjmują dopływy z Wielkiego Działu, a wreszcie zamieniają się w potężną, szumiącą rzekę, toczącą wody do Oceanu Lodowatego. W miejscu odpływu wód tego zbiornika, który niegdyś mógł pretendować do nazwy jeziora, znajduje się stara, od dawna zaniedbana tama bobrowa. Jest to pomnik energii i wytrwałości jej budowniczych, górna krawędź wznosi się co najmniej o 120 centymetrów ponad obecny poziom wody. W samym środku tamy mruczy mały strumyczek, który z czasem przetarł sobie drogę przez sztuczną przegrodę. Jego głos przypomina niewyraźną mowę człowieka, wypowiadającego przez sen jakieś niemożliwe do rozróżnienia wyrazy. Dokoła pełno śladów pracy. Ślady to bardzo stare, a jednak mają w sobie coś z trwałości i świadomego postanowienia, przy tym praca tutaj wykonana nie była dziełem ani pomysłem człowieka. Z lasu biegną brzegiem jeziora w dół ku wodzie stare ścieżki zbudowane przez nie istniejącą już dzisiaj kolonię bobrów. Tymi ścieżkami przemyślne zwierzątka przenosiły do jeziora budulec, kąt nachylenia i kierunek ścieżek jest tak dobrze pomyślany, że nawet obecnie, po wielu latach, mogą one służyć za doskonały dowód technicznych zdolności i pracowitości bobrów. Bobry wlokły tędy zwalone przez siebie drzewa. Liczne, równo spiłowane pieńki, noszą jeszcze po dzień dzisiejszy wyraźne ślady zębów. W sąsiedztwie znajduje się opuszczony domek bobrowy. Wyrasta wysoko ponad powierzchnię wody, a ponieważ jezioro opadło, widać także wejście. Niegdyś było ono skryte pod 14 wodą, obecnie każdy drapieżca je zobaczy. Ściany domku, tak dawniej doskonale otynkowane, teraz porośnięte są chwastami i młodymi pędami wierzbowymi. A jednak domek trzyma się jeszcze mocno i przetrwa sporo lat. Istny niemy i melancholijny pomnik wytrwałości małych budowniczych. Na przeciwległym brzegu jeziora wznosi się wysoki, ciemny las sosnowy. Poza Wielkim Działem, sosna nie jest drzewem pospolitym, tym bardziej więc wydaje się w tej pustej okolicy osierocona i samotna. Tu i ówdzie bieleje wśród sosen brzoza. Smukła i wysoka rwie się w górę do życiodajnego słońca, ale jej jasnozielony wierzchołek rzadko wystaje ponad dolne konary wielkich drzew iglastych. W tej samotni znajduje się jedyny ślad dłuższego przebywania człowieka nad tym właśnie jeziorem. Mała, zbita z bierwion chata, pusta i osamotniona, spogląda na przybysza ciemnymi oknami; drzwi są uchylone, ze szczelin między belkami powypadał już dawno uszczelniający je mech. Nawet za najlepszych czasów musiało to być bardzo skromne schronisko dla człowieka, chociaż w budowie i w grubych, aczkolwiek nie pozbawionych walorów artystycznych ornamentach, znać wielką pracę i staranie tych, którzy ten domek budowali. Ornamentów pozostało już niewiele, a kiedyś pokrywały one całą ścianę zewnętrzną. Niegdyś mieszkało tutaj szczęście, bo wewnątrz w jednym z kątów stoi mała uschnięta jodełka, na jej brązowych, martwych gałązkach jeszcze wiszą sznureczki, do których uwiązane były podarki. Teraz zapomniany i zapuszczony, chylący się z wolna do upadku, niegdyś był domek siedliskiem życia, ruchu, nadziei, ambicji i przygody. Trzeba zaznaczyć, że ten niepozorny domek był w swoim czasie sławnym miejscem. Wszelkie zwierzęta zawierały przyjaźń z mieszkańcami tej chaty, przychodziły tutaj i nieraz wchodziły do wnętrza, spotykając się z serdecznym przyjęciem, inne zwierzęta podchodziły pod same okna tego sanktuarium miłości do żywych stworzeń i spacerowały pojedynczo, parami lub całymi stadkami. Wprawdzie pusto jest obecnie nad jeziorkiem, cicho, spokojnie, a jednak wydawać się może, że wszystko tu jeszcze żyje i pełne jest jakichś dziwnych, tajemniczych, nieokreślonych zjawisk. Ot, po prostu zatrzymało się nad tą wodą echo z dni minionych, rozbrzmiewające jeszcze cichą, delikatną muzyką, choć muzyk już dawno odszedł i został zapomniany. Gdy lekki powiew potrąca liście smukłych, wdzięcznych brzózek, co stoją skromnie i jak gdyby nieśmiało wśród wielkich królewskich drzew, białe gałązki chwieją się i odpowiadają wiatrowi szeptem. Bojąc się śmierci w ciemnych, bezsłonecznych grotach pod konarami sosen, małe brzózki usiłują przebłagać swoich ponurych odgradzających je od słońca dozorców opowiadaniem Historii Opuszczonego Szałasu. Wydarzenia, o których mowa jest-w tych opowieściach, zachodziły w różnych miejscach. Wiele z nich mówił w tej właśnie chacie pewien mężczyzna, słuchającej go kobiecie. Było to bardzo, bardzo dawno. Siadywali oboje przed ogniskiem i gawędzili do późnej nocy. Brzózki niewątpliwie słyszały i zapamiętały wiele z tych opowiadań. Wiele też wydarzyło się tutaj rzeczy. Ludzie i zwierzęta, którzy tu mieszkali lub choćby tylko bawili przez czas krótki, pozostawiali po sobie jakieś' trwałe wspomnienia. Żadne z tych wspomnień nie przepadło. Nie przepadły też dusze dwu- i czworonożnych aktorów scen, które się tutaj rozegrały. Cała chata jest przesycona ich obecnością i tak już pozostanie na zawsze. Dusze te będą zawsze nawiedzały spokojne jezioro, złamaną tamę, pustą chatę, zniszczony domek bobrowy i całą okolicę. Gdy nasłuchiwałem pilnie o zmroku, wydawało mi się nieraz, że słyszę jakieś odległe, ciche głosy, jak gdyby z zaświatów. Może wyda się wam to wszystko jakimś majaczeniem, spowodowanym samotnością i długimi godzinami wpatrywania się w znane dobrze krajobrazy lub wsłuchiwania w nie istniejące odgłosy. Jeżeli tak się wam wydaje, to nie osądzajcie mnie zbyt surowo, sięgam bowiem po swoje najdroższe wspomnienia, po wspomnienia drogie dla ludzi i zwierząt, których wy nigdy nie ujrzycie. Nie wszystko mogę wam opowiedzieć, niektóre rzeczy muszą pozostać na wieki tylko moją własnością, moim ukochanym wspomnieniem wracających czasem do mnie dni. Wiele jednak mogę opowiedzieć, zasiądźcie więc przyjaciele razem ze mną wśród duchów przeszłości i słuchajcie. Niech czas mija. II SYNOWIE KEE-WAY-KENO W dzisiejszych czasach, gdy radio i szybkie parowce zbliżyły Kanadę do Anglii tak bardzo, że poprzez ocean można wysłuchać przemówienia politycznego, a podróż z Liverpoolu do Halifaxu jest niewiele większym przedsięwzięciem, niż dawniej wycieczka nad morze, trudno sobie wyobrazić, że za nowoczesną kwitnącą Kanadą rozciąga się bezkresny obszar dziewiczej puszczy. A jednak tak jest. Prawie u samych wrót cywilizacji znajdują się tereny, które nie zmie- j niły się od chwili wyjścia z rąk Stwórcy. Cały ten kraj, stanowiący większą część naszego Dominium, leży na północ od Wielkiego Działu przecinającego Kanadę wszerz i oddzielającego wody spływające na południe od tych, które podążają do Oceanu Lodowatego. Nie wszyscy wiedzą, że na szczęście tylko część południowa naszego kraju została objęta cywilizacją, a i to niezupełnie.^ Tereny cywilizacją jeszcze nie objęte noszą nazwę Keewaydinu; indiańskie to słowo znaczy "Miejsce wiatru północnego". Najczęściej słyszy się prostą nazwę Północ, niosącą ze sobą posmak wielkiej tajemnicy i niezmierzonych obszarów. Dla mieszkańców tych dzikich okolic cywilizowany kraj południowy jest zupełnie odrębnym światem. O tych, którzy odbywają - rzadkie na ogół - podróże koleją, mówi się, że "pojechali do Kanady", zupełnie jak gdyby udawali się do obcego kraju. Nie ma się czemu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, że podróż z Londynu do Winnipegu trwa krócej, niż wyprawa niejednego myśliwego z jego chaty do najbliższej stacji kolei żelaznej oddzielonej ogromnymi obszarami puszczy, rzek i jezior. A jednak puszcza podchodzi tak blisko do siedlisk cywilizacji, że zdarzały się nieraz przypadki tragicznej śmierci o kilkadziesiąt zaledwie kilometrów od kinematografu, na którego ekranie jakiś zdolny aktor filmowy ginął na oczach licznego tłumu widzów taką właśnie śmiercią w puszczy. Indianie, którzy wędrują po nieskończonych lasach Keęwaydinu, żyją w taki sam mniej więcej sposób, jak żyli ich przodkowie. Jakkolwiek korzystają z wszelkich udogodnień technicznych, w jakie potrafi zaopatrzyć placówka handlowa w puszczy - ba, nie daliby sobie może nawet dzisiaj rady bez nich - przecież jednak używają jeszcze wielu starodawnych narzędzi łowieckich, a sztuka orientowania się w puszczy nie zmieniła się od czasów niepamiętnych. W wielu okręgach można jeszcze zobaczyć na piaszczystym brzegu jeziora starodawny, stożkowaty namiot indiański, pociemniały oć dymu. Koce z wełny króliczej są w wielu osadach po dzień dzisiejszy jedyną osłoną przed chłodem nocy, osłoną bardzo skuteczną trzeba dodać. Mokasyny ze skóry jeleniej lub łosiej stanowią jedyne obuwie, zapewniające lekki, pewny krok tak niezbędny na zdradzieckiej leśnej podłodze. Często się jeszcze spotyka oszczepy, łuki, strzały i stare, nabijane od przodu strzelby "bobrowe"; te ostatnie nazwę zawdzięczają zwyczajowi, który kazał płacić za nie skórkami bobrowymi, przy czym cena była ustalona w sposób bardzo prosty - myśliwy płacił tyle 18 skórek bobrowych, ile ich można było ułożyć na podłodze do wyso- kości muszki nabywanej strzelby. W bardzo dalekich zakątkach, gdzie trudno o nowe ubranie, w powszechnym użyciu znajdują się stroje ze skóry jelonkowej, łosiej lub karibu. A jednak ludzie ci, których nie można nazwać cywilizowanymi, nie są przecież w żadnym razie dzicy. Niemal wszyscy Indianie są uczciwi, prości i uprzejmi. Unikają wprawdzie obcych, ale gościnność jest dla nich jak gdyby rejigią. Żywa natura Indianina nie dopuszcza żadnych odchyleń od zmierzającej do pewnego z góry obranego celu akcji. Chociaż Indianin nie uznaje nad sobą pana, jednak pracuje nie bacząc na trudności i albo narzucone sobie zadanie wykonuje, albo też ginie lub traci zdolność do pracy. Trudno będzie o lepszy przykład ich bezgranicznej wytrwałości, niż przygody dwóch młodych Indian, należących do szczepu Odżibuejów, z którymi dzieliłem tereny łowieckie przy Manitou-pee-pagee, co po indiańsku znaczy "Miejsce, w którym diabeł chichocze". Ojcem tych chłopców był Kee-way-keno, "Mąż Wiatru Północnego". Spośród całej znanej z wytrwałości rasy "Mąż Wiatru Północnego" wyróżniał się potężną siłą fizyczną. Wysoki, ale jak przystało na Indianina zbudowany lekko, potrafił przenieść po ścieżce między jeziorami do trzystu kilogramów. Jego sława jako myśliwego i tragarza wybiegała daleko poza granice tamtejszych terenów łowieckich. Było to w porze opadania liści. Wiatry Myśliwskie hulały już po puszczy, wyjąc w smętnych zakątkach między jodłami. Indianie opuścili placówki handlowe i wyruszyli z zapasami zimowymi w drogę ku terenom łowieckim. Trzeba było zrobić ponad trzysta kilometrów po wszelkiego rodzaju jeziorach i ścieżkach, a co gorsza przenieść ogromne ilości artykułów spożywczych, jako że każda z tych rodzin indiańskich miała pozostać na swoich terenach do zupełnego odejścia zimy, to znaczy około sześciu lub nawet na dalszej Północy siedmiu miesięcy. Większość odbywała podróż dwukrotnie, "sztafetowo", używając do tego celu zwykłych, pięciometrowych canoe. Ale Kee-way-keno gardził takimi metodami i zabierał wszystkie swoje rzeczy naraz do wielkiego "ciężarowego" canoe, obliczonego na przenoszenie przez dwóch ludzi. Kee-way-keno przenosił je stale sam. Miał też mniejsze canoe z kory brzozowej, obciążone znacznie mniej; pozostawało ono pod opieką jego synów i miało służyć podczas łowów jesiennych. Wszystko szło jak zwykle podczas takich wypraw. Robiono czasem po osiem, a kiedy indziej znów po trzydzieści kilometrów dziennie, zależnie od terenu i stanu ścieżek. Wreszcie cała grupa przybyła do \ celu. Zbudowano obóz zimowy, nałowiono i posolono ryby, uwędzono mięso, szybko zbadano obcą jeszcze okolicę i przeprowadzono ścieżki. Wkrótce brzegi bagnisk zaczęły zamarzać, tu i ówdzie ukazały się wyraźne ślady rysiów i lisów. Zastawiono pułapki, rozpoczęły się łowy zimowe. Kee-way-keno był świetnym myśliwym i doświadczonym wioślarzem, ale w puszczy czyha na człowieka tak wiele zasadzek, że nawet ludzie najbardziej doświadczeni stają się czasem ofiarajaii nieszczęśliwego przypadku. Pewnego poranka Indianin prawdopodobnie wpakował zbyt wiele prochu do swojej starej strzelby, gdy bowiem strzelił do kaczki, wywrócił się w śliskim od lodu canoe z kory i wpadł do wody. Po paru sekundach został porwany przez dwudziestometrowy wodospad. Obaj chłopcy, zajęci rozpalaniem ognia na brzegu, widzieli cały przebieg katastrofy. Byli przerażeni, ale bezradni. Pobiegli do stóp wodospadu; nie znaleźli tam najmniejszego nawet śladu po ojcu ani po jego canoe. Ponieważ rzeka w tej okolicy toczy swe wody poprzez dziesiątki takich wodospadów, rozciągniętych na przestrzeni wielu kilometrów, chłopcy na razie zrezygnowali z odzyskania zwłok ojca. Hart tych ludzi jest tak wielki, że dwaj malcy - jeden miał lat trzynaście, a drugi był od niego o dwa lata starszy - uznawszy, że szczątki ojca zabrała im siła wyższa, postanowili sami odbyć dwustu-kilometrową podróż powrotną do placówki handlowej. Mieli przed sobą perspektywę przenoszenia canoe przez trzydzieści dwa szlaki lądowe. A przy tym musieli posługiwać się wielkim canoe, które dwaj dorośli mężczyźni brali na barki z trudem. Na domiar złego warunki atmosferyczne i stan lodu były takie, że lada dzień dalsza podróż mogła okazać się niemożliwa. Przede wszystkim musieli powrócić do głów-! nego obozu, bo małe canoe z kory brzozowej, w którym zginął ich ojciec, przynieśli tutaj tylko na polowanie na kaczki. Do obozu mieli cztery dni drogi. Potem ruszyli w drogę powrotną. Ponieważ do] mrozów pozostało niewiele czasu i trzeba się było śpieszyć, chłopcy postarali się zabrać jak najmniej rzeczy. Wzięli tylko siekierkę, woreczek mąki, trochę słoniny, herbatę, zapałki, patelnię i imbryk. Spodziewali się, że dzięki temu będą mogli odbywać przeprawy lądowe za jednym zamachem, bez konieczności wracania, co ma wielkie znaczę-nie, gdy chodzi o pośpiech. To, co nastąpiło potem, wydaje się zupełnie nieprawdopodobne. O tej porze roku panują bardzo silne wiatry. Młoda załoga z trudnością 20 dawała sobie radę z wielkim canoe, które chwilami wcale nie słuchało wioseł i zbaczało o parę kilometrów z kursu. Kierowali się na południowy zachód, to znaczy prosto pod wiatr, który też opóźniał i wstrzymywał podróż. Pusta, wysoko leżąca na wodzie łódź czasami w ogóle nie chciała posuwać się pod wiatr, malcy zaczęli więc podróżować nocą, kiedy wiatr cichnie. A przecież znajdowali się w obcej okolicy i mieli przed sobą prawie dwieście kilometrów drogi, którą przebyli tylko raz, w przeciwnym kierunku i pod kierownictwem doświadczonego ojca. Warunki te wymagały od chłopców nie lada wysiłku, ale prawdziwie wielkie trudności zaczynały się dopiero na lądzie, gdy trzeba było canoe przenieść. Chłopcy unosili razem dziób łodzi, opierali go na jakimś głazie lub zwalonym pniu drzewnym, potem robili to samo z tyłem i wreszcie stawali na końcach, unosząc równocześnie cały ciężar wątłymi barkami. Łódź przygniatała ich tak, że nieraz się potykali, a chwilami szli nawet na czworakach. Najwięcej przepraw było krótkich, ale trafiały się też i długie, a jedna liczyła nawet prawie dwa kilometry. Dzień po dniu mijał im na tej wyczerpującej fizycznie i psychicznie pracy. Jadali usmażone pośpiesznie placki, które maczali w roztopionym tłuszczu, a następnie zapijali herbatą. Sypiali pod canoe, bez żadnego nakrycia. Na mniejszych jeziorach lód począł im już przeszkadzać, a wreszcie doszło do tego, że jeden z chłopców musiał siedzieć na dziobie łodzi i drągiem przebijać skorupę lodową; posuwali się wtedy z szybkością co najwyżej trzystu metrów na godzinę. Spadł ciężki, mokry śnieg; początkowo ułatwił im wprawdzie posuwanie się po nadmiernie śliskich ścieżkach, ale za to utrudnił przebywanie dróg łatwiejszych, nie mówiąc już o tym, że przemoczył ich do szpiku kości. Z tego powodu chłopcy spędzali czas przeznaczony na sen i wypoczynek przy ognisku, nago, susząc ubranie. Takie przeszkody i wyczerpanie fizyczne, które zaczęło ich już opanowywać, wpłynęły na skrócenie odcinków przebywanej w ciągu dnia drogi do sześciu, co najwyżej ośmiu kilometrów. Przy tym żywność była na wyczerpaniu. Chłopcy wyznaczyli sobie dzienne racje żywnościowe; zmęczenie i złe, niedostateczne odżywianie wpłynęły na dalsze zwolnienie tempa podróży. Wreszcie żywność skończyła się im zupełnie. Wielkie anoe, bez którego nie mogliby się posuwać, stało się jakimś bezlitosnym potworem, powoli wysysającym z nich życie. Rozgorączkowana wyobraźnia chłopców widziała w nim wcielenie złej istoty, która zaprzysięgła im zniszczenie. Obaj byli wprawdzie Indianami z krwi i kości, nie należy jednak zapominać, że w owej chwili byli to dwaj młodzi chłopcy, zagubieni w wielkiej puszczy, pozbawieni jadła i dachu nad głową, a najmniejszy błąd orientacyjny na jednym a wielkich jezior mógł dla nich oznaczać śmierć z głodu lub wyczerpania.] A jednak, nie bacząc na trudności niemal nie do przezwyciężenia, malcy wytrwali i dochowali wiary zasadom Szlaku, głoszącym, że każde przedsięwzięcie musi być doprowadzone do końca i nikt nie maj prawa wykręcać się od spełnienia swoich obowiązków, bez względu na okoliczności. Każdy musi dojść do celu podróży. Z zapadniętymi policzkami i pałającymi oczyma, doprowadzeni przez głód do rozpaczy, przytłoczeni straszliwą tragedią, którą prze-j żyli, synowie Kee-way-keno przybyli do placówki po dziewiętnastu i pół dniach trudów i udręki, jakich chyba żaden chłopiec żadnej rasy nie przeżył. Tylko wytrwały trening, jaki przechodzi młodzież indiańska tylko prawdziwie spartański duch pozwolił młodzikom zwyciężyć -Ą sytuacji, w której niejeden dorosły mężczyzna musiałby się zalał mać. III ZWODNICZE ŚWIATŁO Nigdy nie zabłądziłem w puszczy. Dowodzi tego fakt, że znajduję się teraz tutaj, w Osadzie Bobrowej. Gdy człowiek zabłądzi w puszczy, oznacza to najczęściej kres jego wędrówki doczesnej. Podróżując po znanych lub nieznanych terytoriach, nie używałem i nie będę nigdy używał żadnych busoli ani innych sztucznych naukowych przyrządóWj mających ułatwić odnajdywanie właściwego kierunku. A jednak nigdy nie zabłądziłem, choć wiele razy gubiłem na pewien czas drogę i musiałem przeprowadzać skomplikowane poszukiwania i wyliczenia. Człowiek, który opowiada, że nigdy nie "krążył w kółko" - wciąż używam naszego, myśliwskiego określenia - jest albo kłamcą, albo też niewiele wędrował po puszczy. Moje własne sumienie nie jest pod tym względem bynajmniej czystej bo ze trzy lub cztery razy dopuściłem się niedbalstwa, które spowoJ dowało godzinę lub dwie dość poważnych kłopotów. Trudno znaleźć prawdziwego człowieka puszczy, który przyzna się chętnie, że san znalazł się kiedyś w tego rodzaju sytuacji, ale każdemu musi się t( przynajmniej raz trafić. Nawet Indianie stają czasem w zaczarowanyn kole, z którego przez szereg godzin nie można się wyrwać. Opowiem teraz coś z własnych przeżyć. Jak wskazuje moje imię*, chętnie wędruję nocą. Nie dlatego, żebym miał wzrok specjalnie przystosowany do widzenia w ciemnościach, nic podobnego. Po prostu, co najwyżej dziesięć procent wszystkich nocy odznacza się prawdziwą, stuprocentową ciemnością. Człowiek, który posiada dobrą znajomość ogólną puszczy, właściwe poczucie kierunku wrażliwe uszy i pewien specyficzny rodzaj czujności nerwowej, mówiącej mu zawsze, co się dzieje dokoła, może przebywać nocą znaczne odległości nawet w zupełnie obcych odcinkach puszczy. Ale trzeba mieć jeszcze doskonałe "wyczucie" terenu, przede wszystkim zaś musi się nocny wędrowiec czuć w puszczy jak w domu i w żaden sposób nie wolno mu dopuszczać do siebie myśli, że znajduje się sam jeden w ciemnym, dzikim lesie. Na ogół sprawa jest bardzo prosta. Nic w tym nie ma nadzwyczajnego. Przebywałem ogromne odległości w lesie, który niewątpliwie uchodziłby za całkowicie ciemny (choć tak w istocie nie było) i zaledwie kilka razj musiałem skorzystać z pomocy pochodni, zrobionej z kory brzozowej. Nieraz całymi nocami płynąłem canoe, przeprawiałem się po wąskich ścieżkach z ciężarem na plecach i łodzią na głowie i osiągałem szybkość niewiele mniejszą niż za dnia. Nawet wodospady przebywałem po ciemku, kierując się ich szumem i wątłym blaskiem gwiazd, słabo oświetlającym mokre głazy i białe grzywy bałwanów. Wszystko to czytelnikowi wydaje się czymś niezwykłym. Jednakże ludzie mojego zawodu wciąż takie sztuki wykonywają^ wcale się z tego powodu nie chwaląc. Tego rodzaju wyczyny są powszechnie znane i nie wywołują nawet komentarzy wśród fachowców. Zdarza się natomiast, że nadmiar światła wprowadza o wiele większe zamieszanie, niż najgorsza ciemność. Właśnie zamierzam opowiedzieć, jak to padłem ofiarą takiego zwodniczego światła. Pewnej nocy zimowej znalazłem się daleko w puszczy w północnym Quebecu. Mój towarzysz, który nigdy nie był w wojsku, zaczął mnie wypytywać o przeżycia wojenne. Podobnie jak większość żołnierzy frontowych, pamiętałem lepiej robactwo, brud i skąpe racje żywnościowe, niż same walki. Wspomnienia moje były tak żywe, że zanim się spostrzegłem upłynęło wiele czasu i głód zaczął nam obu dokuczać. Ponieważ tego samego ranka ubiłem jelenia, postanowiłem przynieść kawał mięsa, a towarzysz mój miał tymczasem upiec placek. Było już bardzo ciemno, a że miałem obedrzeć jelenia ze skóry, wziąłem latarnię. Wa-sha-quon-asin "Ten, który wędruje nocą". Nigdy jeszcze nie wędrowałem nocą po puszczy przy sztucznymi świetle, chyba że szedłem ścieżką. Tym razem jednak ścieżki nie było, bo silna burza zasypała nawet moje ślady, wiodące do zabitego jelenia. Spotkało mnie to, co zdaniem fachowców spotyka zawsze ludzi, posługujących się w puszczy światłem sztucznym - nie mogłem znaleźć tego, czego szukałem. Jeleń* leżał nie dalej, niż o trzysta metrów,] a udałem się niewątpliwie we właściwym kierunku. Jednakże latarnia rzuca światło w postaci kręgu, poza którym ciemność wydaje się jeszcze intensywniejsza, nic więc nie mogłem dostrzec w czarnej ścianie lasu, odległej o parę zaledwie metrów. Przez pewien czas włóczyłem się, szukając jelenia nadaremnie, gdy wtem odkryłem coś nowego - ślad karpli, biegnący w tym samymi kierunku, w jakim zmierzałem. W głębokim, sypkim śniegu ślad był niewyraźny, nie mogłem go więc obejrzeć dokładnie. O ile mi było wiadomo, w tej okolicy nie przebywała oprócz nas żywa dusza; moje poranne ślady, wiodące od jelenia do obozu, zostały już przysypane, śniegiem, należało więc koniecznie zbadać ślady przybysza. Postano-j wiłem odłożyć to na później. Poszedłem skrótem w stronę swego jelenia, ale go nie znalazłem, natomiast trafiłem na nowy ślad karpli, tym razem przecinający się z kierunkiem, w którym zmierzałem. Nie' wiedziałem, co mam o tym sądzić, poszedłem więc dalej, po jelenia,| zawstydzony, że nic nie zdołałem z tych śladów wyczytać. Skręciłem cokolwiek w bok i znów natrafiłem na ślady, tym razem już dwóch: osób. Oba skręcały łagodnie na prawo i krzyżując się po drodze łączyły się z trzecim, a następnie z czwartym śladem. Nagle otoczyły mnie te ślady ze wszystkich stron i w żaden sposób nie mogłem się wydostać z ich labiryntu. Wszystkie biegły w tym samym mniej więcej kierunku,! na prawo; co to za kłusownicy, u diabła, krążą tak bezsensownie po puszczy! Poszedłem za nimi uważnie, ale wykonywali oni przedziwne pętle, które zbijały mnie z tropu. Stanąłem i zacząłem nasłuchiwać; w| puszczy było cicho jak w grobie, albo jak... w puszczy zimą, w nocy. Wszystko to zaczynało być trochę niesamowite. Zacząłem biec wielkimi skokami, ale tamci pewnie usłyszeli - było ich już czterech! - bo jak to ze śladów wywnioskowałem, również biegli< po śniegu. Nigdy w życiu nie byłem jeszcze tak rozwścieczony jak; wtedy. Biegłem za nimi dalej, a cień mojej postaci na białych od śniegu] drzewach biegł za mną, powtarzając wiernie wszystkie moje ruchy, jak * Zimą pozostawia się (ze względu na smak mięsa) zdobycz nie oprawioną na prze-: ciąg mniej więcej doby. Zasypuje się ją tylko śniegiem, żeby- nie zmarzła. fantastyczny jakiś duch. Wydawało mi się, że krąg światła mojej latarni stał się zaczarowaną, oświetloną grotą, otaczającą mnie z bliska i podążającą za mną wytrwale. Cała ta przygoda miała przy tym w sobie coś dziwnie nadnaturalnego. Nagle przyszło mi na myśl, że może to wszystko jest tylko snem jakimś i ubawiony tą myślą przestałem uważać na grunt pod nogami. Potknąłem się o coś i runąłem jak długi. Ruchem, który przyniósłby zaszczyt zawodowemu akrobacie cyrkowemu, uratowałem latarnię przed zagaśnięciem. W jej blasku ujrzałem wystającą spod śniegu racicę jakiegoś zwierzęcia. Znalazłem nareszcie swojego jelenia. Rozejrzawszy się uważnie dokoła, stwierdziłem, że wszyscy ścigani przeze mnie ludzie również przybyli w to miejsce. Było ich dokładnie dwóch - mój cień i ja sam. Sztuczne światło zawsze człowieka w puszczy wprowadzi w błąd. Wszystkie drogi wydają się w świetle latarni jednakowe, a tak ważne dla oceny kierunku wierzchołki drzew nikną w ciemnościach i stają się niedostępne dla oka ludzkiego, podczas gdy w warunkach normalnych zawsze odcinają się na tle cokolwiek jaśniejszego nieba. Właśnie przy użyciu światła sztucznego zaczyna człowiek najczęściej krążyć w kółko bez sensu. Tak uczyniłem w opisanym przypadku; liczba śladów powiększała się coraz bardziej, bo przecież krążąc w koło powracałem do odcisków własnych stóp na śniegu. W ten sposób powstała spirala, która zwężała się coraz bardziej, aż wreszcie doprowadziła mnie do punktu środkowego - jelenia. Po wycięciu kawała mięsa "odwinąłem" tę spiralę, to znaczy tą samą, okrężną drogą powróciłem do chaty i z wielkim wstydem stwierdziłem, że przyjaciel mój zasnął nad zimnym plackiem. Obudziłem go, bo zachciało mi się koniecznie mięsa jeleniego. Przy jedzeniu mój przyjaciel co chwilę odwracał się i najzupełniej niepotrzebnie chichotał jak głupi, co mnie trochę gniewało. Pozostawiam czytelnikowi do rozstrzygnięcia czy to światło mojej latarni było zwodnicze, czy^też ja sam nie stanąłem na wysokości zadania. IV NEMESIS Od dłuższego czasu słyszałem już zbliżanie się tego człowieka. Postukiwanie kijem o lód słychać było z odległości co najmniej półtora 25 kilometra, bo uderzenie o gładki lód rozlega się v/ puszczy bardzo głośno. Tego rodzaju próbowanie lodu podczas chodzenia jest wczesną zima konieczne. Najbardziej przyjęta jest metoda postukiwania raz naj cztery kroki; wędrowiec trzyma kij swobodnie w ręku, pozwalając ?? opadać co pewien czas. Z odgłosu orientuje się, z jakim lodem ma dd czynienia. Tym razem jednak rytm uderzeń był taki, jak gdyby badano lód za] każdym krokiem, przy czym człowiek ten szedł bez pośpiechu, alej wytrwałym, równym tempem. Postukiwanie rozlegało się z zegarowa regularnością. Była późna jesień, wiedziałem, że lód jest kiepski! zwłaszcza w tej okolicy. Jezioro było szerokie, płytkie i miało dna bagniste, które oznaczało śmierć dla człowieka nieostrożnego, zbyfl ciężkiego na to, aby skorupa lodowa utrzymała go na powierzchni. Jezioro było obramowane wysokim, czarnym murem ponurych jodeł,] przez które nie przedostawał się ani jeden promień słoneczny. Dalej rozciągały się ogromne, prawie nieprzebyte bagniska. Była to okolica pusta, niebezpieczna, unikałem jej też w miarl możności podczas obchodzenia pułapek. Nagle przypomniałem sobie o obowiązkach gospodarza wobec struł dzonego gościa, zakrzątnąłem się dokoła ogniska i z resztek własnego! obiadu spróbowałem sporządzić coś w rodzaju przyzwoitego posiłkuj Równocześnie zastanawiałem się, jaki to przypadek mógł sprowadzić] obcego człowieka na moje tereny łowieckie w dodatku w okresie, gdy] jesienne łowy rozpoczęły się na dobre. Moje prowizoryczne obozowisko było od strony jeziora niewidocz-l ne, ale dwa ogniska łatwo mógł każdy dostrzec, nie wątpiłem więc, że] wędrowiec - stosownie do przyjętych w puszczy zwyczajów - wpadnie] na chwilę. Siedziałem przy ognisku, paląc fajkę i czekając na przyby-j sza. Byłem cokolwiek podniecony, bo coś mi mówiło - a wieloletnie] doświadczenie na szlaku wyrabia niezwykłą wrażliwość zmysłów - żd człowiek, który zapuścił się tak daleko w głąb moich terenów, nie jestj zwykłym traperem. Przede wszystkim wyczuwałem jakąś odrębność w jego sposobie wypróbowy wania lodu - postukiwał przy każdym kroku i w dodatku dość głośno, jak gdyby niósł na plecach większy ładunek] niż niosą przeciętni śmiertelnicy. Najbardziej jednak oddziaływał na mnie niezmienny, niezachwiany rytm uderzeń jego kija. Jego powolny, równy krok zdawał się mówić o niezwykłej wytrw^al łości, o twardej decyzji człowieka, mającego ważny cel na oku i nie] 26 zapominającego o tym ani na chwilę. Szedł wciąż naprzód, stukał zai każdym krokiem, aż wreszcie monotonia jego uderzeń zaczęła wywierać na mnie wpływ prawie hipnotyczny. Siedziałem i czekałem. Długo wypadło mi czekać; szedł bardzo wolno, ale nawet takim krokiem powinien był dawno nadejść. Nagle zdałem sobie sprawę, że odgłos postukiwania dochodzi już z innej strony, a więc obcy wędrowiec zlekceważył sobie moje obozowisko, jakkolwiek musiał dostrzec dym i leżący przy samym brzegu, dostrzegalny z daleka tobogan. Niezwykłe, ba niesłychane wśród ludzi puszczy postępowanie! Zupełnie niewytłumaczone, chyba że człowiek ten jest ślepcem lub moim osobistym wrogiem. Pomyślałem sobie, że przecież nie ma na świecie żadnego człowieka, obdarzonego tak zwanym charakterem, który nie miałby przynajmniej jednego wroga. Zszedłem na lód, ale tamten znikł mi już z oczu, jezioro miało bowiem nierówną linię brzegów, mnóstwo zatok i półwyspów, i stanowiło idealne miejsce do urządzenia ewentualnej zasadzki. A wciąż jeszcze słyszałem miarowe uderzenia kija; odgłos ten, choć znacznie słabszy, nabrał teraz cech jakiegoś ponurego wyzwania lub groźby. Pośpieszyłem na środek jeziora, aby stanąć w lepszym punkcie obserwacyjnym, ale mimo to nie dojrzałem nikogo. Powróciłem więc do obozu, zgasiłem ognisko, szybko pochwyciłem broń i ruszyłem w pościg. Śpieszyłem bardzo, właściwie nawet biegłem, nie zapominając przy tym o korzystaniu z wszelkich naturalnych osłon, jakich dostarczała mi poszarpana linia brzegu. Kierowałem się stałym, rytmicznym postukiwaniem, które ani na jedną chwilę nie ustało. Biegłem już ponad godzinę. Ponieważ ścigany pilnie badał lód, nie traciłem na to czasu. Mimo to, jakkolwiek wydawało mi się, że rozwijam znaczną szybkość, tamten zaś podąża bardzo wolno, nie mogłem go dogonić. Posuwał się z minimalną na pozór szybkością, a jednak zdołał utrzymać różnicę odległości. Odgłos skręcił cokolwiek na prawo; podążając za nim wszedłem w wąską, bardzo głęboką, wrzynającą się w ląd zatokę, o której istnieniu dotychczas nie wiedziałem. Biegłem dalej za zwodniczym odgłosem, a tajemniczy intruz uciekał powolnym, równym krokiem. Chwilami wydawało mi się, że człowiek ten nosi ze sobą wielki metronom lub też... nie jest wcale człowiekiem, tylko jakimś automatem. Zdecydowany na wszystko byle tylko zgłębić tajemnicę, biegłem coraz dalej, kilometr za kilometrem, nie zastanawiając się dokąd mnie ten tajemniczy odgłos zaprowadzi. Mijałem wielkie połacie jeziora, 28 wąskie cieśniny, wartkie strumyki, zawsze jednak podążałem po lodzie, przy akompaniamencie niezmiennego, monotonnego postuki wania. Wreszcie znalazłem się w części swoich terenów łowieckich, o która istnieniu pojęcia nawet nie miałem. Pusty, popalony las otaczał czarne nieprzebyte bagnisko. