Irena Landau Grzesiek, Ewa i złodzieje Ilustrowała Wanda Odińska NASZA KSIĘGARNIA (c) Copyright by Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 1999 (c) Irena Landau 1999 Opracowanie graficzne serii Maria Turbaczewska Redaktor Elżbieta Brzoza Redaktor techniczny Maria Bochacz Korektorzy Roma Sachnowska, Halina Otceten ISBN 83-10-10416-2 PRINTED IN POLAND Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 1999 r. Wydanie pierwsze. Skład i przygotowanie: Studio Komputerowe NK. Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A., Kraków. Zam.: 386/99 ROZDZIAŁ PIERWSZY Pani Krystyna spojrzała na salę. Chłopcy grzecznie leżeli pod kocami, a Leon nawet udawał, że chrapie. Właściwie wszystkie dzieci w "Moim Domu" powinny były już spać. , - No to dobranoc - powiedziała wychowawczyni - miłych snów. - Brrrranoc - zamruczała druga grupa, więc można już było wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Oczywiście, za tymi drzwiami od razu wybuchł gwar i pani Krysia, jak zwykle, pomyślała, że trzeba by wrócić i obrugać całe towarzystwo. I jak zwykle nie zrobiła tego. Doskonale wiedziała, że te rozmowy po zgaszeniu światła są może najważniejszą chwilą w ciągu dnia. Że właśnie wtedy omawia się najistotniejsze sprawy, że o tej porze można spokojnie zwierzyć się przyjacielowi albo nawet popłakać sobie z kocem na głowie. "Oby się tylko nie pobili" - zatroszczyła się pani Krysia i postała jeszcze chwileczkę przy drzwiach. Ale nie, żaden dźwięk nie nasuwał takich podejrzeń. "Za pół godziny jeszcze raz zajrzę - postanowiła i poszła do swojego pokoju. - Wtedy muszę już ich uspokoić". Na sali rzeczywiście wrzało. Antek z Sebastianem kłócili się o wynik jutrzejszego meczu, Karol z Edkiem snuli bezsensowne, czego byli w zupełności świadomi, plany ucieczki. Marek opowiadał grupce zasłuchanych kolegów o wizycie u swojej rodzonej, najrodzeńszej matki. 5 - I wiecie, ona mi przyrzekła, że niedługo mnie stąd zabierze - mówił z przejęciem. - Za każdym razem ci to obiecuje - zakpił Lutek -i figusa. - Bo nie ma mieszkania. Ale teraz kręci się koło niej taki facet, co ma trzy pokoje i mieszka sam ze starą matką, i mama powiedziała, że jakby coś z tego wyszło, to... - A już! - zaśmiał się Lutek. - Facio nie ma nic do roboty, tylko żenić się z twoją starą, a jakby nawet, to jeszcze brać ciebie. A jakby i chciał, to jego matka już mu to wybije z głowy. - Ta jego matka jest podobno bardzo miła i wie o mnie, i... - A idźże, kretynie - warknął Lutek - wierzysz w byle co. Lepiej na to nie licz, bo potem znowu będzie tak jak wtedy, kiedy matka już cię chciała brać, a potem się okazało, że ten gość wyrzucił ją z chałupy, a z tobą psycholoż-ka ledwo sobie dała radę. - Anie, bo... Grzegorz przestał tego słuchać, bo mu się aż coś robiło. Matka Marka, która w przeciwieństwie do wielu innych matek prawie co tydzień odwiedzała syna, ciągle dawała się nabierać różnym wrednym typom i wierzyła, że lada chwila ułoży sobie życie i zabierze Marka do siebie. Chciała tego, z całego serca marzyła, aby być razem z synem. Niestety, nigdy jakoś z jej planów nic nie wychodziło i jego mama ciągle mieszkała kątem u ciotki w jednym pokoju z trzema innymi dziewczynami, które absolutnie nie godziły się na Marka. Tak działo się już od kilku lat i Marek każde rozczarowanie przeżywał bardzo ciężko, co okropnie denerwowało Grzegorza. "Powinien i tak być szczęśliwy - myślał - że w ogóle 6 ma matkę, i to taką, która go kocha. Nie zabiera go, to nie zabiera, ale przychodzi. A ja..." Grześ uważał, że takiemu dużemu chłopakowi nie wypada płakać, więc z całej siły ściskał pięści i starał się myśleć o czym innym. Starał się, ale nad myślami trudno zapanować. "A ja... O mnie nikt się nie troszczy, nikt mnie nie kocha, sam nawet nie wiem, kim jestem. Pewnie wcale'nie nazywam się Grzegorz... I urodziłem się też nie wtedy, kiedy mam urodziny, tę datę wpisali mi na chybił-trafił. Tak chciałbym wiedzieć, skąd znalazłem się samiutki na plaży w białych majteczkach z czerwonym szlaczkiem. Kto zostawia samo dziecko tuż nad morzem?!" Historia Grzesia była rzeczywiście zagadkowa i parę lat temu pisało o niej wiele gazet. Kiedy oddano maleńkiego chłopczyka do domu dziecka, jakiś mądry człowiek dołączył do jego papierów także wycinki z prasy. MAŁE DZIECKO ZNALEZIONO NA PLAŻY W SOPOCIE - brzmiał tytuł jednego artykułu. POSZUKIWANIA KREWNYCH TRWAJĄ - pisała inna gazeta. OBOK MOLA WYŁOWIONO CIAŁO KOBIETY! CZY JEST NIĄ MATKA ZNALEZIONEGO DZIECKA? Obok tej wiadomości wydrukowano portreciki dziecka i kobiety. Wtedy wszystkim się zdawało, że lada chwila znajdą się jacyś krewni chłopczyka. Niestety, nikt się nie zgłosił, zupełnie jakby i kobieta, i dziecko nie mieli nikogo na świecie, jakby nikogo nie obchodzili. Tajemnica pozostała nie rozwiązana, a dzieckiem, może niespełna rocznym, zaopiekowało się państwo. Grzegorz nie miał absolutnie żadnej rodziny. Chociaż bardzo lubił i panią Krystynę, i najmilszą kucharkę na świecie, panią Jadwigę, 7 i pana dyrektora, i pana Złotą Rączkę (który jakoś się chyba nazywał, ale wszyscy go nazywali Rączką), i w ogóle cały personel w domu dziecka, z wyjątkiem pani sekretarki Teresy - to tęsknił przeokropnie za kimś tylko swoim, za jakąś chociażby ciotką, za wujkiem, za kuzynem. O matce, ojcu czy babci nawet nie marzył. Ta kobieta, która utonęła, mogła być jego matką, a mogła nią nie być. "Nikt mnie nigdy nie znajdzie - myślał, zakryty aż po głowę kocem - nikt mnie nie pokocha. Jestem zupełnie sam, a ten cały dupek, ten Marek, powinien być szczęśliwy jak nie wiem kto, a nie przechodzić ZA-ŁA-MA-NIA, tak żeby psycholożka o mało przez niego nie oszalała..." - Te, Grzesiek, wyłaź spod kołdry, bo się udusisz - szarpnął kocem Piotrek. - Dasz ściągnąć matematykę? Bo zapomniałem, kurczę, odrobić i matematyczka znowu wsadzi mi pałę. Grzegorz wystawił jasną głowę spod poduszki. - Czego mnie budzisz - warknął - pewnie, że ci dam. - No i fajnie - odetchnął Piotrek - a polski? - Może być. - A rysunki? - Na łeb ci się rzuciło? Jak chcesz odwalać rysunki?! - Bo nie mam pomysłu, a pani kazała narysować sen. - To narysuj byle co. Sen może być, jaki chcesz. - Ale mnie się śniło, że chcę do kibla. - O rany, zawsze ci się to śni? Narysuj motyla. - Żaden motyl mi się nie śnił. - A kto to sprawdzi? - No rzeczywiście. Ty masz łeb! To co, narysujesz mi tego motyla? 8 \ - Aaaale, sam sobie narysuj. - Ty to jesteś... - mruknął z pretensją Piotrek. - Przecież wiesz, że nie umiem rysować. - E tam, po prostu ci się nie chce. - A jak nawet, to mógłbyś... - A może mnie się też nie chce? Ty myślisz, że... Grzegorz nie dokończył, bo do sypialni znowu weszła pani Krystyna. Rozmowy od razu umilkły. - Śpicie? - zapytała cicho wychowawczyni. - Taaaak! - odpowiedziało kilka głosów. - To dobrze. Bo jak usłyszę, że ktoś jeszcze gada, to zrobię szlaban na telewizję, na cały jutrzejszy wieczór! - Ale, pszę pani, jutro jest mecz! - wrzasnął przerażony Sebastian. - No to śpijcie - zakończyła rozmowę pani Krystyna, a potem jeszcze przeszła wzdłuż rzędu łóżek i otulała kocami każdego chłopca. Grześ, jak zwykle, bardzo chciał, żeby pani postała przy nim dłużej niż przy innych, ale nie. Otuliła go tak samo i tak samo pogładziła po głowie. "Do kitu z taką czułością" - pomyślał Grześ. Właściwie pomyślał trochę inaczej, ale po co używać brzydkich słów. ROZDZIAŁ DRUGI Pani Elżbieta straciła wszelką nadzieję. - On powiedział - wypłakiwała się na ramieniu męża - on powiedział, że nigdy nie będę miała dziecka. NIGDY... Że musiałby stać się cud... - No, trudno - pocieszał ją mąż - tylu ludzi nie ma dzieci i świetnie sobie radzą. Za to pomyśl, żadnych pieluszek, żadnego wrzasku... 9 - Ale... - Możemy robić, co chcemy. Nie płacz. Ja nawet nie lubię niemowląt. W ogóle nie lubię małych dzieci, więc może i dobrze się stało. - Jak możesz - rozpłakała się jeszcze głośniej Elżbieta - przecież małe dzieci rosną! Nie chciałbyś mieć takiego dużego syna? Albo córki? - Jakbyś nawet była zupełnie zdrowa, to nie urodziłabyś od razu dziewięcioletniego syna. - Ale by urósł... - Daj już spokój - powiedział z pewnym zniecierpliwieniem Łukasz. - Jest, jak jest. Trzeba się z tym pogodzić, i tyle. Masz siostrzeńców, i to ci musi wystarczyć. - Los był zawsze dla mnie taki podły - nie przestawała płakać Elżbieta - popatrz, rodzona siostra, a ma troje dzieci! I jakie ładne! I mama też ją bardziej kochała! - Oszalałaś! - stwierdził z niesmakiem Łukasz. - Mama za tobą świata nie widzi! - Ale za Zośką bardziej. - Nic podobnego, zachowujesz się jak dziecko. Na słowo "dziecko" Elżbieta znowu zaniosła się płaczem. - Dziecko by mnie kochało! A tak, to... - A tak, to ja cię kocham. To było bardzo miłe, ale nie ukoiło żalów. Mijały dnie, mijały tygodnie, a Elżbieta ciągle popłakiwała po kątach. Aż pewnego dnia jej przyjaciółka, z którą właśnie piła kawę w "Serduszku", zapytała: - A myśleliście kiedyś o adopcji? Moglibyście wziąć jakieś osierocone, samotne dziecko i stworzyć mu dom. Elżbieta spojrzała spłoszonym wzrokiem na koleżankę. 10 - Przychodziło mi to do głowy, ale... Bo ja wiem? Co z tego dziecka wyrośnie? - Co z własnego wyrośnie, też się nie wie. - Ale Łukasz nie lubi maluchów, nawet własnego by nie lubił, a cudze? - To weźcie większe, odchowane. - A jak będzie niedobre? - Dlaczego? W domu dziecka dowiesz się, jakie jest. - Bo ja wiem? Elżbieta zastanawiała się przez parę dni, i dopiero potem zdecydowała się naradzić z mężem. - Chyba oszalałaś - odpowiedział Łukasz. - Cudze dziecko? - Jak je weźmiemy, to będzie nasze. - Mowy nie ma - zakończył mąż, a przynajmniej myślał, że zakończył. Bo Elżbieta wciągnęła w sprawę i swoją, i jego matkę, siostrę, szwagra i przyjaciółkę. Szczególnie mama Elżbiety, która bardzo przeżywała zmartwienie córki, poparła jej projekt. - Łukasz, zgódź się - namawiała - znam dwa przypadki adopcji. To są wspaniałe rodziny, wierz mi. - Mama da spokój - bronił się zięć - zawracanie głowy. Obcy dzieciak... Ja nie mam smykałki pedagogicznej. - A jakbyś miał swoje? - To zupełnie co innego. - Na początku. A później ją pokochasz jak własną. - Dlaczego "ją"? - Bo myślałam, że chcesz dziewczynkę. - W życiu! Jak już, to tylko chłopaka. - To co, zgadzasz się? - szybko wtrąciła Elżbieta. - Nigdy tego nie powiedziałem! 11 Takie rozmowy toczyły się przez parę tygodni, aż pewnego dnia zapłakana Elżbieta oświadczyła: * - Ja się zabiję! Zobaczysz. - Nie bredź - nie przejął się Łukasz i poszedł do pracy. A kiedy wrócił, zastał w domu teściową, lekarza i pielęgniarkę. Jego żona leżała w łóżku, blada i smutna. - Widzisz, do czego doprowadziłeś swoim oślim uporem - rzuciła się na niego matka żony. - Elusia o mało się nie zabiła! - Boże drogi! - przestraszył się Łukasz. - Co się stało?! - Nic takiego - uspokoił go lekarz. - Wzięła parę proszków. - Jakich?! - Nasennych! - Ile?! - Nie wiem ile - wyszeptała słabym głosem Elżbieta. - Tyle, ile było na kartoniku. - Jeszcze zdążyła do mnie zadzwonić - płakała teściowa Łukasza. - Wezwałam lekarza, a potem pielęgniarkę. Boże! Panie doktorze, co robić? - Nic nie robić, wieczorem pacjentka może wstać - powiedział lekarz i miał jakby trochę rozbawioną minę. -Pani obecność chyba nie będzie tu konieczna - zwrócił się do pielęgniarki. Gdy tylko doktor pożegnał się i poszedł, teściowa zapytała: - To co, teraz chyba zgodzisz się na adopcję? Łukasz ciężko westchnął i poddał się. - No dobrze. Już dobrze... Tylko żadne tam niemowlę. Chłopiec. Może mieć dziewięć do jedenastu lat. Blondyn, żeby był trochę podobny do mnie. Zdolny i grzeczny. I żeby się nie nazywał jakoś brzydko. 12 - Przy adopcji można zmienić imię - wyszeptała Elżbieta. - Dziękuję, Łukaszku. Zobaczysz, całe życie nam się odmieni. - Tego się właśnie, obawiam - mruknął mąż i pocałował żonę w czubek głowy. - A ty żebyś mi więcej takich numerów nie wykręcała. - Nie będę - przyrzekła Elżbieta. I od tego dnia państwo Marewiczowie rozpoczęli starania o adopcję. A że spełniali wszystkie wymagane warunki i, co nie zdarza się często, chcieli wziąć starsze dziecko, formalności nie trwały zbyt długo. Już po paru miesiącach zjawili się na progu domu dziecka o nazwie "Mój Dom". Pani Elżbieta drżała ze zdenerwowania, jej mąż też był bardzo niespokojny. Dyrektor wyszedł zza biurka i uśmiechnął się. - Zaraz zawołam Grzesia - powiedział. - Już państwo wszystko o nim wiedzą? - No, nie jest tego wiele - pokręcił głową pan Łukasz. - Przyznam, że wolałbym znać dane jego rodziców. Bo tak, to nic nie wiadomo... - Ale przecież państwo akceptowali... - Z zastrzeżeniami, z zastrzeżeniami. Musimy przecież poznać chłopca. - No oczywiście. Czy chcecie mu powiedzieć? - Ależ Boże broń! - przestraszył się przyszły ojciec. - Musimy go poznać, a może za tydzień... Musimy pomyśleć. - To ja może też na razie nie zdradzę chłopcu, o co chodzi. Po co wzbudzać w nim jakieś nadzieje. Powiem... zaraz... że jesteście z fundacji, że może jakieś stypendium. Aha, on bardzo ładnie rysuje, więc może powiem, że chce- 13 4 ??? zafundować jakieś plenery... kolonie... o, kolonie. Jak się to rozmyje, to nie będzie nieszczęścia. Kolonie dla dzieci uzdolnionych plastycznie! - Nie mamy zamiaru fundować żadnych kolonii - przestraszyła się pani Elżbieta. - Uspokój się, pan dyrektor tak tylko powie, żeby wytłumaczyć nasze zainteresowanie chłopcem. - No tak, już zgłupiałam z tego wszystkiego - westchnęła pani Elżbieta. - To co, wołać Grzesia? Państwo Marewiczowie z bijącym sercem patrzyli na drzwi. Po kilku minutach, które dłużyły im się jak godziny, do gabinetu wszedł dyrektor z jasnowłosym, trochę ponurym chłopcem. - Dzień dobry - powiedział grzecznie chłopak. - To jest właśnie Grzegorz - przedstawił go pan dyrektor - a to są państwo Marewiczowie. Prowadzą kolonie dla dzieci uzdolnionych plastycznie. Chłopiec spojrzał na dyrektora. Uśmiechnął się z ironią i jakby trochę wzruszył ramionami. - Tak, słucham? - No... opowiedz państwu coś o sobie. - O moich zdolnościach plastycznych? - To też. - Nie wiem, co mam mówić. - Grzegorz przyjrzał się bardzo uważnie najpierw pani Eli, a potem panu Łukaszowi. - A nie jestem za dorosły na te... kolonie? - Nie - szepnęła zdławionym głosem przyszła matka - jesteś... tego... w sam raz. Prawda, Łukasz? - A bo ja... no tak, wiek masz odpowiedni. A jak się uczysz? 14 - Przeważnie na czwórki. - A dlaczego nie na piątki albo na szóstki? - Nie wiem. Z rysunków mam szóstkę, a to przecież najważniejsze. - Dlaczego?! - zdziwiła się pani Elżbieta, której w tej chwili wyleciała z głowy bajka o koloniach. - Polski jest chyba też ważny. Lubisz czytać? - Zależy co. - On bardzo lubi czytać - wtrącił dyrektor. - Już nawet przeczytał lekturę z następnej klacy i Sienkiewicza czyta, i... - A matematyka? - chciał się dowiedzieć pan Łukasz. - Mam trójkę plus. - Dlaczego? 15 - Bo nawaliłem klasówkę. - Dlaczego? Trzeba się uczyć, bo potem... - Daj spokój - przerwała pani Elżbieta - każdemu się zdarza. A co on ma z ręką? Jakiś liszaj czy co? Może to, nie daj Boże, choroba skórna?! Pan Łukasz nachylił się nad ręką Grzesia i ujął ją dużo powyżej tego czegoś. - Rzeczywiście, bo jakby... - Oparzył się - powiedział jakimś dziwnym głosem dyrektor. - Chciał pomóc naszej kucharce roznosić kubki z kakao i jeden wylał sobie na rękę. - A, to dobrze - powiedziała, ku zdziwieniu Grzesia, pani Elżbieta. - No, Grzesiu, wracaj do kolegów - uśmiechnął się dyrektor - a my tu trochę porozmawiamy. - O tym... wyjeździe na te... kolonie? - zapytał z drwiącym uśmieszkiem Grześ, który już niejedno widział i niejedno wiedział. I nie czekając na odpowiedź, wyszedł z gabinetu. - No i co? Mądry chłopak? Obawiam się, że aż za mądry. Chyba nie dał się nabrać na te tam kolonie. Szkoda, teraz będzie w ciągłym stresie... Pan Łukasz spojrzał ze zdziwieniem na zmartwionego dyrektora. - Pan chyba przesadza. To przecież dziecko, co on tam wie. - Zresztą nie ma powodu do zmartwienia, przeciwnie - dodała pani Elżbieta. - Mnie się podobał i... - Kochanie, omówimy to potem. Do widzenia, panie dyrektorze. W każdym wypadku odezwiemy się w ciągu tygodnia. Ale to na ręce to na pewno oparzenie? Nie żadna choroba? Ręczy pan? 16 - Ręczę, na pewno - odpowiedział dyrektor. - Ale nie mogę państwu zagwarantować, że Grześ nigdy na nic nie zachoruje - dodał. - No wie pan - obraził się pan Łukasz - ja przecież nie dlatego... zresztą, nieważne. Eluniu, idziemy. I za przyszłymi rodzicami Grzesia zamknęły się drzwi. ROZDZIAŁ TRZECI - Ty, czego od ciebie chciał Uszatek? - zaczepił Grzegorza Piotrek, który przez cały czas pobytu kolegi w gabinecie stał pod drzwiami i okropnie się denerwował. Przecież dzieci niezbyt często były wzywane na dywanik, a o ile Piotrkowi było wiadomo, przyjaciel niczego specjalnego ostatnio nie przeskrobał. - E tam - powiedział niby niedbałym tonem Grzegorz, ale głos miał jakiś drżący - w sprawie kolonii mnie wezwał. Dla dzieci uzdolnionych plastycznie. - No, to przecież fajnie, dlaczego masz taką minę? - Bo to był pic na wodę, fotomontaż. Nie wierzę w żadne kolonie. Takie numery, rozumiesz, to nie ze mną. - Coś ty?! -• Toś ty. Tam była jeszcze dwójka... jeszcze dwoje dorosłych. - No i co? - No i to, że oglądali mnie ze wszystkich stron. Sam wiesz, jak to jest. Michasię z pierwszej grupy też tak oglądali, no może nie tak, ale oglądali. Uszatek wtedy powiedział, że to jacyś ludzie ze szkoły baletowej, naumyślnie, żeby sobie nie robiła smaku, a potem oni ją zabrali. Adoptowali. Dotarło? 2 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 17 Piotrek zmartwiał. W domu dziecka miał niewielu przyjaciół, a najlepszym z nich był Grzegorz. Chłopcy razem się uczyli, razem planowali przyszłość, razem siedzieli w szkolnej ławce, to znaczy, przy szkolnym stoliku. Gdy w szkole na loterii Grzegorz wygrał ogromną czekoladę, to podzielił się z Piotrkiem, a kiedy Piotrkowi ciocia przywoziła paczkę, to dzielili się sprawiedliwie pół na pół. Nawet tę parę śmiesznych rękawiczek z nadrukowanym Batmanem też nosili na spółkę - Grzegorz prawą, a Piotrek lewą. Na tych drugich dłoniach mieli normalne rękawiczki i ręce chowali w kieszeniach, żeby było widać te fajniejsze, z Batmanem. A teraz mieliby Grześka zabrać? Piotrek stał, nic nie mówił, aż w końcu przeszło mu przez głowę: "Świnia jestem. Grześkowi nareszcie szykuje się rodzina, a ja mu zazdroszczę". Zebrał się więc w sobie i, jednak bez entuzjazmu, wykrztusił: - No, to tego... gratuluję. - Daj spokój. Po pierwsze, oni jeszcze się nie zdecydowali. A po drugie, to... - No? 18 - ? tam. Sam nie wiem. - Nie podobali ci się? - Przecież ich nie znam - powiedział Grzegorz i pomyślał: "No właśnie, wcale ich nie znam, nie powinienem tak od razu uważać, że... Ta pani nawet ładnie się uśmiechała, a ten pan jest taki, no, taki... nie wygląda na starego. Może jest wysportowany? A ta pani zrobiła taki ruch, jakby chciała mnie pogłaskać po głowie. Nie lubię, jak ktoś mnie dotyka, ale boja wiem... Może by na dobranoc mnie głaskała? Więc nie powinienem tak od razu się wkurzać, przecież nic takiego... A to oparzenie... może się po prostu zatroszczyli, a Uszatek od razu na nich naskoczył. Łatwo się wkurzyć i myśleć, że ten facet to palant, a ona lalu-nia, a może tak wcale nie jest? Powiem, że nie pojadę, i może już nigdy nikt się nie znajdzie, kto by mnie chciał... To i tak cud, że w ogóle ktoś tu przylazł, oni wszyscy chcą maluchy, a nie takie konie jak ja. Powiem "nie" i stracę ostatnią szansę. Zresztą, o czym tu myśleć, wcale nie wiem, czy oni się jeszcze zjawią, może im się nie spodobałem, taki piękny to znowu nie jestem. Tyle że ona ma takie jasne włosy jak ja, a on takie same niebieskie oczy jak moje, a tacy to lubią, żeby dzieciak był podobny, dlatego nikt nie wziął Basi. A ona jest najfajniejsza z całego domu, tylko że jej mama albo tatuś mieli czarną skórę... A może - przemknęło chłopcu przez myśl - a może jednak naprawdę chodzi o kolonie?!". Takiej dodatkowej niepewności Grzegorz nie mógł już wytrzymać, zostawił więc osowiałego Piotrka na korytarzu i ruszył z powrotem do gabinetu. Dyrektor akurat nic nie robił, siedział i patrzył w okno. - Grześ? No, co ci leży na sercu? - zapytał, chociaż doskonale wiedział, o co chłopcu chodzi. 19 - To nie żadne kolonie, prawda? - Prawda - poddał się pedagog. - Oni chcą mnie adoptować? - Synu, nie rozpędzaj się. Oni jeszcze sami nie wiedzą. - Ale po to przyszli? - Niby tak. - A jakby się zdecydowali... no, jakby mnie chcieli, to co pan radzi? - Mój drogi, im to bym poradził, żeby cię natychmiast zabrali. Mieliby wspaniałego syna. - Ojej, naprawdę pan tak myśli? - ucieszył się Grzegorz. - A te potłuczone kubki? Rozlane kakao? A ten kawał, cośmy zrobili panu na prima aprilis? A dwie dwójki z biologii? - liii tam - machnął ręką dyrektor - głupstwa. Nie liczą się. - To dlaczego pani Krystyna na mnie krzyczała? - A ty co byś na jej miejscu zrobił? - No dobrze - wrócił do tematu już trochę uspokojony chłopiec - ale mnie co by pan poradził? Iść do nich? Dyrektor znowu spojrzał w okno. Taka decyzja była za ciężka dla jedenastoletniego chłopca. Zupełnie zmieniała jego życie, zmieniała w tym życiu absolutnie wszystko. Dyrektor nagle uświadomił sobie, że Grześ nigdy nawet nie był w zwykłym, prywatnym mieszkaniu, że nigdy nie jechał zwyczajnym pociągiem, że do nikogo nie powiedział nie tylko "mamo" czy "tatusiu", ale nawet "ciociu". A teraz to wszystko miało się zmienić w jednej chwili. Wraz z przybranymi rodzicami chłopiec zyska i dalszą rodzinę, babcie, ciotki, dziadków, cioteczne rodzeństwo. Szkoda to wszystko odrzucić, nie mówiąc już o warun- 20 kach materialnych. Domu dziecka nie stać było na wiele rzeczy, kto wie, czy Grześ mógłby pojechać do Warszawy na przykład studiować w Akademii Sztuk Pięknych. To kosztuje. A państwo Marewiczowie byli zamożni. "Ja ich przecież nie znam - myślał dyrektor, patrząc na wychowanka. - Może to są pozory, może on wcale nie jest taki zimny, a ona taka przesadna. Byli speszeni, zdenerwowani..." - Wiesz co - odezwał się w końcu - potraktujemy twój wyjazd jak wizytę. Właściwie nie powinienem się na to zgoUzić, ale... Prosiłem o zgodę moich szefów. Uważam, że jesteś już duży i masz prawo na przykład nie zgodzić się u nich być. - No właśnie, a jak potem ja nie zechcę? - To wrócisz do domu. - Ale... może być tak... no, że ja będę chciał, ale oni mnie... tego... nie polubią? To była okropna myśl. Dyrektor nie bardzo wiedział, jak sobie z czymś takim poradzić, tym bardziej, że znał niejedną taką sprawę i wiedział, że takie rzeczy się zdarzają. W porę przypomniał sobie jednak Michalinę. - Dlaczego od razu myśleć o najgorszym, Grzesiu. Wątpię, czy znajdą się ludzie, którzy by cię nie polubili. Pamiętasz Michasię? Nowi rodzice tak ją pokochali, że już chyba nikt nie pamięta, że urodziła ją inna matka. Mam wrażenie, że kochają ją nawet bardziej niż Stasię i Kasię. - Kogo? - A bo ty nie wiesz, że jej mama pół roku temu urodziła bliźnięta. Michasia o tym pisała pani Maniusi. Strasznie kocha te siostrzyczki. Widzisz, jak jej się dobrze ułożyło. 21 - No, ja wiem, Darka też jego nowi rodzice kochają. Ale przecież może się zdarzyć, że ci państwo Marewiczowie... oni są tacy... - Jacy? - A bo ja wiem... Dyrektor podszedł do Grzegorza i mimo jego lekkiego oporu mocno go przytulił. - Jesteś mądrym chłopcem, Grzesiu. Co tu ukrywać, zdarza się, że z adopcji nic nie wychodzi, ale to bardzo rzadki wypadek. Jednak musisz się z tym liczyć, i koniec. Pamiętaj, że masz tu swój dom, i jakby co... Ale tak się na pewno nie stanie, po co się z góry martwić? Idź teraz i postaraj się o tym wszystkim nie myśleć. Grześ delikatnie wysunął się z objęć dyrektora. - Dobrze, postaram się - powiedział i wyszedł. Po drodze do drzwi przeszło mu przez głowę: "Łatwo tak radzić! Gadanie!". I nie wiedział, że patrząc na jego plecy, dyrektor mówił do siebie: "Głupie gadanie! Łatwo mi radzić. To przecież niemożliwe, żeby chłopak o tym nie myślał...". 