14752
Szczegóły |
Tytuł |
14752 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14752 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14752 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14752 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Cliff McNish
Obietnica czarodzieja
Mojej mamie - od nas ipszystkich
Szkoły bez dzieci
Ledwo Rachel otworzyła oczy, jej zaklęcia informacyj-
ne automatycznie omiotły cały dom w poszukiwaniu za-
grożenia. Byłyjak dodatkowy komplet zmysłów, służący wy-
łącznie do ochrony. Wślizgnęły się do wszystkich pokojów
Sytuacja w normie, raportowały. Mama jak co dzień
brała poranną kąpiel. Tata gimnastykował się w gabinecie,
bezskutecznie usiłując dosięgnąć palców stóp. Zaklęcia
popłynęły dalej.
W ogrodzie dwie żabki zastanawiały się, czy zaryzyko-
wać wypad na niebezpieczną łąkę. Pies sąsiadów odpoczy-
wał właśnie w cieniu swojej budy. Miał nadzieję, że nikt
poza nim nie wie, gdzie jest pewna soczysta kość.
Rachel uśmiechnęła się, wyglądając przez okno sypial-
ni. Na niebie widać było lecący klucz gęsi. Przez chwilę -
7
kiedy patrzyła na ptaki i słyszała znajome odgłosy domu
i ogrodu - przez tę krótką chwilę wydawało się, że świat
jest dokładnie taki sam, jaki był kiedyś.
Wtedy horyzont przecięła grupka bardzo niepełnolet-
nich.
Maluchy trzymały się w zwartym szyku. Przewodził
im chłopczyk, najwyżej trzyletni. Wszystkie dzieci karnie
trzymały ręce wzdłuż tułowia i dumnie unosiły główki.
Ich błyszczące oczy przybrały charakterystyczną niebieską
barwę - barwę zaklęcia latania.
Ostatnie gęsi z szeregu rozproszyły się nerwowo, kie-
dy dzieci przecięły im drogę.
Rachel przeczesała długie ciemne włosy, po czym ze-
szła do kuchni.
Przy stole siedział jej młodszy brat Eryk. Przed nim
stała apetyczna miseczka chrupiących płatków kukurydzia-
nych.
- Gdybym mógł czarować - mamrotał, wcinając śnia-
danie - nie zawracałbym sobie głowy lataniem czy innymi
głupotami. Użyłbym tylko jakiegoś zaklęcia, żeby smak
płatków kukurydzianych trwał wiecznie.
- Bardzo szybko miałbyś go dosyć - odparła Rachel.
- To niemożliwe - powiedział poważnie Eryk. Mach-
nął łyżką w kierunku odlatujących maluchów. - Te szkra-
by to prawdziwi długodystansowcy. Strasznie dużo trenu-
ją. Są tacy poważni... W ich wieku myślałem tylko o tym,
czym by tu w ciebie rzucić.
- Mhm. - Rachel rozejrzała się, szukając wzrokiem
prapsiąt, niesfornej parki dziwacznych stworzeń o pierza-
stych tułowiach kruków i twarzach dzieci. Prapsięta słu-
8
żyły kiedyś wiedźmie w innym świecie. Eryk zwykle na-
puszczał je na siostrę, gdy tylko zeszła rano na śniadanie.
- A gdzie właściwie są chłopcy? - spytała ostrożnie
Rachel.
- Wypuściłem ich dziś wcześniej, tak dla odmiany -
odparł Eryk. - Mają mi znaleźć jakiś ciekawy prezent.
- Daleko ich wysłałeś?
- Do Chin.
- Świetnie.
Rachel popatrzyła w górę, na dachy budynków mia-
steczka. To był zwyczajny poranek, po całym niebie krą-
żyły gromadki dzieci. Niektóre, wysoko w górze, ćwi-
czyły ostre hamowanie na podstępnym kwietniowym
wietrze. Inne jak zwykle zbierały się w grupki i ze śmie-
chem gawędziły z przyjaciółmi. Kilka domów dalej Ra-
chel zobaczyła gruchającego chłopczyka. Jego głos przy-
wabił dwa gołębie z pobliskich zarośli. Obok unosiła się
leniwie jakaś dziewczynka, szarpiąc ogrodowe koty za
ogony. Zwierzaki sunęły za nią po ziemi, protestując głoś-
nym miauczeniem.
- Patrz! - krzyknął Eryk. - Łowcy błyskawic!
Sześcioro nastolatków mknęło na południe, z rękami
wyprężonymi do przodu jak włócznie.
- To taka nowa zabawa. Wymyślili ją ryzykanci - po-
wiedział Eryk. - Szukają burz, a kiedy już je znajdą, grają
w zbijaka z piorunami. Większość zawodów odbywa się
w Tropikach, gdzie naprawdę nieźle wali. Założę się, że
właśnie tam lecą te dzieciaki. - Popatrzył tęsknie za łowca-
mi, którzy zniknęli już za linią horyzontu.
- Co się dzieje, jeśli kogoś trafi?
9
- Chyba coś nieprzyjemnego. Ale cała zabawa polega
na tym, żeby ryzykować. Inaczej byłaby nudna, nie?
Rachel wzruszyła ramionami. Te nowe magiczne gry
specjalnie jej nie interesowały. Bardziej obchodziłyją dzieci
na podniebnych posterunkach, wypatrujące, czy nie nad-
ciągają wiedźmy.
Minął już prawie rok, odkąd Yemi, malutki chłopczyk,
uwolnił magię uśpioną w dzieciach z całej Ziemi. To wspa-
niałe Przebudzenie wyzwoliło tak potężne magiczne siły,
że przywódca czarodziejów Larpskendya mógł przenieść
wszystkich ludzi - dzieci i dorosłych - na planetę Trin.
Trin... Samo wspomnienie o tym świecie, w którym
niebo miało fioletowy kolor, a ziemię porastały bujne ro-
śliny sprawiało Rachel ból. Język liści z Trin był tak boga-
ty, że nawet czarodzieje tylko próbowali odgadywać zna-
czenie ich subtelnych poruszeń.
I te cudowne rośliny umierały. Dla zwykłego kaprysu
wiedźmy zatruły ziemie Trin. W miarę, jak ulatywała ich
magiczna moc, rośliny traciły władzę nad umysłem. Każ-
dego roku wielkie liście miotały się coraz bardziej bezład-
nie, próbując się wzajemnie usłyszeć.
Ludzie nie mogli pozostać na Trin zbyt długo. Magicz-
ne moce wywołane przez Przebudzenie gasły bardzo szyb-
ko. Dorośli i dzieci musieli wracać do domu. Wszyscy zada-
wali sobie jedno pytanie: skoro wiedźmy z czystej złośliwości
wyrządziły tak dużo szkód na Trin, który nic ich nie obcho-
dził, co zrobią, kiedy ludzie powrócą na Ziemię? Dlatego
przez wiele miesięcy dzieci ćwiczyły zaklęcia obronne,
w dzień i w nocy patrolowały niebo i przygotowywały się
na zmasowany atak wiedźm. Nic się jednak nie wydarzyło.
10
Ool - świat wiedźm - spowijał cień tajemnicy. Czaro-
dzieje domyślali się, że toczy się tam wielka bitwa. Bitwa
0 władzę między Wielkimi Wiedźmami, z którymi walczy-
ła kiedyś Rachel i inne dzieci, ajeszcze bardziej przerażają-
cymi, krwiożerczymi Griddami. Już od dłuższego czasu
z Ool nie dochodziły żadne wieści.
