14829
Szczegóły |
Tytuł |
14829 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14829 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14829 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14829 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Irena Landau
Grzesiek, Ewa i złodzieje
Ilustrowała Wanda Odińska
NASZA KSIĘGARNIA
(c) Copyright by Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 1999
(c) Irena Landau 1999
Opracowanie graficzne serii Maria Turbaczewska
Redaktor Elżbieta Brzoza
Redaktor techniczny Maria Bochacz
Korektorzy Roma Sachnowska, Halina Otceten
ISBN 83-10-10416-2
PRINTED IN POLAND
Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 1999 r.
Wydanie pierwsze.
Skład i przygotowanie: Studio Komputerowe NK.
Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A., Kraków.
Zam.: 386/99
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pani Krystyna spojrzała na salę. Chłopcy grzecznie leżeli pod kocami, a Leon nawet udawał, że chrapie. Właściwie wszystkie dzieci w "Moim Domu" powinny były już spać. ,
- No to dobranoc - powiedziała wychowawczyni - miłych snów.
- Brrrranoc - zamruczała druga grupa, więc można już było wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Oczywiście, za tymi drzwiami od razu wybuchł gwar i pani Krysia, jak zwykle, pomyślała, że trzeba by wrócić i obrugać całe towarzystwo. I jak zwykle nie zrobiła tego. Doskonale wiedziała, że te rozmowy po zgaszeniu światła są może najważniejszą chwilą w ciągu dnia. Że właśnie wtedy omawia się najistotniejsze sprawy, że o tej porze można spokojnie zwierzyć się przyjacielowi albo nawet popłakać sobie z kocem na głowie.
"Oby się tylko nie pobili" - zatroszczyła się pani Krysia i postała jeszcze chwileczkę przy drzwiach. Ale nie, żaden dźwięk nie nasuwał takich podejrzeń. "Za pół godziny jeszcze raz zajrzę - postanowiła i poszła do swojego pokoju. - Wtedy muszę już ich uspokoić".
Na sali rzeczywiście wrzało. Antek z Sebastianem kłócili się o wynik jutrzejszego meczu, Karol z Edkiem snuli bezsensowne, czego byli w zupełności świadomi, plany ucieczki. Marek opowiadał grupce zasłuchanych kolegów o wizycie u swojej rodzonej, najrodzeńszej matki.
5
- I wiecie, ona mi przyrzekła, że niedługo mnie stąd zabierze - mówił z przejęciem.
- Za każdym razem ci to obiecuje - zakpił Lutek -i figusa.
- Bo nie ma mieszkania. Ale teraz kręci się koło niej taki facet, co ma trzy pokoje i mieszka sam ze starą matką, i mama powiedziała, że jakby coś z tego wyszło, to...
- A już! - zaśmiał się Lutek. - Facio nie ma nic do roboty, tylko żenić się z twoją starą, a jakby nawet, to jeszcze brać ciebie. A jakby i chciał, to jego matka już mu to wybije z głowy.
- Ta jego matka jest podobno bardzo miła i wie o mnie, i...
- A idźże, kretynie - warknął Lutek - wierzysz w byle co. Lepiej na to nie licz, bo potem znowu będzie tak jak wtedy, kiedy matka już cię chciała brać, a potem się okazało, że ten gość wyrzucił ją z chałupy, a z tobą psycholoż-ka ledwo sobie dała radę.
- Anie, bo...
Grzegorz przestał tego słuchać, bo mu się aż coś robiło. Matka Marka, która w przeciwieństwie do wielu innych matek prawie co tydzień odwiedzała syna, ciągle dawała się nabierać różnym wrednym typom i wierzyła, że lada chwila ułoży sobie życie i zabierze Marka do siebie. Chciała tego, z całego serca marzyła, aby być razem z synem. Niestety, nigdy jakoś z jej planów nic nie wychodziło i jego mama ciągle mieszkała kątem u ciotki w jednym pokoju z trzema innymi dziewczynami, które absolutnie nie godziły się na Marka. Tak działo się już od kilku lat i Marek każde rozczarowanie przeżywał bardzo ciężko, co okropnie denerwowało Grzegorza.
"Powinien i tak być szczęśliwy - myślał - że w ogóle
6
ma matkę, i to taką, która go kocha. Nie zabiera go, to nie zabiera, ale przychodzi. A ja..."
Grześ uważał, że takiemu dużemu chłopakowi nie wypada płakać, więc z całej siły ściskał pięści i starał się myśleć o czym innym. Starał się, ale nad myślami trudno zapanować.
"A ja... O mnie nikt się nie troszczy, nikt mnie nie kocha, sam nawet nie wiem, kim jestem. Pewnie wcale'nie nazywam się Grzegorz... I urodziłem się też nie wtedy, kiedy mam urodziny, tę datę wpisali mi na chybił-trafił. Tak chciałbym wiedzieć, skąd znalazłem się samiutki na plaży w białych majteczkach z czerwonym szlaczkiem. Kto zostawia samo dziecko tuż nad morzem?!"
Historia Grzesia była rzeczywiście zagadkowa i parę lat temu pisało o niej wiele gazet. Kiedy oddano maleńkiego chłopczyka do domu dziecka, jakiś mądry człowiek dołączył do jego papierów także wycinki z prasy.
MAŁE DZIECKO ZNALEZIONO NA PLAŻY W SOPOCIE - brzmiał tytuł jednego artykułu. POSZUKIWANIA KREWNYCH TRWAJĄ - pisała inna gazeta. OBOK MOLA WYŁOWIONO CIAŁO KOBIETY! CZY JEST NIĄ MATKA ZNALEZIONEGO DZIECKA?
Obok tej wiadomości wydrukowano portreciki dziecka i kobiety. Wtedy wszystkim się zdawało, że lada chwila znajdą się jacyś krewni chłopczyka. Niestety, nikt się nie zgłosił, zupełnie jakby i kobieta, i dziecko nie mieli nikogo na świecie, jakby nikogo nie obchodzili. Tajemnica pozostała nie rozwiązana, a dzieckiem, może niespełna rocznym, zaopiekowało się państwo. Grzegorz nie miał absolutnie żadnej rodziny. Chociaż bardzo lubił i panią Krystynę, i najmilszą kucharkę na świecie, panią Jadwigę,
7
i pana dyrektora, i pana Złotą Rączkę (który jakoś się chyba nazywał, ale wszyscy go nazywali Rączką), i w ogóle cały personel w domu dziecka, z wyjątkiem pani sekretarki Teresy - to tęsknił przeokropnie za kimś tylko swoim, za jakąś chociażby ciotką, za wujkiem, za kuzynem. O matce, ojcu czy babci nawet nie marzył. Ta kobieta, która utonęła, mogła być jego matką, a mogła nią nie być. "Nikt mnie nigdy nie znajdzie - myślał, zakryty aż po głowę kocem - nikt mnie nie pokocha. Jestem zupełnie sam, a ten cały dupek, ten Marek, powinien być szczęśliwy jak nie wiem kto, a nie przechodzić ZA-ŁA-MA-NIA, tak żeby psycholożka o mało przez niego nie oszalała..."
- Te, Grzesiek, wyłaź spod kołdry, bo się udusisz - szarpnął kocem Piotrek. - Dasz ściągnąć matematykę? Bo zapomniałem, kurczę, odrobić i matematyczka znowu wsadzi mi pałę.
Grzegorz wystawił jasną głowę spod poduszki.
- Czego mnie budzisz - warknął - pewnie, że ci dam.