22 ' ROZDZIAŁ CZWARTY Mijały dni, minęły prawie dwa tygodnie, a państwo Marewiczowie nie dawali znaku życia. Grzegorz doszedł do wniosku, że albo zrezygnowali w ogóle z adopcji, albo z niego, i postanowił przestać bez przerwy o tym myśleć, rozważać wszystkie "za" i "przeciw". Tym łatwiej było mu to zrobić, że w domu dziecka akurat wiele się działo. No więc, przede wszystkim, pewnego dnia po Basię przyszedł bardzo wysoki, bardzo barczysty i bardzo czarny pan. Właściwie nie przyszedł, tylko wbiegł i już od progu zaczął krzyczeć: - Z dyrektorem! Proszę mi tu dać dyrektora! Przetrzymujecie moje dziecko! Skandal! Ja tego nie... Do holu wbiegł nie tylko dyrektor, ale pani Krysia, wychowawczyni grupy dziewcząt, pani Maniusia, pan Złota Rączka ze śrubokrętem w dłoni i, co gorsze, pani Jadzia, która zostawiła z tego wszystkiego mleko na ogniu, wobec czego na śniadanie wszyscy pili potem herbatę, a zupy mlecznej, ku radości Grzesia, w ogóle nie było. - Co się stało??? - Oddajcie mi dziecko! Granda! Skandal! Nikt mnie nie pytał, czy... - Panie - usiłował uspokoić rozjuszonego ojca dyrektor - panie, spokojnie. Niech pan się nie denerwuje. O co chodzi? - O Basię chodzi! - O jaką Basię? - zapytała trochę nieprzytomnie pani Maniusia, bo przecież wystarczyło spojrzeć na tego pana. Żadne inne dziecko do niego nie pasowało. - O jaką?! O Basię Włodarczyk, o taką! 23 - To jest pana córka? - A czyja, może pana?! - Spokojnie - poprosił jeszcze raz dyrektor. - To dlaczego pan się przez sześć lat nie zgłaszał? - Bo nie wiedziałem! Studiowałem tu medycynę, miałem narzeczoną, ale jej rodzice... no, namówili ją, żeby ze mną zerwała. - Dlaczego? - zapytała pani Maniusia, która czasem była bardziej naiwna niż jej wychowanki. - Jak to "dlaczego"? Bo jestem czarny, dlatego! - No to co? - Niech pani mnie przestanie wypytywać, OK? No więc wróciłem do domu bez niej. Nawet nie wiedziałem, że dziecko ma się urodzić. A ta idiotka po urodzeniu oddała dziecko do adopcji i powiedziała, że nie wie, gdzie jest ojciec, i w ogóle. Teraz przyjechałem tu na kongres kardiologów i spotkałem przyjaciółkę mojej byłej narzeczonej, a ta mi opowiada, że Basia jest w tym domu dziecka, a jej matka nawet tu nie przychodzi i zrzekła się praw. Pobiegłem do sądu... no, co ja będę opowiadał, formalnie już jest wszystko załatwione. Oddajcie mi dziecko, bo mnie zaraz szlag trafi, OK? - Ale pan świetnie mówi po polsku! - Przecież kilka lat tu studiowałem. Gdzie Basia?! Pani Maniusia pobiegła po Basię, a razem z nią przyszły prawie wszystkie dzieci. W małym holu już nie było czym oddychać. Basia, czerwona i zmieszana, spojrzała z dołu na ogromnego mężczyznę. Lekarz schylił się i podniósł córeczkę do góry. - Cześć - powiedział, tym razem bardzo cicho. - Witaj, córeczko. 24 - Ty jesteś... ty jesteś moim tatą? - A nie widać? Czworo czarnych oczu wpatrywało się w siebie. - Nie wiem... A jak ty się nazywasz? Pan doktor w ogóle nie mógł mówić. Czuł, że za chwilę, w obecności całego domu dziecka, rozpłacze się jak niemowlak. Dyrektor szybko zaproponował: - To może chodźmy do mojego gabinetu. Basia z ojcem zamknęli za sobą drzwi, reszta dzieci się rozeszła, w holu zostały pani Jadzia z panią Maniusia. Obie kobiety obejmowały się i płakały rzewnymi łzami. - No i widzi pani, jak to nic nie wiadomo. Co by to było, gdyby Basię ktoś zaadoptował? Tragedia! - Taki porządny facet, ten ojciec. Pewnie zabierze Basię do siebie. - Na pewno. Obie panie miały rację. Minęło jeszcze kilka dni, wszystkie formalności związane z wyjazdem zostały załatwione, Basia miała już nowe nazwisko i paszport. Pan dyrektor postanowił u*rządzić bal pożegnalny. - Rzadko się zdarza - powiedział - żeby któreś z naszych dzieci wyjeżdżało za granicę, i to jeszcze tak daleko. No i akurat zostało trochę pieniędzy... Zapraszam wszystkich w sobotę po obiedzie na bal. Dzieci zawyły z radości. W tym wypadku prawie nikt nie zazdrościł Basi, sytuacja była jedyna w swoim rodzaju, nikogo innego w tym domu dziecka nic takiego nie mogło spotkać. O czymś takim, owszem, można było sobie pomarzyć, ale przecież nie na serio. Poza tym Basię wszyscy lubili i naprawdę życzyli jej wszystkiego najlepszego. Tylko pani Maniusia była trochę niespokojna. 1|V^ 5] \^_?>/ 25 - Mój Boże - mówiła -jak to dziecko się tam przystosuje? Nawet języka nie zna... - Ojciec ją nauczy. - Wszystko jest inne. Gorący klimat... - Poradzi sobie - powiedziała pani Jadwiga. - Za to będzie miała prawdziwego ojca. - I matkę - dodał dyrektor, który akurat wszedł do kuchni. - Jak to? Ta idiotka się zdecydowała, żeby... - Jakby nie była idiotką, toby nie było sprawy. Ale ojciec Basi jest żonaty. I ma dwuletniego synka. Ta żona strasznie chciała mieć córeczkę i czeka na Basię jak nie wiem co. Babcie też tam są. W ogóle wielka rodzina. - No, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. - Też tak sądzę - powiedział dyrektor i poszedł do stołówki przerobionej na salę balową. Dzieci właśnie śpiewały piosenkę, której uczył ich ojciec Basi, przygrywając sobie na gitarze, a w kącie Grzesiek wypełniał mały notesik nazwiskami kolegów i koleżanek. Miał zamiar dać notes Basi, żeby nie zapomniała o przyjaciołach i żeby pisała listy. - Ale kiedy ja nie umiem pisać - zmartwiła się dziewczynka. - To podyktujesz ojcu. Chyba to dla ciebie zrobi? - Tata wszystko dla mnie zrobi, a wczoraj to nawet stanął dla mnie na głowie! - pochwaliła się Basia i Piotrek zaczął się tak śmiać, że zaraził tym śmiechem całą grupkę dzieci spod okna. - Cicho! - wrzasnął Sebastian. - Nie widzicie, że my tu śpiewamy? - Nie widzimy, tylko słyszymy - odpowiedział, śmie- 26 jąc się, Grześ. Ale w tej chwili weszła do stołówki pani Krysia i tak spojrzała na chłopca, że śmiech zamarł mu na ustach. - Grzegorz - powiedziała - państwo Marewiczowie przyszli. Chcą z tobą porozmawiać. - Jak to? - No, zwyczajnie. Chodźmy do gabinetu. - Ale Usza... ale pan dyrektor przed chwilą tu był... - Już jest u siebie. Nieważne. No, chodź. - Ale ja jestem przebrany za Batmana... - Grzesiu, to nie ma znaczenia, bardzo ci w tym do twarzy. No, pośpiesz się. - Oni się przecież tyle czasu nie odzywali. Już myślałem... - Ja też myślałam. Widocznie źle. Grzesiu, proszę cię... Zdejmij tylko tę maskę. Grzesiek nie mógł się zorientować we własnych uczuciach. Cieszył się czy martwił? Chciał iść do tych ludzi czy nie? Wolał zostać w "Moim Domu" czy zaryzykować i odejść stąd? Co miał powiedzieć, kiedy ich zobaczy? Nie wiedział. Wiedział tylko, że jest bardzo, ale to bardzo zdenerwowany. I z bijącym sercem otworzył drzwi do gabinetu. "Może się uda - myślał - przecież Michalinie się udało. Więc może i mnie..." ROZDZIAŁ PIĄTY A w korytarzu, w otwartych drzwiach sali numer trzy, stała Ewa. Serce jej biło wcale nie mniej niż Grzegorzowi, miała łzy w oczach i zaciśnięte pięści. Nikt, oczywiście z wyjątkiem Marioli, nie wiedział, że Ewa... Jednym sło- 27 wem, Ewa kochała się w Grzegorzu. Takich niebieskich oczu, takich złotych włosów nie miał nikt w całym domu, a prawdopodobnie na całym świecie. W świetlicy na dolnej półce stały książki z bajkami, właściwie nadawały się dla maluchów, ale Ewa doskonale zapamiętała jedną z ilustracji - nad Królewną Śnieżką pochylał się cudowny królewicz, żeby ją pocałunkiem zbudzić ze snu. I właśnie on miał takie lśniące, jasne włosy i chyba nawet niebieskie oczy. Oczu na tym obrazku nie było widać, bo zasłaniały je długie, czarne rzęsy, a na dodatek grafik narysował tego królewicza raz z profilu, a raz malutkiego, bo jadącego na koniu. Ale Ewa była pewna, że miał oczy jak chabry czy bławatki. A może to w ogóle jedno i to samo? A poza tym Grześ był... był wspaniały. Kiedyś, kiedy Ewa przewróciła się i wpadła w kałużę, dzieci się z niej śmiały, a Grzegorz wcale nie. Jeszcze pomógł jej się podnieść i zauważył, że rozbiła kolano. Zaprowadził ją do pokoju lekarskiego, czekał, aż pielęgniarka jej to kolano zabandażuje. A potem co dzień pytał, czy noga ją jeszcze boli. Ewa nie była przyzwyczajona do takiej troskliwości. Od kiedy pamiętała, w domu tylko ją popychano i szturchano, a tata nazywał ją darmozjadem albo jeszcze o wiele gorzej. Gdyby nie macocha, to chyba ojciec by ją zatłukł. Matki Ewa w ogóle nie pamiętała. Miała rok, kiedy mama umarła. Przyrodni brat Ewy miał wtedy pięć lat, a bliźniaki po osiem. Ale tamci mieli więcej szczęścia, brat znalazł dom u swojej babci, bliźniaki zaadoptowało małżeństwo z Gdańska, a Ewa została w domu. - Kto by cię chciał, pokrako - warczał na nią ojciec. - Kto by cię wziął z taką wredną gębą?! 28 A czy to była Ewy wina, że coś się stało z jej nosem, kiedy tata uderzył ją, gdy miała pół roczku? Pewnie, taki złamany kulfon nikomu urody nie dodaje. Ewa okropnie się tym gryzła, ale macocha wtedy powiedziała: - Wstydziłbyś się, Zenek, sam dzieciakowi nos złamałeś, a teraz... - Skąd wiesz?! - wrzasnął wściekły tata. - Widziałaś?! Jeszcze nawet wtedy mnie nie znałaś, głupoto jedna! - Skąd? - roześmiała się jakimś złym śmiechem pani Weronka. - Skąd? Też pytanie! Wróble na dachu ćwierkają o draniu, który bije półroczne dziecko! Wszyscy wiedzą. Masz szczęście, że twoja żona nie wezwała wtedy policji! Ewa stała w kącie przy szafie, którą tata w napadzie dobrego humoru nazywał "ścianą płaczu", i jak zwykle chlipała i pociągała nosem. Pani Weronka, ta macocha, pochyliła^się nad nią. - Nie rycz - powiedziała, a jej oddech pachniał papierosami i wiśniówką - nie piszcz. Jak będzie kiedyś w domu dużo pieniędzy, to ci zrobimy operację plastyczną. - Co? - nie zrozumiała Ewa. - Taką operację, po której będziesz miała przepiękny kinol. Nawet ładniejszy od tego rodzonego. Robią tak teraz, naprawdę. - Nie zawracaj bachorowi głowy - wtrącił tata. - Akurat nas stać na operacje! Już widzę te pieniądze, co nam z nieba spadają. - I ojciec, patrzcie no, ludzie, westchnął. A niedługo potem wzięli go i wsadzili do więzienia. Pani Weronka spakowała manatki. - Przykro mi, Ewo - powiedziała - ale z twoim tatą nie chcę mieć więcej nic wspólnego. Nie obraź się, ale 29 to bandzior i złodziej, a ja, jaka jestem, taka jestem, ale cudzego nie ruszę. Pójdziesz do domu dziecka, będzie ci tam lepiej niż z tym całym draniem. - Ale co tatuś zrobił? - płakała Ewa. - No, jakby ci tu... - Ja chcę wiedzieć! - O rany, za co mnie Bóg karze... No, tata napadł na sklep i zabrał całą kasę. Dużo forsy, bo to był sklep z biżuterią. - Z czym? - O Jezu, no, z czym. Ze złotem, z kolczykami, bransoletkami i takimi tam. Ale go złapali, zaraz po tygodniu, nawet kraść nie umie. - I za to tyle lat... tyle lat będzie siedział? - Ewa, miej litość... myślisz, że mi przyjemnie ci o tym opowiadać? - Kiedy proszę. Ja muszę wiedzieć! - Ratujcie mnie, wszyscy święci... co ja ci mam powiedzieć? - Prawdę. - No dobra - zdecydowała się zdesperowana pani Weronka - więc tata już nie miał co robić, tylko wziął ze sobą nóż. I tym nożem pomacał strażnika. - Pomacał?! - Ojej... no, wsadził mu ten nóż pod żebra. A kiedy policja go dopadła, dźgnął tym samym nożem policjanta w ramię. No, jednym słowem, możesz się tatuśka przez kilkanaście najbliższych lat nie spodziewać... I chociaż ojciec był dla Ewy niedobry, to jednak ona go żałowała i, co więcej, tęskniła za nim w tym domu dziecka. Czasami nawet pisał do niej z więzienia, a Ewa mu od- 30 pisywała. A od dnia, w którym dostała ten pamiętny list, tęskniła za ojcem jeszcze bardziej. - Twój stary duperele z morelami wypisuje, a ty mu wierzysz - kpiła Mariola. - Tam to wszystko sobie wymyślił, za kratkami, żeby adwokat miał go jak bronić. A teraz tobie też piaskiem w oczy rzuca. A to jest figa prawda. Zapytaj, kogo chcesz, każdy ci to samo powie. Na wódkę potrzebował, a nie na takie coś. Daj sobie spokój, Ewita! Może tak było, a może nie. Ewa postanowiła zapytać jeszcze kogoś, a tym kimś był oczywiście Grzegorz. Przeczytał list od taty, spojrzał na koleżankę i powiedział: - A kto go tam wie. Może rzeczywiście pisze prawdę, może go całe życie gryzły wyrzuty sumienia przez ten twój nos. Jakby go nie złapali, to może zafundowałby ci tę operację. 7resztą, powiem ci szczerze, Ewa, że jak teraz urosłaś i w ogóle się zmieniłaś na starość, to tego nosa wcale nie widać. Pewnie, przepiękny nie jest, ale nie razi. Nos jak nos. Waldek ma nie złamany, a gorszy. - Ty, zejdź ze mnie, bo w ucho! - wściekł się Waldek, który miał rzeczywiście okropnie zadarty nos, ale jakoś się tym nie przejmował. I na tym skończyła się rozmowa, a Ewa odeszła, podwójnie pocieszona i podwójnie kochająca Grzesia. No bo, po pierwsze, to, co napisał ojciec, że kradł, bo chciał zdobyć pieniądze dla Ewy na operację, może było prawdą. A po drugie, Ewa uwierzyła, że już nie jest taka brzydka. I kiedy spojrzała w lustro, to rzeczywiście stwierdziła, że może uchodzić za człowieka, że nos jakby się zmniejszył, a może reszta twarzy się powiększyła... Te wszystkie radości były zasługą Grzegorza. Ewa co wieczór myślała o chłopcu i sama nie wiedziała, czy chciałaby mieć takiego brata, czy męża. 31 Czasami marzyła o tym, że już ma osiemnaście lat, a nie marne jedenaście i pół, i że pobierają się z Grzesiem i mają własny pokój z kuchnią. I oprócz nich nikt a nikt w tym pokoju nie mieszka. Ewa byłaby pielęgniarką, i pracowałaby tutaj, w domu dziecka, zamiast pani Stasi, bo pani Stasia miała już teraz z pięćdziesiąt lat i wtedy poszłaby na emeryturę. Grześ byłby może takim panem, co reperuje telewizory albo nawet komputery, albo byłby dyrektorem. Czasem nawet Ewa myślała, że chciałaby mieć dwoje dzieci: chłopca, który na imię miałby też Grzegorz, bo to najpiękniejsze imię na świecie, i dziewczynkę Karolinę, tak jak mamusia. I duży Grześ nigdy a nigdy by nie bił dzieci i nie przeklinał. Nie piłby i nie palił. Mieszkaliby wszyscy w tym pokoju zupełnie sami i mieliby telewizor, i może nawet pralkę. I przede wszystkim kochaliby się okropnie, i nikt by, broń Boże, nie kradł. O tym marzyła Ewa i teraz te jej wszystkie marzenia miały zawalić się z wielkim hukiem. Tam, za drzwiami, Grzegorz rozmawiał z ludźmi, którzy chcieli go zabrać na zawsze. Ewa straci go z oczu, bo żeby nie wiem jak przyrzekał, to wiadomo, że rzadko kto odwiedza swoich kolegów z domu dziecka. Zresztą te typy -jak mówiła Mariola, która wszystko wie nie wiadomo skąd - przyjechały aż z Warszawy. Jak wezmą Grzesia, to koniec. Zupełny koniec marzeń, nadziei i wszystkiego. Ewa wyobrażała sobie te smutne dni, kiedy nie będzie widziała rano w stołówce jasnowłosego chłopca. Co dzień czekała już od wstania na tę chwilę. Grześ, przechodząc obok jej stolika, zawsze mówił "cześć", a Ewie aż się ciepło na sercu robiło, kiedy słyszała jego głos. 32 "Nie wytrzymam tu bez niego - myślała. - Nie wiem, co zrobię, ale nie wytrzymam. To okropne. Ta pani ma bu-ziulkę jak lalka Barbie i jeszcze głupszą minę, a ten pan to wredny typ, od razu widać. Grzesiowi na pewno nie będzie u nich dobrze. Nie wiem, co robić... To straszne, jak ja będę żyć?" Mariola, która już od dłuższej chwili szukała przyjaciółki, dotarła do niej wreszcie. - Co tak stoisz? Czekasz, aż Grześ wyjdzie z gabinetu? - No tak, oczywiście. Nie rób sobie nadziei, na pewno z nimi pojedzie. - A nuże nie? - A może tak. Przestań, świat się od tego nie zawali. - Dobrze ci mówić. Nikogo nie mam oprócz niego. Marioli zrobiło się przykro. - Jak to? A ja?! - No tak, ale to co innego. Za ciebie nie wyjdę za mąż. - Nie bredź. Kto ci powiedział, że za Grześka wyjdziesz? Co to za gadanie, masz co najmniej dziesięć lat, żeby się nad tym zastanawiać. I czy on w ogóle zechce się z tobą ożenić? - Idź, głupia, przecież go nie pytałam. - Właśnie. Lubi cię, i tyle, a ty od razu... Tak już w życiu jest, ludzie są, a potem ich nie ma. Tak jak naszych rodziców albo chociażby Basi. A jakby ciebie ktoś chciał adoptować, to byś nie poszła w podskokach? To było trudne pytanie i Ewa wolała się nad tą sprawą w ogóle nie zastanawiać. Nawet nie mogła, bo właśnie otworzyły się drzwi od gabinetu i wyszedł stamtąd Grześ... 3 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 33 ROZDZIAŁ SZÓSTY Chłopiec przeszedł koło Ewy, nawet jej nie zauważając. Jak we śnie podszedł do swojej szafki, jak we śnie zaczął wyjmować z niej rzeczy i układać na łóżku. - Co ty wyprawiasz? - spytał Karol, który akurat wpadł do sypialni po długopis. - Pakuję się. - Nie żartuj! To co? Jedziesz z nimi? Na zawsze? - Może i na zawsze. - Ale mówiłeś, że oni są tacy nie bardzo... - A pokaż mi tych "bardzo", co mnie wezmą. - Przecież możesz tu zostać. - Tak? - zdenerwował się Grzegorz jeszcze bardziej, jeśli to było możliwe. - Uważasz, że to jest właśnie wymarzone życie? - Mnie jest tu dobrze. - Ja nie mówię, że ktoś nas tu morduje, wiesz? Ale co własny dom, to własny dom. Też chciałbyś go mieć, może nie? Rodzice Karola tylko raz na rok odwiedzali syna. Chociaż nie mieli odebranych praw rodzicielskich, to nie zamierzali zabrać go do siebie. Nie miał więc żadnych szans na własny dom. Spojrzał na kolegę spode łba i wykrztusił: - Wcale nie. Wypchaj się z tym własnym domem. A Ewa to się chyba zapłacze na śmierć. - Niby dlaczego? - Bo się w tobie kocha. - Nie opowiadaj mi głupot - zlekceważył sprawę Grzegorz, który, owszem, bardzo lubił Ewę, ale myśl o jakichś 34 tam "miłościach" nawet mu do głowy nie przychodziła. - I nie zalewaj mi tu, bo nie mam czasu. Pakuję się. - Wariat. W co?! Rzeczywiście, z tego wszystkiego chłopiec zapomniał o plecaku. Trzeba było wracać do gabinetu. Dyrektor znowu siedział przy oknie i znowu miał taką jakąś dziwną minę. - No co? - zapytał. - Nie mam plecaka. - Zaraz powiem, żeby ci wydali. A tak w ogóle, to jak? Pewnie jesteś szczęśliwy, że znalazłeś rodziców? Zobaczysz - mówił jakoś bardzo szybko - pobędziesz tam parę tygodni, a potem będziesz miał ojca i matkę, i rodzinę, i tego... i w ogóle. To bardzo porządni ludzie, on jest inżynierem, dyrektorem dużej firmy, a ona, to znaczy pani Marewiczowa, prowadzi tam księgowość, a... - Wiem, przecież mówili - przerwał ten potok słów Grzegorz. - No tak, wiem, że wiesz. Niczego ci u nich nie będzie brakowało, a szkoła jest zaraz na sąsiedniej ulicy. Nawet gosposię mają - westchnął dyrektor. - Wiem - powtórzył Grześ. - Rower ci kupią i łyżworolki. - No tak... rower... To mógłbym dostać ten plecak? - Zaraz, synku, zaraz. No i pamiętaj, że w każdej chwili możesz tu wrócić, ale na pewno nie zechcesz. Grzegorz wolał na to nie odpowiadać. Poszedł z dyrektorem po plecak, zapakował wszystko, co miał, i musiał potem z samego dna wyciągać piżamę, bo przecież tę noc miał jeszcze spędzić w domu. Załatwił całe to pakowanie przed kolacją, a kiedy przechodził obok stolika Ewy, 35 przypomniał sobie gadaninę Karola. Spojrzał na koleżankę, a ona akurat patrzyła na niego. Oczy miała spuchnięte i czerwone, wyraz twarzy taki, że Grześ się zatrzymał. - Co się stało? - zapytał nieostrożnie. No i jak Ewa miała mu to wytłumaczyć? Zerwała się od stołu i wybiegła, a chłopiec nagle zrozumiał, że ten cały Karol chyba mówił prawdę, i zrobiło mu się niesłychanie głupio. - Czego się do niej wtrącasz - zezłościła się Mariola - "co się stało" i "co się stało". Cielę oknem wyleciało! Nie twój zamazany interes. Trafiłeś los na loterii, to się ciesz, jedź i zapomnij o całym domu. Proszę, jedź, nikt cię tu nie trzyma! Wolna droga! No jedź, po co ci nasze naleśniki, tam cię będą karmili złotymi rybkami! Kawiorem z sosem ananasowym! Mandarynkami w czekoladzie! Czego stoisz i wytrzeszczasz gały?! - Uspokój się, co cię ugryzło? - wtrącił się do rozmowy Piotrek. - Do kogo masz pretensje?! Na łeb ci się rzuciło? A w ogóle, złotych rybek się nie jada. Wiesz? 36 - No pewnie, nie jada się, to jest najważniejsze - burknęła ironicznie Mariola, która sama rozumiała, że jej wybuch nie miał za grosz sensu. - Obaj się dajcie wypchać. Pani Maniusiu, czy mogę iść do Ewy? Pani Maniusia, która mniej więcej domyślała się, o co chodzi, kiwnęła głową. - Jak zjadłaś, to idź. A ty, Grzesiu, siadaj. I Piotrek też. Bo naleśniki będą zupełnie zimne. Tej rtocy kilku osobom w domu dziecka i poza nim trudno było usnąć. Na łóżku przewracał się w lewo i w prawo nie tylko Grześ, ale także Piotrek. Oparta o poduszkę płakała Ewa, która nawet nie mogła się położyć, bo trudno jej było oddychać przez zatkany nos. Na brzegu jej łóżka siedziała Mariola, zastanawiając się, czy nie iść po panią Marię. - Jeszcze coś ci się stanie przez ten płacz. Zemdlejesz albo co. Poproszę Maniusię, może da ci coś na uspokojenie. - Ani mi się waż - powiedziała zrozpaczonym głosem Ewa. - Jeszcze tego brakowało, żeby się wszyscy dowiedzieli. - I tak wiedzą. - Akurat! - Ale jak mi tu padniesz trupem... - Nie padnę. - To już nie rycz. - Dobrze ci mówić. - On napisze. - Już lecę odbierać list... Nie spały jeszcze dwie dziewczynki, którym przeszkadzało gadanie przyjaciółek. Nie spał też dyrektor, bardzo niespokojny o los Grzesia. 37 - Spij, stary koniu - przekonywał sam siebie - czegoś się uprzedził do ludzi? Co ci się nie podoba? Że mają swoje wady? A kto ich nie ma? Przecież ci, co załatwiają adopcję, sprawdzali tych Marewiczów ze wszystkich stron. Porządni, zamożni ludzie, nie piją, nie palą... Śpij, bo jutro będziesz nie do życia. Nie spali też państwo Marewiczowie. - Łukasz - mówiła Elżbieta - Łukasz, aż mi się nie chce wierzyć. Już jutro! Już od jutra będziemy mieli dziecko! Syna! - Syna nie syna - odpowiedział sceptycznie mąż - ale że dziecko, to prawda. A ty nie bądź taka znowu podniecona. I szczęśliwa. Wiesz, ile to kłopotu z takim chłopakiem? I jeszcze obcym? Kto wie, co w nim siedzi i kto go rodził. Kto wie, co on po tych rodzicach odziedziczył, co z niego jeszcze wylezie! - Jak go dobrze wychowamy, to nic złego nie wylezie, nie bądź taki. Łukasz, po co tak mówisz, przecież już się zdecydowaliśmy, a ty... - Bo nalegałaś i naciskałaś. - Nie mów tak. To wspaniały chłopiec, widziałeś jego rysunki? - Nie powiem, ładne. Będzie się czym pochwalić przed Jurkami. - A jaki śliczny. I oczy ma po mnie, a włosy po tobie. - No, podobne. - Zobaczysz, jak się polubimy... - Może zobaczę - zgodził się Łukasz i ciężko westchnął. - Podobno lubi czytać. Może będą z niego ludzie. Ale wolałbym swojego własnego... - Łukasz... przecież to nie moja wina... 38 "A czyja?" - pomyślał jej mąż, ale nie powiedział tego na głos, tylko pogładził żonę po głowie. - No śpij, Elżbieta, bo jutro mamy ważny dzień. Nie spał też pewien mieszkaniec Gdańska, Dariusz. Nie mógł zasnąć, bo właśnie wrócił z pogrzebu wujka, którego bardzo lubił i który nagle umarł na zawał. W ostatniej cłwili, już w szpitalu, do którego Darek ledwie zdążył dobiec, zawiadomiony przez lekarza, wujek uścisnął jego rękę i szepnął: "Na litość boską, sprowadź mi księdza, muszę...". Ale już było za późno. Wujek stracił przytomność i już jej nie odzyskał. Pan Darek miał wrażenie, że wuja Adama dręczyły jakieś wyrzuty sumienia, że koniecznie chciał coś wyznać. Nie zdążył. Wszystko, co posiadał, dostało się Dariuszowi, jako że starszy pan żadnych innych krewnych nie miał. Spadkobierca nawet nie zainteresował się przed pogrzebem tym, co odziedziczył, nie spodziewał się zresztą niczego nadzwyczajnego. Kawalerka nie była własnością pana Adama, dostaną ją teraz władze miejskie, a te parę mebli... Nie ma o czym mówić. Trzeba było jednak mieszkanie zwolnić i właśnie dziś, po pogrzebie, pan Darek zebrał się w sobie, poszedł do nowego, ładnego bloku i otworzył drzwi. Z niechęcią zajrzał do szuflady w komódce i rzuciła mu się w oczy wielka czerwona saszetka. W saszetce była książeczka oszczędnościowa z tak wielką sumą pieniędzy, iż w pierwszej chwili pan Darek uznał, że setki tysięcy złotych to jeszcze nie przeliczona stara waluta. Ale nie! Były to nowe złote, przeliczono je już dawno. Obok książeczki leżało kilka portfeU, w niektórych znajdowały się dokumenty. Jedne nawet na jakieś angielskie nazwisko, drugie na czeskie. Le- 39 żał tam też szwedzki paszport, a ze zdjęcia uśmiechała się młoda dziewczyna. "Ingrid Johansen" - przeczytał pan Darek, zobaczył też inne dane, które świadczyły o tym, że owej Ingrid towarzyszyło dziecko, że paszport był wydany dawno temu. Anglik zaś był rudy i nazywał się John Walles, a pochodził z samego Londynu. Na dnie saszetki leżał bardzo już stary dowód osobisty niejakiego Jana Osbor-skiego z Kielc. Pan Darek to wszystko wsadził do teczki i zawiózł do domu. Ogromna suma na książeczce oczywiście ucieszyła go, nawet po odtrąceniu podatku spadkowego zostanie kupa forsy. Ale skąd ona się wzięła? I skąd się wzięły te dokumenty? "Trzeba będzie iść z tym na policję, nie da rady - myślał Dariusz - no, nie da rady. To jakaś dziwna afera. Chyba wujek kradł, czy co? Ale jak mogę narobić mu takiego wstydu, nawet po śmierci? Zbrukać jego pamięć? A poza tym, jak ta forsa jest kradziona, to ją skonfiskują, i figę dostanę. Że też wujo coś podobnego robił, prędzej bym się spodziewał, że zakwitnę! Taki porządny człowiek, taki oddany rodzinie! A może jest jakieś inne wytłumaczenie? Ach, żebym mógł się z Lidką naradzić, ale akurat musiała pojechać z dzieciakami do babci, nawet na pogrzebie nie była... Trudno, skoro jej matka złamała rękę..." Rzeczywiście, żona pana Darka razem z pięcioletnim synkiem i trzyletnią córeczką pomagała teraz matce, która nie mogła sama nic zrobić w domu. I tak się fatalnie złożyło, że pan Darek nie miał się z kim naradzić... Więc nie spał i przewracał się z boku na bok. Widocznie to była taka niedobra noc. 40 ROZDZIAŁ SIÓDMY Zielony Dzibek walił pięścią w odrapane drzwi tak długo, aż obudził Stasiuleczka z głębokiego snu. Chłopak podrapał *ię w głowę i spojrzał na elegancki zegarek. Była dopiero ósma rano. - Kogo niesie? - zapytał z pretensją. - To ja, otwieraj! - Dzibek? - A kto, królowa czeska? Stasiuleczek bez entuzjazmu otworzył drzwi. - Mógłbyś wiedzieć, głąbie jeden, że w Czechach nie ma królowej. - Jak ci coś powiem, to zapomnisz i o królowych, i o Czechach, i o tym całym twoim zatentegowanym o-czy-ta-niu! - Bo co?! - Bo to, że Adamcio kitę odwalił! - Żartujesz! - Ładne żarty! Zawału dostał, wczoraj był pogrzeb! - To dlaczego nam nikt nie powiedział? - Kto nam miał powiedzieć? Policja?! - No a w gazecie nekrologu nie było? - A czytasz gazety? - Czasami. - Ale on się nie przekręcił "czasami", tylko kilka dni temu. - A co z forsą??? - No właśnie. - Rany koguta!!! Stasiuleczek złapał się teatralnym gestem za głowę, a potem zaczął walić pięścią w rozgrzebane łóżko. 