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, w jaki sposój odcinek ten uszedł mojej uwagi w ciągu tylu lat włóczęgi po okolicy dziwnym uczuciem pomyślałem sobie, że ten obcy lepiej zna mojJ tereny, niż ja sam. Cala przygoda zaczęła nabierać cech niesamowi* tości. Dziki, niegościnny krajobraz, groteskowo poskręcane konary ° drzew i czarna pustka bagniska - miały w sobie coś nierealnego. Pościg przedłużał się, zacząłem odczuwać zmęczenie. Przestałed biec, szedłem zwykłym krokiem, ale dziwne - wciąż słyszałem jednsf kowo wyraźnie stukot kija tamtego, jak gdyby odległość między nam nie zwiększyła się wcale na skutek zwolnienia tempa przeze mnie Wydawać się mogło, że obcy orientuje się doskonale w moim stanie wie o moim zmęczeniu i umie ocenić moją szybkość, dzięki czemu tal reguluje swój krok, abym nie mógł się do niego zbliżyć, ale i nie oddali się zanadto. Błysnęło mi nagle w głowie, że on wcale nie chce mnie wyprzedzić; szedłem za nim ślepo i w szatański sposób zostałem wciągnięty wiele kilometrów w głąb nieznanych mi obszarów. W jakim 0 celu? Tego mogłem się tylko domyślać. Słońce zaszło, księżyca nie było widać. Nadchodziła noc, a ja byłed w nieprzebytej puszczy sam na sam z nieznanym, ale najwidocznie bardzo sprawnym przeciwnikiem. Czułem się coraz bardziej nieswoja Przystanąłem i zacząłem szybko układać i odrzucać plany działania Równocześnie odgłos postukiwania zaczął skręcać ku wschodowi gęstą puszczę; z wyraźną ulgą stwierdziłem, że obcy oddala się ode mnie. Ponieważ w dodatku nie zabrałem ze sobą żywności, postano* wiłem powrócić do obozu, a nazajutrz, zaopatrzony w odpowiednie zapasy, rozwiązać ostatecznie zagadkę. Zanosiło się na śnieg, a w takin razie tajemniczy osobnik musi pozostawić jakieś ślady w lesie. Przykucnąłem na lodzie i starałem się jak najlepiej przemyśleć ca przebytą drogę, chciałem bowiem wrócić do siebie skrótem, ale chałem tego zamiaru i postanowiłem wracać poprzednią drogą. Byl już ciemno. Ruszyłem. Z boku dobiegało mnie wciąż jeszcze owo szatański postukiwanie, co więcej - stwierdziłem, że nie mogę się od nieg oddalić. Po chwili posłyszałem je bliżej. Przystanąłem i zacząłet nasłuchiwać. Bez wątpienia odgłos zbliżał się, okrążając mnie; zroziPjop miałem, że gęsta puszcza, ku której tamten skręcił, rosła na wyspie, f^agły zakręt drogi i... usłyszałem postukiwanie przed sobą! Nie mogłem już odegnać myśli, obcy rozmyślnie mnie wyprzedza. Z uczuciem wstydu z powodu łatwości, z jaką tamten bawił się ze mną w puszczy, mieszała się niemała doza strachu. Odgłos zbliżał się coraz bardziej i bardziej, a wciąż nikogo dostrzec ??? mogłem,Krok tamtego miał w sobie coś z marszu naprzód samego zasu. Teraz postukiwanie już mi nie przypominało metronomu, tylko rzywodziło na myśl piekielną maszynę, pragnącą mnie zabić i odmie-zającą sekundy, jakie pozostały mi jeszcze na tym świecie. Zacząłem ???? w panice, odgłos podążył za mną jak widmo; zdwoiłem szybkość -??? rezultatu. Biegłem wciąż, a odgłos utrzymywał się w tej samej odległości, walniałem i on zwalniał. Krążyłem, kluczyłem, skręcałem, stosowa-em wszystkie sztuczki, jakich nauczyłem się w ciągu wielu lat prak-yki myśliwskiej, wszystko bez skutku. Nie mogłem pozbyć się jego :owarzystwa. Na własnej skórze przekonałem się, jak straszliwy może ??? lęk człowieka, ściganego przez jakiś piekielny koszmar. Nie byłem już ścigającym tylko ściganym, w dodatku przez czło-ieka lub zwierzę, które umiało widzieć pozostawając niewidzialnym i rzewidywało wszystkie moje ruchy. Ucieczka w puszczy była nie do Domyślenia, bo pełno tam leżało zwalonych przez burzę drzew. A stukanie rozlegało się coraz bliżej. Teraz bałem się już spotkania ze ciganym przez siebie osobnikiem, bo czułem, że jakkolwiek jestem uzbrojony, przecież broń niewiele znaczy przeciwko istocie tak wyraź-aie sobie drwiącej z wszelkich praw natury. Pot wystąpił mi na cie- Przypomniały mi się wszystkie wykpiwane dotychczas legendy o rozmaitych krwiożerczych duchach, o mitycznym wilku Garou, o :raperach, którzy zginęli w tajemniczy sposób w puszczy i wiele, wiele innych. Przerażenie wobec istoty, którą już teraz uważałem za nadprzyro- zoną, odebrało mi resztki zdrowego rozsądku; zrezygnowałem z ucieczki, bo nie liczyłem już na możność wyprzedzenia prze- iwmka. W rozpaczy pragnąłem tylko odwlec jak najbardziej straszliwą hwilę spotkania. Zgubiłem własne ślady i widziałem tylko, że zagłębiam się coraz 'ardziej w zupełnie obce zakątki puszczy. Przerażenie gnało mnie ednak z niezmienną mocą, starałem się więc jeszcze choć o parę minut ć moment, w którym potwór dostanie mnie w łapy. Byłem ' zanie umiaru 29 wie zupełnie wyczerpany i wiedziałem o zbliżającej się nieuchronne chwili, kiedy nie zdołam już przebiec ani kroku. Opętało mnie przeświadczenie, że gdybym tylko zdołał dostać się na ląd stały, prześcignąłbym z pewnością swego prześladowcę, ale wszelkie próby w tym kierunku kończyły się niepowodzeniem. Wydało mi się, że jakaś szatańska moc trzyma mnie na jeziorze. Aż nagle znalazłem się przy brzegu. Po obu stronach wznosiły się wysokie ściany skalne, zatoka zwęziła się tak bardzo, że jezioro przepływało jak gdyby w wąwozie. Niestety, wyjście z wąwozu zataraso-ane było kilkunastoma grubymi pniami, przez które żaden człowiek ie zdołałby się przedostać. Zrozumiałem, że sprawa zbliża się do ońca. Ktokolwiek mnie goni, człowiek, zwierzę czy sam szatan, usze stanąć i przyjąć walkę. Postanowiłem jednak zapuścić się w wąwóz jak najgłębiej, pragnąłem bowiem skorzystać w walce z naturalnej osłony, jaką dawał mi tutaj am teren. Po bokach miałbym skały, a z tyłu zwalone pnie drzewne, dgłos stukania słyszałem tuż za plecami, ale nie oglądałem się, żeby ie tracić czasu. Nadzieja nagle wstąpiła we mnie, bo ujrzałem ąziutką ścieżkę, zbiegającą nad samo jezioro. Pomyślałem sobie, że rowadzi ona niewątpliwie do jakiegoś ludzkiego osiedla, a w każdym azie pozwoli mi zejść z lodu, może więc zdołam w rzeczy samej rześcignąć swego prześladowcę, który na lodzie czuł się widocznie nakomicie. Pośpieszyłem z całych sił. Nie zdołam opisać ulgi, jaką dczułem, stanąwszy na stałym gruncie; przynajmniej mój wróg nie ędzie już wystukiwał swego przeklętego rytmu. I wtedy, gdy już było a późno, zauważyłem, że równolegle do ścieżki, zakryty przez zwa-ione drzewa, biegnie strumień, którego zamarznięta powierzchnia tanowi naturalny dalszy ciąg powłoki lodowej jeziora. Moja błędna trategia dała przeciwnikowi przewagę, jakiej sam pragnął. Bliski wyczerpania wlokłem się po wąskiej ścieżce; pot spływał mi ęstymi kroplami po twarzy, chwytałem oddech po każdym kroku, a uż obok, na strumieniu, rozlegało się straszliwe, miarowe postuki-"anie tamtego. Czułem tę niewidzialną eskortę na wyciągnięcie ręki. Wydawało mi się, że kroczę ramię przy ramieniu ze śmiercią. Z niewysłowioną radością ujrzałem wreszcie przed sobą niewielką olankę, na której stało parę chat. Nad samym brzegiem strumienia gromadziło się kilku ludzi; otaczali jakiś przedmiot, leżący na ziemi, obiegłem ku nim z uczuciem człowieka, który cudem tylko uniknął mierci. Odgłos, przed którym uciekałem, rozbrzmiewał tuż-tuż, pośpiesznie więc opowiedziałem zgromadzonym, co mi się przytrafiło. 32 zia Ku memu wielkiemu zdziwieniu przyglądali mi się chłodno, nie zwi cając najmniejszej uwagi na moje słowa. Nikt się nie odezwał, zapad cisza, jaką wita się niepożądanego gościa. Wreszcie ktoś powiedz wskazując na mnie: - Oto jest sprawca. Pokażcie mu jego dzieło. Na to pozostali rozstąpili się. Na ziemi leżało ciało jakiegoś m| dzieńca, zamordowanego w bestialski sposób, - Kto to uczynił? r~ zapytałem, choć w mózg poczęło mi się wkrad] przekonanie, że ci ludzie uważają mnie za winnego zbrodni. Pytani pozostało bez odpowiedzi, tylko wszystkie oczy zwróciły się ku mnij zimną zawziętością. Byli to poszukiwacze złota i traperzy; nie znale: ani jednego z nich. Nie wiedziałem nawet, że ta osada istnieje, waty spokój tych łudzi kazał mi spodziewać się najstraszliwszyj ewentualności. Próbowałem się wytłumaczyć, opowiedziałem kim jestem, co rołJ lem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i jąkałem się tak, jak to czyi zawsze człowiek niewinny, gdy zarzucają mu przestępstwo Moje bezładne, pośpieszne wyjaśnienia nie doczekały się odpowij dzi. Ignorowali moje słowa, przyglądając mi się w grobowej ciszy; twarze wyrażały niezłomne postanowienie. Wreszcie człowiek, któj mnie oskarżył, odezwał się znowu. - Trzeba szybko z tym skończyć. Oto jest ojciec tego chłopca, on zadecyduje, co mamy zrobić. W tej chwili owo straszne postukiwanie, które przywiodło tutaj, ustało tuż za moimi plecami. Odwróciłem się i po raz ujrzałem swojego prześladowcę. Był to bardzo stary człowiek, odziaJ w strój ze skóry jeleniej. W ręku trzymał ciężki, okuty drąg. Starzec tak chudy, że wyglądał na człowieka wyciągniętego z grobu lub przybysza z zaświatów. Białe włosy opadały mu kędziorami na biała broda zakrywała większą część twarzy. Płonące oczy patrzyły j mnie z nienawiścią, która zmroziła mnie do szpiku kości. Zrozumiałe] od razu, jaka będzie jego decyzja. Nie mówiąc ani słowa, zbliżył się do mnie wolnym krokiem, unoszj do góry ciężki drąg, który przygnał mnie na miejsce stracenia, a teJ miał się stać narzędziem jego słusznej, ale niewłaściwie skierowaq zemsty. Nie wątpiłem, że za pierwszym uderzeniem tej straszliwej maczd padnę martwy. Zesztywniałem z przerażenia czy też na skutek jakia specjalnej właściwości nieprzytomnych oczu starca. Na chwilę oni] miałem. pierwsj którzy bark dre Ludzie, zaczekajcie! Zaczekajcie! - pisnąłem raczej nagle niż -wołałem. - To nie ja! To nie ja! Równocześnie drżącymi, odmawiającymi posłuszeństwa palcami I żąłem grZebać w kieszeni, szukając jakiegoś dowodu swojej tożsamości. Dwóch ludzi skoczyło naprzód i przytrzymało mnie mocno, odstawiając moją głowę pod spadający drąg. Ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem wydarłem im się. Jakieś potężne światło błysnęło mi przed czyma. Obudziłem się w małym hoteliku nad samą Granicą, w którym pędziłem noc. Gospodarz trząsł mnie za ramię, świecąc mi w oczy ampą. Usłyszałem miarowe tykanie dużego budzika, który stał u wezgłowia. DZIEŃ W UKRYTYM MIEŚCIE mec ??? md \ i Wpływy nowoczesne odebrały bardzo wiele romantyczności i nalowniczości obozom indiańskim w rezerwatach i łatwiej dostępnych dcinkach puszczy. Na skutek stosunków z białymi niektóre szczepy generowały się, stały się bezradne, zatraciły zamiłowanie do starych tradycji i zaczęły przejawiać oznaki zobojętnienia i zepsucia w ^ciu domowym. Spoistość szczepów ucierpiała ogromnie. Indianie, usiłowali żyć na wzór i podobieństwo białych, a nie mieli takich BK biali urządzeń technicznych, pozyskali sobie opinię niechlujów. b Tylko bardzo doświadczeni czerwonoskórzy, którzy w dodatku mieli ^ pomyślne warunki materialne, zdołali przystosować się do życia w wnianych domkach, natomiast biedni Indianie, mieszkający nieraz blisko kolei żelaznych, mają chałupy źle utrzymane, rzadko kiedy schludne. A tymczasem w ciasnych namiotach lub wigwamach umieją oni prowadzić gospodarstwo domowe z systematycznością i czystością, jakiej nie osiągną biali w tych warunkach; przeciwnie, wiadomo dobrze, że przyzwyczajeni do życia w domach biali nie umieją utrzymać porządku i czystości w namiocie. Wielu Indian, mieszkających w chatach, zapomniało już sztuki obozowania w namiotach przez cały r°k- Kto chce przyjrzeć się prymitywnemu, ale bardzo wyspecjalizowanemu, wyuczonemu w ciągu stuleci trybowi życia Indian, musi icić sie w dłuższą drogę, w głąb puszczy, poza szlaki normalnych ych. Interesujące nas osady przenoszą się z miejsca na 33 ?? 1 Vi 34 miejsce, zależnie od warunków łowieckich. Składają się na ogól czterech lub pięciu rodzin indiańskich, zależnie od obfitości zwierzy] w danej okolicy. Ekwipunek jest ze względu na koczowniczy tryb żyj bardzo lekki i na pozór nie nadaje się do zimowania na północ j pięćdziesiątego drugiego równoleżnika. Indianie poszukują w puszą zakątków, w których najwięcej jest ryb i wszelkiej zwierzyny, wybf rają zaciszne miejsce i wznoszą namioty; ze względu na wichrj śnieżyce budują osłony z belek, uszczelnione mchem i oblepiaj śniegiem. Małe piecyki blaszane dostarczają namiotom ciepła, wigwamach płoną zwykłe ogniska, rozpalone nie na środku, lecz bli^ wejścia. Na dzień wszystkie koce i inne przedmioty chwilowo niepotrzebj zostają zwinięte i złożone w kącie namiotu, aby nie przeszkadzaj Każdy z członków rodziny ma stałe miejsce w namiocie. Wszyst| osobiste drobiazgi trzymają Indianie zawsze przy sobie. Praca namiocie i spożywanie posiłków odbywa się w pozycji siedzącej, j wyłożonej miękkimi gałązkami ziemi: podkład ten zmienia się bardj często. Wszystko odbywa się szybko i składnie, bo zajęcia złomowe1 bardzo proste i nie wymagają wielu różnorodnych narzędzi. Obdarte skóry trupy zwierzęce lub resztki zabitych na pożywienie zwier^ składają na kupę, opodal obozu. Na zimowym mrozie leży ta padlina do wiosny, nie szkodząc nikomu, a z wiosną obóz przenosi się gdd indziej. Właśnie obecność tej rozkładającej się padliny w poblr] indiańskich obozowisk jest źródłem bardzo rozpowszechnionych głosek o niechlujstwie Indian. Na otwartym powietrzu wznoszą IndJ nie rusztowania, na których trzymają mięso, ryby i artykuły spożyv a cze; wiesza się tam również inne przedmioty, które należy ochroij przed wiecznie głodnymi psami. Wszystkie namioty połączone wąskimi ścieżkami, które należy przecierać ponownie po każdej śnieżnej. Wewnątrz obozu panuje wzorowa schludność, a gdy piecy dymią, namioty wydają się bardzo przytulne. W wigwamach ognia płoną zimą przez całą dobę, natomiast w namiotach piecyki gasną! nocy. Latem, po zakończeniu wiosennych transakcji handlowych, niej tóre gromady udają się w jakieś z góry obrane miejsce, najczęściej mało znanej okolicy, z dala od znanych szlaków. Biali goście lub natręci nie są mile widziani w takich wioskach, znanych już Indiand ? od czasów niepamiętnych. Ścieżki, prowadzące do nich, bywają zręcznie zamaskowane i na ogól nic nie wskazuje na obecność osie ludzkiego; trzeba przypadku, aby ktoś obcy trafił do takiej wiosl i bur! p dianie nazywają te osiedla ,,Oden-na-ka-inne-hekaj", co znaczy słownie "Ukryte miasta". Nie ma ich dzisiaj zbyt wiele, ale istnieją • zcze. Przestrzega się w nich'licznych starodawnych tradycji i zwy-?aiów od dawna już uchodzących za zapomniane. Miałem szczęście być mile widzianym gościem w kilku takich ukry-?ch odciętych od świata, samowystarczalnych osadach. Razu pew-ego udało mi się nawet dostać do Ukrytego Miasta z grupą ludzi, tórych rzetelne i przyjacielskie zainteresowanie losami czerwonych raci skłoniło mnie do poszukania takiej właśnie ukrytej osady. Pewnej nocy obozowaliśmy w odległości paru zaledwie kilometrów d wioski, o której istnieniu my, przewodnicy, wiedzieliśmy już od iawna. Jakkolwiek dotychczas żaden biały nie przekroczył granic tego odzaju osiedla, a co najwyżej mógł przybić łodzią do brzegu przepły- ającej przez nie rzeki, jednak kierownik grupy, której towarzyszy- m zażądał, żebym zbadał, jakie są możliwości obejrzenia z bliska iteresującej miejscowości. Wiedziałem, że okażą się bardzo niewiel-ie. W żadnym, najbardziej nawet ekskluzywnym towarzystwie ludzi ywilizowanych nie odczuje człowiek tak bardzo własnej obcości, jak w iosce indiańskiej, w której jest niepożądanym gościem. Wodzem sady był w dodatku Wielka Wydra, znany powszechnie z zamiłowania o spokoju i samotności; znaliśmy się od dawna, a jednak nigdy dotąd ie zaprosił mnie jeszcze do siebie. Natomiast razu pewnego znalazłem a jednej ze ścieżek wiosło, zrobione przez Wielką Wydrę i ozdobione P' ysunkiem, oznaczającym moje imię. W tym kraju był to prezent, rzedstawiający nawet pewną wartość i mogłem go wprawdzie uważać dobrą wróżbę, wiele jednak po nim sobie nie obiecywałem. Nazajutrz, po krótkim odczycie wszyscy oprócz kucharza wsiedli-my do canoe i ruszyli w stronę wioski Wielkiej Wydry. Po godzinie ioslowania urozmaiconego pokonaniem kilku dość sporych wodo-padów znaleźliśmy się ha dużym, pięknym jeziorze. Miało parę kilometrów długości i obramowane było stromymi wzgórzami, na których wznosiły się wspaniale sosny, nietknięte jeszcze ręką ludzką. Przez ;odzinę wiosłowaliśmy po jeziorze, słońce świeciło nam w oczy, wpły-tęliśmy do wąskiej, długiej zatoki. Nagle dostrzegliśmy na brzegu zereg odwróconych do góry dnem canoe, od których biegła wąska ieżka, prowadząca do lasu olbrzymich sosen. Na płaskim terenie pod mi drzewami rozrzucone były namioty. Błękitna mgiełka dymu nad polanką. Między namiotami ukazało się kilka postaci, które nikły równie szybko, jak się zjawiły. Nikt nie wyszedł nam na powitanie, cisza leżała głęboka, natrętna, im c nieri Pisialai ed 35 ? ? 1 ? ? ? 36 ciężka. Nie usiłując lądować wydałem zwykły okrzyk - wołanie so Rezultat był nieoczekiwany - powstał piekielny hałas, bo ze wsj tkich namiotów powybiegały psy, które przybiegły nad wodę ujada zaciekle. Ich głosy dowodziły nie tylko zdrowych płuc, ale i całki] wyraźnego apetytu na nasze mięso. Ktoś' zapytał z niepokojem, czj podobne do wilków bestie nie umieją przypadkiem pływać. Po wysokim brzegu zbiegła smukła postać z rozwianymi włosan Skoczyła prosto między psy i zaczęła na wszystkie strony rozdzid uderzenia, wymachując przy tym płonącą żagwią. Dzikie zwierz] cofnęły się warcząc gniewnie i powoli poszły między namioty. Postać, w której teraz dopiero rozpoznałem samego wodza, zbliśj ? się do piasku nadbrzeżnego i stanęła bez ruchu. Wódz nie uniósł ramienia na powitanie, nie powitał nas żadrJ znakiem. Sceneria była bardzo dzika: gigantyczne kolumny wiekowy sosen, stożkowate namioty, tonące w cieniu, niewyraźne za dyrm szybko poruszające się postacie, wysoka, nieruchoma, groźna post na brzegu i stado dzikich psów za nią. Trzeba było jednak coś powiedzieć, zacząłem więc rozmowę. - Kej, Kische Negik! - Witaj, Wielka Wydro! Znalazłem tw< i wiosło, muszę ci za nie podziękować. Moi przyjaciele chcieliby złoj dary dzieciom tej wioski. Tego rodzaju propozycja zmiękczyła już ojcowskie serce niejedne upartego wodza, tym jednak razem nie wywołała najmniejszej oznj przyjaźni; nawet z daleka widać było, że wódz jest bardzo niechęj wszelkim gościom. - Anoatch! Anoatch! - zawołał. - Niedobrześ postąpił. Co to za ludzie? Czy to Kitche Mokoman? (Wielkie Noże, Amerykanie). Sytuacja wymagała wielkiego taktu i dyplomacji, postanowili więc wydobyć z siebie wszystko, czym mnie natura w tym zakre: obdarzyła. Opowiedziałem mu, jak daleką drogę przebyli moi towarzysze, szczere jest ich zainteresowanie, jak przyjaźnie są usposobieni i mężni się okazali, przebywając ponad 150 kilometrów ciężkiej dri puszczą, byle tylko tę osadę ujrzeć. Nasze dyplomatyczne rozmów pertraktacje bardzo przypominały rozmowy ambasadorów dwóch k jów, mających rozpocząć wojnę; nie potrafię już sobie obecnie prz pomnieć wszystkich argumentów, niechaj jednak wystarczy, że dłuższym słuchaniu moich odpowiedzi na zręcznie postawione pyta i po niemiłym dla moich towarzyszy zastrzeżeniu co do dokonywa zdjęć fotograficznych, wódz oznajmił: I i 4 r ???: ? 11 ' ? ? ? ! ? 38 - Undush, kibaan, dobrze, wyląduj, pogadamy. n!" _ Biali! Amerykanie! Rozdaliśmy skromne upominki; kobiety Spojrzał na psy. ! rZyglądały się temu z zadowoleniem, nie przerywając zresztą pracy. -Są między nami kobiety, może uwiążesz psy-zaproponowałem itmosfera nieufności i podejrzeń znikła, jak mgła pod promieniami języku angielskim.' lonecznymi. Wszystko się już ułożyło. A jednak można było wyczuć Dało się słyszeć westchnienie ulgi, przy czym nie pochodziło onoc s- ;ak gdyby czujność ze strony Indian. Dowodem tego mogły być samych tylko niewiast. Wielka Wydra odwrócił się i rzucił parę słoi ^ociażby psy, odegnane wprawdzie, ale znajdujące się w pobliżu i natychmiast jakaś staruszka i parę dzieci skoczyło bez lęku międ) ,anujące całkowicie nad dostępem do leżących na brzegu łodzi. Zwie-straszliwe, krwiożercze bestie. Psy zostały przegnane i powiązań zeta przyglądały nam się z oddali krwawymi, wrogimi ślepiami, pozwalając na to wszystko bez gniewu. Działo się to wszystko w dwudziestym wieku, ale po upływie paru Przy brzegu powitał nas wódz, poważnie uścisnął wszystkim dłoni nmut zapomnieliśmy, w jakiej epoce żyjemy. Wpływ epoki i cywili-nawet uśmiechnął się, odsłaniając piękne, białe zęby, dziwnie odbij ,acji odpadł od nas jak zeschła skorupa gliniana, jące od ciemnej, pomarszczonej twarzy. Dokoła stały wielkie drzewa, stare już wtedy, gdy Wolfe zdobywał Poprowadził nas do obozu. Psy, jakkolwiek niewidoczne, dawl juebec; pod ciemnozielonymi konarami rozrzucone były jasne szałasy głośnym szczekaniem znać o swoim niezadowoleniu. Spoza plócia ; kory brzozowej, w górnej swojej części ciemne od dymu. Na przędnych płacht namiotowych wyjrzało parę ciemnych głów; kilkoro dzid iim planie znajdowało się rusztowanie, na którym wędziły się w dymie przyglądało nam się z oddali z ciekawością. Zauważyliśmy też dwój >gniska ogromne, rozpłatane już jesiotry i długie pasy mięsa łosiego, lub trzech mężczyzn, ale nie zainteresowali się oni nami absolutni Cobiety gotowały na ogniskach, inne wyprawiały skóry. Niedaleko Kobiety pochowały się. Atmosfera była wyraźnie napięta i parę osój irzegu dwaj mężczyźni i jedna kobieta pracowali przy nie wykoriczo-mojego towarzystwa zdradzało skłonność do rozmawiania szeptel iym jeszcze canoe; pełno tam było wiórów i kawałków kory. Na Wydawać się mogło, że między gospodarzami i gośćmi stoi mur ozj wysokich, wbitych w ziemię pałach wisiały grube koce pochodzące z błości. Potem znów Wielka Wydra wypowiedział parę słów gardłowi Hudson Bay Company; czerwone, zielone lub białe ich plamy oży-glosem i skądś zjawił się jeden z mężczyzn, który podał rękę na viały krajobraz i wprowadzały doń coś barbarzyńskiego. Swąd dymu i wszystkim. Był młody i rumienił się z zakłopotania. Zjawili się też ini ;war rozmów, prowadzonych w starym, zapomnianym już gdzie mężczyźni, starzy i młodzi, powitali nas przez uścisk dłoni, nie wyfl ndziej języku, składały się na atmosferę starodawnej wioski indiari-wiadając przy tym ani jednego słowa, ale nie zdradzając też najmnil ikiej; w takim właśnie osiedlu Pontiac śnił swoje sny o podbojach. W szego zainteresowania. Z namiotów i innych kryjówek powychodzi :iągu kilkudziesięciu sekund cofnęliśmy się o sto lat. Sportsmeni w kobiety, przywitały się z nami i poprosiły mnie, abym specjalnie w i( vymyślnych ubraniach wycieczkowych wydali mi się nagle anachro-imieniu pozdrowił panie z naszego towarzystwa. lizmem, ich język - obcym. Rzeczywiście, w tym niezwykłym otocze- Jakaś żwawa staruszka, odziana w barwną chustę, z wielkim noże "u stali się oni anachronizmem. Jakkolwiek zostaliśmy oficjalnie w lewej ręce, rzucała szybkie, choć dość przyjazne, uwagi o nasa zaproszeni, wyczuwało się jednak granicę, poza którą nie wolno się grupie. Potem przełożyła nóż do prawicy i zabrała się na powrót c lam było posunąć. O poufałości mowy nawet być nie mogło. Wyczu-oprawiania łosiej skóry. va'° si? jakąś atmosferę tajemniczości i rezerwy, zabarwioną też jak Zarówno ona, jak i wszystkie inne kobiety z osady powróciły I właściwą Indiankom obojętnością - do przerwanych naszym przyb] llezręczni, nieprzyjemni, bezwartościowi lub nieudolni. Tutaj, daleko ciem zajęć. Potem nadbiegały dzieci: nieśmiałe, uśmiechnięte twarzyczki o czl rnych, paciorkowatych oczach, błyszczały ciekawością. Mali chłopi idyby posmakiem dzikości. W warunkach cywilizacji ludzie ci byliby puszczy,w swoim żywiole, byli wspaniali. Sprawni i dzielni, mieli 'ełne prawo uważać siebie za obywateli królestwa puszczy. Usiłowałem uprzytomnić sobie, że przecież wielu spośród tych występowali mężnie naprzód i z godnością podawali nam rękę. Dzie" Uc^2' znam już od dawna. Sam Wielka Wydra obdarował mnie nieraz czynki w szalach i obszernych spódniczkach, uszytych z pledów, zbił Mięsem; wszyscy w puszczy znali i lękali się mądrego i wesołego się w kupkę z boku i z podziwem szeptały "Shaganash! Kitche Mok" ad_way-way-donca ("Idzie z krzykiem"), znakomitego opowiada- 39 40 cza, który hałasował po nocach grzechotką z żółwiej skorupy, a pój jesienią kąpał się w przeręblu; stary Sah-Sabik ("Żółta skała") wj rował samotnie, odzywał się rzadko i mówił samymi tylko przenosi] mi; Jimmy "Dwudziestka" zawsze biegał, nikt nigdy nie widziaf podążającego zwykłym krokiem; Mato-gense ("Małe dziecko") i potężnym czarownikiem, umiejącym przepowiadać pogodę na dwa tygodnie z góry i jakkolwiek najchętniej podśpiewywał do taktu swojego bębenka z wilczej skóry, przecież bardzo przyjemnie było z nim porozmawiać. Pad-way-way-donc miał córkę, wyjątkowo zgraj dziewczynkę o bujnych, czarnych włosach, które nosiła luźno. Si teraz w pobliżu, przyglądając się nam oczyma dzikiego stworzeni Wielka Wydra wskazał na spory namiot i powiedział: - Proszę, wejdźcie do środka. Kobiety przyrządziły strawę. Było to miłe wyjście z nieco kłopotliwej sytuacji. Wewnątrz znal liśmy placki, wędzoną łosinę, rybę i gorącą herbatę; wszystko bj apetyczne i smaczne. Wigwam wymieciono do czysta, od dachu zj sały gałązki i wiązanki ziela, wydające miły zapach! Usługiwały ij dwie młode kobiety. Usiedliśmy na podłodze, usłanej świeżymi, miękkimi gałązkami. Jadło było wyłożone na czyste talerze blasza podano nam też widelce i noże, a herbatę nalano do porcelanowj kubków. Dla niektórych członków mojej grupy było to bardzo egzotyd przeżycie. Zajadanie wędzonego przez Indian mięsa w indiański czarnym od dymu namiocie, w dodatku w zazdrośnie strzeżon ukrytej osadzie, stanowiło dla paru moich towarzyszy spełnienie wj loletnich marzeń. Nasze panie zaproponowały, aby któraś z kobiet opowiedziała cd sobie. Po dłuższych naleganiach jedna z Indianek zgodziła się; ókazi się, że nigdy jeszcze nie widziała prawdziwego miasta ani kolei żelazj i wcale jej nie zależało na tym, aby je choć raz w życiu ujra Wywiązała się rozmowa, w której uczestniczyłem jako tłumacz. Po tarzając jednej stronie pytania strony drugiej, zawsze interesującej] rzeczami, o których nie miała najmniejszego pojęcia, starałem' dokładać wszelkich starań, żeby wyjaśnienia - zarówno strony bil jak i czerwonej - rozwinąć i uzupełnić. Musiałem przy tym spj wkładać własnej inwencji, aby obie strony były z rozmowy jak najhj dziej zadowolone. Kilku moich towarzyszy zmęczonych długą wędrówką zdrzemnj się w cichym, ciepłym namiocie. Pozostali zasiedli przy ogniskacj stóp wielkich sosen i palili fajki, zachwyceni przygodą. Z puszj urzył sie miody chłopiec z łukiem cedrowym w ręku. Przy pasku ¦ i trzy kuropatwy. Oskubał je zręcznie i bez słowa zawiesił nad ogniskiem w dymie. Dzień chyli! się ku końcowi, upal przemijał. Przez obóz przemknęły zawrotną szybkością dwie wiewiórki; wspięły się błyskawicznie po drzewie, skrzecząc zabawnie i ścigając się po grubym pniu. Po obozie latała sójka, siadała, gdzie jej się podobało, nie niepokojona przez nikogo. Nad obozem rozpostarła się atmosfera spokoju i wypoczynku. Wraz z chłodem spadła rosa; spoza drzew i z ciemnych leśnych korytarzy wypełzły cienie. Dzień kończył się szybko, wypadało decydować się na dalszą wędrówkę przy świetle księżyca. Pobudziliśmy śpiących i spuścili canoe na wodę. Nie żegnaliśmy się z nikim. Wódz odprowadził nas samotnie. Stał na brzegu, przy samej wodzie. Uniosłem ramię pożegnalnym gestem, gdy wtem odezwał się: - Ki sakitone na ki do Mokoman, czy bardzo cenisz swój nóż? Nosiłem pospolity, ale dobry nóż myśliwski. Odpowiedziałem, że cenię go ogromnie i nigdy nie rozstaję się z nim. - Ponieważ jednak jesteś moim bratem - dodałem - podaruję, ci go- Odpiąłem pas i podarowałem mu go wraz z wiszącym przy nim w pochwie nożem. O kilkadziesiąt kroków od brzegu zatrzymaliśmy się wszyscy jak na komendę, urzeczeni dzikim pięknem widoku. Krwawe słońce skryło się już prawie do połowy za zasłoną czarnego lasu. Ciemna puszcza stalą na brzegu zwartą masą sosen, sięgając aż ku cieniom mrocznych już wzgórz. Para kaczek pływała leniwie po jeziorze, błyskając od czasu do czasu białymi piórami podgardla; woda była tak spokojna, że ptaki zdawały się wisieć w powietrzu bez ruchu skrzydeł. Cienkie smugi uniosły się z namiotów i rozpostarły białawą mgłą nad osadą. Na niebo wnet wypłyną! księżyc. Na jednym ze wzgórz zarysowała się wyraźnie czarna sylwetka samotnej sosny. Z daleka dobiegł krzyk sowy. Po cichu odpłynęliśmy od Ukrytego Miasta, dawnych tradycji i liczących, wyniosłych mieszkańców, równie zagadkowych jak ota- 41 czająca ich puszcza, w której się wychowali. Gdyśmy wypływali ] otwarte jezioro, doleciało do nas długie, łkające wycie psów-wilkól witających pełnię księżyca, podobnie jak to od niepamiętnych czas ducentów strzał do luków. Stary opowiedział mi zabawną historyjkę o pewnym osadniku, którego zbudził pewnego razu dziwny hałas, rozlegający sic za ????? \\"yjrzal i stwierdził, że paru Indian miesza jakiś' płyn w jego własnym miedzianym kociołku, który cenił sobie bardzo wysoko. - Hej, chłopcy, co wy tam mieszacie w moim kotle? - zapytał.J - Farbę - odpowiedział jeden z Indian krótko. - Na co ta farba? - zapytał osadnik. - Umalujemy się, bo wkraczamy na ścieżkę wojenną - odparł Indianin, patrząc białemu prosto w oczy. - O... - osadnik zawahał się przez chwilę. - No, tak, w porządku, w porządku, możecie sobie mieszać. - Tak - zgodził się Indianin. - Wiemy, że możemy. Zdaje mi się, że po kanadyjskiej stronie wiódł stary traper życie o wiele spokojniejsze; nic dziwnego, tutaj w ogóle było spokojniej, gdyż nie usiłowano w sposób nadmiernie zuchwały prowokować Indian. Może należy przypisać to mniejszej liczbie Indian, a może temu, że ze względu na surowszy klimat Indianie zawsze spędzali lato na przygotowaniach do zimy, a zimą byli zajęci walką z mrozami, nie mieli więc nigdy czasu na wrogie wystąpienia w stosunku do białych. Natomiast zdarzały się sporadyczne utarczki pomiędzy szczepami indiańskimi, a między Indianami Cree i Czarnonogimi panowały przez dłuższy czas stosunki wrogie. Czasem utarczki przybierały pokaźne rozmiary, ponieważ zaś Czarnonodzy wychodzili z nich zawsze zwycięsko, zostali znienawidzeni przez wrogów, którzy zaczęli się ich lękać, i Wędrując po dorzeczu Belly, starzec spędził noc w grupie Indian Cree, właśnie mocno rozbitej przez odwiecznego wroga. W tym przypadku klęskę przypisywano słabości magii czarownika, który też popadł w niełaskę. Tej nocy odbywał się taniec rytualny pod wodzą innego czarownika, rywalizującego z poprzednim. Tańczono w spei cjalnie na ten cel wzniesionej szopie. Rzekomy sprawca klęski czuł się obrażony i nie wziął udziału w uroczystości; ułożył się do snu tuż obok zagrody, w której uwiązane były jego konie. W pewnej chwili przebudził się i z niemałym przerażeniem ujrzał, że jakiś' Indianin, niewątpliwie należący do szczepu Czarnonogich, odwiązuje najlepszego z jego koni i uprowadza go po cichu. Okradziony pokonał wrodzoną bojaźń wobec członka niezwyciężonego szczepu i pełen słusznego oburzenia wyciągnął szybko z ziemi zaostrzony palik, do którego uwiązany był koń, podążył za tamtym i celnym ciosem rozbił mu . kę- Potem napracował się solidnie i oskalpował wroga. Sam pra-.'