Larpskendya był pewien, że zwyciężyły Griddy I bar-
dzo go to martwiło. Czarodzieje wiedzieli o tych stworach
tak mało.
Wielkie Wiedźmy wyhodowały niegdyś w podziemiach
001 Griddy, którym miały służyć jako dzikie wojownicz-
ki, rodzaj tajnej broni. Poprzednia przywódczyni Wielkich
Wiedźm, Heebra, popełniła jednak fatalny błąd - wypu-
ściła je z ukrycia. Teraz, kiedy Griddy zakosztowały już
wolności, zwróciły się przeciwko tym, które je stworzyły.
Rachel patrzyła wysoko w niebo, podpierając dłonią
szczupłą piegowatą twarz. Zastanawiała się, czy ludzie na
Ziemi są gotowi na spotkanie z Griddami. Myślała też
o swoim przyjacielu.
- Ciekawe, co słychać u Morpetha - powiedziała sama
do siebie. - Bardzo za nim tęsknię.
- Przecież nie ma go dopiero od paru dni - zdziwił się
Eryk.
- I co z tego? Ja już za nim tęsknię.
- Właściwie to ja też. Ale wiesz, on nie był na Ithrei od
wieków. A Larpskendya zgarnie go stamtąd za parę tygodni.
Rachel rozmyślała właśnie z sympatią o Morpecie, kie-
dy obok stawu w ogrodzie wylądowały trzy dziewczynki.
Ruszyły przez trawnik, machając z nadzieją w kierunku
szklanych drzwi patio.
11
- No nie, znowu ktoś z twojego fanklubu -jęknął
Eryk. - Czy one się nigdy nie odczepią?
Wokół domu Rachel zawsze kręciło się kilkoro dzieci.
Przyciągałyje zarówno opowieści o niej, jak i sama moc ma-
gii. Każde dziecko na Ziemi chciałoby być blisko Rachel.
- Te trzy już tu widziałem - ciągnął Eryk. - Dwa dni
temu. Okropnie padało, deszcz dosłownie lał się strumie-
niami, ale co to dla nich? Fanatyczki. - Zrobił minę, która
jego zdaniem powinna przestraszyć dziewczynki. -Jazda
stąd! - wrzasnął.
W odpowiedzi fanki Rachel uśmiechnęły się słodko.
- One chyba w ogóle mnie nie słuchają. Mogłabyś im
zafundować jakąś przykrą niespodziankę. Na przykład
wysłać je na Antarktydę czy coś w tym stylu. Mielibyśmy
co najmniej godzinę spokoju, zanim by wróciły.
Dwie dziewczynki przepychały się do przodu, starając się
zwrócić uwagę Rachel. Trzecia patrzyła uważnie na Eryka.
Chłopiec, nieco zbity z tropu, nieśmiało przygładził
workowatą pidżamę.
-Widzę, że nie tylko ja mam wielbicieli - zaśmiała się
Rachel.
- Nie możesz się ich pozbyć?
- Hm, myślę, że powinniśmy wpuścić tu tę ładną
dziewczynkę - odparła Rachel. - Coś mi się wydaje, że ma
ochotę z tobą pogadać.
- Ani mi się waż!
Fanki stały na dworze, najwyraźniej w nadziei na roz-
mowę. Ale Rachel miała już dosyć zabawiania wielbicie-
lek. Odwróciła się od nich i nagle zapragnęła wydostać się
z domu.
12
- Chodź - powiedziała. - Wybierzmy się na spacer.
- Chyba żartujesz! - odparł Eryk. - Nie mamy szans
wymknąć się stąd po cichu. Niebo jest aż gęste od dzieci.
- Mogę nas przenieść.
- Dokąd?
- Poszukajmy prapsiąt. Mam ochotę trocheje nastra-
szyć.
- Niezły pomysł. Tylko się ubiorę.
- Sama mogłabym cię ubrać.
- Nic z tego! - warknął Eryk. - Twoje zaklęcia nie
będą mi grzebać w pidżamie.
Wbiegając po schodach, zderzył się z mamą.
- Ostrożnie - westchnęła mama, upinając włosy.
Uśmiechnęła się do Rachel. -Wychodzisz, skarbie?
-Mhm.
-W takim razie potrzebujesz jakiegoś przebrania, żeby
nie dopadli cię fani. - Zmierzyła córkę krytycznym wzro-
kiem. - Co powiesz na starszy wygląd? Może byś tak do-
dała sobie ze trzy lata i usunęła piegi? Piętnastoletnia blon-
dyna będzie w porządku?
- Blond to już przeszłość, mamo. - Rachel uśmiech-
nęła się z wyższością. - Mody się zmieniają.
- A jakie włosy są teraz na czasie?
- Chłopcy powinni mieć długie, srebrne i zaczesane
do tyłu. Dziewczynyjakiekolwiek, byle zwariowane.
Mama wzruszyła ramionami. W końcu ostatnio dzie-
ci regularnie używały magii, żeby się postarzyć. Już nic nie
powinnojej zdziwić.
- Może polecisz z nami? Zabiorę cię, dokąd tylko ze-
chcesz.
13
- Nie, nie, idźcie sami i bawcie się dobrze. Ja pokręcę
się tutaj.
Eryk wrócił ubrany w dżinsy i długą wełnianą kurtkę.
- Gotowy? - spytała Rachel.
- Od urodzenia. - Stawiając kołnierz, zauważył zmie-
nioną twarz siostry. - Ekstraprzebranie - pochwalił. -
Wyglądasz tak głupio, że aż wiarygodnie. Lepiej schowaj
też magiczny zapach.
Rachel posłuchała brata, delikatnie pocałowała mamę
w policzek, po czym ona i Eryk błyskawicznie przenieśli
się o kilka kilometrów od domu. Nie miało to nic wspól-
nego z lataniem. Rachel jako jedno z niewielu dzieci na
świecie posiadała szczególny dar - umiejętność natychmia-
stowego przenoszenia się z miejsca na miejsce.
Znaleźli się na przedmieściach. Nad nimi przeleciał chło-
piec z tatą na plecach; najwyraźniej mieli jakieś ważne spra-
wy do załatwienia. Rachel usłyszała ich śmiech. Wpraw-
dzie magiczna moc ginęła wraz z wejściem w dorosłość,
ale rodzice mogli rozkoszować się lataniem dzięki swoim
dzieciom.
Rachel i Eryk wlekli się ścieżką prowadzącą do starej
szkoły z internatem, w której dziewczynka kiedyś się uczy-
ła. Teraz bramę zamykał gruby łańcuch. Nigdzie nie wi-
siało żadne wyjaśnienie - bo też nikt go nie potrzebował.
- Zamknięta? Nie wiedziałem - powiedział Eryk.
- Tak jak wszystkie - odparła Rachel. - Ta była ostat-
nia. Zamknęli ją w zeszłym tygodniu. Wiesz, jakie są ma-
luchy. Chciałyby się tylko bawić.
Na początku, kiedy dzieci przestały pojawiać się w szko-
łach, wydawało się, że to groźny znak. Ale po co siedzieć
14
w klasie, jeśli można latać? Najlepsi nauczyciele szybko
zrozumieli, że tradycyjna szkoła nigdy nie dorówna fascy-
nującym możliwościom oferowanym przez magię. Po co
ślęczeć nad podręcznikiem geografii, skoro cały świat stoi
przed tobą otworem? Dzieci szukały teraz wiedzy wszę-
dzie, a ci nauczyciele, którzy nie bali się latać, podróżowali
w ramionach swoich uczniów.