- No i fajnie - odetchnął Piotrek - a polski?
- Może być.
- A rysunki?
- Na łeb ci się rzuciło? Jak chcesz odwalać rysunki?!
- Bo nie mam pomysłu, a pani kazała narysować sen.
- To narysuj byle co. Sen może być, jaki chcesz.
- Ale mnie się śniło, że chcę do kibla.
- O rany, zawsze ci się to śni? Narysuj motyla.
- Żaden motyl mi się nie śnił.
- A kto to sprawdzi?
- No rzeczywiście. Ty masz łeb! To co, narysujesz mi tego motyla?
8
\
- Aaaale, sam sobie narysuj.
- Ty to jesteś... - mruknął z pretensją Piotrek. - Przecież wiesz, że nie umiem rysować.
- E tam, po prostu ci się nie chce.
- A jak nawet, to mógłbyś...
- A może mnie się też nie chce? Ty myślisz, że... Grzegorz nie dokończył, bo do sypialni znowu weszła
pani Krystyna. Rozmowy od razu umilkły.
- Śpicie? - zapytała cicho wychowawczyni.
- Taaaak! - odpowiedziało kilka głosów.
- To dobrze. Bo jak usłyszę, że ktoś jeszcze gada, to zrobię szlaban na telewizję, na cały jutrzejszy wieczór!
- Ale, pszę pani, jutro jest mecz! - wrzasnął przerażony Sebastian.
- No to śpijcie - zakończyła rozmowę pani Krystyna, a potem jeszcze przeszła wzdłuż rzędu łóżek i otulała kocami każdego chłopca. Grześ, jak zwykle, bardzo chciał, żeby pani postała przy nim dłużej niż przy innych, ale nie. Otuliła go tak samo i tak samo pogładziła po głowie.
"Do kitu z taką czułością" - pomyślał Grześ. Właściwie pomyślał trochę inaczej, ale po co używać brzydkich słów.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pani Elżbieta straciła wszelką nadzieję.
- On powiedział - wypłakiwała się na ramieniu męża - on powiedział, że nigdy nie będę miała dziecka. NIGDY... Że musiałby stać się cud...
- No, trudno - pocieszał ją mąż - tylu ludzi nie ma dzieci i świetnie sobie radzą. Za to pomyśl, żadnych pieluszek, żadnego wrzasku...
9
- Ale...
- Możemy robić, co chcemy. Nie płacz. Ja nawet nie lubię niemowląt. W ogóle nie lubię małych dzieci, więc może i dobrze się stało.
- Jak możesz - rozpłakała się jeszcze głośniej Elżbieta - przecież małe dzieci rosną! Nie chciałbyś mieć takiego dużego syna? Albo córki?
- Jakbyś nawet była zupełnie zdrowa, to nie urodziłabyś od razu dziewięcioletniego syna.
- Ale by urósł...
- Daj już spokój - powiedział z pewnym zniecierpliwieniem Łukasz. - Jest, jak jest. Trzeba się z tym pogodzić, i tyle. Masz siostrzeńców, i to ci musi wystarczyć.
- Los był zawsze dla mnie taki podły - nie przestawała płakać Elżbieta - popatrz, rodzona siostra, a ma troje dzieci! I jakie ładne! I mama też ją bardziej kochała!
- Oszalałaś! - stwierdził z niesmakiem Łukasz. - Mama za tobą świata nie widzi!
- Ale za Zośką bardziej.
- Nic podobnego, zachowujesz się jak dziecko.
Na słowo "dziecko" Elżbieta znowu zaniosła się płaczem.
- Dziecko by mnie kochało! A tak, to...
- A tak, to ja cię kocham.
To było bardzo miłe, ale nie ukoiło żalów. Mijały dnie, mijały tygodnie, a Elżbieta ciągle popłakiwała po kątach. Aż pewnego dnia jej przyjaciółka, z którą właśnie piła kawę w "Serduszku", zapytała:
- A myśleliście kiedyś o adopcji? Moglibyście wziąć jakieś osierocone, samotne dziecko i stworzyć mu dom.
Elżbieta spojrzała spłoszonym wzrokiem na koleżankę.
10
- Przychodziło mi to do głowy, ale... Bo ja wiem? Co z tego dziecka wyrośnie?
- Co z własnego wyrośnie, też się nie wie.
- Ale Łukasz nie lubi maluchów, nawet własnego by nie lubił, a cudze?
- To weźcie większe, odchowane.
- A jak będzie niedobre?
- Dlaczego? W domu dziecka dowiesz się, jakie jest.
- Bo ja wiem?
Elżbieta zastanawiała się przez parę dni, i dopiero potem zdecydowała się naradzić z mężem.
- Chyba oszalałaś - odpowiedział Łukasz. - Cudze dziecko?
- Jak je weźmiemy, to będzie nasze.
- Mowy nie ma - zakończył mąż, a przynajmniej myślał, że zakończył. Bo Elżbieta wciągnęła w sprawę i swoją, i jego matkę, siostrę, szwagra i przyjaciółkę. Szczególnie mama Elżbiety, która bardzo przeżywała zmartwienie córki, poparła jej projekt.
- Łukasz, zgódź się - namawiała - znam dwa przypadki adopcji. To są wspaniałe rodziny, wierz mi.
- Mama da spokój - bronił się zięć - zawracanie głowy. Obcy dzieciak... Ja nie mam smykałki pedagogicznej.
- A jakbyś miał swoje?
- To zupełnie co innego.
- Na początku. A później ją pokochasz jak własną.
- Dlaczego "ją"?
- Bo myślałam, że chcesz dziewczynkę.
- W życiu! Jak już, to tylko chłopaka.
- To co, zgadzasz się? - szybko wtrąciła Elżbieta.
- Nigdy tego nie powiedziałem!
11
Takie rozmowy toczyły się przez parę tygodni, aż pewnego dnia zapłakana Elżbieta oświadczyła: *
- Ja się zabiję! Zobaczysz.
- Nie bredź - nie przejął się Łukasz i poszedł do pracy. A kiedy wrócił, zastał w domu teściową, lekarza i pielęgniarkę. Jego żona leżała w łóżku, blada i smutna.
- Widzisz, do czego doprowadziłeś swoim oślim uporem - rzuciła się na niego matka żony. - Elusia o mało się nie zabiła!
- Boże drogi! - przestraszył się Łukasz. - Co się stało?!
- Nic takiego - uspokoił go lekarz. - Wzięła parę proszków.
- Jakich?!
- Nasennych!
- Ile?!
- Nie wiem ile - wyszeptała słabym głosem Elżbieta. - Tyle, ile było na kartoniku.
- Jeszcze zdążyła do mnie zadzwonić - płakała teściowa Łukasza. - Wezwałam lekarza, a potem pielęgniarkę. Boże! Panie doktorze, co robić?
- Nic nie robić, wieczorem pacjentka może wstać - powiedział lekarz i miał jakby trochę rozbawioną minę. -Pani obecność chyba nie będzie tu konieczna - zwrócił się do pielęgniarki.
Gdy tylko doktor pożegnał się i poszedł, teściowa zapytała:
- To co, teraz chyba zgodzisz się na adopcję? Łukasz ciężko westchnął i poddał się.
- No dobrze. Już dobrze... Tylko żadne tam niemowlę. Chłopiec. Może mieć dziewięć do jedenastu lat. Blondyn, żeby był trochę podobny do mnie. Zdolny i grzeczny. I żeby się nie nazywał jakoś brzydko.