¦ nie dawał wiary własnemu szczęściu. Jeszcze przed chwilą był , ^edytowanym szarlatanem, a już teraz miał prawo uważać się za ojownika, zdobywcę skalpu. Wyczyn niezwykły... wróg zabity, . aipowany i w dodatku bez pomocy broni, zwykłym palikiem! To h-io warte co najmniej dwóch piór, noszonych pionowo. Taki czyn fZywrócilby każdemu szacunek całego szczepu. Mając to na widoku wiązał ciało do ogona swojego konia i tryumfalnie wjechał do wielkiego szałasu, w którym właśnie jego konkurent roztańczył się na dobre. Ceremonię przerwano, a jeździec zaśpiewał pieśń o swoim czynie. Natychmiast rozpętała się taka burza, jak gdyby setka szata-0ów znalazła się nagle na wolności. Oto był przedstawiciel znienawidzonego szczepu! Oto leżał pokonany, martwy i każdy mógł na nim swą zemstę wyładować! Nikomu z obecnych wcale nie przeszkadzało, że ma przed sobą tylko trupa. Szybko rozpalono ognisko na polanie i zwycięzca zaczął je objeżdżać dokoła, wciąż śpiewając pod takt bębnów i grzechotek pieśń o sobie samym. Kto żyw w obozie, a nie zajęty ,muzyką", znęcał się nad trupem. Otoczono go ze wszystkich stron, bijąc drągami, tnąc nożami i szarpiąc na kawały. Kobiety ciskały najgorsze przekleństwa i wspominały krzywdy, jakich od niego zaznały za życia. - Od dawna już czekamy tutaj na ciebie! - Od dawna jużeś nas gniewał! Te słowa powtarzały się najczęściej między uderzeniami drągów, noży i tomahawków. W końcu ciało zostało podzielone na kilka części, które zatknięto na wysokich żerdziach. Tancerze puścili się w tany wokół szczątków wroga, wrzeszcząc coraz głośniej i coraz bardziej podniecając się własną wściekłością. Mój gospodarz twierdził, że w tym punkcie wycofał się dyskretnie. Dodał przy tym, że miał wielu przyjaciół Indian, którzy szczerze potępiali tego rodzaju praktyki. Niektórzy ze starych wodzów byli dobrymi, inteligentnymi ludźmi, walczącymi tylko, jak to czyniło tylu innych bojowników, dla samoobrony. Gdzieniegdzie zdarzały się, opowiadał, wypadki poligamii, choć na ogół życie rodzinne stało na właściwym poziomie etycznym. Kobiety niezamężne żyły przeważnie w dziewictwie. Indianie byli dobrymi mężami, Indianki - wiernymi żonami; ogromnie przywiązanymi do dzieci. Dopóki biali nie zagnali Indian do rezerwatów, czerwonoskórzy byli czystym, zdrowym fizycznie ludem. Niektórzy podli przewodnicy i wywiadowcy rządu amerykańskiego popełniali nieraz gorsze okrucieństwa niż dzicy, oszukiwali IndiaJ często stawali się przyczyną niepokojów, a nawet wojen. A jednak i] owych czasach można było uniknąć walk i prowadzić życie spokojni oczywiście przy dobrej woli ku temu. Dowodzi tego fakt, że setki luj przetrwały ten najmniej spokojny okres nie wystrzeliwszy ani razul człowieka. * * Nieliczne tylko nawyki starego można by było uważać za odbici owych niespokojnych czasów. Dla niego czasy te minęły bezpowrotJ i o ile ktoś' mu ich nie wywleka z pamięci, leżą w niej zapomniani Jeden zwyczaj zachował przecież starzec od dawna: oto nie pozwl nikomu, poza osobami najbliższymi, wnieść broni do swego szałas! Bardzo jestem ciekaw, co sądzi on o dzisiejszych czasach, jakie myl budzi w nim samolot, radio, do jakich refleksji skłaniają go grul hałaśliwych, rozbawionych turystów, którzy nachodzą jezioro Pelikl nów, jego sanktuarium, od czterdziestu blisko lat. Interesuje mnie też, co sądzi o mnie, który żyję w stosunkowo znacznym dobrobycj podczas gdy on, jedyny pozostały przy życiu potomek pionierói którym podobnych świat już nie ujrzy, odżywia się mięsem, herbatl garścią mąki, a nakrywa jednym tylko kocem, zaspokajając w t] skromny sposób wszystkie swoje potrzeby. Ale tego się nigdy nie dowiem. Dobrze strzeże swych tajemnic tl uprzejmy, łagodny mędrzec i stary wojownik. Kiwa głową nad dymiąl fajką, siedzi pod starą jak on sam jodłą, marzy tajemniczo o dalekiej zamierzchłych dniach i czeka cierpliwie na kres, który już jest bl sko. Czeka u bram Ostatniej Granicy*. VIII NIE BOJĘ SIĘ WILKÓW Zapadł zmrok. Nie było rady, musiałem zakrzątnąć się dokoła rei bicia obozu. * Stary ten wojownik, nazwiskiem Louis Lovalle, zmarł w roku 1935, wkrótce; ukończeniu przeze mnie-tej książki. "a okolicy tej roiło się od rysiów, ślady biegły gęsto jedne przy jCh, a kiedy się człowiek zapędzi i zacznie zastawiać pułapki, czas ¦ja niepostrzeżenie * trudno przerwać pracę. Gruba warstwa drob-ch miękkich gałązek, półkole z pół tuzina lekkich żerdek wbitych w effliCj placnta brezentowa rozpięta na nich, aby ciepło ogniska nie ciekało i obóz gotowy. A, zapomniałem dodać - i ogromna masa drzewa na opał. Dzień miałem za sobą długi, toteż naszedł mnie taki głód, że byłbym łatwością zjadł tylną ćwiartkę karibu, razem z kośćmi, racicami a nawet sierścią. Ale na szlaku paliwo ma pierwszeństwo przed jadłem; na północ od 51 stopnia szerokości północnej mrozy potrafią dać się we znaki nie najgorzej. Ściągnąłem więc jeszcze trochę pasa i przez dobre dwie godziny machałem siekierą w suchym lesie. Gdy uzbierała się kupa drzewa wysokości przeciętnego człowieka, rozpaliłem ognisko. Lodowata surowość tego kraju przenika aż do głębi jestestwa człowieka. Wcale mi się już jeść ze zmęczenia nie chciało, ale nie wypuszczałem siebie samego z żelaznego chwytu dyscypliny i przyrządziłem wieczerzę. Zjadłem co najmniej kilogram mięsa łosiego, pół dużego placka i popiłem litrem gorącej herbaty. Potem zapaliłem. Poczułem się zupełnie inaczej. Z doskonale rozpaloną fajką w zębach pochyliłem się do tyłu, oparłem plecy o drzewo i zadowolony z całego świata, zacząłem przyglądać się białemu pułapowi dymu nad głową, wsłuchując się równocześnie w wesołe trzaskanie ognia. Rozmyślałem o biedakach wielkomiejskich, którzy często w ciągu tygodnia nie mają tyle mięsa, ile ja zjadłem na jedną kolację. Chociaż więc znajdowałem się sam jeden w nieskończonej, białej pustce, przecież nie było mi bynajmniej źle. Ze wszystkich stron otaczały mnie zadumane, uroczyste jodły; stały tuż za kręgiem światła mojego ogniska. Cienie tańczyły tuż u ich stóp, a dalej była kompletna ciemność. Wydawać się mogło, że z puszczy wyglądają wszystkie duchy, których tak pełno w indiańskich baśniach. Chwilami spośród cieni wyskakiwał biały królik, nie wydając najmniej-szego odgłosu przyglądał mi się przez dłuższy czas, potem znikał bezszelestnie jak biały obłoczek dymu. Cały zamarły w ciszy pod gwiazdami świat zdawał się nasłuchiwać i czekać na jakieś nigdy nie maJące nastąpić wydarzenia. Dziwne to się wydaje czytelnikowi, ale takie właśnie uczucie ogarnia człowieka na Północy. Łatwo to zrozu-miec\ jeżeli się było samemu na tym krańcu świata, pełnym nieporów-nanej, przytłaczającej ciszy. Hls"°ria opuszczonego... Po pewnym czasie trzaskanie ogniska umilkło; straciłem \j ątw mysh, az nagle obudziłem się przejęty zimnem. Ognisko dogasało a- samotnymi wzgórzami ginęło właśnie echo jakiegoś' dźwięku. Przez chwilę nasłuchiwałem pilnie. Byłem już bliski ponowne uśnięcia, gdy odgłos zabrzmiał ponownie. Długi, rozciągnięty, odW i żałobny, przywodził na myśl płacz duszy potępionej. Echo nie 34 żyło tym razem zamrzeć, a już w pobliżu rozbrzmiała odpowie-Wilki! Poprawiłem ogień, wypaliłem jeszcze jedną fajkę i owinąłem $; kocem. Wilki nie były w tym kraju zjawiskiem niezwykłym, pragnąk więc tylko, aby dały mi spać. Ledwo zdążyłem oczy zamknąć, gdy ? nad jeziorem zawył jak opętany i wybił mnie ze snu kompletnie. Ga wycie to powtórzyło się jeszcze parokrotnie, rozgniewałem się dobre."Wciągnąłem mokasyny i zdjąłem część ubrania ( człowiek sypiający na kilkudziesięciostopniowym mrozie ubiera się do snu! Przypiąłem karpie i pobiegłem nad jezioro. Zorza północna świeciła niebie, jej promienie przeskakiwały tuż nad moją głową, wydawałon się, że zdołałbym dotknąć ich ręką. Było widno; bez trudu mógłby] czytać gazetę. Miałem wrażenie, że promienie zorzy północnej poru szają się z wyraźnym szelestem. Na jeziorze opuściła mnie co najmniej połowa zapału do polowani na wilki. W blasku zorzy północnej wszystko wyglądało niesamowicie groźnie, a wysokie, ośnieżone drzewa spoglądały na mnie uparcie ponuro, jak gdybym był tutaj wysoce niepożądanym gościem. Zimni przejmowało do szpiku kości. Nie miałem przy sobie sztucera, a tylko dubeltówkę. Był to z moje strony dowód niezwykłej głupoty; zarazem można na podstawie te| wnosić, jak wiele trzeba wędrować po puszczy, zanim człowiek wszystkiego się nauczy. Na jeziorze zauważyłem wielkiego wilka, który ? jak nieboskie stworzenie; znajdował się poza zasięgiem dubeltówki Posunąłem się cokolwiek dalej i stwierdziłem, że całe jezioro jes obsadzone przez wilki. Stosunkowo niedaleko siedziała gromadki licząca dziewięć sztuk. Jezioro było małe, wilki natomiast odznaczali się ogromnym wzrostem; prawdopodobnie większych egzemplarz! nikt by w całej Ameryce nie znalazł. Zajmowały większą czi powierzchni lodu na jeziorze. W samym środku stada, na niewielkie wolnej przestrzeni "tańczył" jeden z wilków, roztaczając przed po?" stałymi wdzięki swojej wspaniałej budowy. Domyśliłem się, że wyk" nywał tak zwany Wilczy Chód. Później nazwałem to Jeziorem Taff czącego Wilka, wtedy jednak nie zastanawiałem się nad nazwami, b' hv zwierzęcia wydały mi się nagle tańcem wojennym. Wilki zaczęły r° sjć głowy do nieba i jeden po drugim przyłączał się do chóral- P° wycia- Takiego wrzasku jeszcze nigdy nie słyszałem. Kaibliższy wilk znajdował się o jakieś sto metrów, a ja miałem w tylk° dubeltówkę! Ze sztucera sprzątnąłbym ich sporo. Tymcza- zacząłem dygotać z zimna, postanowiłem więc wrócić do obozu, S 'ki jeszcze czas. Nie usiłowałem nawet nastraszyć wilków. Powie- li ialem sobie: "Niech się biedactwa cieszą; i tak niewiele im pozostało życia, skoro mają ze mną do czynienia!' Wilki były w dobrej formie, pomyślałem więc, że to stadko na jeziorze warte jest ładną sumkę. Wilk-tancerz zaniepokoił się nagle; pomyślałem, że może mnie zwietrzyć i popsuje całą zabawę, a tego chciałem za wszelką cenę uniknąć. Pragnąłem obejść się bez rozlewu krwi (swojej zwłaszcza), a że miałem w ręku dubeltówkę, dałem więc drapaka. Moja broń była równie użyteczna jak dziecinny pistolet korkowy. Zauważyłem, że niebo zaczyna blednąc, powiedziałem więc do siebie: - No, głupi trupie, dość tego włóczenia się po lesie, pieski usłyszą cię i uciekną, a wtedy będzie ci smutno. Przez cały następny dzień zastawiałem pułapki i późno wróciłem do swego prowizorycznego schroniska; musiałem po drodze przebyć pół-torakilometrowe bagnisko usiane wilczymi śladami, przy czym w pobliżu nie było ani jednego drzewa wyższego ponad dwa metry, na które mógłbym w razie czego wleźć. Ledwo stanąłem na lodzie swojego jeziora, a ze wszystkich stron odezwały się okrzyki bojowe. Było dość ciemno, nie dostrzegłem więc ani jednego wilka; kroczyłem na karpiach dalej, jak gdyby nic się nie stało. Równocześnie jednak nasłuchiwałem pilnie, bo bardzo mnie los biednych wilków interesował. Zwłaszcza obchodziło mnie czy biedactwa nie są głodne. Zawsze przecież byłem dobry dla zwierząt, nie chciałbym więc mieć w sąsiedztwie głodnych wilków. Wróciłem do "siebie"; drzewa były tutaj wyższe, poczułem się bacznie lepiej. Pomyślałem sobie, że jeżeli nawet mile zwierzątka Przyjdą do mnie, a mnie się uprzykrzy marznięcie na drzewie, to Przecież zawsze będę mógł zejść na dół, do gości i rozgrzać się wśród nich trochę. Jakoś jednak nam (mnie i mojemu sztucerowi) ta noc Wzeszła; wilki tańczyły do rana. Nazajutrz przeniosłem się gdzie "dziej. Mniej więcej w tydzień później przechodziłem przez długie, wąskie jezioro; przeprawa moja wiodła od ujścia jednego strumienia do uj^ drugiego, po stronie przeciwnej. Zbieg dwóch prądów powodował i wąski pas wody na jeziorze zamarzał dopiero późną zimą, ale do sam wiosny lód był w tym miejscu słabszy. Była mniej więcej godzin' dziesiąta wieczór, księżyc skrył się, panował dość gęsty mrok. m wyszedłem z krzaków na lód, ujrzałem o kilkadziesiąt kroków dhj" szereg jakichś' zwierząt. Wiedziałem, że w tym mniej więcej czasi traper-sąsiad miał się przeprawiać przez moje tereny, zawołałem wic, by wstrzymał psy, bo lód jest bardzo marny. Nie posłyszawszy odpt wiedzi zawołałem ponownie, ale i tym razem nikt mi nie odpowiedział Poczułem się trochę nieswojo i ruszyłem w stronę psów. Wtem jeden nich zawył ostro, jękliwie, wielokrotnie. Glos jego przypominał ps" ale byl znacznie dzikszy, okrutniejszy i bardziej przenikliwy. Moje okazały się wilkami! Poczułem ostry zapach, jaki wydzielają te zw| rzęta, gdy są nastrojone wojowniczo i zrozumiałem, że jestem celej ich strategicznych manewrów; tym razem nie było żartów. Wilki poi biegły ku mnie, rozbiegając się równocześnie na dwie strony. Zaczś warczeć, wyć i ujadać, zupełnie jak sfora złych psów, osaczającyd grubszego zwierza. Znajdowałem się właśnie w miejscu, gdzie lódbjl najsłabszy; w miarę zbliżania się wilków zaczynał on trzeszczeć ??? groźniej pod ciężarem. Tym razem miałem duży sztucer ,,32", czulei się więc lepiej, ale jednak oczyma wyobraźni widziałem już siebie białej szacie, ze skrzydłami na plecach i niewielką harfą w ręku. ? bawiłem się w żadne pertraktacje z nieprzyjacielem, tylko od rsi wprowadziłem w grę artylerię. Światło było nędzne i chociaż uchodź) za bardzo dobrego strzelca, przecież stwierdziłem, że tylko dwa willi padły. Reszta cofnęła się w mrok i zaczęła wyć. Po krótkim jednał czasie wilki powróciły, w znacznie większej liczbie. Rozwinęły się tyralierę jak piechota pod ogniem i zaczęły wolno, ale pewnie pij chodzić coraz bliżej. Znów otworzyłem ogień, znów się cofnęły, aleje nie tak daleko jak za pierwszym razem. Pomyślałem sobie o swojfl miłej, przytulnej chacie. Dzieliło mnie od niej najwyżej półtora kil< metra, ale powiadam wam, że w niektórych przypadkach półtoi kilometra stanowić może piekielnie daleką drogę. Wróg powrócił, wiele już zuchwalszy. Zauważyłem przy tej okazji ciekawą właściwoś wilków. Zatrzymywały się zawsze w pewnej odleglości, jak gdyby O*: co mnie otaczało ze wszystkich stron, przykuwało je do miejsca. ?? ,,czymś'" był strach przed człowiekiem. Amunicja wyczerpywała mi się powoli, strzelałem więc tylko v pewniaka, do siedzących wilków i co pewien czas kładłem jedneg* 7a każdym strzałem cofały się do lasu i wyły o posiłki, które też jy zjawić się w każdej chwili. Z natury jestem człowiekiem łago- ¦ffl gdy w'ec nadarzyła się taka chwilowa przerwa, postanowiłem i uniknięcia przelewu krwi udać się do domu. Odszedłem z miną tną godności, jak przystało na człowieka, który podąża na karpiach tern (radzę czytelnikom popróbować tego ćwiczenia). Szedłem tyłem t0 aby nie było nieporozumienia, co do przyczyn, które skłoniły mnie do opuszczenia pola bitwy. Gdy się znalazłem na lądzie, wśród wysokich drzew, włosy mi opadły, dzięki czemu czapka znów nakryła zamarznięte uszy. Z radością wyczuwałem ziemię pod nogami. Zacząłem nimi przebierać energicznie - oczywiście, nogami, nie uszami - i o mało przy tej okazji nie złamałem nogi na pniu drzewnym. Strasznie mi się chciało pobiec, ale opinia publiczna wypowiada się przeciwko temu. Przez cały czas zdawało mi się, że słyszę wilki tuż za sobą, a ponieważ jestem zbyt uparty, żeby się w takim razie obejrzeć i sprawdzić, czułem je dosłownie na plecach. Wierzcie mi, moi drodzy, długie to było półtora kilometra, a obóz nigdy nie wydawał mi się równie bezpieczny i miły jak owej nocy. Duma zawodowa nie pozwala mi opowiedzieć, ile wilków ubiłem wtedy, musiałbym bowiem równocześnie podać, ile amunicji zużyłem. W każdym jednak razie, ponieważ za skórę wilczą płacono wtedy czterdzieści dolarów, zdołałem sobie nie najgorzej odświeżyć ekwipunek i jeszcze trochę pieniędzy mi zostało. Teraz przygoda ta budzi już we mnie tylko śmiech, ale ze względu na to, że mało sobie nie odmroziłem uszu, postanowiłem zaopatrzyć się na podobne łowy w przyszłości w czapkę futrzaną o specjalnie długich nausznikach. Dzięki temu, jakkolwiek wysoko włosy mi staną, nausz-niki zawsze będą sięgały do uszu. IX POSŁANNICTWO HAJAWATY W ostatnich czasach modne się stało szydzenie z tych dzieł Fenni-m°re'a Coopera i Longfellowa, które dają obraz życia Indian Ameryki Północnej. Szydercy najczęściej sami nie znają się zupełnie na rzeczy, o ^órej mówią lub piszą. Czytając dzieła wspomnianych pisarzy orien-?? się oni doskonale, że nie mogliby się z tamtymi dwoma mierzyć, 69 ustosunkowując się więc nieufnie, usiłują poderwać zaufanie do Pis, rzy, którzy znali dobrze swój przedmiot. Podobnie byłoby, gdybym człowiek nie lubiący samolotów, udawał, że nie wierzę w przep Lindbergha nad Atlantykiem. Kompletną bezradność człowieka cywilizowanego w puszczy ^ wet w dzisiejszych, bezpiecznych warunkach, można łatwo ocenić,,, najprostszych wycieczkach, które wymagają nie więcej znajoma życia leśnego niż zwykła majówka. W ciężkich warunkach czasów minionych człowiek cywilizowany nie wyżyłby dłużej niż tydzie. Zresztą, bynajmniej nie uważam za kompromitujące dla jednej grup. ludzi, że nie zna się na rzemiośle innej; całkiem nieźle byście czytelnicy ubawili widząc mnie przy kierownicy samochodu (| jestem przeświadczony, że nikt nigdy tej uciechy nie będzie miał). Utarło się już, że mniej szlachetni ludzie na widok nieznanych nowych warunków lub też czynów, których oni sami dokonać by potrafili, starają się wszystko przesłonić dymną zasłoną szyderstu Dlatego właśnie opowieści z życia Indian, choćby najautentyczniejsa (a właściwie - tylko najautentyczniejsze) stały się przedmiotet napaści niepowołanych krytyków. Sceptycyzm pozbawiony kwalifika cji rzeczowych nie przedstawia jednak wartości. Obaj wspomniani pisarze, a także szereg innych, żyli znacznie bliże dni i spraw, które opisali niż my. Wolno przypuszczać, że mieli dóstę; do źródeł informacji, zamkniętych dla nas; wiadomości swe czerpał zresztą przeważnie z pierwszej ręki. Naturalnie, nie byli nieomylni musimy na przykład stwierdzić, że Cooper popełnił parę poważnycl błędów technicznych, a postacie swoich bohaterów przeidealizowal Bywa on też miejscami bardzo ciężki; zauważmy na przykład, że w jedna z postaci "Ostatniego Mohikanina" nie uśmiecha się ani razu, wyjąwszy jednego tylko białego przewodnika, myśliwego Sokole Oh a i ten śmieje się nader rzadko i zawsze cicho. Natomiast podane prze! tego autora opisy puszczy północnoamerykańskiej są bardzo ścisk Cooper opisał bardzo żywo i wiernie trudy i sztukę prowadzenia wojni w puszczy. Przede wszystkim zaś wczuł się doskonale w subtelno" giętkość, wytrwałość, samozaparcie i inne skomplikowane cechy charakteru indiańskiego. Wszyscy ludzie Coopera są bardzo mądrzy, ale należy pamiętać, w owych ciężkich warunkach człowiek musiał być mądry, jeżeli cbl dożyć do następnego posiłku (może dlatego właśnie jego bohaterów" nigdy nie noszą ze sobą zapasów żywności). Przecież zdarzało $ wtedy dość często, że człowiek budził się... bez czupryny, bo został ¦^powany podczas snu. s nafellow w poświęconym życiu Hajawaty utworze opisał zupeł-¦ nną stronę życia Indian. Jego poemat rozpoczyna się od zniesienia "' ystkich wojen; wojownicy indiańscy porzucają oręż, zmywają z ciał lowane farbą oznaki wojenne, a wrogie szczepy bratają się przy rarowanej im przez Wielkiego Ducha fajce pokoju. Wiele opisów stało przyozdobionych licencjami poetyckimi, ale podobną sytuację, ńwnież upiększoną, możemy znaleźć w Starym Testamencie. Więk-część poematu jest alegoryczna, wiele też cytuje autor wydarzeń legendarnych, jednakże prawie wszystkie alegorie dadzą się zastosować do warunków życia współczesnego, legendy zaś, choć barbarzyńskie są piękne i opowiedziane w sposób należyty. Zresztą, współczesne nam podręczniki historii zawierają podobnie wielką liczbę ładnych bajeczek. Wyjąwszy jedno lub dwa słowa, podane nieściśle dla zachowania rytmu, odżibuejskie słowa poematu mają swoje właściwe, naturalne brzmienie, a w niektórych wypadkach zostały nawet przełożone. Potraktowanie całości jest tak rzetelne, że wybór może uchodzić za dzieło pióra uczonego i utalentowanego Indianina. Oryginalny dobór stów, styl poetycki, rozmaite przekształcenia myśli i gładki, prawie monotonny rytm sprawiają, że utwór wydaje się bardziej pieśnią niż wierszem. Mnie przypomina on zawsze przemówienie jakiegoś sędziwego Indianina, który przed licznie zgromadzonymi współplemień-cami opowiada, dobierając starannie wyrażeń i nie zapominając o rytmie, dzieje przeszłości brzemiennej w wielkie wydarzenia. Jednym z najlepszych przykładów stylu poety jest piękny ustęp, opisujący przejście przez las ducha Chibiabosa, słodkiego śpiewaka: Od tych siedzib, znanych dziecku, Od rodzinnych miłych dziedzin, Milczkiem poprzez bór ogromny, Chyłkiem, jako dym z płomienia, W dal wędrował Chibiabos. Ani drgnęły drzew gałęzie, Ani jękły traw badyle: Kędy przeszedł zadumany, Martwe liście zeszłoroczne Słały się ku stopom jego. zupełnym przeciwieństwem tego wiersza była przeczytana przeze mnie historia, którą napisał człowiek, uchodzący za znawcę i autory, w sprawach związanych z Granicą; był to opis mający za tło obo" wisko Sjuksów. Wszystkie słowa indiańskie zapożyczył autor z ??? buejskiego i w dodatku poprzekręcał je. Najważniejsze zaś jest to I odżibuejski i sjukski są dwoma zupełnie różnymi językami, dwóci zupełnie różnych ludów; języki te są równie do siebie niepodobne k chiński i hinduski (przypuszczam, że to porównanie jest słuszne ?, wszelki wypadek dodam, że nie znam ani jednego słowa chińskiego ? hinduskiego). Skłonność do personifikacji zwierząt i martwych tworów natury jes, specyficznie indiańska. Indianie podchwytują pewną charaktery. styczną cechę zwierzęcia lub przedmiotu martwego i na niej opieraj] przenośnię. Tak więc sosny "śpiewają"; kto słyszał szum wiatru w k\ wierzchołkach, ten od razu zrozumie słuszność tego porównania, Duch Zimy "nosi biały koc". Sowa "śmieje się i huka" po lesie. Lelel "żali się". Ropucha "łka" przed nurkowaniem. Wiewiórka ma przezwisko "ogon na wietrze". Podany przez poetę opis życia w wiosce indiańskiej jest prawie tal samo ścisły, jak zachowane po dzień dzisiejszy opisy podróżnikón ówczesnych. Miałem zresztą okazję przekonać się o tym osobiście, mieszkając przez pewien czas w na wpół prymitywnych obozowiskacl północnych. Tam jednak nie było owego miłego humoru, który znaj-dujemy w opisie wioski Hajawaty; może nieszczęśliwi ci ludzie dzisiaj już nie mają wcale powodów do radości... Wystarczy jednak być obecnym na jednym z dorocznych zgromadzeń Czarnonogich, Sjuksów, Stoneyów lub Indian Cree w Kanadzie zachodniej, aby ujrzeć wiek scen, jak gdyby żywcem wyjętych z opisów Longfellowa. Obrządki, tańce, stroje, nawet gry - nie mówiąc już o życiu obozowym - przypomną nam dokładnie dzieło wielkiego poety*. Longfellow wydobył na światło dzienne i podkreślił cechy charakteru, o jakie żaden z białych Indianina na ogół nie podejrzewał. Indianin jest jego zdaniem uczuciowy, skromny i gościnny, a chociaż podczas wojny odznacza się brakiem litości, przecież jest kochający" * Algonkinowie z rezerwatu Garden River (w pobliżu Desbarats, w dorzeczu Mis* ssaugi) twierdzą, że Longfellow mieszkał wśród nich przez pewien czas, zbieraH materiały do swego utworu. Przez wiele lat urządzali uroczyste obchody dla ut* miętnienia pobytu wielkiego pisarza; podczas takich obchodów inscenizowano1' wodach Jeziora Hurońskiego i w pobliskich lasach misteria oparte na opowiesO dziejach Hajawaty. Zwyczaj ten utrzyma! się do niedawna i przypuszczam, że ruf jeszcze będzie można to arcyciekawe misterium ujrzeć. - ern i mC2;emJ często bywa też marzycielem i filozofem. Wszystko to prawda, zwłaszcza zaś to, co dotyczy silnych więzów rodzinnych i >zwykłej gościnności. Trudno przy tym powiedzieć, aby wydarzenia statniego pięćdziesięciolecia stanowiły dla Indianina zachętę do goś-nności w stosunku do ludzi obcych, wędrujących po terenach indiańskich. $7 opowieści Longfellowa pełno jest kolorytu lokalnego i legend, które Indianie - podobnie jak wszystkie rasy - przekazują z pokolenia I na pokolenie. Należy też pamiętać, że dla ówczesnego Indianina, a również dla wielu koczowniczych szczepów współczesnych, mroczny las zaludniony jest duchami, wróżkami, gnomami i wszelkiego rodzaju jnnymi istotami z czwartego wymiaru. A jednak opowieść o ludzie Hajawaty jest bardzo ludzka, prosta, prawdziwa i obejmuje całą, nader rozległą skalę wzruszeń zwykłego człowieka. Charaktery indiańskie są wyjątkowo zgodne z życiem tych ludzi, którzy mówią, śpiewają i tańczą w dolinie Tawasenthy, u stóp śpiewających razem z nimi sosen. Tych bohaterów poematu, których czytelnik kocha od pierwszej chwili - znaleźć możemy dzisiaj, aczkolwiek trochę może zmienionych, w każdej wiosce i w każdej osadzie indiańskiej. W każdej wiosce znajduje się jakiś Pau-pukkeewis, wesoły, miły nicpoń, doskonały tancerz, pierwszy do zabawy i do bitki. W każdej wiosce znajdzie się też Iagoo, żyjący wspomnieniami przeszłości i umiejący pięknie o niej opowiadać i dzielny, sprawny Nokomis, matkujący całej gromadzie, zly jeśli Hajawata obiera "bezwartościową kobietę" za żonę. W każdej też wiosce będziemy mogli przekonać się, że miejscowy Kwasind, jakkolwiek silny ciałem, ma słabą głowę. Chibiabos, słodki śpiewak, człowiek łagodny i ustępliwy, ma duszę artysty. Sam Hajawata, choć jest bohaterem Longfellowa, nie jest postacią papierową, bez wad. Jakkolwiek posiadał niektóre właściwości świętego, był zdaje się fantastycznie despotyczny, porywczy i chwilami nawet bezlitosny. Hajawata czy też raczej Hayowentha, nigdy nie byl przez Indian uważany za boga. Nie był też prorokiem w ścisłym znaczeniu tego słowa. Nie był nawet czarownikiem, bo dowiadujemy się, że w razie potrzeby zwracał się o pomoc do innych czarowników. Wciąż nato-I roiast wpadał na mądre pomysły polepszenia bytu swego ludu i czuł, że został przez los obarczony posłannictwem; dokładał też wszelkich starari, aby je spełnić. Podobnie jak inne dalekowzroczne jednostki walczące o dobro ludzkości, spotkał się Hajawata z silną opozycją; jego ?sPólplemieńcy nie zwracali nań zbyt wielkiej uwagi, choć gdyby *tedy słuchali jego mądrych rad, dzisiaj byliby w znacznie lepszej 73 ??" sytuacji. Dopiero po jego śmierci zrozumieli Indianie, że stracili wielkiego człowieka. W odróżnieniu od większości innych ras, Indianie nie wynosili pod niebiosa, nie oddawali czci boskiej swoim wielkim nauczycielom, lecz wprost przeciwnie, pełni zrozumienia dla ich czysto ludzkich słabostek nie przestawali ich uważać za zwykłych śmiertelników. Tak więc Hajawata - według legendy indiańskiej - umarł jak każdy człowiek i został w zwykły sposób pochowany; niektórzy twierdzą, że grób jego znajduje się na Przylądku Grzmotów, nad Jeziorem Górnym, dokładnie jednak miejsce nie zostało ustalone. Wnet po jego śmierci powstało mnóstwo legend i tradycji związanych z jego postacią; zaczęto mu przypisywać najfantastyczniejsze, często nieprawdopodobne czyny. Legendy - jak to zazwyczaj bywa w takich razach -były bardzo ładne. Wiadomo powszechnie, że często dopiero śmierć odsłania przed ogółem prawdziwą wartość człowieka, a lata mijające nad mogiłą powiększają jeszcze chwałę zmarłego. Mimo wszystko badanie prywatnego życia historycznych postaci przynosi bardzo często rozczarowanie. Przypuszczam też, że bardzo często przeceniamy budowę fizyczną i sprawność bohaterów zamierzchłej przeszłości, którzy uchodzą zą olbrzymów. Bawiąc ostatnio w Londynie zwiedziłem Tower i ku swemu wielkiemu zdumieniu przekonałem się, że żelazne zbroje średniowiecznych rycerzy robione były na ludzi wątlejszych fizycznie niż my. Zbroja Czarnego Księcia leżałaby doskonale na piętnastoletnim chłopcu dzisiejszym. Dowiedziałem się też przy okazji, że sztuka władania bronią wcale nie kwitła, wbrew temu co się powszechnie przypuszcza; pewnego razu czterech "dzielnych" rycerzy nie zdołało w ciągu dwudziestu minut trafićmieczem bezbronnego mnicha, żelaza szczerbiły się o mur, przy którym stała ofiara. Mam tomik Szekspira z biografią autora. Biografii tej nie mogę po prostu strawić; człowiek, który ją pisał, nie przyznał wielkiemu pisarzowi ani jednej ludzkiej wady. A przecież Szekspirowskie uwagi o małżeństwie, pieniądzach i alkoholu dają sporo do myślenia. W gruncie rzeczy, gdyby Szekspir był chociaż w połowie tak święty, jak tego chcą jego biografowie, nie miałby owej cechującej go głębokiej znajomości natury ludzkiej,bijącej z jego sztuk. Jego dramaty nie przemawiałyby do nas wcale. Doprawdy, dorośliśmy już do tego, żeby wyzbyć Sle wiary w nadczłowieczeństwo bohaterów przeszłości i kochać ich właśnie za ich czysto ludzkie zalety i wady. Hajawata nie był żadnym nadczłowiekiem, żadnym cudotwórcą, lecz tylko samotną, dość me-lancholijną jednostką, nie zawsze cieszącą się powodzeniem w glosze- niu swoich haseł. Gdyby żył dzisiaj, byłby najprawdopodobniej zupej4 nie przeciętnym człowiekiem i zajmował się jakimś' pospolitym za\y0. dem; może by nawet napisał książkę. To tylko biali zrobili z tegQ myśliciela coś w rodzaju indiańskiego boga czy choćby tylko święteg0. podobnie jak wielu innych, których spotkaftaki honor wbrew ich wolj' Hajawata nie był i nigdy nie chciał być niczym podobnym. Podczas gdy niektóre szczepy i plemiona czczą Hajawatę za to, ??? był w istocie, inne uczyniły zeń czarownika. Gdyby wiedział, jak jeg0 idee zostały spaczone i poprzekręcane, byłby - podobnie jak innj wielcy prorocy: Budda, Konfucjusz czy Mahomet - doznał gorzkiego rozczarowania. Na szczęście ideały Hajawaty jak dotąd nie zostały "skomercjalizowane", co jest w równej mierze szczęśliwe, jak niezwykłe. Dotychczas nie ustalono dokładnie, do jakiego szczepu należał ten człowiek. Przyznają się do niego Irokezi, Odżibuejowie i wiele innych szczepów. Fakt jego istnienia nie ulega najmniejszej wątpliwości, a z tego, co nam przekazały najrozmaitsze legendy, można rozumieć -oczywiście, odrzuciwszy to, co w legendach jest rażąco nieścisłe -apostolskie wysiłki Hajawaty. Hajawata był poganinem, ale miłował wszystko co natura stworzyła. Chociaż nie należał do żadnego z wyznań, przecież umiał się modlić. Niecywilizowany, obarczony wieloma wadami swoich współczesnych, był człowiekiem łagodnego usposobienia i dobrego serca. Wyprzedziwszy znacznie myślą rodaków, pracował z całych sił dla ich dobra. W przededniu zjawienia się białych, którzy nadciągnęli jeszcze za jego życia, próbował podobnie jak Tecumseh i Pontiac zespolić i związać mocno różne plemiona i doprowadzić do zgody między Indianami. Pragnął uczynić z nich jeden wielki naród, zajmujący się pracą pokojową, nie zaś ginący w ciągłych wojnach, których nienawidził. Ale dla współczesnych (o, jak historia lubi się powtarzać i jak mały jest nasz świat!) Hajawata był wichrzycielem i kłótnikiem, zwiastunem złych wieści, człowiekiem, który zakłóca ustalony tryb życia i pragnie gwałtem przeprowadzić reformy. Podobnie jak wielu innych wielkich ludzi i jego nazwano marzycielem, fantastą i szaleńcem. Przepowiadał swoim współplemieńcom zagładę i prawie wszystko co wyprorokowal sprawdziło się. Podczas gdy z ludźmi nie powiodło mu się, mógł się poszczyci' wieloma sukcesami o lepszy stosunek do dobrych, łagodnych zwierzątek, które nazwał swoimi Małymi Braćmi. Według legendy umiał je 76 wszystkie przywoływać głosem, zwłaszcza zaś bobry przychodziłyz nuszczy na każde jego zawołanie. Legenda twierdzi, że wyuczył się ich iezyka. Chociaż mam bez porównania mniejsze doświadczenie, jeżeli chodzi o bobry jestem gotów w to uwierzyć*. Dla ówczesnych Indian, jak zresztą dla wielu po dzień dzisiejszy, wszystko w puszczy posiadało życie i duszę. Jest to bardzo piękne założenie, chociaż pozostaje w sprzeczności z dojrzalszymi założeniami ludzi, stojących na wyższym szczeblu kultury. Z niektórymi ^zewami witali się wtedy Indianie jak ze starymi przyjaciółmi, a do gór zwracali się w drugiej osobie liczby pojedynczej. Hajawata, o ile wolno nam sądzić, był gorącym miłośnikiem wszystkiego co żywe. Nic więc dziwnego, że rozczarowany i rozgoryczony postawą ludzi, których chciał zbawić, odszedł od nich i zwrócił się ku życzliwym i nie znającym fałszu zwierzętom; obdarzały go one przyjaźnią, jakiej nie znał wśród swoich. W tym miejscu wkracza mit i legenda. Lękając się losu, jaki czekał jego lud, który mimo jego nauk nic nie uczynił, aby wpłynąć na łaskawszy obrót wydarzeń, Hajawata postanowił raz jeszcze zwrócić się do ziomków z apelem. Obszedł wszystkie sąsiednie szczepy, zapraszając rodaków na wielką ucztę; zaprosił też wszystkie zwierzęta leśne. Uczta miała się odbyć nad Jeziorem Górnym; Hajawata poczynił przygotowania, ale w oznaczonym czasie zjawiały się same tylko zwierzęta. Uczta była niewesoła, spożywano ją w ciszy. Zgromadzone zwierzęta rozumiały, że jest to spotkanie pożegnalne. Hajawata, który pojął, że nie udało mu się wypełnić posłannictwa, musiał odejść. Przed odejściem wygłosił do zwierząt mowę pożegnalną; podziękował im za przybycie i powiedział, że w nagrodę za uprzejmość znajdą przyjaciół w białych przybyszach i przeżyją znacznie wszystkich Indian. Przepowiednia ta jest na najlepszej drodze do ziszczenia. Potem wsiadł samotnie w canoe i śpiewając pieśń pożegnalną ruszył na zachód. Zwierzęta siedziały smutne i opuszczone, wpatrując się w malejącą z każdą chwilą postać wioślarza, który wreszcie zlał się w jedno z blaskiem zachodzącego słońca. Długo tak stały zwierzęta w oszołomieniu. Odczuły nieszczęście, które je spotkało i zapłakały gorzko po przyjacielu. Potem dostrzegły, Ze głosy im się pozmieniały i różne rodzaje zwierząt zaczęły mówić Dźwięki wydawane przez bobry przypominają ogromnie mowę ludzką. Zwierzątka te posiadają bardzo rozległą skalę dźwięków i przy ich pomocy umieją wyrażać wszystkie swoje wzruszenia; jest to tak wyraziste, że nawet człowiek potrafi je nieraz zrozumieć. różnymi językami. Zwierzęta przestały się rozumieć, czekały więc % milczeniu na powrót Hajawaty. Czekały na próżno. Gdy zmrok zapad) rozbiegły się. Od owego czasu wilki wyją żałośnie na wspomnienia Hajawaty, a na samotnych jeziorach długimi nocami rozpaczliwie żab się nurki. Sowy - podobnie jak wiele innych stworzeń - mają od oweg0 dnia głos ponury. Wiele stworzeń wyrzekło się mowy i głosu ?? zawsze. Cała natura pogrążyła się w żałobie. Las często wzdycha ?? Hajawatą. Długo, długo jeszcze zdawało się zwierzętom, że słyszą pieśń Haja-waty. Ptaki wyuczyły się jej, zanim umilkła, słowa jednak przepad- ty- Tak odszedł "Mąż Ukochany Przez Zwierzęta", człowiek, który spełniał dobre uczynki nie licząc na wynagrodzenie ani na pochwale, człowiek wzgardzony przez swój własny naród, istny Mesjasz puszczy. Zrozumiawszy to, co wszystkie leśne istoty rozumiały od dawna, Indianie zaczęli stosować się do jego nauk i lepiej im było, ale opamiętanie przyszło za późno i tragiczna przepowiednia Hajawaty sprawdziła się. Zwierzęta, które darzyły go przyjaźnią i nazywały Bratem, zawsze będą wyczekiwały jego powrotu. Puszcza wzdycha za Hajawatą. Wilki płaczą ciągle po nim, potok szepcze jego imię, hen, wysoko, gdzieś pod niebem orzeł woła: "Przyjdź, Hajawato!" Bobry milczą nad jeziorem, stoją cicho, zasłuchane; może właśnie dzisiaj przyjdzie Brat Hajawatą? I zastałem lud rozbity Między sto zwaśnionych plemion, Niepamiętny wskazań moich. Smutne resztki dawnych klanów > Obłęd gnał ku Zachodowi, Jako burza gna obłoki Albo jesień zeschłe liście.