41 - Cholera - zaczął, po czym rozwinął to określenie w taki sposób, że aż Zielony Dzibek się skrzywił. - Ty chyba nie skończyłeś politechniki, tylko przekli-nologię - powiedział. - Przestań już, lepiej się zastanówmy, co robić. - Całą kasę miał za te wszystkie części z dwóch ostatnich maluchów i jeszcze za poloneza. Gdzie on to trzymał, taki, owaki? Bo jak włożył na książeczkę, to umarł w butach! - Na pewno nie włożył. Po co? Jutro mieliśmy się spotkać i odebrać, co swoje. - No popatrz, taki porządny był facet, nigdy nas nie naciął! A wygląd miał jak lord! Jak on umiał z ludźmi gadać, nikt się w życiu nie domyślił, że te części, co on sprzedaje, są kradzione! Kiedyś słuchałem z drugiego pokoju, jak zalewał: "No i widzi pan, taką miałem stłuczkę, nie warto mi już reperować samochodu. Chyba kupię sobie mercedesa, a te części tanio panu sprzedam. Przecież muszę się ich pozbyć z garażu, trzeba by go pomalować". Fajny był facet i patrz, takie świństwo nam zrobił. - Jakie świństwo? Czy on chciał wyciągnąć nogi? - Już dobrze, to co robimy? - Trzeba wejść do jego chaty i poszperać. - Kiedy? - Szybko! Dopóki ten jego ukochany bratanek nie zwinie całego szmalu. I tak dostanie to, co było Adamcia. Składał dla niego forsę na książeczce już od paru lat. Powiedział mi kiedyś: "Jak umrę, to chociaż Dareczkowi coś z tego zostanie. Może będzie o mnie pamiętał? Bo tak, to nikogo nie mam, nikogo... Więc niech chociaż on... No i te słodkie szkraby, jego dzieciaki. A Lidkę też lubię. 42 t Żeby nie oni, to nigdy bym nie poszedł na to całe łajdactwo, nigdy...". - Gadanie - zgorszył się Stasiuleczek - jakie łajdactwo? Czy my kogoś mordujemy, bijemy? Zabieramy bogatym bubkom wozy, i tyle. A myślisz, że oni zdobyli te samochody ciężką pracą? Też się nakradł jeden z drugim. Może nie?! Dzibkowi to całe tłumaczenie nie było do niczego potrzebne. Wcale nie czuł się winny, nie myślał o ludziach, których okradał, a to, czy robi dobrze, czy źle, w ogóle nie zaprzątało mu głowy. W nosie miał osoby, którym zabierał ich własność, w życiu się nie zastanawiał nad ich uczuciami. Chciał zdobywać pieniądze, i tyle. A Stasiuleczek jednak myślał o tym, co robi, i starał się znaleźć dla siebie jakieś usprawiedliwienie, więc znajdował, i nawet w to wierzył. Obu chłopakom chodziło przede wszystkim o to, żeby nie stracić pieniędzy i nie wpaść. A teraz groziło im i jedno, i może nawet drugie. - No dobra. Ty, ale ja się nigdy do chaty nie dobierałem. - Ja też nie. To wypijmy na dobry początek. Stasiuleczek i Zielony Dzibek wypili tylko po trzy piwka, po czym poszli na stację, z której odjeżdżał pociąg do miasta. Trzeba było kupić jakieś rękawiczki, może też twarzowe czapeczki-kominiarki, no i takie rzeczy, jak śrubokręty, pilniki... - Ty, a co jest potrzebne do wyważania drzwi? - Nie umiesz wyłamać drzwi? A w samochodach? - W samochodach to co innego. - Po co ci nowe narzędzia, przecież mamy cały komplet. 43 - Ale nie do mieszkań. - Ty dupku, myślisz, że wejdziesz do sklepu i poprosisz o narzędzia do włamania? - No nie, rozejrzę się, może coś mi wpadnie w oko. - Ty, słuchaj, a może poprosimy Zimnego? On ma wprawę. - Nie zadaję się z bandziorami. I po co nam trzeci do szmalu? Nabycie czapek i narzędzi nie sprawiło, wbrew obawom, żadnego kłopotu. Przeciwnie, sprzedawca na wiadomość o zacinających się drzwiach do garażu dał Dzibkowi do wyboru całą masę różnych "wichajstrów". Czapeczki kupili na targu, natomiast rękawiczek w ogóle nie było. Panowie, kradnąc samochody, nie używali ich, bo zakładali, że aut nie oddadzą. Zimą chodzili w grubych rękawiczkach podbitych flanelką, i tylko takie były w sklepach. - Nie nadają się - westchnął Stasiuleczek po raz chyba dziesiąty. - A dlaczego? - dowiadywała się ekspedientka, której bardzo spodobał się Dzibek pomimo, a może właśnie dzięki swojej bujnej czuprynie z pomalowanymi na zielono pasmami. - Za grube. - Może pan powie, do czego panu potrzebne, to bym coś poradziła. Mamy trochę cieńsze, wiosenne. A może białe, do stroju balowego? Niestety, w tej chwili brak, ale może są w sklepie ze ślubnymi strojami... bo może pan się żeni? - Kolega się nie żeni - oznajmił Stasiuleczek. - Kolega mieszka z mamunią, a że jest dobrym synem, chce 44 jej pomóc w pracach domowych. Tyle że nie chce sobie zniszczyć rąk, bo gra na tym... na fortepianie. Ekspedientka utkwiła zachwycone oczy w Dzibku. - Taki syn to skarb - stwierdziła. - Pójdą panowie do sklepu obok. Tam są gumowe rękawiczki. - O rany, ale ze mnie kretyn - palnął się w głowę Dzibek. - Przecież Zimny mi mówił, że najlepsze... - Pan Zimny? - zainteresowała się ekspedientka. - Może doktor Zimny, dentysta? - Nie, nie dentysta, chociaż czasami może w zęby komuś... - Idziemy - Stasiulek przerwał Dzibkowi niebezpieczny żart. - Dziękujemy ślicznie panience. - Właśnie. Do zobaczenia. Ja może jeszcze do pani wpadnę - wdzięczył się Dzibek, któremu sprzedawczyni też się spodobała. - A jak ci na imię, laleczko? - Marysia. Ale mówią do mnie Mimi... - Ślicznie. A ja się nazywam Dionizy. - E tam... - A bo co? - nastroszył się Dzibek. - Nie podoba się? Ekspedientka uznała, że lepiej będzie uwierzyć temu przystojnemu chłopakowi. - Bardzo mi się podoba, tylko to takie oryginalne. - Nazywają mnie Dzibek - zakończył sprawę klient i obaj panowie wyszli, po czym z niesłychaną łatwością nabyli cały stosik potrzebnych im rękawiczek w pobliskim sklepie z kosmetykami. - No to do dzieła - powiedział Stasiulek, kiedy tylko uznał, że już jest noc. - Naprzód, bracie! Po forsę! Po kasę! Po szmal! 45 1 obaj raźnym krokiem ruszyli w stronę nowoczesnego bloku, w którym doprawdy nikt na nich z niecierpliwością nie czekał... A była to pierwsza noc, którą Grześ spędzał w swoim nowym domu, aż w Warszawie. Państwo Marewiczowie przyjechali pięknym oplem już z samego rana, ponieważ przenocowali w Grand Hotelu w Sopocie. Pozwolili chłopcu pożegnać się z kolegami i z wychowawcami, chociaż w czasie pożegnalnych całusów z panią Jadzią Elżbieta zaczęła się niecierpliwić. - Niedługo zaczniesz obcałowywać sprzątaczki - powiedziała z przekąsem, a Grześ był jej za to bardzo wdzięczny, bo przypomniał sobie, że jeszcze nie powiedział "do widzenia" pannie Aldonce. Dopiero gdy to zrobił, wsiadł do auta i pojechał. - No - powiedziała z satysfakcją pani Elżbieta i odwróciła głowę, żeby zobaczyć minę Grzesia siedzącego na tylnym siedzeniu. - To jedziemy. Cieszysz się? - Pewnie, że się cieszy - odpowiedział za chłopca pan Łukasz. - Przecież chyba wie, że wygrał los na loterii. Będziesz miał, chłopcze, zupełnie inne życie. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Zdaję... - burknął Grześ. Był zdenerwowany i czuł się jakoś okropnie dziwnie. "Zupełnie jakbym to nie ja tu siedział - przeszło mu przez głowę. - Jakby to był kto inny. I jakby ten samochód nie miał boków ani dachu, jakbym był na jakimś polu. Może powinienem coś powiedzieć, ale nie wiem co. Boję się, no, może się nie boję, ale tak jakoś... Może to sen? No nie, nie sen. To ja, Grzegorz Pomorski, a może Marewicz? - Może, jak mnie adoptują, 46 to zmienię nazwisko? Tamto i tak jest wymyślone, bo mnie znaleziono nad morzem. Nieważne. Co on mówi?" - Czemu tak mruczysz? - spytał pan Łukasz. - Chłopcze, odpowiadaj całym zdaniem, jak cię pytają. To co, jesteś zadowolony? - Jestem, proszę pana. - Nie mów do Łukasza "proszę pana" - powiedziała ciepłym głosem pani Elżbieta. - A jak? - No... może "tato"? - Elżuniu, chwileczkę - powiedział "tato" i mocniej nacisnął pedał gazu - nie tak od razu. Może na początku mówić do mnie "wujku". - "Mów mi wuju" - przypomniało się Grzesiowi. - A co, czytałeś "Trylogię"? - mile zdziwił się świeżo upieczony wujek. - No, czytałem. - Nie zaczyna się zdania od "no" - zakończył literacką dyskusję pan Łukasz, ale jednak na sekundę odwrócił głowę i spojrzał przyjaźnie na chłopca. - Patrz przed siebie - zawołała wystraszona pani Elżbieta - jeszcze nam do tego wszystkiego brakuje wypadku! "Do jakiego "tego wszystkiego"? - pomyślał Grześ. - Czy może mnie też uważają za katastrofę"? - Ale oczywiście nie zapytał o to, szczególnie że pan Łukasz skręcił w boczną drogę i przystanął przed małą, ale śliczną restauracyjką. W środku było równie elegancko, jak z zewnątrz i Grzegorz rozglądał się z zaciekawieniem. Nagle coś zauważył. - Michasia! - wrzasnął i podbiegł do dziewczynki sie- " 47 dzącej przy stoliku razem z matką i ojcem. Każde z dorosłych trzymało na kolanach niemowlę. - Grzesiek! - To... to twoi rodzice? - A jakże, jestem tatą Michasi, usiądź z nami - zaproponował ten pan, ale pan Łukasz, który z daleka przyglądał się spotkaniu, zawołał chłopca. - Siadaj i jedz - rozkazał - nie mamy za dużo czasu. Co to za znajomości? - To Michasia z naszego domu. I jej rodzina. - A... też adoptowana? Ale oni mają przecież inne dzieci? - No to co? - Nie, nic - przerwała rozmowę pani Elżbieta i podsunęła Grzesiowi jakieś dziwne danie, ni to zupę, ni mięso... Prawdę mówiąc, chłopak nie wiedział nawet, co je, cały czas spoglądał na rozbawioną rodzinę Michasi. Państwo Marewiczowie jakoś dotychczas byli okropnie poważni... ROZDZIAŁ ÓSMY Podróż nie trwała już długo i po dwóch godzinach samochód zatrzymał się przed bardzo ładnym, prawie nowym blokiem. Grzegorz wszedł do maleńkiego pokoiku. Pamiętał z lektury i telewizji, że coś takiego to winda, ale kiedy pan Łukasz nacisnął guziczek i pokoik uniósł się w górę, chłopcu zakręciło się w głowie. - Wysoko mieszkamy? - zapytał. - Na ósmym piętrze - powiedziała pani Elżbieta, której nawet do głowy nie wpadło, że Grześ jedzie windą pierwszy raz w życiu. Przecież dom dziecka był dwu- 48 piętrowy, a oprócz szkoły i wizyt w parterowej poradni chłopiec właściwie nigdzie, nie licząc wycieczek, nie bywał. Na wycieczkach akurat z windami nie miał do czynienia. Ósme piętro było wysoko, ale w końcu winda stanęła. Widocznie ktoś w mieszkaniu nadsłuchiwał, bo otworzyły się drzwi na lewo i na korytarz szybko wyszła jakaś starsza, siwa pani. - To ty jesteś Grześ? Witaj, kochanie! Witaj, wnusiu! Niech ci się przypatrzę! - zawołała. - Mój Boże, jesteś przecież zupełnie podobny do Łukasza, jak był mały, no jak Boga kocham, zupełnie. Zaraz znajdę album ze zdjęciami, to ci pokażę! Wchodźcie, wchodźcie, czemu tak stoicie? Zaraz, ja ci się nawet nie przedstawiłam, jestem Wiesława Marewiczowa, matka tego tu Łukasza, twojego nowego taty. Masz do mnie mówić "babciu Wisiu". Dobrze? No wchodźcie, wchodźcie, taki obiad przygotowałam, że... - Ależ, mamo - mitygował starszą panią pan Łukasz - nie denerwuj się tak. Spokojnie, proszę cię. A co do obiadu, to jedliśmy po drodze. - Więc nazwijcie to kolacją. Grzesiu, kochanie, Boże, jak ja się cieszę. No, pokaż się jeszcze raz. Zobacz no, Eluniu, nos zupełnie jak dziadka... - Mamo, tyle razy prosiłam mamę, żeby nie nazywała mnie "Elunią..." - No dobrze, to co, kto pokaże Grzesiulkowi jego pokój? - Czy to nie wszystko jedno? - Dobrze, to ja pokażę. - Starsza pani pogładziła chłopca po głowie, wzięła za rękę jak małe dziecko, prze- 4 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 49 prowadziła przez długi korytarz, a po drodze otwierała kolejne drzwi. - No popatrz, to jest gabinet Łukasza, to pokój Elżbiety, to salon, tam jest kuchnia, a to twój pokoik. Wejdź. No i co? Pokoje były śmiesznie małe, Grzegorz widział tylko kilka takich, ale gabinet Uszatka był większy, gabinet lekarski w "Moim Domu" w ogóle zupełnie inny, taką ciupkę miały wychowawczynie, ale do ich pokoju Grześ wszedł tylko raz, i to dawno temu. Cały ten salon miał raptem ze dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, a stołówka w domu była kilka razy większa. Najzabawniejsza była kuchnia, a jeszcze śmieszniejsze garnki, jakieś malutkie. W takim garnku można ugotować zupę tylko dla czterech osób. Kotły w stołówce w domu były o niebo większe. Stał też na kuchni jakiś rondelek, zupełnie jak dla lalek, i teraz Grześ nie mógł się powstrzymać, żeby nie zapytać: - A proszę pani... - Babciu Wisiu... - i.do czego ten rondelek? - Jaki rondelek? - Ten w kuchni. - Czekaj, dziecko, niech pomyślę... a, rondelek... jajka się w nim gotowały. - O rany, ile jajek można w tym ugotować? - Nie wiem, sześć, osiem... - To śmieszne - rozbawił się Grześ - po co komu... - ale przerwał i sam sobie po cichu nawymyślał od kretynów. No chyba, przecież to mała rodzina, a nie dom dziecka! Oczywiście! - No więc co, ładny pokoik? 50 Pokoik wyglądał jak w łalczynym domku. Stało tu tylko jedno łóżko, a właściwie tapczanik ("no, oczywiście, przecież to tylko dla mnie"), stała szafa, półka na książki (z książkami!), biureczko z szufladami ("też tylko dla mnie!"). Stało krzesło, a do biurka była przykręcona taka lampka, jaką miał Uszatek. Zabawek nie było wcale, widocznie państwo Marewiczowie uznali, że Grzegorz już jest na nie za dorosły. Na ścianie wisiał jeden obrazek przedstawiający ośnieżone góry. W oknie wisiała zasłona w czarno-biały wzór, a na podłodze leżała jakaś dziwna plecionka. Pani Wiesława zauważyła zdziwiony wzrok chłopca. - To jest wietnamska mata - wyjaśniła. - No i co, ładnie? - Bardzo ładnie - przytaknął Grześ. - I co, ja tu będę spał zupełnie sam? - No oczywiście - zaśmiała się matka pana Łukasza, ale potem spojrzała z troską na Grzesia - a może się boisz? Nie, skąd, Grześ nie sądził, żeby miał się bać, chociaż nigdy jeszcze nie spał sam w pokoju. No, owszem, raz, kiedy źle się czuł i spał w izolatce. Prawda, izolatka też była niewielka, ale nie kojarzyła się z niczym przyjemnym. I wtedy co parę minut, a może trochę rzadziej, ale często, zaglądała do niego pielęgniarka, a dwa razy wpadła nawet pani Krystyna. I Uszatek też zajrzał. Wtedy Grześ się nie bał, ale tam cały czas paliło się światło. - Nie, nie boję się - powiedział niepewnie, a pani Wiesława nagle otworzyła szafę i z dna wyciągnęła jakąś niezgrabną paczkę. - Synuś - zaczęła - nie gniewaj się, ja wiem, że jesteś 51 duży, ale tak sobie pomyślałam, że może... że będzie ci przytulniej. Każde dziecko coś takiego ma, no... może to za dziecinny prezent, ale w nocy można go przytulić i jest jakoś raźniej. Więc wybacz, jeśli uznasz, że jesteś za duży... boja... Grzegorz rozpakował paczkę. W rękach trzymał miękkiego, ślicznego misia, wielkości mniej więcej swojej wyciągniętej ręki. Zwierzak był brązowy w białe łaty i miał rzewne, uśmiechnięte spojrzenie. Grześ pomyślał, że to upominek w sam raz dla pięcioletniego malucha, a potem przytulił misia i od razu poczuł się lepiej. Co więcej, pokój jakby wyprzytulniał. Chłopcu zrobiło się jakoś dziwnie i nagle poczuł, że ma łzy w oczach. - Dziękuję... bardzo pani dziękuję... On jest odjazdowy, ten misiak - wybąkał. - Babciu Wisiu... - przypomniała miękkim głosem pani Wiesława. - Babciu Wisiu... - spróbował powiedzieć Grześ i szalenie mu się to spodobało. - Dziękuję, babciu Wisiu - powtórzył więc, a babcia przytuliła go i pocałowała raz, a potem jeszcze kilka razy. Pan Łukasz już od pięciu minut rozglądał się za Grzesiem, a teraz wszedł do jego pokoju. - Co tu się dzieje? - zapytał. - Ależ, mamo, chłopak po podróży nawet się nie umył, nie zdjął butów, gosposia się rozgniewa! Dopiero co pastowała posadzki! Co to jest? - wskazał z niesmakiem na misia. - Mój prezent dla Grzesia. - Ależ, mamo, Grześ nie jest niemowlakiem. Chyba nie będziesz się tym bawił?! 52 - Daj mu spokój - odpowiedziała za Grzesia babcia Wisia - niech ma. Co ci to przeszkadza? - No, skoro chcesz wzbudzać w nim takie dziecinne gusta... przecież mu nie będę odbierał tego... tam. Proszę cię, Grzesiu, umyj ręce i w ogóle. Tam jest łazienka, a tam toaleta. I chodź do salonu, zjemy tę kolację. Chociaż muszę powiedzieć, mamo, że masz dziwne pomysły, takie proste dania, jakby nie było, na powitanie... - Sądziłam, że dziecko właśnie do tego jest przyzwyczajone - pokręciła głową mama pana Łukasza i po chwili wszyscy jedli zupę pomidorową (ale jaką!) i kotlety 53 schabowe z kapustą (ale jakie pyszne!). Po czym Grzegorz został odesłany do swojego pokoju. - Idź już spać, mój kochany - powiedziała pani Elżbieta, a kiedy Grześ leżał w łóżku, przyszła, otuliła go kołdrą i, tak jak to sobie wymarzył, pogłaskała go po głowie. Pan Łukasz też przyszedł, powiedział: "Śpij dobrze, a czy umyłeś zęby?", i usłyszawszy odpowiedź twierdzącą a nieprawdziwą, poszedł. A po chwili przyszła babcia Wi-sia, usiadła na brzegu tapczana i - aż trudno uwierzyć - zaśpiewała Grzesiowi kołysankę. Takiemu wielkiemu koniowi - kołysankę! I co zabawniejsze, przy tej kołysance chłopiec usnął. A babcia Wisia też poszła spać do tak zwanego salonu, bo, o czym Grześ jeszcze nie wiedział, babcia przyjechała tylko na kilka pierwszych dni jego pobytu. Bowiem nie tylko nie mieszkała z synem, ale w ogóle w Warszawie. Babcia Wisia miała własny, malutki domek w Konstancinie, na szczęście niezbyt daleko. Na nieszczęście jednak za daleko, żeby można się było widywać z nią codziennie. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Ewa miała doprawdy wszystkiego dosyć. Grzegorza nie było, Marioli, nie wiadomo dlaczego, dopisywał świetny humor, a na dodatek przyszedł taki list od ojca, że... Ewo, córko moja - pisał - co do tej przepustki, to mowy nie ma, odmówili mi i jeszcze długo niczego nie będzie, a Weronka napisała mi, żebym ja do niej nie pisał, bo jak przychodzi list z paki, to tylko jej wstyd robię przed ludźmi i że i tak między nami koniec, bo ona bandziorów to lekceważy, i napisała jeszcze gorzej, co o mnie myśli. 54 O Tobie to napisała, że jesteś nieszczęśliwe, oszpecone dziecko, ale że to nie jej wina i ona tu nic nie może, i Cię pozdrawia, ale przyjechać do Ciebie, jak prosiłaś, to nie przyjedzie. Żal jej, ale kłopotu na całe życie sobie nie zrobi. Nie wiem, kiedy Cię na oczy zobaczę, a oprócz tego to nikogo nie mam, tylko tu takiego kumpla, który i tak niedługo wychodzi. Nie dam mu nawet Twojego adresu, bo kto go wie, co może zrobić, bo robił już takie rzeczy, że nie będę Ci pisał. No więc nie zobaczymy się szybko ani nawet nie tak szybko, i cholera wie kiedy, pozdrawiam Cię, wybacz, co złego to nie ja, Twój OJCIEC. Po tym Uście Ewie się już wszystkiego odechciało. Miała przez pewien czas nadzieję, że może Weronka, która niby tak ją lubiła, zlituje się, czy jak, i chociaż ją odwiedzi. No i nic z tego. Ewie wszystko obrzydło, i Uszatek, i sypialnia w domu, i dobre, ale monotonne jedzenie, i wspólne spacery. Obrzydła jej szkoła, własne łóżko, koledzy i koleżanki, a nawet głupio uśmiechnięta Mariola, do której o wiele starszy brat przysyłał listy, a nawet zabierał ją czasem do siebie. Co tu dużo mówić, Ewie znudziło się w ogóle życie i zastanawiała się, czy się zabić, czy uciec. Pomysł samobójstwa, jako że nie była idiotką, odrzuciła od razu. Pozostała więc ucieczka. Dokąd? No, oczywiście, do Warszawy, do Grzesia. "Może ta cała pani, co zabrała Grzesia, chciałaby mieć też córeczkę? - rozmyślała dziewczynka. - Byłabym grzeczna jak sto aniołów, a i w domu bym jej pomogła. W jednej książce przeczytałam, że nie ma to jak córka. Może ten pan chciał syna, a ta pani córkę? Więc jakbym się zjawiła, to może by mnie chciała razem z nosem. Oni są bogaci, toby mi zrobili operację i byłabym taka 55 ładna, że może nawet kiedyś Grześ... Chociaż jak byśmy byli bratem i siostrą u tych tam Marewiczów - przestraszyła się Ewa - to może nie wolno byłoby nam brać ślubu?" Ale po chwili przypomniała sobie, że jej ojciec nie ma odebranych praw rodzicielskich i nie można jej tak zupełnie adoptować, więc byłaby tylko wychowanką, a to nie przeszkadza chyba w małżeństwie. Tak długo wyobrażała sobie radość pani Elżbiety z pojawienia się niby-córki, że w końcu sama w to uwierzyła. "A może oni już tam na mnie czekają? - roiła. - Może Grzegorz im o mnie opowiedział? Pojadę do Warszawy!" - postanowiła wreszcie stanowczo. Była czwarta rano i wszyscy spali jak zabici. Ewa spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka, do kieszeni wsadziła pieniądze, które dawno temu dała jej Weronka, na poduszce, przy samym policzku Marioli, zostawiła karteczkę z napisem "Żegnaj na zawsze" i przez otwarte okno wymknęła się na zewnątrz. Sypialnia dziewcząt znajdowała się na wysokim parterze, na dodatek murek pod * oknem miał jakby stopień, więc wyjść przez okno było bardzo łatwo. Zwykle po obejściu kręcił się w nocy pan Wojciech, który mieszkał poza domem i przychodził tylko na te nocne dyżury. Spacerował i teraz, ale Ewa wypatrzyła moment, kiedy był po drugiej stronie domu. Pozostawała brama lub płot. Był też ogromny pies, rasowy kundel, jak o nim mawiał pan dyrektor. Asika może przestraszyliby się złodzieje, ale na pewno nie Ewa, która była z nim w serdecznej przyjaźni. Nie tylko nie przeszkodził jej w ucieczce, ale przeciwnie, pomógł. - Asiku, stań pod płotem - poprosiła, a pies, rozumie- 56 jąc może słowa, a może gest, stanął pod ogrodzeniem. Ewa wlazła na jego grzbiet i teraz już, chociaż z trudem, mogła przełożyć jedną nogę na drugą stronę. - Do budy! - szepnęła, i Asik, machnąwszy wesoło ogonem, pobiegł w stronę domu, a Ewa przelazła przez ogrodzenie zupełnie bez problemu. Zeskoczyła na ziemię i pobiegła w stronę dworca. Tymczasem wstał dzień, niektórzy ludzie jechali już do pracy, i obecność dziewczynki na stacji nikogo nie zdziwiła. Ewa jednak była ostrożna. Podeszła do jakiejś zawiniętej w chustkę babiny i rozpoczęła byle jaką rozmowę. Kobieta, która nudziła się, oczekując pociągu, chętnie słuchała dziewczynki opowiadającej jej, jaka to jest biedna, bo musi codziennie tak wcześnie wstawać, żeby o dwie stacje dalej wozić jedzenie ciężko chorej babci. Kolejarz, zwykle uczulony na samotne dzieci przebywające na stacji, nie zaliczył do nich Ewy, która nie była przecież sama, tylko z babiną w chustce. Obie razem wsiadły do kolejki i obie wysiadły. Babina poszła do pracy, a Ewa, w oczekiwaniu na pociąg do Warszawy, zaczepiła tym razem panią, która trzymała za rękę dziewczynkę w jej wieku. - Dzień dobry pani - powiedziała. - Czy pani może jedzie do Warszawy? - Atak. - Bo ja też, ale brat złamał nogę i nie mógł mnie odwieźć. - Co za nieszczęście - zmartwiła się ta pani - i co, jedziesz sama? - Tak, mama będzie na mnie czekać na dworcu - skłamała bezwstydnie Ewa, a potem już gadała i z tą panią, i z tą dziewczynką, i nikomu z obsługi dworca nie wpadło 57 na myśl, że jest to ta Ewa, w sprawie której już rozdzwoniły się telefony. Bo w domu dziecka zorientowano się szybciej, niż dziewczynka się spodziewała. Traf chciał, że Mariola obudziła się o szóstej rano. Coś ją połaskotało w nos. Mariola pomacała ręką i znalazła karteczkę, na której Ewa napisała owe pożegnalne słowa. Jej przyjaciółka zerwała się z łóżka i spojrzała na sąsiednie posłanie. Ewy nie było! Nie było jej też ani w ubikacji, ani w łazience, ani przed szafą w korytarzu, ulubionym miejscem do wypłakiwania się. Mariola wiedziała, że powinna iść do pani Maniusi, ałbo wręcz do Uszatka, i powiedzieć o zniknięciu Ewy. "Ale donosić? Wsypać najlepszą przyjaciółkę? Co robić? A jeśli nic nie powiem - myślała gorączkowo Mariola - to Ewę może spotkać jakieś nieszczęście!" Dziewczynka miotała się po całym domu z karteczką od Ewy w ręce. I taką rozgorączkowaną, latającą w nocnej koszuli spotkał Marek, który też wstał wcześniej. - Co się stało? Co tak latasz? Niedobrze ci? 58 Mariola wetknęła mu w rękę list Ewy. - Dała nogę? - zorientował się od razu Marek i nie pytając o nic, popędził do gabinetu dyrektora. Pan dyrektor, jak zwykle, przyszedł bardzo wcześnie i właśnie zdejmował kurtkę. Trochę się zdziwił, widząc w otwartych drzwiach dwoje nie umytych i rozczochranych wychowanków. - O co chodzi? Marek nie miał żadnych wątpUwości ani wahań. - Ewa zwiała - poinformował krótko i węzłowato. - Co ty opowiadasz?! Skąd wiesz?! Marek podał zdecydowanym ruchem kartkę. - Proszę. Panie dyrektorze, taka dziewczyna sama! Jeszcze ją ktoś napadnie! Idiotka! Trzeba jej szukać! - Może jest gdzieś w domu? - Szukałam, nigdzie jej nie ma - powiedziała, prawie płacząc, Mariola. 