- To niesamowite - opowiadał Eryk. - Mówiłem ci
już, że kilku chłopaków z mojej szkoły zabrało wczoraj
profa od matmy na wycieczkę? Chcieli się dowiedzieć cze-
goś o wektorach i jakichś tam siłach ciągu. Podobno mia-
ło im to ułatwić manewrowanie na silnym wietrze.
-1 co, profesor im pomógł?
- Mhm. Ćwiczyli z nim wczoraj w nocy - odparł Eryk.
- Co? Zabrali go po ciemku?
-Jasne. Czemu nie? W gruncie rzeczy sam tego chciał.
To taki prawdziwy test dla tych wszystkich jego teorii. Po-
dobno nawet mu się spodobało, ale na chwilę odjęło mu
mowę.
Tuż obok Rachel śmignęła grupka sprinterów. Lecieli
nisko nad ziemią, smuga wiatru za nimi zburzyła Rachel
fryzurę. Eryk zaśmiał się. Dobrze wiedział, że pewnie pró-
bowali pociągnąć Rachel za sobą.
Powietrzne wyścigi były ostatnio najpopularniejszym
sportem. Szybkie, wymagające ogromnej sprawności wzbu-
dzały spore emocje. Rządziły nimi bardzo proste reguły. Li-
czyła się tylko rywalizacja. Rachel wygrałaby bez trudu
dowolną konkurencję - dlatego lokalne drużyny stale usi-
łowały ją zwerbować - ale taka pokazowa magia nigdy jej
nie interesowała.
15
Poprowadziła Eryka na pobliski plac zabaw. Stało na
nim kilka zardzewiałych huśtawek i zdezelowany koń na
biegunach. Tylko niektóre dzieci wciąż jeszcze przycho-
dziły na takie stare place.
- Słabizny - powiedział Eryk, patrząc na chłopca
i dziewczynkę siedzących na drewnianym koniu.
- Nie mów tak! - warknęła Rachel. - Nie znoszę tego
słowa.
- Tak właśnie ich nazywają, Rach. Nawet jeśli ci się to
nie podoba.
Chłopiec miał na sobie szorty i wiatrówkę. Wyglądał
na zmarzniętego. Dziewczynka nosiła długą białą spód-
niczkę, którą podwinęła, żeby wdrapać się na konia. Parka
bujała się w tył i w przód, najlepiej, jak umiała.
- Chcesz się z nimi pobawić, prawda? - westchnął
Eryk, spoglądając na Rachel.
- Tylko przez chwilkę.
- Zawsze tak mówisz, a potem siedzisz całe godziny.
- Lubię z nimi być - odparła Rachel z uśmiechem. -
Poza tym tych dwojga jeszcze nie znam. Właśnie zamie-
rzam im się przedstawić. I nie nazywaj ich słabiznami.
Dzieci na bujanym koniu należały do tych najmniej
utalentowanych. Dar magii nie został równo rozdzielony.
Po wielkim wybuchu magii okazało się, że w każdym kra-
ju garstka maluchów ma bardzo mało magicznej mocy
i praktycznie jej nie wyczuwa. W świecie, gdzie wiele dzie-
ci latało bez najmniejszego trudu, niektóre mogły tylko
marzyć o tym, by oderwać się od ziemi. Nie byłyby oczy-
wiście w stanie wziąć udziału w grach zaklęć, ulubionych
zabawach ich uzdolnionych rówieśników. Dlatego Rachel
16
musiała stworzyć dla najsłabszych specjalny program. Dzię-
ki niemu najzdolniejsi mieli spędzać czas z tymi, którzy
nie mogli sami korzystać z daru zaklęć.
W chmurach pojawił się mały chłopiec, równolatek
dziewczynki. Patrzyła za nim zazdrośnie, dopóki nie znik-
nął za wzgórzami.
- Cześć! Jak się nazywacie? - spytała Rachel, ruszając
w stronę dzieci. Dziewczynka wyciągnęła ręce, prosząc,
żeby Rachel ją podniosła. Jej brat usunął się nieśmiało.
-Wsiadajcie - powiedziała Rachel, schylając się na tyle,
by dali radę wejść jej na plecy. Potem delikatnie uniosła się
w powietrze.
-Wcale się nie boję -wyszeptał chłopiec drżącym głosem.
- Nie wątpię! - roześmiała się Rachel.
- Wyżej, wyżej! - prosiła jego siostra. - Leć szybciej!
Rachel bez trudu zwiększyła prędkość, a dziewczynka
natychmiast zaczęła krzyczeć:
- Ratunku! Spadam!
- Nie ma mowy - wyszeptała jej do ucha Rachel. -
Nigdy nie dam ci spaść!
Dziewczynka objęła ją za szyję, zachwycona, że dziec-
ko obdarzone magiczną mocą poświęciło jej odrobinę
uwagi.
Przez jakiś czas Rachel posłusznie wykonywała pole-
cenia rodzeństwa. Dzieci chciały się w coś zamienić, więc
zabrała ich na wycieczkę do Azji. Już po chwili, w prze-
braniu, dziewczynka i jej brat przedzierali się przez dżun-
glę w poszukiwaniu małych tygrysiąt.
Wreszcie Rachel udało się zmęczyć maluchy wieloma
magicznymi sztuczkami i wrócili do domu.
- Mogę jutro znów tu przyjść, jeśli macie ochotę -
powiedziała.
- Naprawdę? - spytała dziewczynka, ssąc kciuk.
- Pewnie - obiecała Rachel.
Pomachała im na pożegnanie, po czym przeniosła się
z powrotem do internatu.
- Co jest grane? - Eryk zawył na jej widok. - Sterczę
jak baran przy tych huśtawkach i czekam na ciebie już
całe wieki. Mieliśmy poszukać prapsiąt!
- Zaraz poszukamy. Nie jęcz, tylko wskakuj.
Eryk wdrapał się na plecy Rachel, a wjej umyśle nagle
odezwały się niektóre ulubione zaklęcia, te od latania. Po-
czuła, że cała drży z podniecenia, gdy budzi się ich cu-
downa moc.
Eryk zobaczył tysiące błękitnych ogników migoczą-
cych w oczach siostry.
- Przygotuj się - powiedziała, balansując na czubkach
palców.
- Uuu - mruknął. - No to szykuje się nam jakaś
dłuższa wycieczka. Dokąd zamierzasz nas wyciągnąć?
-Jeśli ci powiem, nici z niespodzianki.
- Nie bądź taka. Powiedz chociaż, jak daleko.
- Everest!
- Pieczone kurczaki! Tylko nie znowu te Himalaje! -
Brat chwycił ją za kołnierz.
-Jesteś gotowy czy nie?
- Tak. Chyba tak. - Eryk wziął głęboki oddech i przy-
mknął oczy. - Ałe dopilnuj, żebym tym razem nie zmarzł.
Ostrzegam cię, Rach. Ostatnio prawie odpadły mi...
Rachel wystrzeliła w chłodne niebo.
18
Griddy
D
o komnaty-oka wkroczyła Gultrathaka, przywódczy-
ni Gridd.
Jak zawsze towarzyszyli jej strażnicy. Nad bezpieczeń-
stwem Gultrathaki czuwały pająki żyjące w szramach, któ-
re pokrywały całą twarz Griddy. Kiedy Gultrathaka prze-
mierzała komnatę, pająki błyskawicznie spłynęły z jej ciała
w poszukiwaniu zagrożenia. Niektóre obiegły szmarag-
dowe okno-oko. Inne krążyły wokół stóp Griddy, pierz-
chając przed każdym krokiem. Reszta czekała w koryta-
rzu.