* Wiersz ten, jak również urywek.slynnego poematu Longfellowa, zamieszczony na str-71 zostai przełożony przez Lucjana Szenwalda. X LIST poniższa epistoła została napisana przez Indianina północnoamerykańskiego, który w latach 1915-1917 służył jako strzelec doborowy we Francji w oddziałach kanadyjskich. Adresatką była pielęgniarka ze szpitala angielskiego^ w którym Indianin ów leczył się z ran przed powrotem do Kanady. Warto zwrócić uwagę na urastający chwilami do rozmiarów konfliktu kontrast między ubóstwem języka a bogactwem myśli- 3 lutego 1918 roku. Kochana Pani PieLęgniarko! Już będzie ze cztery miesiące jak gęsi kanadyjskie odleciały na południe. Śnieg leży bardzo głęboki. Już dawno Pani nie pisałem, ale miałem robotę i musiałem przetrzeć sporo ścieżek. Rozmaite zwierzątka, o których ja Pani opowiadałem, siedzą przy mnie dzisiaj wieczór i jakoś nie odchodzą. Pewnie lubią patrzeć jak ja pracuję. Widzia^ lem już moje kochane, stare drzewa i skały, obejrzałem las, który jest dla mnie tym samym czym dla Pani dom, siedziałem w puszczy i znów tam wracam za parę dni, a zostanę aż do wiosny, kiedy rzeki popłyną i będę mógł spłynąć w canoe; będzie to pod koniec kwietnia. Bardzo bym chciał, żeby Pani była tutaj, kiedy wrócę. Indianie obozowali i rozstawili swoje namioty nad tym jeziorem. Poszedłem do nich; powitali mnie, podali mi rękę i zawołali "how!" Wódz też wyszedł, jeszcze wcześniej od nich, powiedział "how!" i podał mi rękę. Nic mnie nie pytali o wojnę, tylko powiedzieli, że zatańczą Taniec Wiatru Porannego, bo ja przybyłem ze wschodu, a teraz jest rano i nad jeziorem wieje wiaterek. Wieczorem zatańczyli Neebiche, to znaczy taniec o liściach, które wiatr zerwał i niesie po pustej puszczy. Biali ludzie są bardzo mądrzy; oni przychodzą patrzeć na te tańce. Przyszła biała kobieta, która uczy w szkole białe dzieci; zrobiło jej się niedobrze, to było bardzo śmieszne, bo przecież myśmy nie chcieli jej nic złego zrobić. Zlękła się krzyków i bębnów. Teraz już zdrowa. Zabiłem 43 bobry, jedną wydrę, siedem kun, parę wilków, łosi i jeleni; mam już mięso na całą zimę, zrobiłem sobie ubranie ze skóry jeleniej, a rany zagoiły mi się zupełnie i mogę już po staremu nosić mokasyny i chodzić na karpiach. Wczoraj zrobiliśmy w pięć godzin na głębokim śniegu co najmniej 30 kilometrów. Bardzo jestem szczęśliwy, że znów mogę chodzić po wysokim lesie. Dla nas las i góry, i zorza północna ' zachody słońca to żywe rzeczy, ale tego żaden biały nie potrafi zro. zumieć. Wielkie jeziora, po których wędrujemy, i małe jeziorka na których zastawiamy pułapki na bobry, i czarne sosny, zwrócone zawsze na północ jak gdyby czekały na coś, co nigdy nie przychodzi sa żywymi stworzeniami. Kiedy jesteśmy sami, mówimy do nich i nj. czujemy się już osamotnieni. Rozmyślamy wtedy o dawnych czasach; dawnych ludziach. Świat pędzi naprzód, a my żyjemy w dalekiej przeszłości. Ale chociaż biały człowiek tyle nowych rzeczy wymyślił nie potrafi żyć jak my, a jeżeli próbuje, to umiera, bo nie potrafi czytać zachodów słońca i słuchać głosu wiatru. Wilk jest okrutny, ale jest naszym bratem. Już dwieście lat mija, jak nie zmieniliśmy się prawie wcale... Porobiłem wiele zdjęć, przyślę je Pani wkrótce. Poluję obecnie w miejscu, które nazywa się ,,Tam gdzie woda biegnie środkiem", bo silny prąd rzeki wypływa aż na sam środek jeziora. Przyślę Pani fotografię tego miejsca. Ciekaw jestem, czy Panią to wszystko zainteresuje. Ale chyba nie śmieje się Pani ze mnie? Śnieg teraz topnieje z wierzchu za dnia, ale zamarza nocą; tworzy się skorupa, pod którą zapadają się losie i nie mogą biegać. Dla nas też czas jest ciężki, bo nawet na karpiach człowiek zapada się pod skorupę i nabiera śniegu w mokasyny; stopy mamy zawsze mokre. Teraz jest bardzo przyjemnie w wioskach, ale bardzo ciężko w puszczy. O tej porze roku biali wcale nie chodzą po lesie i ja się nie dziwię. 20 marca. Leżę cały dzień w namiocie. Teraz księżyc świeci, a ja piszę. Wczoraj cały dzień włóczyłem się po lesie; przemoczyłem nogi do kolan. Będzie wczesna wiosna. Rana trochę mi się odzywa przy chodzeniu... Rano obudziły mnie ptaki co przylatują na wiosnę. Zjadły mięso, które wywiesiłem przed namiotem, ale cieszę się, że wróciły, bo dawno już ich nie widziałem. Cieszę się też, że sam wróciłem tutaj i mogę polować, choć ptaszki zjadają czasem to, co upoluję; ale to nic, bo ja upoluję więcej. Dwa razy przychodził do mnie posłaniec od władz, żebym poszedł na posadę leśniczego, ale jestem szczęśliwy tutaj i chcę być wolny. To jest przyjemniejsze od pieniędzy. Złapałem przypadkiem wiewiórkę w potrzask, zastawiony na wydrę. Wiewiórka była już martwa, żal mi się zrobiło. Usiadłem tam na śniegu, rozpaliłem ognisko, zjadłem obiad i długo myślałem o niej, aż wreszcie wiatr się zmienił i dym zaczął mnie bić po twarzy, wtedy wstałem i poszedłem. Ciekaw jestem czy wysokie, czarne drzewa, sójki i starzy ludzie dawno umarli, którzy jeszcze chodzą po lesie, wiedzieli, o czym myślałem przy ognisku. Przed moim namiotem skacze kilka ptaszków. Pani by się z pewnością spodobały) h0 są czerwone i mają paski na skrzydłach. Połowa śniegu już poszła, le na jeziorze leży jeszcze gruby lód i z metr śniegu. Wszystko to musi topnieć w ciągu jednego miesiąca. Słońce dogrzewa coraz lepiej... Czy ¦ Pani opowiadałem o tym nożu do rzucania, który kiedyś miałem? QLlzyskałem go na powrót, leży tuż obok mnie, jest poszczerbiony, bo dłubię nim w kościach łosich. Bardzo chciałbym Pani pokazać jak tu cieknie. Dużo wody, dużo lasu, nad małymi jeziorkami stoją wysokie drzewa, jest cicho, spokojnie, tylko patrzeć, a człowiek czuje, że drzewa były przed nimi i będą po nim tak samo, jak dziś. Tutaj człowiek czuje się mały. Dzisiaj zabiłem rysia i znów żal mi się zrobiło, jego skórka jest warta tylko 10 dolarów; nic mi nie zrobił złego, a tak na mnie patrzył, że aż mi go szkoda. Zdaje się, że nie sprzedam nikomu jego futerka... Stałem na zboczu wzgórza i spoglądałem na południe. Gdzieniegdzie śnieg stopniał i pod nogami wyczuwałem suche liście; pomyślałem sobie o tym, o czym kiedyś z Panią mówiłem. Niedawno była wiosna i chodziłem po świeżych liściach, w słońcu, a teraz stoję na zeschłych liściach i wiatr szumi w nagich drzewach. Mnie on mówi, że nikt mnie tak prędko nie posłyszy. Tak musi być, bo ja nie widzę przed sobą swojego szlaku, chmura wisi nad nim. Jeszcze trochę i mój szlak wejdzie w chmurę, słońce zgaśnie i nic nie zostanie, tylko chmury. Miałem przyjaciela, ale umarł. Chciałbym wiedzieć, czy mu smutno. Mnie smutno. Chcieli mnie wysłać do sanatorium przed demobilizacją, ale powiedziałem, że dziękuję, nic z tego. Umarłbym w ciągu tygodnia. Tutaj człowiek ma przynajmniej jakąś nadzieję. Znalem jednego faceta, który miał chore płuca i przyszedł tutaj, żeby umrzeć w puszczy, a przeżył siedem lat. Bardzo mi was żal, że nie macie mięsa. Niech się Pani nie gniewa, ale ja mam tu 300 funtów świeżego mięsa, bo my Indianie umiemy zawsze zabić tyle zwierzyny, ile nam potrzeba. Może Pani pozwoli mi posłać trochę tego mięsa do was? Jak tam ogródek i Pani siostrzeniec? Niech mi Pani napisze o nich dużo. Moje uszy są otwarte... Będę przez chwilę słuchał śpiewu ptaka. Coś przesłoniło słońce i moje serce pociemniało. Ptaszek przylatuje tutaj do mnie z daleka i śpiewa. Mówi, że robi to lub owo, a ja go słucham i zapominam, że nie ma słońca. Później ptaszek odlatuje, a ja siedzę długo i palę fajkę, i myślę, że to dobrze; jestem tylko Indianinem, a ptaszek śpiewa dla mnie. Jutro, gdy wstanie wiatr poranny, a gwiazda poranna zawiśnie na brzegu czarnego bagna wschodniego, stanę znów na karpiach, na szlaku. Do widzenia. ANA-QUON-ESS XI O DOSTATKU I WYGODZIE Przy opisywaniu starych przeżyć pisarz (nie mam siebie specjalnie na myśli, chodzi mi o wszystkich pisarzy) łatwo zbacza z tematu zwłaszcza wtedy, gdy opowieść posiada charakter reminiscencyjny. Taki "okrężny" styl jest bardzo rozpowszechniony wśród myśliwych starej szkoły, którzy ogromnie wiele wagi przywiązują do szczegółowi chętnie czynią dygresje, poszukując zdobiących fabułę przykładów. Przykłady te stanowią odrębne historie, które z kolei również wymagają dodatkowych szczegółów i dygresji, te zaś po chwili dopominają się o swoje prawa. W ten sposób pierwszy wątek zatraca się i ginie zupełnie. Miałem pewnego przyjaciela, starego trapera, znanego specjalistę 1 tej dziedzinie. Pamiętam, jak opowiadając o małej żabie, "wylądował" wreszcie na żywym, interesującym opisie ucieczki człowieka przed stadem rozjuszonych słoni w sercu Afryki. Człowiek ten był wielkim gadułą, co się zdarza dość często wśród ludzi, spędzających wiele czasu w samotności; gdy nadarzy im się okazja, chcą sobie powetować okres milczenia. Mój przyjaciel przepadał po prostu za opowiadaniem historyjek, których zdawał się mieć niewyczerpany zasób. Starzy myśliwi pamiętają doskonale, jak to pewnego razu żegnał się on z kilkoma traperami, którym opowiadał rozmaite historie przez całą noc. Ponieważ był w dobrym nastroju, zatrzymał ich - już obładowanych na drogę! - przed szałasem i zaczai opowiadać jedną z epopei, obejmujących w jego wykonaniu swoim zasięgiem co najmniej jedną trzecią powierzchni Globu. Goście, którzy chcieli się już pożegnać, odczuli w pewnej chwili zmęczenie, zdjęli plecaki, złożyli toboły na ziemi i usiedli. To samo uczynił natychmiast mój przyjaciel. Goście czekali z niezwykłą uprzejmością na koniec, życząc naturalnie tamtemu nagłej śmierci w straszliwych męczarniach. Wszyscy wybierali się w daleką drogę, doszli więc po pewnym czasie do wniosku, że za późno już na wyruszenie. Na to tylko czekał gaduła. Ze zdwojoną energią zabrał się do pracy. Gadał i gadał. Nie wiem doprawdy, czy biedni słuchacze wyruszyli ostatecznie w drogę. Chyba dostatecznie odbiegam od podanego w tytule tematu, aby czytelnik zorientował się, że i mnie nieobcy jest nałóg gadulstwa. Do rzeczy więc. 82 Zawsze uważałem, że,,dostatek'' jest pojęciem względnym. Aby u(j0wodnić słuszność tego twierdzenia, będę musiał naśladować owego trapera i opowiedzieć szereg rozmaitych historyjek, choć niestety nie posiadam płynnego stylu, którego tamten był mistrzem. pojęcie i miara dostatku czy zadowolenia może podlegać dość dużym wahaniom. Na przykład pewnego razu znalazłem się w towarzystwie ludzi ze świata literacko-artystycznego. Było to pod koniec podwieczorku, podano owoce i trunki. Nagle jeden z moich współbiesiadników, człowiek, którego słów słuchałem zawsze z napiętą uwagą, zawołał głośno: - Mam! już wiem! Wpadłem na pomysł! Całe towarzystwa siedziało w milczeniu, czekając z ciekawością na dalszy ciąg. Ja osobiście spodziewałem się jakiegoś bardzo interesującego spostrzeżenia z dziedziny łiteracko-artystycznej, którą człowiek ten reprezentował. Tak się przecież ucieszył, że zadowolenie jego mogłem przypisać tylko jakiemuś wspaniałemu błyskowi myśli. - Mam - powtórzył. - Słuchajcie, wpadłem na kapitalny pomysł! Figi maczane w wódce! (Czy może wymienił jakieś inne owoce, nie. pamiętam). Odkrycie! Nowy smakołyk, nowa podnieta dla nerwów smakowych. Pamiętam, że odczułem coś w rodzaju pogardy. Błysnęło mi też w głowie, że ten wykształcony, kulturalny człowiek ma niewątpliwie zupełnie inne niż ja kryteria zadowolenia i dostatku. Długotrwałe doświadczenie w głodowaniu, stanowiące nieodzowny składnik wykształcenia człowieka puszczy, wyrobiło we mnie przekonanie, że rozmyślne kultywowanie apetytu jest niegodne mężczyzny. Najlepszą przyprawą do wszystkich potraw jest głód, bez którego nie należy moim zdaniem zasiadać do jedzenia. Pamiętam doskonale, że pewnego razu, gdy kręciłem nosem z powodu zbyt skromnego menu, mój towarzysz, stary traper, zapytał z ironią: -Słuchaj, chłopczyku, ile razy zdarzyło ci się przegłodować parę dni z rzędu? A kiedy odparłem, że jeszcze ani razu, zaśmiał się: - W takim razie nie wiesz jeszcze, jak jadło smakuje. Jakkolwiek głód nie jest może niezbędną przyprawą do dobrych Potraw, przecież oddziaływa on cudownie w przypadkach nadmiernej wybredności, przekonałem się o tym niejednokrotnie. Przypomina mi Sle jak niegdyś, podczas wyprawy odbywanej wspólnie z młodym Indianinem, musieliśmy po czterodniowym poście zadowolić się cuchnącym szpikiem z kości dawno padłego łosia. O wiele jednak bardziej interesująca była przygoda, jaką przeżyłem, 83 gdy po nocy spędzonej na wędrówce, usnąłem wreszcie, zawierzając marnemu, wiosennemu lodowi, który trzymał się jedynie dzięki nocnym przymrozkom. Chciałem dostać się do celu za jednym zamachem śpieszyłem się bowiem bardzo, gdyż zachodziła obawa, że słońce do reszty popsuje mi i tak już niebezpieczny lód. Trzydzieści sześć godzin szedłem bez ustanku, aż wreszcie przechodząc obok małej, skalistej wysepki, postanowiłem przespać się do wieczora w nadziei, że przyjdzie przymrozek, który ułatwi mi zadanie. Wszystko przepowiadało deszcz, ale byłem tak senny, że zdecydowałem się na ryzyko. Człowiek, który w puszczy liczy na szczęście, jest głupi, ale potrzeba snu bywa czasem - zwłaszcza w młodości - paląca. Mogę dodać nawiasem, że prawie wszystkie niezwykłe przygody powstają wskutek fałszywej okoliczności; doświadczonym wędrowcom zdarza się bez porównania mniej przygód niż początkującym. Przespałem więc cały dzień i całą noc, aby zbudzić się naglę pod strumieniami deszczu. Lód już by mnie nie udźwignął, przeszkadzał natomiast jeszcze w użyciu canoe, które miałem na toboganie. Byłem więc uwięziony co najmniej na parę dni. Na wysepce nie było ani jednej drzazgi drzewa. Była to jedyna wyspa wśród wielu kilometrów kwadratowych wody. Miałem ze sobą kawał brezentu, pięknego, surowego pstrąga, imbryk i trochę herbaty. Sytuacja interesująca pod każdym względem. Brezent rozpięty na wywróconym canoe i zamocowany cięższymi kamieniami utworzył coś w rodzaju dachu nad głową. Jadłem surową rybę i popijałem oryginalną herbatę, powstałą przez wyciśnięcie listków herbacianych w lodowato zimnej wodzie i odcedzeniu płynu przez czystą chustkę. Trwało to sześć czy siedem dni, aż wreszcie lód stopniał i uwolnił mnie. Gdybym powiedział, że ta dieta nużyła mnie, byłbym jeszcze bardzo, bardzo daleko od rzeczywistego stanu rzeczy. Przez dłuższy czas potem odczuwałem wielkie zadowolenie ze wszystkich potraw, wyjąwszy rybę, której nie mogłem ścierpieć w żadnej postaci. Ostatnio, podczas podróży za granicę interesowałem się bardzo smakoszostwem, choć nigdy nie zdołałem go w pełni zrozumieć Wydało mi się wreszcie, że smakosze są ludźmi, którym życie znudziło się już doszczętnie, a głaskanie podniebienia stało się jedynym źródłem podniety. Zachowawszy w znacznej mierze swoje nocne nawyki, mało sypi3' łem po nocach i chętnie rozglądałem się po obcym dla mnie świecie.-w jednym z wielkich hoteli rozgadałem się w nocy z kelnerem, który okazał się bardzo miłym i interesującym człowiekiem. Otóż opowiedział mi on o sławnym smakoszu, który zażądał, aby podano mu do stolu cietrzewia z wnętrznościami. Gdy spełniono to żądanie, gość rozkrajał ptaka, ale nie zjadł go i wpadł w gniew. Wyjaśnił następnie, ze do odpowiednio przyrządzonego cietrzewia należało - jego zdaniem _ włożyć wnętrzności innego ptaka, na przykład indyka, również należycie przyrządzone. Przez chwilę milczałem, popijając kakao. Potem przypomniało mi się jak to przed dwudziestu laty, osłabiony z głodu znalazłem szczątki zabitej przez sowę kuropatwy. Ponieważ sowa jest bardzo pedantyczna, znalazłem tylko nóżki, piórka i wnętrzności kuropatwy. Z prawdziwą radością oczyściłem te ostatnie, ugotowałem i zjadłem; tak to człowifc.-.. najwyższa z istot żyjących, żerował na resztkach pozostawionego przez sowę ścierwa! Nie będę twierdził, że posiłek był bardzo smaczny, ale przydał mi się wtedy ogromnie. Ciekaw jestem czy ten supersmakosz, który nie chciał jeść ptaka bez odpowiednio dobranych wnętrzności, byłby zjadł wnętrzności bez ptaka. Nie ma chyba uczucia, które równać by się mogło z uczuciem ulgi, jakie ogarnia ciało i duszę człowieka, gdy po 25-kilometrowym marszu na karpiach z ciężkim, ledwo wlokącym się po miękkim śniegu toboganem, siada wreszcie na tobołach, by wypocząć. Tę rozkosz można odczuć tylko wtedy, gdy chwilę wypoczynku poprzedziły długie godziny rozpaczliwej mordęgi, kiedy to lina wleczonego toboganu wrzynała się ostro w zbolałe dłonie i barki, ciężki karpie wydawały się z ołowiu, a na wąskiej ścieżce trzeba było się utrzymać kosztem największego bodaj wysiłku, bo krok na bok oznaczał zapadnięcie się po pas w mokrej, lodowatej kaszy. Siedzi więc człowiek na tobołach przez pięć minut, choć wie jak trudno będzie powstać i ruszyć w dalszą drogę; tym trudniej, że dolna, ślizgowa powierzchnia toboganu przymarza i nie chce oderwać się od lodu. Wypoczynek jest pełny, zwierzęcy. W zupełnej obojętności kryje się aż coś pięknego; uczucie szczęścia napływa gorącą falą i ogarnia całe jestestwo. Świszczący wiatr północny, tak zawsze wrogi, wydaje się teraz odświeżającym, letnim zefirkiem i miłym dotknięciem pieści całe ciało wędrowca. Potem przychodzi pierwszy lekki dreszcz chłodu, nagła sztywność kończyn - ostrzeżenie: wstawaj, człowieku, jeżeli nie chcesz zostać tutaj na zawsze. Niechętnie, z oporem, wędrowiec Wstaje, naturalnie, jeżeli jest mądry. Porusza się jak gdyby w letargu. 1 ołnocny wiatr jęczy, błaga i kusi, żeby został jeszcze na chwil parę. 85 Człowiek gotów jest ulec, usiąść, odpocząć, usnąć. Jednak opanowuje ję zmusza sztywne nogi i ołowiane stopy do większej szybkości, flapręża okrutną linę i zaczyna wymacywać niewidzialny szlak. Człowiek zaryzykował, ale wypoczynek wart był ryzyka. Nigdy jeszcze przed tym, przed krótką przerwą w marszu, nie wiedział naprawdę, co to jest wypoczynek, wygoda lub zadowolenie. Pewnej nocy, przed jedenastu laty, stałem na karpiach (było to w samym środku zimy), oparty o niewielkie drzewo. Szalała śnieżyca. Dysząc ciężko spożywałem resztki zapasów, ukrytych w schowku na tym właśnie drzewie. Ptaki porozkradały mi prawie wszystko, pozostały dwa cienkie plasterki solonej wieprzowiny i kawałek placka indiańskiego. Wszystko to było zmarznięte na drewno, ba, może nawet gorzej, bo drewno nie wydaje przecież brzęku przy uderzeniu. Mróz dochodził do czterdziestu stopni, a pomimo tak niezwykłej temperatury śnieg sypał. Wiatr bił mnie płatkami po twarzy. Miałem wrażenie, że to nie śnieg tylko gorący piasek wiruje dokoła samotnego drzewa, którego cienki pień chronił zaledwie środek mojego grzbietu. Cały dzień przepychałem się z trudem przez półtorametrowe zaspy śnieżne. Od śniadania nic nie jadłem, a było już po północy. Przed sobą miałem jeszcze ze trzydzieści kilometrów marszu. W takich ciemnościach, przy straszliwym wyczerpaniu mogło to oznaczać nie byle co i to w krótkim czasie. O rozpaleniu ognia podczas takiego huraganu śnieżnego szkoda było nawet marzyć. Wiedziałem dobrze, że trzeba ruszyć w drogę i nie robić więcej przystanków. Postanowiłem rozgrzać wieprzowinę w ustach. Początkowo przymarzała mi lekko do warg, ale pod ciepłem oddechu odtajała. Lodowato zimne kawałki spłynęły ogniem po przełyku. Placek był bardziej uparty i wypadło mi go rąbać siekierą. Wydaje się to proste, ale w nocy, podczas burzy i mrozu, który obezwładniał ręce, wcale nie było łatwe. Nie trzeba zapominać o moim wyczerpaniu. Wszystkie te zabiegi trwały bardzo długo- W takich wypadkach płomyk życia pali się bardzo słabo. A jeszcze w dodatku kilka drzazg placka przepadło mi w ciemnościach; doprawdy, wolałbym wtedy stracić garść diamentów. W końcu jednak zarówno wieprzowina jak i placek odtajały i dostały S1C w miejsce zupełnie już niedostępne dla ptaków. Po tym żałosnym i zabawnym posiłku poczułem się lepiej. Wpadłem w doskonały humor i do obozu przyszedłem w bardzo dobrej formie. Pr zypuszczam więc, że dostatek i wygodę można znaleźć w byle C2ym, z jednym tylko zastrzeżeniem: żeby owo "byle co" było nam w danej chwili bardzo potrzebne. 87 XII O TRUDACH Jak już powiedziałem gdzie indziej, niespodziane przygody są prawie zawsze wynikiem braku doświadczenia lub złej oceny sytuacji. Jakkolwiek dostarczają często cudownego materiału do opowieści przecież tkwi w nich najczęściej dowód głupoty opowiadającego, który sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Sam popełniłem sporo najróżniejszych głupstw; niektórych o mało nie przypłaciłem życiem. Dla wędrowca znajdującego się w odludnych miejscach pojęcie wygody może oznaczać po prostu wydobycie się z opresji. Podobnie trud czy niewygoda oznacza najczęściej kłopotliwą, trudną do zniesienia sytuację, z której chwilowo nie ma wyjścia. Niektóre epizody ze swego życia przypisuję tylko pechowi, natomiast większość przykrych przeżyć tłumaczę inaczej, gdyż wydarzyły mi się one w okresie młodości, kiedy byłem o wiele mniej ostrożny i nie słuchałem cichego jeszcze głosu rozwagi. Dobrze zapamiętałem wydarzenie sprzed wielu lat, z północnego Quebecu. Łowy były zakończone, ale ponieważ ceny futer spadły, po spłaceniu wszystkich długów pozostało mi tak niewiele, że zdecydowałem się na wiosenne polowanie w tej samej okolicy, w której spędziłem zimę. Śnieg pokrywał jeszcze puszczę metrową mniej więcej warstwą. Załadowałem zapasy na tobogan i wyruszyłem, jak zwykle - samotnie. Lód ledwo się trzymał, śnieg był miękki, mokry i diabelnie utrudniał chodzenie. O jakieś piętnaście kilometrów od obozu musiałem ukryć wszystkie zapasy. Zabrałem tylko parę potrzasków i lekką siekierkę. Ruszyłem w żmudną drogę dokoła brzegów jeziora. Tuż przed świtem, po kilku bardzo nieprzyjemnych przejściach na kiepskim lodzie, znalazłem się przy swojej chacie. Domek, przeznaczony wyłącznie na zimowisko, stał w kotlince, która cała znajdowała się teraz pod wodą, bo ostatnie ocieplenie wyprowadziło rzekę z brzegów. W chacie było kilkadziesiąt centymetrów wody, w której leżały resztki moich zapasów zimowych. Tymczasem właśnie na te zapasy liczyłem; spodziewałem się, że przy ich pomocy wytrwam jakoś do czasu, kiedy będę mógł popłynąć canoe po pozostawione w puszczy prowianty. Niestety, żywność mokła w chacie już co najmniej od tygodnia i na razie była nie jo użytku. Był to pierwszy i zdaje się ostatni wypadek, kiedy zlekceważyłem uświęcony wieloletnią tradycją zwyczaj pozostawiania dobrze zabezpieczonych zapasów dla mogących tędy przechodzić wędrowców; teraz miałem stać się ofiarą tego złamania obowiązującej w puszczy etykiety. Mruczałem gniewnie do siebie, że to zawsze tak bywa w lesie - człowiek zaniedba czegoś i natychmiast dostanie po łbie. Ostatecznie, popełniłem karygodną, zbrodniczą nieostrożność, trzeba więc było płacić. Miałem jednak namiot, parę koców, naczynia i piecyk, nie mówiąc już naturalnie o canoe. Ponieważ chata była w stanie wykluczającym możliwość zamieszkania, rozbiłem namiot na maleńkim pagórku, ustawiłem piecyk, rozpostarłem koce na podściółce z miękkich gałązek i ułożyłem się do snu. Pagórek był ze wszystkich stron otoczony wodą, czułem się więc trochę jak udzielny książę w średniowiecznym zamku. Nie mając ochoty na przemoczoną żywność, zasnąłem o głodzie. Obudziłem się późno, po to tylko by stwierdzić, że blizna po starej ranie z czasów wojennych napuchła mi okropnie, gdyż od kilkunastu godzin leżałem w lodowato zimnej wodzie. O chodzeniu mowy nie było, z trudem tylko zdołałem wyprostować nogę. Na szczęście dokoła mnie unosiło się na wodzie sporo kawałków narąbanego drewna z mojego zimowego zapasu. Zabawiłem się w rybaka i nałowiłem tyle, ile mi było trzeba. Drewno nie przemokło jeszcze na wylot, udało mi się więc rozpalić ogień w piecyku. Natomiast zagadnienie żywnościowe nie było tak łatwe. Wiedziałem, że jestem unieruchomiony na parę dni, wypadało więc przystać na przemoczone artykuły spożywcze. Sytuacja była całkowicie pozbawiona cech romantyczności, która *edług ogólnego mniemania charakteryzuje wszelkie przygody. Przy pomocy prowizorycznego szczudła, które chroniło nogę przed zetknięciem z zimną wodą, dotarłem do chaty i wyniosłem trochę kaszy, cukru, tytoniu i mąki. Herbata, sól, pudełko zapałek i puszka skondensowanego mleka, które znajdowały się na półce, były suche. Wszystko to przeniosłem do swego "zamku" na wyspie. Zabrałem też niewielki sztucerek i parę naboi; liczyłem na to, że może jakaś głupia kaczka zachce mnie odwiedzić. Tak zagospodarowany poczułem się prawie bezpieczny i ubolewałem już nawet nad tym, że nie będę mógł przyjaciołom opowiedzieć tak mrożącej krew w żyłach historii, jakiej spodziewałem się początkowo. W gruncie rzeczy znajdowałem się w takiej sytuacji, w jakiej znalazł się imć pan Robinson Kruzoe, który miał dosłownie wszystko, nie wyłą-CZa)ąc paru baryłek rumu. Tych ostatnich brakło mi zresztą i powiem szczerze, że gdyby w moim namiocie zjawił się jakiś' przemytnik alkoholu, byłby mile widzianym gościem. Zbadałem prowianty. Tytoń był oczywiście zepsuty. Mąka i kasza przechowywane w bawełnianych woreczkach, miały stęchły zapach ale udało mi się coś niecoś z nich przyrządzić. Przed chatą pływały szczątki łosiów i parę pomniejszych trupów zwierzęcych. Opuszczając chatę nie myślałem, że wrócę tutaj po wiosennej odwilży. Zresztą, wtedy wszystko to było doskonale zamrożone i nie wydawało żadnego zapachu. Teraz, po dwutygodniowym oddziaływaniu majowego słońca, sprawa przedstawiała się całkiem inaczej. Gdy poczułem, że placek przesiąknięty jest wonią padliny, cisnąłem go do wody; utonął natychmiast jak kamień. Popróbowałem kaszy, ale i ona była cuchnąca, poszła więc za plackiem. Wytrzymałem jeszcze jeden dzień, popijając herbatę i paląc niesmaczny tytoń; pocieszałem się nadzieją, że wkrótce zjawi się przecież jakaś kaczka. Opuchnięta stopa i kostka nie zdradzały oznak poprawy, głód zaś. dawał się coraz mocniej we znaki. Następnego rana znów upiekłem placek z tej samej mąki i ugotowałem trochę kaszy. Człowiek musi przecież jeść. Słyszę, jak czytelnicy powiadają, że nie uczyniliby tego. Może; trudno przewidzieć. Muszę tylko dodać, że widziałem, jak z głodu ludzie robili gorsze rzeczy. Czy którykolwiek z moich czytelników znajdował się kiedyś w takiej sytuacji? Popijając często herbatą nie odczuwałem tak bardzo wstrętnego smaku, a zużyte listki herbaciane, wysuszone i starte, dodawały wstrętnemu tytoniowi aromatu. Spożyłem tego dnia dwa dania i czekałem z niepokojem na skutek. Jakoś uszło. Na szczęście instynkt samozachowawczy kazał mi zachować puszkę mleka skondensowanego. Nie widząc złych skutków, zacząłem jadać regularnie i myśleć o zaniedbanych łowach. Nie dalej niż o półtora kilometra mieszkała rodzina bobrów, które postanowiłem wyłowić przed wyjściem na świat małych, co mogło nastąpić w każdej chwili. Chora noga poprawiła się, postanowiłem więc zastawić parę pułapek jeszcze przed wyprawą po zapasy, od której mógł mnie dzielić nawet cały tydzień. Pewnego poranka, gdy woda trochę opadła, zjadłem duże, choć bardzo nieapetyczne śniadanie, zabrałem pułapki, trochę obrzydliwego jadła na drogę i ruszyłem. W tym właśnie miejscu los, który zauważył, że mu się wymykam, postanowił mnie dosięgnąć. Niedaleko zaszedłem, gdy nagle pochwyciły mnie torsje. Ledwo ich atak przeminął, podjąłem przerwany marsz. Po krótkim czasie atak ponowił się, po czym przyszedł i trzeci, jeszcze gorszys Zupełnie rozbity wróciłem do obozu i wpełzłem pod koce. Pod wieczór twarz zaczęła mi puchnąć, a rano miałem gorączkę; gardło i cała jama ustna były w ostrym stanie zapalnym. Przypomniałem sobie o mleku i wypiłem trochę; miałem duże trudności z łykaniem i po krótkim czasie poczułem, że przełyk mi się zwęża. Wkrótce oddychanie stało się bardzo trudne i przychodziło mi z wysiłkiem. Przez głowę przelatywały mi najfantastyczniejsze myśli, a lęk przed uduszeniem nasuwał mi pomysły, które dzisiaj, z perspektywy czasu, wydają mi się niezwykle zabawne. Z oddychaniem było coraz gorzej, krztusiłem się, uczucie duszenia się było z każdą chwilą mocniejsze. Pomyślałem sobie, że gdybym mógł wepchnąć sobie do gardła jakąś rurę, nie groziłaby mi przynajmniej śmierć od uduszenia. Przypuszczalnie byłem w delirium, bo odkręciłem lufę sztucera i wysmarowałem ją na wszelki wypadek tłuszczem na zewnątrz. Jakkolwiek byłem bardzo chory, przecież jednak zrozumiałem jak niedorzecznie -nie powiem już ekscentrycznie - wyglądałby trup człowieka z połkniętą do połowy lufą w gardle. Ktoś mógłby pomyśleć, że chodzi tu o jakiś fantastyczny rodzaj samobójstwa. Jednak życie w puszczy hartuje człowieka. Mleko wywarło zbawienny, łagodzący skutek, ale przeminęło jeszcze parę dni, zanim mogłem odbyć drogę do skrytki. Podczas rekonwalescencji o mało nie umarłem z głodu. Trud i niedostatek jest pojęciem względnym, zależnym od nawyków i otoczenia. Byłem razu pewnego w mieszczańskim domu na kolacji. Coś się popsuło w instalacji elektrycznej i światło zgasło. Dla tych ludzi było to już prawdziwym przeżyciem i poważną niewygodą. Dla niektórych spośród nich może nawet pierwszym kłopotem w życiu. Zgadzam się zresztą, że niewygoda była istotnie spora,a w pewnych okolicznościach takie zgaśniecie światła elektrycznego mogłoby się okazać niebezpieczne. Poczułem się tak, jak gdybym nagle oślepł, a nie znam uczucia straszliwszego. Mogę coś o tym powiedzieć, bo sam niegdyś oślepłem nocą, na zamarzniętym jeziorze, samotny w puszczy. Do najbliższej istoty ludzkiej miałem ze dwanaście kilometrów, ale dla człowieka ślepego w zasypanej śniegiem puszczy dwanaście kilometrów jest równie potworną odległością jak sto czy dwieście. Ostatnie osiedle ludzkie opuściłem wczesnym rankiem. Miałem szczęście, bo liczne grono traperów, wiozących zapasy w głąb puszczy, podwiozło mnie toboganem. Mróz nie był zbyt silny, wskutek czego warunki do chodzenia na karpiach po śniegu popsuły się znacznie; jazda natomiast w taką pogodę należy do najprzyjemniejszych. Tej nocy traperzy 1 zaobozowali o kilka kilometrów od chaty, do której zmierzałem, nie przyjąłem więc ich zaproszenia i wyruszyłem na karpiach w drogę. Zjawiły się pierwsze oznaki nadciągającej burzy, nalegano, ???? pozostał, ale ponieważ marsz nocą nawet podczas śnieżycy nie przerażał mnie zbytnio, nie dałem się odwieść od początkowego zamiaru. Po odejściu od grzejącego ogniska i zgromadzonej dookoła niego wesołej kompanii, szlak wydał mi się bardzo ciemny, pusty i ponury; dwa razy zamierzałem nawet zawrócić. Zmusiłem się jednak do uwagi, jakiej wymaga nocna wędrówka po puszczy, nie miałem zbyt wiele czasu na żale i rozmyślania o samotności. Szybko też uczucie osamotnienia przeminęło. Zorientowałem się, że mróz rośnie; tym lepiej, pomyślałem, łatwiej będzie chodzić na karpiach. Tak też było. Przybywszy do końca wiodącej nad jezioro ścieżki stwierdziłem, że wiatr zmienił się na północny. Wiało dość mocno, ale nie było widać chmur. Blady, zachodzący księżyc przypominający twarz nieboszczyka, świecił słabiutkim blaskiem, w którym prawie nie mogłem rozeznać szczegółów otoczenia. Jezioro miało jedenaście kilometrów szerokości. Na przeciwległym brzegu stała chata, do której zmierzałem. Ściągnąłem mocniej wiązania karpli i wkroczyłem na rozległą, białą powierzchnię lodu. Pełno było nawianego w nieregularne zaspy śniegu. Słabe światło księżycowe pogarszało właściwie sytuację, tworzyło bowiem złudzenia; zakopywałem się po kolana w śniegu albo też ze szczytu zaspy stawiałem krok w próżnię, padając ciężko w głęboki puch. Męczyło mnie to bardzo i musiałem posuwać się wolno, zastanawiając się chwilami, czyby nie warto było powrócić na brzeg, rozpalić ognisko i zaczekać do rana. Do brzegu miałem jednak parę kilometrów, uszedłem już bowiem spory kawał drogi. Wiatr nabrał wigoru i wzmagał się z każdą minutą, nie wiedziałem też dobrze, czego mogę się po nim jeszcze spodziewać. Nabrał w końcu solidnej mocy i dął równo, bezustannie, niczym płynąca po morzu fala. Człowiek tak zmęczony, jak ja byłem wówczas, prawie nie może takiego wiatru pokonać. Wiało z północy, wiatr był suchy i ciął jak batem, choć nosiłem wiatrówkę i spodnie z jelonkowej skóry. Ciągła walka z chłoszczącym wichrem > stałe potykanie się wyczerpały mnie szybko. Oczy zaczęły mnie piec, wydawało mi się, że wiatr wysuszył je dziwnie. Opuściłem powieki i przez pewien czas szedłem z zamkniętymi oczyma. Pieczenie było tak nieznośne, że musiałem powtarzać marsz na ślepo coraz częściej. ??2? zamykaniu oczu czułem pod powiekami jak gdyby gorący piasek. 