59 No i zaczęło się. Cały personel przeszukiwał dom i teren. Policja została zawiadomiona i szukała samotnej dziewczynki z plecakiem. Fotograf na gwałt powiększał fotografię Ewy, tę ostatnią, zrobioną razem z całą grupą na wycieczce. Pani Maniusia, z czerwonymi oczami, odprowadziła dziewczęta do szkoły, po czym zaczęła rysować portrecik Ewy. Miała duże zdolności plastyczne i portrecik wyszedł wyraźniej niż powiększona fotografia, a po godzinie jego odbitki dostała już cała policja na Wybrzeżu. A tymczasem Ewa w towarzystwie tej pani i jej córeczki jechała sobie spokojnie do Warszawy. Domyślała się, że mogą ją złapać na podstawie fotografii, więc jeszcze w domu splotła swoje długie i piękne włosy w warkoczyki, a na głowę, aż po oczy, wcisnęła ohydny beret, który od dawna leżał w szafce i którego nie cierpiała. Najgorszy był złamany nos, po którym łatwo byłoby dziewczynkę rozpoznać, toteż Ewa cały czas udawała, że ma katar, i zasłaniała nos chusteczką. Na szczęście na bilet starczyło dziewczynce pieniędzy, a ta pani poczęstowała ją kanapką i napojem w kartoniku, do którego, przez przekłutą dziurkę, wsadzało się słomkę. - Pyszne! - zachwycała się Ewa, a ta dziewczynka, Beatka, aż się zdziwiła: - Co ty, nie pijesz co dzień na przerwie soku z kartoników? Gdyby wiedziała, że Ewa nigdy też nie jechała dalekobieżnym pociągiem, może jeszcze bardziej by się zdziwiła, ale tego nikt się nie domyślił. W ogóle niczego nikt się nie domyślił i kiedy konduktor, spoglądając na jakąś kartkę, zapytał: 60 - Czy panienki jadą z panią? - wszyscy, łącznie z tą panią, odpowiedzieli "tak". No bo rzeczywiście, mama Beaty jakby wzięła Ewę pod opiekę i o żadnej ucieczce nie miała pojęcia, a pytanie konduktora wzięła za zwykłą troskę o bezpieczeństwo dzieci. I kiedy Ewa wysiadła na Dworcu Centralnym w Warszawie i z okrzykiem: - Do widzenia, dziękuję, tam stoi moja mama! - pobiegła i zniknęła w tłumie, ani Beatce, ani jej mamie nie wpadło do głowy, że coś jest nie w porządku. A Ewa pędem wybiegła z dworca i stanęła na przystanku tramwajowym. Znała adres Grzesia, ale nie miała pojęcia, gdzie jest ta ulica Mickiewicza. Nie miała też już ani grosza. I nie bardzo wiedziała, jak sobie poradzi. Bo też nie była to łatwa sprawa. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY W domu dziecka wrzało. Już drugi dzień nie było Ewy, dyrektor ciągle dzwonił na policję. - Na litość boską, panowie, zróbcie coś... - Niech pan się nie denerwuje - uspokajali go policjanci - robimy, co możemy. Jeżeli tylko nie... Jeżeli tylko nikt nie... No, jednym słowem, jeżeli jest cała i zdrowa, to lada chwila ją znajdziemy. - A jeżeli coś jej się stało? - Niech pan odstuka - powiedział ten miły policjant - przecież nikt jej nie porwał. Sama uciekła. - Ale dokąd? - No właśnie... Myśleliśmy, że może do Michasi. Albo do ojca. - Do więzienia?! - Ale sprawdzaliśmy, tam nikt nic o niej nie wie. 61 - Może jeszcze nie dojechała? - Może. Mogła też uciec do tej macochy, Weroniki, o której mówiła Mariola. - No i? - Szukamy jej, ojciec podał nazwisko, ale adresu nie zna. - A jak się nazywa? - Kowalska. - O Boże, szukaj wiatru w polu. - Niech się pan nie martwi, tę Weronikę raz-dwa znajdziemy. - Ale nie wiadomo, czy uciekła do niej. Wie pan, co mi wpadło do głowy? Tu był taki chłopiec, Grzegorz Pomorski. Przybrani rodzice zabrali go dwa dni temu. Może tam pojechała? Zaraz panu podam adres. Dyrektor wyjął papiery Grzesia, odczytał policjantowi wszystko, co mogło mieć jakieś znaczenie, i ciężko usiadł na krześle. Nie wierzył, że znajdą tam Ewę. Uciekła już przedwczoraj, więc u państwa Marewiczów powinna była być wczoraj, a dyrektor był pewien, że zatelefonowaliby od razu. No właśnie! Telefon! Przecież on sam może się dowiedzieć! Słuchawkę podniósł pan Łukasz. - Marewicz, słucham. - Dzień dobry, ja dzwonię z domu dziecka. - Czy coś się stało? - No właśnie. Uciekła nam dziewczynka. Może dotarła do państwa? - Nie rozumiem, dlaczego akurat do nas. - Ona bardzo lubiła Grzesia. - Co to znaczy "bardzo lubiła"? 62 - No wie pan, jej przyjaciółka mówi, że się w Grzesiu podkochiwała. Takie dziecinne miłości. Pan Marewicz był wyraźnie bardzo poruszony. - Co pan chce przez to powiedzieć? I skąd to dziecko miało nasz adres? - Grześ zostawił dzieciom adres. Chciał, żeby do niego pisały. Czy widział pan tę Ewę? - Proszę pana - słychać było, że pan Łukasz stara się panować nad głosem, co mu przychodziło z trudem. - Po pierwsze, nie widziałem żadnej Ewy. Po drugie, nie upoważniałem Grzegorza do szastania moim adresem. A po trzecie, czy nie uważa pan, że zaniedbał swoje obowiązki?! - O czym pan mówi? - Trzeba mnie było uprzedzić, że Grzegorz w tak młodym wieku wdaje się w romanse z dziewczynami. - Panie - zdenerwował się dyrektor - jakie romanse, czy pan oszalał? Dziewczynka zadurzyła się w chłopcu, to chyba nor... - Nie, to nie jest normalne! - Nawet nie wiem, czy on wie, że ona... - Skończmy tę rozmowę, widzę, że pan sprzyja czemuś tak nagannemu!!! Żegnam pana, nie do wiary! Dyrektor usłyszał trzask rzucanej słuchawki i otarł pot z czoła. "Co za dzień - myślał - sprawa z Ewą, a teraz ten nadęty facet. Gdzie może być Ewa, jeśli nie ma jej u Grzesia?!" O Ewie myśleli prawie wszyscy w "Moim Domu", a i Ewa stale wspominała koleżanki i kolegów. Przedwczoraj, kiedy stała zupełnie zagubiona na przystanku tramwajowym, podeszła do niej jakaś pani. 63 - Czy coś się stało? - zapytała. - Gdzie jest ulica Mickiewicza? Daleko? - odpowiedziała pytaniem na pytanie dziewczynka. - Okropnie daleko. - Zajdzie się na piechotę? - Nie, a co, nie masz pieniędzy? - Właśnie. - No, tak... uciekłaś od rodziców? - domyśliła się ta pani. - Coś w tym rodzaju. - Ale oni nie wiedzą, gdzie jesteś? - Nie wiedzą. Kobieta małymi, świdrującymi oczkami przyjrzała się uciekinierce. - Pieniędzy nie mogę ci dać - powiedziała - ale jak chcesz, to chodź do mnie. Pobędziesz u mnie parę dni, a potem znajdę ci pracę. - Ja nic nie umiem. - Nie musisz. Będziesz sprzątać. Może bawić dzieci. Będziesz zarabiać. No co? Ewa była tak bardzo zmęczona, że marzyła tylko o tym, żeby położyć się i zasnąć. - A będę mogła od pani zatelefonować? - Owszem. "No, jak tak - pomyślała Ewa - to dobrze. Zatelefonuję do Grzesia i jutro po mnie przyjadą. A może mogę od tego zacząć?" - Ale żeby pani nie robić kłopotu - powiedziała - to ja może zadzwonię z dworca i po mnie przyjadą? - Na dworcu nie ma telefonów - powiedziała ta pani, a gdyby Ewa lepiej orientowała się w otaczającym ją świecie, wiedziałaby, że ta pani kłamie. Ale nic o dworcach nie 64 wiedziała, pierwszy raz jechała pociągiem, więc uwierzyła. Ze zmęczenia zapomniała o przestrogach pana dyrektora i o tym, co mówiła pani wychowawczyni. Dała się wziąć za rękę, dała się wsadzić do tramwaju, zawieźć na drugi koniec miasta i wprowadzić do małego mieszkanka. Ta pani poczęstowała ją dobrą kolacją, rozstawiła polowe łóżko i kazała spać. I Ewa zasnęła jak zabita, a na drugi dzień rano, od razu po "dzień dobry", poprosiła: - To ja bym chciała zatelefonować. - Proszę bardzo - powiedziała ta pani i Ewa zaczęła szukać notesu. Niestety. Nie było ani notesu, ani w ogóle całego portfelika z legitymacją szkolną. Przepadły wszystkie notatki, i Ewa uświadomiła sobie, że nie pamięta nawet nowego nazwiska Grzesia, nie mówiąc już o numerze domu i telefonie. - O, Boże - płakała - jak ja teraz do nich trafię? Czy ta ulica Mickiewicza jest długa? - Szalenie długa, stoi przy niej chyba z tysiąc domów - przesadziła ta pani. - A co? - dodała z niemiłym uśmieszkiem. - Nie zapisałaś sobie numeru? - Zapisałam, ale znikł mi portfelik, pewnie zgubiłam na dworcu. - No, no, a to kłopot - pokręciła głową kobieta - trzeba będzie wracać do rodziców. Jak myślisz, dadzą mi chyba jakąś nagrodę za to, że cię znalazłam? - Jacy rodzice! - rozpłakała się Ewa. - Jestem z domu dziecka! - A to dopiero - zmarkotniała kobieta i pobiegła do drzwi, bo ktoś w nie walił. - Godzinę mam czekać, aż otworzysz? - warknął pan, który przyszedł i w zabłoconych buciorach, bo padało, wlazł do pokoju. - A to co za pokraka?! 5 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 65 - Daj spokój, to Ewa. Tułała się po dworcu, to przygarnęłam. - I co? - E tam. Jest z sierocińca, może nic za nią nie dadzą. - To puść ją, niech idzie do diabła. - Też zamiarowałam. Ale tak pomyślałam, że może się przydać. - Niby do czego? Ach, czekaj, może Beniek by ją wziął? - Też myślałam, ale za paskudna. Popatrz na ten złamany kinol. Dorośli rozmawiali tak, jakby Ewy w ogóle nie było w pokoju, jakby była psem czy kotem. Dziewczynce zbierało się na płacz, zwłaszcza że wspomniano o jej nosie. Zaraz jednak pomyślała, że może to właśnie dobrze. Ten Benio to pewnie jakiś bandyta, więc całe szczęście, że nie przypadła mu do gustu. Ewa najchętniej uciekłaby z tego mieszkania i nawet już zbliżyła się do drzwi, ale ta pani -z tego, co mówili, Ewa dowiedziała się, że ma na imię Niuta, a jej gość Franek - złapała ją za rękę. - A ty gdzie? - Do toalety. - No. Ewa wcale nie poszła do ubikacji, stanęła pod drzwiami i słuchała. - To co z nią robimy? - A bo ja wiem? Może by rozprowadzała towar po mieście? - Znaczna. Zobaczą ją z tym nosem i zwiną, a potem nas wsypie. Dom dziecka czy nie, ale szukać to jej szukają, wiesz, co oni by mieli, gdyby im dzieciak zginął? 66 - To co, niech idzie? - Tak sobie myślę - powiedziała pani Niuta - że przecież ona zna tu kogoś, do kogoś zwiewała, co nie? Może ten ktoś sypnie forsą? Ale niech się ciut pomartwi, jeszcze ją przenocuję i dopiero jutro niby znajdę ten jej notes i... - Jaki notes? - A bo wiesz, od pierwszego kopa zwinęłam jej portfe-łik, ale forsy nie było tam za grosz, tylko adres na Mickiewicza i takie tam zapiski. Ona płacze, bo mówi, że zgubiła, a ja jutro wyjdę i powiem, że ktoś oddał do kiosku na dworcu i że znalazłam. Ale mi będzie wdzięczna! I odwiozę ją, a tamci coś odpalą, zobaczysz. Jakby nie było, coś się należy za dwa dni opieki i żarcia, może nie? Ewa pod drzwiami aż trzęsła się ze złości. Pomyślała, że kiedy pani Niuta zaśnie, ona wykradnie z powrotem portfelik i ucieknie. Prosto na policję ucieknie, ma dosyć tego! Ale dzień mijał i pani Niuta nie ruszała się z domu, nawet po zakupy nie poszła, tylko wypytywała Ewę o tych ludzi z Mickiewicza. A Ewa opowiadała jej zupełnie niestworzone historie. "Po co ma wiedzieć - kombinowała - że oni w ogóle mnie nie znają i pewnie grosza jej nie dadzą. Cholera wie, co by ze mną zrobili, jakby się nie spodziewali jakichś pieniędzy. Muszą myśleć, że ci Marewi-czowie to jacyś bogacze, co to bez przerwy szynkę jedzą i mają w każdym pokoju telewizor. Od takich można się spodziewać grubszej forsy. Niech mnie tylko odwiozą, niech mnie puszczą, to mam ich w nosie. Ci rodzice Grzesia znowu tacy nie są, żeby mnie mieli od nich nie zabrać. Najwyżej narobię krzyku. Całe szczęście, że tata mi złamał nos, już ja wiem, jaki towar miałabym rozprowadzać, 67 może nawet te wredne narkotyki. Za takie coś z piekła bym nie wyszła. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło..." I w miarę jak dzień upływał, Ewa uspokajała się. Ostatecznie, co znaczy ta jeszcze jedna noc spędzona u pani Niuty na składanym łóżku. Niech będzie. A jutro cześć i do widzenia. Więc minął jeszcze jeden wieczór, zakończony naprawdę dobrą kolacją, którą pan Beniek przyniósł w torebkach z restauracji. - Masz, wsuwaj - poczęstował Ewę, kładąc przed nią na talerzu dwa udka i pierś kurczaka. Obok wspaniale pachnącego mięsa położył frytki i dodał jakieś pudełko -też pomysł, żeby jedzenie było w pudełku! - z surówką z kapusty. Podał też dziewczynce coca-colę w puszce. Wszystko było wspaniałe, a tak przyrządzonego kurczaka Ewa nie jadła nigdy w życiu. - Jedz do wypęku, niech potem nie mówią, że ja cię tu głodziłam - namawiała dziewczynkę gospodyni. - W ochronce takiego żarcia nie dają? Co nie? - W domu dziecka - poprawiła Ewa. - Jak go zwał, tak go zwał. A ty co, sierota? - Tata żyje. - Pewnie macocha cię nie chciała. - Chciała. - No to o co biega? - Bo jest w więzieniu - wykrztusiła, przyparta do muru, Ewa. - Co ty nie powiesz - zainteresował się żywo pan Franek. - A może ja znam tatusia? Gdzie siedzi, może na Rakowieckiej? - Co to jest "Rakowiecka"? 68 - Ulica w Warszawie, coś ty! - Nie, tata nie jest w Warszawie. - No to nie. Jak nie w Warszawie, to go nie znam. A co zrobił? - Daj dzieciakowi spokój - zlitowała się Niuta - co ci za różnica. Nie znasz faceta. - A różnica, znam czy nie, ale to kumpel, skoro siedzi. Tylko zależy, za co? - Ukradł coś. I drasnął nożem policjanta - powiedziała, już przez łzy, Ewa. - No to kumpel. Ja córeczki kumpla nie skrzywdzę. Masz tu, mała, dychę. A jutro, zobaczysz, wszystko się dobrze skończy. - Kiedy ja nie mogę, tyle pieniędzy... - Możesz, schowaj to, bo się wnerwię - powiedział pan Franek. -1 pamiętaj, że każdy swój honor ma. Szczególnie, że pewnie nam się to zwróci, he, he... Ale żeby nie wiedzieć, gdzie jest Rakowiecka... To leć i kimaj. I Ewa, mając już kompletnie zawróconą głowę, poszła spać. A ponieważ sądziła, że jutro skończą się jej kłopoty, zasnęła od razu i spała jak suseł... ROZDZIAŁ JEDENASTY Właśnie tej nocy, kiedy Ewa spała na rozkładanym łóżku i śnił jej się Grześ, pan Stasiuleczek i pan Dzibek postanowili dostać się do mieszkania swego zmarłego nagle wspólnika. Poprzedniej nocy nie udało im się to, ponieważ sąsiedzi pana Adama wyprawiali huczne imieniny i goście snuli się na klatce schodowej, łazili tam i z powrotem, śpiewali i chwalili życie. 69 - Ale dzisiaj będzie w sam raz - wypowiadał się Dzi-bek. - Tamci po balandze pewnie odsypiają. Wkładaj czapkę i idziemy. W razie wpadki naciągaj czapę na mordę, dziury na oczy są. - Tfu, na psa urok - splunął przez lewe ramię Stasiule-czek. - Nawet nie mów o wpadce. A w ogóle nie robimy nic złego, idziemy po swoje, może nie? - Niby tak, ale idź i tłumacz się glinom, skąd masz ten cały szmal... Na szczęście noc była ciemna, a domofon dwaj przyjaciele popsuli już poprzedniego wieczoru. Była to robota szybka i żaden z imieninowych gości na szczęście im nie przeszkodził. Teraz było więc łatwo podejść do drzwi kawalerki pana Adama. Stasiulek i Dzibek nigdy tu nie byli. Owszem, znali adres, bo kiedyś Dzibek, zdenerwowany tajemniczością pana Adama, poszedł za nim i udało mu się wyśledzić cel jego spaceru. Pan Adam nie zauważył Dzib-ka, podśpiewywał pod nosem, za to wspólnik, który wjechał windą piętro wyżej, zdołał jeszcze zauważyć, jak Adam otwiera drzwi kluczem. Tak więc włamywacze byli pewni siebie i zaczęli grzebać w zamku dokładnie tak, jak im poradził ich znajomy, Zimny, który udzielił im poprzedniego dnia koniecznej konsultacji. Wyśmiał przy okazji kupione przez nich narzędzia i użyczył na ten wieczór swoich zapasowych, dawno zresztą nie używanych. Co więcej, nie chciał za tę przysługę ani pieniędzy, ani doli. - Tylko jak wpadniecie, patałachy - zastrzegł się - to mordy w kubeł, nie znacie mnie! - Oczywiście - przyrzekł Dzibek, a potem, kiedy obaj ze Stasiulkiem wyszli, powiedział: 70 - No i widzisz, nie chciałeś iść do Zimnego, a on się tak przyzwoicie zachował. - Dobra, niech ci będzie, musieliśmy iść, teraz wiemy, jak to się je. Okazało się, że ich nauczyciel był doskonałym pedagogiem i znał się na rzeczy, bo po kilku minutach drzwi stanęły otworem i dwaj przyjaciele znaleźli się w przytulnej, pachnącej perfumami kawalerce. - Ty, co tu tak, cholera, śmierdzi? - wykazał swoją nieznajomość kosmetyków pan Dzibek. - Perfumy jakieś czy co? Nigdy nie zauważyłem, żeby stary tak się wypachniał. - No wiesz, może nie na spotkania z nami. W tym barze, gdzieśmy załatwiali interesy, na takiego woniejącego perfumami patrzyliby jak na wariata. No, a jak brał z naszej szopy te części, to tym bardziej... Zresztą, nieważne. Szukamy? Panowie starali się poruszać i zachowywać jak najciszej, co sekundę jednak któremuś z nich wyrywał się okrzyk zdziwienia. - Ty, Stasiulek, popatrz no sobie, co on tu ma! - Co? W szufladzie piętrzyły się damskie sweterki poukładane bardzo schludnie. Większość z nich była zielona, zielone też były różnego rodzaju ozdoby leżące w szufladce powyżej: korale, pierścionki, apaszki wielkości małej szachownicy, broszki... - No coś takiego! Czy ten Adam był może kobietą? - Oszalałeś? Po prostu pewnie miał żonę czy kogoś takiego. Mieszkał tu z nią i dlatego nigdy nas nie wpuścił do domu. 71 - No dobra, a dla :zego tu wcale nie ma męskich ciuchów? - Jak to "nie ma"? - Tak to. W komódce nie ma, w szafie wiszą damskie kiecki. W łazience, popatrz, same damskie duperele. Nawet pędzla do golenia nie ma. - Kto dziś używa pędzla, pewnie miał maszynkę elektryczną. - Gdzie? - Nieważne, czy my szukamy, do cholery, maszynki, czy szmalu? No, rzeczywiście, Dzibek musiał przyznać koledze rację. Ale ku wielkiemu zmartwieniu obu panów pieniędzy też nie było. - To niemożliwe, musiał mieć przygotowaną forsę. - Może wydał? - Zawsze był bardzo akuratny! - Ale jak wiedział, że mu nic już nie zrobimy? - Skąd wiedział? - A co zrobisz nieboszczykowi? - Przecież nie myślał, że wyciągnie nogi! - Może miał przeczucie? - A ja mam przeczucie - warknął Stasiulek - że mnie zaraz szlag trafi! Nie wrócę do domu, dopóki nie znajdę naszej doli. Czasami tak się dzieje, że człowiek coś powie w tak zwaną złą godzinę i to właśnie przydarzyło się Stasiulko-wi. Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy w wejściowych drzwiach zazgrzytał klucz. - Rany koguta, nieboszczyk wraca - szepnął ze zgrozą Dzibek. Może nawet dla obu panów byłoby lepiej, żeby się nie mylił, żeby to rzeczywiście był duch pana Adama, 72 a nie śliczna, młoda dziewczyna, która właśnie weszła do pokoju. Weszła i oniemiała. Ze strachu głos na sekundę zamarł jej w gardle i tę sekundę wykorzystał Stasiulek, żeby podbiec do niej i zakryć jej ręką usta. - Niech pani nie krzyczy - szeptał - nie zrobimy pani nic złego. A jak pani narobi wrzasku, to nie będziemy mieli wyjścia i... - Dobrze - odszepnęła dziewczyna. - Powiedz tylko, gdzie forsa Adama. Weźmiemy ją i nas tu nie ma! - Jaka forsa, jakiego Adama?! - Jak to jakiego, Kowalskiego, twojego faceta! Niby go nie znasz, co? Nie z nami te numery, laluniu! - Piętro niżej - wychrypiała dziewczyna. - Co niżej?! - Piętro! - Jakie piętro?! - Szóste! A tu jest siódme!!! - Rany koguta!!! Całe towarzystwo zamarło. Dziewczyna ze strachu prawie mdlała. Stasiulek z morderstwem w oczach patrzył na nieszczęsnego Dzibka, Dzibek zaś miał w głowie zupełny mętlik. Jak mógł się tak okropnie pomylić? Pamiętał przecież dobrze, a miał wspaniałą pamięć do cyfr, że wczoraj w windzie nacisnął siódemkę. Siódemkę! Na pewno... I nagle zdał sobie sprawę z tego, że przecież właśnie z wyższego piętra obserwował mieszkanie Adama. Ta baba ma rację! Tylko co teraz zrobić?! Stasiulek w dalszym ciągu trzymał dziewczynę. - Poszlibyśmy, ale ty narobisz wrzasku albo zadzwonisz na policję... 6 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 73 - Nie zadzwonię, tylko już idźcie. - Akurat... To pamiętaj, że jak nas przez ciebie złapią, to gorzko pożałujesz. A w ogóle to tego... o, zwiążemy cię. Tylko cicho! W małej łazieneczce wisiał mocny sznur, na którym suszyły się różne fatałaszki. Dzibek, pełen skruchy i żalu, zdjął te rzeczy bardzo ostrożnie i położył na pralce, po czym obaj panowie związali raczej mało fachowo dziewczynę, a usta zakleili jej plastrem, który znaleźli w szafce z lusterkiem. - Nie masz kataru? - zatroszczył się Dzibek. Dziewczyna pokręciła przecząco głową. - A co cię to, psianoga, obchodzi? - warknął Stasiu-lek. - Chcesz się z nią może całować? - No co ty, akurat mi teraz figle-migle w głowie - jęknął Dzibek. - No? - Jakby miała katar, toby się mogła udusić. Chcesz mieć trupa na sumieniu? Bo ja nie. - No dobra, spływamy, ale już! - Do mieszkania Adama? - Oszalałeś? Przecież ona zaraz się rozwiąże i jak narobi wrzasku... O kasie możesz, durniu, zapomnieć! Ta rozmowa toczyła się już na schodach, którymi, nie czekając na windę, panowie zbiegali w dół. Po chwili dom Adama został daleko w tyle. - Cholera, wszystko przez ciebie, idioto - pienił się Stasiulek - że też musiałem dobrać sobie wspólnika, który nie potrafi policzyć do sześciu! - Każdy się może pomylić. No trudno, dobrze chociaż, że udało nam się zwiać. 74 - Do czasu! - Jak to? - Tak to! Ona nas widziała, nawet czapek żeśmy na gęby nie naciągnęli. Pójdzie do glin, zrobią portrety pamięciowe i pierwszy lepszy dzieciak nas rozpozna! Trzeba stąd pryskać czy co? - Łatwo mówić: "pryskać". A co zrobię ze starą i dzieciakami? Dzibek nie przyznał się pannie Mimi, że ma żonę i troje rozkosznych maleństw. Jego żona Baśka, bardzo miła, chociaż trochę zwariowana, była pewna, że mąż pracuje na stacji benzynowej i tam tak dobrze zarabia. Rzeczywiście, Dzibek pracował na stacji, ale pieniądze miał, jak wiadomo, dzięki zupełnie innej działalności. Żonę kochał, 75 a za bliźniakami, Leszkiem i Mieszkiem, przepadał. Najmłodsza z jego dzieci, córeczka Dobrochna, miała dopiero pół roku i Dzibek nie wyobrażał sobie życia bez niej. A inni ludzie w zasadzie wcale go nie obchodzili. - Iiiii tam - zlekceważył teraz obawy Stasiulka - ciemno tam było. Zgolę te włosy na łbie i nikt mnie nie rozpozna. Nie bój nic, ona była taka wystraszona, że na pewno nic nie zauważyła. Może przyhamujemy z robotą na jakiś miesiąc, i tyle. Okropnie się strachliwy zrobiłeś. - Coś nagle taki wygadany, taki mądry? - zdenerwował się Stasiulek. - Ty jak chcesz, a ja pryskam do ciotki, do Warszawy. - Jak wrócisz, to do mnie przekręć. Trzeba się będzie za robotę brać. - Się zobaczy - mętnie odpowiedział Stasiulek i pobiegł do domu. Gdyby wiedział, co w tej chwili robi napadnięta przez wspólników dziewczyna, biegłby może wolniej. A panna Beatka, która dosyć szybko wyplątała się z więzów, postanowiła najpierw zatelefonować do pana Darka. Tak więc zaalarmowany w środku nocy siostrzeniec tajemniczego wuja zjawił się u panny Beaty w dwóch różnych butach, w koszuli włożonej na lewą stronę i, oczywiście, bardzo senny. - Najpierw niech pan idzie na dół, może oni tam poszli - poradziła rzeczowo sąsiadka i pan Darek, uzbrojony w tasak kuchenny i pojemniczek z pieprzem, poszedł na szóste piętro. Nikogo tam nie było. Teraz jednak, wiedząc o ukrytych pieniądzach, siostrzeniec szukał uważniej. Trwało godzinę, zanim zabrał się do małej antresoli. Leżały tam 76 zimowe buty, wypchane papierem, tylko że w jednym z nich utkana była nie zwykła makulatura, lecz paczka banknotów stuzłotowych, a właściwie dwie paczki. Paczki, czyli szare, średniej wielkości koperty, zawierały tych stuzłotówek wiele, tak wiele, że Darkowi zakręciło się w głowie. "Matko najmilsza - pomyślał - skąd wujo miał tyle szmalu? Co ja mam teraz zrobić?" Postanowił szukać dalej, ale niczego ciekawego już nie znalazł, chyba żeby za rzecz interesującą uznać drugą saszetkę, tym razem zieloną, także pełną dokumentów. W jednym paszporcie widniały pieczęcie kilku krajów europejskich. Jeden był wystawiony na piękną Greczynkę i jej synka, inny dowód pochodził z dawnego Związku Radzieckiego, a jego właścicielka nazywała się Tatiana Owczenko, czy też Owpenko, a może trochę inaczej. Darek nie bardzo dobrze znał alfabet rosyjski. Tatiana przyjechała do Polski dosyć dawno i chyba miała okropne kłopoty, gdy w jakiś tajemniczy sposób straciła dokumenty. Obok dowodów, tak samo jak w tamtej saszetce, leżały dokumenty samochodów i prawa jazdy. Darek pomyślał, że bogactwo wuja ma chyba coś wspólnego z kradzieżą aut, i oczywiście pomyślał dobrze. Tylko że nie wiedział w dalszym ciągu, co z tym zrobić. Tymczasem do drzwi zapukała zaniepokojona panna Beata. - Tyle czasu pan tu siedzi, panie Darku - powiedziała - już myślałam, że może ci bandyci pana złapali, czy jak. - Oni tu wcale nie byli. - Ledwo żyję ze strachu - oznajmiła pani Beatka - dobrze, że mnie nie zamordowali! - To co, pójdzie pani na policję? - A broń Boże - zastrzegła się dziewczyna - nie chcę 77 nawet słyszeć o czymś takim! Jeszcze by się mścili, ci zbrodniarze! Niech