12
- Przy adopcji można zmienić imię - wyszeptała Elżbieta. - Dziękuję, Łukaszku. Zobaczysz, całe życie nam się odmieni.
- Tego się właśnie, obawiam - mruknął mąż i pocałował żonę w czubek głowy. - A ty żebyś mi więcej takich numerów nie wykręcała.
- Nie będę - przyrzekła Elżbieta.
I od tego dnia państwo Marewiczowie rozpoczęli starania o adopcję. A że spełniali wszystkie wymagane warunki i, co nie zdarza się często, chcieli wziąć starsze dziecko, formalności nie trwały zbyt długo. Już po paru miesiącach zjawili się na progu domu dziecka o nazwie "Mój Dom".
Pani Elżbieta drżała ze zdenerwowania, jej mąż też był bardzo niespokojny. Dyrektor wyszedł zza biurka i uśmiechnął się.
- Zaraz zawołam Grzesia - powiedział. - Już państwo wszystko o nim wiedzą?
- No, nie jest tego wiele - pokręcił głową pan Łukasz.
- Przyznam, że wolałbym znać dane jego rodziców. Bo tak, to nic nie wiadomo...
- Ale przecież państwo akceptowali...
- Z zastrzeżeniami, z zastrzeżeniami. Musimy przecież poznać chłopca.
- No oczywiście. Czy chcecie mu powiedzieć?
- Ależ Boże broń! - przestraszył się przyszły ojciec.
- Musimy go poznać, a może za tydzień... Musimy pomyśleć.
- To ja może też na razie nie zdradzę chłopcu, o co chodzi. Po co wzbudzać w nim jakieś nadzieje. Powiem... zaraz... że jesteście z fundacji, że może jakieś stypendium. Aha, on bardzo ładnie rysuje, więc może powiem, że chce-
13
4
??? zafundować jakieś plenery... kolonie... o, kolonie. Jak się to rozmyje, to nie będzie nieszczęścia. Kolonie dla dzieci uzdolnionych plastycznie!
- Nie mamy zamiaru fundować żadnych kolonii - przestraszyła się pani Elżbieta.
- Uspokój się, pan dyrektor tak tylko powie, żeby wytłumaczyć nasze zainteresowanie chłopcem.
- No tak, już zgłupiałam z tego wszystkiego - westchnęła pani Elżbieta.
- To co, wołać Grzesia?
Państwo Marewiczowie z bijącym sercem patrzyli na drzwi. Po kilku minutach, które dłużyły im się jak godziny, do gabinetu wszedł dyrektor z jasnowłosym, trochę ponurym chłopcem.
- Dzień dobry - powiedział grzecznie chłopak.
- To jest właśnie Grzegorz - przedstawił go pan dyrektor - a to są państwo Marewiczowie. Prowadzą kolonie dla dzieci uzdolnionych plastycznie.
Chłopiec spojrzał na dyrektora. Uśmiechnął się z ironią i jakby trochę wzruszył ramionami.
- Tak, słucham?
- No... opowiedz państwu coś o sobie.
- O moich zdolnościach plastycznych?
- To też.
- Nie wiem, co mam mówić. - Grzegorz przyjrzał się bardzo uważnie najpierw pani Eli, a potem panu Łukaszowi. - A nie jestem za dorosły na te... kolonie?
- Nie - szepnęła zdławionym głosem przyszła matka - jesteś... tego... w sam raz. Prawda, Łukasz?
- A bo ja... no tak, wiek masz odpowiedni. A jak się uczysz?
14
- Przeważnie na czwórki.
- A dlaczego nie na piątki albo na szóstki?
- Nie wiem. Z rysunków mam szóstkę, a to przecież najważniejsze.
- Dlaczego?! - zdziwiła się pani Elżbieta, której w tej chwili wyleciała z głowy bajka o koloniach. - Polski jest chyba też ważny. Lubisz czytać?
- Zależy co.
- On bardzo lubi czytać - wtrącił dyrektor. - Już nawet przeczytał lekturę z następnej klacy i Sienkiewicza czyta, i...
- A matematyka? - chciał się dowiedzieć pan Łukasz.
- Mam trójkę plus.
- Dlaczego?
15
- Bo nawaliłem klasówkę.
- Dlaczego? Trzeba się uczyć, bo potem...
- Daj spokój - przerwała pani Elżbieta - każdemu się zdarza. A co on ma z ręką? Jakiś liszaj czy co? Może to, nie daj Boże, choroba skórna?!
Pan Łukasz nachylił się nad ręką Grzesia i ujął ją dużo powyżej tego czegoś.
- Rzeczywiście, bo jakby...
- Oparzył się - powiedział jakimś dziwnym głosem dyrektor. - Chciał pomóc naszej kucharce roznosić kubki z kakao i jeden wylał sobie na rękę.
- A, to dobrze - powiedziała, ku zdziwieniu Grzesia, pani Elżbieta.
- No, Grzesiu, wracaj do kolegów - uśmiechnął się dyrektor - a my tu trochę porozmawiamy.
- O tym... wyjeździe na te... kolonie? - zapytał z drwiącym uśmieszkiem Grześ, który już niejedno widział i niejedno wiedział. I nie czekając na odpowiedź, wyszedł z gabinetu.
- No i co? Mądry chłopak? Obawiam się, że aż za mądry. Chyba nie dał się nabrać na te tam kolonie. Szkoda, teraz będzie w ciągłym stresie...
Pan Łukasz spojrzał ze zdziwieniem na zmartwionego dyrektora.
- Pan chyba przesadza. To przecież dziecko, co on tam wie.
- Zresztą nie ma powodu do zmartwienia, przeciwnie - dodała pani Elżbieta. - Mnie się podobał i...
- Kochanie, omówimy to potem. Do widzenia, panie dyrektorze. W każdym wypadku odezwiemy się w ciągu tygodnia. Ale to na ręce to na pewno oparzenie? Nie żadna choroba? Ręczy pan?
16
- Ręczę, na pewno - odpowiedział dyrektor. - Ale nie mogę państwu zagwarantować, że Grześ nigdy na nic nie zachoruje - dodał.
- No wie pan - obraził się pan Łukasz - ja przecież nie dlatego... zresztą, nieważne. Eluniu, idziemy.
I za przyszłymi rodzicami Grzesia zamknęły się drzwi.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Ty, czego od ciebie chciał Uszatek? - zaczepił Grzegorza Piotrek, który przez cały czas pobytu kolegi w gabinecie stał pod drzwiami i okropnie się denerwował. Przecież dzieci niezbyt często były wzywane na dywanik, a o ile Piotrkowi było wiadomo, przyjaciel niczego specjalnego ostatnio nie przeskrobał.
- E tam - powiedział niby niedbałym tonem Grzegorz, ale głos miał jakiś drżący - w sprawie kolonii mnie wezwał. Dla dzieci uzdolnionych plastycznie.
- No, to przecież fajnie, dlaczego masz taką minę?
- Bo to był pic na wodę, fotomontaż. Nie wierzę w żadne kolonie. Takie numery, rozumiesz, to nie ze mną.
- Coś ty?!
-• Toś ty. Tam była jeszcze dwójka... jeszcze dwoje dorosłych.
- No i co?
- No i to, że oglądali mnie ze wszystkich stron. Sam wiesz, jak to jest. Michasię z pierwszej grupy też tak oglądali, no może nie tak, ale oglądali. Uszatek wtedy powiedział, że to jacyś ludzie ze szkoły baletowej, naumyślnie, żeby sobie nie robiła smaku, a potem oni ją zabrali. Adoptowali. Dotarło?