92 Nagle zauważyłem, że brzeg z prawej strony wydaje mi się - gdy patrzę nań wprost - zawoalowany. Wiedziałem dobrze, jaka odległość dzieli mnie od niego - nie więcej niż osiemset już metrów; z myślą o schronieniu się przed wiatrem skręcałem ku niemu już od pewnego czasu. Brzeg z lewej strony, odległy co najmniej o pięć kilometrów, widzialem dość dokładnie kącikiem oka. Po paru minutach okazało się, że jeżeli nie skręcam głowy w prawo, aby spojrzeć na brzeg prosto, widzę go w postaci szarej, bezkształtnej masy. Zdziwiło mnie to ogromnie i z lekka zaniepokoiło. Po kilkudziesięciu krokach i drugi, dalszy brzeg zamazał mi się i znikł sprzed oczu. Podniosłem głowę, ale nie mogłem dojrzeć księżyca. Wtedy zrozumiałem, że ślepnę! Widziałem jeszcze własne karpie, choć pokrywał je świeży śnieg. Spojrzałem na swoją bluzę - była biała od śniegu. Przecież śnieg nie padał; więc może to mróz tak wybielił moje ubranie? Usiłowałem zetrzeć biel - nie schodziła. Wywróciłem bluzę podszewką do góry - i tam było biało. Ach! Straszliwa biel powlekła moje oczy, wszystko wydawało się białe, widziałem tylko na biało. Biała ślepota, potworna Biała Śmierć, o której tak wiele opowiadali mi Indianie! Przez parę chwil stałem bez ruchu, wchłaniając tę straszną myśl. Potem ruszyłem do brzegu, pragnąc dotrzeć do niego, póki jeszcze widzę coś niecoś. W pośpiechu, nie oceniając należycie struktury zasp śnieżnych, potykałem się i często padałem jak długi. Pragnąłem dostać się na taką odległość, z której słychać już ryk wichru w drzewach. Bałem się, że oślepnę całkowicie i nigdy nie dojdę do brzegu. Ze wszystkich stron, wyjąwszy tę jedną, otaczała mnie ściana bieli. Dotarłem do brzegu w samą porę, bo przy ostatnich krokach po lodzie brzeg rozpłynął mi się z obu stron, tylko w środku pozostał wąski pas szarości. Przypominam sobie, że przyrównywałem go do wielkiego, szarego bastionu; ledwo zdążyłem uczynić - podświadomie może - to porównanie, a już i ostatni bastion zaczął się zamazywać i po paru sekundach utonął w nicości. Wyciągnąłem ręce przed siebie, chcąc zatrzymać niknący obraz, ale potknąłem się i runąłem w śnieg. Zerwałem się, przebiegłem parę kroków w stronę ostatniego ogniwa, łączącego mnie z widzialnym światem, niestety jednak wpadłem na drzewo i znów znalazłem się na śniegu. Wtedy zrozumiałem dopiero, że jestem naprawdę ślepy. Odczułem bezdenne przerażenie i bezradność człowieka, który nagle oślepł. Zerwałem się na nogi, a po głowie latało mi błyskawicą, że ten straszny FAKT dosięgną! właśnie mnie, że jestem ślepy białą ślepotą! Karpie zsunęły mi się ze stóp, zacząłem więc tonąć w śniegu. Krzyknąłem °bcym głosem, jak zwierzę złapane w potrzask; zacisnąłem pięści kurczowo i wytężyłem wzrok, pragnąc zmusić oczy do widzenia. Musiałem się znajdować w miejscu osłoniętym, bo wiatr ustal. Mój własny, powtórny krzyk przyleciał do mnie echem. Oblany potem krzyczałem: - Jestem ślepy! Rozumiecie? Oślepłem! Jestem ślepy! Jakiś szatan syknął mi do ucha: - Tak, jesteś ślepy - i uderzył mnie w głowę czymś bardzo dziwnym, przypominającym maczugę z płatków śnieżnych. Uspokoiłem się natychmiast, zrobiło mi się cieplej, usiadłem wygodnie na śniegu i stwierdziłem, że oczy przestały mnie boleć. Byłem ogromnie zmęczony. Pomyślałem, że to już koniec. Koniec. Dziwne mi się wydawało, że po tak wielu zwycięskich walkach z puszczą odejdę tak łatwo pokonany. Pomyślałem też - przypominam to sobie dokładnie - że jeżeli mnie znajdą, nie będą wiedzieli, co było przyczyną mojej śmierci. Nagle obudziłem się z letargu i mruknąłem, że nie będę tutaj leżał do wiosny jak zdechła ropucha, lecz zginę jak przystało, z karpiami i bronią przy boku. Jakież chłopięce myśli nawiedzają człowieka w decydujących chwilach! Niestety, zgubiłem strzelbę i siekierkę, pełznąłem więc po śniegu i macałem grunt dokoła w. poszukiwaniu; nadaremnie. Powlokłem się w głąb lasu; karpie trzymały się krzywo na nogach, trudno było chodzić i po paru krokach wpadłem na wielkie drzewo. Przy pomocy karpli wykopałem pod nim jamkę w śniegu. Ustawiłem karpie na jej brzegu, usiadłem i zacząłem zgarniać śnieg na oparcie. Tutaj postanowiłem zasnąć; reszta mnie nie obchodziła. Wiatr ucichł, a bez jego pomocy nie mógłbym w żaden sposób trafić do celu; wlókłbym się prawdopodobnie po lesie lub jeziorze i wreszcie padł z wyczerpania. Lepiej już tak, bez męczarni, "czysto". Czytelniku, nie osądzaj mnie, jeżeliś sam nie przeżył podobnej sytuacji. Nie było dokoła mnie zgiełku bitwy, nie miałem bohaterskiego oszołomienia człowieka świadomego, że poświęca się dla jakiejś wielkiej idei. Aż nazbyt często mierzyłem swoje mizerne siły z potęgą Natury, wiedziałem więc dobrze, że tym razem puszcza wygrała. Ot, po prostu jeszcze jedno zwierzę musi ulec przed niezwyciężonym prawem, które zawsze kierowało jego życiem - prawem doboru naturalnego. Mały błąd w ocenie sytuacji dowodził, że nie nadaję się do życia w tych warunkach; nie powinienem był porzucać towarzyszy... Jednakże uszło mi jakoś, doprawdy cudem. W parę godzin później zbudziłem się nagle i zerwałem na równe nogi. Za każdym ruchem ból setkami sztyletów przebijał wszystkie mięśnie. Wiedziałem doskonale, co to znaczy - zaczynałem już zamarzać i obudziłem się nie w porę. Przeklinałem własny los za to, bo teraz trzeba było zaczynać od początku. Z oczu płynęły mi ciurkiem łzy, piekło mnie w gałki oczne potwornie. Poprzednio przewiązałem oczy chustką, teraz zdjąłem ją i uniosłem powieki. Z prawdziwym wstrząsem zrozumiałem, że widzę. Tyle tylko mogłem stwierdzić, bo kształtów nie rozróżniałem; widziałem przed sobą coś szarego i jakieś wielkie, ciemne, owinięte jak gdyby w wełnę widma drzew. Wydawały mi się potwornie grube. Z jednej strony przeświecał jakiś słaby blask, jak gdybym patrzył przez grubą flanelę na zapaloną świecę; pomyślałem, że to pewnie księżyc. Karpie wydały mi się dwiema wielkimi bryłami z kamienia; wyciągnąwszy po nie rękę chybiłem o dobre pół metra. Ale jeżeli miałem widzieć, w takim razie nie było po co umierać. Wszystko dokoła widziałem zadymione, zniekształcone i w nadnaturalnych kształtach. Ale przecież widziałem! Zdołałem rozpalić ognisko i siedziałem przy nim, dopóki oczy nie poprawiły się wyraźnie. Pracowałem w tym kierunku usilnie, podnosiłem i opuszczałem powieki, masowałem je, ścierałem starannie płynące strumieniami łzy. Gałki oczne zdawały mi się szorstkie, jak gdyby pomarszczone. Powoli, z bólem, odzyskiwałem jednak wzrok. Wciąż jeszcze widziałem niedoskonale. Wszystko to trwało bardzo długo, czułem się też ogromnie wyczerpany i prawie bezradny. Niewiele brakowało, abym pozostał tam na wieki. Ponieważ wszystko wydawało mi się większe niż było w rzeczywistości, myliłem się za każdym wyciągnięciem ręki po jakiś przedmiot; z boku musiało to dziwnie wyglądać - człowiek o szeroko otwartych oczach sięga kilkakrotnie po rzecz, odległą zaledwie o piętnaście, dwadzieścia centymetrów. W innych okolicznościach przejście to byłoby interesujące dla mnie samego. Rano odszukałem siekierę i strzelbę i po dość uciążliwym marszu dotarłem do chaty. Wszystkie czubki palców miałem odmrożone i jeszcze przez szereg dni widziałem niedobrze. Ale dostałem bardzo pożyteczną nauczkę, a może też zrozumiałem, dlaczego ludzi, znanych z doświadczenia i sprawności w zimowych wędrówkach, znajdowano martwych, choć nic nie wskazywało na przyczynę ich śmierci. XIII DRZEWO Wiek drzewa można oznaczyć dokładnie, licząc koncentryczne kręgi w jego przekroju poprzecznym. Ile kręgów, tyle drzewo liczy lat. Mniej więcej przed sześciuset pięćdziesięciu laty jakaś wiewiórka podniosła z ziemi jedną z sosnowych szyszek, którą zerwała z rosnącej na szczycie wzgórza sosny. Szyszka ta przeznaczona była do uzupełnienia zapasu innych, równie soczystych jak ona. Spichlerz wiewiórki mieścił się na jednej z przełęczy w Górach Skalistych. Przybywszy na miejsce, zwierzątko zauważyło coś interesującego, rzuciło więc szyszkę i zapomniało o niej. Leżało tam już z dziesięć podobnych szyszek, skrytka wiewiórki była bowiem nieszczelna i wiatr z deszczem wygarniał to, co pracowite stworzenie w trudzie znosiło z daleka. Zima minęła szczęśliwie, a wiosną szyszki zaczęły kiełkować i zapuszczać korzenie. Wkrótce wyrosły z nich maleńkie krzaczki. Natychmiast zaczęła się walka o życie, w której zwyciężyć miały tylko najlepsze. Każdy z pędów pragnął prześcignąć sąsiada w wyścigu do życiodajnego światła słonecznego. Dzięki temu wszystkie rosły szybko. Te, które rosły wolniej, płaciły ciężką karę: żwawsi bracia odbierali im po krótkim czasie światło, skazując je na uschnięcie i śmierć w cieniu. Po pięciu latach pozostało siedem lub osiem zdrowych, rosnących w pewnych odstępach drzewek. Pewnego dnia jesiennego przechodził tamtędy jeleń; szukał właśnie czegoś smacznego do jedzenia, zjadł więc czubek i wszystkie gałązki jednego z drzewek. Wiosną wyglądało już ono jak suchy patyk. Zimą liczne króliki obgryzły korę kilku innych drzewek, objadając ją tak wysoko, jak potrafiły sięgnąć; drzewka te również uschły. W cztery lub pięć lat później ogromny łoś przyszedł tu późnym latem, a pragnąc zetrzeć resztki skóry z rogów, zaczął je ocierać o sosenkę, którą przy tej okazji złamał i zniszczył. Po dwudziestu latach pozostałe przy życiu drzewa były wprawdzie jeszcze młode, ale miały już wszelkie szanse na przetrwanie, gdy wtem zjawił się jeżozwierz, obdarł z kory wszystkie oprócz jednego i ruszył dalej, szukając nowych terenów. Samotne drzewo nie zwracało uwagi potencjalnych wrogów, rosło więc spokojnie przez sto lat, aż stało się drzewem o szlachetnych proporcjach; co prawda rosnąc samotnie na 96 przełęczy górskiej, u samego progu prerii miało raczej skłonność do rozrastania się wszerz niż wzwyż. Największe gałęzie były zgięte i wykręcone w jednym kierunku, bo dmący bezustannie z równin wiatr południowo-wschodni skierował je rosochatymi, czarnymi ramionami na północ. Drzewo oparło się straszliwym, huraganowym wichrom, dmącym od leżących daleko w dole prerii, posuchom, deszczom, śnieżycom i wszystkim w ogóle żywiołom, które wyspecjalizowały się w niszczeniu i usiłowały je zabić, wyrwać z korzeniami lub złamać. Mimo wszystko drzewo rozwijało się wspaniale, jak gdyby ciężkie warunki specjalnie mu służyły. Zahartowało się i nabrało wyjątkowej mocy. Rozrastało się wciąż i po dwustu latach jego konary, same już podobne do młodych drzew, utworzyły wielki, rozłożysty dach, pod którego poskręcanymi i splecionymi wiązaniami niejedno zwierzę znalazło schronienie przed palącym słońcem lub szalejącą śnieżycą. Najrozmaitsze zwierzęta wędrują przez tę przełęcz od niepamiętnych czasów, a ponieważ jest ona dość rozległa, przeto dawniej czworonogi maszerowały całą jej szerokością. Teraz wielkie drzewo zaczęło przykuwać uwagę zwierząt i wpływać na ich wędrówki. Zwierzętom nie chodziło o sam tylko cień lub schronienie. Podobnie jak ludzie wędrują one po obranej drodze od jednego specyficznego punktu krajobrazu do drugiego; zawsze też znajdziemy skrzyżowania tropów zwierzęcych przy większych głazach, zadrzewionych wąwozach, na wyjątkowo szerokich tamach bobrowych lub przy bardzo dogodnych brodach. Ponieważ sosna była dla zwierząt idących z góry ostatnim tego rodzaju ogniwem w całym łańcuchu, a zarazem stanowiła początek nowego łańcucha, schodzącego w doliny, stała się czymś w rodzaju zwierzęcej Mekki, do której odbywały się pielgrzymki. Wypocząwszy pod jej stropem, a może nawet w jakiś niezrozumiały dla nas sposób zawarłszy przyjaźń z samotnym drzewem, zwierzęta ruszały w dalszą drogę. Trzeba też dodać, że tuż pod drzewem rozpoczynała się cudowna, zielona łąka - hala wysokogórska, która rozpościerała się świeżym, zielonym dywanem, poprzetykanym kwiatami i jagodami. Nie brakowało też strumyczka, pełnego pstrągów. Ścieżka, którą przechodziły zwierzęta, była twarda, zdeptana i wygładzona. Czasem zjawiali się na niej niecodzienni, szlachetni goście. Wielki łoś przeprowadzał nieraz tędy swoje stadko na pastwisko po drugiej stronie, w dolinach. Co roku, gdy pierwsze chłody wyzłacały już w dolinie liście drzew, ogromny byk stawał na łączce, pod samotną sosną i stąd rzucał światu dźwięczne wyzwanie do walki; wreszcie pewnej jesieni stado ruszyło w drogę bez niego, z innym wodzem. Historia opuszczonego. Nieraz przemknęło się tędy stadko wilków, zwierząt dość rzadkich na tej wysokości; skośnookie, ponure, wojownicze bestie biegły bezszelestnie, jak żywe mechanizmy o nakręconych sprężynach. Nie wracały nigdy, znikały gdzieś w dole, w puszczy, która uważała ich za korsarzy. Razu pewnego przyszedł wielki, szary niedźwiedź - grizzly. Upodobał sobie to miejsce i później przychodził częściej. Ogromny, groźny, choć dobroduszny, szybki i niebezpieczny w gniewie, był królem okolicznych gór i nie schodził z drogi żadnemu stworzeniu. Futro miał srebrzyste, a gdy stał na tylnych łapach, widać było doskonale biały emblemat z siwych włosów na piersi - oznaka jego królewskiego pochodzenia. Potężna bestia -dwa metry czterdzieści centymetrów od nosa do ogona, metr dwadzieścia na czworakach, dwunastocentyme-trowe pazury! - umiał być prawdziwą maszyną do niszczenia. Jednakże zabijał tylko wtedy, gdy był głodny, poza tym zaś bynajmniej nie był wojowniczy, przeciwnie, lubił spokój, wygrzewanie się na słońcu i długie drzemki. Żywił się głównie jagodami i korzonkami, od czasu do czasu łowiąc ryby w strumyku na łączce. Siadywał tutaj często, a po rybnym obiedzie oblizywał pazury i drzemał. Może coś mu się śniło. Ulubioną jego rozrywką było wpatrywanie się w bezkresną prerię, która biegła hen, w nieskończoność. Po wielkiej, niezmierzonej równinie przesuwała się czasem jak gdyby ogromna, ciemna fala. Na krańcach tej fali zjawiały się tumany kurzu i wiatr przynosił niedźwiedziowi wyraźne, choć tak bardzo odległe wycie wilków, pomieszane nieraz z rytmicznym odgłosem bębnów i okrzykami ludzkimi. Ciemna fala była olbrzymim stadem bizonów, szarpanym ustawicznie po bokach przez szare wilki. Całe plemiona wysokich, czerwonoskórych wojowników wyruszały pieszo na łowy, zapędzały stado do skleconych z bali zagród i zabijały strzałami z łuków. Było to w czasach, kiedy nie znano jeszcze tutaj koni. Wszystko to niedźwiedź widział, o wszystkim tym słyszał. Któż może wiedzieć, jakie myśli przelatywały przez mózg, leżący za małymi, mądrymi ślepiami? Jakie tęsknoty opanowywały wielkiego zwierza, gdy przyglądał się tak uporczywie obcemu jeszcze rozległemu krajowi, którego mieszkańców nie znał? Ale nie jego to była kraina, nigdy też do niej nie zszedł. Wielka, stara sosna stała się dla niego kamieniem milowym i pomnikiem. Między zwierzęciem i drzewem zawiązało się coś w rodzaju przyjaźni. Niedźwiedź uczynił więc na 5>8 pamiątkę znak zębami na drzewie. A drzewo, którego nikt już nie nagryzał od czasu, gdy małe zęby królików pozostawiły na nim ślady olbrzymia sosna licząca sobie teraz czterysta lat poczuła dziwny dreszcz radości z tego wyróżnienia; poczuła, że sama również jest istotą żywą. Gdy niedźwiedź odchodził, drzewo czuło się osamotnione gdy zaś wracał, dusza sosny radowała się, gałęzie drżały. Wielki zwierz leżał zadowolony u stóp przyjaciółki i spozierał na rozległy, nieznany świat, rozciągający się w dole. Dziwna ta przyjaźń trwała prawie przez pół stulecia. Siwy olbrzym był już bardzo, bardzo stary jak na niedźwiedzia. Przyszła wreszcie wiosna, kiedy nie odszedł spod drzewa, nie powrócił do kniei; pozostał na górze i tylko z trudem dźwigał się, aby pójść do pobliskiego krzaka dzikich jagód i strumyka. Nie umiał już łowić zwinnych górskich pstrągów. Liście zaczęły opadać, lasy przystroiły się w piękny płaszcz jesieni. Masy babiego lata zmiękczały chwilami ostre kontury sylwet górskich. Pewnego dnia niedźwiedź leżał na swoim zwykłym miejscu, patrząc z tęsknotą na tajemnicze, dalekie prerie. Słuchał jęku wiatru w gałęziach sosny i nie rozumiał, czemu olbrzymie stepy wydają mu się dziś odleglejsze i mniej wyraźne niż zawsze. Tego dnia czuł od rana wielkie zmęczenie, teraz jednak jakiś wielki spokój ogarniał jego ciało. Zaczął marzyć. Wielkie prerie zmętniały jeszcze bardziej i znikły; glos drzewa stał się miększy, słabszy, dalszy i wreszcie ucichł zupełnie. Życie uleciało z niedźwiedzia. Ale drzewo wiedziało dobrze, że dusza przyjaciela pozostanie tutaj na wieki. Stara sosna objęła straż nad jego kośćmi i czekała na dalsze stulecia. Taki już był los drzewa; wszyscy, którzy je kochali musieli umrzeć, ono zaś musiało stać spokojnie i patrzeć na ich śmierć. Stał więc samotny, ciemny, ponury strażnik na warcie u wrót górskich. Później na szczycie drzewa zagnieździły się dwa orły, dwa wielkie, bojowe ptaki, król i królowa przestworzy. Latały nad górami, wciąż wyżej i wyżej, żeglowały w powietrzu bez najmniejszego wysiłku, błyskając tylko w słońcu lotkami. Co rok w gnieździe zjawiało się parę młodych orląt, którymi dwa królewskie ptaki opiekowały się troskliwie. Drzewo strzegło ich pilnie, aż po stu latach gniazdo opustoszało i sosna znów pozostała samotna. Ale wkrótce przyleciały nowe orły i odtąd już zawsze na wierzchołku mieszkały wspaniałe te ptaki. W miarę mijania wieków drzewo stawało się coraz grubsze. Znak po zębach niedźwiedzia zarósł częściowo korą, ale pozostał na zawsze 100 widoczny. Piękna, purpurowo-czerwona kora zgrubiała, potężne konary rozgałęziły się i rozpostarły jeszcze szerzej. Korzenie wrosły głębiej w ziemię i latem co ranka, gdy na niebieskim niebie wstawało czerwone słońce, jego promienie ogrzewały pooraną korę i budziły drzewo po chłodnej nocy górskiej; sosna czuła znów, że życie w niej pulsuje. Gdy poranny wiaterek dotykał tysięcy igieł, szumiały one chórem, nucąc pieśń dziękczynienia Władcy Życia - Słońcu. Indianie z dalekich nizin również wielbili słońce, które dawało im życie, spędzało śniegi zimowe, kazało trawie rosnąć a monotonię bezdrzewnych prerii urozmaicało kwiatami. Lud Czarnonogi często wpatrywał się w wielką sosnę, śmiało odcinającą się od tła wspaniałych, pokrytych śniegiem gór. Podziwiano drzewo, które tak bardzo wybujało, że ogromne jego rozmiary ocenić można było nawet z wielkiej odległości. Wreszcie samotna olbrzymka stała się dla tego szczepu, który nie pamiętał, kiedy owo drzewo było młode, jak gdyby symbolem plemiennym. Ponieważ zaś od niepamiętnych czasów stanowiło ono część krajobrazu, Indianie uznali je za święte i nietykalne. W szczepie wyrosła wiara, że jeżeli ta sosna padnie, Czarnonodzy zostaną wygnani z równin w góry, jeżeli zaś Indianie sami pójdą w góry, drzewo padnie. Wielką sosnę otaczano największym szacunkiem. W pięćset osiemdziesiąt lat od chwili, gdy wiewiórka zasadziła je, drzewo dało po raz pierwszy schronienie człowiekowi. Pewien młodzieniec ze szczepu Czarnonogich, który miał być wkrótce pasowany na wojownika, ślubował, że wyjdzie na przełęcz i pozostanie przy świętym drzewie przez pięć dni i nocy o głodzie, aby w ten sposób oczyścić duszę od zła i przeżyć sen, zrozumiały jedynie dla mądrych czarowników. Potem, jeżeli przejdzie zwycięsko przez szereg ciężkich prób, zostanie wojownikiem. Może też wtedy pewna ciemnooka dziewica wysłucha jego słów i zgodzi się dzielić z nim nowy szałas i sławę, którą młody wojownik na pewno zdobędzie w walce z obcym, bladym ludem, rozpoczynającym właśnie energicznie podbój kraju. Młodzieniec poszedł więc na górę, do stóp świętej sosny i pościł przez pięć dni i tyleż nocy; drzewo nie mogło tego zrozumieć, gdyż inne istoty, które przychodziły tutaj, zawsze jadły. Żal się jednak sośnie zrobiło młodzieńca, więc dała mu schronienie pod rozłożystymi konarami i szumiała mu cicho, śpiewnie. Przez pięć dni młody człowiek siedział na górze i rozmyślał, patrząc z daleka na prerie i spośród *ielu szałasów wybierając wzrokiem ten, w którym mieszkała jego Wybrana. Nocą kładł głowę na czaszce wielkiego niedźwiedzia, którego kości znalazł pod drzewem. W mroku zbliżały się do niego zwierzęta i ze zdziwieniem przyglądały się obcej istocie. Mała myszka o ?? paciorkowatych oczkach wyłaziła z nory i podbiegała aż do jego stóp szybka wiewiórka przemykała się po gałęziach, spoglądając na Indianina z góry. Lis z puszystym ogonem podchodził ukradkiem i obwąchiwał lezącegos a raz nawet przeszło tuż obok bezszelestnie stado karibu, które w świetle księżyca wyglądały jak widma. Indianie mieli zwyczaj obierania podczas tego rodzaju medytacji jakiegoś zwierzęcia, o którym myśleli specjalnie wiele; zwierzę to stawało się patronem wojownika, jego jak gdyby opiekunem. Wojownik wymalowyWaj je na swojej tarczy^ brał od niego przezwisko i otaczał je czcią. Qtoz ternu właśnie wojownikowi przyśnił się ogromny niedźwiedź, wiei]^ szary grizzly. Niedźwiedź stał na tylnych łapach i machał do nieg0 przednimi, jak to często szare niedźwiedzie czynią. Był to szczęśliwy omen, młodzieniec uznał więc szarego niedźwiedzia za swego specjaj_neg0 patrona. Co więcej - pod drzewem znalazł dwa piękne orle piórka, które spadły z gniazda, znajdującego się na wierzchołku drzewa. Gotowa odznaka dla wojownika! W dowód wdzięczności Indianin Uczynił tomahawkiem głęboki, wąski znak na korze, tuż obok znaku, pozostawionego przed laty przez niedźwiedzia. Potem zawiesił czaszkę niedźwiedzią na gałęzi, Umocowawszy szczękę przy pomocy łyka, aby nie opadała i nasypał do mózgownicy tytoniu. Złożył w ten sposób dowód wdzięczności, ponieważ miejsce okazało się dla mego szczęśliwe Przed odejściem przemówił do drzewa i podziękował mu uprzejmymi słowami. Gdy Indianin zawiesił czaszkę niedźwiedzia na gałęzi, drzevv0 zadrżało z radości, że będzie miało kości przyjaciela bliżej, gdy zaś młodzieniec przemówił, zadrżało znów, pierwszy to bowiem raz słyszaj0 gjos ludzki, jeżeli nie liczyć dalekich okrzyków łowców bizonów bosna zrozurniała) ze po przeszło wiekowym wyczekiwaniu znalazła; nowego przyjaciela. Gdy młodzieniec został wojownikiem, udał się do ciemnookiej dziewicy. Rada, że tak dzielnie przeszedł przez wszystkie próby, o czym świadczyły otwarte jeszcze rany na piersi*, wysłuchała przychylnie jego prosb. Cichym, miękkim głosem, kryjąc twarz za szalem - jak przystało na skromną Indiankę - zgodziła się zostać jego zoną i strzec do śmierci jego namiotu. Młodzieniec pożegnał więc rodziców, jak gdyby udawał się w daleką podroż, i ruszy} z żoną pod przełęcz, aby spędzić miesiąc miodowy, Mowa o Tańcu Słońca. Cala ta ceremonia, bardzo skomplikowana, miała podłoże 102 religijne. słoneczny Miesiąc Jagód, pod rozłożystymi konarami wielkiej sosny, na zielonej łączce. Tutaj młodzi rozstawili namiot ze skór bizonich, od dawna przygotowanych na tę uroczystą chwilę. Chociaż podejście było strome, Indianie przynieśli ze sobą wiele rozmaitych rzeczy użytku domowego. Pomogły im w tym dwa konie, trzeba bowiem dodać, że już od kilku pokoleń Indianie łapali w preriach konie, które były potomkami koni zdobywców z południa o bladych twarzach. Młody Indianin z żoną byli bardzo szczęśliwi w namiocie pod drzewem. Sosna spoglądała na swoich gości z przyjaźnią, okryła ich przed deszczem gałęziami i sypnęła igłamij układając na ziemi zielony dywan dla nowożeńców. Chwilami tylko spośród gałęzi dobiegało jak gdyby westchnienie żalu; drzewo wiedziało dobrze, że podobnie jak inne stworzenia, które tutaj przychodziły, ta para nie będzie żyła zbyt długo, umrze po kilkudziesięciu latach i górska olbrzymka znów zostanie samotna. Taki to już jest los drzewa; musi ono żyć, gdy inni umierają. Pewnej nocy młodemu wojownikowi śniło się, że przed namiotem siedzi ogromny, szary niedźwiedź ze srebrnym emblematem na piersi. Sen byl tak.wyraźny, że Indianin zerwał się, ale nie znalazł niedźwie- " dzia i wrócił na posłanie. Nazajutrz rano nie chciał opowiedzieć żonie o tym, bo bał się ją przestraszyć. Tymczasem Indianka natychmiast po •. przebudzeniu opowiedziała, że i jej śnił się wielki niedźwiedź ze srebrnym emblematem na piersi. Emblemat ten wyglądał jak łuk. Niedźwiedź siedział przed namiotem, skąpany w blasku księżyca, i dawał jej jakieś znaki przednimi łapami. Wojownik orzekł, że wobec tak wyraźnej wizji musi złożyć ofiarę niedźwiedziowi, którego uznał za swego patrona. Wsypał do czaszki resztki tytoniu jaki posiadał i uwiązał do niej swój najpiękniejszy pas ze skóry jelonkowej. Drzewo znów zadrżało ze szczęścia, a dusza niedźwiedzia uradowała się. Od owego czasu wojownik ten na wszystkich częściach swojego ubrania malował wyobrażenie swego patrona - niedźwiedzia. Żona wyszywała na uroczystych szatach niedźwiedzie w naturalnych kolorach, ze srebrnymi emblematami na piersiach. Co rok wojownik odbywał pielgrzymkę pod wielką sosnę i spędzał u jej stóp jedną noc. Zawsze śnił mu się tej nocy niedźwiedź siedzący przed wejściem do namiotu. Za każdym razem wojownik przynosił jakąś ofiarę i starał się przyozdobić drzewo. Działo się to zawsze latem, w Miesiącu Jagód. Pewnego razu przybył jednak w innym celu niż zazwyczaj. Byl nagi, ?? li li ?'i' i |! ''l pi i l ¦\ ;li i' i I I l' . l' I ' 104 nosił tylko przepaskę na biodrach, pas z wiszącym u niego nożem I mokasyny. Twarz i tors pomalowane miał w dziwne ornamenty ??, j purowo-biało-żółte, a na głowie nosił wielki pióropusz z orlich pi0r które chwiały się majestatycznie nad nim. W ręku trzymał długą fajk/ ozdobioną piórami i kolcami jeżozwierza. Dwadzieścia lat minęło od chwili, gdy po raz pierwszy stanął w tym miejscu. Wiele razy miał ów wojownik możność udowodnić, że jest dzielny i zręczny. Spełnił przepowiednię z dni swojej młodości, został wodzem. Teraz, w decydującej chwili, przybył pomówić z duchem drzewa, poprosić o radę swojego patrona, szarego niedźwiedzia, którego nazywał Bratem. Przyszedł ciężki czas; nazajutrz miała być stoczona wielka bitwa z białymi ludźmi, którzy przybywali wrzaskliwymi hordami i zaczynali wypędzać Indian z indiańskich od niepamiętnych czasów terytoriów. Od tej bitwy mógł zależeć los plemienia, którego byl wodzem. Zapalił fajkę i skierował dym na Wschód, potem na Zachód, Północ i I Południe; potem puścił kłąb dymu ku Słońcu, które wielbił i ku Ziemi, którą zwał Matką. Wreszcie dmuchnął dymem między gałęzie drzewa i w czaszkę niedźwiedzia. Uczyniwszy to wszystko cofnął się o parę kroków, uniósł ramiona do góry błagalnym gestem i pochylił głowę, aż orle pióra rozchyliły się na wszystkie strony, opadając mu na wyciągnięte ramiona jak ogromny wieniec. Stojąc bez ruchu, zawołał głośno: - O, Wielkie Drzewo, Strażniku Gór! - O, Duchu Niedźwiedzia, mój Bracie! - Jesteście moimi duchami! - Wysłuchajcie mnie. - Dla siebie nie proszę o nic, chcę tylko jednego. - Wesprzyjcie moje ramię w walce. - Sprawcie, aby nóż mój i topór spadły ciężko na białych ludzi, którzy chcą nam odebrać ogniska domowe. - Wzmocnijcie moje ramię, abym mógł mocno napinać łuk i wypuszczać niezawodne strzały. - Pomóżcie mi być walecznym na polu walki. - Nie dla siebie proszę o to. -Już od dawna nie walczę dla sławy, lecz dla dobra ludu swego, dla dobra żony i dzieci. - Biali ludzie rozpędzają Indian na wszystkie strony, jak wiatr rozgania płatki śniegu. - Słońce Indian zachodzi, a słońce bladych twarzy świeci mocno, - Zginiemy jak płatki śniegu zeszłorocznego na słońcu. - Wesprzyjcie mnie w bitwie. - Jesteście moimi duchami! - O, moi Bracia! -Wysłuchajcie mnie! Drzewo odpowiedziało powiewem i szelestem gałęzi: . - Bądź silny, jesteśmy z tobą. A duch Niedźwiedzia szepnął wśród cieni: - Będę przy twoim boku; jestem silny w walce. Po złożeniu ofiar wódz zeszedł na dół do swych łudzi. Po drodze wydawało mu się, że słyszy za sobą jak gdyby ciężkie, niedźwiedzie stąpanie. - To mój Brat, Niedźwiedź, idzie za mną. Poczuł tak wielki przypływ odwagi, że z ufnością już myślał o czekającej go jutro przeprawie. Wpadłszy w krąg odbywającej naradę starszyzny zawołał: - Niechaj się zaraz rozpocznie taniec wojenny! Szybko do dzieła, kończmy przygotowania, jutro zwyciężymy! Dziś duchy są z nami. Niechaj młodzi ludzie pomalują swe ciała do walki! Bijcie w bębny wojenne, uderzcie w.grzechotki, zadmijcie w orle świstawki! Niech się rozlegną okrzyki bitewne! Bądźmy silni! Jutro zwycięstwo! Wciąż wołał: - Bądźmy silni! - było to bowiem hasło, które podał mu na górze jego dobry duch. Gdy jednak o brzasku nadciągnęli biali żołnierze, okazali się lepiej uzbrojeni niż Czarnonodzy, mieli większe konie, przede wszystkim zaś przeważali liczbą. Bronią palną i szablami nieśli śmierć wioskom indiańskim, nie oszczędzając nikogo. Zabijano kobiety z dziećmi na ręku, kładąc nieraz za jednym strzałem dwie ofiary. Niebiescy żołnierze ze śmiechem rąbali uciekających starców i dzieci. Indianie uciekli na przełęcz. Na stromym podejściu małe, zwinne koniki indiańskie radziły sobie lepiej niż rumaki żołnierzy. Artyleria była bezsilna. Indianie pognali swoje wierzchowce za przełęcz, gdzie były bez-!! pieczne, sami zaś pozostali w skałach, w ukryciu, kładąc żołnierzy celnymi strzałami z łuku. Pomniejsze oddzialki białych chwytali w zasadzki, zdobywali broń palną i obracali ją przeciwko samym białym. - Na wysokogórskiej łące, u stóp ogromnej sosny, rozegrał się akt ostatni tej bitwy. Indianie stanęli murem przed świętym drzewem, które stało się teraz centralnym punktem starcia. A w wirze walki wódz ?6 wciąż czuł przy swoim boku obecność Niedźwiedzia, już nie spokoj- Dego i dobrotliwego, ale szybkiego, groźnego, krwiożerczego. Ramię Indianina było silniejsze niż zazwyczaj, wódz czuł po każdym ciosie n0wy przypływ energii. Nikt nie mógł mu się ostać. - Bije jak niedźwiedź - szeptali czerwonoskórzy wojownicy do siebie. Zgiełk odbił się echem od pobliskich ścian górskich i uleciał ku niebu. Wydawać się mogło, że same góry i wielkie Drzewo biorą udział w odbywających się tuż obok straszliwych wydarzeniach. Wielkie orły latały nad walczącymi, krzycząc przeraźliwie. A wysoko nad wszystkimi wznosił się wierzchołek drzewa, które obserwowało przebieg boju jak generał-dowódca. Koleje bitwy odmieniły się, Indianie, których śmierć najbliższych doprowadziła do szału, walczyli desperacko, nie żałując nieprzyjaciół ani siebie. Niektórzy zdążyli już zdobyć szable kawaleryjskie i rąbali teraz nimi jak drwale bez chwili wytchnienia, stojąc oko w oko i pierś w pierś z wrogiem. Żołnierze również walczyli dzielnie, ale ciężkie obuwie i cały żołnierski ekwipunek sprawiał, że byli wolniejsi w ruchach od zwinnych, nagich Indian. Białych wyrżnięto niemal do ostatniego żołnierza. Przepowiednia wodza sprawdziła się, opowiedział więc wojownikom po bitwie, jak wielkiej pomocy użyczyło im Drzewo i jak bohatersko walczył duch Niedźwiedzia tuż przy jego boku. Teraz już wszyscy Indianie uznali sosnę za świętą i złożyli u jej stóp ofiary dziękczynne. Czaszkę Niedźwiedzia ozdobiono najpiękniejszymi pasami i piórami, a pod drzewem poskładano mnóstwo wartościowych przedmiotów. Od dawna już wierzyli Indianie, że dopóki Drzewo stoi, dopóty będą żyli jako naród, gdy zaś padnie - Czarnonodzy zostaną wygnani z prerii. Teraz tryumfowali w cieniu tak bardzo związanej z ich losem sosny. Ale serce Drzewa pełne było smutku, a dusza Niedźwiedzia posępna; dręczyła je myśl o powrocie wojowników do zniszczonej wioski. Wojownik spodziewa się śmierci, ale własnej, tam zaś, wśród ruin i zgliszcz małych chatek leżały trupy kobiet i dzieci. Wśród nich znalazł wódz zwłoki żony i dwóch małych synków. Smutek powszechny był tak wielki, tyle było nieszczęścia i rozpaczy bezmiernej dokoła, że wódz nic nie powiedział o swoim bólu. Opuścił nocą zburzoną wioskę i Wrócił na pobojowisko. W ciszy stał samotnie pod drzewem i z głębo-???, przejmującym bólem myślał o pięknym miodowym miesiącu, kiedybyłtak szczęśliwy ze skromną, ciemnooką dziewicą. Gardło mu się ścisnęło, przyszła chwila słabości. Wnet się opanował, powitał Drzewo i czaszkę Niedźwiedzia, podziękował za zwycięstwo - 0, zwycięstwo! - potem rzucił się na ziemię, wsparł głowę na grubym korzeniu, ukrył twarz w miękkim posłaniu z igieł i gorzko zapłakał. Nie był już wojownikiem, był tylko zwykłym człowiekiem. Nikt tego nie widział. Olbrzymia sosna nisko pochyliła konary, duch Niedźwiedzia siedział bez ruchu; chciał coś powiedzieć, ale z żalu nie mógł słowa wydobyć. Później, gdy rosa osiadła na igłach i zaczęła z nich spływać, opadła jak Izy na leżącego wojownika i na pole bitwy, które przyniosło zwycięstwo gorsze od niejednej klęski. Białych było zbyt wielu, aby Indianie mogli ich pokonać swoją prymitywną bronią. Nastąpiły krwawe rzezie czerwonych. Tam gdzie uczciwa wojna nie przynosiła skutku, biali uciekali się do środków handlowych, do represji kulturalnych, wreszcie do wódki. Na kontynent amerykański