pan sam idzie i mnie w to nie miesza! - A jakby tego... no, jakby policja chciała, żeby pani kogoś rozpoznała? - Ojej, no, nie wiem... Może do tego nie dojdzie! Po co mam się z góry martwić. Zresztą, nie wiem, czybym rozpoznała, w ogóle nic nie wiem. Panie Darku, niech pan już idzie i mnie nie męczy, zaraz jutro założę dwa nowe zamki! I pan Darek poszedł. Był już najwyższy czas. ROZDZIAŁ DWUNASTY Grześ spał całą noc i śniły mu się jakieś dziwne sny, a kiedy się obudził, w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest. Dopiero po sekundzie uprzytomnił sobie, że to już nie dom dziecka, że to jego nowy pokój i że wczoraj zaczął zupełnie nowe życie. Jakby na potwierdzenie tej myśli do pokoju, zamiast pani Krystyny, wszedł pan Łukasz. - Pobudka, wstać! - zawołał. - W kuchni już czeka śniadanie, a po śniadaniu moja żona... to jest, no, tego, ciocia Elżbieta, pójdzie z tobą do nowej szkoły. Już jesteś zapisany. Dziś tylko tam zajrzysz, a od jutra do nauki! Wstawaj, wstawaj. - Dzień dobry - powiedział Grześ i nie wiedział, co dalej. Ten "wujek" jakoś mu nie przechodził przez gardło. "No nic, w końcu się przyzwyczaję" - pomyślał. Przy stole w kuchni siedziała już pani Elżbieta i szeroko uśmiechnięta babcia Wisia. - Dzień dobry, dzień dobry, babciu - przywitał się chłopiec. Jajecznica wspaniale pachniała i rodzina mia- 78 ła właśnie zabrać się do jedzenia, kiedy zadźwięczał dzwonek. - Kogo niesie? - burknął pan domu i otworzył. Za drzwiami stała kobieta. Trzymała za rękę dziewczynkę. - Pani do kogo? - Pan Marewicz? - zapytała ta kobieta, a dziewczynka wyrwała się jej i pobiegła w głąb mieszkania. Przez otwarte drzwi do kuchni zobaczyła Grzesia i nagle świat stał się przyjazny i miły. - Grzesiek!!! - Ewa?! - zdumiał się chłopiec. - A ty co tu robisz?! - No jak to, przyjechała - powiedziała obca pani. - Tylko najpierw zgubiła adres, a potem ja tę portmonetkę znalazłam, a teraz jesteśmy. - Co to znowu znaczy "jesteśmy"? - nasrożył się pan Łukasz. - Niby kto? I dlaczego? Ty jesteś może tą Ewą?! - Ach, proszę pana - uśmiechnęła się ufnie dziewczynka - bo ja dałam nogę z domu dziecka, tam bez Grześka nie idzie wytrzymać. I tak sobie pomyślałam, że może bym tu... pobyła. Mogę pomóc w domu... Pozmywać i takie tam... Bo może państwo by chcieli mieć... no, może nie córkę - zająknęła się, widząc minę pana Łukasza - może tego... gosposię... może... - No to witaj, Ewo - uśmiechnęła się babcia Wisia, z którą Grzegorz już trochę rozmawiał o domu dziecka. - To ja już pójdę - oznajmiła pani Niuta - wezmę, co moje, i znikam. - Niby co tu jest pani? - Nagroda mi się należy. Co pan myśli, dwa noclegi i żarcie mają być za friko? A opieka? - Zaraz wezwę policję, co mi pani tu opowiada! Nie 79 potrzebujemy tu żadnej Ewy, nic nam do niej! Jakaś mętna sprawa, szantaż czy co? - pieklił się Łukasz. - Już dzwonię! Pani Niuta nie przepadała za kontaktami z władzą. Przeklinając i wrzeszcząc, zatrzasnęła za sobą drzwi. Ewę oczywiście zostawiła. Dziewczynka stała jak wryta na środku kuchni i czuła się tak podle, jak nigdy w życiu. - Uspokój się, Łukasz - łagodziła sprawę babcia -przecież nic się nie stało. Dziewczynka po prostu wróci do domu dziecka. A na razie, Ewuniu, siadaj i jedz. - Ty to masz pomysły - powiedział do koleżanki okropnie speszony Grześ. - Nie będę jadła... wcale... - burknęła przez łzy Ewa -jadłam u pani Niuty. Jak mnie nikt nie chce, to już idę. - Tak, tylko tego brakowało - odezwała się wreszcie pani Elżbieta - żeby nam zarzucili, że dziecko wygnaliśmy na ulicę. Łukasz, dzwoń do domu dziecka, ale już. Boże, ładnie się zaczyna. Ilu jeszcze kolegów, czy tam koleżanek, byłeś łaskaw do nas zaprosić, co? - On mnie wcale nie zapraszał - przyznała Ewa - sama pomyślałam, sama... bo pomyślałam, że tato... a tymczasem... - Przestań bełkotać i wytrzyj nos - mruknęła z niesmakiem "ciocia". - Grzegorz, to są skutki dawania każdemu adresu. Kto cię upoważnił do tego? - Chciałem, żeby pisali... - Po co? Albo się ma takie życie, albo inne. Tamto masz już za sobą, ale... zresztą, wszystko jedno. Pan Łukasz wrócił zadowolony i usiadł przy stole. - No, wyobraźcie sobie, że akurat dziś wieczorem ten cały dyrektor sierocińca będzie w Warszawie i weźmie 80 Ewę. Nie macie pojęcia, jak się tam ucieszyli, że dziewczynka się znalazła. Pewnie mieliby za swoje, gdyby dziecka nie dopilnowali, gdyby jej się coś stało. No, jeszcze parę godzin i będzie po kłopocie. Możemy spokojnie jeść, częstuj się, dziewczynko. Ewa nie jadła. Siedziała przy stole z opuszczoną głową i w duchu sama sobie wymyślała od głupich kretynek. "Co mi do durnego łba strzeliło? Wszystko przez tę Michasię, ciągle się chwali tą swoją rodziną, takie listy pisze do pani Maniusi, że aż można się wściec z zazdrości. A ja, głupia, myślałam, że mnie też złapią jak jakieś cudo! Figu-sa! Własny ojciec mnie nie chce, to niby dlaczego... A ten Grześ też mógłby coś powiedzieć. Tylko siedzi i wcina to śniadanie..." Ewa nie wiedziała, że Grzesiowi każdy kęs stawał w gardle. Było mu okropnie przykro i żałował koleżanki z całego serca. Nawet zbierał się, żeby coś powiedzieć, ale nie wiedział, zupełnie nie wiedział, co. Przecież nie mógł wymagać od Marewiczów, żeby Ewę zatrzymali. Cała wyprawa Ewy do stolicy była zwariowana i bez sensu, ale chłopiec rozumiał, że dziewczynce musiało być bardzo źle, skoro się na coś podobnego zdecydowała. Chłopiec zerkał na nią co chwilę, ale Ewa miała cały czas spuszczone oczy. - Ewuniu, może jednak coś zjesz? - odezwała się babcia Wisia. - Kiedy dziękuję. - Mam ciasto z jabłkami. - Nie, dziękuję... - A może konfitury? Z wisien? - Naprawdę, nie jestem głodna. 81 - A może... - Jak już jesteś, to nie rób brewerii - pan Łukasz powiedział coś, czego nie zrozumieli ani Ewa, ani Grzesiek. - Jak cię dorosły grzecznie prosi, to się nie odmawia. - Kiedy nie jestem głodna - powtórzyła dziewczynka i wstała od stołu - ja może gdzie indziej zaczekam na pana dyrektora. - Niby gdzie, co ty wygadujesz? - Na dworcu. - Ewa, nie wygłupiaj się - odezwał się w końcu Grzesiek - na dworzec nikt cię nie puści, a tu nikt cię nie zje. Usiądź, czy co, i wytrzymaj trochę. Uszatek przyjedzie i będzie po sprawie. - Kto? - zdziwił się pan Łukasz. - No, dyrektor, wie... wie pan... wujek. - Po pierwsze, nie zaczyna się zdania od "no" -przyszły tatuś Grzegorza tę wiadomość uznał widocznie w obecnej chwili za najważniejszą - a po drugie, co to za jakieś przezwiska?! - A bo on ma uszy. _ ? - Odstające. - Wstydzilibyście się, człowiek poświęca życie na wychowanie cudzych dzieci, a wy go przezywacie. Gdyby wiedział, pewnie bardzo by mu było przykro. - On wie - bąknęła Ewa - wie i nawet kiedyś... E tam... - Co kiedyś? Grześ postanowił dokończyć za koleżankę. - No, kiedyś napisał coś na tablicy ogłoszeń i podpisał się "Uszatek". 82 Babcia Wisia parsknęła śmiechem, ale jej syn był zgorszony. - Nie wiem, czemu mamę to bawi. Uważam taką poufałość za niedopuszczalną. Śniadanie już się skończyło, pani Elżbieta włożyła kurtkę. - Grzesiu, idziemy do szkoły. - A co będzie z Ewą? - Ja z nią posiedzę - ofiarowała się babcia i na tym stanęło. Grzegorz wsiadł znowu do samochodu, bo chociaż szkoła była bardzo blisko, pani Elżbieta wolała jechać, niż iść. Chłopiec obejrzał trochę podniszczony i porysowany budynek, a potem, trzymany za rękę przez panią Elżbietę, wszedł do środka. Akurat zadzwonił dzwonek, z klas wybiegły dzieci, z trzecich drzwi na prawo wyszła nauczycielka. - Witam, witam - powiedziała, zobaczywszy panią Elżbietę - miło mi. A to pani syn? - Nnnoooo... - speszyła się "ciocia" - no tak, oczywiście, syn. W każdym razie będzie od jutra chodził do pani klasy, tak jak ustaliliśmy. Grzesiu, przywitaj się, to twoja wychowawczyni... - Ńbry pani. - Co to za pomruki? - Dzień dobry pani. - O, tak lepiej. - Nic się nie stało, wszystkie dzieci tak mówią. - Pani jest bardzo uprzejma. - No, to do jutra, Grzegorz - uśmiechnęła się wychowawczyni. - A jaki przedmiot ci najlepiej szedł? 83 - Rysunki. - On ma zdolności plastyczne - pochwaliła Grzesia pani Elżbieta. - To wspaniale. Obok chłopca zebrał się spory tłumek uczniów i kiedy nauczycielka odeszła, jeden z chłopców złapał Grzesia za rękaw. - Ty co, nowy jesteś? Będziesz chodził do naszej klasy? - Chyba tak. - Wiesz co, ja siedzę sam, bo jesteśmy nie do pary, to może usiądziesz ze mną? Alek jestem, od Aleksander, a ksywkę mam "Prezydent". - Czemu nie? Mogę. 84 - A twój tatuś co robi? - zapytała Alka ni z tego, ni z owego pani Elżbieta. Alek spojrzał na nią spode łba. - Kradnie, a bo co? - On się wygłupia! - parsknęła jedna dziewczyna. - Jego tata jest laryngologiem. Od uszu. - No... zobaczymy, może pozwolę Grzesiowi... - Wszystko jedno - przerwał Grzegorz, który zaczynał mieć wszystkiego dosyć - kradnie czy zagląda do uszu, to nie ma z tobą nic wspólnego. Nie interesuje mnie. Chętnie z tobą usiądę. - Grzegorzu... - zaczęła pani Elżbieta, ale coś we wzroku chłopca kazało jej zamilknąć. Machnęła ręką i ruszyła do drzwi, a za nią wlókł się Grześ. Wszystko to 85 coraz mniej mu się podobało. "Wygląda na to - myślał - że moja nowa rodzina jest o wiele mniej odjazdowa niż ci rodzice Michasi. Oni nie pytali o mojego ojca, kiedy mnie zapraszali do stolika... No, nic... Trudno. Ludzie są różni, i tyle". ROZDZIAŁ TRZYNASTY Ewa się znalazła! Wszyscy w "Moim Domu" odetchnęli, a pani Maniusia z radości aż się popłakała. - Nie rycz - uspokajała ją pani Krystyna - przecież się cieszysz. - Ja właśnie dlatego... niedobrze mi się robiło, kiedy myślałam, co ją może, biedną, spotkać. - Wiem, ale w gruncie rzeczy należy jej się solidne lanie. - Uderzyłabyś dziecko? - Ależ skąd. Tylko mówię, że teoretycznie. - Dobrze, ale w praktyce... Wychowawczynie wiedziały, że dzieci z domu dziecka czasem po prostu już nie wytrzymują samotności. Właśnie samotności, chociaż na pozór są rzadziej same niż dzieci z normalnych rodzin. Ale przecież nie chodzi o to, żeby było koło człowieka wielu innych ludzi, bo co z tego, skoro ci ludzie nas nie kochają. "Lepsza jest jedna, jedyna osoba, ale własna - myślała nieraz pani Maniusia, patrząc na swoje wychowanki - robię, co mogę, ale nawet żebym je nie wiem jak lubiła, to każdy chce być kochany przez matkę, ojca, babcię, rodzeństwo, dziadka... to zupełnie co innego. Na przykład taki Marek. Jego matka ciągle go zwodzi, ale go jednak 86 kocha i Marek jest, mimo wszystko, szczęśliwszy niż ktoś, kto nie ma nikogo..." A tymczasem, jakby na przekór myślom pani Maniusi, ktoś zadzwonił do bramy i okazało się, że stoi w niej nie kto inny, tylko właśnie matka Marka. Nie sama. Pod rękę trzymał ją jakiś przystojny, lekko szpakowaty pan. - A, witamy - uśmiechnęła się pani Krystyna - zaraz zawołam Mareczka. - Chwileczkę - zatrzymała ją matka chłopca - bo pani jeszcze nic nie wie. Bo ja mam tu papiery, wszystko załatwione, i pan dyrektor wiedział, ale dopóki nie było pewne, to prosiłam, żeby nic nie mówił, bo my właśnie... - Przepraszam, ale nic nie rozumiem... - Bo Karolka jest taka poruszona - wyjaśnił szpakowaty pan - ja też. Jednym słowem, przyjechaliśmy po Marka. Zabieramy go do siebie. Na zawsze. Pani Krystyna taką deklarację słyszała już od pani Karoliny co najmniej trzy razy. Raz miała przyjechać po Marka za tydzień, raz za miesiąc, a raz za dziesięć dni. I nawet, owszem, przyjeżdżała w tych terminach, albo i wcześniej, zapłakana i zrozpaczona, gdyż nic z tych planów nie wychodziło. Markowi za każdym razem trudniej się było pozbierać i, doprawdy, pani Krystyna nie chciała narażać go na dalsze rozczarowania. - To wie pani co - zaproponowała - niech mu pani nic na razie nie mówi. Dopiero jak pani ostatecznie po niego przyjedzie, to... - Kiedy to pani nie rozumie - uśmiechnął się towarzysz Karoliny. - My go właśnie TERAZ zabieramy. O, proszę, tu jest wszystko napisane. Ślub wzięliśmy dwa dni temu. Moja matka powiedziała, że jak Karolka natych- 87 miast nie weźmie dzieciaka z domu dziecka, to nas do mieszkania nie wpuści. I że nie życzyłaby sobie takiej synowej, co opuściła własne dziecko. A ja też chcę mieć syna, co, Karolka? Matka Marka nie odpowiedziała. Płakała jak bóbr i jąkała tylko: "tak, Ziuteczku", i "oczywiście, Ziuteczku", i wycierała nos wielką chustką w niebieską kratkę. A tymczasem w domu rozniosła się wiadomość o wizycie i Marek wbiegł do gabinetu. - Mama! - I tata - dodał bezceremonialnie pan Ziutek. - Chodź no, synu, niech ci się przyjrzę! - Jak to? - To mój mąż, Mareczku, a twój ten... no... ojczym. - Jaki ojczym, co ty... - zaprotestował pan Ziutek. -Tato jestem, żaden tam... Sam wiesz. I jak chcesz, to zbieraj się i jedziemy. Marek zbladł. Czegoś takiego nie spodziewał się w najśmielszych snach. Poczuł, że robi mu się słabo. - Lepiej usiądź - zaniepokoiła się pani Krysia - jakże to tak można bez przygotowania... - Nic mu nie będzie - zaśmiał się pan Ziutek, a potem podszedł do Marka, przykucnął przed jego krzesłem, wziął go za obie ręce i zapytał: - To co, zgodzisz się być moim synem? A kiedy oszołomiony Marek skinął głową, nowy ojciec uścisnął go, klepnął mocno po plecach i dodał: - Ale uprzedzam cię, że w domu jest jeszcze babcia i Ninka. _ ? 88 - Moja córeczka z pierwszego małżeństwa. Bo jestem wdowcem. W twoim wieku. To znaczy, nie ja jestem w twoim wieku, tylko Ninka. Okropnie chce mieć brata. No, to zbieraj się, sakum-pakum, bo pociąg nam ucieknie. Ale pociąg nikomu nie uciekł i po kilku godzinach Marek znalazł się w zupełnie innym świecie. Zaś późnym wieczorem Ewa wróciła do swojego starego świata i po wysłuchaniu kilku bur - jedną dostała od Uszatka, drugą od pani Maniusi, a trzecią, najgorszą, od Marioli - uznała, że może lepiej jest jednak tu, niż byłoby u państwa Marewiczów, nawet razem z Grześkiem. Tymczasem Grzegorz powoli przyzwyczajał się do nowej klasy i do nowych znajomych. Alek okazał się bardzo miłym facetem, chociaż ciągle łapał dwóje za swoje odzywki, które pani nazywała "pyskowaniem". - Daj spokój, czego się ciągle podkładasz? - usiłował wytłumaczyć mu Grześ. - Pani grzecznie zadała pytanie, kto zostawił na jej stoliku papierek od cukierka, a tyją pytasz, czy chodzi o to, że jest pusty? - No i co takiego? - Niby nic, ale... - Sam mówisz, że nic... W końcu Grzegorz machnął ręką: co go to właściwie obchodziło? Niech się dorośli martwią. Z Aleksandrem, czyli Prezydentem, fajnie było siedzieć. Już trzeciego dnia zaproponował Grzesiowi, żeby przyszedł do niego do domu. - Mama chce cię poznać, i Bibusia też. 7 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 89 - Kto?! - No, Bibusia. Babcia, o rany! Właśnie przyjechała. Ma na imię Bibianna i... - JAK? - Niech ja się przekręcę, każdy robi wielkie oczy. Jest takie imię, żebyś wiedział; czy to moja wina, że pradziadkom odbiło i tak nazwali swoją córkę? - Ale ty jakoś inaczej... - Bibusia. Skrót od Bibianny i babusi. Już, zadowolony jesteś?! Więc przyjechała ze Sztokholmu i... - Skąd?! - Nie wiesz, jak się nazywa stolica Szwecji?! - Wiem, ale co ma do twojej babci akurat Szwecja? - Bo jak dziadek umarł dawno temu, to Bibusia po roku wyszła za takiego jednego Szweda i wyjechała z nim. Wielkie rzeczy. A teraz przyjechała i chce poznać mojego najlepszego kolegę. To co, przyjdziesz? W sobotę na przykład? Na obiad? To było szalenie miłe, nawet nie samo zaproszenie, co słowa "najlepszy kolega". Grzesiek bardzo chciał odwiedzić Prezydenta, ale pani Elżbieta miała zastrzeżenia. - To ten, co powiedział, że jego ojciec jest złodziejem? - On się tylko wygłupiał, pan Domerman jest laryngologiem. - Niech ja skonam - powiedział zduszonym ze śmiechu głosem pan Łukasz. - Jak? Doberman? A może jamnik?! Grzegorz, któremu jeszcze wczoraj babcia Wisia tłumaczyła, że wyśmiewanie się z nazwisk jest dowodem braku kultury, spojrzał na "wujka". - DOMERMAN! Przez "m", a nie "b". 90 - Tyż piknie - skwitował sprawę pan Łukasz. - To co, mogę iść? - Jutro ci powiem. - Ale rano, jutro piątek, muszę mu powiedzieć - niecierpliwił się Grzegorz. Na szczęście państwo Marewiczowie, od znajomego lekarza, który znał innego lekarza, który znał pana Do-mermana, dowiedzieli się, że ojciec Alka jest wybitnym laryngologiem, że... Jednym słowem - pozwolili Grzesiowi iść. - Tylko się tam nie objadaj - przestrzegała pani Elżbieta - bo jeszcze pomyślą, że my tu sierotę głodzimy. - Elu! - krzyknęła babcia Wisia, ale pani Elżbieta nie zrozumiała w ogóle, o co jej chodzi. - Tak? - Nie, już nic - westchnęła matka pana Łukasza i spojrzała z żalem na Grzesia. - No - ciągnęła "ciocia" - i żebyś nie rozrabiał. Masz się grzecznie ukłonić i powiedzieć każdemu "dzień dobry". Nos wycieraj w chusteczkę, a... - Nie rozumiem, a ciocia myślała, że niby w co będę wycierał? - Bo ja wiem, jakie ty masz maniery po tym domu dziecka... - Rzeczywiście - nie wytrzymał po raz pierwszy chłopiec - nam tam kazali wycierać nosy w rękawy... - Naprawdę? - uwierzyła pani Elżbieta. - Żartuję... - To są głupie i niestosowne żarty - zdenerwowała się synowa pani Wisi, a teściowa spojrzała na Grzesia i uśmiechnęła się tak, jakby była po jego stronie. Po 91 tej rozmówce uwagi się, na szczęście, skończyły. Alek mieszkał dwa bloki dalej, więc Grześ poszedł sam. To było już drugie prywatne mieszkanie, jakie widział. Tam także były śmiesznie małe pokoje i przytulna kuchnia, a w tej kuchni duży stół, przy którym zasiadła do obiadu cała rodzina. Po wąskiej stronie stołu siedział ojciec Prezydenta. Po jego lewej ręce mama Alka, jasnowłosa, ciągle uśmiechnięta pani Danusia, a naprzeciwko niej Bibusia z wnukiem. Mama Prezydenta posadziła Grzesia obok siebie i z miejsca nałożyła mu na talerz ogromną porcję pieczeni. - Nie gniewaj się, ale zup nie jadamy - tłumaczyła. - Nie chcemy utyć. - Wspaniałe jedzenie - chwaliła Bibusia. - Mój Eryk też lubi polską kuchnię, bo szwedzka jest... taka sobie. - A kiedy Eryk przyjedzie? - Teraz nawet się wybierał, ale siostra znowu mu zachorowała. Od czasu tej tragedii zupełnie straciła zdrowie. Biedna Astrid, tyle czasu minęło, a ona nie może się pozbierać... Przy stole nagle zapadła cisza, wszystkim zrobiło się smutno, ale Grzegorz nie śmiał zapytać, co takiego wydarzyło się jakiejś Szwedce. Dopiero potem, kiedy dorośli pili kawę, a chłopcy poszli do małego pokoju, Prezydent sam zaczął o tym mówić. - Nie masz pojęcia, co tam się działo, czysty kryminał, jak babcię kocham. Jak byłem u Bibusi w Szwecji... - O rany, byłeś w Szwecji?! - Phi, już trzy razy. No więc, poznałem tę siostrę dziadka Eryka. Siwa jest jak gołąbek, chociaż nie taka znowu przeokropnie stara, ma pięćdziesiąt dziewięć lat. 92 Wyobraź sobie, że miała córkę, i ta córka... no, ona pokłóciła się o coś z mężem, wzięła dzieciaka, wsiadła w samochód, i tyle ją widzieli. Kamień-woda! Wszyscy byli pewni, że pojechała do przyjaciółki do Danii, ale ta przyjaciółka nic nie wiedziała. I ta druga, w Grecji, też nie. Szukali jej. W tej duńskiej i greckiej prasie zamieścili ogłoszenia, i nawet w paryskiej, bo tam mieszka jakaś daleka rodzina. To znaczy, te ogłoszenia zamieścili po pół roku, bo najpierw czekali, aż ta babka... - Kto? - O rany, co jesteś taki ciężko myślący? Ta facetka, Ingrid, córka Astrid, ojej, kapujesz? - Dobra, i co dalej? - No więc czekali, aż jej złość na męża przejdzie i odezwie się. Ale nie. To było sto lat temu i ona... - Jak to sto? 93 - O rany, niech ci będzie, nie sto, ale może dziesięć, nie wiem dokładnie. I nic! Ani śladu! Jej matka się zupełnie załamała, a ojciec dzieciaka o mało nie oszalał. - Jak myślisz, co się mogło stać? - Nie mów Bibusi, ale ja sobie kombinuję, że chyba ich zamordowali, cholera. Przecież każdy by się odezwał, jakby żył, jak nie do tego męża, to chociaż do matki. Pewnie miała ze sobą jakąś kasę, nikt bez forsy nie wyjeżdża, to ją dopadli i zakatrupili. I dzieciaka też, kto by chciał zostawić świadków. - A ile miało to dziecko? - Nie wiem, małe było. Ale może im i małe przeszkadzało... Ta okropna historia śniła się potem Grzesiowi przez kilka nocy, ale w ogóle był z wizyty bardzo zadowolony. Rodzina Alka okazała się bardzo miła i wszystko było w porządku, oprócz smutnej sprawy morderstwa. Tyle że tacie Prezydenta wpadło do głowy, żeby zajrzeć Grzesiowi do uszu. Chłopiec nie był pewien ich nieskazitelnej czystości, więc bronił się, jak mógł, ale nic mu nie pomogło. - Nie dyskutuj z lekarzem, on i tak zrobi swoje - śmiała się pani Danuta i uszy zostały obejrzane. Gardło też. - Wszystko w porządku - postawił diagnozę tato Alka, a kiedy Grześ wrócił do domu, pan Łukasz bardzo się ucieszył. - No to mieliśmy konsultację lekarską za friko - powiedział. - Taka znajomość może bardzo się przydać. Zaproś kiedyś tego Alka do nas. A Grześ najpierw bardzo się ucieszył, a potem ogarnęły go wątpliwości. Czy aby na pewno Prezydentowi się tu spodoba? 94 ROZDZIAŁ CZTERNASTY Matka pani Lidki, żony Darka, poczuła się o wiele lepiej i pewnego dnia pan Dariusz powitał żonę na dworcu. Dzieci z miejsca uwiesiły się tatusiowi na szyi i wisiały tam, nie chcąc się odczepić, tak długo, że o mało nie urwały ojcu głowy. Pani Lidka wreszcie je oderwała i sama także objęła męża. - Mój ty nieszczęsny samotniku - powiedziała. - Pewnie nic nie jadłeś przez ten cały czas. Schudłeś jak pies. Pokaż się. Odsunęła Darka i przyjrzała mu się uważnie. - Żarty żartami, ale rzeczywiście zmizerniałeś. Masz wory pod oczami, blady jesteś. Tak tęskniłeś? - To też - przyznał niepewnie mizerak i wziął dwie ciężkie walizki - ale są i inne sprawy. - Jakie? Co się stało? - zaniepokoiła się pani Lidka. -Może nas okradli, czy co? - Przeciwnie. - Na mózg ci się rzuciło? Jakie "przeciwnie"? - W domu ci powiem. Chodzi o wuja Adama. - Co z wujem? - A co może być z wujem?! W dalszym ciągu nie żyje. - To nie jest temat do żartów! Rozmowa się urwała, bo cała rodzina znalazła się w domu. Rozpakowywanie zajęło wszystkim czas aż do wieczora i dopiero, kiedy dzieci poszły spać, dorośli podjęU przerwany temat. - No więc co się stało? - dopytywała się żona. Pan Darek wyciągnął z szuflady dwie saszetki z doku- 95 mentami, książeczkę oszczędnościową wujka, a na zakończenie grube koperty z gotówką. - To się stało! Pani Lidce oczy wyszły z orbit. Nawet nie licząc pieniędzy i nie oglądając dokładnie papierów, wykrztusiła: - To było u wujka?! - Właśnie. - Darek, tego jest za dużo! - Otóż to. - Jeszcze książeczka... wujek mi mówił, że zbiera dla nas... dla dzieci... wiele lat... Więc może. Ale koperty, dokumenty?! Co to jest?! Wujo kradł, czy co?! - Cholera wie. Na to wygląda. Bo skąd te karty wozów, te prawa jazdy? Te paszporty? Mordował, czy jak? - Nie, w to nigdy nie uwierzę. Słuchaj, wygląda to tak, jakby ktoś zwijał samochody, a ludzie są tacy, że zostawiają w skrytkach dokumenty. Durnie. No i jak kradli samochody, to dokumenty zostawały. - Porządny złodziej odsyła takie rzeczy. - Co ty gadasz, albo złodziej, albo "porządny". - A jednak. Bywa zły człowiek, a bywa gorszy. I ten gorszy nawet dokumentów nie odsyła. - Świnia. - Uważaj, mówisz o wujku. - Każdy bandzior może być czyimś wujkiem. A w ogóle nie wyobrażam sobie, jak Adam kradł te samochody. On chyba nawet nie miał prawa jazdy! - Miał, ale ze względu na oczy już nie mógł prowadzić. - To jak, cholera, kradł? Na plecach te samochody nosił? 96 - Czekaj, nie dajesz mi opowiedzieć. On miał wspólników. Dwóch. - Skąd wiesz?! Darek opowiedział o włamaniu do pani Beaty. - Ale ofiary losu - zaśmiała się pani Lidka - żeby włamywacz tak się omylił! - Bo to byU specjaliści od kradzieży, nie od włamań. - Spe-cja-li-ści... Może po uniwersytecie?! - Nieważne - westchnął pan Darek. - Powiedz mi, co robić? Już tyle czasu, od pogrzebu, łamię sobie głowę, czy zawiadomić policję, czy nie? - Jak to? - Zbrukam pamięć wuja... - Sam ją zbrukał. On był chyba tym, czekaj, jak to... o, paserem. Takim, co handluje kradzionym towarem! Na pewno! - Masz rację, no widzisz, więc nie złodziejem. - Co za różnica? No i co, kiedy zgłosimy to policji? Jutro? - Nie bądź taka wyrywna. Zastanów się, jak pójdziemy, to całą forsę trzeba będzie oddać. - No chyba. - Nie żal ci? Byłoby na wszystko... - Byłoby, ale forsa nie jest nasza. - Jakbyśmy cicho siedzieli, to... Pani Lidka zdenerwowała się. - Możesz siedzieć cicho z forsą, ale beze mnie. Nie lubię się bać ani mieć wyrzutów sumienia, ani czuć się wspólniczką złodziei. Proszę bardzo, kup sobie za ten szmal nowe mieszkanie i baj, baj, a ja z dzieciakami zostanę tutaj. 