2 - Grzesiek, Ewa i złodzieje
17
Piotrek zmartwiał. W domu dziecka miał niewielu przyjaciół, a najlepszym z nich był Grzegorz. Chłopcy razem się uczyli, razem planowali przyszłość, razem siedzieli w szkolnej ławce, to znaczy, przy szkolnym stoliku. Gdy w szkole na loterii Grzegorz wygrał ogromną czekoladę, to podzielił się z Piotrkiem, a kiedy Piotrkowi ciocia przywoziła paczkę, to dzielili się sprawiedliwie pół na pół. Nawet tę parę śmiesznych rękawiczek z nadrukowanym Batmanem też nosili na spółkę - Grzegorz prawą, a Piotrek lewą. Na tych drugich dłoniach mieli normalne rękawiczki i ręce chowali w kieszeniach, żeby było widać te fajniejsze, z Batmanem. A teraz mieliby Grześka zabrać? Piotrek stał, nic nie mówił, aż w końcu przeszło mu przez głowę: "Świnia jestem. Grześkowi nareszcie szykuje się rodzina, a ja mu zazdroszczę". Zebrał się więc w sobie i, jednak bez entuzjazmu, wykrztusił:
- No, to tego... gratuluję.
- Daj spokój. Po pierwsze, oni jeszcze się nie zdecydowali. A po drugie, to...
- No?
18
- ? tam. Sam nie wiem.
- Nie podobali ci się?
- Przecież ich nie znam - powiedział Grzegorz i pomyślał: "No właśnie, wcale ich nie znam, nie powinienem tak od razu uważać, że... Ta pani nawet ładnie się uśmiechała, a ten pan jest taki, no, taki... nie wygląda na starego. Może jest wysportowany? A ta pani zrobiła taki ruch, jakby chciała mnie pogłaskać po głowie. Nie lubię, jak ktoś mnie dotyka, ale boja wiem... Może by na dobranoc mnie głaskała? Więc nie powinienem tak od razu się wkurzać, przecież nic takiego... A to oparzenie... może się po prostu zatroszczyli, a Uszatek od razu na nich naskoczył. Łatwo się wkurzyć i myśleć, że ten facet to palant, a ona lalu-nia, a może tak wcale nie jest? Powiem, że nie pojadę, i może już nigdy nikt się nie znajdzie, kto by mnie chciał... To i tak cud, że w ogóle ktoś tu przylazł, oni wszyscy chcą maluchy, a nie takie konie jak ja. Powiem "nie" i stracę ostatnią szansę. Zresztą, o czym tu myśleć, wcale nie wiem, czy oni się jeszcze zjawią, może im się nie spodobałem, taki piękny to znowu nie jestem. Tyle że ona ma takie jasne włosy jak ja, a on takie same niebieskie oczy jak moje, a tacy to lubią, żeby dzieciak był podobny, dlatego nikt nie wziął Basi. A ona jest najfajniejsza z całego domu, tylko że jej mama albo tatuś mieli czarną skórę... A może - przemknęło chłopcu przez myśl - a może jednak naprawdę chodzi o kolonie?!".
Takiej dodatkowej niepewności Grzegorz nie mógł już wytrzymać, zostawił więc osowiałego Piotrka na korytarzu i ruszył z powrotem do gabinetu. Dyrektor akurat nic nie robił, siedział i patrzył w okno.
- Grześ? No, co ci leży na sercu? - zapytał, chociaż doskonale wiedział, o co chłopcu chodzi.
19
- To nie żadne kolonie, prawda?
- Prawda - poddał się pedagog.
- Oni chcą mnie adoptować?
- Synu, nie rozpędzaj się. Oni jeszcze sami nie wiedzą.
- Ale po to przyszli?
- Niby tak.
- A jakby się zdecydowali... no, jakby mnie chcieli, to co pan radzi?
- Mój drogi, im to bym poradził, żeby cię natychmiast zabrali. Mieliby wspaniałego syna.
- Ojej, naprawdę pan tak myśli? - ucieszył się Grzegorz. - A te potłuczone kubki? Rozlane kakao? A ten kawał, cośmy zrobili panu na prima aprilis? A dwie dwójki z biologii?
- liii tam - machnął ręką dyrektor - głupstwa. Nie liczą się.
- To dlaczego pani Krystyna na mnie krzyczała?
- A ty co byś na jej miejscu zrobił?
- No dobrze - wrócił do tematu już trochę uspokojony chłopiec - ale mnie co by pan poradził? Iść do nich?
Dyrektor znowu spojrzał w okno. Taka decyzja była za ciężka dla jedenastoletniego chłopca. Zupełnie zmieniała jego życie, zmieniała w tym życiu absolutnie wszystko. Dyrektor nagle uświadomił sobie, że Grześ nigdy nawet nie był w zwykłym, prywatnym mieszkaniu, że nigdy nie jechał zwyczajnym pociągiem, że do nikogo nie powiedział nie tylko "mamo" czy "tatusiu", ale nawet "ciociu". A teraz to wszystko miało się zmienić w jednej chwili. Wraz z przybranymi rodzicami chłopiec zyska i dalszą rodzinę, babcie, ciotki, dziadków, cioteczne rodzeństwo. Szkoda to wszystko odrzucić, nie mówiąc już o warun-
20
kach materialnych. Domu dziecka nie stać było na wiele rzeczy, kto wie, czy Grześ mógłby pojechać do Warszawy na przykład studiować w Akademii Sztuk Pięknych. To kosztuje. A państwo Marewiczowie byli zamożni. "Ja ich przecież nie znam - myślał dyrektor, patrząc na wychowanka. - Może to są pozory, może on wcale nie jest taki zimny, a ona taka przesadna. Byli speszeni, zdenerwowani..."
- Wiesz co - odezwał się w końcu - potraktujemy twój wyjazd jak wizytę. Właściwie nie powinienem się na to zgoUzić, ale... Prosiłem o zgodę moich szefów. Uważam, że jesteś już duży i masz prawo na przykład nie zgodzić się u nich być.
- No właśnie, a jak potem ja nie zechcę?
- To wrócisz do domu.
- Ale... może być tak... no, że ja będę chciał, ale oni mnie... tego... nie polubią?
To była okropna myśl. Dyrektor nie bardzo wiedział, jak sobie z czymś takim poradzić, tym bardziej, że znał niejedną taką sprawę i wiedział, że takie rzeczy się zdarzają. W porę przypomniał sobie jednak Michalinę.
- Dlaczego od razu myśleć o najgorszym, Grzesiu. Wątpię, czy znajdą się ludzie, którzy by cię nie polubili. Pamiętasz Michasię? Nowi rodzice tak ją pokochali, że już chyba nikt nie pamięta, że urodziła ją inna matka. Mam wrażenie, że kochają ją nawet bardziej niż Stasię i Kasię.
- Kogo?
- A bo ty nie wiesz, że jej mama pół roku temu urodziła bliźnięta. Michasia o tym pisała pani Maniusi. Strasznie kocha te siostrzyczki. Widzisz, jak jej się dobrze ułożyło.
21
- No, ja wiem, Darka też jego nowi rodzice kochają. Ale przecież może się zdarzyć, że ci państwo Marewiczowie... oni są tacy...
- Jacy?
- A bo ja wiem...
Dyrektor podszedł do Grzegorza i mimo jego lekkiego oporu mocno go przytulił.
