Cliff McNish Obietnica czarodzieja Mojej mamie - od nas ipszystkich Szkoły bez dzieci Ledwo Rachel otworzyła oczy, jej zaklęcia informacyj- ne automatycznie omiotły cały dom w poszukiwaniu za- grożenia. Byłyjak dodatkowy komplet zmysłów, służący wy- łącznie do ochrony. Wślizgnęły się do wszystkich pokojów Sytuacja w normie, raportowały. Mama jak co dzień brała poranną kąpiel. Tata gimnastykował się w gabinecie, bezskutecznie usiłując dosięgnąć palców stóp. Zaklęcia popłynęły dalej. W ogrodzie dwie żabki zastanawiały się, czy zaryzyko- wać wypad na niebezpieczną łąkę. Pies sąsiadów odpoczy- wał właśnie w cieniu swojej budy. Miał nadzieję, że nikt poza nim nie wie, gdzie jest pewna soczysta kość. Rachel uśmiechnęła się, wyglądając przez okno sypial- ni. Na niebie widać było lecący klucz gęsi. Przez chwilę - 7 kiedy patrzyła na ptaki i słyszała znajome odgłosy domu i ogrodu - przez tę krótką chwilę wydawało się, że świat jest dokładnie taki sam, jaki był kiedyś. Wtedy horyzont przecięła grupka bardzo niepełnolet- nich. Maluchy trzymały się w zwartym szyku. Przewodził im chłopczyk, najwyżej trzyletni. Wszystkie dzieci karnie trzymały ręce wzdłuż tułowia i dumnie unosiły główki. Ich błyszczące oczy przybrały charakterystyczną niebieską barwę - barwę zaklęcia latania. Ostatnie gęsi z szeregu rozproszyły się nerwowo, kie- dy dzieci przecięły im drogę. Rachel przeczesała długie ciemne włosy, po czym ze- szła do kuchni. Przy stole siedział jej młodszy brat Eryk. Przed nim stała apetyczna miseczka chrupiących płatków kukurydzia- nych. - Gdybym mógł czarować - mamrotał, wcinając śnia- danie - nie zawracałbym sobie głowy lataniem czy innymi głupotami. Użyłbym tylko jakiegoś zaklęcia, żeby smak płatków kukurydzianych trwał wiecznie. - Bardzo szybko miałbyś go dosyć - odparła Rachel. - To niemożliwe - powiedział poważnie Eryk. Mach- nął łyżką w kierunku odlatujących maluchów. - Te szkra- by to prawdziwi długodystansowcy. Strasznie dużo trenu- ją. Są tacy poważni... W ich wieku myślałem tylko o tym, czym by tu w ciebie rzucić. - Mhm. - Rachel rozejrzała się, szukając wzrokiem prapsiąt, niesfornej parki dziwacznych stworzeń o pierza- stych tułowiach kruków i twarzach dzieci. Prapsięta słu- 8 żyły kiedyś wiedźmie w innym świecie. Eryk zwykle na- puszczał je na siostrę, gdy tylko zeszła rano na śniadanie. - A gdzie właściwie są chłopcy? - spytała ostrożnie Rachel. - Wypuściłem ich dziś wcześniej, tak dla odmiany - odparł Eryk. - Mają mi znaleźć jakiś ciekawy prezent. - Daleko ich wysłałeś? - Do Chin. - Świetnie. Rachel popatrzyła w górę, na dachy budynków mia- steczka. To był zwyczajny poranek, po całym niebie krą- żyły gromadki dzieci. Niektóre, wysoko w górze, ćwi- czyły ostre hamowanie na podstępnym kwietniowym wietrze. Inne jak zwykle zbierały się w grupki i ze śmie- chem gawędziły z przyjaciółmi. Kilka domów dalej Ra- chel zobaczyła gruchającego chłopczyka. Jego głos przy- wabił dwa gołębie z pobliskich zarośli. Obok unosiła się leniwie jakaś dziewczynka, szarpiąc ogrodowe koty za ogony. Zwierzaki sunęły za nią po ziemi, protestując głoś- nym miauczeniem. - Patrz! - krzyknął Eryk. - Łowcy błyskawic! Sześcioro nastolatków mknęło na południe, z rękami wyprężonymi do przodu jak włócznie. - To taka nowa zabawa. Wymyślili ją ryzykanci - po- wiedział Eryk. - Szukają burz, a kiedy już je znajdą, grają w zbijaka z piorunami. Większość zawodów odbywa się w Tropikach, gdzie naprawdę nieźle wali. Założę się, że właśnie tam lecą te dzieciaki. - Popatrzył tęsknie za łowca- mi, którzy zniknęli już za linią horyzontu. - Co się dzieje, jeśli kogoś trafi? 9 - Chyba coś nieprzyjemnego. Ale cała zabawa polega na tym, żeby ryzykować. Inaczej byłaby nudna, nie? Rachel wzruszyła ramionami. Te nowe magiczne gry specjalnie jej nie interesowały. Bardziej obchodziłyją dzieci na podniebnych posterunkach, wypatrujące, czy nie nad- ciągają wiedźmy. Minął już prawie rok, odkąd Yemi, malutki chłopczyk, uwolnił magię uśpioną w dzieciach z całej Ziemi. To wspa- niałe Przebudzenie wyzwoliło tak potężne magiczne siły, że przywódca czarodziejów Larpskendya mógł przenieść wszystkich ludzi - dzieci i dorosłych - na planetę Trin. Trin... Samo wspomnienie o tym świecie, w którym niebo miało fioletowy kolor, a ziemię porastały bujne ro- śliny sprawiało Rachel ból. Język liści z Trin był tak boga- ty, że nawet czarodzieje tylko próbowali odgadywać zna- czenie ich subtelnych poruszeń. I te cudowne rośliny umierały. Dla zwykłego kaprysu wiedźmy zatruły ziemie Trin. W miarę, jak ulatywała ich magiczna moc, rośliny traciły władzę nad umysłem. Każ- dego roku wielkie liście miotały się coraz bardziej bezład- nie, próbując się wzajemnie usłyszeć. Ludzie nie mogli pozostać na Trin zbyt długo. Magicz- ne moce wywołane przez Przebudzenie gasły bardzo szyb- ko. Dorośli i dzieci musieli wracać do domu. Wszyscy zada- wali sobie jedno pytanie: skoro wiedźmy z czystej złośliwości wyrządziły tak dużo szkód na Trin, który nic ich nie obcho- dził, co zrobią, kiedy ludzie powrócą na Ziemię? Dlatego przez wiele miesięcy dzieci ćwiczyły zaklęcia obronne, w dzień i w nocy patrolowały niebo i przygotowywały się na zmasowany atak wiedźm. Nic się jednak nie wydarzyło. 10 Ool - świat wiedźm - spowijał cień tajemnicy. Czaro- dzieje domyślali się, że toczy się tam wielka bitwa. Bitwa 0 władzę między Wielkimi Wiedźmami, z którymi walczy- ła kiedyś Rachel i inne dzieci, ajeszcze bardziej przerażają- cymi, krwiożerczymi Griddami. Już od dłuższego czasu z Ool nie dochodziły żadne wieści. Larpskendya był pewien, że zwyciężyły Griddy I bar- dzo go to martwiło. Czarodzieje wiedzieli o tych stworach tak mało. Wielkie Wiedźmy wyhodowały niegdyś w podziemiach 001 Griddy, którym miały służyć jako dzikie wojownicz- ki, rodzaj tajnej broni. Poprzednia przywódczyni Wielkich Wiedźm, Heebra, popełniła jednak fatalny błąd - wypu- ściła je z ukrycia. Teraz, kiedy Griddy zakosztowały już wolności, zwróciły się przeciwko tym, które je stworzyły. Rachel patrzyła wysoko w niebo, podpierając dłonią szczupłą piegowatą twarz. Zastanawiała się, czy ludzie na Ziemi są gotowi na spotkanie z Griddami. Myślała też o swoim przyjacielu. - Ciekawe, co słychać u Morpetha - powiedziała sama do siebie. - Bardzo za nim tęsknię. - Przecież nie ma go dopiero od paru dni - zdziwił się Eryk. - I co z tego? Ja już za nim tęsknię. - Właściwie to ja też. Ale wiesz, on nie był na Ithrei od wieków. A Larpskendya zgarnie go stamtąd za parę tygodni. Rachel rozmyślała właśnie z sympatią o Morpecie, kie- dy obok stawu w ogrodzie wylądowały trzy dziewczynki. Ruszyły przez trawnik, machając z nadzieją w kierunku szklanych drzwi patio. 11 - No nie, znowu ktoś z twojego fanklubu -jęknął Eryk. - Czy one się nigdy nie odczepią? Wokół domu Rachel zawsze kręciło się kilkoro dzieci. Przyciągałyje zarówno opowieści o niej, jak i sama moc ma- gii. Każde dziecko na Ziemi chciałoby być blisko Rachel. - Te trzy już tu widziałem - ciągnął Eryk. - Dwa dni temu. Okropnie padało, deszcz dosłownie lał się strumie- niami, ale co to dla nich? Fanatyczki. - Zrobił minę, która jego zdaniem powinna przestraszyć dziewczynki. -Jazda stąd! - wrzasnął. W odpowiedzi fanki Rachel uśmiechnęły się słodko. - One chyba w ogóle mnie nie słuchają. Mogłabyś im zafundować jakąś przykrą niespodziankę. Na przykład wysłać je na Antarktydę czy coś w tym stylu. Mielibyśmy co najmniej godzinę spokoju, zanim by wróciły. Dwie dziewczynki przepychały się do przodu, starając się zwrócić uwagę Rachel. Trzecia patrzyła uważnie na Eryka. Chłopiec, nieco zbity z tropu, nieśmiało przygładził workowatą pidżamę. -Widzę, że nie tylko ja mam wielbicieli - zaśmiała się Rachel. - Nie możesz się ich pozbyć? - Hm, myślę, że powinniśmy wpuścić tu tę ładną dziewczynkę - odparła Rachel. - Coś mi się wydaje, że ma ochotę z tobą pogadać. - Ani mi się waż! Fanki stały na dworze, najwyraźniej w nadziei na roz- mowę. Ale Rachel miała już dosyć zabawiania wielbicie- lek. Odwróciła się od nich i nagle zapragnęła wydostać się z domu. 12 - Chodź - powiedziała. - Wybierzmy się na spacer. - Chyba żartujesz! - odparł Eryk. - Nie mamy szans wymknąć się stąd po cichu. Niebo jest aż gęste od dzieci. - Mogę nas przenieść. - Dokąd? - Poszukajmy prapsiąt. Mam ochotę trocheje nastra- szyć. - Niezły pomysł. Tylko się ubiorę. - Sama mogłabym cię ubrać. - Nic z tego! - warknął Eryk. - Twoje zaklęcia nie będą mi grzebać w pidżamie. Wbiegając po schodach, zderzył się z mamą. - Ostrożnie - westchnęła mama, upinając włosy. Uśmiechnęła się do Rachel. -Wychodzisz, skarbie? -Mhm. -W takim razie potrzebujesz jakiegoś przebrania, żeby nie dopadli cię fani. - Zmierzyła córkę krytycznym wzro- kiem. - Co powiesz na starszy wygląd? Może byś tak do- dała sobie ze trzy lata i usunęła piegi? Piętnastoletnia blon- dyna będzie w porządku? - Blond to już przeszłość, mamo. - Rachel uśmiech- nęła się z wyższością. - Mody się zmieniają. - A jakie włosy są teraz na czasie? - Chłopcy powinni mieć długie, srebrne i zaczesane do tyłu. Dziewczynyjakiekolwiek, byle zwariowane. Mama wzruszyła ramionami. W końcu ostatnio dzie- ci regularnie używały magii, żeby się postarzyć. Już nic nie powinnojej zdziwić. - Może polecisz z nami? Zabiorę cię, dokąd tylko ze- chcesz. 13 - Nie, nie, idźcie sami i bawcie się dobrze. Ja pokręcę się tutaj. Eryk wrócił ubrany w dżinsy i długą wełnianą kurtkę. - Gotowy? - spytała Rachel. - Od urodzenia. - Stawiając kołnierz, zauważył zmie- nioną twarz siostry. - Ekstraprzebranie - pochwalił. - Wyglądasz tak głupio, że aż wiarygodnie. Lepiej schowaj też magiczny zapach. Rachel posłuchała brata, delikatnie pocałowała mamę w policzek, po czym ona i Eryk błyskawicznie przenieśli się o kilka kilometrów od domu. Nie miało to nic wspól- nego z lataniem. Rachel jako jedno z niewielu dzieci na świecie posiadała szczególny dar - umiejętność natychmia- stowego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Znaleźli się na przedmieściach. Nad nimi przeleciał chło- piec z tatą na plecach; najwyraźniej mieli jakieś ważne spra- wy do załatwienia. Rachel usłyszała ich śmiech. Wpraw- dzie magiczna moc ginęła wraz z wejściem w dorosłość, ale rodzice mogli rozkoszować się lataniem dzięki swoim dzieciom. Rachel i Eryk wlekli się ścieżką prowadzącą do starej szkoły z internatem, w której dziewczynka kiedyś się uczy- ła. Teraz bramę zamykał gruby łańcuch. Nigdzie nie wi- siało żadne wyjaśnienie - bo też nikt go nie potrzebował. - Zamknięta? Nie wiedziałem - powiedział Eryk. - Tak jak wszystkie - odparła Rachel. - Ta była ostat- nia. Zamknęli ją w zeszłym tygodniu. Wiesz, jakie są ma- luchy. Chciałyby się tylko bawić. Na początku, kiedy dzieci przestały pojawiać się w szko- łach, wydawało się, że to groźny znak. Ale po co siedzieć 14 w klasie, jeśli można latać? Najlepsi nauczyciele szybko zrozumieli, że tradycyjna szkoła nigdy nie dorówna fascy- nującym możliwościom oferowanym przez magię. Po co ślęczeć nad podręcznikiem geografii, skoro cały świat stoi przed tobą otworem? Dzieci szukały teraz wiedzy wszę- dzie, a ci nauczyciele, którzy nie bali się latać, podróżowali w ramionach swoich uczniów. - To niesamowite - opowiadał Eryk. - Mówiłem ci już, że kilku chłopaków z mojej szkoły zabrało wczoraj profa od matmy na wycieczkę? Chcieli się dowiedzieć cze- goś o wektorach i jakichś tam siłach ciągu. Podobno mia- ło im to ułatwić manewrowanie na silnym wietrze. -1 co, profesor im pomógł? - Mhm. Ćwiczyli z nim wczoraj w nocy - odparł Eryk. - Co? Zabrali go po ciemku? -Jasne. Czemu nie? W gruncie rzeczy sam tego chciał. To taki prawdziwy test dla tych wszystkich jego teorii. Po- dobno nawet mu się spodobało, ale na chwilę odjęło mu mowę. Tuż obok Rachel śmignęła grupka sprinterów. Lecieli nisko nad ziemią, smuga wiatru za nimi zburzyła Rachel fryzurę. Eryk zaśmiał się. Dobrze wiedział, że pewnie pró- bowali pociągnąć Rachel za sobą. Powietrzne wyścigi były ostatnio najpopularniejszym sportem. Szybkie, wymagające ogromnej sprawności wzbu- dzały spore emocje. Rządziły nimi bardzo proste reguły. Li- czyła się tylko rywalizacja. Rachel wygrałaby bez trudu dowolną konkurencję - dlatego lokalne drużyny stale usi- łowały ją zwerbować - ale taka pokazowa magia nigdy jej nie interesowała. 15 Poprowadziła Eryka na pobliski plac zabaw. Stało na nim kilka zardzewiałych huśtawek i zdezelowany koń na biegunach. Tylko niektóre dzieci wciąż jeszcze przycho- dziły na takie stare place. - Słabizny - powiedział Eryk, patrząc na chłopca i dziewczynkę siedzących na drewnianym koniu. - Nie mów tak! - warknęła Rachel. - Nie znoszę tego słowa. - Tak właśnie ich nazywają, Rach. Nawet jeśli ci się to nie podoba. Chłopiec miał na sobie szorty i wiatrówkę. Wyglądał na zmarzniętego. Dziewczynka nosiła długą białą spód- niczkę, którą podwinęła, żeby wdrapać się na konia. Parka bujała się w tył i w przód, najlepiej, jak umiała. - Chcesz się z nimi pobawić, prawda? - westchnął Eryk, spoglądając na Rachel. - Tylko przez chwilkę. - Zawsze tak mówisz, a potem siedzisz całe godziny. - Lubię z nimi być - odparła Rachel z uśmiechem. - Poza tym tych dwojga jeszcze nie znam. Właśnie zamie- rzam im się przedstawić. I nie nazywaj ich słabiznami. Dzieci na bujanym koniu należały do tych najmniej utalentowanych. Dar magii nie został równo rozdzielony. Po wielkim wybuchu magii okazało się, że w każdym kra- ju garstka maluchów ma bardzo mało magicznej mocy i praktycznie jej nie wyczuwa. W świecie, gdzie wiele dzie- ci latało bez najmniejszego trudu, niektóre mogły tylko marzyć o tym, by oderwać się od ziemi. Nie byłyby oczy- wiście w stanie wziąć udziału w grach zaklęć, ulubionych zabawach ich uzdolnionych rówieśników. Dlatego Rachel 16 musiała stworzyć dla najsłabszych specjalny program. Dzię- ki niemu najzdolniejsi mieli spędzać czas z tymi, którzy nie mogli sami korzystać z daru zaklęć. W chmurach pojawił się mały chłopiec, równolatek dziewczynki. Patrzyła za nim zazdrośnie, dopóki nie znik- nął za wzgórzami. - Cześć! Jak się nazywacie? - spytała Rachel, ruszając w stronę dzieci. Dziewczynka wyciągnęła ręce, prosząc, żeby Rachel ją podniosła. Jej brat usunął się nieśmiało. -Wsiadajcie - powiedziała Rachel, schylając się na tyle, by dali radę wejść jej na plecy. Potem delikatnie uniosła się w powietrze. -Wcale się nie boję -wyszeptał chłopiec drżącym głosem. - Nie wątpię! - roześmiała się Rachel. - Wyżej, wyżej! - prosiła jego siostra. - Leć szybciej! Rachel bez trudu zwiększyła prędkość, a dziewczynka natychmiast zaczęła krzyczeć: - Ratunku! Spadam! - Nie ma mowy - wyszeptała jej do ucha Rachel. - Nigdy nie dam ci spaść! Dziewczynka objęła ją za szyję, zachwycona, że dziec- ko obdarzone magiczną mocą poświęciło jej odrobinę uwagi. Przez jakiś czas Rachel posłusznie wykonywała pole- cenia rodzeństwa. Dzieci chciały się w coś zamienić, więc zabrała ich na wycieczkę do Azji. Już po chwili, w prze- braniu, dziewczynka i jej brat przedzierali się przez dżun- glę w poszukiwaniu małych tygrysiąt. Wreszcie Rachel udało się zmęczyć maluchy wieloma magicznymi sztuczkami i wrócili do domu. - Mogę jutro znów tu przyjść, jeśli macie ochotę - powiedziała. - Naprawdę? - spytała dziewczynka, ssąc kciuk. - Pewnie - obiecała Rachel. Pomachała im na pożegnanie, po czym przeniosła się z powrotem do internatu. - Co jest grane? - Eryk zawył na jej widok. - Sterczę jak baran przy tych huśtawkach i czekam na ciebie już całe wieki. Mieliśmy poszukać prapsiąt! - Zaraz poszukamy. Nie jęcz, tylko wskakuj. Eryk wdrapał się na plecy Rachel, a wjej umyśle nagle odezwały się niektóre ulubione zaklęcia, te od latania. Po- czuła, że cała drży z podniecenia, gdy budzi się ich cu- downa moc. Eryk zobaczył tysiące błękitnych ogników migoczą- cych w oczach siostry. - Przygotuj się - powiedziała, balansując na czubkach palców. - Uuu - mruknął. - No to szykuje się nam jakaś dłuższa wycieczka. Dokąd zamierzasz nas wyciągnąć? -Jeśli ci powiem, nici z niespodzianki. - Nie bądź taka. Powiedz chociaż, jak daleko. - Everest! - Pieczone kurczaki! Tylko nie znowu te Himalaje! - Brat chwycił ją za kołnierz. -Jesteś gotowy czy nie? - Tak. Chyba tak. - Eryk wziął głęboki oddech i przy- mknął oczy. - Ałe dopilnuj, żebym tym razem nie zmarzł. Ostrzegam cię, Rach. Ostatnio prawie odpadły mi... Rachel wystrzeliła w chłodne niebo. 18 Griddy D o komnaty-oka wkroczyła Gultrathaka, przywódczy- ni Gridd. Jak zawsze towarzyszyli jej strażnicy. Nad bezpieczeń- stwem Gultrathaki czuwały pająki żyjące w szramach, któ- re pokrywały całą twarz Griddy. Kiedy Gultrathaka prze- mierzała komnatę, pająki błyskawicznie spłynęły z jej ciała w poszukiwaniu zagrożenia. Niektóre obiegły szmarag- dowe okno-oko. Inne krążyły wokół stóp Griddy, pierz- chając przed każdym krokiem. Reszta czekała w koryta- rzu. Gultrathaka mierzyła cztery metry, czyli dwa razy tyle co Wielkie Wiedźmy. Miała imponującą pomarańczową głowę o kwadratowym kształcie. Cała czaszka składała się z kości, a te jej fragmenty, które chroniły mózg, były 19 niezniszczalne. Jak u każdej Griddy, nos i usta Gultratha- ki wtapiały się w idealnie płaską twarz. Wróg nie znajdo- wał na tej głowie żadnej wrażliwszej części, którą mógłby zaatakować. Z czaszki Griddy wystawało tylko pięć szczęk. Cztery z przodu, piąta z tyłu głowy. Ogromne, twarde jak kamień oczy pokrywały ponad połowę twarzy. - Na co czekacie? Za mną! - rzuciła Gultrathaka, wci- skając swoje cielsko do komnaty. Pająki-strażnicy, widząc, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wesoło roiły się na jej twarzy. Gridda otworzyła okno-oko. Spojrzała w dół z wyra- zem triumfu. U stóp Gultrathaki leżały ruiny największego miasta wiedźm, Thun. Od tysięcy wieków Wielkie Wiedźmy bu- dowały sobie wieże-oka sięgające wysoko w niebo, podczas gdy Griddy tkwiły uwięzione pod ziemią. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiły Griddy po pokonaniu Wielkich Wiedźm, było zniszczenie tych wież. Wiedząc, jak bardzo wiedźmy je ko- chały, Griddy miażdżyły je po kolei w swoich żelaznych szponach. Pozostała tylko jedna, symbol królestwa wiedźm. Stara siedziba Heebry - Wielka Wieża. U jej podnóży leżały ostatnie walczące wiedźmy. Na samym końcu, kiedy już wszystkie wieże zostały zdobyte, niedobitki wiedźm przybyły właśnie tutaj, żeby stawić ostat- ni opór. O dziwo, przez wiele dni udało im się bronić wieży Heebry przed całą potęgą i furią Gridd. Ale ich bo- haterstwo szybko zostało zapomniane. Wielkie Wiedźmy otulił wiecznie padający szary śnieg Ool. Śnieg przykrył czarne splątane szaty, czerwone twarze umierających wiedźm i ich ukochane dusze-żmije. Teraz Gultrathaka 20 zobaczyła na dole już tylko jedną wiedźmę, kołyszącą się nad stertą ciał sióstr. Wreszcie i ona opadła bez sił. Raz jeszcze spojrzała w górę z bezbrzeżną pogardą, po czym jej oczy wypełnił szary śnieg, na zawsze skrywając tatuaże Wielkiej Wiedźmy. Gultrathaka zamierzała zniszczyć ostatnią z wież. Naj- pierw jednak chciała przespacerować się po dawnych po- siadłościach Heebry, ścisnąć w szponach wszystkie te przedmioty, które tak długo należały do przywódczyni Wielkich Wiedźm. Miała i inny powód. - Podejdź bliżej. Boisz się? - spytała. Jarius, młoda wojowniczka z oddziału Gultrathaki, drżała, stojąc jak najdalej od okna. Jeszcze nigdy nie znala- zła się tak wysoko, całe życie spędziła w tunelach. -Jak ty to wytrzymujesz? - spytała. - Musimy wznieść się o wiele wyżej, żeby opuścić ten świat - odparła Gultrathaka. - Trening cię tego nauczy, tak jak nauczył mnie. Jarius zbliżyła się z wahaniem. Ogromne kostne na- roślą piętrzyły się najej piersi i ramionach. Masywne ciało Griddy pokrywało grube brązowe futro nie do zdarcia. Pod nim pęczniały kolejne warstwy mięśni, w których bez- ustannie pulsowała krew. W każdej chwili, nawet podczas snu, Gridda była gotowa do ataku. Oczywiście dopóki tkwiła biernie w podziemnym tunelu, cała ta energia szła na marne. Ale Wielkie Wiedźmy miały swój plan. Z roz- mysłem trzymały Griddy w zamknięciu. Gdyby doszło do inwazji na Ool, wiedźmy same skryłyby się w podziemiach, gdzie Griddy zapewniłyby im bezpieczeństwo. To była ich jedyna rola. Od początku Griddy rodziły się, rozmnażały 21 i umierały w tunelach, czekając tylko, aż kiedyś zostaną wezwane do obrony. Jarius zmusiła się, żeby podejść bliżej do okna. Na zewnątrz było ciemno, niemal zupełnie czarno, ale Grid- dzie przeszkadzała nawet odrobina światła. Jarius opuściła zasłony na oczy, po czym popatrzyła w niebo. Nie śmiała spojrzeć w dół - nawet jej własne pająki nie zniosłyby tego widoku. - To miejsce jest takie obce - wydyszała, ściskając Gultrathakę. - Boję się. Strasznie się boję. -Wiem. Podejdź bliżej. - Nie rób mi tego. - Muszę - odparła Gultrathaka. - Nie możemy zo- stać w tunelach, jeśli mamy zmierzyć się z Larpskendyą. Jarius podniosła się powoli, wyglądając przez okno- -oko. Przez kilka minut patrzyła przed siebie. Jakoś to znio- sła, ale tylko dlatego, że nie miała wyboru. Gultrathaka nie pozwoliłaby jej odejść. - A teraz wystaw głowę na zewnątrz - rozkazała Gul- trathaka. - Nie! - Jarius próbowała się odsunąć. Gultrathaka siłą skierowała jej głowę w dół. Kiedy Jarius usiłowała opuścić zasłony na oczy, zatrzymały je żelazne szpony przy- wódczyni Gridd. Z twarzy przerażonej Jarius wybiegły kolejne pająki-żołnierze, po czym obiegły szpony Gultra- thaki, starając się rozluźnić uścisk. Na ich spotkanie ru- szyli żołnierze Gultrathaki. Siły były równe, wywiązała się walka. Gultrathaka długo trzymała Jarius przy oknie. Kiedy wreszcie ją puściła, uwolniona Gridda rzuciła się do tyłu, 22 wciskając ciało w najciemniejszy kąt komnaty. Tak bardzo chciała poczuć się bezpiecznie. Pająki-żołnierze przerwały walkę. Przez chwilę dwa zastępy stały naprzeciw siebie, mierząc się uważnie wzrokiem. Potem powróciły do szczęk właścicielek. - To było konieczne - powiedziała Gultrathaka. -Dlaczego?! - Musiałam ci pokazać, co można osiągnąć. Popatrz w dół. Teraz już to potrafisz. Odrobinę spokojniejsza, Jarius wróciła do okna. Zerk- nęła na odległą ziemię. Wyjrzała tylko na chwilę, ale przy- najmniej tyle jej się udało! - Czy takiego traktowania mamy się spodziewać? - spytała ostro. - Czekają nas gorsze rzeczy niż to - odparła Gultra- thaka. - Myślisz, że wiedząc, jak jesteśmy groźne, czaro- dzieje pozwolą nam mieszkać spokojnie w tunelach Ool? Nic z tego. Zdają sobie sprawę, że teraz wyszłyśmy na wolność. Zrobią wszystko, żeby nas zniszczyć, dopóki jesz- cze tkwimy na Ool, skupione wjednym miejscu. Właśnie dlatego musimyjak najszybciej opuścić ten świat. - Dokąd możemy pójść? - Gdziekolwiek, Jarius. Właściwie wszędzie. Widzia- łam stworzenia z innych, słonecznych światów. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie są słabe w porównaniu z nami. Jarius została przy oknie. Wiedziała, że powinna teraz jakoś zaimponować Gultrathace. Już raz się skompromi- towała -jako ostatnia z całego oddziału opuściła tunele. Co gorsza, dopiero po wielu próbach udało jej się wyjść na powierzchnię za dnia. Przerażał ją śnieg. Żadna Gridda 23 poza Jarius nie krzyczała, kiedy po raz pierwszy poczuła go na swoim ciele. Przyprowadziła mnie tutaj na próbę, pomyślała Jarius. Jeżeli tym razem zawiodę, oddział mnie porzuci. Zachęcona przez swoich żołnierzy, Jarius odważnie wystawiła głowę na zewnątrz. Spojrzała w dół. - No proszę - powiedziała Gultrathaka. - A jednak można. - Oczywiście. Nie mam już z tym żadnych problemów. - Na pewno? - Na pewno - odparła Jarius mocnym głosem. I żeby udowodnić, jak bardzo jest opanowana, wychyliła się głę- biej z okna. Wszystkie jej pająki przyjęły demonstracyjnie rozluźnione pozy, udając, że niczym się nie przejmują. Gultrathaka nie dała się zwieść pająkom. Sama dobrze rozumiała Jarius. Minął dopiero rok, odkąd Wielka Wiedź- ma wyciągnęła Gultrathakę z tunelu. Jak żałośnie przy- wódczyni Gridd skomlała wtedy o litość! Upokorzyła się, płakała jak małe dziecko, byle tylko nie zmierzyć się z kosz- marem światła. W końcu jednak jakoś się przyzwyczaiła. Już następ- nego dnia pomagała innym dowódczyniom oddziałów znosić śnieg. A po tygodniu nauczyła się latać - może nie tak elegancko jak Wielkie Wiedźmy, ale jednak. W końcu nadszedł taki moment, że wychodziła na powierzchnię nawet bez groźby kary. Gultrathaka zaczęła w końcu do- browolnie otwierać oczy - i sprawiało jej to przyjemność. Pewnego wyjątkowego ranka ramię w ramię z nią polecia- ła Heebra we własnej osobie. Razem wybrały się na wy- cieczkę wokół miasta -jak siostry z jednego oddziału. 24 Oczywiście Jarius nie miała o tym wszystkim pojęcia. Z wysiłkiem trzymała twarz za oknem, wzdragając się pod dotykiem płatków śniegu. Gultrathaka nie zamierzała się nad nią litować. Wszyst- kie Griddy z oddziału Jarius zostały poddane próbie. Gdyby Jarius nie poradziła sobie z wieżą-okiem, znaczyłoby to, że do nich nie pasuje. A Gultrathaka nie mogła sobie po- zwolić na współczucie dla Gridd, które baty się opuścić rodzinny tunel. Nawet jeśli należały do jej sióstr. Jarius starała się zapanować nad drżeniem. Żołnierze przekonali ją, żeby odrobinę bardziej odsłoniła oczy. - Jak to było naprawdę? Jak się czułaś jako pierwsza Gridda, która opuściła Ool, żeby walczyć z czarodziejami? - spytała Jarius, nadal spoglądając na ziemię. - Byłam okropnie wyczerpana. I przerażona - zaśmiała się Gultrathaka. Przypomniała sobie tamte chwile. Wraz z innymi skrzętnie wyselekcjonowanymi Griddami czekała na skra- ju chmur, aż Heebra rozkaże im wyruszyć w nieskończo- ną pustkę kosmosu. To miała być ostatnia ofensywa prze- ciwko czarodziejom. Po raz pierwszy wiedźmy wypuściły Griddy z podziemi, żeby siały panikę i spustoszenie. - To nie miejsce dla nas - powiedziała Jarius, patrząc z obrzydzeniem na niebo. - Zostałyśmy stworzone do ka- miennych podłóg i sufitów, a nie do czegoś takiego. - Tylko tak ci się wydaje - odparła Gultrathaka. - Tak kazały ci myśleć Wielkie Wiedźmy. Ale one nie miały poję- cia, do czego jesteś zdolna. - Nigdy nie będę latać. Przynajmniej dobrowolnie. - To oczywiste - potwierdziła Gultrathaka. 25 Kilka pająków-lekarzy kręciło się wokół zasłon na oczy Jarius. Pająki badały, czy Gultrathaka niczego sobie nie uszkodziła. Ponieważ nic nie znalazły, tylko wypolerowa- ły twardą powierzchnię oczu. - Słyszałam, że nie odnaleziono jeszcze Calen, nowej przywódczyni wiedźm. - Zostawją mnie - odparła Gultrathaka. -Jest nikim w porównaniu ze swoją nieżyjącą matką Heebrą. -Ale przecież dopóki Calen żyje, te uwięzione wiedź- my mogą być dla nas groźne. Ciągle nie rozumiem, dla- czego po prostu ich nie zabijesz. - To byłoby zbyt proste. - Zbyt proste? - Nie wiesz, co wiedźmy nam odebrały. Jarius popatrzyła na nią pytająco. - Powiedz mi - zaczęła Gultrathaka - co jest twoim zdaniem najbardziej obrzydliwe wwiedźmach? - Ich dusze-żmije - odpowiedziała Jarius bez namy- słu. - Tak sądzisz? Dowiedz się zatem, że my, Griddy też kiedyś miałyśmy dusze-żmije. Rozumiałyśmy, ile znaczy ich przyjaźń. Naszymi przodkami były same Wielkie Wiedźmy. Jarius wpatrywała się w nią z niedowierzaniem. - Wiele się dowiedziałam, odkąd opuściłam tunel - tłumaczyła Gultrathaka. - Griddy to taki eksperyment wiedźm. Potrzebowały stworzeń lepiej przystosowanych do życia w tunelach. Wybrały więc spomiędzy siebie kil- ka wiedźm i uwięziły je w ciemnościach. Dusze-żmije dołączyły do nich pod ziemią. Ale po setkach pokoleń 26 tak bardzo się zmieniłyśmy, że żmije nie mogły już znieść smaku naszej skóry. Opuściły nas. - Gultrathaka unio- sła muskularne ramię. - Te wszystkie mięśnie i nasza żą- dza walki też są pomysłem Wielkich Wiedźm. Kiedyś by- łyśmy inne. Jarius potrząsnęła głową. Nie mogła w to wszystko uwierzyć. Starsze Griddy z oddziału nigdy nie opowiadały jej ważnych rzeczy, może dlatego, że miała tak żałośnie niską pozycję. - Na przykład o wiele wolniej dojrzewałyśmy - ciąg- nęła Gultrathaka. - Wiedźmy wołały, żebyśmy rozmnaża- ły się błyskawicznie i tak jak one odżywiały własne jaja. W ten sposób mogły w każdej chwili mieć do dyspozycji armię Gridd. Oczywiście musiały uważać, żeby nie zrobi- ło się nas za dużo - zagrażałybyśmy wtedy ich władzy. Wyobraź sobie tylko, że Griddom zachciałoby się nagle dzielić z wiedźmami jedzenie i bezcenne niebo! Wielkie Wiedźmy szybko rozwiązały ten problem. Regulowały na- szą liczebność. - Regulowały? Jak? - Część szła na odstrzał. Nigdy się nie zastanawiały- śmy, co się dzieje z siostrami z oddziału, dlaczego nie wra- cają z wojen. Po co miałybyśmy to robić? Przecież podob- I no ginęły bohatersko w wielkich bitwach. A prawda była taka, że wiedźmy wcale nie chciały naszego udziału w tych wojnach. Po prostu co jakiś czas zabijały określoną liczbę Gridd. Dzięki temu kontrolowały, ile nas jest. Jarius odeszła od okna. Taka śmierć wydawała jej się okropnie poniżająca - tak bardzo, że nie mogła wymówić ani słowa. 