97 - Co ty wygadujesz?! - rzucił się Darek. - Ja przecież nie dla siebie, tylko dla dzieci. Jestem uczciwym człowiekiem, ale taka suma... - Dla mnie to idź na policję. Uczciwy, patrzcie go! Do ilu złotych? Do pięciu? Do pięciu tysięcy? A od dziesięciu już nie?! Pan Darek machnął ręką i nagle poczuł, że mu kamień spada z serca. "Niech szlag trafi to wszystko, tę całą bandycką dolę - pomyślał. - Nie było tego i jakoś żyliśmy, to będziemy żyć dalej. Lidka ma rację!" I pan Darek pocałował żonę. - Twoje na wierzchu - wymruczał - jutro idziemy. Tylko powiem, że to dopiero wczoraj znalazłem, po co mają wiedzieć, że miałem zamiar... że myślałem... No, wiesz. - Zobaczy się - pani Lidka westchnęła - jutro się zobaczy. - I pocałowała męża na dobranoc. Ale nie mogła zasnąć, chociaż pan Darek od razu zaczął chrapać. Nie mogła zasnąć, bo przez pół nocy wyobrażała sobie, co by kupiła za te pieniądze, gdyby były jej... A pan Dzibek też obliczał, ile to forsy stracił przez śmierć wspólnika. Wyszła mu ogromna suma i na myśl, że wszystko to załapie ten cały siostrzeniec, dostawał białej gorączki. Stasiulek spakował manatki i wyjechał, rezygnując ze swojej doli, czyli, w razie odzyskania pieniędzy, i jego część można by było po cichu zwinąć. Ale jak? I czy to możliwe? Ta dziewczyna z siódmego piętra na pewno zawiadomiła Darka, a ten przeszukał chatę jak amen w pacierzu. "Chyba że nie wiedział dokładnie, czego szuka, a jak człowiek takiej rzeczy nie wie, to i nie znajdzie - rozmyślał Dzibek. - Więc może ten szmal tam spokojnie leży, moja własna, ciężko zarobiona krwawica, dla której 98 narażałem swoją wolność. O mały włos przy tym ostatnim aucie nie wpadłem. Gdyby właściciel samochodu wyszedł z motelu sekundę wcześniej, tobyśmy nie zdążyli! Stasiulek o mało nie zemdlał ze strachu, dobrze, że ja prowadziłem, a nie on. I cośmy się w tej szopie namęczyli, żeby rozebrać te świństwa na części! I ten biedny, niech spoczywa w spokoju, ten nieszczęśnik Adam, co się napocił, żeby te wszystkie bebechy posprzedawać! I co, i teraz całą śmietanę ma zlizać Dareczek?! Niedoczekanie!" Pan Dzibek spojrzał z rozrzewnieniem na swoje dzieci, na pociechy, którym chciał zapewnić lepszą przyszłość, na słodko śpiącą, nieświadomą katastrofy żonę. "I skąd ja teraz wezmę na utrzymanie - rozważał - skoro w ogóle cały interes się rozleciał, Adam wykitował, Stasiulek wyjechał, tchórz! Muszę szukać i pasera, i drugiego do brania aut, a to potrwa. Gdybym zdobył tamte pieniądze, toby się przetrwało. Nie da rady, muszę iść! Nie pozwolę na to, żeby teściowie mieli mi utrzymywać rodzinę, mogliby, ale na to mam za dużo honoru! Zaraz jutro idę! Raz kozie śmierć!" I pokrzepiony tą decyzją, pan Dzibek poszedł do kuchni, wyjął z lodówki zimną golonkę z zimnym grochem i zjadł ją, popijając zimnym piwem. Co jak co, ale żołądek miał strusi. A przy okazji przypomniał sobie pana Zimnego i postanowił zaproponować mu współpracę. "Żeby się tylko zgodził - ten Zimny to jest ktoś! On by rozkręcił interes!" Może by się i zgodził, ale, niestety, pan Dzibek zamierzał najpierw iść sam do kawalerki. Tak to mszczą się nie przemyślane do końca poczynania. Nazajutrz, bez porady fachowca i ponaglany przez własną niecierpliwość, już wczesnym wieczorem ojciec bliź- 99 niaków i malutkiej dziewczynki wszedł na szóste piętro ładnego bloku. Upewnił się jeszcze raz, że piętro jest szóste, nie siódme i nie piąte, i zaczął grzebać w zamku. Jakoś dziwnie łatwo drzwi się otworzyły i pan Dzibek nawet pomyślał, że Dareczek już tu był i zamknął chatę byle jak, tylko na jeden zamek... Gdyby był z nim pan Zimny, uznałby rzecz za wysoce podejrzaną i niewykluczone, że nakazałby szybki odwrót. Nic takiego nie przyszło jednak złodziejowi do głowy, wszedł do mieszkania, wlazł na krzesło i zaczął wyrzucać rzeczy z antresoli. Nie napracował się zbytnio, bo już po pierwszej porcji spuszczonych na podłogę przedmiotów do mieszkania weszli dwaj policjanci. Sprawa była prosta i niepotrzebnie pan Dzibek oniemiał ze zdziwienia. Po meldunku Darka, zgadując, że wspólnik lub wspólnicy zechcą przeszukać mieszkanie, ułatwiono im to, zamykając niestarannie drzwi i sadzając przy wizjerze w drzwiach mieszkania, znajdującego się naprzeciwko kawalerki pana Adama, jego sąsiadkę, panią Reginę. Pani ta miała za sobą niebagatelną praktykę w tej dziedzinie i ochoczo, wręcz z entuzjazmem, zgodziła się na współpracę z policją. Zaopatrzono ją w odpowiedni sprzęt, dzięki któremu mogła natychmiast po zobaczeniu złodzieja wezwać posiłki. Co też uczyniła. I tak zakończył swoją karierę Dzibek Zielony, który po otrzymaniu wyroku obiecał sobie, że już nigdy więcej! Szczególnie że koledzy z celi wyśmiali go okrutnie i nazwali patałachem, niedojdą, gamoniem i kretynem, żeby przytoczyć tylko przyzwoite określenia. - Tfu! - powiedział mu jeden pan odsiadujący karę aż dziesięciu lat - nie bierz się do fachu, jakeś noga. Taki jak 100 ty, mydłek, to może uczciwie pracować, a nie brać się za inteligentną robotę. Żeby łazić w takie miejsce, w którym wiadomo, że na człowieka czekają! - To co miałem robić? - bronił się Dzibek. - A w łeb dać Darkowi nie łaska? A dzieciaka mu przy-skrzynić i forsę odebrać?! - Nigdy w życiu - zgorszył się Dzibek. - Co to, czy ja sumienia nie mam? - Jak masz sumienie, to nie bierz się za taką robotę - doradził doświadczony bywalec więzień. - A ty co? Takiś mądry, a sam wpadłeś! - usiłował odgryźć się niefortunny włamywacz. - Ale za co! Za napad z bronią w ręku, a nie za takie byle co! Ty się ze mną nie równaj, bo jeszcze coś ci się stanie! I pan Dzibek zamilkł. "Jak tak - rozważał - to już nie wiem. Może, kiedy wyjdę, to pójdę do warsztatu teścia". Może i pójdzie. Na pewno pójdzie, jeśli rozżalona i wściekła Basieńka, jego żona, wybaczy mu tę całą historię. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Od czasu włamania do pana Adama minęło kilka tygodni. Bardzo się one dłużyły panu Dzibkowi siedzącemu w więzieniu, dłużyły się także ciotce pana Stasiulka. - Nie chcę nic mówić - zaczęła przemowę przy jednym ze śniadań - ale czy długo zamierzasz tak tu siedzieć i nic nie robić? - Przecież szukam pracy. 101 - Akurat, wcale nie wychodzisz z domu. - Widzę, że ciocia ma dosyć mojej wizyty - obraził się bratanek - więc dobrze, wynoszę się. Ja też nie jestem tu dla dzikiej przyjemności. - To po co przyjeżdżałeś? - Odpocząć - powiedział nieprawdę Stasiulek. - Ale jak ciocia tak, to wyjeżdżam. I śmiertelnie obrażony, opuścił niegościnny dom ciotki. Miał zresztą tej całej wizyty po uszy, ciotka była nudna jak flaki z olejem i za największą rozrywkę uważała pokazywanie i oglądanie sterty albumów z fotografiami, które wyciągała z coraz to innej szuflady czy półeczki. Pan Sta-siuleczek dostawał wysypki na widok setnego wujka ze strony kuzynki, na widok własnych zdjęć na golaska lub na nocniczku, na widok cioci w dzieciństwie, cioci w młodości i cioci przed rokiem. Właściwie już by chyba i tak opuścił ciotczyny dom. Ostatecznie załamał się bowiem we wtorek, kiedy ciotka zaczęła mu opowiadać historyjki już nawet nie o osobach widocznych na zdjęciu, lecz o tych, których właśnie tam nie było. - O, popatrz, Stasiuleczku - dobijała bratanka - widzisz? Tu jest Erneścik, tu Malwinka, a tam, za drzewem, schował się Boleczek, wcale go nie widać. On zawsze robił takie kawały. Bo wiesz... Opowieść była długa, po czym ciocia wskazała na następne zdjęcie. - A tu, ta pani, to narzeczona Erneścika, ale wyszła za mąż za kogo innego, nie mam jego fotografii, ale to był, rozumiesz, nicpoń i leń, a urodą też był obdarzony mizerną. Gdzie mu tam do Erneścika! Ten mąż narzeczonej Ernesta pewnego razu... 102 Stasiulek uznał, że te posiedzenia nad albumem nigdy się nie skończą, za to on się skończy. I właściwie wymówki ciotki przyśpieszyły sprawę tylko o dzień czy dwa. "Tam na pewno już wszystko dawno przyschło - myślał, czekając na pociąg. - Biedny Dzibek podobno siedzi, trudno, ale przecież mnie nie wsypie. Głowę za niego daję... A ta Beata też nic nie powie, będzie się bała. Zresztą kto mi każe kręcić się koło domu Adama, moja noga tam nie postanie. Najlepiej pójdę do Zimnego, niech on mi poradzi, może wejdę z nim w spółkę? A może zabrać się do tej architektury? Tylko że już mi wszystko z głowy wyleciało. No, zobaczymy, na razie wracam, już sam nie wiem, czyby mi nie było lepiej w mamrze niż u ciotki". I nie da się ukryć, Stasiulek mógł to łatwo porównać, bo w godzinę po przyjeździe do domu usłyszał dzwonek i kiedy otworzył drzwi, zobaczył dwóch bardzo przystojnych policjantów. - Pan Stanisław taki to a taki? - Ja, a bo co? - Proszę z nami. Takiej prośbie nie można odmówić, Stasiulek wziął szczoteczkę do zębów i poszedł, przeklinając w duchu Dzibka albo Beatkę, albo oboje naraz; niesłusznie, gdyż wsypała go pani Basieńka, która zapytana o przyjaciół męża, wymieniła go na pierwszym miejscu, podając jednocześnie adres zapisany w mężowskim kalendarzyku. W czasie śledztwa ustalono, że w kradzieżach musiały brać udział przynajmniej trzy osoby, no i tak doszło właśnie do aresztowania tej trzeciej. Odciski palców Stasiulka 103 przepięknie pasowały do odcisków znalezionych w szopie na częściach samochodów, więc Dzibek mógł po niedługim czasie serdecznie powitać kumpla. Po krótkim zaś oczekiwaniu dołączył też do nich pan Zimny, ale to już zupełnie inna historia. Przez te kilka tygodni Grześ coraz lepiej czuł się w klasie. Przyjaźń z Alkiem kwitła, na dodatek okazało się, że chyba poziom nauki w poprzedniej szkole był bardzo wysoki, bo Grzesiek, ku radości państwa Marewiczów, przynosił prawie same piątki i szóstki. - No i widzisz, chłopcze - chwalił Grzegorza pan Łukasz - co to jednak znaczy prawdziwy dom i właściwa opieka. Jestem bardzo z ciebie zadowolony, bardzo, i żywię nadzieję, że się nie rozczaruję. To prawdziwa satysfakcja, kiedy człowiek widzi, że jego starania nie poszły na marne i że wykrzesaliśmy coś z tak zaniedbanego chłopca. Jestem naprawdę zadowolony, że jesteś teraz z nami. - Brawo, synku! - dodała babcia Wisia. - Upiekę ciasto, chcesz? Niestety, babcia już nie mieszkała w Warszawie, wróciła do siebie, ale przyjeżdżała na soboty i niedziele, a to właśnie była sobota. Poprzedniego dnia pani Elżbieta była na wywiadówce i wiadomości przez nią przyniesione ucieszyły całą rodzinę. Z Grzesiem jednak działo się coś dziwnego. Po pierwszym wybuchu radości - szczególnie ucieszyła go piątka z biologii, gdyż pan jeszcze nie oddał klasówek, a Grześkowi wydawało się, że skopał jeden temat - więc po tym pierwszym wybuchu i po przemowie Łukasza chłopiec jakby nagle stracił humor. Było mu smutno 104 i z początku nawet nie wiedział dlaczego. Wszystko wyglądało jak najlepiej. Państwo Marewiczowie uśmiechali się promiennie, babcia Wisia podtykała różne pyszności, a świadkiem tego wszystkiego był Alek, który przyszedł do Grześka na całe pół dnia. Sam Prezydent miał gorsze stopnie i, co więcej, obniżyli mu ocenę ze sprawowania. Jego mama jednak machnęła na to ręką. - Nie martw się, Aleńku - powiedziała. - Po prostu przestań gadać, co ci ślina na język przynosi. Sama nie wiem - zwróciła się do męża - za co mu ten stopień obniżyli. Nic takiego nie zrobił. Nie rozrabia, nikogo nie pobił, doprawdy... - A ja się wcale nie dziwię - powiedział laryngolog - i jak będzie ciągle pyskował, to mu język zawiążę w supeł. Co takiego powiedziałeś pani, że się zdenerwowała? - A bo ja wiem, zawsze z czymś wyskoczę - przyznał samokrytycznie chłopak. - Ostatnio była ankieta i musiałem napisać, jaki przedmiot lubię najbardziej. No i ja napisałem, że misia. - Jak to misia?! - Mojego misia, tego starego. To też przedmiot, może nie? - Oszalałeś! - Aha, jeszcze tam było pytanie, zaraz... "jaki przedmiot idzie ci najlepiej", i ja napisałem, że zegarek. - Coś takiego! - I jeszcze - kończył spowiedź Aleksander - był taki punkt, chwileczkę... "co byś chciał zmienić w szkole", to ja napisałem, że nie mogę wypełnić tego punktu, boby mnie wyrzucili na zbity łeb, a... 8 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 1U J - No i w końcu się tego doczekasz - zawyrokował pan Domerman i po dłuższej rozmowie Alek obiecał, że więcej nie będzie się wygłupiał. - A kto wymyślił tę ankietę? - dowiadywała się pani Danuta. - Ktoś z naszej szkoły - westchnął Alek i ostatecznie przyrzekł rodzicom, że okaże więcej szacunku pedagogom i kolegom. Przecież o mały włos przez to wszystko nie dostał szlabanu na wyjście, ale matka jakoś go wybroniła. I właśnie dzięki temu wizyta u Grześka nie została odwołana. Alek słuchał teraz pochwał, którymi obsypywany był przyjaciel, i jakoś mu nie zazdrościł. Co więcej, przez głowę przebiegła mu myśl, że woli dostać najgorszą burę od rodziny, niż wysłuchiwać takiej pochwalnej przemowy. "Ten cały "wujek" Grześka - myślał -jest taki drętwy, jakby kij połknął. Co to za obłędna gadka, o co chodzi? Wielkie rzeczy, dziś jest piątka, a jutro Grzesiek może złapać dwóję albo pałę. I co?" To właśnie powtórzył koledze, kiedy poszli do jego pokoju. - A jakbyś miał dwóje, to co? - O co ci chodzi? - No, jakbyś złapał dwóje albo pały, to co by było? Grzesiowi nagle rozjaśniło się w głowie. No tak, to było to, co go niepokoiło, dlatego stracił humor. A Prezydent rozwijał myśl: - No więc? Nie byliby wtedy zadowoleni, że cię przyjęli pod ten swój wspaniały dach? - Nie wiem. - Jak dla nich jest najważniejsze, że się dobrze uczysz, to ja takie coś kręcę, wiesz? 106 - Łatwo ci mówić, a może lepsi tacy rodzice niż żadni? - Też racja - zgodził się Alek i poczuł wyrzuty sumienia. "Po co ja mu zawracam głowę, znowu najpierw mówię, a potem myślę. Chłopak jest w mizernej sytuacji, co ma robić? Musi tak być, jak jest, i tyle". - No, masz rację - kiwnął głową - może ja przesadzam. Oni cię przecież na pewno kochają, bo... Grzesiek skinął głową i potem chłopcy trochę grali w szachy, obejrzeli film na wideo i Alek wrócił do domu. Ale Grzesiowi ta cała sprawa nie dawała spokoju. "No bo rzeczywiście - myślał - jakbym złapał dwóję albo kilka, to co by się stało? No co?!" Oczywiście na to pytanie nie było odpowiedzi. Ale mogła być. I chłopiec postanowił sobie, że to sprawdzi. "Nawet jakby mnie mieli znielubić! - myślał. - Bo co mi po nich, jak mnie lubią tylko za stopnie? Mam się wiecznie bać, że jak złapię pałę, to ich zawiodę? Lepiej wiedzieć, zawsze lepiej wiedzieć!" I od razu na następnej lekcji matematyki zrobił cztery błędy w dwóch zadaniach. - Ty chyba się źle czujesz - zatroszczyła się pani - zawsze ci tak dobrze szło. Nie postawię ci oceny, zgłoś się jutro... Ale następnego dnia Grzesiek nie myślał o swoim planie, bo do szkoły wpadł podniecony Alek, wymachując jakąś kartką papieru. - Ty, Grzesiek - zawołał - ale bomba! - Co się stało?! - To list od Bibusi! Mama pozwoliła mi przeczytać! - I mnie też? - Nie zawracaj głowy, co, może nie jesteś ciekawy? 107 Grześ oczywiście był ciekawy, wziął więc kartkę i przebiegł ją oczami. Moi Kochani, najmilsi - pisała Bibusia - ogromnie za Wami tęsknię i marzę, żeby Was zobaczyć. Muszę Wam donieść, że u nas znowu rozpętała się cała historia zaginionej Ingrid, i wcale nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby nie dawano jej matce niepotrzebnych nadziei. Ale cóż, stało się. Otóż w Polsce, na Wybrzeżu, złapano jakąś szajkę złodziei samochodów. Jeden z nich zmarł, dwóch już siedzi, nieważne. Ważne jest to, że znaleziono przy nich dokumenty, które były w skradzionych wozach, i jedne z nich to właśnie dokumenty Ingrid i jej dziecka! Znaleziono też widokówkę, której nie zdążyła wysłać do matki, zanim ukradziono jej wóz, zaraz ją Wam przetłumaczę. I teraz już wiadomo, że zupełnie niespodziewanie dla całej rodziny Ingrid pojecha- li ła wtedy nie do Grecji czy Paryża, tylko do Sopotu, że w każdym razie przejeżdżała przez Polskę. A do matki napisała... Tu kończyła się kartka papieru. - No i co dalej? - zapytał Grześ. - Czytaj, to się dowiesz! - Co mam czytać, nic więcej nie ma. - Cholera - zaklął Prezydent - resztę zostawiłem w domu! I tak się stało, że zajęty myślami o historii zaginionej dziewczyny, Grzesiek złapał naprawdę dwóję z polskiego, a klasówka z matematyki poszła mu fatalnie. "Mam, co chciałem - myślał bez szczególnej radości, wracając do domu - teraz się przekonam, co powiedzą". I od razu przyznał się pani Elżbiecie do tych wpadek. - Trudno - powiedziała - ale popraw się. Przecież znasz te przedmioty. Ja rozumiem, taka rzecz może się zdarzyć. Grześkowi już kamień zaczął zsuwać się z serca, kiedy "ciocia" dodała: - Tylko wiesz... no... na razie nic nie mów Łukaszowi... To znaczy wujkowi. - Dlaczego? - spytał Grzegorz, chociaż domyślał się odpowiedzi. - Ojej, nie mów. On jest już taki. Ma duże wymagania i jak raz ktoś go zawiedzie... Pani Elżbieta nie powiedziała, co wtedy robi jej mąż, ale kamień wrócił na swoje miejsce. Dobrze, że akurat w tej chwili przyszedł Alek z dalszym ciągiem listu od Bibusi. 109 - Zapytałem i mama powiedziała, że jak już tyle wiesz, to możesz przeczytać list do końca - oznajmił. Wobec tego Grześ znowu zaczął czytać: Tej kartki Ingrid nie zdążyła już wysłać, a napisała, że na promie poznała jakąś dziewczynę, która namówiła ją na obejrzenie Sopotu. "Tam są podobno wspaniałe plaże..." zachwycała się córka Astrid. No i wobec tego jedzie do Polski, a co dalej, sama jeszcze nie wie. Dziecko miało się dobrze i Ingrid obiecywała, że za kilka dni się do matki odezwie, może z Paryża, a może z Grecji, jeszcze nie wie. I tyle. Postrzelona dziewczyna, Eryk zawsze się o nią martwił. A, i jeszcze prosiła w tej kartce, żeby o niej nic Gustawowi, to znaczy jej mężowi, nie mówić. "Kretyn jeden - tłumaczę dosłownie - jak się pomartwi, to mu dobrze zrobi, co to, będzie mi zabraniał wychodzić i wracać, kiedy chcę? To nie mąż, tylko dozorca więzienny". Widać pokłócili się o jakieś wychodzenie. Ale oczywiście Astrid poszła do Gustawa z tymi papierami i tą kartką i on się teraz wybiera do Polski, żeby tam szukać, chociaż wiemy, że policja też prowadzi jakieś śledztwo. I właśnie chcę Was zapytać, czy mógłby się zatrzymać u Was, bo nie chcielibyśmy, żeby z tymi nerwami mieszkał sam w jakimś hotelu. A przecież to prawie Wasza rodzina. On mówi po angielsku, więc się dogadacie. A co do... Następnej strony znowu nie było, ale tym razem Prezydent oznajmił, że mama ją zatrzymała, bo tam były rodzinne sprawy, a o Ingrid już nic. - No i co? Twoja mama odpisała? - Gdzie tam "odpisała"! Zatelefonowała od razu i ten Gustaw jutro przylatuje! 110 - Jak myślisz, znajdzie coś? - Prawdę ci powiem, nie tylko ja, ale i moi rodzice myślą, że figę znajdzie po tylu latach. Pewnie wóz ukradli, a facetkę z dzieciakiem ukatrupili, bo dawno by się odezwała. Tam dalej Bibusia jeszcze tylko napisała, że Ingrid miała przy sobie grubszą forsę, że całe konto w banku opróżniła. Więc ją wzięli, bo w portfelu nic nie było. Beznadziejna historia. - Też tak myślę - westchnął Grzegorz i poczuł, że mu ich wszystkich okropnie żal, tej zabitej Ingrid, jej matki i męża, a najbardziej tego dzieciaka, któremu nie wiadomo jaką krzywdę zrobiono... ROZDZIAŁ SZESNASTY To był jeden ze zwyczajnych wtorków. Ewa nie lubiła akurat tego dnia w tygodniu, bo na obiad podawali zwykle krupnik, który wzbudzał w niej niepohamowany wstręt, a w szkole miała aż siedem lekcji, w tym dwie gimnastyki. Co tu dużo mówić, dziewczynka nie była wysportowana, a tych przeróżnych fikołków nie znosiła. Dziwna rzecz wiązała się zwykle z tymi lekcjami. Nikt się nie wyśmiewał z kolegi, który nie miał zdolności na przykład do matematyki, nikt nie dokuczał komuś, kto dostał pałę z polskiego; jeżeli ktoś umiał rysować, to dobrze, a jak miał do tego antytalent i zamiast krowy wychodził mu spuchnięty krokodyl, to też dobrze. Ale nie daj Boże, jeśli ktoś nie umiał fiknąć koziołka w tył! Albo na przykład zejść z drabinki, łapiąc się jej samymi rękami! Nie daj Boże, jeśli jakiś chłopiec nie umiał kopać piłki, a dziewczyna zajmowała ostat- 111 nie miejsce w biegach czy skokach w dal! Nie tylko taki ktoś dostawał pałę i był zawstydzany przez panią od wf., ale też stanowił ogólne pośmiewisko. - Pokraka! - wytrząsała się po każdej gimnastyce nad Ewą taka jedna Monika. - Nawet nie umiesz przeskoczyć przez głupi kozioł! - Nie twój interes. - A mój! Psujesz opinię klasy! Rusz się, podnieś tyłek do góry, i hop! - A może ja nie chcę?! Sama podnieś tyłek! Pani przeprowadziła kiedyś z Ewą poważną rozmowę. - Weź się w garść, dziewczyno! - poradziła. - W zdrowym ciele zdrowy duch. Popatrz tylko, jak ty się garbisz! Stój prosto! Co ja z tobą mam... Ewa na ogół trzymała się prosto, ale wystarczyła sama myśl o drabinkach czy koźle, żeby zaczęła się garbić. Nie znosiła ćwiczeń, bała się ich, i tyle. Może gdyby dzieci jej nie dokuczały, spróbowałaby coś sensownego z tym zrobić, jakoś się przełamać, ale kpiny Moniki i Wandy do końca ją zniechęcały. Tak więc rozpoczął się jeden z wtorków, co więcej, było dopiero po śniadaniu i wszystkie "przyjemności" dnia jeszcze Ewę czekały. I właśnie w chwili, kiedy ją to najbardziej denerwowało, wszedł do jadalni Uszatek. Był jakoś dziwnie poruszony. - Ewa, chodź ze mną do gabinetu... - Przecież już idziemy do szkoły - powiedziała dziewczynka i szybko przypomniała sobie wszystkie swoje grzeszki: wylany do ubikacji paskudny kompot z suszonych śliwek, nocne rozmowy z Mariolą, za które już 112 zarobiła od pani Maniusi z pięć uwag, stłuczony talerz z buraczkami... - Pozwolę ci raz opuścić szkołę - powiedział coś zupełnie zdumiewającego dyrektor. - No chodź. Muszę ci kogoś przedstawić... W gabinecie, na fotelu obok okna, siedział jakiś starszy pan. Odwrócił się w stronę Ewy i wtedy dziewczynce wydało się, że albo go już kiedyś widziała, albo kogoś jej przypomina... - Ty mnie na pewno nie pamiętasz... - zaczął ten pan. - No... a ja pana znam? - Niezupełnie, Ewuniu. To ja ciebie znałem, kiedy byłaś malutka. A potem... - dziwnie znajomy, a jednak nieznajomy człowiek spojrzał na dyrektora i Uszatek zrobił drugą zdumiewającą rzecz. - To ja zostawię was samych - powiedział - mam jeszcze dużo roboty. Jak skończycie rozmowę, proszę powiedzieć pani sekretarce, ona mnie zawoła... - I Uszatek, który ciągle ostrzegał dzieci, żeby nigdy, przenigdy nie zostawały same w pokoju z obcym człowiekiem, zmył się tak szybko, jakby go podłoga paliła. - No więc tak... - westchnął ten pan - no tak. Z tym nosem wcale nie jest tak źle, jak myślałem. - Pan myślał o moim nosie?! - zdumiała się Ewa. - Tak, kochanie, bardzo często. Nie patrz tak na mnie. Ja przez ten nos... jak usłyszałem, że Zenek uderzył takie malutkie dziecko... jak mi o tym powiedziano... to wykląłem syna, powiedziałem, że już nie jestem jego ojcem, żeby o mnie tak zapomniał, jak ja zapomnę o nim. Powiedziałem mu, że nie podam mu ręki nawet, gdyby umierał, i że mi wstyd, że taki wyrodek... 113 Ewie powoli rozjaśniało się w głowie. Na litość boską, ten pan był... to znaczy jest... Nic innego, tylko to ojciec taty! - Pan... - wyjąkała - pan... pan jest ojcem... to znaczy moim... - No właśnie, moje dziecko - rozczulił się siwy pan -no właśnie. Jestem twoim dziadkiem. Ewie zrobiło się słabo. Rodzony dziadek! Najrodzeń-szy! Tato ojca... nie, to niemożliwe... - Może napiłabyś się czegoś? - przestraszył się bladości Ewy pan Władysław. - Wasz dyrektor zostawił nam dwie butelki coca-coli. Ewa z przyjemnością wypiła musujący napój i zrobiło jej się rzeczywiście raźniej. Ale jeszcze wielu rzeczy nie rozumiała i po prostu bała się cieszyć. - I co... - zaczęła - i jak... dlaczego teraz? - Bo ty nic nie wiesz. Kiedy uciekłaś, panu dyrektorowi zrobiło się ciebie żal, że nikogo nie masz. - Nie potrzebuję, żeby mnie żałowano. - Potrzebujesz. Każdy potrzebuje. Napisał więc do 114 twojego ojca do mamra. Zapytał, czy ty naprawdę nie masz żadnych krewnych, rozumiesz. I wtedy twój tata... twój tata... - starszy pan zająknął się i mało brakowało, żeby się głośno rozpłakał. Ewa patrzyła na niego wielkimi oczyma. - Co "tata"? - Nie uwierzysz... napisał do mnie list. Pierwszy raz od jedenastu lat... Zobacz. Ewa wzięła do ręki gęsto zapisaną kartkę papieru. Ojcze, miałem o Tobie zapomnieć i może to była Twoja racja, że mi nie ufałeś, bo teraz w więzieniu cierpię za swoje grzechy, za kradzież i napaść, i nożownictwo. Już chyba ze mnie nikt nie będzie miał pociechy i życie moje jest zmarnowane. Ale nie zapomniałem o Tobie, chociaż nawet nie wiem, czy żyjesz i czy mieszkasz jeszcze pod starym adresem, ale spróbować nie zaszkodzi. Nie będę Cię teraz za wszystko przepraszał, a Twoje słowa, że mi ręki nie podasz, choćbym umierał, zapamiętam na zawsze, bolą mnie one co dzień tak samo, jak tego dnia, coś je powiedział. I dla siebie nie poprosiłbym o nic, nawet jakby mnie wieszali, ale obaj w tej złości zapomnieliśmy, że nie jesteśmy sami. O to mam do Ciebie żal, żeś i o Ewie zapomniał, tak jak o mnie - to Twój grzech. Ona teraz jest w domu dziecka, podaję Ci adres, i wariacji dostaje z tego, że nikogo nie ma. A przecież ma Ciebie, boś jej rodzonym dziadkiem. Ja za kratami nic nie pomogę, ale Ty, jeśli żyjesz i jesteś zdrowy, to proszę Cię pokornie, chociaż ją odwiedź. O przebaczenie nie proszę i jak chcesz, to nigdy już do Ciebie, Tato, nie napiszę, bo o tym, że mnie też nikt nie odwiedza, już nawet nie chcę mówić. Zenek, Twój syn 115 Ewa przez łzy ledwie mogła doczytać kartkę do końca. Pan Władysław wstał wreszcie z fotela i podszedł do dziewczynki. - No i widzisz, twój tato ma rację. Jestem starym idiotą i mam na sumieniu wielką winę. Przepraszam cię, wnuczusiu, że się tobą nie interesowałem, i za swoją zapiekłą złość też cię przepraszam, a Zenka już przeprosiłem za te okrutne słowa, które powiedziałem. - Pan był u taty? - Byłem... od razu pojechałem... może, gdybym nie był taki, to Zenek by nie zrobił tych wszystkich rzeczy. - I co? I co tato? - No co... no, popłakaliśmy się obaj. A teraz przyjechałem do ciebie. Boże, jaka ty jesteś podobna do Zenka! Dziadek też był bardzo podobny do ojca i Ewa już wiedziała, że dlatego wydawał jej się znajomy. - No więc... co... - jąkał się pan Władysław - wybaczysz mi? No pewnie! To był chyba najszczęśliwszy dzień w życiu Ewy. I chociaż dziadek, samotny starszy pan, na razie nie mógł zabrać jej do siebie, to przecież będzie przyjeżdżał. Do Ewy też ktoś będzie wreszcie przyjeżdżał, i to nie byle kto, ale własny, najwłaśniejszy rodzony dziadek! Dyrektor już wrócił i cichutko zapukał do drzwi. - Można? - Oczywiście, proszę, pan przecież jest u siebie, ja bardzo przepraszam, że to tak długo trwało - tłumaczył się dziadek Ewy - ale sam pan rozumie... Uszatek rozumiał i nawet nie zapytał, czemu Ewa płacze. Widać było od razu, że nie ze zmartwienia, przeciwnie. 