- Jesteś mądrym chłopcem, Grzesiu. Co tu ukrywać, zdarza się, że z adopcji nic nie wychodzi, ale to bardzo rzadki wypadek. Jednak musisz się z tym liczyć, i koniec. Pamiętaj, że masz tu swój dom, i jakby co... Ale tak się na pewno nie stanie, po co się z góry martwić? Idź teraz i postaraj się o tym wszystkim nie myśleć.
Grześ delikatnie wysunął się z objęć dyrektora.
- Dobrze, postaram się - powiedział i wyszedł. Po drodze do drzwi przeszło mu przez głowę: "Łatwo tak radzić! Gadanie!". I nie wiedział, że patrząc na jego plecy, dyrektor mówił do siebie: "Głupie gadanie! Łatwo mi radzić. To przecież niemożliwe, żeby chłopak o tym nie myślał...".
22
' ROZDZIAŁ CZWARTY
Mijały dni, minęły prawie dwa tygodnie, a państwo Marewiczowie nie dawali znaku życia. Grzegorz doszedł do wniosku, że albo zrezygnowali w ogóle z adopcji, albo z niego, i postanowił przestać bez przerwy o tym myśleć, rozważać wszystkie "za" i "przeciw". Tym łatwiej było mu to zrobić, że w domu dziecka akurat wiele się działo. No więc, przede wszystkim, pewnego dnia po Basię przyszedł bardzo wysoki, bardzo barczysty i bardzo czarny pan. Właściwie nie przyszedł, tylko wbiegł i już od progu zaczął krzyczeć:
- Z dyrektorem! Proszę mi tu dać dyrektora! Przetrzymujecie moje dziecko! Skandal! Ja tego nie...
Do holu wbiegł nie tylko dyrektor, ale pani Krysia, wychowawczyni grupy dziewcząt, pani Maniusia, pan Złota Rączka ze śrubokrętem w dłoni i, co gorsze, pani Jadzia, która zostawiła z tego wszystkiego mleko na ogniu, wobec czego na śniadanie wszyscy pili potem herbatę, a zupy mlecznej, ku radości Grzesia, w ogóle nie było.
- Co się stało???
- Oddajcie mi dziecko! Granda! Skandal! Nikt mnie nie pytał, czy...
- Panie - usiłował uspokoić rozjuszonego ojca dyrektor - panie, spokojnie. Niech pan się nie denerwuje. O co chodzi?
- O Basię chodzi!
- O jaką Basię? - zapytała trochę nieprzytomnie pani Maniusia, bo przecież wystarczyło spojrzeć na tego pana. Żadne inne dziecko do niego nie pasowało.
- O jaką?! O Basię Włodarczyk, o taką!
23
- To jest pana córka?
- A czyja, może pana?!
- Spokojnie - poprosił jeszcze raz dyrektor. - To dlaczego pan się przez sześć lat nie zgłaszał?
- Bo nie wiedziałem! Studiowałem tu medycynę, miałem narzeczoną, ale jej rodzice... no, namówili ją, żeby ze mną zerwała.
- Dlaczego? - zapytała pani Maniusia, która czasem była bardziej naiwna niż jej wychowanki.
- Jak to "dlaczego"? Bo jestem czarny, dlatego!
- No to co?
- Niech pani mnie przestanie wypytywać, OK? No więc wróciłem do domu bez niej. Nawet nie wiedziałem, że dziecko ma się urodzić. A ta idiotka po urodzeniu oddała dziecko do adopcji i powiedziała, że nie wie, gdzie jest ojciec, i w ogóle. Teraz przyjechałem tu na kongres kardiologów i spotkałem przyjaciółkę mojej byłej narzeczonej, a ta mi opowiada, że Basia jest w tym domu dziecka, a jej matka nawet tu nie przychodzi i zrzekła się praw. Pobiegłem do sądu... no, co ja będę opowiadał, formalnie już jest wszystko załatwione. Oddajcie mi dziecko, bo mnie zaraz szlag trafi, OK?
- Ale pan świetnie mówi po polsku!
- Przecież kilka lat tu studiowałem. Gdzie Basia?!
Pani Maniusia pobiegła po Basię, a razem z nią przyszły prawie wszystkie dzieci. W małym holu już nie było czym oddychać. Basia, czerwona i zmieszana, spojrzała z dołu na ogromnego mężczyznę. Lekarz schylił się i podniósł córeczkę do góry.
- Cześć - powiedział, tym razem bardzo cicho. - Witaj, córeczko.
24
- Ty jesteś... ty jesteś moim tatą?
- A nie widać?
Czworo czarnych oczu wpatrywało się w siebie.
- Nie wiem... A jak ty się nazywasz?
Pan doktor w ogóle nie mógł mówić. Czuł, że za chwilę, w obecności całego domu dziecka, rozpłacze się jak niemowlak. Dyrektor szybko zaproponował:
- To może chodźmy do mojego gabinetu.
Basia z ojcem zamknęli za sobą drzwi, reszta dzieci się rozeszła, w holu zostały pani Jadzia z panią Maniusia. Obie kobiety obejmowały się i płakały rzewnymi łzami.
- No i widzi pani, jak to nic nie wiadomo. Co by to było, gdyby Basię ktoś zaadoptował? Tragedia!
- Taki porządny facet, ten ojciec. Pewnie zabierze Basię do siebie.
- Na pewno.
Obie panie miały rację. Minęło jeszcze kilka dni, wszystkie formalności związane z wyjazdem zostały załatwione, Basia miała już nowe nazwisko i paszport. Pan dyrektor postanowił u*rządzić bal pożegnalny.
- Rzadko się zdarza - powiedział - żeby któreś z naszych dzieci wyjeżdżało za granicę, i to jeszcze tak daleko. No i akurat zostało trochę pieniędzy... Zapraszam wszystkich w sobotę po obiedzie na bal.
Dzieci zawyły z radości. W tym wypadku prawie nikt nie zazdrościł Basi, sytuacja była jedyna w swoim rodzaju, nikogo innego w tym domu dziecka nic takiego nie mogło spotkać. O czymś takim, owszem, można było sobie pomarzyć, ale przecież nie na serio. Poza tym Basię wszyscy lubili i naprawdę życzyli jej wszystkiego najlepszego. Tylko pani Maniusia była trochę niespokojna. 1|V^ 5] \^_?>/ 25
- Mój Boże - mówiła -jak to dziecko się tam przystosuje? Nawet języka nie zna...
- Ojciec ją nauczy.
- Wszystko jest inne. Gorący klimat...
- Poradzi sobie - powiedziała pani Jadwiga. - Za to będzie miała prawdziwego ojca.
- I matkę - dodał dyrektor, który akurat wszedł do kuchni.
- Jak to? Ta idiotka się zdecydowała, żeby...
- Jakby nie była idiotką, toby nie było sprawy. Ale ojciec Basi jest żonaty. I ma dwuletniego synka. Ta żona strasznie chciała mieć córeczkę i czeka na Basię jak nie wiem co. Babcie też tam są. W ogóle wielka rodzina.
- No, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
- Też tak sądzę - powiedział dyrektor i poszedł do stołówki przerobionej na salę balową. Dzieci właśnie śpiewały piosenkę, której uczył ich ojciec Basi, przygrywając sobie na gitarze, a w kącie Grzesiek wypełniał mały notesik nazwiskami kolegów i koleżanek. Miał zamiar dać notes Basi, żeby nie zapomniała o przyjaciołach i żeby pisała listy.
- Ale kiedy ja nie umiem pisać - zmartwiła się dziewczynka.