27 - Rozumiesz już, dlaczego uwięziłam niektóre wiedź- my w najgorszych tunelach - powiedziała Gultrathaka. - Niech tam gniją. Nigdy ich nie uwolnię. Jarius opuściła głowę, przygnębiona tym, czego się dowiedziała. - Wielkie Wiedźmy zawsze nami gardziły - mówiła dalej Gultrathaka. -Ale teraz ich czas się skończył. Już nic nam nie zrobią. A Griddy rozmnożą się tak bardzo, że wiedźmy nawet nie byłyby w stanie sobie tego wyobrazić. - Jak my się pomieścimy w tych tunelach? - spytała Jarius. -Już dzisiaj są przepełnione. - To nieważne. Kiedyś przestaniesz wreszcie myśleć w kategoriach tuneli. Musisz się tego nauczyć, bo już nie- bawem opuścimy ten świat. -Jak daleko dotrzemy, skoro czarodzieje stoją nam na drodze? - Niezbyt daleko, jak sądzę. Musimy najpierw znaleźć Orin Fen, świat czarodziejów, i zabić ich tam na miejscu. Dopóki tego nie zrobimy, Larpskendya i jego towarzysze będą zawsze bezpieczni. A my nie. -Wiedźmom nigdy nie udało się znaleźć Orin Fen. - Może źle szukały - odparła Gultrathaka. - Może trzeba było użyć do tego celu dziecka. - Dziecka? - Heebra nie zginęła z ręki czarodzieja. Zabiło ją ludz- kie dziecko. Wiedźmy, którym udało się powrócić, opo- wiadały, że nigdy jeszcze nie widziały takiego talentu, jak ten chłopiec Yemi. Myślę, że dzięki niemu dotrzemy do Orin Fen. Albo wykorzystamy jakieś inne jego dary. - Gultrathaka przyłączyła się do Jarius przy oknie. - Już 28 bardzo długo patrzysz prosto w dół i nawet nie musiałaś się odwracać. Wiedziałaś o tym? - Nie - przyznała Jarius. - Naprawdę? - Zdała sobie sprawę, że wielu jej strażników zupełnie zapomniało o wcześniejszych obawach. Pająki zerkały teraz ze zwykłą ciekawością na śnieg uderzający w kamienie i szkło. Jarius na zmianę wyglądała przez okno i odskakiwała od niego. Mogła spoglądać na ziemię niemal bez drgnienia. Ciągle jeszcze trochę się bała, ale panowała już nad lękiem. Jarius jest gotowa, pomyślała Gultrathaka. Przynaj- mniej na tyle, na ile może w ogóle być. - Nasze najmłodsze siostry będą lepiej przystosowane od nas - stwierdziła. - Prawie nie znają tuneli. Bez trudu przyzwyczają się do nowego życia. - Wciągnęła nosem po- wietrze, wyczuwając woń małych Gridd. Na jej żądanie doprowadzono jeden oddział na powierzchnię. - Chciałam, żebyś przy tym była - powiedziała do Jarius. - Po raz pierwszy Griddy są wynoszone na zewnątrz prosto z komnat, w których się rodziły. Zaraz zobaczą świat. Popatrzmy, jak się zachowają. U wylotu tunelu prowadzącego do stóp wieży poja- wiła się grupa dopiero co wyklutych Gridd. Pierwsza z nich jęknęła, kiedy światło poraziło jej oczy. Nie poszłaby da- lej, gdyby nie presja sióstr, które napierały na nią z tunelu. Wreszcie cały oddział, dwadzieścia cztery młode Griddy, stłoczyły się na powierzchni, zbite w ciasną grupkę, walcząc ze śniegiem, jak gdyby miękkie płatki były ich wrogami. Nagle w twarze powiał im ostry wiatr. Wywarł na Griddach tak silne wrażenie, że wszystkie pająki spanikowały. Gwał- townie tworzyły wątłe osłonki wokół szczęk właścicielek, 29 własnymi ciałami usiłowały je chronić przed atakiem wia- tru. Jarius wydawało się, że młode Griddy nigdy się nie wyprostują. Ale dorosła Gridda popchnęła je do przodu. Maluchy ruszyły niezgrabnie, starając się wyminąć star- szą Griddę. W końcu dotarły do wieży Heebry. Za nimi spieszyły pająki, które się bały, że zostaną w tyle. Małe Griddy poruszały się długimi skokami, niemal nie roz- prostowując pleców, jakby ciągle tkwiły w tunelach. Nie przyszło im do głowy sprawdzić, jak wysoka jest wieża Heebry. Pod ziemią nigdy nie miały powodu, żeby popa- trzeć w górę. Wreszcie ostatnia Gridda została wepchnięta do środ- ka. Drżenie młodych ciał przenosiło się na kamienne scho- dy w miarę, jak biegły na górę. - Co z nimi zrobisz? - zapytała Jarius. - Poddam je próbie. -Jak? -Jarius przeszyła ją spojrzeniem. - Chcę sprawdzić, jak szybko można przystosować noworodki do życia na powierzchni. Zamierzam popchnąć je do okna i wyrzucić na zewnątrz. - Co? Przecież one nie umieją latać! Nawet nie wie- dzą, jak to się robi! Dzieci były już blisko. Jarius słyszała nawet wystra- szone szepty. Pierwsze pająki-strażnicy, malutkie jak ich właścicielki, pojawiły się już w drzwiach. Odwróciły się nagle, ostrzegając Griddy przed dziwnym zielonym świa- tłem okna. - Nie powinnaś tak wcześnie ich tu przyprowadzać! - protestowała Jarius. 30 Gultrathaka roztrzaskała szybę. Pokój zasypały odłamki szkła i lodu, wirujące na wietrze. - Zgadzam się - odparła. - Właśnie dlatego najpierw przygotowałam ciebie. Pokażesz im, jak to się robi. Chcę, żebyś skoczyła pierwsza. Kraje bez granic D aruj sobie ten bieg dla turystów. Może byśmy tak po- latali? - narzekał Eryk. - A może byś się tak zrelaksował? Podziwiaj widoki - odparła Rachel. -Już podziwiałem. - Szybkość -jęknęła Rachel. - Tylko to ci się podoba? - A co innego ma mi się podobać? Rachel leciała nad szczytami Himalajów z Erykiem na plecach. Pod nimi roztaczała się wspaniała panorama naj- wyższych gór świata. Wokół piętrzyły się masywy K2, Nan- ga Parbat, majestatyczne przepaście pasma Annapurna. Mroźny wiatr orzeźwiał płuca Rachel i burzył jej włosy. Nagle zobaczyła grupkę dzieci nurkujących w głębo- kim śniegu nieco powyżej Makalu, piątego co do wysoko- 32 ści szczytu Ziemi. Kiedy ich ciała uderzyły w północną grań, od skały oderwał się potężny biały płat. Dzieci zjeżdża- ły razem z lawiną, ścigając się na zboczach. - Masz ochotę się zabawić? - zaproponowała Rachel. -No jasne! Rachel błyskawicznie wzięła kurs na najbliższą skałę. Kontrolę nad lotem przejęły zaklęcia sterujące. Eryk starał się zachować zimną krew. - Dobra, powiedz mi, kiedy skręcić - rzuciła Rachel. - Tylko się nie pomyl. Eryk usiłował wyliczyć, ile zostało im do grani, ale mknęli za szybko. -Już nie mogę...zwolnij... Teraz! - wrzasnął, zaci- skając oczy tak mocno, jak tylko potrafił. Rachel cierpliwie czekała na właściwy moment. W ostat- niej sekundzie włączyły się zaklęcia manewrowe. Drasnę- ła butami zbocze. Eryka zasypał grad lodowych odpry- sków. - Bardzo śmieszne - wymamrotał. - Za szybko jak dla ciebie? - Wcale się nie bałem - powiedział sztywno, strzepu- jąc śnieg i lód z kaptura. - Poleć takjeszcze raz, a natych- miast się przekonasz, ile mnie to rusza. - Może później. Sprawdźmy, co się dzieje na innych szczytach. Rachel zawróciła na wschód, przecinając powietrze nad Everestem. Niewielu dorosłym udało się wejść na chociaż kilka z tych gór. Dzieci zdobyły je wszystkie. Na oczach Rachel setki młodych lataczy zataczało kręgi po mroźnym niebie. Jedni nieśli na plecach rodziców, inni pomagali 3 - Obietnica czarodzieja 33 przyjaciołom, którzy nie umieli latać na takich wysoko- ściach. Tego dnia widzialność była niemal idealna, co wy- korzystywało wielu najlepszych lataczy na świecie. Jedna z nich, nastolatka, która bez trudu wystrzelała w górę i bły- skawicznie nurkowała, uczyła swoich sztuczek całą rzeszę zachwyconych nowicjuszy. Eryk wypatrywał znajomych twarzy, ale żadnej nie spostrzegł. - A co z prapsiętami? - spytał. - Mieliśmy ich poszu- kać. - Najpierw trochę się poopalamy. - Gdzie? Na Karaibach? - Eryk wzruszył ramionami. - Może. Rachel skierowała się na zachód i oddała dowodzenie zaklęciom przenoszącym. - Zatoka Floryda - ogłosiła, kiedy dotarli na miejsce. Od brzegu dzieliło ich prawie siedem kilometrów. Wokół kręciło się kilkoro dorosłych, płynących na jach- tach, ale ta garstka ginęła w tłumie dzieci. W tych szeroko- ściach geograficznych wody były aż gęste od dzieci niepo- trzebujących łódek. Dzięki magii potrafiły pływać równie dobrze, jak zwierzęta wodne. Rachel dostrzegła grupę chłopców, którzy bez trudu ścigali się z delfinami skaczą- cymi na powierzchni wody. Dwie dziewczynki wyginały plecy, naśladując polujące barakudy. - Co on właściwie robi?! - zawołał Eryk. Pośród fal przemykał się samotnie jakiś szczupły chło- piec. Poruszał się za pomocą delikatnych podwodnych kopnięć, podążając wzdłuż zerwanej liny rybackiej. Na końcu liny wił się marlin. Kiedy chłopiec do niego dotarł, 34 przytrzymał uwięzioną rybę i wyciągnął haczyk z jej pasz- czy. Eryk zasalutował małemu, który odpowiedział takim samym gestem, po czym wyruszył na otwarte morze. Rachel leciała za nim przez chwilę. Tak daleko od brze- gu zapuszczało się niewiele dzieci - głównie te, które po- siadały szczególny dar zaklęć podwodnych. Mogły pene- trować nawet jamy i rowy na samym dnie oceanów. - Nurkowie! - krzyknęła Rachel, obracając głowę. - Patrz, są dokładnie pod nami! Ponad kilometr niżej nurkowie igrali z wielorybami, licząc na spotkanie z gigantyczną kałamarnicą. Dzięki za- klęciom informacyjnym Rachel rozpoznała wśród nich znajomy magiczny zapach. Należał do pewnego chłopca z Francji, któremu zepsuła kiedyś tęczę w gorący letni dzień. Uśmiechnęła się i włączyła zaklęcia przenoszące. Błyskawicznie znalazła się nad parującymi, wiecznie zielonymi polami Florydy. Przeleciała nad dzieckiem czule klepiącym rogowaty grzbiet aligatora i nad parą braci ści- gających się z szopami. Dzieci dawały zwierzętom fory. Zwyczajne widoki. Zleciały się tu maluchy z całego świata. Granice państw nigdy nie znaczyły dla nich wiele, teraz zaś w ogóle prze- stały istnieć. - I co ty na to, Rach? Spróbowałabyś tego? Eryk śmiał się, patrząc na małą dziewczynkę, która klęczała w grubej warstwie pyłu w towarzystwie błyszczą- cego czarnego grzechotnika. Wprawdzie wąż był najwy- raźniej zajęty własnymi sprawami, ale dziewczynka chcia- ła się pobawić. Oparła całe ciało na łokciach i szturchnęła nosem płaską głowę gada. Najwyraźniej go prowokowała. 35 - To banalne - odparła Rachel. -Nie żartuj! - Tylko jeden wąż i w dodatku niezbyt jadowity... - rozejrzała się, próbując wybrać jakiś nowy kierunek. - Poleć prosto - rzekł Eryk i poprowadził ją wokół Florydy. Rachel prędko zrozumiała, o co mu chodziło. W oparach rzeki Okeechobee stał chudy chłopiec w szortach i brudnej koszuli z długimi rękawami. - Spektrum - wyszeptał podniecony Eryk. Rachel ruszyła przez zamuloną wodę w kierunku dziecka. Chłopiec nawet ich nie zauważył. Stał nierucho- mo, nawet powieki mu nie drżały. - Bardzo rzadko można spotkać spektra - powiedzia- ła Rachel. - Jeszcze nigdy nie widziałam żadnego z tak bliska. - To ich przywódca - zauważył Eryk. - Sam Albertus Robertson. - Naprawdę? Jesteś pewien? - Znam wszystkie spektra. - Jak ty ich rozróżniasz? Dla mnie wyglądają iden- tycznie. - Wcale nie. - Eryk potrząsnął głową. Albertus Robertson okazał się dziesięcioletnim chłop- cem o piwnych oczach i delikatnej twarzy. Długich, skoł- tunionych włosów nie.czesał chyba od tygodni. Jak każde spektrum był trochę za niski jak na swój wiek, a jego oczy miały charakterystyczny nieobecny wyraz. Albertus przy- pominałby pod każdym względem normalne dziecko, gdy- by niejeden szczegół - niezwykłe uszy. Nienaturalnie duże, 36 szerokie i cienkie sprawiały niemal komiczne wrażenie. Mógł nimi poruszać we wszystkich kierunkach dzięki spe- cjalnym stawom. Rachel obserwowała Albertusa Robertsona od dłuż- szej chwili, kiedy spostrzegła drobny ruch, tak nieznacz- ny, że wykryły go jej zaklęcia, nie oczy. Głowa chłopca przekręciła się o jeden stopień, a on sam zaczął badać wy- brany fragment nieba. - Zdaje się, że ostatnio nie dbał przesadnie o higienę - mruknęła Rachel. - Pewnie miał ważniejsze rzeczy do roboty. - Na przykład? - spytała z nadzieją, że Albertus jej nie słyszy. - Czego on tak wypatruje? - Nie wiem, Rach. Albertus też nie wie. Właśnie to tak mnie fascynuje w spektrach. Całymi dniami gapią się w niebo, chociaż nie mają najmniejszego pojęcia, po co to robią. Rachel jeszcze przez chwilę patrzyła na Albertusa Ro- bertsona. Ani drgnął. Nawet w odmienionym świecie, peł- nym niezwykłych dzieci, spektra bardzo się wyróżniały. Tylko one przeobraziły się fizycznie. Przed Przebudzeniem wyglądały i zachowywały się jak wszystkie inne dzieci. Po nim w ciągu kilku dni stopniowo zmieniły się zarówno ich uszy, jak i zachowanie. - Nie latają i nie znają najprostszych zaklęć - powie- dział Eryk. - Słyszałam, że nawet nie mówią. - To chyba nieprawda. Każdy przecież mówi. Do nas pewnie się nie odezwą, ale rozmawiają miedzy sobą. Albo przynajmniej będą. 37 - Skąd wiesz? - Nie wiem. Tak mi się wydaje. - Eryk nie mógł ode- rwać oczu od Albertusa Robertsona. - Wydaje ci się? A mnie się wydaje, że coś cię z nimi wiąże - powiedziała Rachel. - Dostrzegasz w nich różne rzeczy, których inni nie widzą. Przecież nikt nie słyszał, że to Albertus jest ich przywódcą. Skąd ty możesz o tym wie- dzieć? Eryk wzruszył ramionami. - Spektra nawet się nie spotykają - ciągnęła Rachel. - Pewnie nie mają żadnego przywódcy. Są samotnikami. - Na razie się nie spotykają - odparł. - Myślę, że to także się zmieni. Na te słowa Albertus Robertson gwałtownie obrócił głowę. Patrzył na Eryka z zainteresowaniem. Jeszcze ni- gdy żadne spektrum tak się nie zachowało - te dzieci nie reagowały na obecność innych ludzi. Tymczasem piwne oczy Albertusa przez chwilę badały Eryka, po czym jego głowa powróciła do poprzedniej pozycji. -Jest jeszcze coś - ciągnął Eryk, głęboko poruszony tym, co się stało. - Wokół spektrów często kręcą się ryzy- kanci. - Poważnie? Ryzykantami nazywano najbardziej lekkomyślne dzie- ci, które lubiły wystawiać swoją magię na najtrudniejsze próby. Rachel nie miała pojęcia, co może łączyć tych ka- skaderów magii z nieruchomymi jak posągi spektrami. - Ciekawe, nie? Sam nie rozumiem, o co tu chodzi, ale jestem pewien, że nawet w tej chwili kręci się tutaj jakiś ryzykant. Właściwie to go nawet czuję. 38 Rachel także zdała sobie sprawę, że w pobliżu działa jakaś magiczna siła, chociaż stara się nie ujawnić. - No dobra, lepiej już nie przeszkadzajmy Albertusowi. - powiedział Eryk. - On tak lubi tę swoją ciszę i spokój. - Skąd ty to wiesz? - spytała ze zdumieniem Rachel. - Po prostu wiem i już. - Szturchnął siostrę. -A co z prap- siętami? Obiecałaś ich poszukać! Znowu zapomniałaś? - Nie. Tylko usiłowałam jakoś to odwlec - oparła Ra- chel. - Tak naprawdę to ty kochasz chłopców! -Mhm. Rachel oderwała wzrok od Albertusa i przeniosła się razjeszcze. Tym razem wylądowali w południowych Włoszech. Miejscowe dzieci bawiły się właśnie w Wezuwiuszu, ale Rachel wolała się zapuścić w kręte uliczki Neapolu. Eryk, nareszcie na ziemi, był szczęśliwy, że może zwyczajnie po- spacerować po mieście. Kiedy tak razem zwiedzali, natknęli się na ekskluzywny sklep jubilerski. - Popatrz tylko - powiedział Eryk, wskazując ciężkie stalowe drzwi, a raczej powyginane zawiasy, które po nich zostały. Przed zniszczonym wejściem stało troje dzieci, pil- nując sklepu. - Pewnie kręci się tu sporo złodziei. Rachel smutno pokiwała głową. Ogrodzenia, mury, druty kolczaste i inne tradycyjne zabezpieczenia nie stano- wiły żadnego problemu dla naprawdę utalentowanych dzieci. - Znam gorsze widoki - powiedziała. - Szczególnie w Afryce, w Kairze, Nairobi, Lagos. Tam ciągle dzieją się straszne rzeczy. 39 Nagły wybuch magii przyniósł ze sobą nie tylko ra- dości, ałe i problemy. W biednych krajach rozwinęły dzia- łalność złodziejskie gangi. Po Przebudzeniu miliony dzieci, które nigdy nie miały co jeść, nie wahały się ani chwili dłu- żej. Po prostu zaczęły brać to, czego potrzebowały. Na Ith- rei, w pewnym specjalnym pomieszczeniu, Rachel umiała tworzyć jedzenie za pomocą magii - ale tylko dzięki sztuczce wiedźmy. W ludzkim świecie nawet najbardziej utalento- wane dzieci tego nie potrafiły. Złodzieje najczęściej przybywali nocą, kradli zboże i mięso, zanim dorośli zdążyli ich chociażby zauważyć. Nie- które dzieci za wysokie stawki wynajmowały się do pil- nowania cennych posiadłości lub do ścigania gangów, ale na tak nudną pracę decydowały się tylko nieliczne - i to na ogół wtedy, gdy chodziło o ich posiadłości rodzinne. Zresztą gdyby nawet udało się złapać sprawcę napadu, kto mógłby go ukarać? Dorośli nie mogli się już mierzyć z dziećmi pod względem możliwości fizycznych. W pew- nych krajach, które desperacko walczyły o utrzymanie kontroli nad złodziejstwem, dzieci zostały zaprzysiężone w siłach ochronnych, a sądy przyznały im nawet specjalne uprawnienia. Ale i to nie pomagało. Dzieci z łatwością wy- mykały się z więzień. Jeśli nawet nie miały wystarczają- cych talentów, mogły korzystać z pomocy przyjaciół. Od tych myśli oderwało Eryka i Rachel nagle trzepo- tanie skrzydełek. -Wreszcie! To oni! - wykrzyknął Eryk. - Moi chłop- cy! Skoczył w jakąś bardziej ustronną aleję i patrzył, jak prapsięta radośnie zmierzają w jego stronę. Kierowały się 40 dokładnie na Eryka, lecąc z niewiarygodną szybkością w idealnie prostych liniach. Nawet najlepsi latacze nie byli w stanie ich dogonić - a wielu już próbowało. Prapsięta - niezwykle do Eryka przywiązane - ostat- nio coraz częściej wybierały się na dalekie wycieczki. Szu- kały dla niego prezentów, przy czym oczywiście każde z nich starało się znaleźć coś piękniejszego niż drugie. Eryk pstryk- nął palcami. Prapsięta wylądowały mu na głowie idealnie w tym samym momencie. Miały zaróżowione policzki, a pot spływający z ich twarzy kapał Erykowi na czoło. Ale to mu nie przeszkadzało. - I jak, chłopcy, co tam macie? Jedno prapsię przyniosło w swojej bezzębnej buzi zła- many grzebień. Nie czekając na komentarz Eryka, dziec- ko-ptak spróbowało uczesać jasne kręcone włosy chłopca. - Będziesz przystojny - obiecało, grzebiąc Erykowi za uchem. - Skąd ono wytrzasnęło ten grzebień? - spytała Ra- chel. -Jest strasznie brudny. -1 co z tego? Mogę umyć włosy. Za bardzo się wszyst- kim przejmujesz, Rach - odparł Eryk, wzruszając ramio- nami. Obrócił się do drugiego prapsięcia. - A co ty masz dla mnie? Prapsię wyciągnęło w jego stronę grudkę gumy do żucia. - Skąd to masz? Wyciągnąłeś komuś z ust? - spytał Eryk. - Nie, nie. Wcale nie! - skomlało prapsię. - Nie dał- bym ci używanego towaru. Jest świeża. Moja. - No to w porządku. 41 Eryk otworzył usta, a prapsię wrzuciło mu w nie prze- żutą gumę. - No dalej - powiedziało wyczekująco. - Zacznij żuć! - Jest zupełnie bez smaku - odparł Eryk. - Pewnie jużjąjakiś czas marniałeś, co? - Powinieneś raczej zapytać, gdzie ją znalazło - za- uważyła Rachel. - Na płocie - odparło prapsię radośnie. - Było na niej trochę kurzu... i mucha... i troszkę śmierdziała, ale wszyst- ko zlizałem. Eryk wypluł gumę. - Pieczone kurczaki! Czy wy chcecie mnie wykoń- czyć? - Nie podoba ci się mój prezent? - zaskrzeczało pra- psię, krzywiąc się żałośnie. Z trudem powstrzymywało łzy. - Przepraszam. Ty byś wolał z tą muchą i z kurzem, tak? Nie wiedziałem... - Prapsię odwróciło się do swojego to- warzysza. - To wszystko twoja wina! Ty mi kazałeś zlizać kurz, głupi wróblu! Drugie prapsię uśmiechnęło się złośliwie. - No już, ruszajcie - odpędził je Eryk. - Macie mi znaleźć jakiś przyzwoity prezent. Coś naprawdę dobrego! Dzieci-ptaki natychmiast zerwały się do lotu. Aż się trzęsły z podniecenia. - Co byś chciał? Co byś chciał? - piszczały. - Coś ładnego i smacznego. I żadnych much! Prapsięta wystrzeliły w górę, dogryzając sobie nawza- jem. Rachel słyszała ich przekomarzania nawet wtedy, gdy już dawno zniknęły im z oczu. Tokio R achel wyrzuciła grzebień, który wciąż tkwił we wło- sach Eryka. - Chodźmy już - powiedziała. - Ciągle mam ochotę na zakupy. - Naprawdę musimy? -Tak. - No to gdzie w takim razie? Do Nowego Jorku? - Do Japonii! Przeniosła ich na Daleki Wschód, goniąc słońce zni- żające się powoli na niebie. Zachód słońca w Tokio. Przez chwilę unosiła się nad drapaczami chmur ze szkła i metalu w dzielnicy Shinjuko, położonej w zachodniej części miasta. Bardzo lubiła te okoli- ce, zwłaszcza masywne wieże czterdziestoośmiopiętrowego 43 budynku rządu. W dzień pracowało tu trzynaście tysięcy miejskich urzędników, ale w nocy cały obiekt należał do dzieci. - Sprawdź, gdzie są gangi - powiedział Eryk. - Ostat- nio ich tu nie widziałem. Kilka rywalizujących grup dzieci obserwowało się na- wzajem z dachów wieżowców. Każdy gang ubierał się ina- czej, tak żeby nie było wątpliwości, kto z kim trzyma. - Widzisz strefy zakazane? - Eryk wskazał na szpary pomiędzy budynkami, niewidoczne miejsca, gdzie nie la- tały żadne dzieci. Wokół kręciło się kilkoro dorosłych, a at- mosfera powoli gęstniała. Jakiś samotny mały chłopiec przeciął kilka takich stref. Dzieciaki z gangów śmiały się, szydząc z jego chybotliwego lotu. Eryk uniósł palec i wymierzył nim w członków gan- gu, jak gdyby to był dymiący pistolet. - Pif paf- syknął. - Mam dać tym dzieciakom lekcję dobrych manier? Na przykład zwalić je z nieba? - Kusi cię? - Rachel patrzyła, jak brat z rezygnacją opuszcza palec. - Bez przerwy. Ajuż szczególnie, kiedy widzę takie typy. Eryk miał szczególny dar rozwiązywania rzuconych zaklęć. Ta umiejętność zadziwiała nawet przywódcę czaro- dziejów Larpskendyę. Jeszcze nigdy, na żadnym świecie nie spotkał się z podobnym talentem. Po Przebudzeniu Larpskendya sądził, że dar ten pojawi się i u innych dzieci. Ale tak się nie stało. Eryk był wyjątkowy. Rachel wiedziała, że jej brat marzy o trenowaniu anty- magii, ale nie dano mu na to szans. Kiedy tylko niszczył 44 zaklęcie jakiegoś dziecka, niszczył je raz na zawsze. To dziec- ko nigdy nie mogło go potem użyć. A zaklęcia miały nie- ocenioną wartość, nawet te najprostsze. Nikt dobrowol- nie nie zgodziłby się, żeby mu którekolwiek odebrano. - Nie szkodzi - powiedział Eryk. - I tak robię postę- py. Nawet nie ćwicząc, jestem coraz lepszy - dodał pół- głosem. - Lepszy w czym? - Umiem wykrywać zaklęcia na odległość. Nawet sła- be zaklęcia docierające z bardzo daleka. - Jak daleka? - Wiesz, gdzie są teraz prapsięta? Magiczny zapach prapsiąt bardzo trudno było śledzić, bo poruszały się niezwykle szybko. Po dłuższej chwili za- klęcia informacyjne Rachel wytropiłyje ponad półtora ty- siąca kilometrów na północny zachód od Tokio. - Są nad pustynią Gobi - powiedziała. - Lecą na po- łudnie. -Jak blisko siebie lecą? - Nie mam pojęcia! Z tej odległości ledwo je znala- złam - odparła Rachel, patrząc na brata ze zdziwieniem. - Nie? - Eryk uniósł brwi. - W takim razie ci po- wiem. Trzymają się bardzo blisko siebie, dzieli je najwyżej trzydzieści centymetrów. Lecąjak wróble, jedno odrobinę wyżej niż drugie. Chyba jest im zimno, bo zwolniły aż o sześć procent. A są - dodał żywo -jakieś cztery kilome- try nad ziemią. Bardzo to lubią. Chyba przypominają so- bie w ten sposób wszystkie te wieki, które spędziły na nie- bach Ithrei. Rachel patrzyła na niego zaszokowana. 45 - Od kiedy potrafisz wykrywać takie szczegóły? Nic mi o tym nie mówiłeś! - Uczyłem się stopniowo. - Eryk wzruszył ramionami. - Musimy natychmiast poinformować Larpskendyę. -Jasne. Musimy. - Przecież nie możesz zachować czegoś tak ważnego w tajemnicy. Sam dobrze o tym wiesz. Jeśli... - Dobra, dobra. Daj spokój. Chciałem powiedzieć Larpskendyi jutro, kiedy zabierze nas do Yemiego. A skoro mowa o Yemim - właśnie lecą do nas jego rusałki. Niebo nad Tokio przykrył ogromny cień. Miliony żół- tych motyli właśnie mijały miasto. Dzieci tak dobrze zna- ły ten widok, że nawet nie podnosiły głów. - Nadal nie rozumiem, po co Yemi rozsyła je na wszyst- kie strony - powiedział Eryk. -A ja chyba tak. Rachel wyobraziła sobie Yemiego, dwuletniego chłop- czyka z Nigerii, i uśmiechnęła się. Nawet jej wspaniałe zaklęcia nie mogły dorównać jego magii. Tak jak ona umiał przenosić się i zmieniać kształt, ale potrafił o wiele więcej. W dodatku jego magia dojrzewała z każdą chwilą. Nikt nie wiedział, jakie będąjego możliwości. - Te piękne motyle to dar. Yemi stara się przynieść światu odrobinę szczęścia - powiedziała Rachel, patrząc w górę. -1 nie tylko. Zwróciłeś uwagę, jak zwierzęta inte- resują się tymi motylami? Ciekawe, o co tu chodzi? - To ich magia - odparł Eryk. - Jak to, zwierząt? - Tak. Nie są do nas podobne, ale mają swoje metody. Odpowiadają Yemiemu i jego motylom. 