116 - Dogadaliście się, prawda? - Och, jej, panie dyrektorze... - No i widzisz. Jak zechcesz, to widzenie z ojcem też ci załatwię - dodał ciepło Uszatek. - Bo Zenek, mój syn, jakby się zmienił, proszę pana -wtrącił dziadek. - Ja wiem, że na tym od razu budować nie można, i licho wie, co z niego jeszcze wyskoczy. Ale na razie... Przecież zatroszczył się o Ewunię i... Ewa spojrzała ze zdumieniem na dziadka. Nie poznała w pierwszej chwili własnego imienia. Nikt, odkąd pamiętała, nie nazywał jej "Ewunią". Ewa, Ewka, w ostateczności Ewita - tak ją nazywała Mariola, tak mówili do niej koledzy. Ale "Ewunia"? Nie, tego jeszcze nigdy nie słyszała, to było jakieś takie czułe, rodzinne... Mój Boże, właśnie rodzinne. No tak, dziadek to przecież rodzina, prawie najbliższa. - Chcesz, Ewuniu? - pytał właśnie, a dziewczynka tak się zamyśliła, że w ogóle nie wiedziała, o co chodzi. - Ewa, dziadek cię o coś pyta. Oprzytomnij - uśmiechnął się Uszatek. - Kiedy nie wiem, o co chodzi. - Mam pomysł - powiedział pan Władysław - jak chcesz, to zamknę sklep na cały piątek, sobotę i niedzielę... - Jaki sklep? - Nie wiesz, że mam sklep spożywczy pod Gdańskiem? - Skąd mam wiedzieć? - No, rzeczywiście. Mały sklepik. Mogę go zamknąć na te trzy dni. Przyjechałbym tu w czwartek po obiedzie i wziąłbym cię na te kilka dni do siebie. Mam dwa pokoiki nad sklepem, to mogłabyś spać w jadalnym. 117 Ewa oniemiała! Po prostu nie wierzyła własnym uszom. Nareszcie ktoś ją chce! Zaprasza ją do siebie, do swojego własnego mieszkania! Dziadek! Ale co ze szkołą?! - A co ze szkołą? - zapytała z lękiem. - A tam, ten jeden dzień, kichaj na szkołę! - znowu powiedział coś niesamowitego dyrektor i Ewie dopiero teraz wpadło do głowy okropne podejrzenie. Może to jest sen?! Ale nie, to nie był sen. Zapewniał ją o tym dziadek, zapewniał Uszatek, a kiedy dodatkowo, trochę później, uszczypnęła Ewę Mariola, zabolało jak diabli. To była prawda, najprawdziwsza prawda, a czwartek jest już pojutrze! ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Policja miała masę kłopotów z zawiadomieniem bardzo wielu osób o znalezionych u Adama dokumentach, zwłaszcza że całą paczkę różnych portfeli i saszetek ukrył także Zielony Dzibek. Teraz tego bardzo żałował. - Kretynie - tłumaczył mu zdenerwowany Stasiule-czek, kiedy spotkali się w więzieniu - po co ci to było? I po co Adam to chował? Teraz nam dowiodą licho wie ile tych kradzieży! Dzibek tylko kiwał głową, rzeczywiście, sam nie wiedział, po co tę całą makulaturę przechowywał. Żal mu było wyrzucać zupełnie dobre dowody osobiste, miał nadzieję, że kiedyś mu się przydadzą. Zimny już dawno temu mówił, że takie coś można dobrze sprzedać. A Adam, jak sądził Stasiulek, może miał zamiar te papiery odsyłać właścicielom, ale bał się, i tak jakoś... No trudno, stało się. Tymczasem różni ludzie w Polsce i poza nią, którym 118 skradziono samochody, odzyskiwali stare dokumenty, ale, niestety, nie odzyskiwali aut, bo przeważnie już było za późno. Poszkodowani zwykle zdążyli sobie wyrobić nowe paszporty, nowe prawa jazdy. Mieli za sobą te wszystkie okropnie męczące kłopoty i tylko życzyli złodziejom wszystkiego najgorszego. Zupełnie inaczej zareagowała oczywiście pani Astrid i jej zięć, Gustaw. Nigdy dotychczas nie wpadło im do głowy, żeby szukać Ingrid akurat w Polsce! Nie zgłosili zaginięcia polskiej policji, nie zamieścili ogłoszeń w polskich gazetach, szukali dziewczyny zupełnie gdzie indziej! A teraz okazuje się, że była w Sopocie, i co więcej, szybko ustalono, że zatrzymała się tam prywatnie u pewnej pani. Jej adres policja znalazła zapisany na kartce włożonej do portfela. - I co - pytano tę kobietę na przesłuchaniu - Ingrid wyszła, nie wróciła, a pani nikogo nie zawiadomiła? - Czego się mnie pan czepia, panie władzo? - próbowała się bronić ta pani. - Szwedka zapłaciła i pojechała, wszystkie rzeczy miała w samochodzie. Zostawiła tylko koszulę nocną, myślałam, że zapomniała. - Ona zaginęła, ta Szwedka. Nic pani nie mówiła, dokąd jedzie? - O Jezu, jak ja mam pamiętać? Zaraz, z moim synem rozmawiała, bo ja angielskiego ani żadnego innego obcego języka nie znam, a on się uczył, same piątki z tego miał. - I co? - No i on mi mówił... chwileczkę... o, że babka wybiera się do Paryża. - A nie do Grecji? 119 - Panowie, jak pragnę szczęścia, dajcie mi spokój! Nie wiem, wyjechała i tyle. Nawet mi dzieciak nie oddał tego misiulka, którym się bawił. A to była pamiątka. Rano się bawił, a wieczorem już ich nie było. To znaczy, ani dzieciaka, ani tej tam Indegardy. - Ingrid. - Jeden diabeł. Niczego więcej policja nie dowiedziała się od owej pani. A po dwóch dniach z archiwum wyciągnięto gazety sprzed jedenastu lat i znaleziono w nich portrecik turystki, która wtedy utonęła. Pan Gustaw był już w drodze. Podczas całego lotu wracał myślami do Ingrid i dziecka. Swoją żonę bardzo kochał, pomimo różnych kłótni i nieporozumień, i długo nie mógł się otrząsnąć po jej zniknięciu. Wtedy wydawało mu się, że oszaleje, że nie wytrzyma tej niepewności i nigdy nie pogodzi się ze stratą. Minęło jednak kilka lat i Gustaw powoli wrócił do normalnego życia. A teraz ta cała koszmarna historia znów zaczęła go męczyć. Może Ingrid jednak żyje? Może taka była zła, że wtedy postanowiła zniknąć na zawsze? Miała dzikie pomysły, często robiła ludziom na złość. Kto wie? A Gunnar? Jeśli żyje, jest już dużym chłopcem, tyle lat minęło! "Daj Boże, żeby żyli - modlił się Gustaw - daj Boże". Przypominał sobie gaworzenie małego i to, jak z trudem wymawiał pierwszą głoskę swojego imienia. "A teraz jest nastolatkiem - myślał - i nie pozna własnego ojca". Samolot wylądował, Gustaw przeszedł przez drzwi i od razu zobaczył panią Danusię, która stała razem z Alkiem przy barierce. W ręku trzymała tabliczkę z napisem "Gus- 120 taw". Okazało się też, że matka Prezydenta doskonale mówi po angielsku i że cała rodzina czeka na krewnego z wystawną kolacją. - Jutro pojedziesz do Gdańska - dyrygowała pani Domerman. - A dzisiaj prześpisz się u nas. Poznasz całą rodzinę! Co za historia, swoją drogą! A wiesz, że są nowe wiadomości, okazuje się, że... - Mamo... - przerwał ten potok słów Alek. - No tak... to... może mój mąż ci powie... - Jakie wiadomości?! - Nie masz się do czego śpieszyć... - Jakie wiadomości, bardzo proszę!!! Pani Danuta gorzko pożałowała, że nie ugryzła się w język. No cóż, teraz trzeba było wszystko powiedzieć. Gustaw stał jak wryty na środku terminalu i trzymał matkę Alka za ramię. - Jakie... - A tata prosił, żeby nie tak od razu... - powiedział, oczywiście po polsku, Aleksander. - Co on mówi? - nie zrozumiał Gustaw. - Ach, co ja mam... już dobrze, ale może usiądziemy... - Jakie wiadomości? - Niestety... Ingrid nie żyje. Od dawna. - Skąd... jak... - Siadaj, bo jeszcze mi tu zemdlejesz - zafrasowała się pani Danuta. Była zła na siebie, że się wygadała. - Co jeszcze mówił twój mąż? Jak to się stało? - nerwowo dopytywał się Gustaw. - Jeszcze wtedy... wtedy, gdy była w Sopocie, wyszła na plażę, poszła pływać i utopiła się. Jej zdjęcie zamieszczono w gazetach, teraz porównano je z tym z paszportu. To ona. 9 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 121 Gustawowi rzeczywiście zrobiło się słabo, chciwie wypił łyk kawy, którą przyniósł z barku Aleksander. - Nie żyje... Ingrid nie żyje... - Chyba się tego domyślałeś... - Ale to zupełnie co innego przypuszczać, a co innego - mieć pewność... A co z dzieckiem? - zapytał Szwed, chociaż bał się usłyszeć odpowiedź. - No cóż, ciała dziecka nie znaleziono... Zanim dotarli do domu, zrobiło się późno. Wszyscy już tam czekali. Matka Alka wzięła pana Gustawa pod rękę i zasiedli do kolacji. Ale gość tym razem nie docenił wspaniałej polskiej kuchni. Z takim samym uczuciem mógł żuć papier, wszystko stawało mu w gardle, myślał o Ingrid i o małym Gunnarze, który też chyba zginął razem z matką, pewnie zabrała go ze sobą do wody. A nie wszystkich znajdują potem na brzegu... Gustaw łykał więc pieczeń wieprzową razem ze łzami. To okropne, tak tracić nadzieję... Aleksander wlepiał w gościa oczy tak natrętnie, że mama szturchała go już parę razy. Na lotnisku było niezbyt jasno, ale teraz, w świetle domowej lampy, ten cały Gustaw kogoś mu szalenie przypominał. Ale kogo? Taka znana twarz... Ale czyja? "A może ja tego Gustawa już kiedyś widziałem? - zastanawiał się Alek i nagle, kiedy spojrzał w lustro, jakby go olśniło: - No tak, on jest podobny do mnie! Jasne oczy, jasne włosy, dołek w policzku! Boże, co to za okropna tajemnica?! Czyżbym ja był tym jego zaginionym synem?! Wiek też się zgadza! Może Ingrid, zanim zginęła, ukryła przed nim dziecko u rodziny? I mama nie jest moją mamą, a tata nie jest moim tatą, i to jest mój prawdziwy ojciec?! Nie, ja nie chcę! Wcale nie chcę! To straszne!!!" 122 I tak się stało, że już druga osoba straciła apetyt na wspaniałe polskie dania... Grzesiek nie został zaproszony na tę kolację u Aleksandra, i słusznie, to były sprawy rodzinne, a chłopiec przecież do tamtej rodziny nie należał. Nie znał też najnowszych wiadomości i nie wiedział nic o odnalezieniu gazet z fotografią Ingrid. Mama Aleksandra prosiła tym razem syna o dyskrecję. - To nie są jakieś tam plotki ani nic takiego - powiedziała. - To są poważne rzeczy. Już i tak żałuję, że Grześ przeczytał tamten Ust. Może Astrid sobie nie życzy, żeby wszyscy znali jej prywatne sprawy. Może potem, kiedy wszystko się wyjaśni... Na razie w ogóle o tym z Grzesiem nie rozmawiaj. I Aleksander milczał jak zaklęty - do przyjazdu Gustawa i do następnego dnia, kiedy chłopcy spotkali się w szkole. - Co nowego? - zapytał, jak co dzień, Grześ i w pierwszej chwili Prezydent powiedział: - Nic, daj mi spokój... - ale nie wytrzymał długo. Już po trzeciej lekcji zaciągnął kolegę do okiennej wnęki. - Ty, słuchaj... jak się wygadasz, to ci nogi z... - Dobra, o co chodzi? - Ja... ja nie jestem ja. - Odbiło ci?! - oburzył się Grzegorz. - Chyba kpisz sobie ze mnie? - Nie, wcale nie... popatrz na mnie. - Cały czas patrzę. - Mam zielone oczy? - Masz, a bo co? - Blondyn jestem? - dopytywał się Alek. 123 - No jasne! O co ci chodzi?! - Grześ był już zniecierpliwiony. - Dołek w policzku mam? - Aleksander pytał jak zahipnotyzowany. - Nie widzę - wzruszył ramionami Grzegorz. - Kiedy się uśmiecham, to mam. - No to się uśmiechnij. Alek z trudem wykrzywił twarz i, rzeczywiście, w policzku zrobił mu się dołeczek. - O rany, jaka dziura! - Więc widzisz. Gustaw też ma. I zielone oczy, i jasne włosy, i dołeczek w policzku. - Jaki Gustaw? Aleksandrowi przypomniało się, że miał nie roznosić po świecie rodzinnych spraw. - Jaki! Taki! Mój ojciec. - Pan Domerman? Przecież on jest łysy! - Kretyn! Łysy też był kiedyś jakiś, albo miał jasne włosy, albo ciemne. Ale nie. Nie mój stary. Kto inny. - Co ty wygadujesz, twoja mama miała przedtem innego męża? - Jaka mama? - z goryczą zapytał Prezydent. - To wcale nie jest moja mama. Zostałem im oddany na przechowanie. Nie jestem ich synem! Każdy inny kolega może by od razu wyśmiał Aleksandra, ale nie Grzesiek. Tego typu komplikacje, różne rodziny zastępcze i problemy adopcji były dla niego czymś zupełnie zwyczajnym. - No i co? - zapytał, czując w Aleksandrze pokrewną duszę. - I ten prawdziwy ojciec teraz się znalazł? I chce cię zabrać?! 124 - Skądże, on jeszcze nie wie, że jestem jego synem. - To skąd ty wiesz? - Główka pracuje, stąd wiem... I nie wtajemniczając przyjaciela w szczegóły tej za-wikłanej sprawy, Prezydent wrócił do klasy, gdzie po pięciu minutach zdołał zarobić jedną dwóję za odpowiedź i jedną pałę za nieodrobienie lekcji. Ale jakoś się tym nie przejął, miał poważniejsze zmartwienie. Chociaż, gdyby trochę pomyślał... ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Tymczasem w "Moim Domu" pan dyrektor gorączkowo przeglądał dokumenty, które, po adopcji, zachował dom dziecka. Oprócz akt, do których przypięto także wycinki z prasy, w małej torebeczce leżał pukiel deUkatnych dziecięcych włosów. Nic z tego jednak nie wynikało, w teczce nie znajdowały się żadne dokumenty, które mogłyby naprowadzić na prawdziwe nazwisko dziecka czy choćby zdradzić jego imię. Dyrektor denerwował się, gdyż ocze- kiwał kogoś, kto szukał synka, i miał nadzieję, że mo-%e nim być ten właśnie chłopiec. Niestety, nie znalazł niczego, co pozwalałoby mieć jakąkolwiek pewność. I to właśnie następnego dnia powiedział dyrektor panu Gustawowi. - Taki zbieg okoliczności, proszę pana, daje jednak do myślenia. Wszystko stało się jednego dnia, w tamtą feral-?? środę. Wtedy, niestety, utonęła pana żona, wtedy skradli jej samochód pozostawiony na parkingu niedaleko plaży i wtedy znaleziono samotnego chłopczyka. Oczywiście, jest prawdopodobne, że to był jej i pana synek. Ale też mogło to być zupełnie inne dziecko. - To co mam robić?! - Wie pan, są teraz takie badania - poradził dyrektor - można na ich podstawie ustalić ojcostwo. - No tak. Ale co będzie, jeśli nie... jeśli wykluczą? Wtedy stracę nadzieję. A tak... - Przecież nie może pan zabrać z Polski obcego chłopca, zresztą on już ma przybranych rodziców. - To co mam począć? - Nie widzę innego wyjścia, tylko te badania. Mają one jednak pewne złe strony. - Jakie? - zapytał zupełnie zgnębiony pan Gustaw. - Trzeba by Grzesiowi wszystko powiedzieć. A chłopiec już i tak tyle przeżył. Dopiero co przyzwyczaił się do nowych rodziców, na pewno ich pokochał, a oni jego. Jak mu teraz powiedzieć, jak wytłumaczyć nową sytuację? - To co - żachnął się Gustaw - mam, według pana, zrezygnować z badań? Z syna?! - A nie, tego nie mówię. Tylko niepewność... Gdyby można jakoś się upewnić, zanim powie się Grzesiowi, że znowu... że inny ojciec. Że wszystko wzięło w łeb, cała ta 126 adopcja, i że państwo Marewiczowie już nie będą jego rodzicami. A właśnie, jak to wytłumaczyć tym ludziom? Że im się zabiera syna, którego kochają?! Zresztą to sprawa chyba dla sądu. Boże, sam nie wiem, co panu doradzić. Gustaw westchnął ciężko. Doprawdy, to wszystko było okropne. Ale przecież po prostu nie ma wyjścia, on musi, musi się dowiedzieć! Musi zrobić te badania! Żal mu było Grzegorza i tych Marewiczów i żal mu było Astrid, która już wiedziała, że Ingrid nie żyje. Tak bardzo to przeżyła, że brat ją wziął do siebie, gdyż wymagała opieki. Żyła teraz tylko nadzieją na odnalezienie wnuka i chociażby ze względu na nią badania trzeba było przeprowadzić jak najszybciej. Pan Gustaw rozważał to wszystko, siedząc już w pociągu do Warszawy. Adres Marewiczów miał w kieszeni, a głowa bolała go coraz bardziej... Boże, jak to wszystko załatwić? Co powiedzieć tym ludziom, którzy chcieli mieć syna? A co będzie, jeśli ten Grzegorz to zupełnie inny chłopiec? Może tego dnia Ingrid nie poszła na plażę z Gunnarem, może go komuś oddała? W czasie gdy pan Gustaw męczył się w pociągu, u państwa Marewiczów wybuchła prawdziwa sensacja. Pani Elżbieta, rozgorączkowana i podekscytowana do ostatecznych granic, przyjechała do domu po wizycie u lekarza. Łukasz spojrzał na nią i zaniepokoił się. - Co się stało? Jesteś chora? - Przeciwnie! - Co on ci powiedział? Elżbieta upewniła się, że Grześ jest w swoim pokoju, i rzuciła się mężowi na szyję. 127 ¦ Łukasz! Nie uwierzysz! Lekarz powiedział, żebym się jeszcze nie cieszyła, ale może... może jestem w ciąży! Za dwa dni będzie wiedział na sto procent, mam tam iść i przeprowadzić dodatkowe badania. Ale możliwe... prawdopodobne jest, że... Łukasz patrzył rozczulony na małżonkę. Już wyobrażał sobie synka i to, jak się rodzi, jak dorasta, jak biega po pokoju, jak idzie do szkoły. Jego własny, rodzony syn, taki śliczny chłopczyk, jasnowłosy, niebieskooki, inteligentny, dobrze wychowany... A może potem będzie jeszcze córeczka? Bo dziecko nie powinno być jedynakiem... - Co tak patrzysz? Nie wierzysz? - zaniepokoiła się Elżbieta. - Nie wiem, cuda się zdarzają... a powiedz, powiedz mi... jak już raz się zacznie, to potem... może potem jeszcze będziemy mieć córeczkę?! Zawsze chciałem mieć dwoje dzieci. - No - uśmiechnęła się Elżbieta - z dziewczynką i z tym, które jest w drodze, byłoby chyba troje? - Nie żartuj, szykują się bliźnięta?! - Coś ty! A Grześ? Pan Łukasz zapomniał. Najzwyczajniej w świecie na tę chwilę zapomniał o Grzegorzu, który przed minutą wyszedł ze swojego pokoju. Chciał wziąć sobie z lodówki mleko, ale słysząc ożywione głosy państwa Marewiczów, przystanął na chwilę w przedpokoju. Wiedział, że nie powinien podsłuchiwać, jednak tak go poruszyło to, co mówili, że nie odszedł. Zasady zasadami, ale chłopiec musiałby być z kamienia, gdyby wycofał się w takim momencie. Słuchał więc dalej. - A... a to dopiero... no wiesz... -jąkał'się Łukasz. - 128 W tej sytuacji... chyba nie bierzesz pod uwagę, że moglibyśmy... - Czego nie biorę pod uwagę? - głos Elżbiety nagle się zmienił. Brzmiały w nim jakieś wrogie nuty. - Elżbieta, bądź rozsądna. To nawet z punktu widzenia Grzegorza byłoby niepożądane. - O czym ty mówisz?! - głos Elżbiety był już zdecydowanie wrogi. - Co byłoby niepożądane?! - Gdyby... no, gdyby miał być na drugim planie. Bo chyba rozumiesz, że zawsze nasz prawdziwy syn... byłby uprzywilejowany. Trzeba będzie, chociaż to niełatwe, anulować te tam papiery... Cofnąć wszystko... rozumiesz, może jakiś adwokat... Pani Marewiczowa miała już mord w oczach. - Nie, nie rozumiem! Dlaczego?! To od nas zależy, czy będziemy ich traktować jednakowo, czy nie! Co ty sobie wyobrażasz? Czy w ogóle nie lubisz Grzesia?! Jak możesz tak... - Nie denerwuj się, bo ci zaszkodzi - przestraszył się Łukasz - pomyślałem, że w tej sytuacji nie zechcesz jednak zatrzymać chłopca? - To źle pomyślałeś, do cholery! - A wzięłaś pod uwagę wpływ, jaki ten chłopiec, wychowany w końcu byle jak, będzie miał na Wicusia?! - Na jakiego znowu Wicusia?! - Chyba nazwiemy go po moim ojcu? - Wiesz co? Po moim trupie - wściekła się Elżbieta. - Jeszcze nie wiem w ogóle, czy jestem w ciąży, a ty snujesz takie plany! Grzesia nikomu nie oddam! On nas kocha! - A ty jego? - Nieważne. Daj mi spokój, idę spać! 129 Pani Elżbieta, zmęczona i zdenerwowana, poszła do sypialni i o mało nie wpadła na Grzegorza, który w ostatniej chwili zdążył zamknąć za sobą drzwi swojego pokoju. Chłopiec był... Nie, właściwie nie wiedział, czy był zmartwiony, zrozpaczony, zły, obrażony, nieszczęśliwy... Wszystkie te uczucia ogarnęły go jednocześnie. Ale również, co go samego w pierwszej chwili zdumiało - odczuwał pewną ulgę, a nawet radość. Musiał dobrze się zastanowić, żeby zrozumieć, skąd to się wzięło. Ale w końcu rozsupłał wszystko. "Przecież ja nie kocham tych Marewiczów, a Łukasza nawet nie lubię - przyznał - i wcale nie chcę, wcale nie chcę tu zostać! Cały czas starałem się ich pokochać, nie przyznawałem się sam przed sobą, że mi tu źle, wiedziałem, że takiej drugiej szansy nie będę miał, i wiele jeszcze lat spędzę w domu dziecka, jeśli teraz zrezygnują. Ale trudno. Nie chcę być ich synem, szczególnie teraz, kiedy wiem, co o mnie myśli ten cały Marewicz. Bo dziecko by mi nie przeszkadzało, wcale. Ale tak... Nie, nie zostanę tu ani chwili dłużej, od razu jutro wracam do domu! Nie potrzebuję! Ta Elżbieta... Tak mnie broniła, ale tylko chyba z obowiązku, bo kiedy Łukasz zapytał, czy mnie kocha, odpowiedziała, że to nieważne! Jak to nieważne?! Tylko to jest ważne!" I przemyślawszy całą sprawę, Grzegorz, zawiedziony, chociaż mniej nieszczęśliwy, niż można by się spodziewać, zaczął zasypiać. Nagle jednak drgnął i oprzytomniał. "Ojej, a Prezydent? A szkoła? A babcia Wisia? Jaka szkoda!" - pomyślał i potem już długo nie mógł zasnąć... Nic dziwnego, znowu czekała go zmiana. Nawet nie wiedział, jaka ogromna. 130 ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Alek też nie mógł spać. Pomysł, że nie jest synem swoich rodziców, zalągł mu się na dobre w głowie i zatruwał każdą chwilę życia. Myślał o tym w dzień, wieczorami i w nocy. Nie mógł się uczyć, nie mógł czytać, co tam, z filmu o Batmanie nie zrozumiał nawet połowy. Nie smakowały mu świetne obiadki, nie zjadł nawet zawijanych zrazów z kaszą gryczaną, i pani Danuta od razu po obiedzie zmierzyła mu z tego powodu temperaturę. Miał 36,6° i, niestety, musiał stwierdzić, że jest zdrowy. A choroba bardzo by mu się przydała, bo nie miał najmniejszej ochoty na naukę. Teraz, kiedy mama zgasiła już światło, leżał spocony pod kołdrą i wszystko sobie układał w głowie. "No tak. Ta Ingrid przyjechała promem do Polski, a potem samochodem do Warszawy. Postrzelona była ta moja mama, Bibusia opowiadała, że wie o tym od męża. Więc oddała dziecko powinowatym, czyli państwu Domerma-nom, czyli, jak ich dotychczas nazywałem, moim rodzicom. Powiedziała pewnie, że tylko na kilka dni, że chce pobyć nad morzem, a potem wraca do Warszawy i jedzie ze mną dalej, może do Paryża. No i nie wróciła, bo się, biedna, utopiła, a ja zostałem. Może mama... to znaczy pani Danuta... to znaczy... wszystko jedno, więc może nie mogła mieć dzieci, bo, jeśli nie Uczyć mnie, a ja odpadam, no więc jeśli nie liczyć, to nie miała nigdy żadnych dzieci. Może byli nawet zadowoleni, zameldowali mnie jako swoje, a wszyscy myśleli, że dziecko Ingrid zniknęło razem z nią. I nie przyznali się nikomu, że ja to ja, bo nie chcieli mnie oddać! To podłość, mój ojciec... to znaczy ten Gustaw, tak się martwił, a mama Ingrid o mało w tej Szwecji 131 nie zwariowała, a oni siedzieli cicho! Wstyd! Co za ludzie! A ja ich tak kochałem! Niech tylko wróci Gustaw, zaraz mu powiem, od razu dowie się prawdy!!!" Wszystko to było okropnie zagmatwane. Alek przewracał się z boku na bok, wstawał i kładł się i kiedy po raz piąty szedł do kuchni, żeby ukroić sobie następny kawałek jabłka, pani Danusia też wstała z łóżka. - Czemu się tłuczesz jak Marek po piekle? - zapytała. - Co się z tobą dzieje? - Nic ważnego - burknął chłopiec. - Ale przecież widzę. - Co widzisz? Nic mi nie jest... - A może masz jakieś zmartwienie - zatroszczyła się pani Domerman. - Możesz mi powiedzieć. - Nieważne. - Ważne, jeśli ci spać nie daje. No, Aleczku... przecież chyba możesz mieć zaufanie do własnej matki? I tu pani Danuta trafiła w tak czuły punkt, że chłopak nie wytrzymał. - Akurat zaufanie! - wrzasnął. - Akurat do własnej matki! Obłudnicy!!! Kłamcy!!! Jak wam nie wstyd!!! Mama Alka stała jak wryta z otwartymi ustami. Wydawało jej się, że syn nagle zwariował. Z sypialni wytoczył się zaspany tata. - Co tu się dzieje?! Czemu wrzeszczysz po nocy?! - Jak wam się nie podoba, to możecie mnie dłużej nie trzymać! - ryknął Prezydent. - Wielka łaska! Takie świństwo zrobić ludziom! Bo żeby to była zwykła adopcja, żebyście wzięli jakieś inne dziecko, na przykład Grzegorza, ale nie! Musieliście ukraść takie, co po nim płaczą! - Wezwę pediatrę - powiedział, już zupełnie rozbudzony, ojciec. - On bredzi! 