Gultrathaka mierzyła cztery metry, czyli dwa razy tyle
co Wielkie Wiedźmy. Miała imponującą pomarańczową
głowę o kwadratowym kształcie. Cała czaszka składała
się z kości, a te jej fragmenty, które chroniły mózg, były
19
niezniszczalne. Jak u każdej Griddy, nos i usta Gultratha-
ki wtapiały się w idealnie płaską twarz. Wróg nie znajdo-
wał na tej głowie żadnej wrażliwszej części, którą mógłby
zaatakować. Z czaszki Griddy wystawało tylko pięć szczęk.
Cztery z przodu, piąta z tyłu głowy. Ogromne, twarde jak
kamień oczy pokrywały ponad połowę twarzy.
- Na co czekacie? Za mną! - rzuciła Gultrathaka, wci-
skając swoje cielsko do komnaty. Pająki-strażnicy, widząc,
że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wesoło roiły się na
jej twarzy.
Gridda otworzyła okno-oko. Spojrzała w dół z wyra-
zem triumfu.
U stóp Gultrathaki leżały ruiny największego miasta
wiedźm, Thun. Od tysięcy wieków Wielkie Wiedźmy bu-
dowały sobie wieże-oka sięgające wysoko w niebo, podczas
gdy Griddy tkwiły uwięzione pod ziemią. Pierwszą rzeczą,
jaką zrobiły Griddy po pokonaniu Wielkich Wiedźm, było
zniszczenie tych wież. Wiedząc, jak bardzo wiedźmy je ko-
chały, Griddy miażdżyły je po kolei w swoich żelaznych
szponach. Pozostała tylko jedna, symbol królestwa wiedźm.
Stara siedziba Heebry - Wielka Wieża.
U jej podnóży leżały ostatnie walczące wiedźmy. Na
samym końcu, kiedy już wszystkie wieże zostały zdobyte,
niedobitki wiedźm przybyły właśnie tutaj, żeby stawić ostat-
ni opór. O dziwo, przez wiele dni udało im się bronić
wieży Heebry przed całą potęgą i furią Gridd. Ale ich bo-
haterstwo szybko zostało zapomniane. Wielkie Wiedźmy
otulił wiecznie padający szary śnieg Ool. Śnieg przykrył
czarne splątane szaty, czerwone twarze umierających
wiedźm i ich ukochane dusze-żmije. Teraz Gultrathaka
20
zobaczyła na dole już tylko jedną wiedźmę, kołyszącą się
nad stertą ciał sióstr. Wreszcie i ona opadła bez sił. Raz
jeszcze spojrzała w górę z bezbrzeżną pogardą, po czym jej
oczy wypełnił szary śnieg, na zawsze skrywając tatuaże
Wielkiej Wiedźmy.
Gultrathaka zamierzała zniszczyć ostatnią z wież. Naj-
pierw jednak chciała przespacerować się po dawnych po-
siadłościach Heebry, ścisnąć w szponach wszystkie te
przedmioty, które tak długo należały do przywódczyni
Wielkich Wiedźm. Miała i inny powód.
- Podejdź bliżej. Boisz się? - spytała.
Jarius, młoda wojowniczka z oddziału Gultrathaki,
drżała, stojąc jak najdalej od okna. Jeszcze nigdy nie znala-
zła się tak wysoko, całe życie spędziła w tunelach.
-Jak ty to wytrzymujesz? - spytała.
- Musimy wznieść się o wiele wyżej, żeby opuścić ten
świat - odparła Gultrathaka. - Trening cię tego nauczy,
tak jak nauczył mnie.
Jarius zbliżyła się z wahaniem. Ogromne kostne na-
roślą piętrzyły się najej piersi i ramionach. Masywne ciało
Griddy pokrywało grube brązowe futro nie do zdarcia.
Pod nim pęczniały kolejne warstwy mięśni, w których bez-
ustannie pulsowała krew. W każdej chwili, nawet podczas
snu, Gridda była gotowa do ataku. Oczywiście dopóki
tkwiła biernie w podziemnym tunelu, cała ta energia szła
na marne. Ale Wielkie Wiedźmy miały swój plan. Z roz-
mysłem trzymały Griddy w zamknięciu. Gdyby doszło do
inwazji na Ool, wiedźmy same skryłyby się w podziemiach,
gdzie Griddy zapewniłyby im bezpieczeństwo. To była ich
jedyna rola. Od początku Griddy rodziły się, rozmnażały
21
i umierały w tunelach, czekając tylko, aż kiedyś zostaną
wezwane do obrony.
Jarius zmusiła się, żeby podejść bliżej do okna. Na
zewnątrz było ciemno, niemal zupełnie czarno, ale Grid-
dzie przeszkadzała nawet odrobina światła. Jarius opuściła
zasłony na oczy, po czym popatrzyła w niebo. Nie śmiała
spojrzeć w dół - nawet jej własne pająki nie zniosłyby
tego widoku.
- To miejsce jest takie obce - wydyszała, ściskając
Gultrathakę. - Boję się. Strasznie się boję.
-Wiem. Podejdź bliżej.
- Nie rób mi tego.
- Muszę - odparła Gultrathaka. - Nie możemy zo-
stać w tunelach, jeśli mamy zmierzyć się z Larpskendyą.
Jarius podniosła się powoli, wyglądając przez okno-
-oko. Przez kilka minut patrzyła przed siebie. Jakoś to znio-
sła, ale tylko dlatego, że nie miała wyboru. Gultrathaka
nie pozwoliłaby jej odejść.
- A teraz wystaw głowę na zewnątrz - rozkazała Gul-
trathaka.
- Nie! - Jarius próbowała się odsunąć. Gultrathaka
siłą skierowała jej głowę w dół. Kiedy Jarius usiłowała
opuścić zasłony na oczy, zatrzymały je żelazne szpony przy-
wódczyni Gridd. Z twarzy przerażonej Jarius wybiegły
kolejne pająki-żołnierze, po czym obiegły szpony Gultra-
thaki, starając się rozluźnić uścisk. Na ich spotkanie ru-
szyli żołnierze Gultrathaki. Siły były równe, wywiązała
się walka.
Gultrathaka długo trzymała Jarius przy oknie. Kiedy
wreszcie ją puściła, uwolniona Gridda rzuciła się do tyłu,
22
wciskając ciało w najciemniejszy kąt komnaty. Tak bardzo
chciała poczuć się bezpiecznie. Pająki-żołnierze przerwały
walkę. Przez chwilę dwa zastępy stały naprzeciw siebie,
mierząc się uważnie wzrokiem. Potem powróciły do szczęk
właścicielek.
- To było konieczne - powiedziała Gultrathaka.
-Dlaczego?!
- Musiałam ci pokazać, co można osiągnąć. Popatrz
w dół. Teraz już to potrafisz.
Odrobinę spokojniejsza, Jarius wróciła do okna. Zerk-
nęła na odległą ziemię. Wyjrzała tylko na chwilę, ale przy-
najmniej tyle jej się udało!
- Czy takiego traktowania mamy się spodziewać? -
spytała ostro.
- Czekają nas gorsze rzeczy niż to - odparła Gultra-
thaka. - Myślisz, że wiedząc, jak jesteśmy groźne, czaro-
dzieje pozwolą nam mieszkać spokojnie w tunelach Ool?
Nic z tego. Zdają sobie sprawę, że teraz wyszłyśmy na
wolność. Zrobią wszystko, żeby nas zniszczyć, dopóki jesz-
cze tkwimy na Ool, skupione wjednym miejscu. Właśnie
dlatego musimyjak najszybciej opuścić ten świat.