46 -Jesteś pewien? - Na sto procent. Rusałki z gracją frunęły nad miastem. Setki takich ro- jów przecinały niebo w dzień i w nocy. Żółte chmury trze- poczących skrzydełek docierały do każdego miejsca na świecie. - Odpocznijmy trochę od tych gangów - zapropono- wała Rachel, kiedy ostatnie rusałki zniknęły na horyzon- cie. - Wciąż nie zrobiłam zakupów. Chcesz iść w jakieś konkretne miejsce? - Nie. Ale jestem głodny. -Ja też. Przeniosła ich dojednego z największych światowych centrów handlowych - skrzyżowania Ginza-chrome w Tokio. Przez chwilę, przebrani zajapońskie dzieci, snuli się pośród jasno oświetlonych barów i stoisk z sushi. Zje- dli kurczaka yakitari, a na deser lody i ruszyli na spacer szerokimi ulicami. Gdy skręcili w Chou-dori, Eryk wy- szeptał: - Stop. - Zaklęcie zatrzymujące - powiedziała Rachel. - Tak. A ktokolwiek jest wjego mocy, nie próbuje się bronić. - Pewnie jakiś dorosły. - Mam zniszczyć to zaklęcie? - Nie. Najpierw zobaczmy, o co chodzi. Rachel uniosła Eryka i przez chwilę razem przemie- rzali sieć bocznych uliczek, aż dotarli do ciemnego zauł- ka. Ukryta za koszami na śmieci siedmioletnia dziew- czynka stała nadjakimś starszym mężczyzną. Jedne zaklęcia 47 przytrzymywały staruszka na ziemi, podczas gdy inne prze- szukiwały mu kieszenie. - Przestań! - krzyknęła Rachel po japońsku. Wtedy zdała sobie sprawę, że dziewczynka wcale nie jest Japonką. Przeszła na angielski. - Zostaw go w spokoju! Widząc, że dziewczynka nie rozumie, powtarzała wia- domość w najróżniejszych językach. Wreszcie dziewczynka pojęła. Splunęła na ziemię obok Rachel. - Ona chce z tobą walczyć - ostrzegł Eryk. - Już się szykuje. - Nie sądzę - odparła Rachel. - Chyba jest inteligent- na. Wie, że nie ma szans. - Kto on? - spytała dziewczynka łamaną angielszczy- zną. - Twój tato? Twój ta? - Nie - powiedziała Rachel. - Oczywiście, że nie. -Więc... czemu ty pomóc? - Dziewczynka była szcze- rze zdumiona. - Wiesz, ja... - Rachel przerwała. Jeśli ta mała nie rozumie, że nie należy terroryzować dorosłych, jak mogła ją o tym przekonać? Dziewczynka obróciła się na pięcie. Przywołała do sie- bie parszywego kota i odeszła w sąsiednią uliczkę, tuląc go w ramionach. Staruszek podniósł się i chwiejnie podążył w przeciw- nym kierunku. - Niech pan zaczeka - powiedziała do niego Rachel. - Nic się panu nie stało? Staruszek najwyraźniej chciał jak najszybciej zniknąć jej z oczu. Rachel była dzieckiem, więc bał się jej, chociaż 48 przed chwilą mu pomogła. Przemknął obok Rachel i Ery- ka, kłaniając się wielokrotnie, lecz nie podnosząc oczu. - W nocy na ogół nie spotyka się dorosłych bez opie- ki, szczególnie w dużych miastach. Dziwne, że nie zabrał ze sobą dzieci w tak niebezpieczne miejsce - powiedział Eryk. - Nie każdy ma własne dzieci - odparła Rachel. - Czy dlatego powinien wiecznie tkwić w domu i nigdy nie wy- chodzić? - Albo nie wychodzić, albo pogodzić się z ryzykiem. Znasz prawo wielkich miast: dorośli po dziesiątej siedzą w domu, a jak nie, to muszą liczyć się z konsekwencjami. - To prawo wymyśliły gangi - rzuciła Rachel gniew- nie. - Mówisz jak jeden z tych dzieciaków. - Rodzice też w swoim czasie wymyślili kilka praw. - I twoim zdaniem pora teraz wyrównać rachunki? - Wcale tak nie twierdzę. To wszystko nie podoba mi się tak samo jak tobie, ale dorośli naprawdę powinni uwa- żać i nigdy nie wychodzić z domu bez opieki dziecka. A po- za tym... - Ten człowiek mógł być naszym tatą - przerwała mu Rachel. - Zabezpieczyłaś dom? - spytał Eryk z niepokojem. - Oczywiście. Problem polega na tym, że niektórzy dorośli nie mają żadnej ochrony. I nie powinni jej potrze- bować. - Spojrzała w górę. Rzesze dzieci na niebie nagle wydały się jej złowieszcze. Staruszek jeszcze biegł alejką, szukając schronienia. Wyglądał, jakby pochodził z inne- go świata. Rachel nie spuszczała z niego wzroku, dopóki nie dotarł do jakichś drzwi. Drżącymi rękami usiłował 4 - Obietnica czarodzieja 49 otworzyć zamek. Może za tymi drzwiami będzie bezpiecz- ny, a może nie? - pomyślała. W większości miejsc na świecie dorosłym nic specjal- nie nie zagrażało, ale w największych miastach kontrolę przejmowały stopniowo małoletni. Uliczne gangi istniały od zawsze, tyle że teraz uzbroiły się w magię. Na ogół starsi mogli bez przeszkód zajmować się swoimi sprawa- mi. Jednak w pewnych rejonach po zmroku krążyły agre- sywne dzieci, które zachowywały się całkiem nieprzewi- dywalnie. Niektóre specjalizowały się w terroryzowaniu dorosłych po prostu dla zabawy. Ręce staruszka trzęsły się tak bardzo, że nie potrafił pokonać zamka. Co chwila zerkał niepewnie na Rachel, jakby się bał, że ta dziewczynka wyrządzi mu jakąś strasz- ną krzywdę. Mogła otworzyć zamek zaklęciem, ale to tyl- ko jeszcze bardziej przeraziłoby staruszka. Aby choć tro- chę go uspokoić, odeszła kawałek w dół uliczki, jednak niezbyt daleko. Chciała zobaczyć, czy dostał się bezpiecz- nie do środka. Świat stanął na głowie, pomyślała. Prawie wszystkie zmiany były na lepsze. Rodzice nie musieli już chodzić do pracy, chyba że tego chcieli. Ich dzieci mogły przy użyciu magii wykonać większość czyn- ności domowych. Ale rodzicom trudno było przyzwyczaić się do nowych warunków, nie tylko z powodu szalejących gangów. Kiedyś wychowywanie dzieci i ich przywiązanie dawały im poczucie własnej wartości. Teraz potrzeby dzie- ci bardzo się zmieniły. Na ogół utrzymywały serdeczne związki z rodzicami, ale większość swojego czasu poświę- cały magii. Pojawiła się też zazdrość. Niektórzy rodzice 50 zazdrościli własnym dzieciom. Dlaczego tylko one miały magiczny talent? Dorośli także pragnęli latać... Staruszek wreszcie uporał się z zamkiem i zniknął za drzwiami. Rachel zastanawiała się, jak wygląda jego życie. Wydawał się taki nieszczęśliwy. Miała nadzieję, że nie miesz- ka sam. Samotny w mieście dziecięcych gangów. Czy moż- na sobie wyobrazić coś gorszego? Nad jej głową jakieś malutkie dziecko ścigające nocnego ptaka zachichotało wlocie. Gdzie jest teraz jego matka? Czy nie martwi się, że lata tu, tak daleko od niej? Nagle Rachel zapragnęła wrócić do domu i spraw- dzić, czy rodzice są bezpieczni. Gdzieś na wolności kryją się Griddy, pomyślała. Jeśli Wielkie Wiedźmy trafiły do naszego świata, Griddom też się to uda. I na pewno nie będą tracić czasu na zabawy, dziecięce gangi czy nieporadnych dorosłych. Czy kiedy- kolwiek będziemy gotowi na ich nadejście? - Wracajmy - powiedziała do Eryka. - Czas do domu. Ogień bez żaru S późnia się - powiedziała Rachel. -Już niedługo tu będzie. Na pewno. - Mama ścisnę- ła ją za rękę. Rachel skinęła głową. Bujała się w tył i w przód na kuchennym krześle, a obok niej na talerzu leżało kilka nietkniętych kanapek. Przed wizytą Larpskendyi nigdy nie mogła jeść. Za bardzo się niecierpliwiła. Eryk snuł się w pobliżu, przeglądając komiks. Prap- sięta kłóciły się właśnie z rodziną kruków na drzewie, kil- ka ogrodów dalej. - Co oni znowu wymyślili? - zapytała mama obojęt- nym tonem. - Mówią, żeby kruki przestały się wygłupiać i zrobiły jakieś porządne miny. 52 Mama przewróciła oczami. - Ty też się denerwujesz? - szepnęła do niej Rachel. - Czy, kiedy ma przyjść Larpskendya, ty też się czujesz jakoś - przycisnęła rękę do serca -jakoś tak? - Za każdym razem - odparła matka. - Ale to miły rodzaj zdenerwowania, prawda? Matka i córka uśmiechnęły się do siebie. Minęło kolejnych kilka minut. Rachel wygładziła spódnicę. Mama zrobiła herbatę, której nie wypił nikt oprócz Eryka. Prapsięta, znudzone zabawą z krukami, przy- cisnęły twarze do szyby, prosząc o wpuszczenie do środka. Mama sprawdziła, czy nie przyniosły żadnego paskudz- twa, zanim pozwoliła im polecieć do Eryka. -1 jak wam się gadało, chłopcy? - zapytał, kiedy dzie- ci-ptaki usiadły mu na ramionach. - Nie chciały się bawić. Wcale nie stroiły min - za- skrzeczało smutno jedno prapsię. - Powiedzieliście im coś do słuchu? -Jasne, że tak, ale one po prostu odleciały. Zawsze to robią. - Wiecie dlaczego? - spytał Eryk. - One się wstydzą. Przecież są tylko pospolitymi krukami, a wy genialnie latacie, umiecie mówić i tak dalej. Kruki czują się głupio w waszym towarzystwie. Wiedzą, że nie mogą się z wami mierzyć. Prapsięta pisnęły radośnie. Takie wytłumaczenie ni- gdy nie przyszło im do głowy. Zaskrzypiały drzwi patio i zjawił się tata. Szedł prosto z garażu, wciąż jeszcze wycierał ręce z samochodowego smaru. Był wysokim przystojnym mężczyzną o szpako- watych włosach. 53 - Prawie skończyłem - powiedział, podchodząc do zle- wu, żeby umyć ręce. - Silnik już chodzi. Jeszcze tylko kil- ka godzin roboty i będzie gotowy. Rachel mogła oczywiście naprawić samochód, ale wie- działa, jak tata lubi w nim grzebać. Długo szorował ręce pod kranem, metodycznie usu- wając ślady oleju. Potem usiadł przy kuchennym stole. - Spóźnia się, prawda? - spytał chrapliwym głosem. Mama potaknęła. Nikt nie miał wątpliwości, o kogo chodzi. Tata sięgnął po dzbanek, żeby nalać sobie herbaty, ale zamarł w połowie ruchu. Zapomniał o herbacie. Wszy- scy wyczuli to w tej samej chwili - i w tej samej chwili uśmiechnęli się szeroko. Niebo zadrżało w oczekiwaniu, orły wstrzymały lot, a chmury już wiedziały, kto się zbliża. - To on! To on! - szepnęła Rachel. Tata wyprostował się, żeby odzyskać spokój. Prapsięta podskakiwały z podniecenia na kaloryferze. Eryk pobiegł do salonu - liczył, że uda mu się zobaczyć, jak czarodziej przedziera się przez chmury. Ale spóźnił się. Larpskendya już wylądował w koryta- rzu. Pierwsze były prapsięta. Szukając prezentu dla czaro- dzieja, natknęły się na odrobinę kurzu z dywanu. Larp- skendya z wdziękiem przyjął ten dar, po czym obrócił się w stronę Rachel, która biegła do niego przez korytarz. Nie musiała pytać o pozwolenie. Czarodziej po prostu otwo- rzył szeroko ramiona, a ona rzuciła mu się na szyję i przy- tuliła z całej siły. 54 - Larpskendya! - wykrzyknęła. Wszystkie zaklęcia cisnęły się jej do oczu jak szalone - każde chciało zobaczyć czarodzieja pierwsze. Larpskendya roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu, po czym zupełnie nieoficjalnie ucałował Rachel, Eryka i ich rodziców. Tata jak zwykle nie mógł oderwać wzroku od czaro- dzieja. Co w nim było takiego niezwykłego? Na pozór Larpskendya wyglądał jak każdy człowiek. Ale w jego oczach, o zwykłym ludzkim kształcie, błyszczała pasja nie- znana jakiemukolwiek człowiekowi. Rachel uczepiła się kremowej szaty czarodzieja i opo- wiedziała mu o swoich postępach w magii. Sprawiał wra- żenie, jakby od dawna o wszystkim wiedział, ale nie prze- rwał jej ani razu. Po krótkiej rozmowie z mamą i tatą wziął za ręce Rachel i Eryka. Prapsięta krążyły wokół jego gło- wy jak muchy. Czuły, że zaraz coś się wydarzy. Czarodziej chwyciłje szybkim, prawie niezauważalnym ruchem i ukrył w koszuli Eryka. - Lepiej trzymaj je dzisiaj przy sobie - doradził chłop- cu. - Dlaczego? - Mogłyby cię dla kogoś porzucić. Yemi bardzo się zmienił, odkąd go ostatnio widzieliście. Eryk i Rachel wymienili porozumiewawcze spojrze- nia. - Gotowi? - spytał Larpskendya. Eryk zapiął kurtkę, przyciskając do siebie główki prap- siąt. - Dokąd nas zabiera Larpy? - spytało jedno z nich. - Ciii. Nie nazywajcie go tak - szepnął Eryk. 55 - Czemu? Czemu? - To... to nie jest najlepszy pomysł - Miewałem już gorsze przezwiska. - Larpskendya roześmiał się i włączył zaklęcie przenoszące. Nikt nie po- czuł najmniejszych oznak ruchu czy lotu. Nawet Rachel nigdy nie umiała przenosić się z taką łatwością i elegancją. Chwilę później - i kilka tysięcy kilometrów dalej - Rachel i Eryk mogli już puścić jego ręce. Mrugali w półmroku. Znaleźli się wpodziemnej jaskini. Kiedyś zapewne była to zwyczajna grota, ale magia Yemiego zupełnie ją odmie- niła. W środku zamiast okien roztaczały się bezkresne kraj- obrazy. Tuż obok Rachel płonęło ognisko, które jednak nie grzało. Nad głową Eryka spływał wodospad i nawet go nie zamoczył. Wokół szalały małpki, które pojawiały się znikąd, piszczały, po czym znikały, by po chwili wró- cić. W powietrzu krążyły ukochane dźwięki i zapachy Yemiego - te, które przypominały mu jego dom, Afrykę, Fiditi. W ciepłej, wilgotnej jaskini unosiły się zapachy do- mowej kuchni i płonącego drewna i krzyki nocnych pta- ków. Jeden dźwięk dominował nad wszystkimi innymi - szelest wiecznie zielonych lasów tropikalnych. Ten cudowny szum wciskał się w każdy kąt. - To tylko jedna z siedzib Yemiego - powiedział Larp- skendya, wprowadzając ich do środka. - Wyczarowuje so- bie nowe wszędzie, dokąd tylko się uda. Skręcili za róg, do głównej części groty. Tam zobaczyli małego chłopca, który aż tryskał energią. - Yemi! - krzyknęła Rachel, biegnąc w jego stronę. Na dźwięk znajomego głosu Yemi przeniósł się prosto w ramiona Rachel. Przez chwilę przytulał się do niej, pa- 56 trząc w oczy w szczególny sposób - który mówił zarazem wszystko i nic. Od ostatniej wizyty Rachel minęły już trzy miesiące. Yemi prawie się nie zmienił - wciąż był malu- chem o krótkich kręconych włosach, skórze koloru kości słoniowej i łagodnych brązowych oczach. Jak zwykle miał na sobie proste ubranie - niebieskie szorty i pomarańczo- wą koszulkę. Ale Rachel nawet tego nie zauważyła. Za- uważyła natomiast zwierzęta. Yemiego otaczały najróżniej- sze stworzenia z całej Ziemi - myszy, psy, łosie, małpy i koty, wielkie koty i potężne syberyjskie tygrysy. - Nie wiemy, w jaki sposób Yemi je tu przyciąga ani po co to robi - powiedział Larpskendya. - Ale chyba żad- ne zwierzę nie umie mu się oprzeć. Eryk zerknął na prapsięta skryte pod jego koszulą. Odpowiedziały uspokajającym spojrzeniem. Rachel kołysała Yemiego w ramionach, kiedy nagle wskoczył na nią gibbon i zaczął bawić się jej włosami. Za- śmiała się, gdy małpka połaskotała ją za uszami i pochyliła głowę, żeby pocałować Yemiego w usta. Chłopczyk cofnął się nagle, krzyknął na Rachel i ode- pchnąwszy ją gwałtownie, odleciał w odległy kąt jaskini. - Przepraszam - powiedział jakiś głos z ciemności. - Powinnam była was uprzedzić. Przed nimi pojawiła się siostra Yemiego, Fola. Miała tyle lat co Rachel, ale była od niej wyższa. Włosy nosiła splecione w warkocz, a jej pełne usta często się uśmiecha- ły. Przywitała się z Rachel i Erykiem, po czym uklękła i pieszczotliwie zmierzwiła Yemiemu czuprynę. - On nie chcieć nikogo blisko. Nigdy nie pozwala, nie długo. 57 Yemi podbiegł do swoich tygrysów. Przysiadły tak, że ich łby służyły mu za oparcie pod ręce. Króciutki napad złości minął Yemiemu błyskawicznie. Wrócił do Rachel - najwyraźniej chciał ją przeprosić. - Chyba wiem, dlaczego nie lubi, by go całować - powiedziała, mocno przytulając Yemiego. - To z powodu Heebry. Wsączyła mu przez usta zaklęcie śmierci. On pew- nie się teraz boi. Yemi zażądał, by go postawić, po czym zaklaskał, żeby przyciągnąć uwagę wszystkich. - Pieczone kurczaki! - zachłysnął się Eryk. Do tej pory zobaczyli tylko część zwierząt, które miesz- kały z Yemim. Reszta właśnie nadciągała ze wszystkich stron. Myszy biegły obok kotów, kobra obejmowała szyję łabędzia, a jastrząb leciał tuż nad kurczakiem, nie myśląc nawet o tym, żeby go porwać. Z małej sadzawki z pluskiem wydobyło się kolejne zwierzę -jeszcze dziecko. Tłuściutkie i pulchne, wypełzło z trudem na powierzchnię i powlokło się w stronę Eryka na pięciopalczastych płetwach. Spojrzało na niego, posa- pując z wysiłku. - Foczka - powiedział Larpskendya. - Z Antarktyki. Przybywają tu za Yemim zwierzęta z całego świata. - Cza- rodziej podniósł małą. - Dotarła tu niemal sina z zimna. Pewnie całymi nocami płynęła przez ocean, żeby tylko być z Yemim. Wyobrażacie sobie? - Dużo zwierząt tak się za nim włóczy? - spytał zdzi- wiony Eryk. - Nie bardzo. Yemi ciągle przenosi się w coraz to inne miejsca, więc tylko najbardziej zdesperowane nadążają za nim. 58 Eryk nachylił się nad jednym z jastrzębi. Prapsięta na- tychmiast wykorzystały okazję, żeby uwolnić się z jego koszuli. - Hej, wracajcie natychmiast! - wrzasnął. Ale one już wdrapały mu się na ramiona. Na ich wi- dok Yemi podskoczył z podniecenia i wyciągnął rączki. Prapsięta jednak nawet nie drgnęły, co wprawiło go w osłu- pienie. - Chodź, chodź - powiedział śpiewnym niskim gło- sem. - Chcę. - Zauważyłem - odparł zimno Eryk. - Chcę. - Nie obchodzi mnie, czego chcesz. Nie dostaniesz. - Proszę. -Yemi uśmiechał się błagalnie. Eryk postawił oba prapsięta na podłodze. - Wasz wybór, chłopcy - powiedział. - Jeśli wolicie być z Yemim, nie będę was zatrzymywał. Prapsięta natychmiast pofrunęły z powrotem na ra- miona Eryka. - Wiemy, z kim wolimy być - powiedziało jedno z nich. - Myślę, że chłopcy już wybrali - rzucił Eryk, zerka- jąc naYemiego. Yemi nie wiedział, jak zareagować. Jeszcze nigdy nic takiego mu się nie przytrafiło. Próbował wszelkich spo- sobów, żeby nakłonić prapsięta do zmiany zdania. Uno- sił brwi, tupał nogami i wygrażał im piąstkami. W końcu zaczął je błagać, a kiedy mimo wszystko odmawiały, wy- buchnął płaczem. Jeden z tygrysów podszedł, by go po- cieszyć. - Musisz mi dokładnie wytłumaczyć, jak to zrobiłeś - powiedział Larpskendya do Eryka. - Do tej pory nie wi- działem, żeby jakakolwiek istota oparła się Yemiemu. - Nic nie zrobiłem - odparł Eryk. - Zupełnie nic. -To niemożliwe. Jeszcze nikt nie odmówił Yemiemu, tego jestem pewien. - No cóż - zaczął Eryk - małe dzieci nie zawsze mu- szą dostawać to, czego chcą. To chyba źle na nie wpływa, prawda? Popatrzył na Yemiego, a ten odpowiedział mu spoj- rzeniem. Przez chwilę Rachel czuła, że chłopcy mierzą się wzajemnie wzrokiem. Nie rozumiała tylko, co właściwie oceniają. - No już, już - mówiła Fola, przytulając braciszka. - Widzisz? Nie można mieć wszystkiego. Żal Yemiego rozproszył dopiero jeden z tygrysów, który polizał go po twarzy. Yemi wybuchnął radosnym śmie- chem i natychmiast powrócił mu pogodny nastrój. Wsko- czył na grzbiet tygrysa i uderzył go piętami po bokach, oczekując przejażdżki. -Yemi niejestjuż zwykłym dzieckiem, prawda? - spy- tała Rachel. - Nie jest tylko dzieckiem - odparł Larpskendya. - Ale przez większość czasu zachowuje się tak jak jego ró- wieśnicy. Lubi słodycze i zabawki. Często bawi się w cho- wanego. - O tak! - dodała Fola. - Nie znosi, jak zwierzęta cho- wać się za długo. Ale one nie mają znaleźć jego, o nie, nigdy! On być ciągle malutkie dziecko, pikin. On być taki. - Zdjęła braciszka z grzbietu tygrysa i zaczęła go podrzu- 60 cać na kolanach. Yemi śmiał się głośno, zachwycony. -1 te humory. I musi mieć wszystko, jak chce. Płakać bez po- wodu! Rachel zerknęła na tygrysy. Jeden z nich coraz bar- dziej ją niepokoił. Nie mógł być zwykłym tygrysem, to wiedziała na pewno. Poruszał się zbyt precyzyjnie, takjak- by każdy gest miał ściśle obliczony. A kiedy tylko zaczyna- ła mu się przyglądać, przerywał to, co akurat robił i spo- glądał na nią w zamyśleniu. Jak człowiek, pomyślała. Yemi powiedział coś do tygrysa. W odpowiedzi kot wsadził mu swój mokry nos do ucha i zaczął szeptać. Ra- chel usłyszała słowa. - To nie jest zwierzę! - krzyknęła. Serpantha R achel przyciągnęła do siebie Eryka. Osłaniając go, ze- brała wszystkie zaklęcia obronne. - Nie bójcie się - powiedział tygrys, przeobrażając się błyskawicznie. Rachel spodziewała się zobaczyć wiedźmę, ale przed nią pojawił się czarodziej w prostej niebieskiej szacie. Miał nieco ponad dwa metry wzrostu - tak jak Larpskendya, i takie samo wielobarwne, nieodgadnione spojrzenie. Nie mogła znieść jego widoku dłużej niż przez chwilę. Zerk- nęła na Eryka i zobaczyła, że on czuje to samo. - Nazywam się Serpantha - przedstawił się czarodziej. Jego głos był jasny i dźwięczny, wydawało się, że brzmi nieco młodziej niż głos Larpskendyi. 62 Rachel po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, ile lat mają czarodzieje. - Jestem zaszczycony, że nareszcie was spotykam - powiedział Serpantha, kłaniając się nisko. - Chociaż właś- ciwie czuję, że już doskonale was znam. Larpskendya ma rację. Widzę w was siłę, której nie pokona nikt ani z tego, ani z innego świata. Yemi pociągnął Serpanthę za rękaw, żeby zachęcić go do zabawy. - Jesteś bratem Larpskendyi - stwierdziła Rachel. - Nie mylę się? - Mówiłem, że się domyśli - mruknął Larpskendya. - Nie sposób zachować przed nią tajemnicy. - Ale jesteś starszy od Larpskendyi - zauważył Eryk. Masz młodszy głos, ale jesteś dużo starszy. Czuję to po twojej magii. - Jak to odgadłeś?! - Serpantha popatrzył na niego niemal z obawą. - Twoja magia jest już na wyczerpaniu, czuję to - od- parł Eryk. - Walczy od tak dawna, że coraz trudniej ci to wytrzymać. I nie chce już tego ciągnąć, wcale nie chce... Serpantha podszedł do Eryka i objął go drżącymi rękami. - Tak. Bardzo wiele od niej wymagałem przez ostatnie lata - westchnął. - A potem prosiłem o coraz więcej i wię- cej. Wojna nie dała nam chwili wytchnienia, ani mnie, ani Larpskendyi. - Opuścił wzrok. - Powiedz mi, ile jeszcze mocy zachowały moje zaklęcia? Sam nigdy nie mogę być tego pewien. -Jeszcze długo cię nie zawiodą - odparł Eryk chrapli- wym głosem. - Dobrze to słyszeć - powiedział Serpantha weselszym tonem. Podniósł Yemiego i posadził go sobie na ramio- nach. - Spędziłem tu trochę czasu z tym młodym czło- wiekiem. -Jesteś tu, by chronić go przed Griddami? - spytała Rachel. - Częściowo. Typowa Gridda od razu spróbowałaby zabić Yemiego, chyba że najpierw postanowiłaby go wy- korzystać. Ale nie tylko dlatego trzeba mieć na niego oko. Nie mówię, że jest zły. Oczywiście, że nie jest. Lecz nie- które jego idealistyczne myśli mogłyby spowodować wiele strat w waszym świecie. - Serpantha ucałował Yemiego i szepnął mu do ucha: - Pamiętaj, że nawet najradośniej- sze myśli mogą być niebezpieczne. Rachel przypomniała sobie historyjkę z misiami. Na drugie urodziny Yemi dostał od Foli brązowego niedźwiad- ka. Był zachwycony prezentem i chciał, żeby wszyscy lu- dzie cieszyli się tak jak on. Dlatego następnego ranka dzie- ci i dorośli obudzili się w swoich łóżkach w towarzystwie ślicznego misia. - Z podobnym problemem mamy do czynienia w przy- padku wszystkich utalentowanych dzieci. - Serpantha spojrzał wymownie na Larpskendyę, który wybuchnął śmiechem. -Ale moc Yemiego przerasta wszystko, z czym się kiedykolwiek zetknąłem. Próbuję go nauczyć, że nie można mieć wszystkiego, czego się pragnie. Powoli zaczy- na to akceptować. Ma piękną, troskliwą siostrę, która mu w tym pomoże. - Uścisnął Folę, która uśmiechnęła się do niego nieśmiało. - Fola nie będzie tak uniwersalnym to- warzyszem zabawjakja - Serpantha zwrócił się do Rachel 64 - ale może dzięki tobie Yemi nie będzie za mną tak bardzo tęsknił. I dobrze, bo muszę was opuścić. - Opuścić? - Rachel sama nie wiedziała, dlaczego do oczu napłynęły jej łzy. - Pojawiła się wyjątkowa okazja, jakiej nigdy się nie spodziewaliśmy - powiedział Serpantha. -Wielkie Wiedź- my żądają spotkania. - Myślałam, że Griddy zabiły wszystkie wiedźmy. - Nie, niektóre są uwięzione, a inne przetrwały w tu- nelach. Jedna z nich zdołała uciec z Ool i przesłać nam wiadomość. Potem jednak umarła od ran, których nawet Larpskendya nie potrafił uleczyć. Wiadomość pochodziła od Calen. - Przecież Calen to córka Heebry! - zawołała Rachel. - Jej matka zginęła w naszym świecie. Jak możecie ufać Calen? Ona nas nienawidzi. - Masz rację - odparł Serpantha. - W innej sytuacji na pewno bym jej nie uwierzył. I wcale nie jestem przeko- nany, czy powinienem zrobić to teraz. Bardzo, bardzo dłu- go nie ufałem Wielkim Wiedźmom. Niestety, teraz muszę zmienić zdanie, choć przychodzi mi to z trudem. - Poła- skotał Yemiego, który zachichotał radośnie, po czym spoj- rzał z powagą na Rachel. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak źle się teraz powodzi Wielkim Wiedźmom. Są napraw- dę zdesperowane. Dlatego zamierzam się z nimi spotkać. - Sam? - spytała. - Jeśli to pułapka, dziesięciu czarodziejów nie pora- dziłoby sobie lepiej niż jeden. Ja... - Nie rób tego - powiedział nagle Eryk. - Proszę. - Dlaczego? 5 - Obietnica czarodzieja 65 - Nie wiem. Po prostu tego nie rób. Nie chcę, żebyś tam leciał. W jaskini zapadła cisza. - Muszę, Eryku - powiedział wreszcie Serpantha. - Nasza wojna z wiedźmami trwa od wieków. Nie chcę, by ciągnęła się także przez całe wasze życie. To może być je- dyna okazja, aby ją skończyć. Griddy są zupełnie inne. Nie sądzę, by ich przywódczyni Gultrathaka miała ochotę z nami negocjować. W dodatku Griddyjuż niebawem mogą znaleźć Ithreę. Staraliśmy sieją chronić, ale nasze zaklęcia nie powstrzymają ich na długo. Morpeth, pomyślała Rachel, a serce ścisnął jej lęk. - Sami rozumiecie - ciągnął Serpantha. - Te sprawy wiążą się nie tylko z bezpieczeństwem waszego świata. Chociaż zdaję sobie sprawę z ryzyka, podejmę je samot- nie. - Czarodziej zwrócił się do Larpskendyi: - No cóż, bracie, czas na mnie. Yemi nie jest zachwycony, ale stara się być dzielny. Ty też powinieneś. Larpskendya milczał. Nie mógł spojrzeć bratu w oczy, kiedy ściskali się na pożegnanie. - Żałuję, że nie spędziłem z wami więcej czasu - powie- dział Serpantha do Eryka i Rachel. -Wierzę jednak, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie. -Wziął Yemiego za rączkę. Wszyscy odprowadzili go w milczeniu na powierzch- nię. Wiał delikatny ciepły wiatr. Promienie słoneczne oświetlały pola usiane bławatkami i makami. Rachel na- wet nie zwróciła uwagi na piękne kwiaty. Myślała tylko o tym, jak bardzo pragnie, by Serpantha był blisko niej. - Nie możesz odejść - powiedziała. - Kto będzie chro- nił Yemiego? 66 - Fola i jeszcze ktoś, kogo zresztą osobiście szkoliłem - odparł czarodziej. - Chyba dobrze się znacie. Z nieba przybyła jasnowłosa dziewczynka o oczach tak intensywnie niebieskich, że ten, kto widział ją po raz pierwszy, nie dostrzegał nic poza nimi. - Heiki! - wykrzyknęła Rachel. Ucałowały się jak prawdziwe przyjaciółki, którymi w rzeczywistości były. Serpantha patrzył, z jaką łatwością się dogadują. - Kiedyś walczyłyście ze sobą, jak gdyby nic poza wal- ką nie miało znaczenia - przypomniał im. - Ale to się zmieniło. Wiele jeszcze rzeczy może się zmienić, a my musimy się na to przygotować. Heiki zamieniła kilka słów z Erykiem i Rachel i zajęta swoje miejsce przy Yemim. Jej oczy od razu zaczęły badać niebo w poszukiwaniu zagrożenia. -Jesteś gotowy, bracie? - spytał Serpantha. - Potrze- buję teraz twojej mocy. Czarodzieje zetknęli się głowami. Rachel wyczuła dzia- łanie sił tak potężnych, że niemal nie mogła ich pojąć. Yemi patrzył na Serpanthę z uwielbieniem. Nawetjego zwierzęta wyczuły, że chce z nim zostać sam na sam, jak długo to tylko będzie możliwe. Widząc, że czarodziej od- chodzi, Yemi nie potrafił już być dzielny. Złapał Serpan- thę za nogę i za nic nie chciał jej puścić. Serpantha z ogromną czułością rozchylił paluszki chłop- ca. Spojrzał ostatni raz na pole i wspaniałe zielone wzgórza. - Kocham ten świat - powiedział do Rachel i Eryka. - I kocham waszą rasę. Najbardziej utalentowani spośród was tak wiele z siebie dają. Nie zawsze tak bywa. 67 Objął ich w mocnym uścisku, a oni nie potrafili już dłużej tego znieść. Czuli się, jakby właśnie tracili coś, za czym tęsknili przez cale życie. Fola niezgrabnie dotknęła twarzy Serpanthy. Eryk wspiął się na palce. - Żałuję, że nie poznałem cię lepiej - powiedział. - Naprawdę żałuję. - Jeszcze się spotkamy - obiecał mu Serpantha, po czym zniknął Pasja S erpantha ostrożnie szedł przez tunele. Odjakiegoś cza- su zmierzał ciągle w dół, tam, dokąd prowadził go magiczny zapach Wielkich Wiedźm. Teraz woń była tak silna, że wiedźmy musiały być bardzo blisko. Słyszał już ich stłumione szepty. Tunele Ool pokrywały warstwy błysz- czących żyjątek, które lśniły słabym beżowym światłem. Dzięki temu Serpantha widział, gdzie jest, ale specjalnie mu to nie pomagało. Jego paznokcie nie były stworzone do czepiania się skał. Nie znajdując żadnych punktów opar- cia na idealnie gładkich ścianach, poleciał tam, gdzie tune- le opadały najstromiej. Na samym dole ujrzał wejście do ogromnej jaskini. Czarodziej wyprostował się i śmiało wkroczył do środ- ka. 69 Wiedźmyjuż na niego czekały. Było ich dziesięć - dzie- sięć dorosłych Wielkich Wiedźm. Różnie zareagowały na jego widok. Większość wycofała się z obawą do tyłu jaski- ni, a ich dusze-żmije syczały. Niektóre zostały na swoich miejscach, ściskając mocno szczęki, tak żeby nie rzuciły się na czarodzieja. Serpantha właśnie takich reakcji oczekiwał. Nie chciał sprowokować wiedźm do ataku, zachował więc odpowiedni dystans i cierpliwie czekał. Przez chwilę żadna z wiedźm nie odważyła się do nie- go podejść. Potem nagle rzuciły się wszystkie jednocześnie i brutalnie wyciągnęły go z jaskini. Czarodziej nie był zdziwiony takim traktowaniem. Nie stawiał oporu, chociaż kamienie kaleczyły mu skórę. Wiedź- my wlokły go przez kolejne korytarze, aż wreszcie porzuci- ły u stóp innej wiedźmy. Jeśli ona również przejęła się wi- dokiem Serpanthy, umiała to ukryć. Jej żółta dusza-żmija przypatrywała się czarodziejowi ze szczerą ciekawością. - Witaj, Serpantho - powiedziała wiedźma. -Witaj, Calen. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie nawzajem. Czarodziej i Wielka Wiedźma spotkali się poza polem bit- wy po raz pierwszy od dwustu tysięcy lat. Wreszcie Ser- pantha skłonił się głęboko. Wyciągnął ręce przed siebie niemal zapomnianym gestem, by przywitać Calen w tra- dycyjny sposób. Nylo, dusza-żmija Calen, wolałaby uniknąć kontaktu z czarodziejem, ale wiedźma zmusiła ją, by owinęła się 70 wokół nadgarstków Serpanthy. Ku zaskoczeniu obojga, dotykając się, doznali głębokiego poczucia straty, tak doj- mującego, że przez chwilę żadne z nich nie było w stanie przemówić. Na moment oboje zapomnieli o celu swojego spotkania. Mierzyli się tylko wzrokiem. Calen latami zastanawiała się, czy dobrze by wypadła w walce z legendarnym Serpanthą. Teraz, kiedy naprawdę stal przed nią, zrozumiała, jak głupie były takie myśli. Jedno spojrzenie uświadomiło jej całą potęgę czarodzieja. Nawet matka Calen, Heebra, nigdy nie patrzyła z tak przenikliwą, potężną inteligencją. W oczach Serpanthy błyszczała powa- ga, słodycz i piękno. Piękno? Calen przyłapała się na niebez- piecznej myśli. Oczy czarodzieja piękne? Nylo wciąż podzi- wiała Serpanthę, ignorując polecenia Calen. Wiedźma cofnęła się nieco, zakłopotana. Jeszcze nigdy tak się nie czuła. Obez- władniło ją spokojne majestatyczne spojrzenie czarodzieja. Serpanthą także bardzo przeżywał to spotkanie, lecz starał się nad sobą panować. - Spodziewałem się cieplejszego powitania - rzucił śmiało, strzepując pył z ramion. - Nie wątpię - odparła Calen. - Sprawdzić wszystkie tunele, czy nie ma gdzieś innych czarodziejów - syknęła do swoich wiedźm. - Przybyłem sam - zapewnił ją Serpanthą. - Chyba nie oczekujesz, że ci uwierzę na słowo. - Calen posłała zwiadowców, żeby powęszyli w sąsiednich tunelach. Czekając na ich raport, próbowała zrozumieć swoje uczucia. Co właściwie się z nią działo? Przecież to idiotyczne! Tak długo przygotowywała się do tej rozmo- wy. Od jej wyniku zależał los wszystkich wiedźm! ? 