132 - Mój Boże, dziecko, o czym ty mówisz? - rozpłakała się ze strachu o syna pani Danuta. - Już wy wiecie, o czym! O tym, że ta Szwedka, Ingrid, oddała mnie tylko na kilka dni! I się utopiła... - Czekaj! Ty uważasz, że jesteś tym zaginionym synkiem Gustawa? - zaczęło nagle świtać matce Alka. - Uważam - zaśmiał się gorzko chłopiec - uważam! A może nie? - Dlaczego sądzisz, na litość Boga, że Ingrid oddała ciebie akurat nam?!!! - A komu? Byliście spokrewnieni, ona chyba nikogo innego w Polsce nie znała, więc... Pan Domerman westchnął ciężko i podrapał się w łysinę, przy czym stanęła dęba reszta włosów po bokach jego głowy. - Smętny kretynie - odezwał się, nie zwracając uwagi na to, że żona ciągnie go za rękaw - idioto! Przecież wtedy żył jeszcze ojciec. - Czyj ojciec?! - Mój! Twój dziadek! Pierwszy mąż Bibusi. Nie mieliśmy wtedy nic wspólnego ze Szwecją, przecież Bibusia wyszła za Eryka dużo później! Ingrid nie miała o nas pojęcia! Dotarło?! Aleksandrowi coś zaczęło przesuwać się w głowie... daty mu się myliły, myśli skakały. To, co mówił ojciec, miało ręce i nogi. Rzeczywiście, że też taka rzecz nie przyszła mu do głowy... - To dlaczego ja jestem blondynem, a wy... - Ja też byłem w twoim wieku blondynem, później ściemniałem. - A oczy? 133 Ojciec miał tego dość. - Oczy masz po kocie Bibusi - oznajmił - i idź spać! A jak następnym razem będzie ci się wydawało, że jesteś synem króla Pimpelana, to bądź łaskaw oznajmić to w dzień, a w nocy daj mi spać, bo jutro nie rozróżnię mig-dałków od języka. I stracę wszystkich pacjentów. Dureń, słowo daję... Ojciec poczłapał do lodówki, pomimo protestów żony napił się zimnej jak lód wody mineralnej i pogładziwszy syna po głowie, poszedł do łóżka. W pokoju został Alek z mamą. - No, całe szczęście, że wszystko się wyjaśniło. Bo już myślałam, że postradałeś resztki rozumu. Ty masz pomysły! - Przepraszam... - bąknął chłopiec. - Już dobrze. Przyznam się, że ja w dzieciństwie też podejrzewałam coś podobnego. To się dzieciom często zdarza. A tu akurat historia z tą Ingrid. Nie dziwię się, że coś ci się uroiło. - A dlaczego nie macie więcej dzieci? - chciał rozwiać ostatnią wątpliwość chłopiec, ale się naciął. Mama już miała dosyć. - Nie twój zasmarkany interes! - warknęła. - Takiego jednego ananasa jak ty wystarczy nam na całe życie. Idź spać, jest już późno! Więc Aleksander poszedł spać. "Że też sobie tych dat nie skojarzyłem - pomyślał jeszcze - tata ma rację, idiota jestem, dureń i bałwan. E tam!" I zasnął tak mocno, że przespał dzwonienie budzika. Mama musiała go rano siłą wyciągać z łóżka i nie chciała słyszeć próśb o opuszczenie szkoły. 134 - Tylko wracaj od razu po lekcjach, obiad będzie wcześniej, bo Gustaw przyjechał. - A gdzie jest? - Śpi w dużym pokoju - oznajmiła mama i westchnęła. Niepokoiła się o Gustawa, który przyjechał wczoraj wieczorem, nie chciał jeść i położył się od razu spać. Widać było, że cała ta sprawa zupełnie wytrąciła go z równowagi. Spał niespokojnie, a kiedy się obudził, zdał sobie sprawę z tego, jaki ważny był ten nadchodzący dzień. Kartka z adresem chłopca, który może był jego synem, leżała w portfelu. Oprócz adresu pan dyrektor zapisał numer telefonu państwa Marewiczów i teraz Gustaw nie wiedział, czy ma do nich zadzwonić, czy może od razu iść. I czy ci ludzie w ogóle znają angielski? Czy będzie możliwe jakiekolwiek porozumienie? Nawet w ojczystym języku trudno było zreferować tak skomplikowaną sprawę. Jak tamci zareagują?! Przecież on chce zabrać im syna! I czy chłopiec w ogóle zechce iść na te badania?! Pani Danuta postawiła na stole śniadanie i przyjrzała się szwedzkiemu gościowi. - No i czego się dowiedziałeś? - zapytała nieśmiało. - Mają jakiś ślad chłopca? - Nie wiem - westchnął Gustaw. - Tego samego dnia, kiedy utonęła Ingrid, znaleziono na plaży roczne dziecko. To mógł być jej syn, ale też mógł to być jakiś zupełnie inny chłopczyk, a Gunnar... Gunnar mógł utonąć razem z matką. Nie wszystkie... nie wszystkie zwłoki się znajduje... prądy i takie tam... - Ale może jednak to ten chłopiec. Nie trać nadziei. Masz jego dane? 135 - Mam. Mieszka tu, w Warszawie. 1 nie wiem, co robić, co powiedzieć. Może oni nie znają nawet angielskiego? Pani Danuta patrzyła na pobladłego Gustawa. Tak, sprawa była niełatwa. - Wiesz, jak chcesz, to ja zadzwonię. Dowiem się przynajmniej, kiedy mogą się z tobą spotkać. A w razie czego mogę służyć za tłumaczkę. Tak, to był dobry pomysł. Gustaw bardzo serdecznie podziękował i pani Danuta zatelefonowała. Ale ani teraz, ani po godzinie, ani nawet po pięciu nikt nie odpowiadał. Państwo Marewiczowie, jak na złość, wyszli z domu... ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Tymczasem Alek, już spokojny, chociaż trochę zawstydzony własną głupotą, zwierzał się na przerwie Grzegorzowi. - Ty, słuchaj, wiesz, zapomnij o tym, co ci powiedziałem. - O czym? - zapytał Grześ, który głowę miał zaprzątniętą własnymi niełatwymi sprawami. - O tym, że nie jestem synem moich rodziców. - A jesteś? - No tak. Tamto to były głupoty. Nikt mnie nikomu nie oddawał. Mój tato... - Pan Domerman? - Właśnie, on też był jasny w dzieciństwie. Potem mu się kolor włosów zmienił. - A dołeczek? - Nie zawracaj głowy, wszystko jest w porządku. 136 W ogóle zapomnij, że ci coś takiego opowiadałem, chyba mi wtedy odbiło. - Dobra, nie ma sprawy, rozmowy też nie było. - Coś taki smętny? - zapytał nagle Alek, który zauważył, że kolega jest jakiś blady i reaguje za spokojnie na jego rewelacje. - Mam, widzisz, kłopoty. - A rodzice ci nie pomogą? - Żadni rodzice. Już do nich nie wrócę. - CO TAKIEGO??? Wygłupiasz się! - Wcale. Mam ich w nosie, szczególnie tego Łukasza. On mnie nie chce. I ja jego też nie. - A mama? - Mama, tata! Nawet mi nie zaproponowali, żeby tak mówić. Ciocia i wujek. - Nie zauważyłem. - Bo jak byłeś, to się pilnowałem. A wczoraj... - I Grzegorz opowiedział przyjacielowi bardzo dokładnie, co było wczoraj. - Więc dzisiaj rano wziąłem plecak, włożyłem tam to, co przywiozłem z domu, i hajda! Już dziś rano pojechałbym, ale chciałem się z tobą pożegnać i pożyczyć od kogoś na bilet, bo jestem zupełnie spłukany. - Coś ty? - zdziwił się po raz kolejny Aleksander. - Przecież dawali ci całkiem niezłe tygodniówki, skąpi nie są. Mówiłeś, że zbierasz na aparat fotograficzny. - Zostawiłem im całą kasę. Nic od nich nie chcę. Może pani mi pożyczy, Uszatek jej na pewno odda. - Na łeb ci się rzuciło! Pójdziesz do nas, mama to załatwi. I przecież pociąg masz dopiero rano. - Jest jeden wieczorem. 10 - Grzesiek, Ewa i złodzieje 137 - Po nocy chcesz jechać? Przenocujesz ze mną, bo w dużym pokoju śpi gość. - O rany, jaki gość? - Taki jeden. - Alek pamiętał, że mama prosiła, aby nie wtajemniczał nikogo w rodzinne historie. Ale Grzegorz, który nie miał dziś ochoty spotykać się z nikim obcym, naciskał: - Jaki jeden? Powiedz, bo nie przyjdę. - No dobra. Powiem ci - załamał się Alek, zresztą ta historia już go rozsadzała - ale cicho-sza, nic nie wiesz, ja ci niczego nie mówiłem. Przyrzekasz? - A czy ja kiedyś cię zdradziłem? Jak podłożyłeś pani... - No dobrze. Więc to jest Gustaw! Mąż tej zaginionej Ingrid. Możliwe, że dzieciak żyje. - Jaki dzieciak? - No, jego i Ingrid. I on go szuka. Bo ona nie żyje. - Ty, mów po kolei, bo nie rozumiem. - O rany, więc wpadli na to, że ona przyjechała do Polski. Tu zginęła, ale o synku niczego nie wiedzą. Kapujesz? - Córka Astrid, już rozumiem. A ten Gustaw to ojciec tego dziecka? - No, nareszcie dotarło! - Ale ja wam do tego pasztetu nie jestem potrzebny, już i tak... Twoja mama nam głowy urwie. - Moja mama? To jej nie znasz. Ona nie jest taka, żeby kogoś zostawić bez pomocy. Najwyżej zatelefonuje do tego twojego Uszatka. A w ogóle, to czy ci twoi... no, czy państwo Marewiczowie wiedzą, co się dzieje? Zostawiłeś im jakąś wiadomość? 138 - Tak jakby. Napisałem, że dziękuję, rezygnuję, wracam do domu i pozdrowienia dla Wicusia. - O rany, niech ja skonam! - zaśmiał się Aleksander, wtajemniczony dokładnie w podsłuchaną rozmowę państwa Marewiczów. Chłopcy już szli do domu. Mieli za sobą przegadane dwie przerwy i trzy lekcje, cztery razy zwrócono im uwagę, a jedną mieli obaj wpisaną do dziennika. Grzegorzowi było to najzupełniej obojętne, do tej szkoły, jak sądził, już nie wróci, a dla Alka jedna uwaga była nieistotna, tonęła w morzu innych. Tak gadali, że o mało nie minęli przecznicy. Prezydent w ostatniej chwili skręcił. Gdy wchodzili do mieszkania Alka, pani Danuta ze zdziwieniem spojrzała na Grzegorza objuczonego sporym plecakiem. - Co się dzieje? Chłopcy, przerywając sobie wzajemnie, opowiedzieli jej dokładnie całą historię. Alek krzyczał, z wściekłości aż się jąkał, Grześ mówił ciszej i nieśmiało. W końcu pani Danuta zrozumiała, o co chodzi. - Oczywiście, możesz tu spać, dam ci na pociąg, zrobię, co będę mogła - powiedziała - ale najpierw zadzwonię do... no, do twoich... do... jak oni się właściwie nazywają, bo przecież chyba nie Pomorscy? - Marewiczowie - powiedział spokojnie Grześ i już sięgał po notatnik, bo nie był pewien numeru telefonu, kiedy zdumiał się, słysząc głośny krzyk matki Alka. - JAK?! JAK? CO POWIEDZIAŁEŚ? Zaskoczony chłopiec powtórzył nazwisko, pani Danuta sięgnęła po kartkę leżącą przy telefonie i odczytała numer. - To ich numer? 139 - No tak, przecież Alek nieraz dzwonił. - Boże! - szepnęła, ku osłupieniu obu chłopców, pani Domerman. - Boże miłosierny! Matko najświętsza!!! - Mamo - szarpnął się ku niej przerażony syn - słabo ci? Może wody? Może doktora? Z dużego pokoju przybiegł Gustaw i zaczął klepać panią Danutę po dłoni. Grzegorz przyniósł szklankę wody, Gustaw mu ją wyrwał i chlapnął pani Danusi na zupełnie nową sukienkę. - Nic mi nie jest - szepnęła matka Alka - odczepcie się. To znaczy nie, Grzegorz, chodź no tutaj... Pokaż się! Grześ, zbliżając się do pani Domerman, zahaczył nogą o plecak. Plecak wywrócił się do góry dnem i na podłogę wysypały się rzeczy Grzegorza - wszystko to, co zabrał z domu dziecka, czyli dwie pary spodni, kilka bluz, dwa swetry, bielizna, różne drobiazgi, a między nimi, zrobione szydełkiem, malutkie białe majteczki z czerwonym szlaczkiem. Szlaczek ozdabiał ich górę i dół. - Skąd masz majteczki Alka? - zdziwił się ojciec, który właśnie wrócił i z trudem poruszał się po kuchni. Drogę zagradzały mu ciuchy Grzesia, rozsypane na podłodze. - Alek - zwrócił się do syna - po co rozdajesz pamiątki? - Ja mu niczego... - To moje majtki - wpadł mu w słowo Grześ. - Też pamiątkowe. - Ale heca, mam takie same - lekko odpowiedział przyjaciel, wcale nie czując wagi swoich słów. - To prezent od pani Astrid, zrobiła je kiedyś dla mnie, jak byłem mały, i przysłała przez Bibusię. Pani Danuta wybiegła do przedpokoju i otworzyła szafę, a potem wygarnęła wszystkie rzeczy. Jeden ruch i cała 140 zawartość szafy znalazła się na podłodze. Na samym wierzchu stosu ciuchów leżały, jak na zamówienie, białe majteczki z czerwonym wzorkiem, tylko trochę większe mz te Grzesia. Gustaw przenosił wzrok z jednego dziecięcego łaszka na drugi. Powoli docierało do niego znaczenie tego, co widział. - Matka Ingrid - zaczął ze wzruszenia mówić po szwedzku, ale jakoś wszyscy go rozumieli - matka In- 141 grid... ona ciągle robiła szydełkiem rzeczy z takim wzorkiem... To jakby jej podpis... O Boże, to Gunnar! Gun-nar!!! I już nikt się nie dziwił, że adres i numer telefonu chłopca, którego szukał Gustaw, był taki sam jak dotychczasowy adres Grzegorza. Musiał być taki sam, bo przecież Grześ - to właśnie Gunnar. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY To wszystko stało się tak nagle, że chłopiec był kompletnie oszołomiony. Znalazł się w samym środku wydarzeń, wszyscy mówili tylko o nim. Gustaw, czyli jego rodzony - po prostu nie do wiary - rodzony ojciec, przecząc opiniom o szwedzkiej powściągliwości, tak go ściskał, całował, tak koło niego zabiegał, że aż chłopcu robiło się głupio. Wyglądało na to, że Gustaw kocha chłopca nad życie, a Grześ... No cóż, Grześ nie mógł tak od razu pokochać zupełnie obcego człowieka, chociaż był do ojca szalenie podobny, mimo że nie miał dołka w policzku. W mieszkaniu państwa Domermanów zrobiło się ciasno, ale na szczęście małżeństwo, mieszkające na tej samej klatce schodowej, właśnie wyjeżdżało na parę miesięcy do córki, do Londynu, i można było ich mieszkanie wynająć. - Obcym nigdy nie pozwolilibyśmy wejść za próg - oznajmili sąsiedzi - ale krewnym pani Danusi zawsze! Tak więc Grześ z Gustawem zainstalowali się w nowym mieszkaniu. Porozumiewali się na razie na migi, ale Grześ postanowił uczyć się angielskiego. No i szwedzkiego, oczywiście. 142 - Rany koguta - zastanawiał się Aleksander - jak ty sobie w tej Szwecji poradzisz? Obcy kraj. - Jakoś to będzie. - A co ze szkołą? - Zobaczy się. Przecież jeszcze nie jadę. Rzeczywiście, różne formalności musiały potrwać i może dobrze się stało, że nie dało się wyjechać tak od razu, że chłopiec miał czas przyzwyczaić się do ojca i do myśli, że stał się nagle jakby kimś innym. Uszatek, który na wieść o najnowszych zdarzeniach przyjechał z Wybrzeża, powiedział: - Ja myślę, że imię "Grzegorz" wcale nie jest przypadkowe. Kiedy cię znaleźli na tej plaży, coś tam mówiłeś. A Gunnar też jest na "g". Może komuś na policji się skojarzyło... I jakie to szczęście, że nie wyrzuciliśmy slipek. - I tak ojciec już miał namiary - powiedział z dumą Grzesiek. Nie tylko dyrektor przyjechał. Parę godzin po odnalezieniu syna Gustaw w strachu, że serce jego teściowej nie wytrzyma dobrej nowiny, zadzwonił do Bibusi, u której ciągle jeszcze mieszkała babcia Gunnara. W domu byli akurat wszyscy troje. Tak więc Gustaw rozpoczął rozmowę z Astrid bardzo ostrożnie: - Mamo... czy mama siedzi? - A bo co? - Są dobre nowiny. Jest tam Bibusia? - Przecież odebrała telefon. - A Eryk? - O co ci chodzi? Jakie nowiny? Przecież już wiem, Boże mój, że Ingrid nie żyje. 143 - Niestety. Ale dziecko... Gunnar... - Co z dzieckiem? Żyje?! - Prawdopodobnie, tylko się nie denerwuj. - Nie męcz mnie, gdzie jest?! - Zaraz, no, ale... Jak się czujesz? - Jak będziesz dalej tak ze mną rozmawiał, to padnę na serce! W tej chwili mów, co z Gunnarem?! - Jakby tu mamie... no dobrze. Jest tutaj. Stoi obok mnie. I pani Astrid jednak zemdlała, ale widocznie doszła szybko do siebie, skoro na drugi dzień przyleciała do Warszawy razem z Bibusią. Grześ zdziwił się trochę, bo kiedy po powrocie ze szkoły wszedł do mieszkania, rzuciła się na niego jakaś starsza pani z okrzykiem: - A Herre Gud, der ar ju mitt eget barnbarn!!! Za tą panią stała, płacząc ze wzruszenia, Bibusia, która jednak na tyle zachowała przytomność umysłu, że przetłumaczyła: - Grzesiu, twoja babcia powiedziała: "O mój Boże, to przecież jest mój własny wnuk!". - Antligen har jag fatt uppleva denna - ciągnęła szwedzka babcia - underbara dag - du ar mitt barnbarn, In-grids son! - "Nareszcie dożyłam - tłumaczyła, wycierając nos, Bibusia - tego cudownego dnia! Ty jesteś moim wnukiem, synem Ingrid!" "Dużo wody w Wiśle upłynie - pomyślał Grzegorz - zanim załapię ten szwedzki. To chyba okropnie trudny język". Ale nie dało się długo nad tym zastanawiać, wokół chłopca działo się tak wiele, że można było dostać zawrotu głowy. Dzieci w szkole ciągle go zaczepiały i domagały 144 się szczegółów tej sensacyjnej historii, nauczycielka zadała wypracowanie na temat: "Wyobrażam sobie, że odnalazłem ojca", fotografia Grzesia z Gustawem została zamieszczona w gazetce szkolnej. Jeden facet z najstarszej klasy zaczepił chłopca na dużej przerwie. - Ty, szwedzka korona to ile złotych? - Pojęcia nie mam. - No coś ty, Szwed, a takich rzeczy nie wie. Też trafiło na durnia - stwierdził kolega z pogardą, a do Grzegorza dotarło, że jest jakby - a właściwie nie "jakby", tylko w ogóle - Szwedem. Trochę go to zmartwiło i w domu zapytał, czy mógłby zachować obywatelstwo polskie. - Postaram się - przyrzekł Gustaw, który dla syna zrobiłby wszystko. A w domu też się kłębiło. W wynajętym od sąsiadów trzypokojowym mieszkaniu jeden pokój zajmował Grześ z Gustawem, w drugim mieszkała Bibusia z babcią Astrid, a trzeci był wspólny. Ale tak było tylko w teorii. W rzeczywistości wszyscy siedzieli w mieszkaniu Alka i właśnie tutaj pewnego dnia przyszli państwo Marewiczowie. - Proszę, proszę - mówiła pani Danuta - niech pan zdejmie płaszcz. Tędy... - My, tak jak zapowiadaliśmy, tylko na sekundę - tłumaczyła pani Elżbieta - chcieliśmy zobaczyć Grzesia... I w ogóle... Mama Alka już podawała kawę, wszyscy usiedli przy stole. - Tak nam było przykro, kiedy odszedłeś - ciągnęła pani Marewicz - ale nie ma tego złego... Skoro znalazłeś ojca... - Właśnie - przerwał żonie pan Łukasz i przeszedł na 145 angielski. - A pan zyskał syna. My, oczywiście, nie będziemy robić trudności. No cóż, to szczęście, niewątpliwie, ale chyba zdaje pan sobie sprawę, że jest to jeszcze surowy materiał, wymagający starannego oszlifowania. Niestety, wychowanie wyniesione z sierocińca... - Gunnar jest doskonale wychowany, w przeciwieństwie do... - zaczęła groźnie, tym razem po angielsku, babcia Astrid, ale Bibusia kuksnęła ją w bok. - Cieszę się, że pani tak myśli - powiedziała pani Elżbieta - mnie też się wydawało, że Grześ jest zupełnie... - Moja droga, przecież ja nic złego nie powiedziałem - zwrócił się do żony pan Łukasz - ale państwo nie zaprzeczą chyba, że Grześ jest wam winien dozgonną wdzięczność, a wiem, że nie jest skłonny do okazywania takich uczuć. Nie wątpię jednak, że wyrośnie na porządnego człowieka. Babcia Astrid znowu nie wytrzymała. - Po pierwsze, Gunnar już jest człowiekiem, i to bardzo porządnym. A po drugie, nie widzę powodu do jakiejś specjalnej wdzięczności. To my jesteśmy wdzięczni losowi, żeśmy go odnaleźli. - Niemniej jednak... - upierał się niedoszły rodzic Grzesia, ale tym razem przerwała mu żona. - Bardzo się cieszymy, Grzesiu, że tak się stało, chociaż smutno mi w domu bez ciebie... Grześ spojrzał na nią i nie uwierzył. Dopiero potem, w korytarzu, pani Elżbieta przytuliła chłopca. - Naprawdę mi smutno... szkoda, że nic z tego nie wyszło... - A co... - zająknął się chłopiec - co powiedział lekarz? 146 - No właśnie, nie chciałam mówić tak przy wszystkich. Owszem!! - To znaczy, że będzie ten... Wicuś? - ucieszył się Grzegorz. - Nie, Wicusia nie będzie - szepnęła uśmiechnięta pani Elżbieta - a wiesz, kto będzie? _ ? - Grześ! I państwo Marewiczowie wyszli, a Grzegorz postanowił napisać list do domu dziecka. Cześć! Piszę ten list do Piotrka, do Ewy, do wszystkich z domu. No więc, jak pisałem w zeszłym tygodniu, odnalazłem ojca, a potem też babcię, a podobno w Szwecji jest cała kupa dalszych krewnych. Mama, jak wiecie, nie żyje, i bardzo, ale to bardzo żałuję, że jej nigdy nie poznam i nawet nie pamiętam, ale to, co mam, to też jest bardzo dużo. Chciałbym, żebyście wszyscy odnaleźli jakieś rodziny, rodzone albo takie fajne, jak ma Michasia. No dobra, a teraz trzymajcie się, bo będzie bomba! Babcia Astrid wpadła na taki pomysł, że zaraz zemdlejecie. Otóż mogę dwa razy do roku - raz w czasie ferii zimowych, a raz na dwa tygodnie wakacji letnich - zapraszać do siebie do Sztokholmu po jednym z kolegów z domu. No?!!! Babcia wszystko opłaci! Niech Wam tylko Pan Dyrektor wyrobi paszporty i koniec. Na pierwszy ogień zapraszam Piotrka, potem Ewę, a kogo później, to już sami zdecydujcie. No co? Fajna jest ta szwedzka babcia, może nie? Muszę kończyć, bo jest późno i tata zagania mnie do łóżka. Już się nawet nauczył kilku stów po polsku i teraz woła: "Spać, myć się, synku kochany!". No to do zobaczenia, przed wyjazdem mam jeszcze do Was zajrzeć, na co się bardzo cieszę. Grzegorz, czyli Gunnar PS No i zobaczcie, jak to wszystko dobrze się skończyło! G.G. Rzeczywiście, było tak, jak napisał Grzegorz, i tak uważał Piotrek, o tym rozmawiał Lutek z Sebastianem. Tak też myślały dzieci, które jeszcze przez wiele lat tu pozostaną, te wszystkie dzieci, które nie miały rodziny w Szwecji ani w ogóle żadnej rodziny. Kochani Czytelnicy! Zapraszamy do KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN Oto jedna z książek serii KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN. Seria i Klub wzięły swoją nazwę właśnie od tytułu wesołej opowieści znakomitej szwedzkiej pisarki Astrid Lindgren. Te książki łatwo poznasz. Z tyłu na okładce mają znak serii, poza tym wszystkie są wesołe i bardzo ciekawe. Zostały przecież wybrane specjalnie dla Ciebie. A Ty odnajdziesz w nich dzieci podobne do siebie. Jeśli masz 8-12 lat, to też jesteś z Bullerbyn i przekonasz się, że książki z serii Klubu staną się Twoją najmilszą lekturą. Razem z ich bohaterami będziesz cieszyć się, śmiać się i płakać, przeżywać ich trochę zwyczajne, a trochę niesamowite historie, wędrować po drogach i ścieżkach Krainy Przygód. Możesz także należeć do Klubu Przyjaciół Dzieci z Bullerbyn i być jego honorowym członkiem. Wystarczy tylko wyciąć, a potem wypełnić dokładnie i czytelnie kartę zgłoszenia znajdującą się na następnej kartce. Kartę tę przyślij w kopercie pod adresem: Klub Przyjaciół Dzieci z BuIIerbyn Wydawnictwo "Nasza Księgarnia" Aleja Prymasa Tysiąclecia 83 01-242 Warszawa Po otrzymaniu Twojego zgłoszenia wyślemy Ci pocztą legitymację Członka Klubu. Na odwrocie karty zgłoszenia znajdziesz listę książek, które możesz zamówić. Podkreśl wybraną pozycję i wpisz liczbę egzemplarzy. (Są to tytuły nie tylko z serii Klubu). Zamówione książki otrzymasz za zaliczeniem pocztowym z dwudziestoprocentową zniżką, przewidzianą właśnie dla Członków Klubu. Raz w roku, zawsze w styczniu, Członkowie Klubu, którzy zamówili najwięcej książek, otrzymają od Wydawnictwa specjalne dyplomy i nagrody-niespodzianki. Wśród pozostałych Członków Klubu rozlosowanych będzie 30 wspaniałych nagród książkowych. *** PS Członkowie Klubu mogą zgłaszać do Wydawnictwa "Nasza Księgarnia" swoje ulubione, najciekawsze książki, które powiększą serię. (Trzeba podać tytuł i autora). Dzięki temu seria będzie się ciągle rozrastała. KARTA ZGŁOSZENIA Imię i nazwisko Dokładny adres Data Proszę o przyjęcie mnie w poczet członków KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN Jeśli już jesteś członkiem KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN, wpisz swój numer podpis Książki, które możesz zamówić: Liczba egzem- Lp. Autor Tytuł Cena plarzy 1. W.Badalska - Jak oswoić czarownicę 7,20 2. M. Burkett - Lisia trójka 10,50 3. M. Burkett - Lisy, sowy i reszta 10,60 4. B. Hertz - Ze wspomnień Samowara 7,60 5. E.T.A. Hoffmann - Dziadek do Orzechów 7,90 6. / Jasny-Mazurek - Opowiadania z trzeciego piętra 8,20 1. A. Lindgren - Lotta z ulicy Awanturników 6,50 8. A. Lindgren - Mio, mój Mio 9,70 9. A. Lindgren - Nils Paluszek 10,00 10. A. Lindgren - Rasmus i włóczęga 10,00 11. A. Lindgren - Rasmus, rycerz Białej Róży 10,00 12. A. Lindgren - Ronja, córka zbójnika 11,00 13. W.Makowiecki - Diossos 10,60 14. W Makowiecki - Przygody Meliklesa Greka 10,60 15. L.M. Montgomery - Złoty gościniec 8,30 16. E. Nesbif - Feniks i dywan 8,50 17. i. Niemczuk - Opowieść pod strasznym tytułem 13,50 18. wg M Konopnickiej opracowała J. Sztuczyńska - 0 Krasnoludkach i o sierotce Marysi 6,60 19. wg M Konopnickiej opracowała / Sztuczyńska - 0 Krasnoludkach i o sierotce Marysi (oprawa twarda, kolorowe ilustracje) 30,00 20. wybór E. Brzoza - Baśnie i legendy polskie (oprawa twarda, kolorowe ilustracje) 45,00 Proszę o przysłanie mi za zaliczeniem pocztowym wskazanych przeze mnie książek. Podpis Na sumę, którą należy zapłacić przy odbiorze przesyłki, złożą się ceny książek i koszty wysyłki. Zamówienia realizujemy do czasu wyczerpania nakładu. KLUB PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN Seria książek specjalnie dla Ciebie! Wszystkie są wesołe i bardzo ciekawe. Opowiadają o dzieciach takich jak Ty. Możesz się o tym przekonać, wystarczy te książki przeczytać! Dzieci z Bullerbyn Sekret taty i ciężarówka Latający detektyw Lato z duchami Mania czy Ania O chłopcu, który szukał domu Coś ci powiem, Stokrotko Jak oswoić czarownicę Kim jest wujek Tomek? Bal u zegarmistrza Teofila Opowiadania z trzeciego piętra Nasza babcia Wakacje z babcią Zakochany zuch Grzesiek, Ewa i złodzieje - Astrid Lindgren -Anne-Cath. Vestly -Ake Holmberg - Varinia Oberto - Erich Kastner - Irena Jurgielewiczowa - Mira Jaworczakowa - Wiera Badalska - Marta Tomaszewska - Marta Tomaszewska -Jadwiga Jasny-Mazurek - Ilse Kleberger - Ilse Kleberger - Ludmiła Marjańska - Irena Landau (c) Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24 ? tel. 643-93-89, fax 643-70-28 Dział Sprzedaży tel./fax 632-44-42 9788310104168