- Dokąd możemy pójść?
- Gdziekolwiek, Jarius. Właściwie wszędzie. Widzia-
łam stworzenia z innych, słonecznych światów. Nawet
sobie nie wyobrażasz, jakie są słabe w porównaniu z nami.
Jarius została przy oknie. Wiedziała, że powinna teraz
jakoś zaimponować Gultrathace. Już raz się skompromi-
towała -jako ostatnia z całego oddziału opuściła tunele.
Co gorsza, dopiero po wielu próbach udało jej się wyjść
na powierzchnię za dnia. Przerażał ją śnieg. Żadna Gridda
23
poza Jarius nie krzyczała, kiedy po raz pierwszy poczuła
go na swoim ciele.
Przyprowadziła mnie tutaj na próbę, pomyślała Jarius.
Jeżeli tym razem zawiodę, oddział mnie porzuci.
Zachęcona przez swoich żołnierzy, Jarius odważnie
wystawiła głowę na zewnątrz. Spojrzała w dół.
- No proszę - powiedziała Gultrathaka. - A jednak
można.
- Oczywiście. Nie mam już z tym żadnych problemów.
- Na pewno?
- Na pewno - odparła Jarius mocnym głosem. I żeby
udowodnić, jak bardzo jest opanowana, wychyliła się głę-
biej z okna. Wszystkie jej pająki przyjęły demonstracyjnie
rozluźnione pozy, udając, że niczym się nie przejmują.
Gultrathaka nie dała się zwieść pająkom. Sama dobrze
rozumiała Jarius. Minął dopiero rok, odkąd Wielka Wiedź-
ma wyciągnęła Gultrathakę z tunelu. Jak żałośnie przy-
wódczyni Gridd skomlała wtedy o litość! Upokorzyła się,
płakała jak małe dziecko, byle tylko nie zmierzyć się z kosz-
marem światła.
W końcu jednak jakoś się przyzwyczaiła. Już następ-
nego dnia pomagała innym dowódczyniom oddziałów
znosić śnieg. A po tygodniu nauczyła się latać - może nie
tak elegancko jak Wielkie Wiedźmy, ale jednak. W końcu
nadszedł taki moment, że wychodziła na powierzchnię
nawet bez groźby kary. Gultrathaka zaczęła w końcu do-
browolnie otwierać oczy - i sprawiało jej to przyjemność.
Pewnego wyjątkowego ranka ramię w ramię z nią polecia-
ła Heebra we własnej osobie. Razem wybrały się na wy-
cieczkę wokół miasta -jak siostry z jednego oddziału.
24
Oczywiście Jarius nie miała o tym wszystkim pojęcia.
Z wysiłkiem trzymała twarz za oknem, wzdragając się pod
dotykiem płatków śniegu.
Gultrathaka nie zamierzała się nad nią litować. Wszyst-
kie Griddy z oddziału Jarius zostały poddane próbie. Gdyby
Jarius nie poradziła sobie z wieżą-okiem, znaczyłoby to,
że do nich nie pasuje. A Gultrathaka nie mogła sobie po-
zwolić na współczucie dla Gridd, które baty się opuścić
rodzinny tunel. Nawet jeśli należały do jej sióstr.
Jarius starała się zapanować nad drżeniem. Żołnierze
przekonali ją, żeby odrobinę bardziej odsłoniła oczy.
- Jak to było naprawdę? Jak się czułaś jako pierwsza
Gridda, która opuściła Ool, żeby walczyć z czarodziejami?
- spytała Jarius, nadal spoglądając na ziemię.
- Byłam okropnie wyczerpana. I przerażona - zaśmiała
się Gultrathaka.
Przypomniała sobie tamte chwile. Wraz z innymi
skrzętnie wyselekcjonowanymi Griddami czekała na skra-
ju chmur, aż Heebra rozkaże im wyruszyć w nieskończo-
ną pustkę kosmosu. To miała być ostatnia ofensywa prze-
ciwko czarodziejom. Po raz pierwszy wiedźmy wypuściły
Griddy z podziemi, żeby siały panikę i spustoszenie.
- To nie miejsce dla nas - powiedziała Jarius, patrząc
z obrzydzeniem na niebo. - Zostałyśmy stworzone do ka-
miennych podłóg i sufitów, a nie do czegoś takiego.
- Tylko tak ci się wydaje - odparła Gultrathaka. - Tak
kazały ci myśleć Wielkie Wiedźmy. Ale one nie miały poję-
cia, do czego jesteś zdolna.
- Nigdy nie będę latać. Przynajmniej dobrowolnie.
- To oczywiste - potwierdziła Gultrathaka.
25
Kilka pająków-lekarzy kręciło się wokół zasłon na oczy
Jarius. Pająki badały, czy Gultrathaka niczego sobie nie
uszkodziła. Ponieważ nic nie znalazły, tylko wypolerowa-
ły twardą powierzchnię oczu.
- Słyszałam, że nie odnaleziono jeszcze Calen, nowej
przywódczyni wiedźm.
- Zostawją mnie - odparła Gultrathaka. -Jest nikim
w porównaniu ze swoją nieżyjącą matką Heebrą.
-Ale przecież dopóki Calen żyje, te uwięzione wiedź-
my mogą być dla nas groźne. Ciągle nie rozumiem, dla-
czego po prostu ich nie zabijesz.
- To byłoby zbyt proste.
- Zbyt proste?
- Nie wiesz, co wiedźmy nam odebrały.
Jarius popatrzyła na nią pytająco.
- Powiedz mi - zaczęła Gultrathaka - co jest twoim
zdaniem najbardziej obrzydliwe wwiedźmach?
- Ich dusze-żmije - odpowiedziała Jarius bez namy-
słu.
- Tak sądzisz? Dowiedz się zatem, że my, Griddy też
kiedyś miałyśmy dusze-żmije. Rozumiałyśmy, ile znaczy
ich przyjaźń. Naszymi przodkami były same Wielkie
Wiedźmy.
Jarius wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.
- Wiele się dowiedziałam, odkąd opuściłam tunel -
tłumaczyła Gultrathaka. - Griddy to taki eksperyment
wiedźm. Potrzebowały stworzeń lepiej przystosowanych
do życia w tunelach. Wybrały więc spomiędzy siebie kil-
ka wiedźm i uwięziły je w ciemnościach. Dusze-żmije
dołączyły do nich pod ziemią. Ale po setkach pokoleń
26
tak bardzo się zmieniłyśmy, że żmije nie mogły już znieść
smaku naszej skóry. Opuściły nas. - Gultrathaka unio-
sła muskularne ramię. - Te wszystkie mięśnie i nasza żą-
dza walki też są pomysłem Wielkich Wiedźm. Kiedyś by-
łyśmy inne.
Jarius potrząsnęła głową. Nie mogła w to wszystko
uwierzyć. Starsze Griddy z oddziału nigdy nie opowiadały
jej ważnych rzeczy, może dlatego, że miała tak żałośnie
niską pozycję.
- Na przykład o wiele wolniej dojrzewałyśmy - ciąg-
nęła Gultrathaka. - Wiedźmy wołały, żebyśmy rozmnaża-
ły się błyskawicznie i tak jak one odżywiały własne jaja.
W ten sposób mogły w każdej chwili mieć do dyspozycji
armię Gridd. Oczywiście musiały uważać, żeby nie zrobi-
ło się nas za dużo - zagrażałybyśmy wtedy ich władzy.
Wyobraź sobie tylko, że Griddom zachciałoby się nagle
dzielić z wiedźmami jedzenie i bezcenne niebo! Wielkie
Wiedźmy szybko rozwiązały ten problem. Regulowały na-
szą liczebność.