71 Kiedy zwiadowcy wrócili, opanowała się i ponownie odezwała się do Serpanthy: - Nie jestem tu dla przyjemności - rzekła. - Czy mó- wisz w imieniu wszystkich przedstawicieli twojego gatun- ku? - Każdy czarodziej mówi w imieniu wszystkich. Za- wsze. -Jeśli to ma być jakaś czarodziejska sztuczka... - To ty żądałaś tego spotkania, nie ja. Calen uśmiechnęła się słabo. - Heebra uprzedzała mnie, że nie ma sensu rozma- wiać z czarodziejami. - Czyżby? Skąd mogła wiedzieć? Nigdy nie spróbo- wała, chociaż wielokrotnie ją zapraszaliśmy. Czego tak bar- dzo bała się twoja matka? Calen starała się myśleć trzeźwo. Oczy Serpanthy cią- gle rozpraszały jej uwagę. Były mniejsze od jej oczu, a tyl- ko odrobinę większe od ludzkich. Nagle nabrała absur- dalnej chęci, żeby zbadać delikatne brwi czarodzieja, ale zdołała się przed tym powstrzymać. Serpantha zastanawiał się, czy Calen wiedziała. A może po tak długim czasie wiedźmy zatraciły już pamięć prze- szłości? - Czy zdajesz sobie sprawę, że czarodzieje i wiedźmy pochodzą z tego samego świata? - zaczął - Kiedyś należe- liśmy do jednej rasy. Łączyło nas wszystko. - Czekał na reakcję wiedźmy. - Nie wierzę! - zaprotestowała Calen. Odsunęła się, obserwując go uważnie. Czy to możliwe? Szczęki czaro- dzieja były o wiele mniejsze od jej własnych, a zęby takie 72 delikatne. - Nigdy nie miałyśmy takich szczęk jak wy - powiedziała. - Nie - zgodził się Serpantha. - Na początku wasze szczęki były znacznie mniejsze od naszych. Potem je prze- obraziłyście. - Kłamiesz! - Po co miałbym kłamać? Zastanawiała się nad jego słowami, więc popatrzył na inne wiedźmy. Kiedyś Wielkie Wiedźmy przywiązywały ogromną wagę do wyglądu. Jeśli zostały ranne, starały się maskować obrażenia za pomocą magii, przynajmniej tak długo, jak mogły. Te wiedźmy, brudne i wychudzone, miały na sobie strzępy czarnych sukien, a ich słabnące szczęki z trudem dźwigały ciężkie zęby. To mogło znaczyć tylko jedno - wiedźmy umierały. Albo tylko udają, pomyślał Serpantha. Jego zaklęcia informacyjne automatycznie jeszcze raz zbadały dokładnie wiedźmy. Obrażenia okazały się praw- dziwe. Czarodziej wierzył swoim zaklęciom, nie zawiodły go przez całe długie życie. Nie w sprawie tej wagi. Naj- bliższa wiedźma bardzo niechętnie odsunęła rękę Serpan- thy, kiedy pogładził jej zranione ramię. - Bardzo cierpiałyście - mruknął. - Widzę, jak bar- dzo. - Nadal jesteśmy groźne! - krzyknęła Calen. - Nie wątpię. Trzymając Nylo blisko siebie, Calen zastanawiała się, co dalej robić. Czuła, że Serpantha nie okłamał jej co do wspólnych korzeni. Na przemian ogarniałyją wstręt i pod- niecenie. Ale czy zmieniało to cokolwiek między nimi? 73 Calen nie mogła sobie pozwolić na błąd. Już teraz niektó- re wiedźmy traciły koncentrację i nagle ośmielone, powoli zbliżały się do czarodzieja. Jedna z nich wyciągnęła szpo- ny w jego stronę - a Calen zaskoczyła sama siebie, odtrą- cając jej pazur. Wciąż walczyły w niej skrajne uczucia. Serpantha policzył wiedźmy w jaskini. - Czy to wszystkie Wielkie Wiedźmy, które przeżyły? - spytał. - Nie. Niektóre kryją się jeszcze w tunelach. Nie wiem o wszystkich, na wypadek gdybym została schwytana. - Griddom z pewnością bardzo zależy na znalezieniu córki Heebry - rzekł Serpantha - Mam nadzieję! - Calen roześmiała się chrapliwie. -Jak udało wam się przed nimi ukryć? • - Nie ukrywamy się przed Griddami - odparła Calen. -Jeśli wyczujemy je odpowiednio wcześnie, uciekamy. Je- śli nie - walczymy. Jak widzisz, walczyłyśmy już nieraz. Teraz, kiedy Griddy wygrały główną bitwę, interesują się nami znacznie mniej. Bardziej obchodzi je ktoś inny: ludz- kie dziecko o imieniu Yemi. Serpantha starał się ukryć troskę. - Powiedziałyście im o chłopcu? - Nawet Wielką Wiedźmę można torturami skłonić do wyznań. Griddy były ciekawe, dlaczego pięćset najlep- szych wojowniczek Heebry wróciło z Ziemi pokonane, a wszystkie mówiły o jakimś zaklęciu, które uwolnił Yemi. - Co wiedzą Griddy? - Wszystko to co my. Znają jego zapach i umiejętno- ści. I niewinność. - Calen zerknęła na czarodzieja. - Twoi strażnicy nawalają, Serpantho. Griddy wiedzą o każdej 74 waszej podróży na Ziemię. Dziwię się, że nie zostawiłeś tam więcej czarodziejów, żeby ochraniać tego chłopca. - Dwóch wystarczy- odparł Serpantha. - Inaczej przy- ciągalibyśmy zbyt wiele uwagi. - Tylko dwóch? Dziękuję - powiedział nowy głos. Z cienia wynurzyły się setki pająków - strażników i żołnierzy. Nadciągały zewsząd jak fala przypływu, po czym w mgnieniu oka rozpierzchały się we wszystkich kierun- kach. Za nimi wkroczyły Griddy. Serpantha zareagował błyskawicznie. Jeszcze nigdy zasadzka tak go nie zaskoczyła, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Natychmiast włączyła się jego sieć za- klęć obronnych. Najpierw wysłał grupę zaklęć, które miały zablokować wejście. Kolejna seria uniemożliwiała wszelki atak na jego ciało, zapach czy strukturę chemiczną. Trze- cia składała się z szybkich zaklęć śmierci. Odwracały uwa- gę wroga, ułatwiając czarodziejowi ucieczkę. Ale tym razem żadna z nich nie zadziałała. Wszystkie zaklęcia szamotały się w umyśle Serpanthy, krzycząc ze strachu o czarodzieja. Dwa pełne oddziały Gridd otoczyły go, a kiedy zajęły swoje pozycje, z sufitu zeskoczyła na ziemię ostatnia, naj- ważniejsza. - Jestem Gultrathaka - powiedziała, podniósłszy się na pełną wysokość. -Wiem. - A wiesz, co z tobą zrobię? Serpantha wiedział także to. Usiłował się przenieść, ale jego magia nie potrafiła uchwycić żadnego punktu do- celowego. 75 - Zaklęcie blokujące - wyjaśniła Gultrathaka. - Dzia- ła tylko poprzez skórę. W tym wypadku przez skórę Nylo. Nie mogłeś się tego domyślić. Nawet Wielkie Wiedźmy nie używały tego zaklęcia. Kiedy wypróbowałyśmy je na nich, były tak samo zdziwione. - Postąpisz, jak zechcesz - powiedział Serpantha, pa- trząc jej w oczy. - Nic wam nie powiem. - Zobaczymy. Kilka Gridd związało mu ręce i nogi sznurami zaklęć. Czarodziej zwrócił się do Calen: - Co ty zrobiłaś? -Jego głos drżał z żalu i litości. - O, Calen, czy naprawdę wierzysz, że Griddy dotrzymają jakiejkolwiek umowy? Calen z trudem przychodziło go ignorować. Zmie- rzyła wzrokiem Gultrathakę. - Spełniłam twój warunek. Teraz pora na ciebie. Uwol- nij moje Wielkie Wiedźmy. Gultrathaka uderzyła ją w twarz. Calen upadła na pod- łogę z dwiema złamanymi szczękami. - Przecież obiecywałaś! - krzyczała. - Związałyśmy się przysięgą, na węże i pająki! Nie wolno zrywać umów! - Czy myślałaś, że zamierzam się przejmować waszy- mi przysięgami? - Gultrathaka patrzyła na Calen z pogar- dą. - Zdradziłaś wszystkie swoje wiedźmy. Calen z trudem wstała. - Dałyśmy się wam pokaleczyć! Pozwoliłyśmy wam na to! Zęby tylko przekonać tego czarodzieja... - Twarz wiedźmy wykrzywiła się z gniewu. - I tak nas wszystkich nie znajdziesz! - wrzasnęła. - Jest nas więcej, niż ci się wydaje! 76 - Ty idiotko - wycedziła Gultrathaka. - Wiemy, gdzie są twoje Wielkie Wiedźmy, co do jednej. Hałasujecie tak okropnie, że nawet najmłodsza Gridda usłyszałaby, jak się zbliżacie. Calen patrzyła na Serpanthę, kiedy wyprowadzano ją z jaskini. Czarodziej zmieniał się z każdą sekundą. Twarz mu bladła, oczy się zamgliły. Ciało szybko wytra- cało ciepło. - Co się dzieje? - spytała jedna z Gridd, prztykając go w policzek. - To nie nasza sprawka - odparła Gultrathaka. - Cza- rodziej chowa się do jakiejś wewnętrznej kryjówki. Myśli, że go tam nie znajdziemy. Myli się. W końcu powie nam wszystko o Yemim. Może nawet doprowadzi nas do same- go Larpskendyi. Serpantha leżał bez ruchu w ramionach Gridd. Spo- kój rozlał się po całym jego obliczu. Zamknął oczy. Gul- trathaka siłą podniosła jego powieki i zobaczyła, jak kolo- ry, niegdyś tak żywe, zaczynają blednąc. Oddział Gridd powlókł ciało Serpanthy do pomieszczeń, w których od- bywały się przesłuchania. - Szybko! - wrzasnęła Gultrathaka. Lałające koale i inne śliczności E ryk szedł pewnym krokiem krętą ścieżką. Znajdował się w samotnym lesie, setki kilometrów od domu. Towarzyszyły mu prapsięta, podlatujące od czasu do czasu, żeby za nim nadążyć. Jak do tej pory udało im się nie zirytować przesadnie wielu leśnych zwierząt, za co w innych okolicznościach Eryk z pewnością by je nagro- dził. Tego dnia jednak nie było czasu na zabawy. Eryk nie bez powodu poprosił Rachel, żeby go tu przyniosła. Mu- siał zadać kilka pytań Albertusowi Robertsonowi. Zachowanie wszystkich spektrów zmieniło się, odkąd Larpskendya opuścił Ziemię, by ustalić, dlaczego Serpan- tha nie wrócił z Ool. Przedtem całymi dniami spektra sta- ły w kompletnym bezruchu, teraz zaczęły się szybko prze- mieszczać. W dodatku przyłączyli się do nich ryzykanci, 78 którzy niegdyś starali się unikać bycia na widoku. Od nie- dawna ryzykanci zaczęli jawnie pomagać spektrom, prze- nosząc ich, dokąd tylko chcieli. Eryk zapuścił się w gąszcz drzew. - Daleko jeszcze? - zapytało jedno z prapsiąt. - Ciii - szepnął Eryk. - Nie możemy go spłoszyć - dodał, po czym obszedł na palcach jeden z krzewów. W małym prześwicie ujrzeli Albertusa Robertsona. Stał na jednej zgiętej nodze, a drugą zawiesił nad zie- mią, zupełnie jak gdyby coś zatrzymało go w pół kroku. Ze wszystkich dzieci na świecie tylko spektrum mogło wytrzymać w takiej pozycji dłużej niż kilka sekund. Przez chwilę Eryk wpatrywał się w niego, starając się zrozumieć swoje uczucia. Spektra przyciągały go do siebie z jakąś tajemniczą siłą. To, z czego śmiały się inne dzieci, Erykowi wydawało się fascynujące. Albertus nie zwracał na niego uwagi. Wąskie ramiona i cienka szyja spektrum sprawiały wrażenie zbyt słabych, żeby utrzymać głowę. Eryk pomyślał, że pewnego dnia jakiś silny powiew mógłby mu ją zwyczajnie oderwać. Chciał zagadnąć Albertusa, ale zniechęciła go obec- ność ryzykantów. Wokół chłopca kręciły się dwie nasto- latki - co samo w sobie wydało się Erykowi dziwne. Ni- gdy jeszcze nie widział, żeby spektrum miało więcej niż jednego ryzykanta. Ręce obu dziewczynek niemal dotyka- ły Albertusa, gotowe, by natychmiast przenieść go w do- wolne miejsce. Jedna z ryzykantek spojrzała gniewnie na Eryka. Naj- wyraźniej nie była zachwycona jego przybyciem. - Cześć - powiedział. Dziewczynka milczała. 79 - Obudź się, kiedy Eryk do ciebie mówi! - zaskrze- czało jedno z prapsiąt. - W porządku, chłopcy - mruknął Eryk. - Nie dener- wujcie się. Druga ryzykantka obróciła się w jego stronę jak auto- mat. - Proszę, odejdź. Zostaw nas w spokoju. - Nie chcę wam przeszkadzać. Muszę tylko o coś za- pytać. - Nie możemy ci odpowiedzieć. - Dlaczego? - Ze względu na umysł. Mówienie osłabiłoby kon- centrację. - Czyją? Albertusa? -Oczywiście. Idź już, rozpraszasz go. Jesteśmy w nie- bezpieczeństwie. -Co nam grozi?-Erykpodszedł bliżej dojednej z ry- zykantek. Natychmiast przyjęła postawę obronną. Poczuł, jak uaktywniają się jej zaklęcia ataku. W tym samym mo- mencie druga ryzykantka objęła Albertusa, szykując się, by przenieść go w bezpieczne miejsce. - Nie jestem waszym wrogiem - przekonywał Eryk. - Nie rozumiecie tego? - Idź stąd! - zażądała dziewczyna. Ryzykantka kompletnie ignorowała prapsięta, które wirowały nad jej głową, wykrzykując różne wyzwiska. Eryk spojrzał z desperacją prosto w oczy Albertusa Robertsona. Uszy spektrum były zwrócone ku niebu, a na jednym z nich osiadł listek. Ryzykantka błyskawicznie rzu- ciła się, by go strącić. 80 - Odezwij się do mnie - poprosił Eryk. - Mówię w imieniu Rachel i innych, którzy troszczą się o nasze bez- pieczeństwo. Czuję, że ty też do nas należysz, ale musisz mi coś wytłumaczyć. Czego wy wszyscy tak wypatrujecie? Skąd to nagłe poruszenie? Co... Albertus Robertson gwałtownie przechylił głowę. Eryk liczył na to, że mu odpowie, ale szybko zrozumiał, że ruch spektrum nie miał żadnego związku z ich rozmową. Al- bertus wyprężył szyję. W jego oczach pojawiła się panika. Rozpaczliwie poruszał niemymi wargami, starając się coś powiedzieć. Ryzykantki spojrzały po sobie, po czym jed- nocześnie podniosły go i wystrzeliły ponad drzewa. - Co się dzieje?! - krzyknął za nimi Eryk. - Mówcie natychmiast! Nagle zachłysnął się i upadł na ziemię. Już wiedział. Prapsięta patrzyły na niego w napięciu. Dotknęłyjego twarzy koniuszkami skrzydeł, jak zawsze, kiedy były prze- rażone. - Eryku? Co się stało? Eryku! - Znajdźcie Rachel - szepnął zdławionym głosem. - Tylko błagam, pospieszcie się, chłopcy! W spokojną przestrzeń okołoziemską wtargnęło dzie- więć oddziałów Gridd. Dzięki swoim szpiegom Gultrathaka doskonale wie- działa, kiedy zaatakować. Larpskendyi nie było, a w sieci strażników patrolujących niebo powstała znacząca wyrwa. Sprawa mogłaby być prostsza, ale Serpantha niczego Gul- trathace nie ułatwił. Milczał twardo podczas wszystkich 6 - Obietnica czarodzieja 81 przesłuchań. Gultrathaka patrzyła na jego opór z niedo- wierzaniem. Jak mógł wytrzymać tak długo niesłabnący grad zaklęć, które Griddy wdmuchiwały mu w usta? Nie była nawet pewna, czy udało jej się sprawić czarodziejowi prawdziwy ból. Ukrył się w jakimś własnym świecie spo- koju i ciszy, gdzie Griddy nie potrafiły go dosięgnąć. Gultrathaka musiała zatem radzić sobie sama. Na szczęście Wielkie Wiedźmy w czasie ostatniej wizyty na Ziemi zostawiły na niej mnóstwo wzmacniaczy, żeby przy- spieszyć komunikację między obydwoma światami. Tysią- ce Gridd - wszystkie, które nauczyły się przenosić - spły- nęły dzięki nim na kontynenty Ziemi. Nie mając żadnych konkretnych danych, zaczęły szu- kać dziecka, którego magiczny zapach wyróżniałby się wśród innych. Larpskendya zabezpieczył wprawdzie Yemiego, otaczając go zaklęciem kamuflującym, ale chłopczyk po- traktował to jako zabawę - i sam je zniszczył. Griddom sprzyjało szczęście. Heiki, odpowiedzialna za bezpieczeństwo Yemiego, już od wielu dni nie wypusz- czała go na zewnątrz. Ale tego ranka Yemi wymknął się i przeniósł na ukwieconą łąkę. Heiki nie zdołała go skło- nić do powrotu do jaskini. Griddy ujrzały Yemiego w peł- nym słońcu, gdy bawił się ze zwierzętami. Heiki pierwsza dostrzegła Griddy. Ich widok bardzo ją zdziwił. Spodziewała się zobaczyć zakrzywione szpony i rozwarte paszcze, a nie takie dziwadła. Zdumiona, zawo- łała Folę, która rozmawiała właśnie z braciszkiem. - Tak? - zapytała Fola. - Rzuć Yemiemu hasło ostrzegawcze. - Co się stało? 82 - Po prostu to zrób! Fola odwróciła się, by zobaczyć, o co chodzi. Gdyby Griddy zjawiły się w swojej prawdziwej postaci, od razu wy- szeptałaby do uszka brata słowa, które tyle razy z nim ćwi- czyła. Hasło, które mówiło: niebezpieczeństwo! uciekaj! Gultrathaka wzięła to pod uwagę. Początkowo zamierzała skorzystać z tradycyjnych me- tod - zastraszyć Yemiego i jego najbliższych. Słyszała jed- nak, z jaką łatwością chłopczyk poradził sobie z wiedźma- mi. Czuła, że Griddy nigdy nie dałyby rady zmusić "Yemiego, by z nimi poszedł. W takim razie należało go do tego za- chęcić. Griddy przybyły w przebraniu. Wielkie Wiedźmy wyznały im na torturach, co lubią małe dzieci. Griddy przebrały się za puszyste pieski i prze- rośnięte kotki, latające koale i inne śliczności. Przybyły pod postacią delfinów rozkosznie chlapiących ogonami. Przybyły przebrane za wymyślone zwierzęta. Wszystkie były ciepłe, miękkie i kolorowe. Uśmiechały się do Yemiego i wyciągały do niego łapki. Łagodnie opadały z nieba na ziemię, wydając wesołe odgłosy. Fola zbyt późno zareagowała na ostrzeżenie Heiki. Zanim zdołała otworzyć usta, zaklęcie Griddy związało jej język. Dawała Yemiemu znaki, ale on, zafascynowany, pa- trzył tylko na zbliżające się stworzenia. Pomyślał, że te zwierz ;ta nie są prawdziwe, i bardzo go to zainteresowało. Serpantha często przemieniał się w różne dziwne istoty. Chłopczyk wiedział, że wszystkie te stworzenia, które machają do niego ogonami i podają łapki, to nie czarodzieje w przebraniu; sądził jednak, że tak czy owak zwierzęta mają w sobie magiczną moc. Co 83 z tego, że nie były prawdziwe. On sam stworzył przecież wiele nieprawdziwych rzeczy, a te nigdy go nie skrzywdziły. Heiki zmierzyła wzrokiem jedną z Gridd. Udało się jej przygasić na chwilę fałszywy uśmiech maskujący praw- dziwe oblicze potwora. Nie miała jednak wystarczającej siły. Nagle poczuła szorstkie uderzenie - Gridda zakne- blowała ją i obezwładniła. Nie mogła jej zabić, bo Yemi mógłby to zauważyć. Oszołomiona Heiki leżała bezwładnie na pięknym polu porośniętym trawą i kwiatami. Griddy wylądowały na ziemi. Zwierzęta Yemiego spo- tkały nowych towarzyszy zabaw, świecących i kolorowych. Dla każdego znalazła się jakaś sympatyczna Gridda. Tymczasem do Yemiego podbiegł puchaty szczeniak i porwał go z ziemi. Otoczony słodkimi stworzonkami chłopczyk nie zauważył, że jego prawdziwi przyjaciele zo- stali na łące. Silny podmuch oszukańczej magii uniósł go ponad ziemską atmosferę. Rachel i Eryk przybyli za późno. Heiki wciąż siedziała na łące, a policzki płonęły jej z udręki. Zwierzęta kręciły się wokoło, rozpaczliwie prze- szukując trawę - może gdzieś tutaj zapodział się Yemi? Eryk wyczuł słaby zapach magii Yemiego, ale potem nawet ten ślad zniknął, zatarty przez Griddy. Rachel wysłała alarmującą wiadomość do Larpsken- dyi i zajęła się Heiki. Dziewczynka była zbyt załamana, by cokolwiek powiedzieć. Patrzyła tylko w chmury, jakby to one ją zdradziły. 84 Wkrótce przybyły z nieba inne dzieci, zaszokowane szybkością, z jaką to wszystko się stało. Przezjakiś czas wszystkie zwierzęta, przyjaciele Yemiego pełzały, chodziły i latały wokół, szukając chłopczyka. Nie- które kopały głębokie doły, myśląc, że odnajdą go pod zie- mią. Nagle, w tej samej sekundzie, wszystkie zwierzaki znieruchomiały, patrząc w górę z wyczekiwaniem. - O co chodzi? - spytał Eryk. - Co one robią? Zaklęcia informacyjne Rachel zbadały cały teren. - Nie wiem. Nic tu nie wyczuwam. - Motyle Yemiego - powiedziała Heiki. - Zwykle o tej porze tędy przelatywały. Na niebie nic się nie pojawiło. Rachel i Eryk przeszukali resztę świata. Stada rusałek żałobników zniknęły. Na całym świecie zwierzęta zadzie- rały głowy, wypatrując ich przylotu - bez skutku. - Przynajmniej będzie miał przy sobie siostrę - po- wiedział Eryk ochrypłym głosem. - Ciekawe, czemu Grid- dy zabrały także Folę? Przecież nie jest specjalnie utalento- wana. Rachel i Heiki wymieniły spojrzenia. - Zrobiły to, żeby pomogła im kontrolować Yemiego - odparła Heiki. - Dopóki same się tego nie nauczą - dodała Rachel. 9pekłra W ieść o porwaniu Yemiego odmieniła świat. Starsze dzieci musiały skończyć z zabawami, bo Hei- ki, gnana jakąś szaloną energią, wszystkie ich talenty skon- centrowała wokół jednego celu. Od tej chwili w dzień i w nocy dzieci z całej Ziemi ćwiczyły zaklęcia obronne. Tre- nowały zawzięcie, dopóki tylko były w stanie utrzymać się na niebie. Zwierzęta ciężko przeżywały utratę Yemiego. Szukały go wszędzie, na lądzie i na morzu. Ptaki wszystkich ga- tunków latały tak gęstymi chmarami, że ich czarne klucze niemal przykryły niebo. A stworzenia, które miały szczę- ście poznać chłopczyka osobiście, straciły wszelką wolę życia. Przestały jeść i dbać o siebie. Najgwałtowniej zareagowały spektra. 86 Tuż po tym, jak Yemi zaginął, przybyły ze wszystkich krajów, by spotkać się na równiku. Uformowały tam linię, która objęła cały świat. Razem z nimi zjawili się ryzykanci. Teraz nie tylko dbali o bezpieczeństwo spektr, ale pomagali im we wszystkim. Karmili i ubierali spektra, kąpali je i zwil- żali ich wyschnięte gardła. Spektra nadal milczały. Wciąż tyl- ko metodycznie badały każdy fragment nieba. Pewnego wieczoru wszystkie spektra zaczęły wysyłać impulsy energii. Niektóre fale płynęły prosto w kosmos, inne krążyły pomiędzy spektrami. Niezwykłe dzieci roz- mawiały, a ich ponaddźwiękowa komunikacja zakłóciła pracę większości urządzeń elektronicznych na Ziemi. Rachel i Eryk uważnie śledzili rozwój sytuacji, ale naj- bardziej niepokoiły ich losy Larpskendyi i Serpanthy. Ty- godnie mijały bez żadnych wieści. Eryk rozwinął zdolno- ści wykrywania magii do tego stopnia, że nikt już nie mógł mu dorównać. Rachel zabierała go czasem do wyższych warstw atmosfery, licząc na to, że odnajdzie ślady czaro- dziejów. Heiki instalowała nowe pasy obronne wzdłuż całej Ziemi. Były o wiele ściślejsze niż dotychczas. Wszyscy cze- kali na to, co się wydarzy. Pewnego popołudnia, kiedy Rachel rozmawiała w do- mu z rodzicami, Eryk nagle się ożywił. » - Larpskendya! - wykrzyknął i twarz wykrzywiła mu się boleśnie. - Co się stało? - zapytała Rachel. - Nic podoba mi się jego lot. 1 87 Rachel dosięgnęła czarodzieja za pomocą własnych zaklęć informacyjnych. -Jest ranny - powiedziała. - Poważnie? - spytał tata. - Straszliwie. - Larpskendya nawet się nie przeniósł. On ledwo leci - rzekł Eryk. Wszyscy czworo podbiegli do okien. Zwykle nie po- trafili uchwycić momentu, w którym lądował czarodziej. Tym razem mieli aż za dużo czasu. Larpskendya leciał z ta- kim trudem, że Rachel musiała wybiec do ogrodu i pod- trzymać go przy lądowaniu. Pod czarodziejem uginały się kolana. Wreszcie wstał, zachwiał się, ale próbował uspo- koić wszystkich uśmiechem. Rachel wzięła go pod ramię i z pomocą taty i Eryka niemal zaniosła do domu. - Nie puszczaj mnie - wychrypiał Larpskendya. - Nie zamierzam. Przez chwilę czarodziej opierał się na niej niemal ca- łym ciężarem. Podtrzymując go, Rachel zdała sobie spra- wę, że tylko kruche ludzkie ramię powstrzymuje czaro- dzieja przed upadkiem. Ta myśl wywróciiajej świat do góry nogami. Ze wszystkich sił starała się nie krzyczeć, nie krzy- czeć z rozpaczy i przerażenia. - Ciii - mruczał Larpskendya. - Nie przejmuj się tak bardzo. - Przerażasz mnie. - Nie bój się, błagam. Tylko nie ty. Nie zniósłbym tego. Zaklęcia informacyjne Rachel wykryły rany niemal na całym ciele czarodzieja. Gdyby nie jego magia, już dawno zginąłby od ataków Gridd. 88 Larpskendya starał się wysunąć z objęć Rachel, ale ona na to nie pozwoliła. Razem upadli na podłogę. Leżeli w milczeniu, dopóki Larpskendya nie odzyskał nieco sił. - Griddy zabrały Yemiego do Ool - rzekł słabym gło- sem. - Co one z nim zrobią? - spytała Rachel ze ściśniętym gardłem. - W tej chwili jest bezpieczny - odparł Larpskendya. - Griddy pokonały wiele kilometrów, żeby go znaleźć. Nie skrzywdzą Yemiego, przynajmniej nie od razu. Bardziej martwię się o Serpanthę. - Czy on żyje? - odważył się zapytać Eryk. - Tak, ale jeśli dostał się w ręce Gridd, byłoby dla nie- go lepiej, gdyby nie żył. - Larpskendya zadrżał. - To ja powinienem być teraz w Ool - powiedział. - Ale Serpan- tha nie pozwolił mi tam lecieć. On... zawsze mnie chro- nił. .. - Czarodziej zatrząsł się z bólu. - O mój bracie! Co one ci zrobiły? Co się z tobą teraz dzieje? Wybuchnął niepowstrzymanym płaczem. Rachel i Eryk zapłakali razem z nim. Byli tak przejęci, że nawet się nie zastanawiali, dlaczego szlochają. Larpskendya płakał, i to wystarczyło. Prapsięta błyskawicznie podleciały i przytu- liły się do twarzy czarodzieja. W końcu Larpskendya zdołał powstrzymać łzy. Wstał powoli i oznajmił poważnym tonem: - Nadszedł moment, bym coś wam wyjaśnił. Nie okła- małem was, ale nie powiedziałem całej prawdy - dodał, patrząc na Rachel. - O co chodzi, Larpskendyo? - zapytała, wciąż trzy- mając skraj jego szaty. 89 - Stwory, które nazywacie Wielkimi Wiedźmami, nie różnią się od nas tak bardzo, jak sądzicie. A kiedyś nie różniliśmy się wcale. Rachel spojrzała mu w twarz i gwałtownie odskoczy- ła do tyłu. Larpskendya nie ukrywał już prawdy. Z jego oczu wyglądały tatuaże, takie same, które wyzierały z bez- litosnych źrenic Dragweny, Heebry i Calen. Gdy czaro- dziej zbliżył się, żeby pocieszyć Rachel, zaczęła krzyczeć. - Rozumiem, jak trudno ci się z tym pogodzić - po- wiedział, zatrzymując się w pół drogi. - Kiedyś należeli- śmy do tego samego gatunku. Żeńskie istoty znane wam jako Wielkie Wiedźmy nie różniły się od nas bardziej niż kobiety i mężczyźni w waszym świecie. Żałuję, że musia- łem ukryć to przed ludźmi, a szczególnie przed tobą, Ra- chel. Proszę, wybacz mi. Nie chciałem was okłamywać. Rachel poczuła się zdradzona, oszukana. Chwyciła matkę za rękę i wycofała się w głąb pokoju. Eryk uspokoił przerażone prapsięta. Nie odsunął się jednak od czarodzieja tak jak siostra. - Wiedziałeś, Eryku? - Larpskendya nie krył zasko- czenia. - Nie do końca, ale coś wyczuwałem. Czasem używa- liście zaklęć o podobnym schemacie jak wiedźmy. Zasta- nawiałem się, dlaczego. Teraz rozumiem. - Opowiedz nam wszystko, Larpskendyo - poprosił tata. - Nasz gatunekjako pierwszy odkrył w sobie magicz- ną moc. Zaczęliśmy latać, tak jak wy. Badaliśmy nasz świat. Badaliśmy też nasze wnętrza. Wykształciliśmy w sobie zdol- ności, które wy na razie tylko sobie wyobrażacie. Podró- 90 żowaliśmy. - Urwał i popatrzył na Rachel, ale ona nie mogłajeszcze odpowiedzieć najego spojrzenie. - Od wie- lu wieków - podjął - czarodzieje i wiedźmy działali ra- zem. Niestety, w miarę jak rozwijaliśmy swoje magiczne talenty, narastały spory, jak je wykorzystywać. Sekta sil- nych wiedźm zdecydowała, że nie będzie się dłużej pod- porządkowywać naszym magicznym prawom. Zniknęły i przez wiele pokoleń nie mieliśmy o nich żadnych wieści. Ale potem zaczęły zostawiać po sobie ślady w cywiliza- cjach innych światów. I zawsze były to ślady destrukcji. Tak zaczęła się nasza długa wojna. - Dlaczego teraz wiedźmy wyglądają zupełnie inaczej niż wy? - spytał tata. - Przede wszystkim dlatego, że nie chciałyjuż być do nas podobne - odparł Larpskendya. - Poza tym wygląd miał odzwierciedlać ich agresywny charakter. - Byłeś przy tym? Widziałeś, jak zaczęła się ta wojna? - zapytał Eryk. - Nie. Jestem wprawdzie bardzo stary, ale kiedy się urodziłem, wojna trwała już od dawna. I wypełniła całe moje życie. Przygotowania do wojny, walki i ciągły strach. Strach o tych, którzy zostali w nią wciągnięci, tak jak wy. - Dlaczego nic nam nie powiedziałeś?! - Rachel nagle odzyskała głos. - Przecież bym zrozumiała! Czemu mi nie zaufałeś? - Bardzo chciałem to zrobić - odparł Larpskendya. - Naprawdę. Ale bałem się kolejnej porażki. - Kolejnej? - My, czarodzieje, przybyliśmy już kiedyś na Ziemię, wieki temu, ale popełniliśmy błąd. Wiedźma Dragwena 91 zdominowała wasz świat, zanim się pojawiliśmy. Zaszcze- piła w dzieciach strach przed czarodziejami. Nie chciałem rozbudzać tych wspomnień sprzed wieków. - Westchnął. - Postaraj się mnie zrozumieć. Nie mogłem powiedzieć ci prawdy, bo spodziewałem się, że nadejdą chwile, w któ- rych będę potrzebował twego bezgranicznego zaufania. - Przecież je miałeś! - zawołała Rachel. - Jesteś pewna? - odparł Larpskendya. Próbował do niej podejść, ale Rachel odsunęła się. - Nawet teraz nie potrafisz pogodzić się z prawdą - rzekł. - Teraz, kiedy znasz mnie tak dobrze. Czy zaufała- byś mi wtedy na biegunie północnym, gdybyś wiedziała, jak bliskie więzy łączą mnie z wiedźmami? Czy wierzyła- byś we mnie, gdybym ci powiedział, że Heebra może zabić ciebie i Eryka? Czy spojrzałabyś mi głęboko w oczy, te wytatuowane oczy, i powierzyła mi swoje serce? Rachel wahała się przez chwilę. - Nie...tak... nie wiem. Może i nie. Tylko że to... to zbyt wiele! - Cała się trzęsła z emocji. - Prawda i kłam- stwa.... Skąd mam wiedzieć, że teraz mówisz szczerze? - Spojrzała na niego. - Dlaczego wysłałeś Serpanthę do Ool? Przecież tylko on wiedział wszystko o Yemim, o jego słabo- ściach i sposobach obrony. Jeśli rzeczywiście tak długo wal- czyłeś w tej wojnie, czemu teraz popełniłeś tak głupi błąd? - Nie mogę ci tego wytłumaczyć, Rachel. Może nigdy nie będę mógł. - Kolejne sekrety? Co jeszcze przede mną ukrywasz? - Policzki Rachel pokryły się rumieńcem. Larpskendya milczał. Eryk czuł, jak bardzo czarodziej słabnie. 