- To podyktujesz ojcu. Chyba to dla ciebie zrobi?
- Tata wszystko dla mnie zrobi, a wczoraj to nawet stanął dla mnie na głowie! - pochwaliła się Basia i Piotrek zaczął się tak śmiać, że zaraził tym śmiechem całą grupkę dzieci spod okna.
- Cicho! - wrzasnął Sebastian. - Nie widzicie, że my tu śpiewamy?
- Nie widzimy, tylko słyszymy - odpowiedział, śmie-
26
jąc się, Grześ. Ale w tej chwili weszła do stołówki pani Krysia i tak spojrzała na chłopca, że śmiech zamarł mu na ustach.
- Grzegorz - powiedziała - państwo Marewiczowie przyszli. Chcą z tobą porozmawiać.
- Jak to?
- No, zwyczajnie. Chodźmy do gabinetu.
- Ale Usza... ale pan dyrektor przed chwilą tu był...
- Już jest u siebie. Nieważne. No, chodź.
- Ale ja jestem przebrany za Batmana...
- Grzesiu, to nie ma znaczenia, bardzo ci w tym do twarzy. No, pośpiesz się.
- Oni się przecież tyle czasu nie odzywali. Już myślałem...
- Ja też myślałam. Widocznie źle. Grzesiu, proszę cię... Zdejmij tylko tę maskę.
Grzesiek nie mógł się zorientować we własnych uczuciach. Cieszył się czy martwił? Chciał iść do tych ludzi czy nie? Wolał zostać w "Moim Domu" czy zaryzykować i odejść stąd? Co miał powiedzieć, kiedy ich zobaczy? Nie wiedział. Wiedział tylko, że jest bardzo, ale to bardzo zdenerwowany. I z bijącym sercem otworzył drzwi do gabinetu. "Może się uda - myślał - przecież Michalinie się udało. Więc może i mnie..."
ROZDZIAŁ PIĄTY
A w korytarzu, w otwartych drzwiach sali numer trzy, stała Ewa. Serce jej biło wcale nie mniej niż Grzegorzowi, miała łzy w oczach i zaciśnięte pięści. Nikt, oczywiście z wyjątkiem Marioli, nie wiedział, że Ewa... Jednym sło-
27
wem, Ewa kochała się w Grzegorzu. Takich niebieskich oczu, takich złotych włosów nie miał nikt w całym domu, a prawdopodobnie na całym świecie. W świetlicy na dolnej półce stały książki z bajkami, właściwie nadawały się dla maluchów, ale Ewa doskonale zapamiętała jedną z ilustracji - nad Królewną Śnieżką pochylał się cudowny królewicz, żeby ją pocałunkiem zbudzić ze snu. I właśnie on miał takie lśniące, jasne włosy i chyba nawet niebieskie oczy. Oczu na tym obrazku nie było widać, bo zasłaniały je długie, czarne rzęsy, a na dodatek grafik narysował tego królewicza raz z profilu, a raz malutkiego, bo jadącego na koniu. Ale Ewa była pewna, że miał oczy jak chabry czy bławatki. A może to w ogóle jedno i to samo? A poza tym Grześ był... był wspaniały.
Kiedyś, kiedy Ewa przewróciła się i wpadła w kałużę, dzieci się z niej śmiały, a Grzegorz wcale nie. Jeszcze pomógł jej się podnieść i zauważył, że rozbiła kolano. Zaprowadził ją do pokoju lekarskiego, czekał, aż pielęgniarka jej to kolano zabandażuje. A potem co dzień pytał, czy noga ją jeszcze boli.
Ewa nie była przyzwyczajona do takiej troskliwości. Od kiedy pamiętała, w domu tylko ją popychano i szturchano, a tata nazywał ją darmozjadem albo jeszcze o wiele gorzej. Gdyby nie macocha, to chyba ojciec by ją zatłukł. Matki Ewa w ogóle nie pamiętała. Miała rok, kiedy mama umarła. Przyrodni brat Ewy miał wtedy pięć lat, a bliźniaki po osiem. Ale tamci mieli więcej szczęścia, brat znalazł dom u swojej babci, bliźniaki zaadoptowało małżeństwo z Gdańska, a Ewa została w domu.
- Kto by cię chciał, pokrako - warczał na nią ojciec. - Kto by cię wziął z taką wredną gębą?!
28
A czy to była Ewy wina, że coś się stało z jej nosem, kiedy tata uderzył ją, gdy miała pół roczku? Pewnie, taki złamany kulfon nikomu urody nie dodaje. Ewa okropnie się tym gryzła, ale macocha wtedy powiedziała:
- Wstydziłbyś się, Zenek, sam dzieciakowi nos złamałeś, a teraz...
- Skąd wiesz?! - wrzasnął wściekły tata. - Widziałaś?! Jeszcze nawet wtedy mnie nie znałaś, głupoto jedna!
- Skąd? - roześmiała się jakimś złym śmiechem pani Weronka. - Skąd? Też pytanie! Wróble na dachu ćwierkają o draniu, który bije półroczne dziecko! Wszyscy wiedzą. Masz szczęście, że twoja żona nie wezwała wtedy policji!
Ewa stała w kącie przy szafie, którą tata w napadzie dobrego humoru nazywał "ścianą płaczu", i jak zwykle chlipała i pociągała nosem. Pani Weronka, ta macocha, pochyliła^się nad nią.
- Nie rycz - powiedziała, a jej oddech pachniał papierosami i wiśniówką - nie piszcz. Jak będzie kiedyś w domu dużo pieniędzy, to ci zrobimy operację plastyczną.
- Co? - nie zrozumiała Ewa.
- Taką operację, po której będziesz miała przepiękny kinol. Nawet ładniejszy od tego rodzonego. Robią tak teraz, naprawdę.
- Nie zawracaj bachorowi głowy - wtrącił tata. - Akurat nas stać na operacje! Już widzę te pieniądze, co nam z nieba spadają. - I ojciec, patrzcie no, ludzie, westchnął. A niedługo potem wzięli go i wsadzili do więzienia. Pani Weronka spakowała manatki.
- Przykro mi, Ewo - powiedziała - ale z twoim tatą nie chcę mieć więcej nic wspólnego. Nie obraź się, ale
29
to bandzior i złodziej, a ja, jaka jestem, taka jestem, ale cudzego nie ruszę. Pójdziesz do domu dziecka, będzie ci tam lepiej niż z tym całym draniem.
- Ale co tatuś zrobił? - płakała Ewa.
- No, jakby ci tu...
- Ja chcę wiedzieć!
- O rany, za co mnie Bóg karze... No, tata napadł na sklep i zabrał całą kasę. Dużo forsy, bo to był sklep z biżuterią.
- Z czym?
- O Jezu, no, z czym. Ze złotem, z kolczykami, bransoletkami i takimi tam. Ale go złapali, zaraz po tygodniu, nawet kraść nie umie.
- I za to tyle lat... tyle lat będzie siedział?
- Ewa, miej litość... myślisz, że mi przyjemnie ci o tym opowiadać?
- Kiedy proszę. Ja muszę wiedzieć!
- Ratujcie mnie, wszyscy święci... co ja ci mam powiedzieć?
- Prawdę.
- No dobra - zdecydowała się zdesperowana pani Weronka - więc tata już nie miał co robić, tylko wziął ze sobą nóż. I tym nożem pomacał strażnika.
- Pomacał?!
- Ojej... no, wsadził mu ten nóż pod żebra. A kiedy policja go dopadła, dźgnął tym samym nożem policjanta w ramię. No, jednym słowem, możesz się tatuśka przez kilkanaście najbliższych lat nie spodziewać...