- Regulowały? Jak?
- Część szła na odstrzał. Nigdy się nie zastanawiały-
śmy, co się dzieje z siostrami z oddziału, dlaczego nie wra-
cają z wojen. Po co miałybyśmy to robić? Przecież podob-
I
no ginęły bohatersko w wielkich bitwach. A prawda była
taka, że wiedźmy wcale nie chciały naszego udziału w tych
wojnach. Po prostu co jakiś czas zabijały określoną liczbę
Gridd. Dzięki temu kontrolowały, ile nas jest.
Jarius odeszła od okna. Taka śmierć wydawała jej się
okropnie poniżająca - tak bardzo, że nie mogła wymówić
ani słowa.
27
- Rozumiesz już, dlaczego uwięziłam niektóre wiedź-
my w najgorszych tunelach - powiedziała Gultrathaka. -
Niech tam gniją. Nigdy ich nie uwolnię.
Jarius opuściła głowę, przygnębiona tym, czego się
dowiedziała.
- Wielkie Wiedźmy zawsze nami gardziły - mówiła
dalej Gultrathaka. -Ale teraz ich czas się skończył. Już nic
nam nie zrobią. A Griddy rozmnożą się tak bardzo, że
wiedźmy nawet nie byłyby w stanie sobie tego wyobrazić.
- Jak my się pomieścimy w tych tunelach? - spytała
Jarius. -Już dzisiaj są przepełnione.
- To nieważne. Kiedyś przestaniesz wreszcie myśleć
w kategoriach tuneli. Musisz się tego nauczyć, bo już nie-
bawem opuścimy ten świat.
-Jak daleko dotrzemy, skoro czarodzieje stoją nam na
drodze?
- Niezbyt daleko, jak sądzę. Musimy najpierw znaleźć
Orin Fen, świat czarodziejów, i zabić ich tam na miejscu.
Dopóki tego nie zrobimy, Larpskendya i jego towarzysze
będą zawsze bezpieczni. A my nie.
-Wiedźmom nigdy nie udało się znaleźć Orin Fen.
- Może źle szukały - odparła Gultrathaka. - Może
trzeba było użyć do tego celu dziecka.
- Dziecka?
- Heebra nie zginęła z ręki czarodzieja. Zabiło ją ludz-
kie dziecko. Wiedźmy, którym udało się powrócić, opo-
wiadały, że nigdy jeszcze nie widziały takiego talentu, jak
ten chłopiec Yemi. Myślę, że dzięki niemu dotrzemy do
Orin Fen. Albo wykorzystamy jakieś inne jego dary. -
Gultrathaka przyłączyła się do Jarius przy oknie. - Już
28
bardzo długo patrzysz prosto w dół i nawet nie musiałaś
się odwracać. Wiedziałaś o tym?
- Nie - przyznała Jarius. - Naprawdę? - Zdała sobie
sprawę, że wielu jej strażników zupełnie zapomniało
o wcześniejszych obawach. Pająki zerkały teraz ze zwykłą
ciekawością na śnieg uderzający w kamienie i szkło. Jarius
na zmianę wyglądała przez okno i odskakiwała od niego.
Mogła spoglądać na ziemię niemal bez drgnienia. Ciągle
jeszcze trochę się bała, ale panowała już nad lękiem.
Jarius jest gotowa, pomyślała Gultrathaka. Przynaj-
mniej na tyle, na ile może w ogóle być.
- Nasze najmłodsze siostry będą lepiej przystosowane
od nas - stwierdziła. - Prawie nie znają tuneli. Bez trudu
przyzwyczają się do nowego życia. - Wciągnęła nosem po-
wietrze, wyczuwając woń małych Gridd. Na jej żądanie
doprowadzono jeden oddział na powierzchnię.
- Chciałam, żebyś przy tym była - powiedziała do
Jarius. - Po raz pierwszy Griddy są wynoszone na zewnątrz
prosto z komnat, w których się rodziły. Zaraz zobaczą świat.
Popatrzmy, jak się zachowają.
U wylotu tunelu prowadzącego do stóp wieży poja-
wiła się grupa dopiero co wyklutych Gridd. Pierwsza z nich
jęknęła, kiedy światło poraziło jej oczy. Nie poszłaby da-
lej, gdyby nie presja sióstr, które napierały na nią z tunelu.
Wreszcie cały oddział, dwadzieścia cztery młode Griddy,
stłoczyły się na powierzchni, zbite w ciasną grupkę, walcząc
ze śniegiem, jak gdyby miękkie płatki były ich wrogami.
Nagle w twarze powiał im ostry wiatr. Wywarł na Griddach
tak silne wrażenie, że wszystkie pająki spanikowały. Gwał-
townie tworzyły wątłe osłonki wokół szczęk właścicielek,
29
własnymi ciałami usiłowały je chronić przed atakiem wia-
tru.
Jarius wydawało się, że młode Griddy nigdy się nie
wyprostują. Ale dorosła Gridda popchnęła je do przodu.
Maluchy ruszyły niezgrabnie, starając się wyminąć star-
szą Griddę. W końcu dotarły do wieży Heebry. Za nimi
spieszyły pająki, które się bały, że zostaną w tyle. Małe
Griddy poruszały się długimi skokami, niemal nie roz-
prostowując pleców, jakby ciągle tkwiły w tunelach. Nie
przyszło im do głowy sprawdzić, jak wysoka jest wieża
Heebry. Pod ziemią nigdy nie miały powodu, żeby popa-
trzeć w górę.
Wreszcie ostatnia Gridda została wepchnięta do środ-
ka. Drżenie młodych ciał przenosiło się na kamienne scho-
dy w miarę, jak biegły na górę.
- Co z nimi zrobisz? - zapytała Jarius.
- Poddam je próbie.
-Jak? -Jarius przeszyła ją spojrzeniem.
- Chcę sprawdzić, jak szybko można przystosować
noworodki do życia na powierzchni. Zamierzam popchnąć
je do okna i wyrzucić na zewnątrz.
- Co? Przecież one nie umieją latać! Nawet nie wie-
dzą, jak to się robi!
Dzieci były już blisko. Jarius słyszała nawet wystra-
szone szepty. Pierwsze pająki-strażnicy, malutkie jak ich
właścicielki, pojawiły się już w drzwiach. Odwróciły się
nagle, ostrzegając Griddy przed dziwnym zielonym świa-
tłem okna.
- Nie powinnaś tak wcześnie ich tu przyprowadzać! -
protestowała Jarius.
30
Gultrathaka roztrzaskała szybę. Pokój zasypały odłamki
szkła i lodu, wirujące na wietrze.
- Zgadzam się - odparła. - Właśnie dlatego najpierw
przygotowałam ciebie. Pokażesz im, jak to się robi. Chcę,
żebyś skoczyła pierwsza.
Kraje bez granic
D
aruj sobie ten bieg dla turystów. Może byśmy tak po-
latali? - narzekał Eryk.
- A może byś się tak zrelaksował? Podziwiaj widoki -
odparła Rachel.
-Już podziwiałem.
- Szybkość -jęknęła Rachel. - Tylko to ci się podoba?
- A co innego ma mi się podobać?
Rachel leciała nad szczytami Himalajów z Erykiem na
plecach. Pod nimi roztaczała się wspaniała panorama naj-
wyższych gór świata. Wokół piętrzyły się masywy K2, Nan-
ga Parbat, majestatyczne przepaście pasma Annapurna.
Mroźny wiatr orzeźwiał płuca Rachel i burzył jej włosy.