92 - Mógłbym cię zmusić, żebyś uwierzyła we wszystko, co ci powiem - odezwał się w końcu. - Mam takie zaklę- cie. Nie wykorzystam go, chociaż bardzo mnie kusi. Spo- czywa na mnie więcej, niż mogę unieść. Jestem w trudnej sytuacji. Musiałem zostawić tych, których los głęboko mnie obchodzi, żeby wrócić na Ziemię i zbadać, jak moż- na uratować Yemiego. Jeśli... - Zaczekaj - przerwał mu Eryk. - Coś się do nas zbli- ża. To Griddy. - Wiem - odparł spokojnie Larpskendya. - Jest ich tylko kilka. Kręcą się wokół waszego Księżyca. Pewnie to jakieś niedobitki tych, które mnie zaatakowały. - Nie, nie mówię o nich. Czuję znacznie więcej od- działów. Są gdzieś między Saturnem a Jowiszem. Larpskendya spojrzał na niego ze zdumieniem. - Nawet moje zaklęcia nie działają na taką odległość. Jesteś pewny, Eryku? - Tak. Na sto procent. - W takim razie muszę was natychmiast opuścić. - Co mówisz, Larpskendyo?! - krzyknęła Rachel, wy- chylając się wjego stronę. - Nie wolno ci teraz odchodzić! Zmierzyłam twoje siły. Wciąż możesz się przenosić, ale je- śli zaatakują ci jakieś Griddy... -Jeśli zostanę, sprowadzę niebezpieczeństwo na was wszystkich - odparł Larpskendya, kładąc jej rękę na ra- mieniu. - Nie chcę tego. Rachel czuła, że wyczerpane zaklęcia czarodzieja bła- gają ją o pomoc. Były jeszcze zbyt słabe, potrzebowały chwili na odpoczynek. Starała sieje pocieszyć, a one bła- gały, by została z Larpskendya i pomogła mu odzyskać 93 siły. Zapomniała o swoich wątpliwościach i przytuliła się mocno do czarodzieja. - Nie możesz odejść - szepnęła, usiłując coś wymyślić. - Nie wolno ci odejść. Wezwę Heiki i dzieci, które szkoli. Obronimy cię tu, na Ziemi. Wszyscy będziemy cię chronić. - Nie - odparł pewnym głosem. - Nie jesteście jesz- cze gotowi na spotkanie z Griddami. Jeśli zginę, oddam wam tylko ostatnią przysługę, odwlekając ich atak. Rachel błagała go, by zmienił zdanie, ale Larpskendya nie dał się przekonać. Nagle przez okno dobiegł ich jakiś dźwięk. Usłyszeli narastający odgłos niepokoju i lęku. - Co się dzieje? - spytała mama, zasłaniając uszy dłońmi. Zaklęcia informacyjne Rachel wykryły nasłuchujące dzieci. - To spektra - szepnął Eryk. - One do nas mówią. Na całym świecie spektra uniosły się w przestworza i podtrzymywane przez swoich ryzykantów zajęły pozy- cje, z których każde dziecko mogło usłyszeć ich wiado- mość. Nie składała się z sylab i słów, ale była zadziwiająco jasna i zrozumiała. Głosy spektrów potęgowały się. Śpie- wały, dopóki starczyło im tchu, a ktoś zawsze podtrzymy- wał cichnący dźwięk, by nie przerwać niezwykłej pieśni. Żadne z dzieci jeszcze nigdy nie słyszało takiej wiado- mości, ale ich magia natychmiast ją zrozumiała. W salonie tylko tata i mama stali bezradnie, patrząc na Eryka. - Nasz świat jest zagrożony - powiedział. - To ostrze- żenia przywódcy spektrów: Niebezpieczeństwo! Uwaga! Chrońcie swoje domy! On i Rachel nasłuchiwali jeszcze przez chwilę. 94 - To ty jesteś w niebezpieczeństwie. - Rachel obróciła się gwałtownie do Larpskendyi. Czarodziej pokiwał głową. - Czy wiecie, kim są teraz spektra? - spytał. Rachel nie miała już wątpliwości - tak samo nie mia- ło ich w tej chwili już żadne dziecko na świecie. - To strażnicy. Oni nas chronią, prawda? - Tak. Są wyjątkowi. Do tej pory tylko raz udało mi się zaobserwować rozwój spektrów. To strażnicy gatunku. Pojawili się od razu po Przebudzeniu. Żyją po to, by wam służyć. Ich własne bezpieczeństwo nie ma dla nich zna- czenia. Znają tylko swoje zadania: nasłuchiwać, ostrzegać przed zagrożeniem, doradzać i wreszcie walczyć, jeśli nie zostało nic innego. Wszystkie swoje siły wykorzystają do obrony ziemskich dzieci. - Larpskendya przerwał na chwilę. -Wygląda na to, że zaniepokoiły ich moje kłopoty. Myślą, że jeśli zginę, zagrożona będzie cała Ziemia. Zobaczymy. W każdym razie cieszę się, że dane mi było ujrzeć nadcho- dzącą erę spektrów. To przywróciło mi nadzieję. Może jed- nak czeka was lepszy los. Cóż, nie mam już czasu... Pospiesznie pożegnał się z całą rodziną. - Znajdź Yemiego - powiedział, ujmując dłonie Ra- chel. - Znajdź go. -Jak? Bez ciebie? - Nie znasz swoich możliwości? - Czarodziej niemal krzyczał. -Jeszcze nigdy nie widziałem, żebyjakieś dziec- ko zmierzyło się z wiedźmą tak odważnie jak ty! Uścisnął ją mocno i dodał: - Musisz to zrozumieć. Ja mogę już nie wrócić. Wiele razy udało mi się oszukać Griddy, ale teraz... Posłuchaj: 95 magia Yemiego przekracza wszystko, z czym czarodzieje kiedykolwiek się zetknęli. Jest jeszcze tak mały, że Griddy mogłyby zdobyć na niego jakiś wpływ. Musisz dotrzeć do Yemiego, zanim im się powiedzie. Na pewno ci się uda. Puścił Rachel i zwrócił się do Eryka: - Teraz od twoich decyzji zależy więcej niż kiedykol- wiek przedtem. Może nawet wszystko. Zaufaj swojej in- tuicji. Masz w sobie moc, którą trudno pojąć. Ucałował ich wszystkich i rozejrzał się po raz ostatni. Prapsięta patrzyły na niego uważnie. Rachel starała się ja- koś wyrazić, co czuje, ale umysł odmawiał jej posłuszeń- stwa. - Kto teraz będzie pocieszał moje zaklęcia? - szepnął czarodziej i uśmiechnął się. Przymknąwszy oczy, wezwał zaklęcia do ostatniego wielkiego wysiłku i po chwili zniknął im z oczu. Wdzięczność pająków G ultrathaka wezwała Jarius, gdy tylko Yemi przybył do Ool. Jarius wcale nie chciała iść. Okryła się hańbą, odma- wiając skoku z wieży Heebry. Gultrathaka musiała ją wy- pchnąć. Jakie to poniżające! Nawet małe Griddy nieźle się przy tym ubawiły! Tym razem Gultrathaka zaprosiła Jarius do o wiele groź- niejszego miejsca - Komnaty Prób, gdzie testowano jakość zaklęć Gridd. Jarius z trudem przeszła ostatnią próbę. Jakim cudem mogłoby tam przetrwać ludzkie dziec- ko? - zastanawiała się. Idąc w stronę komnaty, zauważyła, że w tym samym kierunku zmierza mnóstwo żyjątek z tuneli. Gryzonie, drobne insekty i wszystkie nieśmiałe stworzonka, które 7 - Obietnica czarodzieja 97 dotychczas kryły się głęboko w ziemi na sam widok Grid- dy, teraz biegły tuż obok niej, niesione jakąś potężną siłą. Oczywiście w końcu wpadły w pułapki. Wygłodniałe małe Griddy już na nie czekały. Jarius słyszała ich jęki dochodzące przez ściany tunelu. Co chwila na świat przy- chodziły nowe Griddy. Gdyby Jarius nadstawiła uszu, wie- działaby, kiedy kolejna mała przegryza się przez skorupę jaja i wydaje pierwszy krzyk. Każda Gridda wykluwała się wściekle głodna, a jedynym jej pragnieniem było rozwi- nąć mięśnie do rozmiarów, które zaimponowałyby siostrom z oddziału. Zbliżając się do Komnaty Prób, Jarius uspokoiła wszyst- kie swoje pająki. Żołnierze, czujni i pełni napięcia, uloko- wali się w kącikach jej szczęk. Strażnicy szukali szpar w drzwiach, tak aby zajrzeć do pomieszczenia, nie otwie- rając ich. Nagle ze środka dobiegł głos. - Witam - powiedziała Gultrathaka. Jarius ostrożnie uchyliła drzwi i zobaczyła, że komna- tę zalewa jasne światło. Cofnęła się z krzykiem. Gultrathaka siłą wciągnęła ją do środka. - Musisz to znieść! - nakazała. Jarius próbowała włączyć zaklęcie ściemniające, ale jeszcze nigdy go nie używała, a przerażenie tamowało jej myśli. Gdyby nie zasłony na oczy, które automatycznie natychmiast się zamknęły, z pewnością by oślepła. Oczy jej wiernych pająków-strażników pozostały bez żadnej ochrony przed palącym światłem. Pająki myślały jednak, że to atak na Jarius, więc zapominając o własnym bólu, badały każdy zakątek komnaty i wykrzykiwały, co widzą. 98 Nagle jasność ustąpiła mrokowi. Jarius odważyła się uchylić powieki. - Co., co się stało? - wyjąkała. - Yemi wyczuł twój strach - odparła Gultrathaka. - I strach twoich pająków. Jarius spojrzała na chłopczyka. Siostry z oddziału opo- wiadały jej, jak małe są ludzkie dzieci, ale Yemi wydawał się wyjątkowo kruchy i delikatny. Był niewiele większy od świe- żo wyklutej Griddy. Mogłaby go przypadkiem zdeptać. Chłopiec wyciągnął do niej rączki. Na jego twarzycz- ce malowała się troska. - Co on robi? - spytała Jarius, cofając się nieco. - Przeprasza. Bardzo mu przykro, że cię zranił. - Przeprasza? -Jarius zamrugała z zaskoczenia. - Czy on nie wie, co to za miejsce i co go tu może spotkać? - Nie. Pozwól mu podejść bliżej. Yemi ruszył w stronę Jarius. Nie jest nagi, pomyślała Gridda, kiedy poczuła szorstki dotyk jego koszulki. Tak wygląda ludzkie ubranie -jak suknie Wielkich Wiedźm. Chłopczyk odsłonił zęby w uśmiechu, a Jarius natych- miast sprawdziła szponem ich ostrość. Yemi zaśmiał się na widok jej zdziwionej miny. Wdrapał się na Jarius, gawo- rząc rozkosznie. Jak alpinista pokonał jedną z jej szczęk, potem oparł się stopą o drugą, aż wreszcie dosięgnął po- liczków. Wychylając się nieco, pocałował wiedźmę w oczy. Jarius poczuła, jak pod jej powiekami rozlewa się jakiś cu- downy balsam. Spojrzała na Yemiego z uwagą. Nie mogła nic wyczytać z jego twarzy. Za bardzo różniła się od tych, które dotąd znała. Nie wątpiła jednak w dobre zamiary tego ludzkiego dziecka. Magiczne powitanie Yemiego 99 z pewnością znaczyło, że chłopczyk chciał zostać jej przy- jacielem. Zdumiewające! Szczera propozycja! Nie odpowiadała na jego sygnały, więc Yemi poklepał ją uspokajająco po ramieniu, zupełnie jakby spotkał już wiele Gridd, które dziwiło jego zachowanie. Zsunął się z Jarius i pobiegł w stronę innej istoty swojego gatunku. - Fola - oznajmił dumnie. Jarius zobaczyła starsze ludzkie dziecko, prawdopo- dobnie rodzaju żeńskiego. Miało więcej włosów i całe było owinięte czerwonym materiałem. Fola patrzyła na nią z przerażeniem. -Jeszcze jedna -jęknęła. - Zawsze jest jakaś następ- na! Chcesz oberwać tak jak poprzednie? Chcesz żeby ona to widziała? - pytała, wskazując na Gultrathakę. Jarius nie rozumiała słów Foli, ale wyczuła jej gniew. Dzięki temu błyskawicznie się opanowała. Takie zacho- wanie nie niepokoiło jej. - Ta ludzka istota jest słaba. Boi się nas. -Jarius spojrzała na Gultrathakę z satysfakcją. - A czego boi się chłopiec? - Ciemności - odparła Gultrathaka. Tego Jarius nie mogła pojąć. - Ludzie uwielbiają światło. Potrzebują go do życia - wytłumaczyła Gultrathaka. - W takim razie dlaczego je zgasił, kiedy weszłam? - Yemi chce, żebyś była szczęśliwa. Chce się z tobą zaprzyjaźnić - powiedziała Gultrathaka obojętnym tonem. - Przecież on jest naszym więźniem? Nie rozumie tego? - Nie, nie rozumie. - Gultrathaka zaśmiała się chra- pliwie, po czym podeszła do Jarius i zbadała jej oczy. - Twoje niewielkie obrażenia udało mu się naprawić poca- 100 łunkiem. Poprzednie Griddy nie miały tyle szczęścia. Kie- dy wchodziły, Yemi myślał, że coś jest nie tak z ich oczami i próbował je odmienić za pomocą zaklęcia. Dopiero krzy- ki wielu Gridd uświadomiły mu, że się myłił. - Przecież wygląda tak bezbronnie... - Owszem - zgodziła się Gultrathaka. - Może dlatego Heebra nie doceniła jego mocy. Nie zamierzam popełnić tego samego błędu. Jarius patrzyła zafascynowana na Folę. Dziewczynka trzymała Yemiego w jakiś niezwykły sposób. W dodatku dziwacznie grzebała mu we włosach palcami pozbawiony- mi szponów. Yemi chichotał w ramionach siostry. - Nie rozumiem, co oni robią - powiedziała Jarius. - Ta żeńska istota ma bardzo mały talent. Czym ona jest dla Yemiego? Żywym pokarmem? - Nie. Oni tworzą taki mały oddział. Yemi ją chroni. - Przecież jest strasznie słaba! - Mimo wszystko zależy mu na niej. A ona troszczy się o Yemiego. To właśnie znaczą te dziwne gesty. Jarius poczuła nagle obrzydzenie. Z przykrością pa- trzyła, jak ktoś poświęca swoją uwagę jakiejkolwiek słabej istocie. Niepełnowartościowe Griddy duszono tuż po uro- dzeniu. Nikt nie pytał, dlaczego. Jarius także nie pytała. Wiedziała, że to jedyny sposób, by oddziały były silne. - Nie doceniasz tej małej - powiedziała Gultrathaka. - Ona wcale nie daje sobą manipulować. Przez to, że nie współpracuje, trudno mi zdobyć zaufanie Yemiego. -Jeśli Fola nam przeszkadza, dlaczegojej nie zabijesz? - Próbowałyśmy to zrobić. Yemi zareagował zaskaku- jąco - po raz pierwszy się rozgniewał. 101 -Zemścił się jakoś? - Tak. W dodatku ukarał nie tylko tę Griddę która zaatakowała Folę, ale także wszystkie siostry z jej oddzia- łu. Były rozproszone w trzech miastach, tysiące kilome- trów stąd, ale jego zaklęcia odnalazły je bez trudu. Griddy poczuły tylko cząstkę tego, czego miała doświadczyć Fola, jednak ja potraktowałam to ostrzeżenie poważnie. - A co udało ci się osiągnąć do tej pory? - Nic - odparła Gultrathaka. - Spodziewałam się, że do tej pory uda mi się zdobyć zaufanie Yemiego albo przy- najmniej zmusić go do użycia zaklęć, które mogłybyśmy wykorzystać. Ale on zaskakuje mnie na każdym kroku. Kiedy mu grożę, traktuje to jak zabawę. Robi, co chce. -Jak to? Przecież musi być na niego jakiś sposób! - Obym go znalazła jak najszybciej. \emi chichotał, przyglądając się stopom Jarius. Kiedy kiw- nął paluszkiem, Gridda poczuła, jak opuszczają ją pająki. Krzyknęła z przerażenia. Pająki dzieliły ze swoimi pa- niami wszystkie troski i wiernie im służyły aż do śmierci. Opuszczały Griddę dopiero wtedy, gdy pająki-łekarze ogło- siły jej śmierć. Jeśli ich pani została zabita przez inną Griddę, prosiły, by zwyciężczyni je przyjęła. Jeśli jednak Gridda zginęła w wypadku albo rozszarpał ją jeden z drapieżni- ków grasujących w tunelach, pająki uważane były za współ- winne tej porażki. Nie chciała ich żadna inna Gridda, więc ginęły samotnie w tunelach. Tysiące stworzeń specjalizo- wało się w łapaniu porzuconych pająków. Jarius trzęsła się w panice, niezdolna wydobyć z siebie słowa. Sprawdzała, czy nie ma jakiś nieznanych obrażeń, rozpaczliwie przepytując pająki-lekarzy. 102 - Przecież ja nie umieram -jęczała, patrząc błagalnie na Gultrathakę. -Jestemjeszcze młoda i zdrowa. To nie- możliwe! Coraz więcej pająkówją opuszczało. Zostali tylko naj- starsi, lojalni żołnierze, którzy strzegliby nawet jej mar- twego ciała. Reszta wypełzała pośpiesznie ze szczęk i oczo- dołów Jarius i pędziła po podłodze do Yemiego. - Nie umierasz - powiedziała Gultrathaka. - Moje pająki też do niego zwiewają. - Dlaczego? - Chyba przyciąga je magia tego chłopca, ale nie tylko to. - Gultrathaka zerknęła na Jarius. - Pewnie nie zwróci- łaś uwagi, ale wielu twoich strażników oślepło, wchodząc do komnaty. Yemi chce je wyleczyć. - Wyleczyć? On naprawdę o nie dba? Jarius nigdy nie wpadłaby na pomysł, żeby troszczyć się o swoje pająki. Przecież w jej ciele ciągle rodziły się nowe, by zastępować stare i schorowane. Yemi zajął się cierpiącymi strażnikami, złagodził ich ból i wyleczył im oczy. Potem odesłał je dojarius. Kiedy nie chciały od niego odejść, delikatnie odpędził je wierz- chem dłoni. - Lubią go - powiedziała Gultrathaka. - I nie tylko one. Wskazała na setki innych zwierząt, które otoczyły Yemiego, kiedy tylko pająki sobie poszły. Z cieni wyłaziły najdziwniejsze istoty z całego świata Ool, nie zabrakło nawet kilku bezmózgich, oślizgłych pełzaczy, które żyły w najgłębszych zakamarkach pod tunelami Gridd. Wszyst- kie stworzenia wiły się teraz wokół stóp chłopczyka. 103 Pełzacze znalazły sobie przytulne miejsce w szwach jego kieszeni. Wtedy cicho nadeszła para huraków. Jarius instynktownie cofnęła się, przygotowując do obrony. Ze wszystkich stworzeń, które panoszyły się w tunelach Ool, tylko huraki naprawdę przerażały Griddy. Były ogrom- ne, wielkości samej Jarius, a ich potężne, ciężkie szczęki bez trudu zmiażdżyłybyjej czaszkę. Co najgorsze, oddech hura- ka zawierał silne substancje usypiające pająki-strażników. Po- twór mógł zaatakować Griddę zupełnie nieoczekiwanie. Huraki usiadły przed Yemim i Folą, pozwalając chłop- czykowi głaskać swoje granatowe futra. - Nawet huraki do niego przychodzą. Przy Yemim zachowują się bardzo spokojnie, ale kiedy jakaś Gridda zbyt gwałtownie się do niego zbliża, natychmiast rzucają się w jego obronie. Te dwa przylazły tu dziś rano. - Skąd się wzięły? - Nie mam pojęcia. Jarius spojrzała naYemiego, który odpowiedział uśmie- chem. - Czy on nie próbuje się stąd wydostać? - Bez przerwy. Zdecydowanie nie chce tu być i coraz trudniej nam go zatrzymać. Przełamuje każdą barierę ma- gii. Przez cały czas komnatę otacza ponad tuzin Gridd, wymyślających coraz to nowe zaklęcia. - Musi być jakiś sposób, żeby go zastraszyć! - Nie. On jest szczęśliwy. - Szczęśliwy? Tu, w komnacie? A jakim próbom go poddałaś? 104 -Wszystkim,jakie tylko przyszły mi do głowy. Nawet go to bawiło. Niestety, nie nadążam już z wymyślaniem nowych. Yemi zaczyna się nudzić. - Nie wierzę. - Czyżby? - Gultrathaka odsunęła się od Jarius. - W takim razie sama pokaż, co potrafisz. Może powiedzie ci się lepiej niż twoim poprzedniczkom. Fola wiedziała już, co się teraz stanie. Tyle razy na to patrzyła. - Iro! Nie! - krzyknęła ostrzegawczo do Jarius. - Nie atakować Yemi! Nie wolno! Oczywiście nie miało to żadnego sensu. Griddy, które próbowały tu swoich sił, za bardzo bały się Gultrathaki, żeby się jej sprzeciwić. -Yemi cię skrzywdzi! - krzyczała Fola. - Nie chce, ale I to zrobi! Nie zmuszaj go do tego! Jarius spojrzała z obawą na Gultrathakę. Już nie po raz pierwszy zastanawiała się, po co ją tu wezwano. W jej oddziale zostało wiele wyżej postawionych sióstr, którejesz- cze nie walczyły z Yemim. Dlaczego właśnie ona? Dlatego, że jestem na wylocie, odpowiedziała sama sobie. To moja ostatnia szansa. Propozycja nie do odrzu- cenia. Roztrzęsiona, próbowała odnaleźć to miejsce w kom- nacie, w którym ukryto zaklęcia ataku. Mogła ich używać pojedynczo albo w grupach. Główna zaleta komnaty po- legała na tym, że Gridda miała w niej o wiele więcej zaklęć do dyspozycji niż normalnie. Kiedy Yemi zobaczył, dokąd zmierza Jarius, zaczął podskakiwać z radości. - Sere! Sere! Sere! - krzyczał w podnieceniu. 105 - To chyba znaczy: zabawa - wyjaśniła Gultrathaka. Yemi klaskał w rączki. Nie mógł się już doczekać no- wej gry. Jarius odwróciła się, próbując ukryć zdenerwowanie. Ja- kim cudem miała pokonać tego chłopca, skoro nie udało się to Gultrathace? Jej jedyną szansą było zaklęcie, które sama stwo- rzyła, specjalne zaklęcie budzące paniczny strach. Obezwład- niało wroga i opanowywało jego umysł przed właściwym ata- kiem. Może podziała na kogoś tak młodego jak Yemi... Opanowała się i odwróciła twarzą do chłopczyka. Yemi cofnął się gwałtownie, zasłaniając oczy rękami. Naprawdę jest przerażony, stwierdziła triumfalnie Ja- rius. Potem zauważyła, że Yemi podgląda przez palce. Ra- czej udaje, żeby się lepiej bawić, dodała w myślach. Raz jeszcze spojrzała na Gultrathakę - i zrozumiała, że zginie, jeśli będzie się dłużej wahać. Jarius rozwarła szczękę, wysyłając zaklęcie strachu. Yemi zareagował w ułamku sekundy, zanim zdołało do niego dotrzeć. Wyłowił zaklęcie w powietrzu i dokład- nie zbadał. Gultrathaka wychyliła się, żeby lepiej widzieć. Wreszcie Yemi odesłał zaklęcie z powrotem do Jarius. - Lepsze! - powiedział. Jarius wyciągnęła szpon. - Nie! - wrzasnęła Fola. - Nie bierz! Za późno. Odesłane zaklęcie natychmiast dotarło do serca Jarius. Ale to nie byłojuż zaklęcie strachu, które tak dobrze znała. Yemi bardzo je wzmocnił. W umyśle Griddy pulsowały fale panicznego lęku. Upadła na podłogę, zwi- jając się z przerażenia. Wpychała sobie szpony w szczęki, żeby stłumić krzyk. 106 Na ten widok chłopczyk podbiegł do niej, rozumiejąc swój błąd. Wyłączył zaklęcie i rozkazał pająkom Jarius, żeby ją pocieszyły. Gultrathaka westchnęła. Przeszła nad drżącym ciałem Jarius, zupełnie nie interesując się jej cierpieniem. Kolejna klęska, pomyślała. Kolejna stracona Gridda - tym razem członkini jej własnego oddziału. No cóż, Ja- rius nigdy się specjalnie nie wybijała... Gultrathaka popa- trzyła na Folę, która odpowiedziała jej spojrzeniem peł- nym furii. - Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego?! - krzyknęła Fola. Gultrathaka nie raczyła się odezwać. Odeszła od Ja- rius, której nieustanne kwilenie ją rozpraszało. Co jeszcze mogła zrobić, żeby dopaść tego chłopca? Czy nie spróbo- wała już wszystkiego? Zaklęcia, groźby, pokusy, perswa- zje... Wszystko na nic! Jakie właściwie są te ludzkie dzieci, zastanawiała się Gultrathaka. Niektóre Wielkie Wiedźmy dobrze poznały ich język i zwyczaje. Szczególnie te, które należały do pokonanej armii Heebry. W trakcie przesłu- chań zeznały, że Yemi wybija się spośród innych dzieci. Ale Fola była raczej przeciętna. I na pewno dawała się za- straszyć. Za wiele czasu straciłam na te próby, pomyślała Gul- trathaka. Potrzebuję świeżego podejścia. Im dłużej Yemi wytrzymywał eksperyment w Komnacie Prób, tym słab- sze stawały się Griddy Jeśli malutkie ludzkie dziecko tyle potrafiło, co mogły osiągnąć starsze? Przez niego Gultra- thaka wyglądała coraz marniej... 107 Kiedy przywódczyni Gridd udała się do więzień, żeby przesłuchać garstkę Wielkich Wiedźm, Jarius wciąż leżała na podłodze. Nadal trzęsła się ze strachu. Nie odpowiada- ła na pocieszenia Yemiego, więc chłopczyk postanowił bar- dziej jej pomóc. Wahał się jeszcze przez chwilę, bo bał się dotykać paszcz Griddy, nie widział jednak innego sposo- bu. Uklęknął obok Jarius, pochylił się nad twarzą wiedź- my i delikatnie dotykając usteczkami jej wielkiej szczęki, wysłał w nią kojące zaklęcia. Strach Jarius natychmiast ustąpił miejsca nowemu, nieznanemu dotąd Griddzie uczuciu. Ogarnął ją nieopi- sany, błogi spokój, który jak balsam spływał do serca. Ja- rius zapomniała, gdzie się znajduje. Zapomniała o lęku. Czuła tylko oddech Yemiego. Pozwoliła mu objąć swoją wielką głowę i kołysać nią jak dzieckiem. Zaproszenie R achel siedziała w ogrodzie, wpatrując się w puste nie- bo. Minęły już trzy tygodnie, odkąd po raz ostatni widziała Larpskendyę. - Ta strefa ochronna Heiki wcale mi się nie podoba - powiedziała do Eryka. - Wolałam, kiedy dzieciaki się tu kręciły. - Pieczone kurczaki! Przecież to wspaniałe, nareszcie cisza i spokój - odparł. - Poza tym Heiki ma rację, że cię chroni. - Eryk zerknął wymownie na siostrę. - Jeszcze przed porwaniem Yemiego wiedźmy przyleciały na Ziemię wyłącznie po ciebie. Najlepsze i najskuteczniejsze drużyny Heiki otaczały dom, zajmując strategiczne pozycje na sąsiednich ulicach. 109 Tylko najwierniejsi fani nadal usiłowali przeniknąć przez kordon, ale nikomu się to nie udało. Rachel spojrzała w górę, na komin, gdzie jak zawsze siedział Albertus Robertson. Pojawił się natychmiast po zniknięciu Larpskendyi i od tego czasu tkwił na górze nie- ruchomo, jakby był przyklejony do dachu. Rachel cieszyła się z jego obecności. Ufała mu, choć sama nie wiedziała dlaczego. To uczucie dzieliły teraz wszystkie dzieci. - Genialny, prawda? - powiedział Eryk. - Mógłbym się na niego gapić cały dzień. - Na ogół tak robisz - odparła Rachel z uśmiechem. - Siedzę tu już od rana, a jemu przez ten czas nie nawet nie drgnęła powieka. - Poruszy się, jeśli coś go zainteresuje. Te uszy są nie- samowite. On nie tylko wszystko słyszy. Może także wy- chwytywać promienie rentgena, promienie gamma, fale radiowe wszystkich długości... - zapalił się Eryk. - Mhm. Tak, ale dlaczego nigdy nie mówi, co właści- wie o nich myśli. To naprawdę dziwne, że spektra wcale się nie odzywają. Po tamtej pierwszej wiadomości nie wy- dali z siebie ani słowa. - Powiedzą wystarczająco wiele, kiedy będziemy po- trzebowali ich rady - odparł Eryk. Albertusa nie odstępowały dwie ryzykantki. Na zmia- nę podtrzymywały go, odgarniały mu włosy z czoła, cza- sem nawet myły te wspaniałe uszy, oczyszczając je dokład- nie z najmniejszych pyłków. - Ciekawe, dlaczego spektrom towarzyszą tylko ryzy- kanci - zastanawiała się Rachel. 110 - Nie rozumiesz? Z powodu niebezpieczeństwa - wyjaśnił Eryk. - Tylko ryzykanci są na tyle szaleni, żeby przenosić spektra wszędzie tam, gdzie trzeba. - Spojrzał na nią poważnie. - Robi się coraz groźniej. Spektra to czu- ją i tylko o tym mogą teraz myśleć. Dlatego są tak bezna- dziejne w najprostszych sprawach, typu jedzenie. Spektra po prostu nie mają czasu na takie bzdury Rachel zdała sobie sprawę, że Eryk nie zgaduje. On to wiedział. - Czy ty... ty się z nimi jakoś porozumiewasz? - Tak - głos Eryka lekko zadrżał. - Odbieram tylko strzępy, ale mogę ci coś powiedzieć. Spektrom bardzo na nas zależy. Są przerażone, nie mogą znieść myśli, że coś nam się stanie. Ale Albertus, hm... on troszczy się szcze- gólnie o ciebie. - O mnie? - Tak. O ciebie. Rachel zerknęła w stronę dachu. - Naprawdę? Dlaczego? - Nie wiem. Tylko czuję, że się niepokoi. Rachel ciągle jeszcze patrzyła na Albertusa, kiedy nie- bo przecięła drużyna obrońców. Jednostki obronne stwo- rzyła oczywiście Heiki. Weszły do nich tylko najzdolniej- sze dzieci. Po kilku tygodniach szkolenia Heiki udało się zbudować sprawne i silne drużyny. Trenowała je głównie w nocy, wiedząc, że Griddy wychowane w tunelach, naj- prawdopodobniej zaatakują po zmroku. Rachel patrzyła na nie pełna zwątpienia. - Obrońcy - mruknęła. - Co z tego że są zdyscyplino- wani, odważni i tak dalej. Myślisz, że jakiekolwiek dzieci 111 byłyby w stanie pokonać Griddy? Pamiętasz, co te wiedź- my zrobiły Larpskendyi? A przecież Larpskendya jest cza- rodziejem. To chyba nie... -Ciii! Nad ich głowami Albertus Robertson drgnął. Ryzykantki jak szalone obracały nim w kółko. Eryk ścisnął głowę rękami, gdy spektra z całego świata gwal- townie nawiązywały kontakt. Najbliższy oddział obroń- ców nagle zmienił kurs, zataczając krąg wokół Rachel i Eryka. Heiki błyskawicznie przeniosła się do nich z dru- giego końca świata. Wylądowała w pośpiechu i natych- miast ruszyła w ich stronę. Na jej twarzy malowało się przerażenie. - Griddy - powiedział Eryk, patrząc na Rachel. -Wiem - odparła. -Już tu są. Heiki leciała prosto do Rachel. - Stało się - wymamrotała. - Przyleciały! - Nie panikuj - uspokajała ją Rachel. - Twoje oddzia- ły cię potrzebują. Przecież wiesz, że świetnie je przygoto- wałaś. Wszystko będzie dobrze. Jestem przy tobie. Heiki pokiwała głową. Opanowała się już na tyle, by wydać odpowiednie komendy. Drużyny zajęły najlepsze pozycje do obrony przed niespodziewaną inwazją. Albertus Robertson nadal stał jak zesztywniały. Tylko głowa mu drżała, gdy zewsząd bombardowało go tysiące wiadomości od innych spektrów. Eryk nagle westchnął, a wjego westchnieniu zabrzmia- ła cudowna ulga. 112 - Trzy! Tylko trzy Griddy! - Jesteś pewny? - spytała Rachel. - Może następne dopiero tu lecą? - Na sto procent. - W takim razie chyba nie zamierzają atakować. Eryk zawołał prapsięta i jak zwykłe ukrył je pod koszu- lą. Heiki kazała otoczyła Rachel i Eryka kordonem obroń- ców, po czym poszybowała dalej, żeby zebrać więcej sił. - Griddy lecą jakoś dziwnie wolno - powiedział Eryk. - Podejrzanie wolno. Jakby chciały, żebyśmyje zauważyli! - Może naprawdę o to im chodzi - odparła Rachel. Pobiegła na chwilę do domu wytłumaczyć mamie i tacie, co się dzieje i błagać, żeby zostali wewnątrz. - Zbliżają się w tym kierunku - mruknął Eryk, kiedy wróciła. -Wiem. One lecą do nas. Przynajmniej nie ściągajmy ich pod sam dom. Wzięła Eryka za ręce, po czym poleciała na południe. Wylądowali na wielkich jałowych polach, dziesiątki kilo- metrów dalej. Po drodze przyłączyły się do nich kolejne cztery oddziały, dowodzone przez Heiki. Przyleciały także spektra, niesione z oszałamiającą prędkością przez wier- nych ryzykantów. - Ciekawe, czy Griddy przybyły na rozmowę - po- wiedział Eryk. - One wcale nas nie atakują. - Nie bądź taki pewien - odparł mu głos, którego jeszcze nigdy nie słyszeli. Glos Albertusa Robertsona. Pojawił się tuż obok Rachel, z nieodłącznymi ryzykant- kami. Wszyscy patrzyli na niego z ogromnym zaskoczeniem. 