spadła szarańcza wygnańców ze wszystkich krajów europejskich, ludzi głodnych ziemi, płodnych jak króliki i bezwzględnych. Czego nie mogli zawojować i zmusić do posłuchu, niszczyli ogniem i mieczem. Dym palonych lasów i pożarów prerii bił do nieba, przyciemniając światło słoneczne. Wielkie przestrzenie zamienione zostały w pustynie, a po preriach trudno było podróżować - wszędzie leżały tysiące zabitych bez potrzeby bizonów, których padlina gniła i cuchnęła potwornie. Biali zabijali zazwyczaj również samice, nie bacząc na to, że małe bezbronne jeszcze bizony, pozbawione opieki matczynej, muszą zginąć z głodu. Nieliczni pozostali przy życiu Indianie stali się we własnym kraju ludźmi pozbawionymi opieki prawa; spędzono ich w rezerwaty pod nadzór urzędników państwowych, niewiele albo nic wspólnego z Indianami nie mających. Znów rozpoczęły się straszliwe, krwawe walki, podczas których nie brakowało niestety z indiańskiej strony zdrady; biali nazywali takich renegatów "przyjaciółmi" i wystawiali im nawet pomniki. Obie strony wyrzynały się w sposób potworny, okrucieństwom nie było miary. Ziemia, o której posiadanie walczono, przesiąknięta była krwią. Spokojni i pogodni pierwsi mieszkańcy tego kraju stali się okrutni i przebiegli. W małych miasteczkach nadgranicznych najczęściej głównymi budynkami były domy publiczne i więzienia. Wśród białych najeźdźców rozwinął się bandytyzm, powstała klasa ludzi zdecydowanych na wszystko, terroryzujących nieraz całe wioski i mordujących dla celów abunkowych zarówno czerwonych jak białych. Zbiedniali Indianie zyglądali się częstokroć, jak biali walczą ze sobą o ziemię, nie należącą do żadnego z nich. Cywilizacja ruszyła na zachód i od razu zyskał on nazwę dzikiego -sławny "Dziki Zachód" z romansów, pieśni i legend rodził się właśnie-Drzewo widziało to wszystko, ale stało spokojnie, cicho, bez ruchu, wielkie i ponure. Wiele lat minęło od historycznej, zapomnianej już bitwy. Na ścieżce wiodącej przez kwiecistą łąkę ku przełęczy górskiej ukazał się starzec. Szedł wolnym, niepewnym krokiem człowieka, mającego bardzo ograniczony zasób sił i czującego, że jego życie dobiega kresu, podszedł do olbrzymiej sosny stojącej samotnie na przełęczy, usiadł na jednym z grubych korzeni i zamyślonym wzrokiem wybiegł ku preriom. Wszędzie, jak oko sięgało, widać było osiedla ludzkie, ale nie szałasy i wigwamy, tylko drewniane domki białych, porozrzucane na nużąco jednostajnej szachownicy uprawnych pól. Wielkich, ciemnych stad bizonów nie było już widać, choć kości tych wspaniałych zwierząt piętrzyły się ogromnymi stosami tuż obok linii kolei żelaznej, którą wywożono je do fabryk i 'przerabiano na sztuczne nawozy. O tym wszystkim starzec wiedział dobrze, bo widział to na własne oczy. Siedział i w ciszy spoglądał na równiny. Dawna ścieżka myśliwska zamieniła się dzisiaj w szosę. Pierwszy przyszedł traper, który wywęszył i rozpoznał wszystkie tajemnice puszczy i pobudował ścieżki do niedostępnych na pozór zakątków. Potem przybył "zdobywca", który rzadko kroczył w przedniej straży, postępując chętniej za traperem; natomiast wszystkie zaszczyty spływały zawsze na niego i okolica nierzadko nosiła jego właśnie imię. Później dopiero przychodziła kolej na misjonarza - często bohaterskiego, pełnego samozaparcia człowieka, poszukiwacza złota, handlarza wódką, kowboja i spekulanta gruntowego. Żaden z nich, wyjąwszy jednego może trapera, nie zdawał sobie sprawy z tego, że ścieżka, po której chodzą, zawdzięcza swoje istnienie tylko samotnej sośnie, dającej tak wspaniały cień przechodniom. Ewolucja od ścieżki myśliwskiej do drogi handlowej i szosy nastąpiła w ciągu niecałych dwudziestu lat. Każdy z przechodzących tamtędy włóczęgów i awanturników zabierał "na pamiątkę" któryś z przedmiotów, pozostawionych tutaj nie wiadomo po co przez Indian. Wyjątek stanowili tylko misjonarze, którzy jakkolwiek marszczyli brwi słysząc o "duszach" martwych przedmiotów i zwierząt, przecież ??? zawsze uczciwi. Nieliczni tylko spośród nich wykorzystywali wpływ jaki mieli na czerwonoskórych, dla ułatwienia podbojów i nieprawości białych najeźdźców. Czaszka niedźwiedzia pozostała dziwnym zrzą-dzeniem losu na miejscu; może rolę odegrał tutaj fakt, że o niedźwie-dzia nie było tak bardzo trudno w tamtych stronach. Mały strumyk został całkowicie ogołocony z pstrągów, gdy zaś spalono niewielki zagajnik, który ocieniał jego brzegi, potoczek wysechł prawie zupełnie. Orły dawno wytępiono, albo przeniosły się gdzie indziej; wichry i śnieżyce od pięćdziesięciu już blisko lat szarpały i roznosiły po kawałku gniazda królewskich ptaków. Po pierwszych zastępach awanturników, kohorty cywilizacji j postępu ruszyły ławą. Nic dla zdobywców nie było święte, poza ich własnym, bezpośrednim interesem; widzieli tylko jedno - ziemię, której pragnęli lub złoto. Natury nienawidzili najczęściej szczerze i na wszystkie jej twory zapatrywali się jak na zło, które trzeba koniecznie wytępić i usunąć czym prędzej. Starzec wpatrywał się w tę ziemię, teraz dla niego zakazaną. Już go tam nie'chciano, był przecież Indianinem. Przybrany w ciasne, poplamione spodnie, zużyte trzewiki, zniszczony kapelusz, przez którego dziurawe denko wyglądały jego siwe włosy, on, niegdyś wódz, był teraz włóczęgą, żebrał o kromkę chleba u tych, co zabrali mu ziemię i nosił stare, nadające się do wyrzucenia ubrania, otrzymane z łaski najeźdźców. Twarz i oczy, które w młodości musiały niejednego o drżenie przyprawiać, były teraz zupełnie spokojne, rzec by można - skamieniałe jak same góry. Nagle starzec zerwał się na równe nogi. Energicznym, pełnym pogardy i gniewu ruchem zrzucił ze stóp stare trzewiki, zerwał bluzę, cisnął o ziemię kapelusz. Gdy tak stal półnagi, można było stwierdzić z łatwością, że chudy dzisiaj tors musiał niegdyś odznaczać się wspaniałą budową. Cała sylwetka zajaśniała jakąś szlachetną dzikością. Starzec podszedł do Drzewa, położył jedną dłoń na dwóch niewyraźnych, zarośniętych już częściowo korą nacięciach, drugą zaś sięgnął po leżącą na ziemi czaszkę niedźwiedzią. Pobielały w ciągu dziewięćdziesięciu zim, które nad nim przeszły, Indianin przytulił się do Drzewa. Wpatrzony w zielony, wiszący tuż nad nim strop, zaczął mówić drżącym głosem. - O, Drzewo, duchu mój! Starzy jesteśmy obydwaj, ty i ja. - Za długo już żyjemy. _ Za długo. _ Przeszłość minęła i leży u naszych stóp jak stara odzież. _ Niechaj leży w spokoju, bo jeżeli sięgniemy po nią, rozsypie się nam w palcach jak piasek i przepadnie na zawsze. - Tylko ty i ja zostaliśmy ze wszystkich, którzy pamiętali naszą ffielką przeszłość. [ - Tylko ty i ja pozostaliśmy, aby pamiętać o niej. - Już niedługo nasze serca będą musiały dźwigać ten ciężar, za ffielki na dwoje. - Nasz lud przeminął, biali zawładnęli wszystkim. - Nasze dzieło jest skończone. Twoje i moje. -Jeszcze zanim zima wybieli twoje konary, a srogie widma Północy zaczną gwizdać w gałęziach, spotkam się z tą, która była matką moich synów. - Ujrzę wielkiego Niedźwiedzia, którego duch walczył tutaj przy moim boku z białymi żołnierzami. - Wkrótce i ty przyjdziesz do nas, bo Indian już nie ma, więc i ty musisz umrzeć. -Tak powiedzieli starzy mędrcy, którzy znali cię wtedy, kiedy byłeś jeszcze młodym Drzewem. - Tak się stanie, jak rzekli; proroctwo musi się spełnić. -A gdy spotkamy się po tamtej stronie, w Krainie Wielkiej Tajemnicy, znów zasiądziemy pod twoimi gałęziami, wypoczniemy i porozmawiamy o przeszłości. - Wielki Niedźwiedź, który jest moim Bratem, przyjdzie tam również i będzie słuchał. - Bliscy byliśmy sobie, ty i ja i on. - Wielki Duch jest dobry. On nas nie rozdzieli. - Żaden człowiek, nawet najmądrzejszy, nie może powiedzieć, że tylko ludzie żyć będą w Królestwie Tamtego Świata. - Do zobaczenia więc, przyjacielu wielu dni moich. - O, Drzewo, o, "wielki Niedźwiedziu, moje duchy, wysłuchajcie •-mnie! - Czekam na was. Potem umilkł, przez chwilę grzebał palcami w kieszeni, wreszcie wydobył kawał tytoniu do żucia i wepchnął go do pustej czaszki niedźwiedziej jako ofiarę. Musiał być przy tym bardzo ostrożny, bo stara kość kruszyła się i drobne kawałki odpadały od niej. Stary wódz usiadł i oparł się plecami o Drzewo. Siedział spokojnie, Patrząc na daleką równinę i słuchając głosu Drzewa; wiatr szumiał pod ? \ \ wierzchołkiem, stara sosna odpowiadała mu głębokim, niezien, t pięknym tonem. Echo cudownego chóru musiało dobiegać do Wje ności. Prerie zasnuły się mgłą i znikły starcowi sprzed oczu. Ucichł chwili głos Drzewa. Wiekowy starzec usnął w ciszy jak przed wiebn, ów niedźwiedź, co skonał tutaj, pod sosną. Drzewo pojęło, że to umarł ostatni jego przyjaciel, więc i ono urnrz wkrótce. Taki już byl jego los - wszyscy jego przyjaciele musier umrzeć, ono zaś miało skonać wnet po ostatnim z nich. W nocy od gór nadbiegł huragan. Samotne Drzewo jęczało, płakało' drżało u samej podstawy. W błysku piorunów zdawało się przechodzić mękę ostatnią, straszliwą agonię. Nazajutrz, rano, nadjechała grupa jeźdźców. Znaleźli ciało i pogrze-bali je w bezimiennym grobie przydrożnym. W przystępie dobrego humoru jeden z jeźdźców pochwycił czaszkę niedźwiedzia i cisnął ją" strumyk, między puszki po konserwach i inne śmiecie. Później postanowiono zbudować szosę przez przełęcz. Przybyli inżynierowie, twardzi, praktyczni ludzie, doświadczeni w swoim zawodzie. Piękno widzieli tylko w prostych, geometrycznych liniach na potężne siły Natury, kształtujące oblicze ziemi od milionów lat, patrzyli z zimnym, naukowym wyrachowaniem, a romantyczne było dla nich tylko przekształcanie Natury i naginanie jej do potrzeb ludzkich. Stary strażnik u wrót górskich stał na ostatniej linii oporu. Został skazany na zagładę. Drzewo, które żyło za długo, stało i czekało cierpliwie na koniec. Pierwszy topór uderzył. Drzewo nie zareagowało żadnym gestem, do końca stało spokojnie w całym swoim majestacie. Potem zachwiało się z lekka i ruszyło w ostatnią drogę do ziemi. Z jękliwym krzykiem rozdzieranych włókien, z potężnym szumem gałęzi przecinających powietrze, ogromna sosna zwaliła się na ziemię, między jagody i dzikie kwiaty, na górską łączkę, na której przed siedmiuset prawie laty zaczęła swój żywot. Los Drzewa dopełnił się, stara przepowiednia Czarnonogich sprawdziła się w całej rozciągłości. Góry spoglądały na to w kamiennej ciszy; wiedziały dobrze, ze ludzie i drzewa muszą umierać, a wieczne są tylko niebotyczne szczyty. A gdy zadano ostatni cios i przecięto na wieki życie Drzewa, na gran1 ukazał się na chwilę smukły, nagi Indianin w pióropuszu z orlich pi°r Spojrzał w dół i znikł natychmiast. Przy boku miał potężnego, szareg0 Niedźwiedzia. Wspaniały samochód, najwspanialszy, na jaki mogła się zdobyć dzisiejsza technika samochodowa, pędził po górskiej szosie. Siedziało nim dwóch ludzi. Mężczyzna przy kierownicy miał delikatne dłonie i spokojne spojrzenie człowieka przyzwyczajonego do pilnego obserwowania świata otaczającego. Jego towarzysz był tęgim jegomościem o potężnej szczęce dolnej i obwisających poduszeczkach pod oczyma. Wargi miał wydęte, na palcach mnóstwo pierścieni. W kąciku ust widać było grube cygaro. Samochód wjechał na przełęcz, z której roztaczał się cudowny widok na rozległe równiny i szczyty górskie. Kierowca zatrzymał wóz i rozejrzał się z wyraźnym upodobaniem. - Boże! - zawołał. - Spójrz, jaki wspaniały widok! -A co mi z tego przyjdzie? - zapytał tamten, po chwili jednak wyjął cygaro i spojrzał uważnie na ponure góry. - Jałowy kraj, nic z niego wyciągnąć nie można - dodał. Tuż przy szosie znajdował się niezwykłych rozmiarów pień ściętej sosny. Gruby pan splunął energicznie i trafił w sam środek pnia. Samochód pojechał dalej. Ruda wiewiórka przebiegła przez szosę, niosąc szyszkę w zębach. Zakopała ją gdzieś w ziemi na łączce. Historia opuszczonego. !!l ?? ?? .. !? ¦? 11 ? 41 . ? . ? ? ? .?' ? ? ? ('U MISSISSAUGA ? LUDZIE RZECZNI Biscotasing w Ontario nazywamy zawsze Bisco. Bisco jest zbiorowiskiem małych, drewnianych domków, zebranych, a właściwie rozrzuconych po skalistych wzgórzach, osłaniających zatokę jeziora Biscotasing. Latem, na skraju lasu otaczającego zatokę ze wszystkich stron, widać ogniska obozowe Indian. Puszcza biegnie w dal jak oko sięga. W tym przypadku nie jest to tylko pozbawiona znaczenia metafora, jesteśmy bowiem w krainie lasów, które sięgają na południe aż do Wielkich Jezior, a na północ - z małymi przerwami - biegną ku odległemu o setki kilometrów Oceanowi Lodowatemu. Domków jest około trzydziestu, gnieżdżą się wszystkie wśród skał. Dwa kościółki służą zaspokojeniu duchowych potrzeb ludności, która dziewięćdziesiąt procent czasu spędza w puszczy. Bisco nie posiada jezdni ani trotuarów. Tutaj nie ma herbatek poobiednich, tylko po prostu kolacja; obiad jada się w południe; na lunch trzeba sobie samemu coś sprokurować, a śniadanie dostaje się rano do łóżka tylko wtedy, gdy gospodyni sądzi, że gość jest ciężko chory i może umrzeć do obiadu. Pokojówka, która po obsłużeniu gościa pyta gospodarza: -Już chyba zrobiłam swoje, mogę się przebrać na wieczorek? -może się z łatwością okazać później królową miejscowego balu i doprawdy za szczęście będziesz sobie uważał, jeżeli zdołasz choć raz jeden z nią zatańczyć. Starsza Kanada, wierna tradycjom, tańczy kadryla i inne, podobne 117 tańce; nie brak wśród nich niektórych bardzo skomplikowanych'. Młodsi tańczą chętnie fokstrota i wesołe tańce nowoczesne, a zawsze znajdzie się ktoś, kto przy tańcu będzie wesoło podśpiewywał ku uciesze swojej i towarzyszy zabawy. Humor na zabawach w Bisco jest pierwszorzędny i nigdy jeszcze nie widziano, aby na drewnianych lawach, stojących pod ścianą, ktoś się zdrzemnął podczas balu. Dla ścisłości trzeba dodać, że w Bisco niewielu można znaleźć ludzi do tańca. Niegdyś było to miasteczko dość głośne, zwłaszcza podczas budowy kolei transkontynentalnej. Obecnie zadomowił się tutaj spokój, tak charakterystyczny dla ongiś nadmiernie ruchliwych miejscowości; żyją jednak jeszcze wspomnienia czasów, kiedy Bisco było ważnym punktem zaopatrzenia dla placówek Hudson Bay Company, rozsianych na przestrzeni setek kilometrów dokoła, gdy przybywały tutaj wielkie, cenne transporty dostarczane przez Indian Cree, Algon-kinów i Odżibuejów, gdy tutaj właśnie zbierały się drużyny wioślarzy z Old Green Lakę, Mozaboangu, Flying Post i Fortu Mattawgami. Ponieważ Bisco leży na głównej drodze, wiodącej do brzegu mórz Północy, a zarazem jest jedną z najważniejszych bram Południa, spotykali się tutaj wioślarze najrozmaitszych narodowości. Obozowali nad jeziorem, na brzegu przed -placówką i weselili się całymi nocami; powietrze rozbrzmiewało zawiłym rytmem Tańca Kaczki i Królika lub też dziką, fantastyczną, pełną synkop melodią Tańca Mississaugi. Nikt w miasteczku nie sypiał w takie noce. Czasem też rozlegał się dziwny, barbarzyński śpiew i jednostajne, rytmiczne bicie w bębny z wilczej skóry - to Indianie odprawiali mistyczną ceremonię Wabe-no. Ale mało już jest dzisiaj dawnych wioślarzy. Nie są potrzebni, wojna zabrała wielu, wielu zaś po prostu znikło. Znikli jak przeszloroczny śnieg. Weseli, beztroscy wędrowcy. Rycerze Białej Wody, którzy ze śmiechem i z wesołymi okrzykami płynęli po niezbadanych rzekach i sądzili, że ich czasy trwać będą wiecznie. Ich dawno wygasłe ogniska porosły mchem, a ślady stóp skryły się pod liśćmi wielu jesieni. Nie byli to jacyś tam lalusie, tylko prawdziwi ludzie puszczy wychowani w ciężkim trudzie i znoju, wiodący surowe życie i ceniący swoją pracę. Odznaczali się przeważnie lekką, smukłą, żylastą budową, ascetycznymi rysami i surowym wyrazem zdecydowania. Spokojni w ruchach i w słowie, potrafili zadziwić sprawnością fizyczną i gadulstwem, zawsze jednak wszystko co mówili, choćby rzeczy najbardziej gorzkie i jadowite, zaprawione było rzetelnym humorem. Biali, czerwoni i mieszańcy, wszyscy należeli do wielkiego braters- 119 twa ludzi wolnych, którzy uważają, że ludzie rodzą się równi. W tej gromadzie pochodzenie, urodzenie, wyznanie i nawet nazwisko nikogo nie obchodzi i jest prywatną sprawą każdego człowieka, oj którego wymaga się tylko, żeby umiał sam gotować dla siebie strawę kierować canoe w ciężkich okolicznościach, dźwigać na plecach tyle ile inni, rozbijać obóz w każdych warunkach, chodzić po puszczy bez błądzenia i w ogóle, aby nie był ciężarem dla gromady. Bardzo niemile jest widziane, jeżeli człowiek staje się przedmiotem poszukiwań wyprawy ratunkowej, a już najgorsze jest topienie się lub zamarzanie na śmierć. Osobiste dzieje człowieka nic nikogo nie obchodzą. Człowiek musi być przygotowany na podzielenie się z potrzebującym ostatnim kawałkiem chleba i ostatnią koszulą; musi też być nieskazitelnie uczciwy w płaceniu długów. II DRUŻYNA STRACEŃCÓW Noc spędzamy w przydzielonym nam namiocie. Właśnie ułożyliśmy się do snu, gdy ktoś podszedł do wejścia i wrzasnął potężnym głosem: - Wstawać! Wstawać! Dzień na dworze! Jakiś zaspany głos z wnętrza namiotu pyta: - Która godzina do stu diabłów? - A co cię obchodzi godzina? - odpowiada tamten głos. - Już dawno po trzeciej. Chcecie cały dzień przeleżeć, czy co? Wstawać i do canoe! Boyd Mathewson, dowódca drużyny, wrzeszczy na całego. Rudy Landreville, który spal razem z nami, powiada, że canoe to pewnie okropnie dzikie zwierzę, skoro nie można go łapać za dnia, tylko trzeba je chwytać po ciemku. To prawda, że światło dzienne jest jeszcze bardzo, bardzo mizerne. Ach ci bezlitośni, wiecznie ponaglający wioślarzy kierownicy! Jak-żeśmy ich nienawidzili, kochali, słuchali i wykpiwali! Jak pyszniliśmy się pracą z nimi, liczbą kilometrów przebytej drogi i kilometrów przenoszonego za jednym zamachem ładunku. Ale nie przyszliśmy tutaj po to, żeby się chwalić; czeka nas cztery-stukilometrowa podróż, musimy więc pośpieszyć się ze śniadaniem. Śniadanie mija szybko. Ładujemy canoe. Wszystko odbywa się bez zatnieszania, pakunki zostały bowiem już poprzedniego dnia poukładane w skrzynkach, dzisiaj wystarczy więc ustawiać skrzynki w canoe, po każdego canoe wsiada dwóch ludzi. Jedyną fanfarą przy takich wyjazdach, która nieraz oznacza początek sześciomiesięcznej wyprawy, jest lakoniczne "naprzód chłopcy!" kierownika. Ruszamy więc naprzód. Wiosła zanurzają się równocześnie, grzbiety pochylają się, canoe mkną z szybkością sześciu kilometrów na godzinę. Wielkie słońce wschodzi, wznosi się na niebie, maleje, ale staje się coraz gorętsze, aż wreszcie zaczyna palić nie osłonięte głowy, karki i twarze. Powietrze jest coraz duszniejsze; jezioro wygląda jak naczynie z roztopionym szkłem, drżący krajobraz nurza się w palącym blasku. W bezlitosnym, pozbawiającym tchu żarze, sosny chwieją się i zataczają jak pijane, chwytając łapczywie każdy powiew; całe oblicze Natury drży pod ognistym tchnieniem zawieszonej na niebie tarczy słonecznej. Ale nie damy się przecież nastraszyć byle upałem; mamy już sierpień, upały w tym kraju muszą się skończyć lada dzień. Zdaniem Dougala upał robi dobrze, gdyż ,,z potem wychodzi z ludzi lenistwo". Tak, jego zdaniem wypoczynek przecież rozleniwia człowieka... A więc naprzód, szybciej, szybciej, szybciej! Wbij kolano w żebro canoe, zanurzaj głęboko wiosło, przerzucaj na nie cały ciężar ciała i ciągnij dwadzieścia pięć razy na minutę! Nie oglądaj się za wodą, która bulgocze tam, gdzie wyjmujesz z niej wiosło, tylko ciągnij, ciągnij! Jeśli siedzisz z tyłu, patrz przed siebie, na odległy cel, niknący za siną mgiełką w oddali, nie zapominaj o wietrze bocznym, nie zachowuj się jak nowicjusz. W taki sposób, z oczyma utkwionymi w jeden punkt, uważni i czujni, oddychając równo i głęboko, pochylając się miarowo w biodrach, błyskając wiosłami, pędzimy po osiemdziesiąt kilometrów dziennie. Naprzód więc! Pędzimy przecież do Mississaugi! Kaczka nadlatuje przed canoe, siada na wodzie i bije skrzydłami, jak gdyby nie mogła oderwać się od wody. Ma gdzieś w pobliżu małe i pragnie nas od nich odciągnąć, ofiarując siebie samą jako łatwą zdobycz. Na wszelki jednak wypadek trzyma się w takiej odległości, żebyśmy nie mogli jej złapać od razu. Gdy jesteśmy o wyciągnięcie ręki, zrywa się, przelatuje kilkanaście metrów i zaczyna całą historię od początku. Powtarza to wiele razy, z niebywałą cierpliwością i uporem. Nie żałuje też wielkiego nakładu energii, tak wielkiego, że w tym upale wystarczy popatrzeć tylko jak biedaczka ciężko pracuje, aby się spocić. Wszystko to zresztą jest najzupełniej niepotrzebne, bo nie 121 żywimy wcale złych zamiarów w stosunku do jej potomstwa. Mamy mi zupełnie dość tej zabawy, gdy wtem kaczka uznaje, że odprowadziła nas dostatecznie daleko od swojego gniazda, wzbija się więc w powietrze i wraca do domu. Towarzyszą jej złorzeczenia wszystkich, wyjąwszy tylko Indian, którzy nie uważają całego incydentu za godny mocniejszego słowa, chociaż kaczkę obserwowali bardzo pilnie, jafc zresztą obserwują wszystko, co się dzieje dokoła. Na ścieżkach pachnie żywicą jodłową. Ludzie pocą się i jęczą pod ogromnymi pakunkami. Wczesnym latem roje komarów i much utrudniały jeszcze pracę, kąsając niemiłosiernie. Teraz, w sierpniu, jest już jednak po muchach i komarach; nieliczne pozostałe jeszcze okazy są zbyt słabe, żeby człowiekowi szkodę wyrządzić. Człowiek potyka się i przestępuje z nogi na nogę pod niesionym na głowie canoe, ale jakoś po upływie cudownie krótkiego czasu wszystko znajduje się nad brzegiem następnego jeziora. Ponowne ładowanie idzie piorunem. Znów ruszamy w drogę. Na nowym jeziorze czeka nas odmiana. Miły wietrzyk wieje prosto w twarz, chłodzi i suszy mokre od potu piersi. Ktoś zaczyna podśpiewywać tenorem, ale przeschniętym gardłem puszcza "koguta"; śmiejemy się chórem. Ogarnia nas radość, przenika rytm wiosłowania, rozsadza ekstaza dzikiego, wolnego życia. Wydaje się, że tylko takie życie jest coś warte. Wiatr przewiał już dawno wszystkie nic nie znaczące myśli o zarobkach. Żyjemy tym, co nam Natura ofiaruje. Pędzimy naprzód bez odpoczynków. Wszelka zwłoka pociągnie za sobą znaczące spojrzenia, a po chwili jeszcze bardziej znaczące uwagi ze strony Dougala i innych starych wioślarzy, którzy - błędni rycerze wiosła! - wiedzą tylko o jednym: do celu należy dojechać za wszelką cenę. Tak więc, dzieląc siły między jeziora i ścieżki, płyniemy morzem żaru słonecznego i przebywamy liściaste tunele. Tymczasem słońce zmieniło położenie na niebie; opaliliśmy się już nie najgorzej z jednej strony, teraz wyrównamy z drugiej. Oczywiście, nie będzie to ulgą, ale przynajmniej zmianą, nie mówiąc już o symetrii. Mijamy szereg niewielkich, spokojnych jezior, w których przeglądają się piękne drzewa liściaste, mijamy miejsca historyczne, uświęcone legendą i tradycją. Oto szczątki starej placówki handlowej Hudson Bay Company, wspomnienie dawnych, dzikich jeszcze czasów. Po dzień dzisiejszy widać resztki belkowania i mały cmentarzyk indiański. Mijamy Miejsce Płaczącego Rysia, gdzie po nocach straszy duch dawno zabitego rysia. Tuż na południe leży Babska Ścieżka; tutaj podczas pełni spaceruje jakaś zacna, oczywiście zmarła przed wielu laty niewiasta. Oto miejsce na obozowisko, którego Indianie zawsze wystrzegają się, gdyż przed laty duch jakiegoś bobra porwał tutaj pewnemu Indianinowi wiosło i pociął je na wióry, które ukrył starannie. Tu znów ]Vlay-May-Gwense, indiańskie elfy lubią igrać w świetle księżyca. Liczni Indianie twierdzą, że oglądali je na własne oczy, gdy zaś nie dasz temu wiary, pokażą ci drobne, ledwo dostrzegalne ślady na piasku. Daleko za wzgórzami można nieraz znaleźć na ziemi odcisk ogromnej stopy ludzkiej, zwany przez Indian Kotem; należy on do jednego z wojowników irokeskich, który włóczył się po tej okolicy przed stu laty. Wkrótce spotyka nas pierwsze niepowodzenie. Baldy niesie o-gromny ciężar i przewraca się; krew mu idzie z nosa. Pewien siebie jak zwykle, zaczyna tłumaczyć: - Miałem kiepską linę, dlatego pękła. Po prostu nie można dzisiaj dostać porządnej liny. Wciąż jeszcze gada, choć krew mu kapie z nosa i podbródka. Powiada, że cały świat jest psa wart, nawet komary nie są już takie, jak były niegdyś. Charlie Dougal przyznaje z sarkazmem, że komary istotnie są bardzo marne. Rudy Landreville dodaje, że gangsterzy, którzy dawniej używali karabinów maszynowych, dzisiaj zadowalają się ukrytymi w kieszeni żyletkami; marny świat. Zefir przybywa na miejsce w doskonałym humorze, udaje, że nie rozumie, co się stało i woła z oburzeniem: - Ach, ty krwiopijco! Potworze! Jak można napadać na przyzwoitych ludzi i rozbijać się do krwi! Wstydziłbyś się, przecież... Baldy przerywa mu i oświadcza, że nie jest potworem, bo wcale się nie bil z nikim, a potrzebna mu jest tylko nowa lina. Otrzymuje ją z ostrzeżeniem, żeby nie bral na raz całego ładunku, bo przecież droga jest jeszcze daleka, a lin zapasowych jest niewiele. Przy okazji przyjaciele informują go też, że w okolicy jest pełno pięknych, wielkich głazów, można więc będzie zbudować z nich doskonały nagrobek dla niego, tylko w takich warunkach atmosferycznych ciało niszczy się bardzo szybko i tak dalej. Wkrótce potem Matogense poślizgnie się na mule i wywróci jak długi. Wszyscy przypomną sobie natychmiast o jego córce, którą karmiono żywymi rybami, żeby nauczyła się lepiej pływać, wnet więc zaproponują biedakowi, żeby zjadł żywą ropuchę, to się nauczy chodzić po mule. Charakterystyczne, że najpierw wyciągnięto z mułu jego Paczki, potem dopiero dopomożono jemu samemu. Powód zrozumiały: 123 Matogense może się sam wygrzebać, a żywność w paczkach nie. Zresztą, według utartego mniemania, człowiek musi najpierw kilkakrotnie wpaść w błoto, zanim będzie wart cokolwiek. Wszyscy odczuwają już zmęczenie i poruszają się znacznie; wolniej z największą więc ulgą słyszą, że Aleck L'Espagnol proponuje -zerknąwszy uprzednio na ciemniejące szybko niebo - rozbicie obozu. Zdumiewające, ale demon szybkości Dougal i nielitościwy Mathewson zgadzają się od razu. Mają słuszność, bo Aleck ceniony jest powszechnie dla swego wielkiego rozsądku. Po krótkim czasie pod wielkimi sosnami staje obóz. Nie od razu jednak idziemy spać. Najpierw trzeba upiec placek na jutro i wykonać rozmaite inne czynności przygotowawcze. Potem dopiero przychodzi godzina wypoczynku i spokoju. W zupełnej ciszy rozlega się tylko trzaskanie ognia. Wszyscy palą w skupieniu fajeczki przy ognisku. Nagle nad głowami rozlega się krzyk sowy. Zwraca powszechną uwagę, bo jest zupełnie różny od normalnego głosu tego ptaka. Krzyczy ptak należący do tego rodzaju sów, które lubią robić hałas dla samego hałasu. Zastanawiamy się nad tym, gdzie ptak siedzi, gdy nowe wydarzenie przykuwa uwagę. W cieniach, które rozciągają się tuż za kręgiem światła ogniska, porusza się jakieś ogromne stworzenie, któremu podobnego nikt z tutaj obecnych nigdy nie widział. Zbliża się równym, miarowym krokiem i wtedy wszyscy stwierdzamy z przerażeniem, że nie ma głowy! Śmiałym krokiem wchodzi w krąg światła i okazuje się Billym Mitchellem. Przyszedł na czworakach, owinięty w spory arkusz kory brzozowej, spod której widać tylko jego kończyny. Równocześnie tajemnicza sowa nadlatuje bliżej i okazuje się, że to Pierre John Joseph. Naturalnie humor ożywia się znacznie, co daje natychmiast okazję Rudemu Landreville'owi do opowiadania fantastycznych historyjek. Tym razem opowiada o tym, jak brat jego, dziennikarz, cudem uniknął śmierci. Historia jest tak prawdopodobna, że gdy Rudy kończy, zapada głęboka cisza, którą przerywa Mathewson. - Nie zdziwiłbym się - powiada słodko - gdyby ten chłopczyk nalgał nam któregoś dnia rozmyślnie. Billy Mitchell, sam nie najgorszy gawędziarz, wręcza Rudemu placek. Dobra blaga warta jest dobrego placka. Ale to dopiero początek. Zefir postanawia z kolei opowiedzieć swoją historyjkę. Zapewnia z góry, że będzie prawdziwa. Zły to znak. Zefirowi ogromnie zależy na tym, żeby mu wierzono i obraża się bardzo, gdy ktoś podaje jego słowa w wątpliwość. Opisuje jak pewien Sjuks powrócił do domu po wielu latach spędzonych w szkołach białych ludzi. Ubrany był według ostatniej mody i nosił piękny płaszcz. Jego plemię wciąż jeszcze mieszkało w namiotach, ubierało się w skóry jelenie i nakrywało kocami. Bardzo się tym stanem rzeczy zmartwił. Stwierdził też z żalem, że maniery jego ziomków pozostawiają -zwłaszcza przy stole - bardzo wiele do życzenia. Ogromnie mu się też nie podobały wierzenia religijne, o których dawno już zapomniał. Ponieważ właśnie umarł jeden z mieszkańców obozowiska, Indianie po staremu ułożyli trumnę z nieboszczykiem na noc obok otwartego grobu. Według zwyczajów indiańskich nikt nie śmie zbliżyć się nocą do takiego grobu, gdyż obrażony w swych uczuciach nieboszczyk pochwyci świętokradcę i przetrzyma w grobie do rana. Wykształcony Indianin roześmiał się tylko z tego przesądu, a pragnąc pokazać swoim, jak bardzo niedorzeczne są ich obyczaje, oznajmił, że nie tylko zbliży się nocą do trumny, ale po prostu usiądzie na niej. Wszystko to wypowiedział bardzo ostentacyjnie. Żaden z Indian nie chciał mu towarzyszyć, dano mu więc tylko młotek i gwóźdź; miał wbić gwóźdź w trumnę, aby udowodnić, że rzeczywiście nie stchórzył. Uśmiechnąwszy się z wyższością, wykształcony Indianin włożył płaszcz i udał się nocą do nieboszczyka. Widocznie resztki przesądów tkwiły w nim jeszcze, bo jakoś gdy się znalazł w ciemnościach sam na sam z trupem, stracił trochę pewności siebie. Pragnąc jednak wywiązać się z zadania, usiadł na trumnie i wbił w nią gwóźdź, stosownie do umowy. Było chłodno, więc zadowolony, że zrobił swoje, wstał i zabrał się do odejścia. Natychmiast coś go pociągnęło w stronę trumny. Zgadzało się to z przesądem, przerażony więc krzyknął i szarpnął się, ale został przyciągnięty jeszcze mocniej. Oszalały ze strachu skoczył gwałtownie do góry, ale "coś" pociągnęło go jeszcze silniej i obaliło na trumnę. Nieboszczyk złapał go zatem! Indianin wrzeszczał, wzywał pomocy, wszystko na próżno, bo nikt nie słyszał, a zresztą nikt nie ważyłby się przyjść. Złamany zupełnie postanowił zaczekać do rana. O świcie, zmarznięty i rozdygotany, przekonał się, że po ciemku przybił gwoździem połę własnego płaszcza do trumny. Po tym opowiadaniu następuje pauza, po czym wszyscy proszą Alecka, aby coś opowiedział. Wspomina o pewnym żółtodziobie, który zabił łosia zimą. Myśliwy tak był zajęty oprawianiem zdobyczy, że nie zauważył nadchodzących ciemności. Ręce miał już zgrabiałe, nie mógł rozpalić ogniska, postanowił więc spędzić noc w ciepłej jeszcze skórze świeżo zabitego łosia. Niestety, nocą skóra ostygła i zamarzła; myśliwy znalazł się w więzieniu, z którego nie mógł się o własnych siłach 125 wydostać. Zamarzł też na śmierć. Jeszcze był kłopot z wydostaniem ciała ze skóry łosiej. Wypadało makabryczny pakunek odgrzewać przy ognisku. Potem rozmowa przechodzi na dawne dzieje i wspomnienia. Coraz więcej cytuje się opowieści i anegdot biograficznych. Dowiadujemy się o Indianinie nazwiskiem Joe McLean, który w burzliwą noc, stwierdziwszy, że strzaskane canoe nie utrzyma dwóch ludzi, pożegnał się z turystą, którego prowadził, skoczył do wody, znikł w ciemnościach i nikt go więcej nie widział. Billy Friday jest bohaterem wielu opowiadań. On to o zakład przeniósł sześć pięćdziesięciokilogramowych worków mąki z przystani nad jeziorem Temagami do stacji; odległość ta wynosiła sto metrów, z czego część wiodła pod górę. Inny Indianin, sławny Larry, bił się kiedyś z dziewięcioma napastnikami i wszystkich poturbował. A taki Joe Seiderąuist, który wszystko robił na wielką skalę i wziął się razu pewnego za bary z na wpół oswojonym niedźwiedziem? Pod koniec drugiej rundy pogryzł niedźwiedzia tak mocno, że wypadło ich rozdzielić. - Bardzo serdeczny chłop! - dodał opowiadający. - Szkoda, żeście nie słyszeli, jak on jadł! Joe pożyczył raz psi zaprząg od Dana ?'