Nagle zobaczyła grupkę dzieci nurkujących w głębo-
kim śniegu nieco powyżej Makalu, piątego co do wysoko-
32
ści szczytu Ziemi. Kiedy ich ciała uderzyły w północną
grań, od skały oderwał się potężny biały płat. Dzieci zjeżdża-
ły razem z lawiną, ścigając się na zboczach.
- Masz ochotę się zabawić? - zaproponowała Rachel.
-No jasne!
Rachel błyskawicznie wzięła kurs na najbliższą skałę.
Kontrolę nad lotem przejęły zaklęcia sterujące. Eryk starał
się zachować zimną krew.
- Dobra, powiedz mi, kiedy skręcić - rzuciła Rachel.
- Tylko się nie pomyl.
Eryk usiłował wyliczyć, ile zostało im do grani, ale
mknęli za szybko.
-Już nie mogę...zwolnij... Teraz! - wrzasnął, zaci-
skając oczy tak mocno, jak tylko potrafił.
Rachel cierpliwie czekała na właściwy moment. W ostat-
niej sekundzie włączyły się zaklęcia manewrowe. Drasnę-
ła butami zbocze. Eryka zasypał grad lodowych odpry-
sków.
- Bardzo śmieszne - wymamrotał.
- Za szybko jak dla ciebie?
- Wcale się nie bałem - powiedział sztywno, strzepu-
jąc śnieg i lód z kaptura. - Poleć takjeszcze raz, a natych-
miast się przekonasz, ile mnie to rusza.
- Może później. Sprawdźmy, co się dzieje na innych
szczytach.
Rachel zawróciła na wschód, przecinając powietrze nad
Everestem. Niewielu dorosłym udało się wejść na chociaż
kilka z tych gór. Dzieci zdobyły je wszystkie. Na oczach
Rachel setki młodych lataczy zataczało kręgi po mroźnym
niebie. Jedni nieśli na plecach rodziców, inni pomagali
3 - Obietnica czarodzieja
33
przyjaciołom, którzy nie umieli latać na takich wysoko-
ściach. Tego dnia widzialność była niemal idealna, co wy-
korzystywało wielu najlepszych lataczy na świecie. Jedna
z nich, nastolatka, która bez trudu wystrzelała w górę i bły-
skawicznie nurkowała, uczyła swoich sztuczek całą rzeszę
zachwyconych nowicjuszy.
Eryk wypatrywał znajomych twarzy, ale żadnej nie
spostrzegł.
- A co z prapsiętami? - spytał. - Mieliśmy ich poszu-
kać.
- Najpierw trochę się poopalamy.
- Gdzie? Na Karaibach? - Eryk wzruszył ramionami.
- Może.
Rachel skierowała się na zachód i oddała dowodzenie
zaklęciom przenoszącym.
- Zatoka Floryda - ogłosiła, kiedy dotarli na miejsce.
Od brzegu dzieliło ich prawie siedem kilometrów.
Wokół kręciło się kilkoro dorosłych, płynących na jach-
tach, ale ta garstka ginęła w tłumie dzieci. W tych szeroko-
ściach geograficznych wody były aż gęste od dzieci niepo-
trzebujących łódek. Dzięki magii potrafiły pływać równie
dobrze, jak zwierzęta wodne. Rachel dostrzegła grupę
chłopców, którzy bez trudu ścigali się z delfinami skaczą-
cymi na powierzchni wody. Dwie dziewczynki wyginały
plecy, naśladując polujące barakudy.
- Co on właściwie robi?! - zawołał Eryk.
Pośród fal przemykał się samotnie jakiś szczupły chło-
piec. Poruszał się za pomocą delikatnych podwodnych
kopnięć, podążając wzdłuż zerwanej liny rybackiej. Na
końcu liny wił się marlin. Kiedy chłopiec do niego dotarł,
34
przytrzymał uwięzioną rybę i wyciągnął haczyk z jej pasz-
czy. Eryk zasalutował małemu, który odpowiedział takim
samym gestem, po czym wyruszył na otwarte morze.
Rachel leciała za nim przez chwilę. Tak daleko od brze-
gu zapuszczało się niewiele dzieci - głównie te, które po-
siadały szczególny dar zaklęć podwodnych. Mogły pene-
trować nawet jamy i rowy na samym dnie oceanów.
- Nurkowie! - krzyknęła Rachel, obracając głowę. -
Patrz, są dokładnie pod nami!
Ponad kilometr niżej nurkowie igrali z wielorybami,
licząc na spotkanie z gigantyczną kałamarnicą. Dzięki za-
klęciom informacyjnym Rachel rozpoznała wśród nich
znajomy magiczny zapach. Należał do pewnego chłopca
z Francji, któremu zepsuła kiedyś tęczę w gorący letni dzień.
Uśmiechnęła się i włączyła zaklęcia przenoszące.
Błyskawicznie znalazła się nad parującymi, wiecznie
zielonymi polami Florydy. Przeleciała nad dzieckiem czule
klepiącym rogowaty grzbiet aligatora i nad parą braci ści-
gających się z szopami. Dzieci dawały zwierzętom fory.
Zwyczajne widoki.
Zleciały się tu maluchy z całego świata. Granice państw
nigdy nie znaczyły dla nich wiele, teraz zaś w ogóle prze-
stały istnieć.
- I co ty na to, Rach? Spróbowałabyś tego?
Eryk śmiał się, patrząc na małą dziewczynkę, która
klęczała w grubej warstwie pyłu w towarzystwie błyszczą-
cego czarnego grzechotnika. Wprawdzie wąż był najwy-
raźniej zajęty własnymi sprawami, ale dziewczynka chcia-
ła się pobawić. Oparła całe ciało na łokciach i szturchnęła
nosem płaską głowę gada. Najwyraźniej go prowokowała.
35
- To banalne - odparła Rachel.
-Nie żartuj!
- Tylko jeden wąż i w dodatku niezbyt jadowity... -
rozejrzała się, próbując wybrać jakiś nowy kierunek.
- Poleć prosto - rzekł Eryk i poprowadził ją wokół
Florydy.
Rachel prędko zrozumiała, o co mu chodziło.
W oparach rzeki Okeechobee stał chudy chłopiec
w szortach i brudnej koszuli z długimi rękawami.
- Spektrum - wyszeptał podniecony Eryk.
Rachel ruszyła przez zamuloną wodę w kierunku
dziecka. Chłopiec nawet ich nie zauważył. Stał nierucho-
mo, nawet powieki mu nie drżały.
- Bardzo rzadko można spotkać spektra - powiedzia-
ła Rachel. - Jeszcze nigdy nie widziałam żadnego z tak
bliska.
- To ich przywódca - zauważył Eryk. - Sam Albertus
Robertson.
- Naprawdę? Jesteś pewien?
- Znam wszystkie spektra.
- Jak ty ich rozróżniasz? Dla mnie wyglądają iden-
tycznie.
- Wcale nie. - Eryk potrząsnął głową.
Albertus Robertson okazał się dziesięcioletnim chłop-
cem o piwnych oczach i delikatnej twarzy. Długich, skoł-
tunionych włosów nie.czesał chyba od tygodni. Jak każde
spektrum był trochę za niski jak na swój wiek, a jego oczy
miały charakterystyczny nieobecny wyraz. Albertus przy-
pominałby pod każdym względem normalne dziecko, gdy-
by niejeden szczegół - niezwykłe uszy. Nienaturalnie duże,
36
szerokie i cienkie sprawiały niemal komiczne wrażenie.