8 - Obietnica czarodzieja 113 Rachel zawsze myślała, że głos spektrum powinien przy- pominać jego mechaniczne ruchy. Tymczasem Albertus mówił zupełnie zwyczajnie. - Co właściwie masz na myśli? - zapytała. - Ja... - Krtań Albertusa nie była przyzwyczajona do tak długich wypowiedzi. Kiedyjego głos przeszedł w szept, ryzy- kantki zaczęły masować mu gardło. Albertus znowu przemó- wił, wyrzucając z siebie słowa z oszałamiającą szybkością. - Gdybym był Griddą i chciał zaatakować Ziemię, nie narażając się na większe straty, zacząłbym od eliminacji najniebezpiecz- niejszych dzieci. Po\emim są to, w kolejności: Rachel i Eryk, następnie Heiki, spektra, nurkowie, obrońcy, wreszcie... Jedna z ryzykantek przerwała Albertusowi, zmuszając go do wzięcia oddechu. - Czy on nie mówi za szybko? - spytała dziewczyna Rachel. - Nie, ja... wszystko rozumiem. - Zęby cię zabić - ciągnął Albertus. - Tak, żeby zabić ciebie i Eryka, Griddy muszą się dostać jak najbliżej was. Ajak to zrobić? Jak uśpić podejrzenia ludzi? Najlepiej zja- wić się tak jak te Griddy. W małej grupie, która nas nie przerazi. Nie ukrywać się, nie lecieć zbyt szybko. Przybyć tu jakjakaś delegacja. Demonstrować pokojowe nastawie- nie. Wtedy uda im się was stąd wyciągnąć. - Co nam radzisz w tej sytuacji? - spytała Rachel. - Właśnie szukam właściwej strategii. Przez kilka sekund Albertus obracał głowę, nasłuchu- jąc rad innych spektrów. - Za mało danych - powiedział w końcu. - Więk- szość z nas uważa, że trzy Griddy przyleciały tu albo jako 114 pluton egzekucyjny, albo jako zwiadowcy, żeby sprawdzić naszą gotowość. - Naszą gotowość do czego? - spytał Eryk. - Do obrony. Ataku. Walki. - W takim razie zbierzmy jak najwięcej dzieci - po- wiedział Eryk. - Musimy im pokazać, że się nie boimy. - Niekoniecznie - odparł Albertus. - Po co wystawiać rzesze dzieci przeciwko tylko trzem Griddom? Czy to zro- bi na nich wrażenie? Po co demonstrować tyle sił, jeśli czujemy się pewnie? - Nie możemy po prostu ich zignorować - zaprote- stowała Heiki. - Wręcz przeciwnie. W gruncie rzeczy właśnie tak powinniśmy zrobić - powiedział Albertus. -Jednak Grid- dy mogą to uznać za dowód naszej słabości. Albo poczuć I się urażone. Każda z tych reakcji spowodowałaby kon- flikt. Moja rada jest taka. Eryk i Rachel nie spotkają się z Griddami. Polecę do nich sam, chroniony przez druży- ny obrońców. W ten sposób pokażemy, że nie unikamy walki. Zyskamy też trochę czasu, żeby poznać prawdzi- we zamiary Gridd. Jednocześnie Eryk i Rachel będą bez- pieczni, a jeśli to wszystko jakaś pułapka, nie wpadnie w nią wiele dzieci. - Twoim zdaniem wszędzie kryje się jakaś pułapka? - spytał Eryk. - Tak - odparł Albertus Robertson z kamienną twa- rzą. - Albo przynajmniej może się kryć. Rachel spojrzała na zebrane wokół dzieci. - Nie - powiedziała. - Nie chcę, żeby ktokolwiek prze- ze mnie ryzykował. 115 - Musisz zgodzić się na to, co jest najlepsze dla nas wszystkich! - krzyknął gniewnie Albertus. - Drużyny obrońców nawet nie wiedzą jakie są sprawne - dodał, głasz- cząc ją po policzku. - Pozwól, żebyśmy to załatwili. - Za późno - powiedziała Heiki. - Griddy przyspie- szają. Spotkamy się z nimi w powietrzu. Obrońcy! Pilnuj- cie Rachel i Eryka. Nie było czasu na dalsze dyskusje. Albertus trzymał się blisko Rachel, szepcząc jej do ucha ostatnie instrukcje. - Nie mów nic o Serpancie - ostrzegał. - Może Grid- dy nic o nim nie wiedzą. - To one - powiedział Eryk. Trzy Griddy spokojnie nurkowały w warstwach kłę- biastych chmur. Na widok pomarańczowych głów i brą- zowych włochatych cielsk dzieci zamarły z wrażenia. - Pieczone kurczaki! - wykrzyknął Eryk, ściskając prapsięta. - Nie reagujcie na ich wygląd - poradził im Albertus. Tylko spektra były w stanie go posłuchać. Inne dzieci przeraziły się kościstych głów, rozrośniętych mięśni i prze- rażających paszcz Gridd. Rachel zastanawiała się, czy wiedź- my bardziej przypominają smoka, czy diabła. Doszła do wniosku, że jednak demona. Przybyszki przypominały Wielkie Wiedźmy, ale nawet Dragwena miała w sobie jakiś rys kobiecości, podczas gdy twarze Gridd trudno byłoby chociażby od siebie odróż- nić. Każdy najmniejszy fragment ich czaszki, nawet naj- drobniejsza kosteczka czy ząb, wydawał się straszliwie zde- formowany. A oczy? Ogromne, zajmujące niemal pół twarzy oczy Gridd rzeczywiście stanowiły jakiś znak roz- 116 poznawczy. Jak na gust ludzi zajmowały jednak stanow- czo zbyt wiele miejsca. Kiedy Griddy zatrzymały się w po- bliżu, Rachel ścisnęła Eryka za rękę. Przez chwilę dzieci i Griddy mierzyły się wzrokiem. - Jako przywódczyni wszystkich Gridd z Ool przy- padł mi w udziale zaszczyt powitania ciebie, Rachel. Je- stem Gultrathaka - przedstawiła się największa z Gridd. Dzieci milczały zdziwione, słysząc, że z przerażającej czaszki wydobywa się łagodny kobiecy głos. Rachel wy- czuła, że większość z nich nieco się uspokoiła. - To oszustwo - szepnął do niej Albertus Robertson. - Taki stwór nie może mówić ludzkim głosem. Gridda robi to specjalnie, żeby uśpić naszą czujność. Bądź ostroż- na. Nie dopuszczaj do fizycznego kontaktu. Gultrathaka zachęcająco wyciągnęła do Rachel szpo- ny. Uścisk dłoni? Pokojowy, rozbrajający niemal gest? Rachel wydał się tak ludzki i naturalny, że omal nie po- wierzyła ręki ogromnym szponom Gultrathaki. Te wiedź- myjuż mnie znają, pomyślała. Znają też wszystkie ludzkie zwyczaje, mówią jak prawdziwe kobiety. Nawet to powi- tanie, takie eleganckie, wręcz wytworne. A co my tak na- prawdę wiemy o Griddach? Co wie o nich sam Larpsken- dya? W gruncie rzeczy zupełnie nic. Tymczasem dzieci stojące najdalej od Gridd wyraźnie się rozluźniły, tracąc koncentrację. To nierozsądne, uświa- domiła sobie Rachel i natychmiast nad sobą zapanowała. - Dlaczego porwałyście Yemiego? - zapytała ostro. - Musiałyśmy się bronić. Po cóż by innego? - odpar- ła Gultrathaka cicho i spokojnie. - Jesteśmy pewne, że 117 Larpskendya chce wyszkolić tego chłopca na mordercę. Nie mogłyśmy mu na to pozwolić. - Chyba nie sądzisz, że ci uwierzę - prychnęła Ra- chel. - Nie, nie sądzę. Larpskendya zawsze nastawiał ludzi przeciwko Griddom, a wy, niestety, wierzycie we wszyst- ko, co on powie. Cóż, pomylił się co do nas. Rachel milczała, zbita z tropu. Zupełnie inaczej wy- obrażała sobie Gułtrathakę. - Gdzie jest Larpskendya? - spytał Eryk. - Czy on... - Żyje, jeśli to chciałeś wiedzieć. Udało mu się uciec. Dzieci nawet nie próbowały ukryć ulgi. - Kochacie go, prawda? - powiedziała Gultrathaka. - Zwodzi was najróżniejszymi obietnicami. I wy mu wie- rzycie, bo należycie do niezbyt skomplikowanego gatun- ku. Oceniacie głównie po pozorach. Larpskendya wmó- wił wam, że Griddy to potwory bez sumienia, ale to nieprawda. Mamy swój honor. Wyglądamy jak bezlitosne morderczynie, więc sądzicie, że nimi jesteśmy. Rachel nie potrafiła odpowiedzieć. Poczuła na ramie- niu rękę Albertusa, który próbował dodać jej odwagi. - To my ryzykujemy, przybywając tutaj - ciągnęła Gultrathaka. - Myślisz, że łatwo nam się wybrać do wa- szego świata, strzeżonego przez tylu czarodziejów? - Uważaj, nie mów jej nic o czarodziejach, a zwłasz- cza o tym, ilu ich jest - szepnął AJbertus. - Nie potwier- dzaj, ale i nie zaprzeczaj. - Nikt się nie boi Larpskendyi - zauważył Eryk. - Czyżby? - Gultrathaka popatrzyła mu prosto w oczy. - Gdybyś kiedykolwiek zobaczył czarodziejów w walce, 118 zmieniłbyś zdanie. Nikt nie bije się tak zaciekle jak oni. Co wy właściwie wiecie o czarodziejach? -Wiemy, że możemy im ufać! - Tak, rzeczywiście ufacie Larpskendyi. Tylko powiedz- cie mi jeszcze, gdzie on jest teraz, kiedy go potrzebujecie? - To wyście go zaszczuły! - rzucił gniewnie Eryk. - Nie bez powodu. Ale pozwólcie, że zapytam: dlacze- go w takim razie nie wrócił do was z innymi czarodzieja- mi? Miał wystarczająco dużo czasu. Gdyby naprawdę mu na was zależało, byłby tu teraz z wami. Na Orin Fen są miliony czarodziejów. Dlaczego żaden nie pofatygował się na Ziemię, gdy Larpskendya załatwia te swoje tajemnicze sprawy? Czy nie wydaje się wam to dziwne? Rachel zerknęła na Eryka, który w zamyśleniu zmarsz- czył brwi. Gultrathaka skrzywiła się, a wtedy ze wszystkich za- kamarkówjej twarzy powyłaziły ukryte dotąd pająki. Wiele dzieci krzyknęło z przerażenia, nawet Rachel z trudem za- chowała spokój. - Tak właśnie wyglądamy. Stworzono nas do obrony wiedźm. Dlatego nasze ciała są tak odrażające. Teraz, kiedy pokonałyśmy Wielkie Wiedźmy, nie mamy już żadnych powodów do walki. Wojna między czarodziejami a Wiel- kimi Wiedźmami to nie nasza sprawa. Griddy chcą poko- ju. - Ogromne oczy Gultrathaki wpatrywały się w Rachel bez jednego mrugnięcia. - Chcemy pokoju nawet z czaro- dziejami, jeśli na to pozwolą. Nie pragniemy podbojów. Zostaniemy na Ool... - Gridda urwała i popatrzyła uważ- nie na swoich słuchaczy. - Widzę, że nikt z was mi nie wierzy. Nie wierzycie, bo myślicie o Griddach tak, jak wam 119 kazał Larpskendya. Ale on nic o nas nie wie. Trzeźwe spoj- rzenie zmąciła mu odwieczna wojna z Wielkimi Wiedź- mami. Teraz jednakja tu jestem, ajego nie ma. Proponuję twojemu światu przyjaźń, Rachel. Co mi odpowiecie? Rachel spojrzała na Albertusa Robertsona. - Skończ tę dyskusję jak najszybciej - doradził jej po- spiesznie. - To wszystko gładkie słówka - powiedziała Heiki. - Przecież porwałyście Yemiego! - Nic mu nie grozi - zapewniła Gultrathaka. - Ani jemu, ani jego siostrze. Możecie się zresztą sami o tym przekonać. Zapraszam was wszystkich na Ool. - Popa- trzyła badawczo na Rachel. - Czy wybierzesz się ze mną do świata Gridd? Obiecuję, że zostaniesz przyjęta z hono- rami. -Jaki mam dowód, że mnie nie okłamujesz? - spytała Rachel. - A dlaczego miałabyś mi nie wierzyć? - odparła Gul- trathaka. - Zaufałaś Larpskendyi bez żadnych dowodów. Czemu ode mnie oczekujesz więcej? Zostawię tu moje to- warzyszki, jako zakładniczki. Jeśli zechcesz, mogę przy- słać nawet więcej Gridd. Zabierając cię na Ool, zdradzę ci położenie planety. W każdej chwili będziesz mogła tam wysłać armię. Ja ryzykuję o wiele więcej niż ty. Wątpię, czy Larpskendya kiedykolwiek się na tyle zdobył. Z pewno- ścią nie proponował wam odwiedzin na Orin Fen. - Gridda przypatrywała się uważnie reakcjom dzieci. - Dlaczego Yemi i Fola nie mogą wrócić na Ziemię? - spytał Albertus Robertson. -Jeśli naprawdę pragniesz zgo- dy, wypuść ich na wolność. 120 - To niemożliwe - powiedziała Gultrathaka. - Zbyt wiel- kie jest ryzyko, że czarodzieje znów pochwycą Yemiego. Na pewno wiecie także, że nie można rozdzielać go z siostrą. -Jeśli się zgodzimy, kto miałby polecieć na Ool? - Zapraszam wszystkich chętnych. Oczywiście tych, którzy umieją się przenosić. Droga jest zbyt długa, by po- konać ją w inny sposób. Czy to prawda? - zastanawiała się Rachel. Już chciała powiedzieć, że tylko ona i Heiki opanowały zaklęcia prze- noszące, ale w ostatniej chwili powstrzymało ją ostrzegaw- cze spojrzenie Albertusa. Nieopatrznie wypowiedziane zda- nie mogło ich wszystkich bardzo drogo kosztować. Rachel spojrzała ciekawie na Gultrathakę. Czuła, że Gridda ni- gdy nie popełniłaby takich głupich błędów. - Co się stanie, jeśli nikt z tobą nie poleci? - Większość Gridd sądzi, że czarodzieje już was cał- kiem omamili - odparła Gultrathaka. -Jeśli żadne dziec- ko nie wróci ze mną na Ool, jak mam je przekonać, że to nieprawda? Szczególnie, jeśli ty się tam nie pojawisz, Ra- chel. To właśnie tobie zawdzięczamy rozwiązanie kłopo- tów z Heebrą. Wiele Gridd szczerze cię podziwia. Sama czuję, że jesteśmy ci bardzo wiele winne. Zanim Rachel zdołała cokolwiek odpowiedzieć, Al- bertus Robertson zakończył rozmowę. - Dziękujemy. Rozważymy twoją propozycję - oświad- czył. - O nic więcej was nie proszę. - Gultrathaka zgięła szyję w ukłonie. Dla stwora o tylu mięśniach zbitych na klatce piersiowej elegancki ukłon to wcale nie taka prosta rzecz. Najwyraźniej sporo ćwiczyła. 121 Zaufanie H eiki zostawiła większość drużyn, by pilnowały Gridd, po czym poleciała z Rachel, Erykiem i Albertusem do domu. Musieli zdecydować, co robić. Rachel już od progu zaczęła opowiadać o rozmowie z Gultrathaka. Tata wpuścił ich do środka, a mama za- mknęła za nimi drzwi. - I co o tym wszystkim myślicie? - spytała wreszcie Rachel, biorąc głęboki oddech. - Te Griddy są takie dziwaczne - powiedziała Heiki, potrząsając głową. -Ale jedno mi się w nich podoba. One naprawdę nie znoszą Wielkich Wiedźm! Gultrathaka jest niesamowita, tylko czy na pewno powinniśmy jej ufać? Nie sądzę. Nieważne, jakich słów używa. To jeszcze o ni- czym nie świadczy. Ciekawi mnie co innego. Sama musia- 122 łaś to zauważyć. Gultrathaka w kółko mówiła o pokoju, a japrzez cały czas czułamjak budzą się jej zaklęcia śmierci. - Tak - odparła Rachel z namysłem. - Też zwróciłam na to uwagę. Z drugiej strony, jak wiele z zebranych tam dzieci jej groziło? Chyba nie możemy oceniać Gridd tak samo jak Wielkich Wiedźm. One są zupełnie inne. - Oszalałaś?! - wykrzyknęła Heiki. -Wiedźmy się nie zmieniają! -Jesteś pewna? - Rachel spojrzała na nią wymownie. - Tobie się udało. - Nawet jeśli... - odparła Heiki, opuszczając wzrok. Rachel przeszła przez pokój. - Posłuchajcie. Wiem, że Griddy są przerażające, i sama nie bardzo im ufam. Pomyślcie jednak: czy ktoś kiedykol- wiek dał im szansę? Nawet Larpskendya... Cóż, Gultra- thaka ma sporo ciekawych rzeczy do powiedzenia o czaro- dziejach. - Może bez przesady! Wolałbym jednak poczekać tu- taj na jego odpowiedź, niż lecieć na Ool z tym potworem - zaprotestował Eryk. - I masz rację - oświadczyła mama stanowczo. - Za- ufać Griddom to jakiś szalony pomysł. Nawet nie myślcie o podróży na Ool. - A co na to spektra? - spytała Rachel Albertusa. Przez chwilę ciszę panującą w pokoju mącił tylko ci- chy trzask łamanych herbatników. To ryzykantki znalazły na stole porzucone tam rano ciastka. Sprawdziły, czy na- dają się do jedzenia, po czym zmiękczyłyje w ustach i na- karmiły nimi Albertusa. Tata obserwował ryzykantki z nie- pokojem i fascynacją. Chłopiec prawie nie zwrócił uwagi 123 na podane mu jedzenie. To dlatego one je zmiękczają, po- myślał tata. Inaczej mógłby się udławić. - Nie potrafimy podjąć decyzji - powiedział wreszcie Albertus Robertson. - Wczasie rozmowy z Gultrathaką spek- tra mierzyły jej temperaturę, puls i tętno. U ludzi to nieza- wodna metoda wykrywania kłamstw czy nawet niedomó- wień. Niestety, Griddy bardzo się od nas różnią. Ich ciała są zawsze gorące, a serca biją jak oszalałe przez cały czas. - Mimo wszystko to na pewno nie był jej prawdziwy głos - stwierdził Eryk. - Masz rację - odparł Albertus. - Prawdopodobnie Gultrathaką zmieniła go właśnie ze względu na dzieci. Może nie chciała nas przerazić albo się bała, że jej nie zro- zumiemy. Mama niestrudzenie krążyła po pokoju. - Nie wiemy nic na pewno. Oczywiście oprócz tego, jak wielkie są te szpony - powiedziała. - I zęby - dodała, patrząc na Rachel. -Widzę po twojej minie, że już podję- łaś decyzję. Ale musisz ją zmienić. Nigdzie cię nie puszczę, słyszysz? - Słyszę, mamo - odpowiedziała Rachel. - Pamiętam też, co powiedział nam Larpskendya na pożegnanie. Kazał mi znaleźć Yemiego. Znaleźć go, zanim Griddy zrobią mu coś strasznego. A do Yemiego prowadzi tylko jedna droga. Na Ziemi nie potrafię mu pomóc - ciągnęła z uporem Rachel widząc, że mama chce jej przerwać, - Nie zostawię Yemiego i Foli w świecie wiedźm. Do tej pory nie wiedzie- liśmy, jak się do nich dostać. Teraz wreszcie mamy szansę. - Podejmując decyzję, czuła, że wszystkiejej zaklęcia drżą. -Jeśli będzie trzeba, polecę tam sama. 124 - No nie! -jęknął Eryk, słysząc krzyk mamy. Tata wstał. - Posłuchajcie mnie przez chwilę - zaczął. - Proszę, uspokójcie się trochę. Szczególnie ty, Rachel. Wszyscy tu- taj troszczymy się o Yemiego i Folę. Wszyscy pragniemy im pomóc. - Oczywiście, masz rację... ja... Przepraszam, tato - Rachel kiwnęła głową. - Dobrze. Zatem nasze pytanie brzmi: czy można za- ufać Gultrathace? Wątpię, czy damy radę to rozstrzygnąć. - Jeszcze jeden drobiazg, Rach - powiedział Eryk. - Kiedy opuścisz Ziemię, już nikt nie będzie cię chronił. Gultrathaka mogłaby spokojnie zamordować cię gdzieś w przestrzeni. - Wiem - odparła Rachel. - Myślisz, że leciałaby tu taki kawał tylko w tym celu? Przecież to bez sensu. Mama podeszła do Rachel i ścisnęła jej dłonie. - Proszę cię, zostań - szepnęła, patrząc córce prosto w oczy. -Ja wcale nie chcę lecieć - wykrztusiła Rachel przez łzy. - Tylko że... nie mogę zostawić tam Yemiego! Na- prawdę nie mogę! Albertus wstał i bez pomocy ryzykantek podszedł do Rachel. -Wiem, o czym myślisz - powiedział, klękając przed dziewczynką. - Wyobrażasz sobie Yemiego, Folę, a nawet Serpanthę. Widzisz, jak tkwią uwięzieni w jakimś strasz- nym miejscu, opuszczeni przez wszystkich. Nie możesz tego znieść. Wydaje ci się, że kiedy polecisz na Ool, bę- dziesz w stanie coś dla nich zrobić. Może tak, może nie. 125 Ale pomyśl tylko: co, jeśli Gultrathaka przybyła na Ziemię wyłącznie po ciebie? Jeśli sama nie potrafi zmusić Yemie- go, by jej służył, i chce użyć ciebie, żebyś pomogła jej w tym... lub innym celu, którego nigdy nie odgadniemy? Mama uściskała Albertusa. - No właśnie - powiedziała. - To kończy dyskusję. Ja posłucham rady Albertusa. A ty? Rachel nie chciała się zobowiązywać. - Zgodzisz się z nim? - naciskała mama. Rachel kiwnęła głową z ociąganiem. Albertus popatrzył na mamę poważnie. - Obawiam się, że zostałem źle zrozumiany. Rachel grozi realne niebezpieczeństwo. Ale są ważne powody, dla których jej obecność na Ool jest dla nas bardzo pożądana. Rada wszystkich spektrów zdecydowała, że Rachel powin- na tam polecieć. Mama zbladła jak ściana i zachwiała się lekko. - Oto główne powody - ciągnął Albertus, patrząc na Rachel. -Jeśli zginiesz, świat poniesie ogromną szkodę, to prawda. Ale utrata Yemiego oznaczałaby dla nas całkowitą katastrofę, szczególnie gdyby Griddy wykorzystały go prze- ciw nam. Jeśli zatem istnieje choćby mała szansa, że uda ci się temu zapobiec, musimy zaryzykować. Mówię to z wiel- kim trudem, bo jestem twoim spektrum. Bardzo dużo dla mnie znaczysz. Dopóki żyję i dopóki żyjesz ty, będę nad tobą czuwał, ale w tej sytuacji muszę kierować się dobrem wszystkich dzieci. Może dzięki podróży na Ool nie doj- dzie do wojny. Zdaniem spektrów dzieci nie są w stanie wygrać z Griddami. W końcu to możliwe, że Gultrathaka nas nie okłamała. A nawet jeśli, to choćby twoja wizyta 126 tylko opóźniła atak wiedźm, dla nas każda chwila będzie bezcenna. Da nam czas na przygotowanie się na atak. -Jakie są szansę, że Rachel nic się nie stanie? - spytała mama, patrząc z goryczą na Albertusa. Albertus spojrzał na Rachel. - Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek stamtąd wróciła - rzekł. - Mimo wszystko uważasz, że powinnam polecieć z Gultrathaką? - Tak. Proszę cię o to. -W takim razie już podjęłam decyzję - odparła Rachel. Mama desperacko usiłowała nakłonić córkę, by zmie- niła zdanie. Eryk poczuł, że nie może zwlekać. Gdyby cze- kał jeszcze chwilę, tylko bardziej zraniłby rodziców. -Ja także - oświadczył. - Co takiego? Wykluczone! - wybuchnął tata. - Ni- gdzie się nie wybierasz! - Tato, mamo, posłuchajcie mnie. Ja naprawdę mogę z nimi walczyć. Nie sądzę, żeby zdawały sobie sprawę z mo- cy mojej antymagii. Rachel potrząsnęła głową. - Nie, Eryku. Nie pozwolę, żebyś i ty się narażał. - Niech Albertus zdecyduje - nalegał Eryk. Albertus i obie jego ryzykantki patrzyli na niego uważ- nie. Na twarzy jednej z dziewcząt po raz pierwszy pojawił się strach. - Ty masz fatalny dar - powiedziała drżącym głosem. - Co? Co to znaczy? - To spektra tak o tobie mówią - odparł Albertus. - Potrafisz niszczyć magię. Naszym zadaniem na Ziemi jest 127 chronić zaklęcia dzieci. Przerażasz nas z powodu swoich zdolności. Ajeśli chodzi o Ool, nie wiem, co ci poradzić. Na chwilę zaległa cisza. Wszyscy myśleli nad słowami Albertusa. - Fatalny dar - powiedział Eryk do ryzykantki. - Mó- wisz, jakbym był jakimś potworem. - To nieprawda - zaprzeczył stanowczo Albertus. - Nie jesteś potworem. Teraz jednak musisz sam zdecydo- wać, co powinieneś zrobić. Ryzykantka podeszła do Eryka tak blisko, że jej długie ciemne włosy opadły mu na kolana. Jeszcze nikt tak na niego nie patrzył. Dziewczyna wyglądała, jakby chciała go pocałować albo ugryźć, a może wszystko naraz. Odciąg- nęłająjej towarzyszka. Eryk siedział nieruchomo, głaszcząc prapsięta, żeby się uspokoić. - Larpskendya powiedział, że ode mnie może zależeć znacznie więcej niż przedtem. Radził, bym kierował się intuicją. A ona każe mi lecieć. Tata, walcząc z własnym przerażeniem, podtrzymywał mamę, której twarz zszarzała na popiół. - Lecę z wami - powiedziała Heiki. -Jeśli tylko... - Nie, proszę cię, zostań tutaj - błagała Rachel, ści- skając ją za rękę. - Ziemia potrzebuje kogoś silnego. Ko- goś, kto pokieruje drużynami. Heiki skinęła głową. Wszyscy spojrzeli na Albertusa Robertsona. - Nie zdałbym się wam na wiele - stwierdził rzeczo- wo. -Jedynie połączona inteligencja spektrów może słu- żyć Ziemi. Kiedy stracę kontakt z innymi, będę tylko zwy- 128 kłym dzieckiem. W dodatku nie mam nawet własnej mocy. O ile się nie mylę, a nie mylę się na pewno, nawet ty, Rachel, nie możesz się przenosić na ogromne dystanse z więcej niż jedną osobą. Rachel nie umiała spojrzeć w oczy rodzicom. -W takim razie polecimy sami - powiedziała do Eryka. Griddy przeniesiono w bezpieczniejsze miejsce, a Ra- chel i Eryk spędzili jeszcze kilka godzin z rodzicami. I choć nie potrafili zakończyć bolesnej dyskusji na temat podró- ( ży, musieli się także przygotować na spotkanie z Ool. Ra- chel mogłaby im wprawdzie wyczarować w każdej chwili dowolne stroje, ale nie była pewna, czyjej magia będzie działać w świecie Gridd. Wybrała zatem praktyczne lekkie kombinezony, podbite futrem, wodoodporne i dobrze izo- lowane. Strój Eryka miał wyjątkowo duże kieszenie. Pra- psięta, rzecz jasna, nie zgodziły się zostać w domu. Przed odejściem Rachel szepnęła jeszcze kilka słów Albertusowi, ale on właściwie ich nie potrzebował. Spek- tra już dawno wypracowały strategie obronne o wiele lep- sze od tych, jakie mogła im doradzić Rachel. Pożegnali się, a Albertus ją ucałował. Czekałojąjeszcze wiele innych pożegnań. Wreszcie nie można było już dłużej zwlekać. Rachel zapięła biały kombinezon, a tata długo spraw- dzał, czy strój jest szczelny. Mama wygładziła włosy Eryka skryte pod kapturem. Dzieci spojrzały na nią ze smutkiem. 129 I Nikt się nie odezwał. - Zaopiekuję się nimi - szepnęła Heiki do Rachel. 9 - Obietnica czarodzieja - Dziękuję. Polecisz z nami w górę? -Oczywiście. Wzbili się w ciepłe poranne niebo, które akurat tego dnia wydawało się Rachel zadziwiająco piękne. Zegnały ich tłumy. Miliony dzieci wzleciały w górę na tyle wyso- ko, na iłe pozwoliła im magia, a potem tylko machały, wołając, o czym marzą, "wreszcie zniknęły im z oczu. Niektóre spektra wysłały za nimi swoich ryzykantów, by strzegli Rachel. Dla ryzykantów rozstanie ze spektrami okazało się jednak tak trudne, że Rachel z ulgą patrzyła, jak wracają na Ziemię, gdy ona i Eryk wchodzili w stratos- ferę. Tu, w najrzadszym powietrzu, gdzie nie latały nawet ptaki, towarzyszyły im tylko najbardziej uzdolnione dzie- ci. Między nimi nie zabrakło Paula i Marshalla, starych przyjaciół z innych czasów, kiedy też trzeba było podej- mować trudne decyzje. Chłopcy uśmiechali się z wysił- kiem, żeby dodać jej odwagi. Wreszcie Rachel otuliła Ery- ka ochronną powłoką z ciepła i tlenu i wzbiła się poza zasięg nawet tych dwojga wyjątkowych dzieci. Została z nimi już tylko jedna dziewczynka. - Czyjesteś pewna, że dobrze robisz? - wymamrotała Heiki. Rachel nie odpowiedziała. Odwróciła się od wszyst- kich, których tak dobrze znała, i spojrzała na Gultrathakę. - Którędy prowadzi droga? - zapytała. Nagle wydało jej się, że na twarzy Griddy dostrzega uśmiech. Nawet w gąszczu szram i strzaskanych kości Rachel bez trudu rozpoznała ten wyraz. - Leć za mną - odparła Gultrathaka. Hołd R achel często całymi godzinami ćwiczyła swoje zaklę- cia przenoszące, nigdy jednak nie musiała korzystać z nich tak długo i na tak ogromnych odległościach. A za- klęcia, zamiast się zmęczyć, ciągle chciały jeszcze więcej. Chociaż Rachel niosła Eryka już pół dnia, wciąż czuła się świeżo i rześko i pragnęła osiągać coraz większe prędkości. Wyczuwając to, Gultrathaka przyspieszyła. Przenosiła się coraz większymi skokami. Chce mnie sprawdzić, pomyślała Rachel. Ja też mogę przetestować ciebie, Gultrathako. Jeśli prawie całe życie spędziłaś pod ziemią, na pewno nie latasz bez proble- mów. Kędy tylko Gultrathaka zwiększała prędkość, Rachel jesz- cze bardziej parła do przodu. Leciały teraz ramię w ramię, 131 mierząc się nawzajem wzrokiem. Szukały najdrobniejszych słabości, defektów, skaz. W pośpiechu mijały piękne konstelacje, niemal ich nie zauważając. Gultrathaka nie była tak rozmowna jak na Ziemi, przez całą drogę wydawała się zamyślona. - To już niedaleko - powtarzała tylko z roztargnie- niem co jakąś godzinę. Poza tym prawie wcale się nie od- zywała. - No i gdzie się podział jej urok? - Eryk dyskretnie spytał Rachel. - Myślałem, że w drodze Gultrathaka zaba- wi nas jakąś opowieścią o Ool. Nie zadała sobie tego tru- du. Dlaczego? - Nie wiem. Co sądzisz o tych pająkach? Strażnicy Gultrathaki oblegali każdy skrawek jej twa- rzy. Ani na chwilę nie spuszczali oczu z Rachel. - Myślisz, że ona zamierza nas zabić? To dlatego wciąż milczy? - szepnął Eryk. - Gdyby tak było, nie zwlekałaby z tym tak długo. - A jeśli tylko czeka na wsparcie z Ool? Rachel sama się nad tym zastanawiała. W tej podróży nie zaplanowano przystanków. Jedli podczas lotu. Gultrathaka trzymała swój prowiant w fał- dach skóry - tylko lekkie przekąski, małe żywe stworzon- ka. Widok jedzącej Griddy był wyjątkowo odrażający, ale Rachel celowo nie odwracała wzroku. W końcu na Ool mogła zobaczyć o wiele gorsze rzeczy. Czy Gultrathaka przypominała typową Griddę? Czy one wszystkie zacho- wywały się tak obrzydliwie? - Prapsięta zgłodniały - poskarżył się Eryk po kilku godzinach. - Nie wziąłem dużo jedzenia, bo powiedzia- 132 łaś, żebyśmy się specjalnie nie przygotowywali. Daleko jesz- cze? -Już bardzo blisko. - Gultrathaka starała się zapano- wać nad podnieceniem. -Witajcie w Ool. Witajcie w świecie Gndd! Nagle go dostrzegli. Z daleka przypominał wielki czer- wony cień, miejscami tak głęboki, że aż czarny. Rachel usiłowała dostrzec jakieś szczegóły na powierzchni, ale nic się tu nie wyróżniało. Jakieś słońce oświetlało łagodnie całą planetę, jednak jego promienie tamowała gigantyczna warstwa chmur, jak forteca broniąca Ool przed blaskiem i ciepłem. Zanim Rachel zdążyła wysłać swoje zaklęcia informa- cyjne nieco głębiej, Gultrathaka wskazała jej coś szponem. - Nadchodzą nasze młode. Niezliczone małe Griddy nadlatywały od strony Ool. Latanie wciąż przychodziło młodym z trudem, ale gwał- townymi żabimi kopnięciami nóg udawało im się prze- drzeć w kosmos. Tak bardzo chciały przybyć jako pierw- sze, że pogryzły własną dowódczynię. Rachel przeszedł dreszcz przerażenia. Czy to komitet powitalny? Niemożliwe! Raczej pluton egzekucyjny. Może wszystko skończy się już tutaj, zanim dowiedzą się czego- kolwiek o losie Yemiego. Prapsięta szalały z niepokoju w kieszeniach kombine- zonu Eryka. - Lepiej przygotuj się do obrony - powiedział do Rachel, z wysiłkiem przytrzymując dzieci-ptaki na miej- scu. Za późno. I jest ich za dużo, pomyślała Rachel. 133 Gultrathaka wydawała się zakłopotana reakcją Eryka. - Młode nie zrobią ci żadnej krzywdy - zapewniła. - Pozwólcie się dotknąć. To jedyna metoda kontaktu, jakiej uczą się w tunelach. Rachel starała się nie uchylać, kiedy nadciągnęły małe Griddy. Natychmiast w jej stronę wysunęły się nieśmiało pierwsze szpony. Młode z fascynacją badały dziwnego stwo- ra o nieostrych kształtach, pozbawionego pazurów i kan- tów. A te malutkie, delikatne oczy! No i gdzie ona ma szczęki? - Griddy przyglądały się ze zdumieniem bladej skórze Rachel. Najchętniej spróbowałyby, jak smakują te długie, rozpuszczone włosy. Eryk zamknął oczy, kiedy Griddy zaczęły obwąchiwać jego ciało. Gdzie on trzyma pająki? Dźgnęły kontrolnie kombinezon, jakby myślały, że ta dziwna powłoka potrafi się bronić. - Wara! - krzyknął ostrzegawczo, kiedy któraś z mło- dych dotknęła prapsięcia. Na dźwięk podniesionego głosu Eryka najbliższe Grid- dy gwałtownie się cofnęły, tylko po to jednak, by zrobić miejsce następnym, napierającym od tyłu. Wszystkie ru- szyły prosto na Rachel i Eryka, macały ich ciała i ocierały się o kombinezony. Jedna Gridda upuściła nawet na nogi Rachel garść pająków. - To prezent od wielbicielki - wyjaśniła Gultrathaka. - Wielbicielki? - Rachel patrzyła na małą z zaskocze- niem, starając się dostrzec jakiś wyraz na kościstej twarzy. - Zabierz je od nas natychmiast! - wrzasnął Eryk, który poczuł, że nie zniesie tego już ani chwili dłużej. - Zabierz je! Zabierz! 