I chociaż ojciec był dla Ewy niedobry, to jednak ona go żałowała i, co więcej, tęskniła za nim w tym domu dziecka. Czasami nawet pisał do niej z więzienia, a Ewa mu od-
30
pisywała. A od dnia, w którym dostała ten pamiętny list, tęskniła za ojcem jeszcze bardziej.
- Twój stary duperele z morelami wypisuje, a ty mu wierzysz - kpiła Mariola. - Tam to wszystko sobie wymyślił, za kratkami, żeby adwokat miał go jak bronić. A teraz tobie też piaskiem w oczy rzuca. A to jest figa prawda. Zapytaj, kogo chcesz, każdy ci to samo powie. Na wódkę potrzebował, a nie na takie coś. Daj sobie spokój, Ewita!
Może tak było, a może nie. Ewa postanowiła zapytać jeszcze kogoś, a tym kimś był oczywiście Grzegorz. Przeczytał list od taty, spojrzał na koleżankę i powiedział:
- A kto go tam wie. Może rzeczywiście pisze prawdę, może go całe życie gryzły wyrzuty sumienia przez ten twój nos. Jakby go nie złapali, to może zafundowałby ci tę operację. 7resztą, powiem ci szczerze, Ewa, że jak teraz urosłaś i w ogóle się zmieniłaś na starość, to tego nosa wcale nie widać. Pewnie, przepiękny nie jest, ale nie razi. Nos jak nos. Waldek ma nie złamany, a gorszy.
- Ty, zejdź ze mnie, bo w ucho! - wściekł się Waldek, który miał rzeczywiście okropnie zadarty nos, ale jakoś się tym nie przejmował. I na tym skończyła się rozmowa, a Ewa odeszła, podwójnie pocieszona i podwójnie kochająca Grzesia. No bo, po pierwsze, to, co napisał ojciec, że kradł, bo chciał zdobyć pieniądze dla Ewy na operację, może było prawdą. A po drugie, Ewa uwierzyła, że już nie jest taka brzydka. I kiedy spojrzała w lustro, to rzeczywiście stwierdziła, że może uchodzić za człowieka, że nos jakby się zmniejszył, a może reszta twarzy się powiększyła... Te wszystkie radości były zasługą Grzegorza. Ewa co wieczór myślała o chłopcu i sama nie wiedziała, czy chciałaby mieć takiego brata, czy męża.
31
Czasami marzyła o tym, że już ma osiemnaście lat, a nie marne jedenaście i pół, i że pobierają się z Grzesiem i mają własny pokój z kuchnią. I oprócz nich nikt a nikt w tym pokoju nie mieszka. Ewa byłaby pielęgniarką, i pracowałaby tutaj, w domu dziecka, zamiast pani Stasi, bo pani Stasia miała już teraz z pięćdziesiąt lat i wtedy poszłaby na emeryturę. Grześ byłby może takim panem, co reperuje telewizory albo nawet komputery, albo byłby dyrektorem. Czasem nawet Ewa myślała, że chciałaby mieć dwoje dzieci: chłopca, który na imię miałby też Grzegorz, bo to najpiękniejsze imię na świecie, i dziewczynkę Karolinę, tak jak mamusia. I duży Grześ nigdy a nigdy by nie bił dzieci i nie przeklinał. Nie piłby i nie palił. Mieszkaliby wszyscy w tym pokoju zupełnie sami i mieliby telewizor, i może nawet pralkę. I przede wszystkim kochaliby się okropnie, i nikt by, broń Boże, nie kradł.
O tym marzyła Ewa i teraz te jej wszystkie marzenia miały zawalić się z wielkim hukiem. Tam, za drzwiami, Grzegorz rozmawiał z ludźmi, którzy chcieli go zabrać na zawsze. Ewa straci go z oczu, bo żeby nie wiem jak przyrzekał, to wiadomo, że rzadko kto odwiedza swoich kolegów z domu dziecka. Zresztą te typy -jak mówiła Mariola, która wszystko wie nie wiadomo skąd - przyjechały aż z Warszawy. Jak wezmą Grzesia, to koniec. Zupełny koniec marzeń, nadziei i wszystkiego. Ewa wyobrażała sobie te smutne dni, kiedy nie będzie widziała rano w stołówce jasnowłosego chłopca. Co dzień czekała już od wstania na tę chwilę. Grześ, przechodząc obok jej stolika, zawsze mówił "cześć", a Ewie aż się ciepło na sercu robiło, kiedy słyszała jego głos.
32
"Nie wytrzymam tu bez niego - myślała. - Nie wiem, co zrobię, ale nie wytrzymam. To okropne. Ta pani ma bu-ziulkę jak lalka Barbie i jeszcze głupszą minę, a ten pan to wredny typ, od razu widać. Grzesiowi na pewno nie będzie u nich dobrze. Nie wiem, co robić... To straszne, jak ja będę żyć?"
Mariola, która już od dłuższej chwili szukała przyjaciółki, dotarła do niej wreszcie.
- Co tak stoisz? Czekasz, aż Grześ wyjdzie z gabinetu?
- No tak, oczywiście. Nie rób sobie nadziei, na pewno z nimi pojedzie.
- A nuże nie?
- A może tak. Przestań, świat się od tego nie zawali.
- Dobrze ci mówić. Nikogo nie mam oprócz niego. Marioli zrobiło się przykro.
- Jak to? A ja?!
- No tak, ale to co innego. Za ciebie nie wyjdę za mąż.
- Nie bredź. Kto ci powiedział, że za Grześka wyjdziesz? Co to za gadanie, masz co najmniej dziesięć lat, żeby się nad tym zastanawiać. I czy on w ogóle zechce się z tobą ożenić?
- Idź, głupia, przecież go nie pytałam.
- Właśnie. Lubi cię, i tyle, a ty od razu... Tak już w życiu jest, ludzie są, a potem ich nie ma. Tak jak naszych rodziców albo chociażby Basi. A jakby ciebie ktoś chciał adoptować, to byś nie poszła w podskokach?
To było trudne pytanie i Ewa wolała się nad tą sprawą w ogóle nie zastanawiać. Nawet nie mogła, bo właśnie otworzyły się drzwi od gabinetu i wyszedł stamtąd Grześ...
3 - Grzesiek, Ewa i złodzieje
33
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Chłopiec przeszedł koło Ewy, nawet jej nie zauważając. Jak we śnie podszedł do swojej szafki, jak we śnie zaczął wyjmować z niej rzeczy i układać na łóżku.
- Co ty wyprawiasz? - spytał Karol, który akurat wpadł do sypialni po długopis.
- Pakuję się.
- Nie żartuj! To co? Jedziesz z nimi? Na zawsze?
- Może i na zawsze.
- Ale mówiłeś, że oni są tacy nie bardzo...
- A pokaż mi tych "bardzo", co mnie wezmą.
- Przecież możesz tu zostać.
- Tak? - zdenerwował się Grzegorz jeszcze bardziej, jeśli to było możliwe. - Uważasz, że to jest właśnie wymarzone życie?
- Mnie jest tu dobrze.
- Ja nie mówię, że ktoś nas tu morduje, wiesz? Ale co własny dom, to własny dom. Też chciałbyś go mieć, może nie?