Mógł nimi poruszać we wszystkich kierunkach dzięki spe-
cjalnym stawom.
Rachel obserwowała Albertusa Robertsona od dłuż-
szej chwili, kiedy spostrzegła drobny ruch, tak nieznacz-
ny, że wykryły go jej zaklęcia, nie oczy. Głowa chłopca
przekręciła się o jeden stopień, a on sam zaczął badać wy-
brany fragment nieba.
- Zdaje się, że ostatnio nie dbał przesadnie o higienę -
mruknęła Rachel.
- Pewnie miał ważniejsze rzeczy do roboty.
- Na przykład? - spytała z nadzieją, że Albertus jej nie
słyszy. - Czego on tak wypatruje?
- Nie wiem, Rach. Albertus też nie wie. Właśnie to
tak mnie fascynuje w spektrach. Całymi dniami gapią się
w niebo, chociaż nie mają najmniejszego pojęcia, po co to
robią.
Rachel jeszcze przez chwilę patrzyła na Albertusa Ro-
bertsona. Ani drgnął. Nawet w odmienionym świecie, peł-
nym niezwykłych dzieci, spektra bardzo się wyróżniały.
Tylko one przeobraziły się fizycznie. Przed Przebudzeniem
wyglądały i zachowywały się jak wszystkie inne dzieci. Po
nim w ciągu kilku dni stopniowo zmieniły się zarówno
ich uszy, jak i zachowanie.
- Nie latają i nie znają najprostszych zaklęć - powie-
dział Eryk.
- Słyszałam, że nawet nie mówią.
- To chyba nieprawda. Każdy przecież mówi. Do nas
pewnie się nie odezwą, ale rozmawiają miedzy sobą. Albo
przynajmniej będą.
37
- Skąd wiesz?
- Nie wiem. Tak mi się wydaje. - Eryk nie mógł ode-
rwać oczu od Albertusa Robertsona.
- Wydaje ci się? A mnie się wydaje, że coś cię z nimi
wiąże - powiedziała Rachel. - Dostrzegasz w nich różne
rzeczy, których inni nie widzą. Przecież nikt nie słyszał, że
to Albertus jest ich przywódcą. Skąd ty możesz o tym wie-
dzieć?
Eryk wzruszył ramionami.
- Spektra nawet się nie spotykają - ciągnęła Rachel. -
Pewnie nie mają żadnego przywódcy. Są samotnikami.
- Na razie się nie spotykają - odparł. - Myślę, że to
także się zmieni.
Na te słowa Albertus Robertson gwałtownie obrócił
głowę. Patrzył na Eryka z zainteresowaniem. Jeszcze ni-
gdy żadne spektrum tak się nie zachowało - te dzieci nie
reagowały na obecność innych ludzi. Tymczasem piwne
oczy Albertusa przez chwilę badały Eryka, po czym jego
głowa powróciła do poprzedniej pozycji.
-Jest jeszcze coś - ciągnął Eryk, głęboko poruszony
tym, co się stało. - Wokół spektrów często kręcą się ryzy-
kanci.
- Poważnie?
Ryzykantami nazywano najbardziej lekkomyślne dzie-
ci, które lubiły wystawiać swoją magię na najtrudniejsze
próby. Rachel nie miała pojęcia, co może łączyć tych ka-
skaderów magii z nieruchomymi jak posągi spektrami.
- Ciekawe, nie? Sam nie rozumiem, o co tu chodzi,
ale jestem pewien, że nawet w tej chwili kręci się tutaj
jakiś ryzykant. Właściwie to go nawet czuję.
38
Rachel także zdała sobie sprawę, że w pobliżu działa
jakaś magiczna siła, chociaż stara się nie ujawnić.
- No dobra, lepiej już nie przeszkadzajmy Albertusowi.
- powiedział Eryk. - On tak lubi tę swoją ciszę i spokój.
- Skąd ty to wiesz? - spytała ze zdumieniem Rachel.
- Po prostu wiem i już. - Szturchnął siostrę. -A co z prap-
siętami? Obiecałaś ich poszukać! Znowu zapomniałaś?
- Nie. Tylko usiłowałam jakoś to odwlec - oparła Ra-
chel.
- Tak naprawdę to ty kochasz chłopców!
-Mhm.
Rachel oderwała wzrok od Albertusa i przeniosła się
razjeszcze.
Tym razem wylądowali w południowych Włoszech.
Miejscowe dzieci bawiły się właśnie w Wezuwiuszu, ale
Rachel wolała się zapuścić w kręte uliczki Neapolu. Eryk,
nareszcie na ziemi, był szczęśliwy, że może zwyczajnie po-
spacerować po mieście. Kiedy tak razem zwiedzali, natknęli
się na ekskluzywny sklep jubilerski.
- Popatrz tylko - powiedział Eryk, wskazując ciężkie
stalowe drzwi, a raczej powyginane zawiasy, które po nich
zostały. Przed zniszczonym wejściem stało troje dzieci, pil-
nując sklepu. - Pewnie kręci się tu sporo złodziei.
Rachel smutno pokiwała głową. Ogrodzenia, mury,
druty kolczaste i inne tradycyjne zabezpieczenia nie stano-
wiły żadnego problemu dla naprawdę utalentowanych
dzieci.
- Znam gorsze widoki - powiedziała. - Szczególnie
w Afryce, w Kairze, Nairobi, Lagos. Tam ciągle dzieją się
straszne rzeczy.
39
Nagły wybuch magii przyniósł ze sobą nie tylko ra-
dości, ałe i problemy. W biednych krajach rozwinęły dzia-
łalność złodziejskie gangi. Po Przebudzeniu miliony dzieci,
które nigdy nie miały co jeść, nie wahały się ani chwili dłu-
żej. Po prostu zaczęły brać to, czego potrzebowały. Na Ith-
rei, w pewnym specjalnym pomieszczeniu, Rachel umiała
tworzyć jedzenie za pomocą magii - ale tylko dzięki sztuczce
wiedźmy. W ludzkim świecie nawet najbardziej utalento-
wane dzieci tego nie potrafiły.
Złodzieje najczęściej przybywali nocą, kradli zboże
i mięso, zanim dorośli zdążyli ich chociażby zauważyć. Nie-
które dzieci za wysokie stawki wynajmowały się do pil-
nowania cennych posiadłości lub do ścigania gangów, ale
na tak nudną pracę decydowały się tylko nieliczne - i to
na ogół wtedy, gdy chodziło o ich posiadłości rodzinne.
Zresztą gdyby nawet udało się złapać sprawcę napadu, kto
mógłby go ukarać? Dorośli nie mogli się już mierzyć
z dziećmi pod względem możliwości fizycznych. W pew-
nych krajach, które desperacko walczyły o utrzymanie
kontroli nad złodziejstwem, dzieci zostały zaprzysiężone
w siłach ochronnych, a sądy przyznały im nawet specjalne
uprawnienia. Ale i to nie pomagało. Dzieci z łatwością wy-
mykały się z więzień. Jeśli nawet nie miały wystarczają-
cych talentów, mogły korzystać z pomocy przyjaciół.
Od tych myśli oderwało Eryka i Rachel nagle trzepo-
tanie skrzydełek.
-Wreszcie! To oni! - wykrzyknął Eryk. - Moi chłop-
cy!
Skoczył w jakąś bardziej ustronną aleję i patrzył, jak
prapsięta radośnie zmierzają w jego stronę. Kierowały się
40
dokładnie na Eryka, lecąc z niewiarygodną szybkością
w idealnie prostych liniach. Nawet najlepsi latacze nie byli
w stanie ich dogonić - a