134 Gultrathaka wykonała tylko jeden nieznaczny gest, strzyknęła palcami i młode żabimi skokami wróciły na Ool. Ta, która ofiarowała Rachel pająki, wessała je z powrotem do paszcz i z ociąganiem ruszyła za siostrami. Gultrathaka poprowadziła ich w stronę powierzchni planety, a Rachel usiłowała zebrać myśli. Jak wielka jest Ool? - zastanawiała się. Jej zaklęcia informacyjne zmie- rzyły obwód planety- była niemal trzydziestokrotnie więk- sza od Ziemi. Tymczasem wlecieli już w atmosferę, gdzie niebo przy- brało odcień ciemnego metalu. Przedzierali się między ogromnymi śnieżnymi chmu- rami. Nawet na Ithrei śnieg nigdy nie padał tak mocno. W innych okolicznościach Rachel z pewnością zauważy- łaby, jak piękne są szare płaty, w tej chwili jednak zbyt wyraźnie czuła zagrożenie. Sam śnieg wydawał się niebez- pieczny. Nie opadał -jak na Ziemi - maleńkimi płatkami, przez które widać cały świat, ale był tak gęsty, że napierał na całe ciało Rachel niczym jakaś żywa istota. Przyciągnę- ła do siebie brata i otarła mu oczy ze śniegu. Prapsięta tuliły się do jego piersi, skąd mogły patrzeć Erykowi pro- sto w twarz i słyszeć uspokajające bicie serca. Wreszcie chmury rozrzedziły się nieco - dotarli do bar- dziej przejrzystej warstwy powietrza. - To Detaclyver - powiedziała bezbarwnym tonem Gultrathaka, wskazując w dół. - Królestwo śmierci. Żad- na Gridda nie przeżyłaby tu długo. Widok zapierał dech w piersiach. Rachel zobaczyła ogromny łańcuch górski pokrywający niemal całe zachod- nie i południowe kontynenty Ool. 135 - Rachel! On się rusza! On żyje! - wykrzyknął Eryk. Całe pasmo Detaclyvera wznosiło się i opadało jak jakaś ogromna fala przypływu, który mógłby zalać cały świat. Na północnych krańcach szczyty nie strzelały pro- sto ku niebu. Sterczały w bok, wdzierając się na obce terytorium. - Widzisz, co go trzyma w miejscu?! Poznajesz?! - za- wołała Rachel. - Trąby powietrzne! Dragwena stworzyła kiedyś podobne wiry na Ithrei. Ale tamte bezduszne miniaturowe huragany w niczym nie przypominały prawdziwych, żyjących trąb powietrznych z Ool. Setki ogromnych wirów sięgających od nieba aż do samej ziemi obwarowało granice Detaclyvera. - To odwieczna bitwa - wyjaśniła Gultrathaka. - Oba gatunki żyły na Ool o wiele wcześniej, zanim pojawiły się tu wiedźmy. Wielkie Wiedźmy nigdy nie zdołały okiełznać Detaclyvera, ale w końcu udało im się zapanować nad umysłami trąb powietrznych. A teraz trąby przeszły pod naszą kontrolę. - Nie rozumiem. Po co wam te wiry? - spytała Ra- chel. - Musimy chronić nasze domy przed Detaclyverem - odparła Gultrathaka. - On nas nienawidzi. Chce znisz- czyć miasta Ool. Rachel spojrzała w dół. Wydawało się, że nic nie mo- głoby przeżyć wśród tych niegościnnych skał. Ajednakjej zaklęcia informacyjne wykryły życie i ślady magii. Tuż pod nią zamieszkiwały setki stworzeń. Część kryła się w wiecz- nym śniegu, a część pod nim, na samym ciele Detaclyvera. Rachel wyczuła zapachy istot obdarzonych co najmniej 136 taką magicz ną siłą jak wiedź my, chociaż istoty te z pewno- ścią wiedź mami nie były. Na gle usł ysz ała sze pt Er yk a: - Yemi. Czuję go. Jest jeszcze daleko i głęboko pod ziemią, ale żyje - rzekł z uśmiec hem. - Fola także. Zd umiona Gultrat haka błyska wiczni e odwróc iła się do chłopc a. - P otrafisz wykryć Folę z tak ogromn ej odległo ści? Ten jej słabiutk i ślad? Co jeszcze umiesz ? - N ic - warknął Eryk. Zerknął na prapsięt a. Odpo- wiedzia ły mu spojrze niem pełnym niepoko ju. Siedzą wy- jątkowo cicho, pomyśl ał. Od przybyc ia na Ool nie ode- zwały się słowem. Głaszcz ąc je poczuł, jak mocno drżą. - E ryk u... ten śni eg! - wy jąk ało jed no z nic h. - D obrze, dobrze. Śniegje st wszędzi e. Trzyma jcie tyl- ko głowy w dół, a ja już zajmę się resztą - odparł chłopie c. - Nie o to cho dzi. On pad a w od wr otn ą str onę. Wi elk ie ch mu ry śni egu wy strz elił y ze szc zyt ów De - taclyve ra. Uniosł y się wysok o, po czym zmienił y kieru- nek i zaczęły zmierz ać prosto na Gultrat hakę. To nie jest zwykły śnieg, pomyśl ała Rachel. Płatkó w nie przywi ał tu wiatr. Same przedzi erały się przez powie- trze, by dotrzeć do Griddy. Ten śnieg żył. - Ki m one są?! - krz yk nęł a Ra che l. - T o Essy - wyjaśn iła Gultrat haka. - Służą Detacl yve- rowi. Przygo tujcie się na atak. Ra chel włączy ła zaklęci a obronn e. Gultrat haka ruszyła w stronę silniejs zych wiatró w. Za nią pomkn ęły Essy - milion y wirując ych żyjątek uformo wały wielki łuk, żeby przecią ćjej drogę. 137 - Co... co ja mam robić? - spytał Eryk. - Użyć anty- magii? - Nie, jeszcze nie teraz - odszepnęła Rachel. -Ale one się zbliżają! - Zaczekaj! Mała grupka Ess dotarła do Rachel. Krążyły wokoło i aż drżały z ciekawości, wysyłając sygnały prosto do umy- słu przybyszki. Rachel wyczuwała ich zainteresowanie i ogromną nadzieję. Wiedziała, że nie chcą jej skrzywdzić. Ich celem była Gultrathaka. Próbując pozbyć się Ess, Gridda wleciała w najgęstsze chmury. Ale one i tak ją dopadły - wylądowały na szczę- kach, pokonały pająki-żołnierzy i wleciały do gardła. Spo- wolniły na chwilę lot Griddy, która z trudem je wykasłała i uciekła poza granice Detaclyvera. Kilka Ess zostało przy Rachel. Te drobinki życia same przypominały płatki śniegu. Maleńkie, ckpłe Essy przy- lgnęły na chwilę do twarzy Rachel - zaciekawione, naj- chętniej zasypałyby ją pytaniami, ale musiały wrócić do domów, na szczyty Detaclyvera. Rachel wyciągnęła ręce, prosząc, żeby zostały - Chyba cię polubiły - stwierdziła Gultrathaka z roz- bawieniem. Potem poprowadziła Rachel i Eryka na pół- noc, dalej od Detaclyvera. Kiedy dotarli do trąb powietrz- nych, kazała im się rozstąpić, a wiry natychmiast jej usłuchały. Za nimi ukazała się gładka tafla lodu. - Morze Prag - poinformowała ich Gultrathaka. - Znakomite tereny łowieckie. Oczywiście tylko dla odważ- nych. 138 Zaklęcia informacyjne Rachel wykryły pod po- wierzchnią miliony żywych ryb. Wszystkie były szczelnie opancerzone, by ich krew nie straciła temperatury wrze- nia. Tylko dzięki temu mogły się przedzierać przez war- stwy lodu. Wreszcie przecięli obszary nad morzem Prag i dotarli do ogromnych śnieżnych nizin. W miarę, jak zbliżali się do granicznego pasma gór, Rachel dostrzegała coraz dłuż- szą linię strzaskanych wież-oczu, które niegdyś wyznacza- ły krańce miasta. - Pod nami jest kilka Wielkich Wiedźm - szepnął Eryk, nachylając się do siostry. - Pozostałe nie żyją - odpowiedziała mu Gultrathaka. - Zostawiłyśmy parę, żeby młode miały się czym bawić. Kiedy przelatywali nad ruinami wież, Rachel starała się ocenić rozmiary zniszczeń. - Thun - ogłosiła Gultrauiaka. - Zburzona stolica. Za życia Heebry mieszkały tu najsławniejsze z Wielkich ( Wiedźm, chociaż Gaffiles i Tamretis to bardziej okazałe miasta. Zresztą także je zniszczyłyśmy. Z wieży-oczu nie pozostał nawet ślad. Gdy obniżyli lot, Eryk dostrzegł, że w ruinach buszują młode Griddy. Niektóre chowały się w stosach kamieni, inne nurkowały w podziemnych wejściach, krzycząc ze strachu lub pod- niecenia - Eryk nie umiałby tego określić. Wiele małych Gridd - z lepszym lub gorszym skutkiem - próbowało ^ latać. W centrum Thun Rachel zobaczyła małą trąbę po- wietrzną, o wiele słabszą od tych, które otaczały Detacly- vera. 139 - To młody wir - wyjaśniła Gultrathaka. - Taki plac zabaw dla naszych małych. Pokazała im podstawę trąby, gdzie wiatry były słabe. Wokół koziołkowały młode Griddy. - Tu mogą bez obaw uczyć się latać. W wyższych warstwach wiru Rachel spostrzegła więk- sze Griddy. Walczyły w małych grupkach pod kierunkiem trenerek. Od czasu do czasu któraś z nich spadała na zie- mię, gdzie natychmiast padała ofiarą młodych, witających ją pogardliwym wyciem. - Prawdziwe walki toczą się na samej górze, tam gdzie wiatry bywają najsilniejsze - ciągnęła Gultrathaka. Rachel zobaczyła, jak jakaś Gridda spadła z wysokiej warstwy trąby powietrznej. Kiedy uderzyła o ziemię, jej pająki rozsypały się dookoła. Zanim zdołała je zebrać, małe Griddy zmiażdżyły wszystkie. - Dlaczego to zrobiły? - spytała Rachel, starając się ukryć drżenie głosu. -A dlaczego nie? Przecież nieudolną magię trzeba ka- rać. - Gultrathaka patrzyła na Rachel ze szczerym zdu- mieniem. Dziewczynka zrozumiała, że takie okrucieństwo ni- kogo na Ool nie dziwiło. Pomyślała o Yemim i Foli. Co Griddy im zrobiły? Z wiru wyłoniła się grupka młodych. Jedna z nich podleciała do Gultrathaki. Przywódczyni Gridd roześmiała się. Rachel nauczyła się już rozpoznawać jej śmiech. - Podziwiają cię - powiedziała Gultrathaka. - Długo marzyły, by poznać tę, która pokonała Heebrę. 140 Młode przyglądały się uważnie każdemu szczegółowi jej ciała. Potem się ukłoniły. Rachel nie mogła wątpić w szczerość tego gestu. Małe spojrzały na nią po raz ostat- ni i odleciały na wschód, wołając siostry. - Czy teraz zabierzesz nas do Yemiego? - spytała Ra- chel. - Najpierw jeszcze coś - odparła Gultrathaka, zatrzy- mując się w powietrzu. Kilkanaście dorosłych, pełnowymiarowych Gridd zbli- żało się powoli do Rachel i Eryka. Przybywały bez pośpie- chu, w eleganckim szyku. Rachel zauważyła, że Gultra- thaka zna każdą z nich osobiście - najwidoczniej należały do elity. Griddy popatrzyły na nią nieśmiało, po czym po kolei opuściły głowy, eksponując całą długość szyi. Co to mogło znaczyć? To wojowniczki, wyjaśniły Ra- chel jej zaklęcia informacyjne. Prezentują swoje najwraż- liwsze miejsce tylko po to, żeby cię uhonorować. Dowódczynie oddziałów Gridd długo wyciągały na- gie szyje. Wreszcie podniosły głowy. - Mamy nadzieję, że spodobało ci się uwielbienie ma- łych. Dlatego poprosiłyśmy je, aby cię powitały. Griddy, które stoją teraz obok mnie, to najwyższe dowódczynie oddziałów z Ool. One także zebrały się tutaj, by okazać swój szacunek. Podziwiamy was, Rachel i Eryku. Nawet nie wiecie, jak wiele znaczy dla nas śmierć Heebry - po- wiedziała uroczyście Gultrathaka. Dowódczynie skłoniły głowy, a podkomendne powtó- rzyły ich gest. Efekt był taki, jakby przez miasto przeszła jakaś wielka fala. Rachel nie mogła w to wszystko uwie- rzyć. Griddy składały jej prawdziwy hołd. Przeżyła podróż. 141 Przeżyła powitanie. Zaklęcia Rachel natychmiast wypeł- niły jej oczy nadzieją. - A teraz czas, żeby młode uczciły cię po swojemu - ogłosiła Gultrathaka. Poprowadziła Rachel i Eryka w stronę wschodnich krańców Thun, a pozostałe Griddy trzymały się w sto- sownej odległości za nimi. Lecieli przez miasto, przed ocza- mi migały im ruiny budowli wiedźm. Stopniowo resztki wież pojawiały się coraz rzadziej, aż wreszcie zupełnie znik- nęły. Griddy i dzieci opuściły miasto. Nadal towarzyszyły im małe. Większość leciała. Te, które jeszcze tego nie po- trafiły, ciągle wpadały i przewracały się na siebie. Gultrathaka wyleciała na śnieżną równinę, po czym zwolniła. Zaległa cisza, umilkły nawet najmniejsze Griddy. Rachel zobaczyła to od razu, choć z początku nie ro- zumiała, co widzi. Przed nią wyrosła ogromna owalna masa, wysoka i szeroka na kilkadziesiąt metrów. Wokół gigantycznej bryły śniegu kręciła się grupka małych Gridd, tych samych, które wcześniej przyglądały się jej z taką uwagą. Właśnie skończyły pracę. - A niech mnie - wyjąkała Rachel. To była jej twarz, wyrzeźbiona w śniegu. Rzeźba patrzyła na nią z takim samym zamyśleniem, z jakim Rachel spojrzała na młode. Griddy idealnie uchwy- ciły podobieństwo. Na prawe oko opadał kosmyk wyrzeź- bionych włosów. Nos śnieżnej Rachel tworzyły dwie ogromne jaskinie, a warstwy grubo ciosanego śniegu ukła- dały się w brwi. Na jednej z nich siedział malutki pająk. Rachel dotknęła ręką swojej prawdziwej twarzy. Pająk rzeczywiście tam tkwił, bez ruchu. Delikatnie go strząsnęła. 142 Przez chwilę panowała cisza. Griddy pokornie czeka- ły na ocenę swego dzieła. Aż wreszcie do uszu Rachel za- czął docierać jakiś narastający dźwięk. Jeszcze nigdy cze- goś takiego nie słyszała. Gultrathaka nakazała wszystkim Griddom z całego miasta stawić się w tym jednym miejscu. Wypełniły więc niebo i ziemię, było ich niemal tyle co płatków śniegu. A potem, na oczach zdumionych dzieci, wiedźmy roz- warły paszcze i wyskrzeczały swój hołd. Rozstanie H ołd Gridd był tak ogłuszający, że Rachel i Eryk mu- sieli zasłaniać uszy. Ilekroć jego natężenie słabło, Gul- trathaka podejmowała okrzyk z nową siłą. Wreszcie do- wódczynie uniosły szpony i nastała cisza. Gultrathaka odwróciła się do Rachel. - A teraz uczcimy cię w inny sposób - powiedziała. - Każda Gridda marzy, by walczyć z tobą jako pierwsza. Wybierz spośród nas godną przeciwniczkę. - Walczyć... ze mną? - Oczywiście. A czego się spodziewałaś? - Nic nie rozumiem. Przecież nie musimy się bić. Prze- cież. . .przybyliśmy tu, żeby zawrzeć pokój. - Naprawdę tak sądziłaś? - Gultrathaka patrzyła na nią z pogardą. 144 I - Ale ja zupełnie... ja nie chcę walczyć - wykrztusiła Rachel. Po twarzach dowódczyń przemknął wyraz obrzydze- nia. Gultrathaka z trudem je uspokoiła. - Nie wolno ci się zhańbić! - W tonie Griddy za- brzmiała groźba. - Nie będę walczyć! - Nie masz wyboru. Już nie możesz się wycofać. Rachel spojrzała na Eryka, przygotowując zaklęcia przenoszące. Oczy Gultrathaki zabłysły niebezpiecznie. -Spróbuj, proszę bardzo! Ale chyba zdajesz sobie spra- wę, że nie uciekniesz przede mną z Erykiem na karku. Zostaw go tu. Daj sobie szansę. - Powinniśmy byli cię zabić na Ziemi! - wykrzyknął gniewnie Eryk. - To prawda, popełniliście błąd - przyznała Gultra- thaka. - Od razu się zorientowałam, jacy jesteście słabi. Musiałam tyłko przekonać moje Griddy. One pamiętają, że zabiłaś Heebrę, Rachel. Szanują cię. Ale najwyższy czas, żeby popatrzyły na ciebie realnie. Kiedy zobaczą, jak łatwo można się ciebie pozbyć, z większym spokojem zaatakuje- my twój świat. - Proszę... - zaczęła Rachel, ale urwała, widząc wyraz twarzy Gultrathaki. Żaden argument nie zmienilbyjej zda- nia. - Co z Erykiem? - spytała. - Czy jeśli zgodzę się na wasze warunki, to.. - Puszczę go wolno? Nie. Zamierzam dać go młodym do zabawy. I -Jak możesz? Przecież ja... 10 - Obietnica czarodzieja 145 - Nie poniżaj się! - rzuciła Gultrathaka. Gestem dłoni kazała zabrać Eryka. Chłopiec przygotował się do niszczenia zaklęć, a prapsięta natychmiast wskoczyły mu na ramiona. - Zaczekaj - powiedziała szybko Rachel. - Zostaw go! Ja... ja to zrobię... Będę zabawiać małe zamiast niego. - Niech będzie - odparła Gultrathaka doskonale obo- jętnym tonem. -W końcu obiecałam im jakąś rozrywkę. W takim razie twoją pierwszą próbę przeniesiemy na ju- tro. - Zanim Rachel zdążyła się zastanowić, co to właści- wie znaczy, Gridda dodała: - Teraz pożegnaj się z bratem. Widzisz go po raz ostatni. - Nie! - Rachel wyciągnęła ręce do Eryka, ale Griddy brutalnie je odtrąciły. - Mam użyć antyzaklęć? - spytał pospiesznie Eryk. - Szybko! Mam ich teraz użyć? Siostra patrzyła na niego w męce. - Tak. Nie. Jeszcze nie, Eryku! Gultrathaka rozdzieliła ich, zanim Rachel zdołała wy- krztusić coś więcej. Dwie młode Griddy strąciły prapsięta z ramion Eryka, chwyciły go w szpony i uniosły nad mia- stem. Prapsięta poleciały za nimi, skrzecząc przeraźliwie, co o nich sądzą. - Proszę - błagała Rachel, kiedy inne Griddy ciągnęły ją w drugą stronę - pozwól mi chociaż ... - Jesteś wojowniczką - odparła Gultrathaka. - Nie potrzebujesz łzawych pożegnań. - To nieprawda! - Rachel wykręcała szyję, żeby zoba- czyć, co się dzieje z Erykiem. - Nie bądź żałosna! - warknęła Gultrathaka. - Wy- prostuj się! 146 - Pozwól mi z nim porozmawiać! - Nie. Eryk byl już zbyt daleko, by mogła go usłyszeć -jego czy też prapsięta. Griddy zabrały ich na południe, przeci- nając ciemniejące niebo. Czując, że Gultrathaka ją podnosi, Rachel włączyła zaklęcia przenoszące. Nie odpowiedziały. - No, przynajmniej próbowałaś - syknęła jadowicie Gridda. Rachel czuła, jak słabnie cała jej magia. Była przera- żona. - Co ty mi zrobiłaś? - Użyłam zaklęcia, które działa tylko przez kontakt ze skórą - odparła Gultrathaka. - To ono ogranicza twoje zdolności. Muszę przecież dać moim małym jakąś szansę, prawda? Nie możesz się przenosić. Nie możesz latać. Aha, i nie możesz jeszcze zmieniać kształtów. Wszystkie pozo- stałe zaklęcia funkcjonują bez zarzutu. - Zabrałaś mi wszystko! - Wszystko? Nie powiedziałabym. Twoje zaklęcia śmierci pozostały nietknięte. Będziesz ich dzisiaj potrze- bowała. Rachel zadrżała. Zaklęcia śmieci od samego początku stanowiły cząstkę jej magii. Od początku też usiłowała je ignorować, tłumić, ukrywać... Chociaż tak bardzo ich nie- nawidziła - wciąż w niej tkwiły. Chwyciwszy ją za ramię, Gultrathaka poleciała aż do zachodnich krańców Thun, których Rachel jeszcze nie znała. To tutaj wieża-oko Heebry wciąż jeszcze dumnie strzelała prosto w niebo. 147 - To stosowne miejsce dla ciebie - powiedziała Gul- trathaka. - Gdybyś była Wielką Wiedźmą, nie mógłby cię spotkać większy zaszczyt. Tę noc spędzisz w wieży samej Heebry! Widzisz, ja nadal honoruję twoje zasługi. - Twoje pojęcie honoru nic mnie nie obchodzi! -A obchodzi cię los dzieci z twojej planety? - Oczywiście! - W takim razie lepiej zabij się od razu. Nawet naj- nędzniejsza z Gridd zrobiłaby to bez wahania. Im dłużej pożyjesz, tym więcej się od ciebie dowiemy. Zbadamy two- je zaklęcia, nauczymy się je pokonywać. Będziemy wie- działy, czego się spodziewać po dzieciach na Ziemi. Chcesz tego? Rachel nie znalazła odpowiedzi. - Co zrobisz z Erykiem? - spytała drżącym głosem. - Co tylko mi się spodoba. - Gultrathaka cisnęła Ra- chel przez rozbite okno-oko na podłogę komnaty. -W grun- cie rzeczy mogę mieć z niego jakiś pożytek. Wielkie Wiedź- my twierdzą, że umie niszczyć zaklęcia, ale może nie zauważyły jakichś ciekawszych talentów Gultrathaka odleciała. Na zewnątrz, w gęstniejącym mroku zarysowały się sylwetki małych Gridd. Młode niezgrabnie przedzierały się przez połacie śnie- gu. Zmierzały prosto do wielkiej wieży I Ieebry. SsWaK, Długa noc na Ool R achel stała przy strzaskanym oknie-oku, obserwując małe Griddy. Dopóki świeciło słońce, młode tkwiły u stóp wieży, patrząc na nią spod przymkniętych powiek. Wszystko zmie- niło się wraz z błyskawicznym nadejściem nocy. Na Ool ciemność uderzała nagle - nie było łagodnych zmierzchów i zachodów słońca. Wjednej chwili panował dzienny pół- mrok, a w następnej resztki światła znikały bez śladu. Ra- chel instynktownie starała się odnaleźć chociaż smużkę słonecznego blasku. Szukała rozpaczliwie, jak ktoś, kto bez światła musiał zginąć. Czuła się, jakby umierała z gło- du, a słońce mogło jej dostarczyć jedynego pożywienia. Gdzieś daleko na wschodzie wypatrzyła jaśniejszą plamę - 149 ostatni gasnący błysk słońca Ool. Potem i tam dotarł głę- boki cień, który pochłonął cały ten świat. Nastała ciemność. Rachel poczuła nadciągający powiew zimna. Z jej włas- nym wyczerpanym oddechem zaczęło się mieszać wiele innych, obcych - to młode Griddy wspinały się po ścia- nach wieży. Mrugała intensywnie w nadziei, że jej oczy w końcu przyzwyczają się do ciemności. Nie pomogło. Źrenice gwałtownie się powiększyły, szukając jakiegokolwiek świa- tła, ale nie znalazły nic. Nad Ool nie świecił żaden księ- życ, a gwiazdy nigdy nie przebłyskiwały zza chmur. Ra- chel była tak przerażona, że z przyjemnością zobaczyłaby chociaż szmaragdowozielone światło opromieniające wie- żę-oko za życia Heebry. Ale Griddy na zawsze usunęły ten kolor ze swojego świata. Magia natychmiast przyszła jej z pomocą. Na począ- tek stworzyła ciepły blask świec. Na widok Gridd Rachel wzmocniła światło, żeby je odstraszyć. Skoro nie mogła ani latać, ani opuścić wieży-oka, musiała znaleźć jakieś w miarę bezpieczne miejsce. Wybrała środek podłogi, tak aby widzieć, co czai się za oknem, i jednocześnie być bli- sko drzwi wiodących na korytarz. W ciemnościach otwo- rzyły się jej srebrne nocne oczy. Na Ool jeszcze nikt nie oglądał takiego blasku. Mimo wszystko najodważniejsze młode uparcie po- suwały się naprzód. Szybko przyzwyczaiły się do srebr- nych promieni i nie zamierzały zostawić Rachel w spoko- ju. Ich ciekawość podsycał nie tylko dziwny wygląd ludzkiej istoty, ale też tajemnicze historie, jakie opowiadały o niej 150 dorosłe Griddy. Dlatego, ośmielając się nawzajem, wkrót- ce wcisnęły się wszędzie tam, gdzie tylko znalazły skrawek miejsca - w komnacie-oku, na schodach wieży, nawet w za- spach śniegu na zewnątrz. Czepiały się występów muru i zaglądały do środka przez okno. Pierwsze małe bały się wejść do komnaty, a Rachel nie ukarała tych, które ośmieliły się podejść najbliżej. To był błąd. Teraz już wszystkie młode chciały ją dokładnie obejrzeć. Wydawała się im tak zdeformowana. Dlaczego nie zabito jej tuż po urodzeniu? Rachel nie odważyła się spuścić ich z oka chociażby na moment. Była głodna, spragniona i zziębnięta. Potrze- bowała chwili czasu na odpoczynek, spokojne zebranie myśli, a przede wszystkim na sen. Ale tej nocy nie dano jej na to żadnych szans. Bez przerwy musiała budować osło- ny i iluzje, żeby trzymać Griddy z daleka. Jeszcze nigdy nie musiała korzystać z pomocy magii przez tyle godzin bez przerwy. Młode miały zasłony na oczy i mnóstwo czasu. Uczy- ły się omijać kolejne bariery Rachel, a ona, pozbawiona możliwości łatania i zmiany kształtu, w kółko naprawiała i udoskonalała systemy obrony. Co gorsza wiedziała, że walczy tylko z grupką ciekawskich dzieci. Prawdziwa pró- ba nawet się nie zaczęła... Mijała godzina za godziną. Straciłajuż nadzieję, że kie- dykolwiek nadejdzie świt. Mrok pogłębiał się z każdą mi- nutą, a młode Griddy nie wykazywały śladu zmęczenia. Nagle jedna z nich przebiła się przez osłonę. Wtedy Ra- chel po raz pierwszy w życiu obudziła zaklęcia śmierci. Często przysięgała sobie, że nigdy tego nie zrobi, ale teraz 151 pozwoliła, by zaklęcia śmierci zalśniły czarnym blaskiem wjej oczach. Małe bez trudu zrozumiały, co to znaczy i wycofały się z lękiem. Na chwilę zostawiły Rachel w spokoju. Ona zaś była bliska płaczu. Nagle poczuła się strasznie słaba. Tyle razy powtarzała szlachetne postanowienie, by nigdy nie używać zaklęć śmierci. Wystarczyło, że zagroziła jej jed- na mała Gridda, a już zapomniała o pięknych zamiarach. Pomyślała o Eryku - ale nie miała czasu nawet na to. Młode wróciły i zebrało się ich więcej niż kiedykolwiek. Nie obawiały się już ani jej srebrnych oczu, ani żaru kom- naty-oka. Czuły, że zaklęcia obronne powoli tracą moc. Rachel zorientowała się, że drży. Najcenniejsze zaklęcia ze wszystkich sił starały się jej coś podpowiedzieć. Zaklęcia śmierci robiły to, co potrafiły najlepiej - pokazywały śmierć. Umiały ją przedstawiać na tak wiele sposobów, że Rachel poczuła obrzydzenie, wybierając te najbardziej przerażające dla małych Gridd. Mimo wszystko ciągle sięgała po nowe. W końcu nie wiedziała już, jak powstrzymać napór młodych. Griddy otoczyły ją ciasnym kręgiem. Niektóre drapały szponami jej nogi. Zaklęcia śmierci napierały na nią wściekle, by nareszcie pozwoliła im działać. Rachel z co- raz większym trudem zachowywała nad nimi kontrolę. Dajcie mi jakiś wybór, zażądała. Magia jeszcze nigdy nie zawiodła Rachel, nie w obli- czu zagrożenia życia. Teraz także podpowiedziała jej, co robić. Rachel przedarła się do rogu komnaty i włączyła właściwe zaklęcie. Małe Griddy nigdy czegoś takiego nie widziały. Ra- chel uniosła ręce w ostrzegawczym geście, a potem z jej 152 oczu wystrzelił nowy promień. Jego blask uderzył we wszystkie ściany, odbijał się od krawędzi rozbitego szkła, przeniknął nawet samo powietrze, pochłaniając wszystko, czym Gridda mogłaby oddychać. Komnata rozbłysła po- marańczowym światłem, które rozproszyło mroki ostat- nich nocnych godzin. Tak oto, po raz pierwszy w całej jej długiej historii, w wieży Heebry zapłonął ogień. Eryk osunął się na kamienną posadzkę. Prapsięta leżały po obu stronach jego twarzy. Czuł na sobie ich wzrok i słyszał pospieszne pikanie małych ser- duszek. Jego cela była zwykłą okrągłą dziurą wyrąbaną w ska- łach pod Thun. Nie więziła go tam żadna magia, żadne subtelne zaklęcia, których Griddy potrzebowały dla Yemiego i Rachel. Dla Eryka wystarczyły kamienne ściany. Siedział pod ścianą już od dłuższego czasu, walcząc ze snem. Bał się zasnąć. Gultrathaka po raz pierwszy tej nocy dała mu chwilę wytchnienia. Dlaczego? Zęby go rozdraż- nić? Uśpić jego czujność przed kolejnym atakiem? Eryk bardzo potrzebował snu. Jeszcze bardziej potrzebował chwili spokoju, a najbardziej na świecie pragnął zapomnieć o tym, co się stało od chwili jego przybycia. Tylko jak mógłby za- pomnieć o tych wszystkich wiedźmach, które skrzywdził? Gultrathaka rozpoczęła swój eksperyment, kiedy tyl- ko chłopiec wszedł do celi. Pierwsza próba wiązała się z magicznym zwierzęciem, którego nigdy jeszcze nie widział. Przypominało psa, 153 a przywódczyni Gridd osobiście wpuściła je do komnaty. Ktoś rozmyślnie doprowadził zwierzę do wściekłości, jesz- cze zanim zobaczyło Eryka. Niemal od progu rzuciło się do ataku. Eryk nie miał czasu na zastanowienie. Zanim pomy- ślał o możliwych skutkach, instynktownie skierował na psa swoją moc. Nigdy przedtem nie próbował wykorzy- stać całej potęgi antymagii - nawet nie przyszłoby mu to do głowy. Zwykle niszczył tylko pojedyncze zaklęcia. Tym razem spanikował i posunął się o wiele dalej. Pies okazał się zwykłym drapieżnikiem - używał zaklęć tylko po to, by udoskonalić działanie kłów. Nie był partnerem dla Eryka. W przerażeniu chłopiec sięgnął po wszystkie zaklęcia, nie biorąc pod uwagę nikłej mocy swojego przeciwnika To co się stało, przyprawiło go o szok, ale za to zaintereso- wało Gultrathakę. Pies zatrzymał się w pół skoku, nagle tracąc całą energię, i opadł bezwładnie na podłogę, nie- zdolny chociażby podnieść głowy. Dyszał, leżąc bez sił. Potem zjawiły się dziesiątki innych magicznych stwo- rzeń. "wreszcie Gultrathaka nasłała na chłopca poważniej- szego przeciwnika: Wielką Wiedźmę, jedną z uwięzionych. Eryk zdziwił się, że lekkomyślna wiedźma od razu ruszyła prosto na niego. Prapsięta spróbowały swoich zwykłych sztuczek. - Hej, tu jesteśmy! - zaskrzeczało jedno, fruwając po celi. - Tutaj, tutaj, potworze! - Łap nas! Łap nas! 154 Taktyka prapsiąt często skutkowała. Magiczne zwie- rzęta łatwo traciły z oczu właściwy cel, dzięki czemu Eryk miał dość czasu, by je rozbroić. Rozbroić tak, żeby nie wyrządzić im niepotrzebnej krzywdy. Z Wielką Wiedźmą to się nie mogło udać. Zignorowała prapsięta i leciała prosto na Eryka. Jak wszystkie Wielkie Wiedźmy, ta też żyła tylko dzięki magii. Zaklęcia karmiły jej ciało, ożywiały umysł i serce. To im zawdzięczała siłę fizyczną i moc intelektu. Ta, która zaata- kowała Eryka, już od siedmiuset lat zrastała się ze swoją magią i bez ukochanych zaklęć nie potrafiła zrobić nawet najprostszych rzeczy. Eryk zadrżał na wspomnienie tego, co się stało. Czy musiała zaatakować go z tak szaloną energią? Nie mogła zaczekać chociaż chwili? Nie dała mu nawet sekundy na zastanowienie. W samoobronie sięgnął głęboko do wnę- trza wiedźmy i wymazał wszystkie jej zaklęcia. Potem pa- trzył w męce, jak potężne ciało rozpada się na strzępy. Po niej nadciągnęły kolejne wiedźmy, czasem nawet po kilka naraz. Gultrathaka chciała odkryć granice mocy Eryka. Wiedźmy jak huragan wpadały do celi, ale chłopiec szybko opanował pierwszy atak paniki. Nauczył się do- stosowywać do tempa stworzeń, które nasyłała na niego przywódczyni Gridd. Nie musiał już zabijać wiedźm. Zna- lazł lepsze sposoby, żeby je unieszkodliwiać. Sprawa utknęła w martwym punkcie, a Gultrathaka już od godziny zastanawiała się, co z nim dalej zrobić. Eryk leżał na kamiennej podłodze. Była zimna, ale nie lodowata. Najwyraźniej Gultrathaka chciała go mieć żywego. 