Rodzice Karola tylko raz na rok odwiedzali syna. Chociaż nie mieli odebranych praw rodzicielskich, to nie zamierzali zabrać go do siebie. Nie miał więc żadnych szans na własny dom. Spojrzał na kolegę spode łba i wykrztusił:
- Wcale nie. Wypchaj się z tym własnym domem. A Ewa to się chyba zapłacze na śmierć.
- Niby dlaczego?
- Bo się w tobie kocha.
- Nie opowiadaj mi głupot - zlekceważył sprawę Grzegorz, który, owszem, bardzo lubił Ewę, ale myśl o jakichś
34
tam "miłościach" nawet mu do głowy nie przychodziła. - I nie zalewaj mi tu, bo nie mam czasu. Pakuję się.
- Wariat. W co?!
Rzeczywiście, z tego wszystkiego chłopiec zapomniał o plecaku. Trzeba było wracać do gabinetu. Dyrektor znowu siedział przy oknie i znowu miał taką jakąś dziwną minę.
- No co? - zapytał.
- Nie mam plecaka.
- Zaraz powiem, żeby ci wydali. A tak w ogóle, to jak? Pewnie jesteś szczęśliwy, że znalazłeś rodziców? Zobaczysz - mówił jakoś bardzo szybko - pobędziesz tam parę tygodni, a potem będziesz miał ojca i matkę, i rodzinę, i tego... i w ogóle. To bardzo porządni ludzie, on jest inżynierem, dyrektorem dużej firmy, a ona, to znaczy pani Marewiczowa, prowadzi tam księgowość, a...
- Wiem, przecież mówili - przerwał ten potok słów Grzegorz.
- No tak, wiem, że wiesz. Niczego ci u nich nie będzie brakowało, a szkoła jest zaraz na sąsiedniej ulicy. Nawet gosposię mają - westchnął dyrektor.
- Wiem - powtórzył Grześ.
- Rower ci kupią i łyżworolki.
- No tak... rower... To mógłbym dostać ten plecak?
- Zaraz, synku, zaraz. No i pamiętaj, że w każdej chwili możesz tu wrócić, ale na pewno nie zechcesz.
Grzegorz wolał na to nie odpowiadać. Poszedł z dyrektorem po plecak, zapakował wszystko, co miał, i musiał potem z samego dna wyciągać piżamę, bo przecież tę noc miał jeszcze spędzić w domu. Załatwił całe to pakowanie przed kolacją, a kiedy przechodził obok stolika Ewy,
35
przypomniał sobie gadaninę Karola. Spojrzał na koleżankę, a ona akurat patrzyła na niego. Oczy miała spuchnięte i czerwone, wyraz twarzy taki, że Grześ się zatrzymał.
- Co się stało? - zapytał nieostrożnie.
No i jak Ewa miała mu to wytłumaczyć? Zerwała się od stołu i wybiegła, a chłopiec nagle zrozumiał, że ten cały Karol chyba mówił prawdę, i zrobiło mu się niesłychanie głupio.
- Czego się do niej wtrącasz - zezłościła się Mariola - "co się stało" i "co się stało". Cielę oknem wyleciało! Nie twój zamazany interes. Trafiłeś los na loterii, to się ciesz, jedź i zapomnij o całym domu. Proszę, jedź, nikt cię tu nie trzyma! Wolna droga! No jedź, po co ci nasze naleśniki, tam cię będą karmili złotymi rybkami! Kawiorem z sosem ananasowym! Mandarynkami w czekoladzie! Czego stoisz i wytrzeszczasz gały?!
- Uspokój się, co cię ugryzło?
- wtrącił się do rozmowy Piotrek.
- Do kogo masz pretensje?! Na łeb ci się rzuciło? A w ogóle, złotych rybek się nie jada. Wiesz?
36
- No pewnie, nie jada się, to jest najważniejsze - burknęła ironicznie Mariola, która sama rozumiała, że jej wybuch nie miał za grosz sensu. - Obaj się dajcie wypchać. Pani Maniusiu, czy mogę iść do Ewy?
Pani Maniusia, która mniej więcej domyślała się, o co chodzi, kiwnęła głową.
- Jak zjadłaś, to idź. A ty, Grzesiu, siadaj. I Piotrek też. Bo naleśniki będą zupełnie zimne.
Tej rtocy kilku osobom w domu dziecka i poza nim trudno było usnąć. Na łóżku przewracał się w lewo i w prawo nie tylko Grześ, ale także Piotrek. Oparta o poduszkę płakała Ewa, która nawet nie mogła się położyć, bo trudno jej było oddychać przez zatkany nos. Na brzegu jej łóżka siedziała Mariola, zastanawiając się, czy nie iść po panią Marię.
- Jeszcze coś ci się stanie przez ten płacz. Zemdlejesz albo co. Poproszę Maniusię, może da ci coś na uspokojenie.
- Ani mi się waż - powiedziała zrozpaczonym głosem Ewa. - Jeszcze tego brakowało, żeby się wszyscy dowiedzieli.
- I tak wiedzą.
- Akurat!
- Ale jak mi tu padniesz trupem...
- Nie padnę.
- To już nie rycz.
- Dobrze ci mówić.
- On napisze.
- Już lecę odbierać list...
Nie spały jeszcze dwie dziewczynki, którym przeszkadzało gadanie przyjaciółek. Nie spał też dyrektor, bardzo niespokojny o los Grzesia.
37
- Spij, stary koniu - przekonywał sam siebie - czegoś się uprzedził do ludzi? Co ci się nie podoba? Że mają swoje wady? A kto ich nie ma? Przecież ci, co załatwiają adopcję, sprawdzali tych Marewiczów ze wszystkich stron. Porządni, zamożni ludzie, nie piją, nie palą... Śpij, bo jutro będziesz nie do życia.
Nie spali też państwo Marewiczowie.
- Łukasz - mówiła Elżbieta - Łukasz, aż mi się nie chce wierzyć. Już jutro! Już od jutra będziemy mieli dziecko! Syna!
- Syna nie syna - odpowiedział sceptycznie mąż - ale że dziecko, to prawda. A ty nie bądź taka znowu podniecona. I szczęśliwa. Wiesz, ile to kłopotu z takim chłopakiem? I jeszcze obcym? Kto wie, co w nim siedzi i kto go rodził. Kto wie, co on po tych rodzicach odziedziczył, co z niego jeszcze wylezie!
- Jak go dobrze wychowamy, to nic złego nie wylezie, nie bądź taki. Łukasz, po co tak mówisz, przecież już się zdecydowaliśmy, a ty...
- Bo nalegałaś i naciskałaś.
- Nie mów tak. To wspaniały chłopiec, widziałeś jego rysunki?
- Nie powiem, ładne. Będzie się czym pochwalić przed Jurkami.
- A jaki śliczny. I oczy ma po mnie, a włosy po tobie.
- No, podobne.
- Zobaczysz, jak się polubimy...
- Może zobaczę - zgodził się Łukasz i ciężko westchnął. - Podobno lubi czytać. Może będą z niego ludzie. Ale wolałbym swojego własnego...
- Łukasz... przecież to nie moja wina...
38
"A czyja?" - pomyślał jej mąż, ale nie powiedział tego na głos, tylko pogładził żonę po głowie.
- No śpij, Elżbieta, bo jutro mamy ważny dzień.
Nie spał też pewien mieszkaniec Gdańska, Dariusz. Nie mógł zasnąć, bo właśnie wrócił z pogrzebu wujka, którego bardzo lubił i który nagle umarł na zawał. W ostatniej cłwili, już w szpitalu, do którego Darek ledwie zdążył dobiec, zawiadomiony przez lekarza, wujek uścisną