???????, głośnego wtedy pod przydomkiem "Król Temagami". Joe trzymał psy przez całą zimę i przyprowadził je zdrowe i w doskonałej formie. Trzeba trafu, że Dan ich nie poznał, bo gdy je oddawał, wyglądały znacznie gorzej. Skorzystał z tego Joe, opowiedział mu, że tamten pożyczony zaprzęg utopii pod lodem; zapłacił Danowi za psy, a potem odsprzedał mu jego własny zaprzęg z niezłym zyskiem. Oczywiście - tylko dla kawału. Tenże Dan O' Connor był zupełnie niewyczerpany w swoich pomysłach. Pewnego razu miał podejmować w jednym ze swoich hoteli turystycznych jakiegoś magnata, który pragnął zbadać, jakie są możliwości rozwoju turystyki w danej okolicy. Magnat ów interesował się specjalnie dzikimi kaczkami. O tej porze roku dzikich kaczek już tam nie było. Dan nie dał jednak za wygraną i sprowadził... zwykłe kaczki, które "upolowano" na oczach zdumionego gościa. Dan lubił się chwalić, że "sprowadził parostatki na Temagami na karpiach". Była to właściwie prawda, bo pewnej zimy Dan przetarł z kilkudziesięcioma Indianami drogę przez puszczę - oczywiście na karpiach - i przeniósł części składowe pierwszego statku, opalanego drewnem, który kursował później po jeziorze. Właśnie Dan witał tutaj lorda Charlesa Beresforda, wysokiego dygnitarza marynarki angielskiej, i powiedział ?? na powitanie, że władcy Temagami miło jest powitać władcę floty angielskiej. - Czul się jak u siebie w domu - opowiadał później. Człowiek ten dokonał wielu rzeczy doprawdy fantastycznych. Jego czyny wywołują z pamięci inne niezwykłe wydarzenia, całkiem zresztą odmiennego rodzaju. Bohaterem jego był pewien handlarz futer, którego nazwisko przemilczę. Było to na Nowy Rok. Kupiec przyjął więcej dowodów gościnności swoich przyjaciół, niż zdołał wytrzymać. Wypadło położyć go do łóżka. Po paru minutach wrócił jednak do towarzystwa w nocnej koszuli, w czepku żony, z otwartą parasolką w ręku. Złożywszy całemu towarzystwu uszanowanie, odtańczył sławny później w całej okolicy taniec. Na nieszczęście żona wróciła z innej zabawy wcześniej, niż powinna była. Okazała się zupełnie niewyrozu-miała. Biedak poszedł z nią, w całym rynsztunku naturalnie. Po tym dość przykrym wydarzeniu zdradzał skłonność do prowadzenia życia samotnego i stronił od ludzi. Gdy opowiadający skończył, Baldy mruknął: - Tak, to były czasy... Ludzie wiedzieli, jak żyć... Na te ostatnie słowa zgodzili się wszyscy jednogłośnie. Jeszcze wspominają jedno nazwisko, bez którego nie może być mowy o kompletnym Panteonie Puszczy. Nosi je najlepszy wioślarz Kanady: Nu-tachewan-asee, "Człowiek, który bawi się w bystrzach". Rozmowa staje się urywana i zamiera wreszcie. Słuchacze wycofują się pojedynczo od ogniska, wkrótce zapada cisza. Ognisko pali się coraz słabiej, cienka, drżąca, biała smuga dymu wznosi się ku górze, ku ginącym w dalekim mroku wierzchołkom. Znad powierzchni jeziora napływają strzępy mgieł i mieszają się z dymem. Ognisko gaśnie, cienie, które na to tylko czekały, wypełzają zewsząd i obejmują wszystko w niepodzielne władanie. Cicha, widmowa, pierwotna Północ, pełna czarów, duchów i legend, roztacza się nad maleńkim obozem, owija go tysiącem kilometrów Puszczy, gubi w niezmierzonej Przestrzeni. Z daleka, od jezior, dobiega słaby, żałosny okrzyk nura. Potem w oddali, za wzgórzami ginie długi, głęboki, dziki, melancholijny zew wilka. Blade promienie zorzy polarnej obejmują straż, wybijając na niebie fantastyczny rytm Indiańskiego Tańca Umarłych. * * Na Rzece pełno jest gajówek. Słyszę je co dnia. Dziwne, ale w tej podróży towarzyszy nam jedna, której melodię słychać tylko nocą, jak gdyby z daleka. Jak gdyby odzywała się tylko we wspomnieniach, czy też jak gdyby nuciła ostatnie, niknące już tony na wpół zapomnianego requiem. A może to pieśń ptaka-widma? Nie wiem. Śpiew jest słaby, ale bardzo wyraźny. Czy i ty go słyszysz? O, znów słychać, odezwał się gdzieś' w ciemnościach. Słodki, czysty, a taki daleki. Przecież kryje się w nim coś, po co wyciągam rękę, prawie już dosięgam, a jednak wymyka mi się z palców... III RZEKA Boyd Mathewson wstaje rano razem ze słońcem, a gdy on wstaje, nikt już spać nie może. Wszyscy wychodzimy z namiotów. Ogarnia nas dziwna senność, którą odczuwa się zawsze nazajutrz po długotrwałym marszu. A czeka nas dalsza wędrówka, przy pomyślnych okolicznościach - do południa. Dziś powinniśmy, o ile tylko nie będzie przeciwnych wiatrów, dotrzeć do Mississaugi. Dougal zdążył już zjeść proste śniadanie i teraz spaceruje wesół po obozie. Przy ognisku przykucnął Boyd, który w milczeniu przygląda się wszystkim. W sposobie unoszenia jednej brwi i trzymania w ręku widelca, wymierzonego w pustą patelnię, jest coś złośliwego i jak gdyby czającego się. Wszyscy naturalnie udają, że nic ich nie obchodzi spojrzenie Boyda i gorliwie uwijają się przy namiotach, pakują rzeczy i chichoczą głośno. Rudy Landre-ville mruczy pod nosem, że wcale się nie zgadza z tym gorączkowym pośpiechem, natomiast Zefir mówi specjalnie głośno, że bardzo jest rad, gdy go wcześnie budzą, śpi bowiem zbyt twardym snem, co może okazać się szkodliwe; zresztą, trzecia nad ranem jest równie dobrą godziną do wstawania jak każda inna, natomiast zapewnia ona dobry apetyt w porze obiadowej. Dodaje też, że lubi długie dni, bo można podczas nich zdążyć wiele zrobić. A robotę Zefir kocha tak bardzo, że -jak powiada - mógłby się przy niej położyć i z prawdziwą przyjemnością usnąć. Od ogniska odpowiada na te celne uwagi zimna cisza. Po krótkim czasie zapominamy jednak o tych pólżartobliwych, 128 półgniewnych uwagach i zabieramy się do śniadania. Billy Mitchell, który jest dobrym kucharzem i słusznie się tym pyszni, przyrządza naleśniki dla wszystkich. Najlepszą pochwałą dla nich niech będzie fakt, że po paru minutach znikają wszystkie w naszych żołądkach. Zwijamy namioty, ładujemy canoe i ruszamy w drogę. Wiosła zanurzają się (nie, wcale jeszcze nie błyskają, bo słońce wzejdzie dopiero za dwie godziny) i ciągną z rozmachem, canoe mkną do przodu. Wszystkie stawy bolą i są jeszcze sztywne po wczorajszym dniu, mięśnie działają jak zardzewiałe sprężyny. Po krótkim jednak czasie człowiek zaczyna się rzetelnie pocić, cały mechanizm oczyszcza się i znajduje nowe zasoby energii na nadchodzący dzień. Znów mamy piękną pogodę. Szczęście nam sprzyja: wiatr jest pomyślny. Po drodze łapie nas ulewa. Na zwykłą, przejściową ulewę nikt uwagi nie zwraca, zdarzają się jednak dni, kiedy strugi ulewnego deszczu, szare niebo, ociekające drzewa, mokry mech i skały zlewają się w jedną monotonną szarość. Wtedy mądrzej będzie stanąć w takim miejscu, w którym nie zabraknie drzewa na opał, rozbić obóz, rozpalić ognisko i suszyć się w jego cieple. Czasem też zdarzy się, że burza, która "powinna była" przejść o parę kilometrów na zachód, złapie człowieka nie przygotowanego i zmusi do skrycia się pod pośpiesznie wywrócone do góry dnem canoe; w takiej nędznej kryjówce dygocze człowiek przez parę godzin, dopóki deszcz nie ustanie. Na ogół takie rzeczy nie trafiają się normalnym wyprawom na szlaku, ale z Mathewsonem lub Dougalem zawsze na nie liczyć można. Miejmy nadzieję, że nie będzie padało, powiada sobie wędrowiec i ma rację. Chaty, które mijamy bardzo rzadko, są otwarte i zawierają zapasy żywnościowe. Nic tutaj nie ukrywają. Człowiek, który w tym kraju zamyka swoją chatę lub ukrywa artykuły spożywcze, uważany jest za obcego, wszyscy spoglądają na niego z podejrzliwością, jak gdzie indziej na złodzieja. W miarę jak zbliżamy się do Rzeki, jeziora stają się coraz mniejsze, a tym samym milsze jakieś i przyjaźniejsze. W takich to miejscach widujemy ogromne łosie, liczące ponad sto osiemdziesiąt centymetrów do stawu barkowego. Stoją spokojnie i przyglądają się nam z ciekawością; jesteśmy może pierwszymi ludźmi, których widzą. Przebywają głównie w płytkich miejscach przy brzegu i bardzo często łeb mają zanurzony w wodzie, w poszukiwaniu korzeni i wodorostów. Potem nagle wynurzają go z potężnym pluskiem i przez chwilę spoglądają na nas; woda spływa po rogach wartkimi strumykami. Na ogół uznają, że nie jesteśmy godni zaufania. Z lekkością zdumiewającą u tak ogromnego zwierzęcia, łoś podrywa się do ucieczki i oddala się potężnymi susami, które są znacznie szybsze, niż się to na pozór wydaje. Gdy się 129 dostanie w podszycie, biegnie z takim hałasem jak puszczona luzem lokomotywa. W południe przybywamy do nadleśnictwa, znajdującego się nad pięknym jeziorem, pełnym wysepek, zatok i półwyspów (jest to Bark Lakę). Na brzegach wspaniałe, wysokopienne drzewa. Do jeziora wpadają rozliczne strumyki, których jest tak wiele, że zwiedzenie wszystkich ujść musiałoby zająć co najmniej tydzień. Liczne drogi, takie same jak ta, którąśmy tutaj się dostali, prowadzą w różnych kierunkach; jezioro Bark jest bramą, prowadzącą do ogromnych, mało znanych obszarów. Tutaj bierze początek rzeka Mississauga. Początkowo jest bardzo maleńka. Przebywamy kilka małych jezior i tę noc spędzamy już nad brzegiem właściwej Rzeki. Przez całą noc, kiedykolwiek budzimy się, słyszymy nieustający, daleki przygłuszony ryk. Nasza pierwsza biała woda leży tuż przed nami, chowając dla nas wszelkie możliwe niespodzianki. Nazajutrz rano stajemy przy spienionej wodzie. Wyładowujemy część pakunków, bo canoe popłyną mniej obciążone; sporo bagażu wypadnie przenieść lądem. Pozostawiamy w canoe tylko te rzeczy, które nie boją się wilgoci. Czeka nas dość ciężka przeprawa i niewątpliwie zaczerpniemy trochę wody. Wypływamy na środek rzeczki, kierujemy canoe pod właściwym kątem i suniemy naprzód. Canoe wydają się skakać do przodu; w mgnieniu oka znajdujemy się w samym odmęcie. Wielkie grzywacze, z których każdy mógłby połknąć wątłą łódeczkę, przebiegają tuż obok, o wyciągnięcie ręki. Jeden z nich uderza w dziób i od razu dostajemy potężną falą w twarz. Przemoczyło do skóry i oślepiło na chwilę. Przy samej burcie stoi ściana wodna, która nie wiadomo dlaczego ryczy jak wściekła. Pod nią biegnie tunel wykopany w wodzie, którym mkniemy jak szaleńcy. Jeszcze parę skoków i jesteśmy na powierzchni małego, spokojnego jeziorka, bezpieczni, przemoczeni i podnieceni. Zaczerpnęliśmy sporo wody, ale opłaciło się pod każdym względem: oszczędziliśmy sobie dźwigania canoe i paczek brzegiem, no i przeżyliśmy nie lada emocję. Przybijamy do brzegu, przenosimy resztę rzeczy, ładujemy i płyniemy dalej, szczęśliwi, wzbogaceni o nowe uczucie - zaufanie do własnych sił. Teraz już chciwie wyglądamy nowych emocji. A będzie ich mnóstwo. Rzeczka przybiera na objętości i mocy. Jedno bystrze następuje szybko po drugim. Większość pokonujemy z pełnym ładunkiem, niektóre ze zmniejszonym, jak za pierwszym razem, do połowy; cieszymy się z każdej zaoszczędzonej przeprawy lądowej. Niektóre bystrza zaczynają się upodabniać do wodospadów, inne są tak usiane kamie- niami, że nie ma mowy o ich przebyciu. Jedna katarakta jest specjalnie malownicza; biegnie szeregiem nagłych uskoków, które doprawdy warto podziwiać z brzegu. Miejsce to znane jest pod nazwą Bramy piekielnej. Spływanie obciążonymi canoe stanowiłoby zbyt wielkie ryzyko, płyniemy więc w pustych łodziach. Łosi już nie widać, pełno za to jeleni. Widujemy nieraz całe stada. Stoją w płytkich miejscach i zabawnie wykręcają szyję, żeby nas lepiej widzieć. Czasem się zdarza, że czekają, aż canoe podpłyną tuż, tuż, a dopiero potem uciekają do puszczy w głośnych podskokach. Pewnego młodego jelonka wyratowaliśmy nawet,z nie byle jakiej opresji. Leżał zmordowany w płytkiej wodzie, a w nadbrzeżnych krzakach czaił się wilk. Wilki często gonią jelenia do rzeki, później jeden z nich przeprawia się i czeka, aż ofiara podpłynie i wyląduje w jego pazurach. Potem widzimy jeszcze wilki dwukrotnie. Jeden ucieka przed nami wpław, drugiego zaskakujemy przy wodopoju. Zanim zwierz dostrzega naszą obecność, zdążymy zauważyć, że wilk pije nie tak jak jego brat, pies, to znaczy diłepcząc, tylko jak koń - ciągnąc wodę spokojnie przy pomocy ssania. Ucieka długimi podskokami, o wiele dłuższymi niż jeleń; jeleń skacze wyżej, za to wilk skacze dalej. Jest to jedna z przyczyn, dla których wilk dogania jelenia. Pozostałe to wytrwałość i dość wysoki poziom inteligencji. Pod tym względem przypomina zresztą psa. W ten sposób posuwamy się dzień po dniu naprzód. Wraz z Rzeką wkraczamy coraz głębiej w zaczarowaną krainę. Rzeka wydaje się nam z każdym dniem bardziej istotą żywą. Chwilami odnosimy wrażenie, że przygląda nam się niczym ogromny, senny wąż, świadomy swojej potężnej siły i obserwujący obojętnie poczynania liliputów, igrających na jego grzbiecie. Nagle najzupełniej niespodzianie budzi się ze snu, zaczyna syczeć, warczeć, miotać się dziko i grozić śmiałkom, którzy wywołali jego gniew. Wzdłuż całego biegu Rzeki pełno wodospadów. U stóp niektórych widać w słoneczne dni piękną tęczę. Jeden z tych wodospadów ma około sześćdziesięciu metrów wysokości. Woda opada z głuchym hukiem do jeziorka, w którym kipi i pieni się, jak gdyby tuż pod jej powierzchnią poruszał się w dreszczach jakiś potwór. W samym środku tego piekła stoi samotna skała, której nigdy nie dotknęła stopa ludzka; jej szczyt zdobi mały skrawek ziemi i samotna sosna, zawsze mokra i prawie zawsze spowita w tęczę. Tuż obok słychać nieustające ani na chwilę echo ryczącej wody. Tutaj najlepiej odczuwamy, jak znikomy jest człowiek w porównaniu z Puszczą. Nawet Landreville nie ma jakoś historyjki na tę okazję. Znów mijamy spore odcinki leniwej, spokojnej wody. Brzegi są tutaj niskie; vv szerszych rozlewiskach trafiamy na wysepki, porośnięte wysoką, żółtą, falującą na wietrze trawą, poprzetykaną tu i ówdzie niebieskimi irysami. Na tle wielkich, ciemnych lasów wyspa taka stanowi cudowną, malowniczą oazę żywszych barw. Rzeka wije się pięknymi serpentynami. Ponieważ krzywizny są dość ostre, przeto zaws2e mamy widok zamknięty z przodu i z tyłu, znajdujemy się jak gdyby na jeziorze, otoczonym ze wszystkich stron puszczą. Poruszamy się wewnątrz kręgu, który się nigdy nie otwiera, a zawsze podąża razem z nami. Mijamy wspaniałe, pięknie sklepione, naturalne kaplice leśne, które obejmują arkadami konarów najcudniejsze panoramy, tonące w zielonym półmroku i zaludnione bezkształtnymi postaciami. We wszystkich kierunkach biegną wysokopienne aleje, które nie prowadzą do żadnego celu. Ponure, jodłowe korytarze w dalszych swych odcinkach nie słyszały jeszcze nigdy głosu ludzkiego. Weselsze gromady topól stoją na słonecznych polankach, ciesząc się życiem; tu i owdzie wznosi się wśród nich majestatyczna, wyniosła, samotna sosna. Na brzegach płytkich, pełnych wodorostów jezior znajdujemy szczątki starodawnego indiańskiego osiedla. Dumny niegdyś maszt ilagotyy leży na ziemi i gnije; na porośniętym mchem prostokącie, który ongiś dźwigał placówkę, dzisiaj zaczęły już rosnąć drzewa. Na niewysokim wzgórzu, zwrócony ku zachodowi, znajduje się nieduży cmentarzyk. Nad jednym z grobów rośnie wierzba, do której przywiązano jakąś ofiarę, owiniętą w skórę jelonkową; ofiara wygląda zupełnie swiezo i otwiera pole do licznych domysłów, pozostawiamy ją jednak w spokoju, nie zaglądając do środka. W pobliżu spotykamy samotnego Indianina. Zbliża się do naszego ogniska bezszelestnie i przez parę chwil przygląda się nam w milczeniu. - Jestem Sah-Sabik - powiada. - Biali ludzie nazywają mnie Żółtą Skałą. Jest stary. Opowiada, że znał to miejsce, gdy jeszcze było zamieszkane. Nazywa je po indiańsku Kebshkong, czyli "Między bystrza-mi > tak bowiem jest w istocie. Nigdyśmy go przedtem nie widzieli, ale zna każdego z nas dobrze, bo wiadomości w puszczy rozchodzą się niezawodną metodą, znaną jako poczta mokasynowa. Przypuszczamy, ze ofiara na tamtym grobie pochodzi z jego rąk, ale o nic starego nie . pytamy. Nie zna angielskiego, natomiast niektórzy spośród nas wła- dają jego językiem. Opowiada bardzo niewiele. Mówi raczej do siebie niż do słuchaczy; wspomina odległą przeszłość i ludzi, przy których grobach byliśmy dzisiaj. Dajemy mu trochę tytoniu, w zamian otrzymujemy kilka pasków suszonego mięsa łosiego w czystym, płóciennym woreczku. Zgadza się też przyjąć trochę mąki i herbaty, pod warunkiem, jak powiada, że nie będzie tego wiele. Nie chce się do tych specjałów przyzwyczajać, bo później nie będzie mógł ich dostać. Żyje po staremu, narzeka, że dzisiejsi Indianie spożywają za wiele delikatnych potraw, schodzą z drogi ojców i nie są już tak dzielni jak dawniej. Słuchając tych słów zastanawiamy się czy to już zawsze i u wszystkich narodów tak będzie, że starzy narzekać będą na pokolenia, mające nadejść po nich. Cicho jak cień Indianin znika równie nagle, jak się pojawił. Pozostawiliśmy starca jego marzeniom i wspomnieniom. Ponieważ płyniemy łatwym, gładkim odcinkiem rzeki, spożywamy wieczerzę późno i dalej płyniemy przy świetle księżyca. Puszcza nad rzeką zamienia się w jakieś tajemnicze uroczysko, pełne zjaw i niesamowitych kształtów, które nadbiegają z daleka, by zniknąć, gdy się do nich zbliżymy. W ciemnościach nie widać nieraz canoe, słychać tylko miękki plusk wioseł. Za to, gdy spomiędzy drzew błyśnie księżyc, widzimy najbliższą łódeczkę, znikającą jak widmo za zakrętem. Wysokie jodły wyglądają jak czarownice w ostrych, spiczastych czepkach i żałobnych płaszczach; białe brzozy, które gdzieniegdzie błyskają w puszczy, przypominają szkielety umarłych, szykujące się do jakiegoś makabrycznego tańca. W leśnych katakumbach pełno robaczków świętojańskich, które świecą nieziemskim światłem i mrugają na nas porozumiewawczo. Po obu stronach legiony drzew; trudno po prostu oprzeć się przekonaniu, że canoe pędzi w szpalerze niemych widzów, którzy przyglądają się nam obojętnie. Rozbijamy obóz na zalanej księżycowym światłem polance i rozpalamy ognisko; widma i duchy uciekają, wracamy do rzeczywistości. Teraz dopiero odczuwamy zmęczenie. Kładziemy się spać i śpimy do południa dnia następnego. Południe spędzamy na reperowaniu canoe i wioseł, które trzeba przygotować do czekającej je dalszej roboty. Wycinamy suche drągi jodłowe i nabijamy na nie ostre okucia; powstaje coś w rodzaju bosaka, przy pomocy którego można posuwać canoe, odpychając się od twardego dna. W ten sposób pokonywa się odcinki rzeki, na których wiosłowanie jest niemożliwe. Nazajutrz południowy wiatr przynosi nam odległy szum. Pogoda jest ładna, pora odpowiednia, wszyscy czekają, gotowi do drogi. Okute 133 drągi leżą w takich miejscach, z których można je w każdej chwili Pochwycić, a nie zachodzi obawa, że wpadną do wody. Nieraz wypadnie wszystko wykonywać bardzo szybko, w ciągu ułamka sekundy. Niejedno canoe zatonęło na Dwudziestej Mili, tylko najlepsi wioślarze pozostaną więc na pokładzie. Reszta pójdzie piechotą lewym brzegiem. W miarę naszego zbliżania się odległy pomruk katarakt rośnie, Zamienia się szybko w ryk i z chwili na chwilę potężnieje, pędząc ku nam z zawrotną szybkością. O sto metrów przed nami Rzeka nagłym skokiem ucieka nam sprzed oczu, załamując się czarną, poziomą linią, nad którą od czasu do czasu wyskakują białe grzywy piany. Poniżej nie Widać nic, tylko drzewa na brzegu uciekają w dół pod kątem, który z daleka wygląda zatrważająco. Gładki, jak gdyby naoliwiony prąd, głęboki i szybki, niesie nas ? nieprzepartą siłą ku ciemnemu "V" głębokiej wody, oznaczającemu przejście. Canoe mkną teraz trochę szybciej niż prąd, bo wiosłujemy; chodzi o to, że przy większej szybkości łódź bardziej posłuszna jest sternikowi. Mamy szybkość bez mała pociągu pośpiesznego. Jedno canoe za drugim skacze w samo piekło szalejącej wody. Musimy spłynąć a właściwie zeskoczyć bokiem, bo tuż za kipielą czai się ogromna skała przed którą trzeba uskoczyć w bok. Rzeka wali w skałę z taką Wściekłością że spływając normalnie nie zdążylibyśmy zakręcić. Z oczyma utkwionymi w groźny głaz napinamy wszystkie mięśnie, wytężamy całą umiejętność i zręczność wioślarską, aby uniknąć grożącego, ?? pozór nieuchronnie, niebezpieczeństwa. Cal po calu zbliżamy się do zbawczego przejścia. Wtem rozlega się slaby trzask, ledwo dosłyszalny w ryku fal - komuś złamało się wiosło! Samotny wioślarz chwyta błyskawicznie zapasowe. Jego życie zależy od szybkości ruchów jego sternika. Rzucił się naprzód zyskując w ten sposób parę centymetrów i odciążając tył łodzi, który ominął dzięki temu skałę tylko o włos! Z dzikimi okrzykami wioślarzy mkną i skaczą po białej wodzie pozostałe canoe. Ryk słabnie i cichnie, pozostaje za nimi. Silne uderzenie wioseł klonowych pchają canoe to w prawo, to w lewo, zależnie od wymagań strategii wioślarskiej. Niebezpieczeństwo było tuż, tuż, a jednak Zostało ominięte. To jest walka człowieka z Rzeką, zwycięzcą musi więc być Człowiek. Omyłka oznacza śmierć. Wioślarze na dziobie pochylają się do przodu, do boków, do tyłu; sternik wstaje czasami, kiedy indziej schyla się jak najniżej, oba wiosła śmigają bez wytchnienia i tną wodę błyskawicznymi wprawnymi pociągnięciami. Każdy 134 wioślarz musi po prostu wyczuwać ruchy swojego partnera i odpo- • j0ć na nie z błyskawiczną szybkością i kocią lekkością. Canoe . zą i pochylają się na wszystkie strony, krajobraz zmienia się jak w k ieid0S^°P'e' drzewa mkną i powtarzają echem ryk wody i okrzyki ¦ ślarzy- W takim szpalerze pędzi Rzeka, biała od piany, triumfują, wojownicza i barbarzyńska. Oto Dwudziesta Mila. A z wściekłą, spienioną wodą pędzą Ludzie Rzeki - beztroscy elj} dzicy, surowi - gonią na pianie rzecznej moi towarzysze: h rWfli Ludzie z Mississaugi. . je co to? Zostaję w tyle... Nie mogę nadążyć... Co się stało? Zostawiają mnie! v[agle canoe nikną bezszelestnie w ciemnym łonie rzeki. Postacie • /jarzy mętnieją i rozpływają się w powietrzu. Okrzyki i śpiewy •erają powoli. Glos Rzeki słabnie... słabnie... Ciszaka stole leży przede mną stary, okuty drąg i wyblakła fotografia. W kU trzymam nie wiosło, tylko pióro. Jestem sam. pjec ostygł, blady brzask wpełza przez okno. Z daleka dolatuje ¦ kny, czysty śpiew gajówki. A, pamiętam, to ten ptak, którego tak t0 ostatnio słyszę wieczorami. Requiem, opędziłem noc z Drużyną Straceńców. KSIĘGA TRZECIA AJAWAAN ? OSADA BOBROWA Osada Bobrowa nie jest zwykłym miejscem mieszkalnym. Początkowo miała nim być, ale pierwotne plany zostały gruntownie zmienione i chata służy niezwykłym celom. Zawdzięczać to trzeba przedsiębiorczości i wyjątkowym talentom Bobrzego Ludu. Wewnątrz chaty stoi połowa sporego domku bobrowego. Druga połowa znajduje się na zewnątrz, tak że ściana mojego domu przegradza obie połowy. Wszystko to się wydać może dziwne i niewiarygodne, ale przecież zostało już zaprotokołowane na wieki przez obiektyw aparatu filmowego. Zewnętrzna połowa wznosi się tuż nad wodą, na miejscu, które zawsze uważałem za najlepszy dostęp do jeziora. Bobry zabrały mi ten placyk z największym spokojem i zabudowały go starannie. Boberki rozmaitej wielkości i wagi pracują tutaj gorliwie dniem i nocą. O kilkanaście kroków, na powierzchni jeziora, pływa tratwa prawie dwumetrowej grubości. Zawiera ona istny skład żywności na zimę. Wewnątrz ziemnej fortecy słychać nocą ciche, dziecinne głosiki. To moi inżynierowie rozmawiają o nowych ulepszeniach i wdają się w fachowe dyskusje. Moje karpie, od dawna nie używane, wiszą na haku. Sztucer, dubeltówka i rewolwer, starannie oczyszczone i naoliwione, wiszą na honorowym miejscu na ścianie, jak w każdym obozowisku myśliwskim. Teraz używam tej broni jedynie do straszenia niedźwiedzi. Stare liny, 139 troskliwie zwinięte, wiszą na drewnianym kołku. Noże myśliwskie znajdują teraz zastosowanie tylko do krajania chleba i boczku. Sprzęt myśliwski leży na półce i w skrzyni, razem z wieloma cennymi dla mnie pamiątkowymi drobiazgami. Stary, wyblakły strój ze skóry jelonkowej, zużyty i chlubnie poplamiony przez lata uczciwej pracy, wisi martwo na wieszaku. Frędzle straciły żywy kolor i blask - czekają na dzień, który dla nich, podobnie jak dla mnie, nigdy nie nadejdzie. Wszystko jest już na emeryturze, oprócz jednej chyba liny, dla której można znaleźć tysięczne zastosowanie w gospodarstwie domowym. Dzieje tych przedmiotów, łowy i wyprawy, w których brały udział, dalekie zakątki niezbadanych terytoriów, któreśmy odwiedzili wspólnie, włóczęgi w dalekie, wiecznie kuszące Nieznane - wszystko to dałoby temat do całkiem niezłej opowieści. Gdy mam jedną z przygód opisać lub też chcę ją choćby tylko wspomnieć, spoglądam na swoje graty. Starzy towarzysze wypraw wydają się patrzeć na mnie z wyrzutem, że zapomniałem o chlubnej przeszłości, której nieodłączną część każdy z nich stanowił. Wydaje mi się, że gdyby sprzęty te umiały mówić, zaczęłyby mi przypominać rozmaite wspólne przygody. Czy pamiętam, jak złapaliśmy czarną łasiczkę nad Hiszpańską Rzeczką? Czy nie zapomniałem miejsca, w którym Indianin opowiedział nam o Zaczarowanym Lesie? A jak pierwsi ze wszystkich obozowaliśmy nad nie znanym, nie posiadającym jeszcze nazwy jeziorem? A cztery dni przymierania głodem w Izbie Głodu? Wśród pamiątek leży też długi nóż o wąskim ostrzu, ukryty w źle dopasowanej pochwie skórzanej. W odróżnieniu od innych przedmiotów nóż nigdy do mnie nie mówi. Znalazłem go razem z zabawnie długą, nabijaną od przodu strzelbą, w płytkiej wodzie, przy bystrzach, o paręset metrów od progu mojego domu. Stara strzelba przerdzewiała doszczętnie, a nóż utracił rękojeść. Dorobiłem mu nową i od owego czasu noszę go przy pasku, w pochwie po innym nożu. Używam go w życiu codziennym i uważam ponadto za coś w rodzaju talizmanu; mam nadzieję, że część mądrości jego poprzedniego właściciela przejdzie na mnie. Dopóki zardzewiała strzelba, niemy, starodawny nóż lub ciemne, cmentarne sosny, które wartują przy bystrzach, nie przemówią, pozostanie w puszczy przynajmniej jedna nie opowiedziana historia. A teraz Osada Bobrowa jest otwarta. Proszę wejść. II SAMOTNY ŁOŚ Ernest Thompson Seton napisał niegdyś, że zwierzę umie jakimś cudownym sposobem ocenić błyskawicznie zamiary, jakie człowiek żywi w stosunku do niego. Chociaż nie zawsze zwierzę orientuje się błyskawicznie", jednak na ogół - stwierdzam to na podstawie własnych doświadczeń ze zwierzętami z otaczającej mnie puszczy - twierdzenie powyższe jest słuszne. Nie rozumiejąc dokładnie zamiarów człowieka, zwierzę wyczuwa jednak czy są one dobre, czy też złe i w zależności od tego pozostaje obojętne lub nabiera podejrzliwości. Dodam od razu, że zwierzęta nie są nieomylne i często się mylą, ale zawsze na swoją korzyść. Doświadczone zwierzęta są zawsze podejrzliwe i nieufne; długie lata życia w puszczy nie mogą inaczej wpłynąć na ich charakter. Dla Indian i białych myśliwych nie jest to nowiną. Posuwają się oni w przypisywaniu zwierzętom ostrzegawczej intuicji tak daleko, że podchodząc zwierzę nie przyglądają mu się, a nawet starają się nie myśleć o nim zbyt intensywnie, aby zwierzę nie "wyczuło" wroga. W obszarach rzadko odwiedzanych przez ludzi, człowiek jest dla spotykanych zwierząt zaledwie interesującym obiektem. W takich warunkach zwierzęta rozmaitych gatunków stoją nieraz w całej okazałości zupełnie niedaleko i przyglądają się człowiekowi z zainteresowaniem. Zależnie od tego jak człowiek postąpi, zwierzę uzna go za szkodliwego współmieszkańca puszczy lub też naturalnego wroga. Wystarczy, że człowiek pomieszka przez krótki czas w dziewiczym zakątku puszczy i wykona kilka wrogich posunięć, a już cały okoliczny świat istot opierzonych i czworonogich ujrzy w nim nieprzyjaciela. I odwrotnie: dobrotliwe, wyrozumiałe ustosunkowanie się do otoczenia przyciągnie w krótkim czasie uwagę tych samych istot. Znajdą się wśród nich odważniejsze i te po kilku nieśmiałych próbach zaczną częściej odwiedzać dziwną, dwunożną istotę, która zamieszkała między nimi, pilnuje swoich interesów i wcale nie jest groźna ani zła. Z istniejącej po dzień dzisiejszy na kontynencie północnoamerykańskim fauny tylko łoś, bóbr i bizon sięgają czasów prehistorycznych. One tylko potrafiły przystosować się do ostrych zmian klimatycznych, które wyniszczyły tak potężne zwierzęta jak dinozaury i mamuty. Nie mam wprawdzie wielkiego doświadczenia z bizonami, ale mimo to skłonny jestem do przypuszczenia, że zwierzęta o rozwiniętym 141 instynkcie stadnym mniej są zdolne do świadomego wysiłku umysfo wego niż te, które żyją w małych, rodzinnych grupach lub sarnom nie. Po bobrze spodziewamy się niezwykłych osiągnięć umysłowych gdyż jego tryb życia wymaga wielkiego wysiłku zarówno fizycznego jak umysłowego, natomiast od lósia oczekujemy zazwyczaj tylko wspa. niałego węchu, słuchu i odrobiny chytrości, rozwiniętej przez wyma. gania walki o byt. A jednak stosunkowo niedawno zetknąłem się 2e zwierzęciem z tego właśnie gatunku, któremu wypada przyznać zdolność myślenia. Zwierzęta są na ogół pozbawione wyobraźni, co jest dla nich prawdziwym dobrodziejstwem, gdyż pozwala im przyjmować trudy życia z większą obojętnością niż to czyni człowiek, a zarazem bez wysiłku woli. Mimo to jestem przekonany, że wiele zwierząt umie lepiej lub gorzej myśleć. Nawet ludzie najsłabiej znający umysłowość zwierząt przyznają coś niecoś słoniowi, małpie, bobrowi,.psu i koniowi, natomiast długoletnie doświadczenie nie dostarczyło mi do niedawna żadnych dowodów myślenia zwierzęcia należącego do rodziny jeleni. Mam oczywiście na myśli przede wszystkim te okazy, z którymi sam się zetknąłem. Łoś wydaje się zwierzęciem niezdolnym do szybkiego myślenia, a jednak ci, którzy widzieli pewnego ośmioletniego byka, stałego mojego gościa od ostatnich pięciu lat, mieli doskonały dowód, że zwierzę to potrafi robić właściwy użytek ze swego mózgu i wykracza daleko poza nawykowe, odruchowe reakcje. Gdy piszę te słowa, loś leży ukryty za moim canoe i spokojnie przeżuwa, pomrukując od czasu do czasu z zadowoleniem. Canoe osłania go jako tako przed wschodnim wiatrem, choć mógłby się lepiej przed nim schronić za chatą, jak to nieraz czynił w roku zeszłym. Jednak legowisko za canoe posiada cały szereg cennych właściwości, przede wszystkim zaś pozwala na ogarnięcie szerszych horyzontów i na swobodne obserwowanie moich czynności, które niezwykle łosia interesują. W obecnej chwili jest on sam przedmiotem zainteresowania i nawet gniewu paru wiewiórek i sójek, stałych bywalców chaty. Bezcelowe, bardzo szybkie ruchy tych wszystkich istotek bardzo mało łosia obchodzą. Jakkolwiek dowiedziałem się o istnieniu tego -byka natychmiast po wprowadzeniu się do chaty i od czasu do czasu widywałem go przelotnie z daleka, nie czyniłem najmniejszych prób zbliżenia się do niego i zastosowałem taktykę spokojnego cofania się na jego widok. Latem należało zwalić kilka topól, które przeszkadzały w pracy operatorów filmowych. Łoś zaczął przychodzić nocą i objadać liście jeżących na ziemi drzew. Te wizyty trwały dopóty, dopóki nie objadł wszystkich liści, to znaczy około dwóch tygodni. Zacząłem ostrożnie zjawiać się przy nim podczas tych uczt. Od owego czasu zwierz nieraz przechodził blisko chaty, a raz stanął w pobliżu i długo, uważnie przyglądał się dziwnej budowli. Wracając z obchodów domków bobrowych widywałem go nieraz na wzgórzu, tuż nad chatą. Razu pewnego, gdy rąbałem drzewo, podszedł cicho na skraj puszczy i przyglądał się, stojąc nieruchomo jak drzewa. Nie byłem agresywny, ale też nie uciekałem przed nim; zachowałem się tak, jak gdybym nie dostrzegał jego obecności. Łoś był coraz bardziej zaciekawiony. Zauważyłem, że prace bobrów interesują go niezmiernie. Raz przyszedł wieczorem do samego jeziora i zaczął im się przyglądać. Bobry powitały go salwą uderzeń ogonami o wodę i podniosły okropny wrzask. Wszystko to nie przeraziło go bynajmniej, przeciwnie, podszedł bliżej, żeby tym lepiej rozeznać, co się dzieje. Duży byk waży około pięciuset kilogramów, potrafiłby więc narobić sporo szkody, gdyby zechciał. Trochę zaniepokojony posuwającą się coraz bardziej poufałością zwierzęcia wyszedłem na próg, dotychczas bowiem obserwowałem całą scenę przez okno. Bez chwili wahania łoś zawrócił w miejscu i uciekł na wzgórze. Nie zwracając na niego uwagi, zacząłem uspokajać bobry zwykłymi w takich wypadkach słowami. I wtedy nastąpiło najdziwniejsze wydarzenie. Na pierwszy dźwięk mojego głosu łoś zwolnił kroku i stanął, gdy zaś udając, że go nie widzę, dalej wołałem bobry, zbliżył się, podszedł do pobliskiej olchy i zabrał się najspokojniej do objadania liści. Było to nie do wiary, ale słowa, których użyłem do uspokajania bobrów, wywarły podobny wpływ na łosia. Po chwili znów przeląkł się jednego z szybszych moich ruchów, ale tym razem nie uciekł już daleko; te same słowa uspokoiły go i potem spędził całą godzinę na spokojnym skubaniu liści. Dopiero później poszedł sobie, ale ociągał się i rozglądał niepewnie dokoła. To zupełnie bezprzykładne postępowanie zwierzęcia, które znałem zaledwie z widzenia, wydało mi się wtedy cudowne. Trudno je wytłumaczyć, nie zakładając, że zwierz zrozumiał i ocenił należycie całą sytuację. Sobie samemu przypisuję niewiele zasługi w całej tej sprane, bo moim zdaniem łoś całkiem samodzielnie powziął decyzję i stosownie do niej postąpił. Długo się nad tym wszystkim zastanawianiu i wielokrotnie powtarzałem eksperyment, bo łagodny zwierz Przychodził teraz częściej; płoszyłem go nagłym ruchem, a potem bez tfudu przywoływałem głosem. Każda próba była dalszym potwierdzę- 144 niem faktu, który uważałem za nieprawdopodobny; bez żadnej próby oswajania łosia, uzyskałem to, że dzikie, wolne zwierzę, nie mające mi nic do zawdzięczenia, odpowiadało na mój głos i dobrowolnie poddawało się mojej władzy. Na szczęście wiele osób widziało tę zabawę baczej bowiem wahałbym się przed napisaniem tych słów i niezwykły 2 punktu widzenia psychologii zwierzęcej wypadek poszedłby w niepamięć. Wielu łudzi, którzy nie mieli bezpośredniego kontaktu z dzikimi zwierzętami, uważa niektóre niezwykłe dowody inteligencji zwierząt za zjawiska całkiem pospolite; niewątpliwie też niektórzy czytelnicy będą się dziwili, że tak mocno podkreślam opisany powyżej przypadek. Ale kto kiedykolwiek polował na łosie lub mieszkał w okolicy, gdzie zwierzęta te nie są rzadkie, podzielać będzie moje stanowisko. O mądrości łosia i innych zwierząt krąży mnóstwo zabawnych opowieści, niektóre przedostały się nawet do druku. Nieraz zawierają one kompletne bzdury, gdy tymczasem fakty niepospolite uchodzą uwagi °gółu, a ileż to razy wystarczy spokojnie obserwować zwierzę, aby zauważyć rzeczy, które prześcigają najśmielsze pomysły fantastów. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że zwierzę to miało od początku właściwe pojęcie o moim stosunku do niego; uważam też za wysoce Prawdopodobne, że jeszcze na długo przed tym, nim go po raz pierwszy zauważyłem, obserwował mnie i pilnie nasłuchiwał odgłosów, dobiegających od strony chaty. Dzięki temu przyzwyczaił się do brzmienia mojego głosu, cenił jego treść i nie czekając na starania z mojej strony przyszedł do chaty, którą zdążył już uznać za miejsce bezpieczne. Większość zwierząt posiada jakąś charakterystyczną cechę rozpoznawczą, po której przedstawiciele tego samego gatunku poznają się bez trudu. Cecha ta bywa ukryta w głosie, jak na przykład u bobrów, piżmoszczurów, jeżozwierzy i niektórych ptaków. Czasem zwierzę Posiada jakąś indywidualnego kształtu plamkę, jak na przykład łosie na tylnych nogach, prążki - jak u śmierdzieli, czy też białe znamiona - jak u jeleni wirgiriskich. Moja własna metoda rozpoznawania zaprzyjaźnionych okazów polega na tym, że rzucam jedno słowo specjalnym, zawsze takim samym tonem. Moi goście zawsze poznają ten dźwięk. Początkowo czyniłem to nieświadomie, dopiero później zdałem sobie sprawę z mocy i efektu jaki wywiera mój zew; stało się to wtedy, gdy ujrzałem reakcję zwierzęcia tak ruchliwego i podejrzliwego, jak łoś. Gdy zjawiam się niespodziewanie lub też gdy rozlegnie się jakiś nieo- czekiwany dźwięk, wszystkie znajdujące się w pobliżu zwierzęta ? wiewiórki piżmoszczury, bobry lub loś - zamierają w bezruchu, jak kamienne posążki; dopiero po chwili, na dźwięk znanego im dobrze słowa powracają do życia i przerwanych zajęć. Podczas ostatniego lata i jesieni łoś spędził bardzo wiele czasu w oobliżu chaty- Spacerował sobie najspokojniej wśród moich rzeczy, obwąchiwał drzewo na opał, złożony namiot, narzędzia itp. Nieraz stał orzez dłuższy czas tuz przed drzwiami chaty i czekał cierpliwie na coś; niektórzy z moich gości twierdzili nawet, że lada chwila spróbuje wejść do środka. Ja Juz właściwie sam nie wiedziałem dobrze do czego zwierzę to moze się posunąć, bo razu pewnego łoś wszedł wszystkimi czterema racicami do małego canoe, które pogruchotał beznadziejnie. Canoe jest to lekki szkielet drewniany, obciągnięty płótnem, a łoś ważv pięćset kilogramów, można więc sobie wyobrazić ten widok. Razu pewnego musiałem go nawet odpędzać od drzwi, bo jego obecność - choć stał nieruchomo, zamyślony - przeszkadzała bobrom, które właśni krążyły między chatą i wybrzeżem jeziora, znosząc budulec Bobry już się go wtedy nie bały, ale podobnie jak ja, nie były wne co zvrierz pocznie za chwilę i w żaden sposób nie chciały się do niego zbliżyć zanadto. Każde zwierze ~ zarówno gatunek jak indywiduum - posiada swój własny przed(tm)0* lcku- Jeżeli chodzi o tego łosia, to bał się najbardziej, j ktoś przechodził wieczorem między nim i oświetlonym oknem, wtedy bowie01 cień przebiegał po nim. Wówczas uciekał co sił i choć mogłem eo ponownie przywołać, był już zalękniony i w razie powtórzenia eksperymentu cofał się pośpiesznie. Nigdy też nie przyzwyczaił się do tego. Dopóki bobry nie uznały olbrzyma za stałego gościa, ostrzegały mnie o jego nadchodzeniu waleniem ogonami w wodę. Zdaje mi się, że teraz stał się on ^a ??^ czymś w rodzaju zła koniecznego, które należy tolerować. Obecność jego jest już zjawiskiem tak codziennym, że bobry przestały wydawać ostrzegawcze sygnały na jego widok lub zapach A tymczasem wyjście w nocy za próg i potknięcie się - jak mi sie przytrafi'0 ~~ ° leżące zwierzę wielkości dużego konia jest dość mocna próbą nerwów dla każdego, nawet najodważniejszego człowieka. W ciepłe dni miał zwyczaj stać w płytkiej wodzie, tuż przy brzegu. Małe boberki interesowały się nim wtedy ogromnie, pływały dokoła rieao biły ogonami w wodę i piszczały z uciechy, na co on spoglądał ? obojętnie. Chwilami postępowanie tego dziwnego zwierzęcia kazało mi przypuszczać, że łoś cierpi wskutek osamotnienia, a znalazłszy interesujące i przychylne towarzystwo, przywiązał się do miejsca. Wszystkie zwierzęta lubią rozrywki i cieszą się bardzo, gdy coś niezwykłego przerywa monotonię ich codziennego życia; obserwowanie nowych, dziwnych zjawisk sprawia im zawsze przyjemność, z zastrzeżeniem •oczywiście, że to nowe zjawisko nie nosi w sobie żadnych zarodków niebezpieczeństwa. Teorię zamiłowania niemych zwierząt do utrzymywania stosunków towarzyskich uważam od dawna za równie wiarygodną jak stara, lepiej znana teoria, która twierdzi, że w niektórych przypadkach posuwają się do krańcowego przeciwieństwa - głębokiej niechęci do przebywania w towarzystwie innych istot żyjących, prowadzącej aż do takiego stanu, w którym zwierzę staje się niebezpieczne dla otoczenia. Dobre stosunki ze mną nie zabiły jednak w łosiu wrodzonej czujności i płochliwości. Gdy razu pewnego wyskoczyłem nagle spoza kępy, łoś skoczył natychmiast za niewielką wyniosłość terenu i użył jej jako osłony przede mną. Nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że tak postępuje każde zwierzę, które w panice ucieka przed niebezpieczeństwem na oślep. A tymczasem, choć łoś był niewątpliwie przestraszony, przecież zachował zdumiewającą przytomność umysłu, gdy bowiem usłyszał znane hasło, zwolnił natychmiast, przystanął i pozwolił mi się zbliżyć. Nie chciałem wystawić jego przyjaznych uczuć na zbyt wielką próbę, bo działo się to dość daleko od mojej chaty, w miejscu, w którym nigdy się ze mną uprzednio nie spotykał. Nie jest to zresztą jedynym moim dowodem, że nawet śmiertelnie przerażone zwierzęta zachowują podczas ucieczki stuprocentową przytomność umysłu. Moim zdaniem tylko w chwilach zapomnienia godowego, doprowadzone do ostateczności przez głód lub nienaturalne warunki, jak zamknięcie w klatce, zwierzęta tracą zupełnie panowanie nad sobą. Kiedy go przed pięciu laty ujrzałem po raz pierwszy, dumny dzisiaj byk był dopiero młodzieńcem. Na głowie miał zaledwie dwudziesto-kilkucentymetrowe, przypominające literę ,,V", rozwidlone rogi. Podobnie jak to się czasem dzieje z małym wąsikiem, rogi te raczej odejmowały niż dodawały męskości. Ale już w następnym roku miał się czym poszczycić. Zwłaszcza w okresie godowym pysznił się nimi bardzo i rzucał w świat krótkie, ostre, pełne wyzwania okrzyki. Na ogół wzór rozwagi i spokoju, po pierwszych mrozach zachowywał się jak szaleniec. Pewnego popołudnia zjawił się kompletnie zmieniony. Nic w nim nie było ze zwykłego, dżentelmeńskiego sposobu 14 bycia, odwrotnie, wyglądał jak gdyby szukał zwady. Pragnąc wystawić go na próbę, wydostałem róg z kory brzozowej, używany do wabienia łosi o tej porze roku i wydałem kilka krótkich, wyzywających okrzyków, właściwie kaszlnięć. Rezultat był natychmiastowy. Bez żadnej zapowiedzi wstępnej rozpoczął wrogie działania w stosunku do wszystkich przedmiotów, które znalazły się w jego zasięgu. Pokrzykując chrapliwie, rzucił się na olchy i wierzby, połamał i zdeptał samotne drzewka, stratował bezbronne, młode pędy, stojące na jego drodze, wdał się w bójkę z wywróconym pieńkiem sosnowym, zrzucił canoe ze stojaków i ruszył do szalonego ataku na kilka pustych skrzynek. Głośny łoskot, z jakim przewracały się te ostatnie, wprawił go w zachwyt, zademonstrował więc pracę nóg i ruchliwość, jakiej nikt nie spodziewałby się nigdy po tak wielkim zwierzęciu. Wszystko to wywarło na widzach - to znaczy na mnie i niektórych moich czworonogich lub opierzonych przyjaciołach - bardzo przykre wrażenie. Czuliśmy się jak przechodnie na ulicy w obecności strzelającego na wszystkie strony bandyty. Ustąpiłem taktownie z pola walki i ukryłem starannie róg. Po pewnym czasie, pokonawszy wszystkich widzialnych wrogów - oprócz namiotu-spiżarni, którego szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie dostrzegł - dzielny rycerz ruszył na poszukiwanie nowego pola chwały. Z zachowania jego wynikało, że wkrótce spotkają go poważne kłopoty. Przez tydzień lub dziesięć dni nie pokazywał się w pobliżu chaty. Zacząłem już przypuszczać, że trafił na swojego pogromcę, ale raz, wracając canoe z wyprawy do jednej ze swoich skrytek żywnościowych w puszczy, zauważyłem w półmroku znajomy ciemny kształt. Łódź była naładowana po brzegi i dotarła już do płytkiej wody, znalazłem się więc całkowicie na łasce zwierzęcia. Jednakże łoś pozwolił mi przybić do brzegu i wyładować rzeczy; spłoszony skoczył w krzaki i tam pasł się spokojnie. Teraz nie przychodzi tak często jak dawniej; spędza też za każdym razem najwyżej godzinę przy mnie. Z jego postępowania domyślam się, że zdołał znaleźć towarzyszkę. Zupełnie nie rozumiem, jak mu się to udało w okolicy, w której pełno jest wielkich, doświadczonych byków. Po swojej stronie ma on co prawda optymizm i entuzjazm młodości, może więc spotkał łoszę, która jest równie młoda jak on i dostrzegła cechy romantyczne i rycerskie w jego zabawnych walkach z nie istniejącymi przeciwnikami; niewątpliwie młodzik zainscenizował przed nią tego rodzaju pokazy, jakich byłem świadkiem przed chatą, gdy nieopatrznie zadąłem w róg. Może to wyimaginowane zwycięstwa napełniły jej dziewicze serce radosnym dreszczem? Któż to wie? W każdym razie, jeżeli przy doborze towarzyszki okazał się równie rozsądny jak podczas doboru przyjaciół, których znalazł w mieszkańcach Osady Bobrowej, z pewnością wybrał sobie wspaniałą łoszę. Nie potrafię opanować pewnego uczucia dumy, gdy wspominam, że bez żadnych prób ujarzmienia, bez szkolenia, bez trzymania w niewoli, bez przekupywania żywnością, tylko po prostu dlatego, że mu tutaj dobrze, bo się czuje szczęśliwy, a przede wszystkim wolny, wspaniały zwierz porzuca od czasu do czasu swoją wybraną, aby wypocząć przez godzinę u mojego progu. III MALI PIELGRZYMI Rozdział 1 Przed sześciu laty rząd kanadyjski objął w posiadanie moją kolonię bobrów, zostaliśmy wszyscy wpisani na listę personelu Parków Narodowych Kanady. Dzięki temu skończyły się wszystkie troski o byt moich małych współpielgrzymów. Skierowano nas do jednego z wielkich Parków Narodowych na Zachodzie. Odbyliśmy razem podróż liczącą parę tysięcy kilometrów - bobry w wielkiej, specjalnie skonstruowanej skrzyni, ja w wagonie towarowym, tuż obok nich. Po tygodniu podróży przybyliśmy na miejsce przeznaczenia. Ciężka była podróż, ale do celu - choć później okazało się, że nie był to jeszcze cel ostateczny, a tylko pierwsze stadium - dotarliśmy w doskonałych humorach. Z nowego mieszkania bobry nie usiłowały zbiec, ale pierwszej nocy były zupełnie oszołomione. Wbiegały do namiotu pewnie ze sto razy, jak gdyby chciały się upewnić czy jeszcze tam jestem. Przede wszystkim oczyściły przestrzeń przed namiotem. Potem obrały miejsce po drugiej stronie jeziora i wybudowały sobie ogromny domek. Robota trwała zaledwie miesiąc, ale później nie spoczęły i przez całe lato powiększały go, aż urósł do wysokości dwóch i pół metra i średnicy pięciu metrów. Tutaj Galaretka miała pierwsze potomstwo. Oswojenie małych było zadaniem nie byle jakim; boberki znajdowały się w pierwszych tygodniach całkowicie poza moim zasięgiem, a dzikie były jak ptaki drapieżne. Od zmroku do brzasku przesiaduję bez ruchu na kilku deskach, 149 rzuconych przez błoto. Komary tną niemiłosiernie, a ja się nawet opędzać zbyt energicznie nie mogę, bo obawiam się, że spłoszę któregoś' z malców, pragnącego wyjść z domku. Szereg nocy przeczekałem w ten sposób, zanim doczekałem się wyjścia na świat młodzików. Boberki przechodziły tuż obok mnie, czasem spoglądając na mnie uważnie, kiedy.indziej ignorując całkowicie, aż wreszcie tak się przyzwyczaiły do mojej obecności, że zaczęły na mój widok wydawać coś w rodzaju pisku powitalnego. Później, prawdopodobnie zaintrygowane ciągłym zjawianiem się dziwnej istoty, która stała się niemal składową częścią ich ograniczonego jeszcze horyzontu, zaczęły włazić na moje deski; przyglądały mi się pilnie przez jedną lub dwie minuty i oddalały się cichutko, żeby całą sprawę przemyśleć. Nie miałem nad nimi żadnej władzy i nic właściwie nie zmuszało ich do zbliżania się do mnie, jednakże dzięki własnej ostrożności doszedłem do tego, że wolno mi było dotykać ich delikatnie, przy najmniejszym jednak nieostrożnym ruchu uciekały i unikały mnie starannie przez całą noc. Niezłą pomocą była mi Galaretka, która od czasu do czasu przyprowadzała do mnie całą czwórkę i bawiła się z maleństwami pociesznie. Trzymając malca mocnym uchwytem, fikała kozły w wodzie, pływała z nim, mocowała się z trojgiem bóbrząt naraz, pozwalając zawsze małym wygrać, wreszcie tarzała się z nimi w wodzie, opryskując mnie przy tej okazji od stóp do głów. Łatwo zrozumieć, jakie korzyści przedstawiało to dla mnie. Wtykałem dłoń w sam środek rozbawionego kłębu kudłatych ciałek, a w ogólnym rozgardiaszu małe, idąc niewątpliwie za przykładem matki, chwytały mnie za palce, przyzwyczajały się do mojego zapachu i po krótkim czasie bawiły się ze mną równie śmiało jak ich matka. Reszta poszła zupełnie łatwo. Pod koniec miesiąca przychodziły do mojej ręki, dreptały za mną, zjawiały się na wołanie, a przy niewielkiej pomocy właziły nawet do canoe. Tutaj znów przejawiała się zazdrość Władczyni. Pewnego razu, gdy z niemałym nakładem cierpliwości zdołałem zwabić całą czwórkę do canoe, zjawiła się Galaretka, i z nie ukrywanym gniewem powyrzucała je wszystkie, zajmując ich miejsce przy mnie. Ojciec, Goło-głowy, którego pochwyciłem jako dorosłego, dzikiego bobra, był początkowo dość trudny do oswojenia, teraz jednak, gdy bawiłem się z jego potomstwem i gromadziłem małe przy sobie, nadbiegał i naśladując pod tym względem małżonkę przepędzał malców, kładąc się potem u moich stóp. U niego zresztą wynikało to prawdopodobnie z innych pobudek - w ten sposób "bronił" potomstwa przede mną. Nie usiłowałem temu nigdy przeciwdziałać. Tutaj właśnie nakręcono parę tysięcy metrów filmu, w którym Gologlowy odegrał rolę bohatera; Królowa, jakkolwiek obecnie posiada już temperament taki sam, jak inne, mniej od niej utalentowane gwiazdy filmowe, jednak tym razem nie grała roli tytułowej. Niestety, sieć wodna tamtej okolicy nie była odpowiednia dla dalszego rozmnażania się mojego przychówku. Rekonesans w Parku Narodowym Prince Albert (Saskatchewan) wykazał, że tam będzie nam lepiej. Ponieważ przybyć na miejsce moglibyśmy dopiero późną jesienią, przeto bobry nie miałyby czasu na wykonanie niezbędnych prac, należało więc zapewnić im w sztuczny sposób odpowiednie warunki. Rzeczą podstawowej wagi było, aby owe sztuczne urządzenia przypominały jak najbardziej ich własne budowle. Wyrysowałem więc plan domku, który miał stanąć nad samym brzegiem jeziora; w podłodze przewidziałem otwór, łączący izbę z biegnącym pod ścianą tunelem i dnem jeziora. W ten sposób bobry miałyby na razie rozgościć się w mojej izbie, a z wiosną, po odwilży, przystąpić do wznoszenia własnych budowli. Przy odpływie wód jeziora kazałem zbudować tamę dla utrzymania stałego poziomu wody w tunelach. Godzi się zaznaczyć, że następnego lata bobry wybudowały drugą tamę, cokolwiek wyższą, w znacznie mądrzej obranym miejscu, o kilkadziesiąt metrów niżej; budowla wzniesiona rękami ludzkimi została przez zwierzątka zatopiona i zalesiona. Po bliższym zbadaniu miejsca przekonałem się, że nowa tama znajduje się dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdowała się podobna budowla przed co najmniej pół wiekiem; roboty prowadzone przez moje bobry odkryły cały szereg starych budowli bobrowych, obecnie już pokrytych długoletnią warstwą mułu, a nawet porośniętych krzakami. Tak niezwykła ocena właściwego miejsca na wzniesienie tamy, ocena, powtarzająca się po wielu latach, dowodzi moim zdaniem czegoś więcej, niż samego tylko wyspecjalizowanego instynktu. Wkrótce otrzymałem wiadomość, że domek jest już wykończony. Zadepeszowałem po Anahareo, która bawiła na wywczasach u rodziców w Ontario. Mieliśmy teraz sześć zwierzątek, a nikt oprócz niej nie mógłby mi być pomocny, bo nikt tak dobrze nie znał tych właśnie bobrów. Anahareo skróciła urlop i przybyła natychmiast. Pierwszy raz widziała maleństwa, miała więc ogromną uciechę, podobnie zresztą jak i one. Galaretka, Gołogłowy i ja, jako starzy, doświadczeni podróżnicy, nudziliśmy się setnie. Droga była wprawdzie mniej monotonna niż poprzednia, bo nie prowadziła przez tak jednostajne pola pszeniczne, które wywarły na nas przygnębiające wrażenie. Dla przetransportowania nas wszystkich nad brzeg jeziora Ajawaan, nad którym mieliśmy zamieszkać, trzeba było całej flotylli motorowej. Ostatnią część podróży odbyliśmy canoe, wracając po rzeczy parokrotnie. Tylną część chaty - pas dwumetrowej szerokości, biegnący w poprzek całego, sporego budynku - pozostawiono specjalnie na użytek bobrów. Nie było tu podłogi, a tunel podziemny, który rozpoczynał się tutaj, biegł do dna jeziora, kończąc się o jakieś dwa metry pod powierzchnią wody. Zostało to wszystko wykonane stosownie do mojego planu. Jednakże na razie, do przymrozków, musieliśmy odgrodzić cały ten zakątek, a to dlatego, że bobry, przeniesione z okolicy, w której miały gotowy domek, z reguły wyruszają na poszukiwanie swoich budowli; w naszym przypadku poszukiwania byłyby tym bardziej gorączkowe, że obok starego domku bobry miały już nagromadzoną żywność na całą zimę. Poszukując starego domku bobry spływają daleko w dół strumieniami, błąkają się po puszczy i w ogóle zachowują się zupełnie inaczej niż zwykle. Moje bobry^nie porzuciłyby mnie, jak to już wielokrotnie mogłem sprawdzić, ale ponieważ do przymrozków było niedaleko, mogły zmarznąć, osłabnąć, paść ofiarą wilków czy też zginąć w inny, podobnie żałosny sposób. Przeprowadziliśmy doświadczenie z Galaretką, na którą można było liczyć najbardziej, nawet ona zaszyła się w krzaki na całe trzy godziny, powróciła zaś drogą lądową ze zmarzniętym ogonem, zupełnie załamana. Bobry doskonale sobie zdawały sprawę z istnienia tunelu i czyniły liczne wysiłki, aby się do niego dostać. Poprzegryzały podłogę i zaczęły już nadgryzać przepierzenie, które musieliśmy wzmocnić tęgimi klockami. Te również poprzecinały, ale zastąpiliśmy je natychmiast nowymi. Przy tej okazji jeden z małych boberków zademonstrował nam ciekawy dowód przywiązania do ojca. Gołogłowy był najbardziej natarczywy - jako dziki bóbr - w próbach dostania się do tunelu. Pewnego razu odciągnąłem go nawet dość brutalnie za ogon, chciałem mu bowiem dać dosadnie do zrozumienia, że powinien zaniechać daremnych wysiłków. Otóż niezwłocznie jeden z boberków - jego ulubieniec - podbiegł z piskiem do niego, objął go łapkami, przytuli! się do niego i zrobił mi taką scenę, że poczułem się zawstydzony z powodu własnej niecierpliwości. Uczucia rodzinne są u bobrów bardzo silne, jakkolwiek wyraz zewnętrzny znajdują dopiero, gdy się nadarzy odpowiednia okazja. Później zostają te uczucia zastąpione przez nieprzepartą żądzę wędrówki, opanowującą dojrzałe bobry; pod tym względem nie różnią się zresztą te zwierzęta od istot znajdujących się 153 na znacznie wyższym szczeblu rozwojowym. W chacie zainstalowaliśmy dla wygody bobrów spory zbiornik z wodą, w którym bobry spędzały wiele czasu. Wciąż jeszcze niezadowolone, mściły się w ten sposób, że wbrew własnemu obyczajowi nie wyciskały futerek po wyjściu z wody, wobec czego cała podłoga była zawsze mokra. Ciepło piecyka wzmagało parowanie, w izbie było duszno, sufit i ściany ociekały wodą. Wszystkie rzeczy nam przemokły, a część artykułów spożywczych uległa zepsuciu. Spać mogliśmy tylko przed południem, gdy bobry spały. Piszczały tak żałośnie, żeby je wpuścić na posłanie, żeśmy nie mogli oprzeć się uczuciu litości i chociaż zwierzątka były mokre, pozwalaliśmy im kłaść się na kocach i leżeć na nich do woli. Wykorzystując chwilę ich spokoju gotowaliśmy też strawę dla siebie. Galaretka, która przed dwoma laty spędziła już jedną zimę w moim domku, przyjęła wszystko z filozoficznym spokojem; przecież była Królową, posiadała więc wszystkie dodatnie cechy charakteru, jakie potrzebne są monarchini. Dla nas jednak, zwykłych śmiertelników, ciągłe piski, nieustanne próby przedostania się bobrów przez przepierzenie, konieczność bezustannego czuwania - wszystko to było bardzo denerwujące i męczące. Pomimo wszystkich tych kłopotów, sytuacja miała też swoje strony humorystyczne. Małe, które usiłowały przystosować się do obecnego otoczenia, były niezwykle śmieszne i rozweselały nas w chwilach, gdy ciężar zadania zdawał się przytłaczać nas zupełnie. Jeden z malców chodził wyłącznie na tylnych łapkach, potykając się i zataczając jak pijany. Pozostałe, które na ogół dreptały po izbie kupą, atakowały go czasem, mały przewracał się, wstawał, przyłączał się do rodzeństwa, by po chwili znów się odłączyć i stanąć na tylnych łapkach. W ten sposób wędrował po kątach, rozglądając się pilnie paciorkowatymi ślepiami, jak gdyby szukał czegoś. Boberki polegały we wszystkim na Galaretce, jak gdyby wyczuwały jej spokój i pewność siebie. Nie odstępowały też jej ani na krok. Galaretka zaś jak zwykle podążała za mną, kroczyłem więc po izbie na czele małej procesji, której najmłodsi uczestnicy rzadko kiedy milczeli. Czasem jeden z boberków, który poczuł zmęczenie, siadał na szerokim, płaskim ogonie matki. Boberek trzymał się mocno jej futra i piszczał z zachwytu, a całe rodzeństwo podążało za nim, wyrażając głośno uznanie. Po pewnym czasie wszystkie boberki oceniły zalety jego środka lokomocji i czasem biedna Galaretka miewała na ogonie po dwóch lub nawet trzech potomków. Jeśli na ogonie było bardzo ciasno, boberki stawały na jednej nodze, odpychając się drugą od podłogi w biegu. Galaretka spacerowała po izbie bez pośpiechu, na pozór obojętna na wszystko i nieświadoma istnienia małych pasażerów. Pewnej nocy przyszedł nareszcie solidny przymrozek, nie było więc już obawy, że bobry uciekną, usunąłem przepierzenie, zabarykadowane klocami, blaszanymi pudełkami i wszelkiego rodzaju innymi twardymi przedmiotami. W przejściu powstał ścisk. Cała rodzina ruszyła na inspekcję apartamentu. Początkowo bobry spoglądały na otwór tunelu podejrzliwie, ale wkrótce zaczęły wskakiwać do wody. Jeszcze uprzednio zainstalowałem na jeziorze, tuż nad wyjściem z tunelu, zwykłą tratwę żywnościową, taką samą jakie budują bobry. Zwierzątka nie od razu poznosiły całą zawartą w niej żywność, metodycznie i oszczędnie przynosiły najpierw drobne gałązki topolowe, obgryzały je i wynosiły gołe, bezużyteczne patyki. Dopiero później zainteresowały się samą tratwą. Były zupełnie zadowolone i szczęśliwe. Wszystkie skargi ustały, boberki mocowały się, dokazywały i zajadały z największym apetytem. Przez parę dni żaden z malców nie zajrzał ani razu do naszego kąta. Ostatnia uwaga nie dotyczy oczywiście Galaretki. Z właściwym sobie nie malejącym zapałem i zabójczą energią, praktyczna ta matrona zabrała się do uszczelniania drzwi wejściowych, spod których wiało. Co pewien czas wyłaziła z tunelu, niosąc spore porcje mułu. Szła na tylnych łapkach, przyciskając ciężar przednimi do siebie. Znalazłszy się na podłodze, po której - wiedziała o tyni z doświadczenia - można było rozmaite rzeczy przesuwać, składała lepką, gęstą masę na świeżo heblowanych deskach i pchała ją aż do drzwi, pozostawiając za sobą brudny ślad, szerokości co najmniej trzydziestu centymetrów. Szpara pod drzwiami została mocno zalepiona; praca trwała całą noc, a Galaretka odbywała po osiem kursów na godzinę. Rano nie można było otworzyć drzwi bez pomocy łopaty. Zgrzyt tego narzędzia na twardniejącym już mule zbudził Galaretkę. Nadbiegła wnet, aby się przekonać, co robimy. Na widok niszczenia swojego dzieła zaczęła krzyczeć i gwałtownie gestykulować przednimi łapkami. Potem zawróciła, ' skoczyła do tunelu i po chwili wróciła... z ładunkiem mułu. Pod wieczór wszystko było już odbudowane i przyklepane na twardo. Galaretka stanęła przed drzwiami i przyglądając się własnemu dziełu potrząsała zabawnie główką - nieomylna oznaka zadowolenia bobrów. Dla nas jej uciecha miała znamiona złowróżbnego wydarzenia. Wie- 155 dzieliśmy dobrze, że teraz, kiedyśmy ją sprowokowali, nic oprócz nagłej śmierci nie wstrzyma Galaretki od wykonania zadania, które -jak się o tym przekonała - nie przerastało jej możliwości. Bobry są tak uparte, że czasem wykonują pewną pracę tylko dla samej przyjemności pokonywania przeszkód. Trudności budzą w nich tylko instynkt pracy. W tym konkretnie przypadku usuwanie mułu nie zdało się na nic, bo Galaretka przynosiła pośpiesznie nowy, starając się nas przetrzymać, co jej się w końcu udało. Po kilku nocach ustąpiliśmy wreszcie; przepiłowałem drzwi w poprzek i otwieraliśmy tylko górną ich część. Do izby trzeba było wchodzić przekładając nogi przez bardzo wysoki "próg"- Załatwiwszy się ze szparą pod drzwiami, Galaretka zaczęła razem z Gołogłowym znosić materiał na jakąś robotę konstrukcyjną, przy samym wejściu do tunelu. W miarę postępowania tej roboty budowla przybierała coraz bardziej kształty prowizorycznego domku bobrowego. Z mułu, ziemi, mchu i patyków para starszych bobrów zbudowała sporą izdebkę, w której mogła pomieścić się cała rodzina; jak zwykle, w kącie znajdowało się miejsce spływu wody wyciskanej z futerek przez wychodzące z tunelu zwierzątka. Z boku pozostawiły bobry otwór, przez który wchodziły o każdej porze dnia i nocy do naszego mieszkania; odwiedzały nas już teraz znów wszystkie. Boczny ten otwór Galaretka i Gołogłowy zalepiały przed udaniem się na spoczynek, a otwierały, gdy po przebudzeniu zabierały się do zwykłej, codziennej roboty. Dla nas miał ten otwór znaczenie okna na bobrzy świat. Zaglądaliśmy tamtędy często, świecąc sobie latarką. W środku było czysto, posłania odznaczały się świeżością i wykonane zostały z cieniutkich wiórków drewnianych i skradzionych z naszej podręcznej biblioteki magazynów ilustrowanych. Tratwa żywnościowa okazała się zbyt mała, ponieważ - jak to już zaznaczyłem - było późno i bobry nie mogły same wyjść na świat po zapasy, nie pozostało nic innego jak tylko je w tym zastąpić. Wyciąłem więc w lodzie otwór i zacząłem przezeń wpychać pod lód młode pędy topolowe, olchowe i wierzbowe. Gołogłowy zrozumiał moje zamiary w lot, odbierał więc natychmiast żywność i chował ją pod lodem. Większe kawałki rąbałem i składałem przy przeręblu. Gołogłowy uprzątał je szybko, a wyprzedziwszy mnie w tej robocie, siedział cierpliwie na krawędzi lodu i czekał, aż mu narąbię więcej. Tymczasem Galaretka bawiła się w izbie z Anahareo. Nie jest ona bynajmniej leniwa (Galaretka, nie Anahareo), ale małżonek doszedł widocznie do innego wniosku, bo uprzykrzywszy sobie tę pracę wpadł do izby i zmusił Galaretkę do wykonania przypadającej na nią części roboty. Moja ulubienica wcale mu tego nie miała za złe. Przez całą zimę cała szóstka energicznych, niezmordowanych, gadatliwych stworzeń, znosiła żywność, żebrała, kradła, bawiła się na naszej podłodze, aż wreszcie nadejście wiosny rozkuło jezioro i umożliwiło bobrom powrót do normalnych zajęć i codziennego życia. Rozdział 2 Przyszła wiosna. Znikły śniegi i lody. Od dwóch tygodni moje dorosłe bobry były osamotnione; zeszłoroczne małe, dzisiaj już prawie pełnoletnie, ruszyły właśnie na podbój nowych terytoriów, na nowe samodzielne życie. Wesołe zabawy, pluskanie się, walki zapaśnicze i bezustanne zamieszanie ustąpiły miejsca zupełnemu spokojowi i ciszy. Nie było już pracowitych istotek o wytrzeszczonych z ciekawości ślepkach; nie było małych, miłych gości, którzy o każdej porze dnia i nocy wpadali do chaty i zaglądali do każdego kąta szukając Bóg wie czego, pozostawiając nikomu niepotrzebne, ogryzione patyki i wybiegając z zaaferowaną miną za jakimś interesem. Siłą przyzwyczajenia nasłuchiwałem jeszcze, ale jeziorko bobrów wydawało się głuche i osamotnione; nie rozbrzmiewało już echo drżącego, dziecinnego głosu, którym małe boberki dawały mi znać o swoim powrocie z każdego spaceru lub dłuższej wyprawy. W ciszy słychać było tylko spokojny pomruk strumyka. Żal mnie ogarniał, że moi mali przyjaciele opuścili mnie. Bez nich czułem się bardziej osamotniony. Prawie marzyłem o tym, aby móc razem z nimi wyruszyć w puszczę, na poszukiwanie nowych przeżyć i przygód. Takie jednak jest niezmienne prawo Natury - małe zawsze muszą po dojściu do dojrzałości ruszać w daleką drogę życiową i spełniać swoje przeznaczenie. Zresztą, w jeziorku nie pomieściłaby się wzrastająca z każdym rokiem kolonia bobrów. Wiedząc dobrze o tym wszystkim żałowałem jednak, że odchodzą. Starym bobrom również brakowało małych, zwłaszcza Gołogłowy włóczył się po brzegu apatycznie, nasłuchując czy jakiś krzyk nie przerwie milczenia puszczy. W końcu jednak ze spokojem i powagą, które go zawsze cechowały, pogodził się z nieuniknionym losem. Pewnego dnia, już po odejściu małych, usłyszałem, siedząc przy wieczerzy, ciężkie, równe kroki. Zbliżyły się do drzwi i ucichły. Ponieważ zawsze mam ucho nastawione ku puszczy, wstałem natychmiast i otworzyłem. Przed progiem stał Gołogłowy; wyprostowany na tylnych łapach trzymał w przednich sporą garść mułu. Cierpliwie zaczekał, aż go przepuszczę, wszedł do izby, przeszedł wyprostowany do kąta i złożył swój budulec przy samym wejściu do tunelu, łączącego moją chatę z dnem jeziora. Potem odwrócił się i podszedł do drzwi skrobiąc w nie łapką, żebym go wypuścił, był najwidoczniej zadowolony z siebie, bo parę razy podskoczył i pisnął radośnie. To jednak nie wszystko. Po chwili wrócił, niosąc muł, kamyki i gałązki, które podtrzymywał od góry pyszczkiem; od wody do izby jest ze dwanaście metrów. Trwało to przez całą noc. Większe gałęzie i klocki przenosił na czworakach, przeważnie jednak chodził ,,po ludzku" choć chwilami wyglądał, jak gdyby miał się zaraz przewrócić do przodu. Nie wypoczywał, nie przerywał pracy, wciąż biegał swoim równym, szybkim kroczkiem. Moje przypuszczenie, że być może bobry zamieszkają na stałe w chacie, nie było więc nieuzasadnione, wprost przeciwnie - stało się namacalną, dość kłopotliwą rzeczywistością. Gołogłowy budował domek bobrowy w moim salonie, na moich oczach. Tymczasem Galaretka również nie próżnowała. Zaczęła budować nową tamę, która miała prześcignąć budowlę wzniesioną przez człowieka. Bardzo ciekawe, że pragnąc ułatwić sobie pracę, przegryzła i przekopała "furtkę" w starej tamie i przez nią przechodziła z budulcem na nową tamę; poprzednio musiała za każdym razem wspinać się o kilkadziesiąt centymetrów wyż"j, co było kłopotliwe -i narażało ją na utratę drogocennego czasu. Było to późnym latem; budowanie domku pochłaniało całą uwagę obydwu bobrów. Każdej nocy, od zmroku do świtu było chrobotanie, łamanie patyków, ciężkie kroki i sapanie obu budowniczych, noszących własnoręcznie materiały na budowę. Bobry uklepawszy muł zręcznymi dłońmi - zawsze tak nazywam ich przednie łapki - wbijały weń patyki i przycinały je na odpowiedniej wysokości. Kawałki odcięte zębami były z kolei wykorzystywane dalej, aż wreszcie z dwumetrowego pręta nie pozostawało nic. Za to domek rósł w oczach i krzepł coraz bardziej. Pracowały z niezwykłą pilnością i wytrwałością. Materiał znosiły z brzegu jeziora, muł zaś zdobywały w przedziwny sposób: uchwyciwszy w dłonie mocniejszy patyk, kopały nim jak łopatą dno jeziora, zgarniały wydobyty muł, płynęły z nim ostrożnie, aby nic nie uronić, aż pod moją chatę i na lądzie natychmiast stawały na tylnych łapach, niosąc ostrożnie budulec do izby. Bobry nie przerywały pracy ani na chwilę; w ciągu godziny wykonywały mniej więcej po dwanaście kursów. Chodziły pojedynczo lub we dwójkę, gęsiego, uroczystym, mia- ;