155 Prapsięta przytuliły się do piersi Eryka, żeby posłu- chać uspokajającego bicia jego serca. On także poczuł się dzięki nim o wiele lepiej, ale nigdy by się do tego nie przy- znał. Wolałby, żeby prapsięta uciekły. Dla nich nie stano- wiło to problemu. Cela nie miała dachu. Eryk nie wspiął- by się po sześciometrowej nagiej ścianie, ale prapsięta w sekundę mogły wylecieć na zewnątrz i ominąć dowolną liczbę strażników. W celi trzymała je tylko miłość i przy- wiązanie do Eryka. Czuł na piersi cichutkie bicie małych serduszek. Ryt- miczne uderzenia coraz bardziej go usypiały. - Śpij - szepnęło jedno z prapsiąt. - My będziemy czuwać. - Wy też powinnyście się przespać - wymamrotał. - Przecież śpimy. Na zmianę. -Jedno z prapsiąt uło- żyło się na jego piersi i zamknęło oczy. Drugie zaczęło obchodzić Eryka wkoło. - Dobrze. Niech będzie na zmianę - ustąpił. - Wy- starczy mi godzina. Potem przejmę wartę. - Tak, tak. Wyczerpany chłopiec niemal od razu zapadł w głębo- ki sen. Kiedy nareszcie zaczął oddychać spokojnie i ryt- micznie, prapsię, które udawało, że śpi, podniosło się po- woli i wbiło czujny wzrok w drzwi. Przez resztę nocy oba prapsięta, ciche i poważne, strzegły snu Eryka. Kiedy Eryk odpoczywał, a prapsięta trzymały wartę, na południu Ool zapanowało wielkie poruszenie. Maleń- kie, szare jak śnieg Essy pytały w podnieceniu: co się dziś 156 stało? Jakiś cud? Kim były te niezwykle stwory? Przecież to nie Griddy, te kościste wielbicielki pająków. Nie dum- ne Wielkie Wiedźmy, które ostatnio jakoś zniknęły z ho- ryzontu. Coś nowego. Nieopierzone, małe, giętkie. Bez pancerza! Kruche i pełne sympatii, ale... czemu przybyły z Griddami? Kto to? Przyjaciel czy wróg? Przyjaciel! Na pewno przyjaciel! Essy tak myślały, ale one zawsze patrzy- ły na wszystko z nadzieją. Jak by tu się czegoś więcej do- wiedzieć? Biedny Detaclyver. Taki stary, taki zmęczony, tak całkiem pokonany. Ale jak bardzo kochający! Gdyby go spytały, na pewno by im nie pozwolił lecieć do obcych. Powiedziałby, że przesadzają z optymizmem. I że nie cenią wystarczająco włas- nego życia. Wypuść nas! Wypuść nas! - błagałyby Essy. Do Thunjest za daleko. Nie dacie rady- odpowiedziałby Detac- lyver. One: Uda nam się! Naprawdę! Aon: Nie! Tylko że dla Detaclyverajuż od bardzo dawna nie było żadnej nadziei. Nikt inny nie doleci tak daleko jak my, przekonywały same siebie Essy, drżąc z podniecenia. Nie wiedziały, czy zdołają dotrzeć na miejsce i zachowają dość sił, by wrócić. A z drugiej strony - tak chciałyby poznać przybyszów! Cała noc drogi to okropnie niebezpieczna wyprawa. Czy na pewno dadzą radę? Wreszcie, nie pytając nawet Detaclyvera, Essy ruszyły. Skierowały się na północ w małych grupkach, tak żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Wiatry im nie sprzyjały, ale Essy nie zamierzały się poddawać. Cicho, kryjąc się mię- dzy płatkami nocnego śniegu, przemknęły między trąba- mi powietrznymi. Przeleciały wysoko nad morzem Prag 157 i mroźnymi nizinami Ool. Kiedy nareszcie dotarły do Thun, wiele opadało już z sił. Część wróciła do domu, do Detaclyvera, ale inne pofrunęły dalej. W tunelach pod nimi spały miliony małych Gridd. W więzieniach odpoczywały Wielkie Wiedźmy, a Calen le- żąca w brudnej celi wciąż myślała o wyborze, którego kie- dyś dokonała. Essy przeleciały nad Yemim i Folą. Wiele Gridd bezustannie rzucało coraz to nowe zaklęcia, dniami i nocami pracowało nad tym, by Yemi nie uciekł. Griddy ukryły chłopczyka zbyt głęboko pod ziemią, by Essy mogły mu pomóc. Maleńkie stworzonka poszu- kały zatem wiatrów, które zaniosły je w stronę wieży Hee- bry. Nie sposób było jej przeoczyć tej nocy, kiedy lśniła pomarańczowym blaskiem. Essy zobaczyły, jak obca przy- byszka o długich włosach broni się przed małymi Gridda- mi. Wiele Ess omal nie zamarzło w czasie podróży, a teraz, kiedy pomknęły w stronę ognia, prawie że wpadły prosto w płomienie. Zatrzymały się w ostatniej chwili i patrzyły z podziwem na ten cud, który ogrzewał ich malutkie skrzy- dełka. Być tak blisko i nie móc jej pomóc! Essy marzyły, żeby opowiedzieć wszystko Detaclyverowi, ale miały jesz- cze jedno ważne zadanie. Wyruszyły na poszukiwania drugiego przybysza. Gdzie on mógł być? Trudno powiedzieć - przecież nie zostawiał własnych magicznych śladów. Essy wślizgnęły się do wszystkich kryjówek Gridd, przefrunęły ich długie korytarze i tunele. Niektóre zgubiły się w podziemiach i nie wiedziały jak się wydostać. Tylko kilku udało się od- naleźć jamę, w której siedział chłopiec, strzeżony przez dwa dziwne stwory. 158 Essy z wahaniem podleciały do dziwacznych istot. Prapsięta przeskakiwały z nogi na nogę, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Essy dotknęły ich dziecięcych twarzy i nawiązały kontakt z umysłem. - Możecie go unieść? - spytały. -Jest za ciężki - poskarżyło się jedno z prapsiąt. Essy wylądowały na Eryku i sprawdziły, ile waży. - Rzeczywiście - stwierdziły. Już prawie świtało. Za dnia ktoś mógł zauważyć dziwny śnieg tak głęboko pod ziemią. Essy bardzo chciały zostać z drugim przybyszem, żeby go pocieszyć, ale nie miały już czasu. Musiały wracać do Detaclyvera. On na pewno wie- działby co robić. Poza tym były już bardzo zmęczone. Gdyby wiatr zmienił kierunek, nie udałoby im się dotrzeć do domu. Pocałowały zatem prapsięta, Eryka i siebie nawzajem, po czym wzbiły się ponad kamienne ściany celi. Trąby powietrzne W raz z nadejściem świtu młode Griddy otaczające wieżę Heebry rozeszły się do swoich tuneli. Wyczerpana Rachel niemal tego nie zauważyła. Kiedy nareszcie została w komnacie sama, ugasiła ogień i położyła się, żeby roz- masować obolałe nogi. Podłogę przecięło kilka pająków pozostawionych na pewną śmierć przez niedbałe właści- cielki. Rachel przeczołgała się kawałek dalej i zasnęła. Chwilę później do wieży Heebry wkroczyła Gultra- thaka. Przez chwilę przyglądała się Rachel, patrząc, jak podnosi się i opada jej klatka piersiowa. Wreszcie upuściła dziewczynce na rękę odrobinę jedzenia. Żywego szczura. Rachel otrząsnęła się gwałtownie. Gultrathaka podniosła gryzonia za ogon i ponownie zaproponowała go Rachel. 160 - Brzydzisz się? Wszystkie moje Griddy takie jedzą. -Ja nie chcę. - Musisz go zjeść. Jak zamierzasz walczyć, skoro nie masz siły? Rachel przyjrzała się szczurowi. Była bardzo głodna, ale wiedziała, że nawet gdyby zwierzę nie żyło, mogłaby je zjeść tylko bliska śmierci z wycieńczenia. Gridda pożarła- by go bez wahania, pomyślała. Zęby mieć jakąkolwiek szan- sę w walce, muszę zachowywać się tak jak one. Na przy- kład zjeść to coś. Wyciągnęła rękę, ale natychmiast ją cofnęła. Nie mo- gła zjeść szczura. Kiedyjuż się o tym przekonała, opuściła ją cała odwaga. Nie przeżyję tego dnia, uznała. W myślach stanął jej obraz Eryka. Omal nie krzyknęła z rozpaczy. Co takiego radziła jej Gultrathaka? Zabij się, zanim coś z ciebie wy- ciągniemy. Rachel poprosiła o wsparcie magię. Wezwała zaklęcia, które pomogłyby jej umrzeć. Odmówiły. Nawet zaklęcia śmierci nie słuchały próśb Rachel. Za bardzo ją kochały. Gultrathaka puściła gryzonia, który błyskawicznie uciekł do kąta. - Przetrwałaś noc z młodymi - powiedziała. - Wiele dowódczyń nie spodziewało się tego po tobie. Ja też się nie spodziewałam. Komplementy? Rachel postanowiła ją zignorować. Wyprostowała się, wygładzając na sobie kombinezon. Po- myślała o Heiki, spektrach, rodzicach i wszystkich tych, których los mógł od niej zależeć. Zmusiła się do spojrze- nia na Gultrathakę. 11 - Obietnica czarodzieja 161 - Kiedy zacznie się próba? - Natychmiast. Chyba że potrzebujesz odpoczynku. O tak, pomyślała Rachel. Naprawdę go potrzebuję. - A jeśli przeżyję próbę? - spytała. - Chyba znasz odpowiedź. - Wtedy po prostu będzie następna, prawda? I kolej- na. Dopóki nie zginę. - To dobrze, że się rozumiemy. Masz teraz kilka chwil na przygotowanie - powiedziała Gultrathaka i wyszła z komnaty. Za Griddą pomknęły nieodłączne pająki. Kiedy wybiegł ostatni z nich, Rachel osunęła się na podłogę. Czy dałaby radę uciec? Nie, przecież nie mogła latać i zmieniać kształtów Co w takim razie powinna zrobić? Pro- sić o litość? Jaki sens miało błaganie Gultrathaki o współ- czucie? Najlepsze zaklęcia Rachel starały się dodać jej odwagi. Mówiły, jak bardzo są z niej dumne, i że nigdy jej nie zawiodą. Słuchając swoich zaklęć, Rachel zastanawiała się, jak mogła żyć bez nich, zanim odkryła magię. Zakłęcia śmierci przemawiały innym tonem. Przypo- mniały, że ciągle jest pod obserwacją. Jej próba była dla Gridd znakomitą okazją do tego, żeby się przekonać, do czego są zdolne ziemskie dzieci. Walcz! - wzywały Rachel. To jedyna okazja, by je odstraszyć! Musisz się zdobyć na wszystko, na co cię tylko stać! Naprawdę? Kiedy tylko Rachel poświęciła im odrobi- nę uwagi, zaklęcia śmierci natychmiast rozpanoszyły się w jej umyśle. Może jeśli uda ci się walczyć zaciekle, inteli- gentnie i okrutnie, Griddy zastanowią się dwa razy, zanim 162 zaatakują Ziemię. Albo przynajmniej wstrzymają się choć chwilę, dając Heiki i drużynom obrońców czas na przygo- towanie. Czy nie po to przybyłaś do Ool? Czy nie dlatego kazał ci tu przylecieć sam Albertus Robertson, chociaż naj- bardziej na świecie pragnął twojego bezpieczeństwa? Rachel słuchała zamyślona. Zastanawiała się, ile Gridd musiałaby zabić, żeby wywrzeć odpowiednio silne wraże- nie. Czy mogła się na to zdobyć? Czy tego dnia powinna poznać bliżej własne zaklęcia śmierci? Rachel odsunęła od siebie głód, zmęczenie i inne wymówki. Zbadała swoje serce, pytając, czy potrafi być bezlitosne. Wejście Gultrathaki poprzedziła grupa strażników. - Czy jesteś gotowa? - Tak. - Twoją pierwszą przeciwniczką będzie któraś z ma- łych - oświadczyła Gultrathaka, kiedy schodziły po krę- tych schodach. - Nie będę walczyć z dzieckiem - odparła Rachel. - Chcę się zmierzyć z dorosłą Griddą. Gultrathaka kiwnęła głową z aprobatą. Wychodząc z wieży Heebry, Rachel zauważyła, że wo- kół zebrał się tłum Gridd. Przyszły obejrzeć jej próbę. Czy te wiedźmy potrafią rozpoznać na ludzkiej twarzy strach? Rachel bardzo się starała, ale nie potrafiła całkiem ukryć lęku. Uniosła podbródek, wyprostowała plecy i odważnie ruszyła przez śnieg. - Wybierz sobie przeciwniczkę - powiedziała Gultra- thaka, rozkładając ręce. Rachel rozejrzała się. Dla niej wszystkie Griddy wy- glądały tak samo. Ogromne, kanciaste i przerażające. 163 - Dowolną przeciwniczkę? - upewniła się. - Owszem. - W takim razie wybieram ciebie, Gultrathako. Kiedy tylko wymówiła to imię, zaklęcia śmierci wez- brały wjej oczach czarną falą. Nie starała się ich powstrzy- mywać. Chciała, żeby Gultrathaka je widziała. Przeciwko tej Griddzie musiała zebrać wszystkie siły, najlepsze i naj- gorsze z jej zaklęć. - Cóż za niespodziewany zaszczyt - odparła Gultra- thaka. - Widzę, że twoje zaklęcia śmierci są już gotowe, nawet jeśli tyjeszcze nie jesteś. - Masz nade mną sporą przewagę, Gultrathako - po- wiedziała Rachel na tyle głośno, by usłyszały ją wszystkie Griddy. - Podobno cenisz sobie honor. W takim razie po- zwól, że ja wybiorę miejsce próby. Będę z tobą walczyć u podnóży Detaclyvera. Gultrathaka zawahała się, ale szybko zauważyła wy- czekujące spojrzenia dowódczyń Gridd. Dobrze rozumia- ły, jakie wyzwanie postawiła przed nią Rachel. - Zgoda - rzekła. - Ale ostrzegam cię, Rachel. Pewnie ci się wydaje, że znalazłaś dobrego sojusznika w Essach. Pamiętaj jednak, że one nic nie znaczą dla doświadczonej Griddy. - Gultrathaka uśmiechnęła się, na jej twarzy sza- lały pająki. - Oddaj mi moje zaklęcia! - zażądała Rachel. Gultrathaka dotknęła jej policzka. - To nie wszystko. Możesz teraz latać, ale nie przenie- siesz się ani nie zmienisz postaci. Nie pozwolę ci uciec w ten sposób. Jeśli spróbujesz polecieć gdziekolwiek poza Detaclyverem, zginiesz. Obie dostaniemy eskortę. 164 Gultrathaka wybrała dwanaście dorosłych Gridd, które miały im towarzyszyć. Połowa otoczyła Rachel. - Tylko jedna z nas może wrócić żywa. Gdybyś użyła jakichkolwiek zaklęć, zanim znajdziemy się w środku, eskorta cię zabije. Jesteś gotowa? Nie, pomyślała Rachel. - Tak! - wykrzyknęła. Gultrathaka wessała wszystkie swoje pająki i wystrze- liła w jaśniejące niebo. Eskorty poprowadziły Rachel i Gułtrathakę na połu- dnie. Minęły granice miasta i rytmicznymi ruchami przedar- ły się przez niebo nad rozległymi nizinami Ool. Przez ja- kiś czas próbowały za nimi nadążyć młode Griddy, ale nie mogły jeszcze dotrzymać kroku dorosłym. Z oddali do- chodziły ich ostre krzyki rozdzierające chmury. Wreszcie słychać było tylko gwizd powietrza. Gultrathaka leciała pewnie i z oszałamiającą prędko- ścią. Rachel trzymała się blisko za nią, próbowała oszczę- dzać siły na to, co miało nastąpić. Gdzieś nad morzem Prag nagle ogarnęło ją pragnienie, żeby zobaczyć prawdzi- wy wschód słońca. Półmrok Ool w niczym nie przypomi- nał jasnych ziemskich dni. W świecie Gridd słońce nie dawało ciepła, nie budziło kolorów, nie ożywiało ponure- go nieba. Rachel starała się nie patrzeć na Griddy. Ich umię- śnione, twarde ciała ostro przecinały powietrze, silne ra- miona wystrzelały do przodu, a wiatr gładził brązowe fu- tra. Griddy wyglądały jak ucieleśnienie fizycznej mocy. 165 Wreszcie Rachel zobaczyła falujące szczyty i przepa- ście Detaclyyera. Przed nimi wyrósł majestatyczny krąg trąb powietrznych, niczym kolosalny wał obronny opasu- jący cały świat Ool. Griddy ruszyły prosto na trąby powietrzne. Wystar- czyło jedno skinięcie Gultrathaki, by wiry natychmiast się przed nimi rozstąpiły. Zbliżając się do granicy wichru, Rachel słyszała już tylko ogłuszający szum i dzwonienie. Instynktownie wtu- liła głowę w ramiona i w obronnym geście wyciągnęła przed siebie ręce. Nagle ryk ucichł. Rachel znalazła się wjakimś spokojnym, cichym i ciepłym miejscu. Uniosła głowę. Wszystkie Griddy już dawno pokonały trąby po- wietrzne. Tylko ona została na granicy. Wiry delikatnie zamknęły ją w swoim kręgu. Wstrzymała oddech, kiedy usłyszała.... Och, co to mo- gło być? Wyciągnęła ręce, zanurzając palce w wirach. To, czego dotknęła, wcale nie przypominało wiatru. Rachel wsłuchała się w umysły trąb powietrznych, które tuliły ją do siebie. Zrozumiała, że wiry nie chcą jej skrzywdzić i że bardzo boją się Gridd, których zaklęciom muszą być po- słuszne. Przede wszystkim wyczuła miłość wirów, ich nie- zmierzoną, ślepą i gotową na wszelkie poświęcenia miłość do Detaclyyera. Zawsze, odkąd tylko sięgały pamięcią, Wiel- kie Wiedźmy rozdzielały je z odwiecznym partnerem. Całe rodziny trąb powietrznych tkwiły korzeniami w ziemi, za- klęcia wiedźm zmuszały je, by dzień i noc walczyły z na- pierającym Detaclyyerem. Akażdyjego ruch, to bezustan- ne falowanie, było niczym więcej jak tylko próbą dotarcia do starych towarzyszy. 166 Rachel obmywała twarz w wirach, pragnęła zastać w nich na zawsze. Spojrzała w górę, jakby oczekiwała, że napotka tam jakieś ludzkie oczy. - Pomóżcie mi. Proszę. Tak się boję. Trąby odpowiedziały bezgranicznie smutnym jękiem, obejmując jej głowę. - Nie możemy. Zbyt silne są zaklęcia, które nas wiążą. Musimy cię wypuścić. Nie mamy sił, by cię zatrzymać. Rachel wtuliła się w wiry. Chociaż tak bardzo chciały, żeby została, moc zaklęć okazała się zbyt wielka. Trąby raz jeszcze westchnęły na pożegnanie i wypuściły ją z objęć. Przez kilka chwil Rachel leżała roztrzęsiona poza ich gra- nicami. Wtedy ujrzała Detaclyvera. Jeszcze żadna istota nie zdołała go opanować zaklęcia- mi. Detaclyver doskonale rozumiał, jaką krzywdę Griddy wyrządziły jego ukochanym wirom. Na widok eskort szczyty Detaclyvera natychmiast się najeżyły. Griddy zareagowały błyskawicznie. Rozprysły się po niebie, starając się odwrócić uwagę Detaclyvera od Gul- trathaki, która zniżyła nieco lot. Szukała odpowiedniego miejsca do wejścia pod jego skórę. Znalazłszy je, natych- miast zanurkowała i wgryzła się do środka. Ledwo zniknęła w ciele Detaclyvera, powietrze zaro- iło się od szarych płatków. Wielkie chmary Ess odpychały pozostałe Griddy od Rachel. Inna grupka otoczyła dziewczynkę. Niosły ją w kierunku Detaclyvera, trzepocząc na powitanie maleń- kimi skrzydełkami. - Chodź do środka! Chodź! - wołały. 167 - A Gultrathaka? Przecież... - Nie! Nie! Zaufaj nam! Leć do środka, a potem w górę i będziesz wolna! Widząc, że Rachel się waha, Essy z trudem zachowały spokój. Czemu ona nie rozumie? Droga przyjaciółko wia- trów, nie wiesz, że tam nic ci nie grozi? Budzisz w nas takie nadzieje! Chodź, chodź! Rachel czuła, że Essy z całych sił starają się, by im zaufała. Tak bardzo się troszczyły - o nią, o Detaclyvera, Eryka, prapsięta. Te maleństwa żyją tylko nadzieją, pomy- ślała. Jak udało im się przetrwać w tym surowym świecie? Rachel zrozumiała wszystko, kiedy odkryła ich magię. Chyba żadne stworzenia nie potrzebowały jej bardziej od nich. To zaklęcia pozwalały Essom trzymać się razem. Dzięki magii odnajdywały właściwy kierunek i siebie na- wzajem. Inaczej tak słabe istoty nie przeżyłyby bezdennie czarnych, lodowatych nocy Ool. Rachel nie opierała się dłużej. Essy zaniosłyją do wej- ścia, które prowadziło w głąb Detaclyvera. - Trzymaj się! Trzymaj się! - wołały Essy. - To wy... nie polecicie ze mną? - Nie! Nie! - Essy własnym ciałem zasłoniły wlot przed napierającymi Griddami. - Detaclyver się tobą za- opiekuje. Idź! Idź do niego! Do samego środka! Wślizgnęła się ostrożnie do wnętrza. Nigdzie nie było śladu Gultrathaki. Rachel spodziewała się przeprawy przez skórę i chrząstki, a tymczasem trafiła do jakiegoś tunelu. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz tak mocno, że 168 omal się nie przewróciła. Po chwili ciepły wiatr popchnął Rachel w plecy. To nie tunel, wyjaśniły zaklęcia informacyjne. To dro- gi oddechowe Detaclyvera. Rachel nieśmiało zrobiła krok do przodu. Nagłe pod jej stopami zalśniło łagodne światło, wskazujące drogę. Kolejny krok - więcej blasku. Następny -jeszcze więcej. Doszła do jakiegoś rozgałęzienia. W prawo czy w lewo? Światło zabłysło po lewej stronie. On mnie prowadzi, pomyślała Rachel. Detaclyver wie, że tu jestem. Ciekawe, czy mnie czuje? A co, jeśli zacznę biec? Ruszyła biegiem. Zaufała Detaclyverowi. Gdyby nie światło, już dawno by się zgubiła. Kolejne tunele coraz bardziej się rozszerzały, a Rachel spostrzegła, że biegnie teraz szerokim, jasno oświetlonym szlakiem. Minęła jesz- cze jeden zakręt, aż nagle ktoś stanął jej na drodze. Gultrathaka. Z początku Rachel jej nie poznała. W Griddę uderzał tak mocny snop światła, że nie tylko ona sama, ale i Ra- chel nie mogła tego znieść. Wokół Gultrathaki szalały ośle- pione pająki. - Detaclyver zrobił wszystko, co mógł, żeby mnie za- trzymać - wycharczała ciężko. - Ale i tak cię widzę. Widzę cię! Rachel nie wiedziała dokąd uciekać. Gultrathaka blo- kowała jej przejście, ale wokół było mnóstwo mniejszych tuneli odchodzących od głównej drogi. W żadnym nie pa- liło się światło. Gultrathaka rzuciła się do ataku, więc Ra- chel błyskawicznie wybrała najbliższy skręt. 169 Natychmiast spod jej stóp wystrzeliły kolce. Wpadła w pułapkę. Runęła na ziemię. Kiedy próbowała wstać, nogi tylko się pod nią ugięły. Kolce zaczynały się już chować, pozo- stawiając po sobie małe dziurki. Co się stało? Rachel nie czuła bólu. Nie czuła zupełnie nic. Zaklęcia informacyjne rzuciły się, żeby zbadać jej kost- ki, ale nie mogły odnaleźć drogi. Były tak osłabione, że minęły całe wieki, zanim zdołały jej donieść, co wykryły. Trucizna, oznajmiły w końcu. Zaklęcia lecznicze natychmiast wpłynęły do żył Ra- chel, ale jej umysł tracił powoli przytomność. To samo działo się z magią. Zaklęcia nie potrafiły już dotrzeć do właściwych miejsc. Rachel z trudem zdołała usiąść. Tuż nad nią stała Gultrathaka. - Zegnaj, Rachel - powiedziała. - Popatrz jeszcze na światło. Specjalnie ci je zostawiam. Rachel słyszała przez chwilę, jak oddalają się ciężkie kroki Griddy. Potem całkiem o niej zapomniała. Jej ciało ogarnęło dziwne uczucie głębokiego zadowolenia. Czy kie- dykolwiek była taka szczęśliwa? Zaklęcia Rachel wiedzia- ły, że coś jest nie w porządku, ale już nie rozumiały, co. Zdawała sobie sprawę z działania trucizny, lecz nie chciała się dłużej opierać. Już nie. Jad dotarł do jej serca, a ona nawet nie zaprotestowała. Wreszcie Rachel przestało na czymkolwiek zależeć. A kiedy to nastąpiło, poddały się także zaklęcia. Te naj- wspanialsze, które zawsze tak bardzo ją kochały, teraz cał- kiem zobojętniały. Opuściły jej oczy, odbierając im cały blask. 170 Leżała na boku, z rękami pod głową. Powieki same jej opadały Pozwoliła im na to. Nie mogła się ruszyć i nie pytała, dlaczego. Już nie. To nie miało znaczenia. Jej usta otworzyły się bezwładnie, kiedy trucizna dotarła do mię- śni szczęki. Rachel umierała. Powoli zapominała o Gultrathace. O Yemim. O ma- mie, tacie, Eryku... Wreszcie zapomniała o wszystkim. Więzienny świat E ryk siedział po turecku na podłodze celi. Prapsięta mil- czały już od dłuższego czasu. -Jak tam, chłopcy? - wymamrotał. - Nic nie mówicie. - Wszystko w porządku - odpowiedziały jednocześnie. - Mogliście mnie wcześniej obudzić. Tak jak was pro- siłem. - Nie byliśmy wcale zmęczeni. Nie jesteśmy. Popatrz. Prapsięta rozprostowały skrzydełka, żeby mu poka- zać, jak świetnie się czują. Odkąd znalazły się w celi, ani razu nie zaczęły marudzić. Eryk pogłaskał ich upierzone szyje, tak jak najbardziej lubiły. Myślał o Essach. Drobin- ki życia. Śnieżne stworzonka. Gdyby nie to, że widział je po drodze do Thun, uznałby, że prapsięta do reszty zwa- riowały. 172 Czy Essy potrafią mu pomóc? Nie, odpowiedział sobie. Nie rób tego. Ciągle czekasz, że ktoś cię uratuje. Tym razem nie mógł liczyć nawet na Rachel. Wyczu- wał, że odległy magiczny zapach siostry ostatkiem sił utrzy- muje się przy życiu. Co Griddy z nią zrobiły? Eryk odnalazł jeszcze jeden ślad, magię, która wydawała się jeszcze bliżej cienkiej granicy śmierci niż Rachel. Poznał Serpanthę. I jak? - znów zapytał sam siebie. Zrobisz coś w tej sprawie? Sam? Od rana wjego myślach nieustannie pojawiał się Larps- kendya. Co miała znaczyć uwaga czarodzieja, że teraz wszystko może zależeć od niego? Kim jajestem? - zastanawiał się Eryk. Tylko zwykłym dzieckiem, bez żadnej magii. Nie umiem się nawet wydostać z tej żałośnie niskiej celi. Każdy maluch po- trafi włączyć najprostsze zaklęcia ogrzewające, aleja nie. Prap- sięta muszą tu przeze mnie zamarzać... Jak mógłby walczyć z Griddami? W głowie Eryka za- częły się formować pierwsze pomysły, ale plany te wydały mu się zbyt szalone, żeby potraktować je poważnie. Przynajmniej eksperymenty skończyły się na jakiś czas. Miał spokój przez całe rano aż do powrotu Gultrathaki, która, co ciekawe, była mocno potłuczona. Cokolwiek jej się stało, natychmiast wznowiła próby. Tym razem kazała zaatakować Eryka Griddom. Nie zbliżały się do niego, prze- ciwnie, rzucały zaklęcia z absurdalnie wielkich odległości - daleko spoza granic Ool. Prapsięta miały sińce pod oczami. Mimo protestów Eryka nie zasnęły ani na chwilę. Nie spuszczały wzroku z drzwi i otwartego dachu celi. 173 - Polatalibyście sobie, chłopcy? - powiedział Eryk, chcąc je rozweselić. - Na pewno umieracie z nudów, kie- dy tak tkwicie bez ruchu. No, przelećcie się kawałek. Błyskawicznie wzbiły się w powietrze i zatoczyły kil- ka szybkich kółek, ale widać było, że robią to tylko dla niego. Szybko wróciły na swoje miejsca. Jedno obserwo- wało korytarz celi, a drugie odwróciło się do Eryka. - Pewnie jesteście głodni - powiedział. - Nie - skłamało prapsię. - A ty? - Skąd. Świetnie się czuję. - Unikali nawzajem swo- jego wzroku. - Nie zimno ci, Eryku? - Ani trochę. - Mogę się do ciebie przysunąć, jeśli chcesz. - Dobrze. Tylko nie myśl przypadkiem, że zmarzłem. Prapsię przytuliło się do policzka Eryka. Jednym okiem obserwowało pusty sufit. - Ona znowu tu leci - szepnęło. - Gultrathaka. - Wiem - odparł Eryk. - Nie martwcie się, chłopcy Jestem gotowy na to spotkanie. Gultrathaka leciała w stronę celi Eryka. Starała się unikać wszelkich gwałtownych ruchów. Nie powinna go zaskakiwać. Wiedziała, jak szybko potrafi zniszczyć ciało magicznej istoty. Po drodze pająki-lekarze zajęły się ranami Gultratha- ki. Wzdrygnęła się na wspomnienie furii Detaclyvera. Miała szczęście, że w ogóle się stamtąd wydostała. A w dodatku Essy ścigały ją aż po krańce morza Prag. 174 Gultrathaka dotarła do celi i zajrzała do środka przez sufit. Eryk. Niemal polubiła tego chłopca. To jego wyzywa- jące zachowanie. Nie śmiał się i nie próbował namawiać Griddy do zabawy, tak jak Yemi. Traktował ją z olśniewa- jącą pogardą! Teraz najej widok twarz Eryka ożywił wspa- niały gniew i nienawiść. I - Zejdziesz w końcu czy nie, ty pokrako? - warknął. - Chwileczkę - odparła Gultrathaka, próbując się opanować. Pomyślała o szczególnym talencie chłopca. Ten talent dojrzał niemal najej oczach. Sam dar niszczenia zaklęć był zadziwiający, ale Gultrathakę znacznie bardziej zaintereso- wały kolosalne odległości, z jakich Eryk umiał wykryć magię. Nawet wiedźmy czy czarodzieje nie mogliby mu w tym dorównać. Zęby w pełni wypróbować Eryka, Gul- trathaka wysyłała zaklęcia z miejsc niesłychanie odległych, zmuszając Griddy do wysiłków, jakich jeszcze nigdy dotąd nie podejmowały. A on bezbłędnie wyczuwał wszystkie zaklęcia, bez względu na to, z jak daleka płynęły. Z każdym eksperymentem rosły ambicje Gultrathaki. Nie wiedziała tylko, czy uda jej się skłonić Eryka do współ- pracy. No cóż, może znajdzie jakiś sposób. Eryk nie przy- pominał Yemiego. Eryka można było zastraszyć. Nawet już tego dokonała. Najwyższa pora, żeby niespodziewanie uwolnić go od strachu. Jeśli obiecam mu życie siostry, będzie chciał mi wie- rzyć, myślała Gultrathaka. Kiedy zagwarantuję mu bez- pieczeństwo, szczególnie dla prapsiąt, przyjmie tę propo- zycję z wdzięcznością. 175 Ale Gultrathaka wahała się, stojąc na krawędzi celi. W tak delikatnej sytuacji bardzo łatwo o błąd. Musiała się zdobyć na całą swoją subtelność, a to nie przychodziło jej łatwo. Nie wszystko, co mu powiem, będzie prawdą, pomy- ślała. Muszę także skłamać w pewnej bardzo ważnej spra- wie. Czy Eryk się zorientuje? Kontrolując rosnące podniecenie, Gultrathaka zajrza- ła do środka celi. Eryk spojrzał na nią wrogo. - Co tym razem? - syknął. - Kogo na mnie naślesz? Kogo poświęcisz? Ty tchórzu! Dlaczego sama nie odwa- żysz się mnie zaatakować? Sądzisz, że tam na górze jesteś bezpieczna, poza moim zasięgiem? - Wiem, że możesz mnie tu dopaść - powiedziała Gultrathaka najsłodszym tonem, na jaki ją było stać. - Ale proszę, nie rób tego. Obiecuję, że już niczego na ciebie nie naślę. Dam ci spokój, niezależnie od tego, czy zechcesz mi pomóc, czy nie. - Obiecujesz, tak? Wiesz co? Chyba ci nie uwierzę! - Schodzę. -Jeśli to zrobisz, zabiję cię! Mówię poważnie! - Kiedy usłyszysz moją propozycję, nie będziesz już chciał mnie zabić. Zamierzam cię wypuścić - powiedziała Gultrathaka. Widząc, że zyskała jego uwagę, opuściła się wolno, lądując w rogu celi. Ukryła pająki w szramach na twarzy, żeby nie drażniły chłopca. - Słucham - mruknął Eryk, krzyżując ramiona. - Uwolnię cię - oświadczyła Gultrathaka. - I dostar- czę ci Rachel. 176 -Jej zwłoki, chciałaś powiedzieć. - Nie. Rachel, całą i zdrową. Gwarantuję. - Och, nie wątpię! ( Głos Eryka przepełniał sarkazm, ale gdzieś głęboko, we wnętrzu, obudziła się gwałtowna nadzieja. Usiłował z nią walczyć. Wiedział, że to tylko kolejna gra Gultratha- ki. Jak ona śmiała! Eryk poczuł nagle, że nienawidzi tej Griddy bardziej niż czegokolwiek na świecie. Proszę bar- dzo, niechby poszczuła na niego całe stado wiedźm! Mógłby przynajmniej nadal udawać wariata. Obrzucać ją wyzwi- skami jak szaleniec. Teraz, kiedy słuchał tej nowej, przy- milnej Gultrathaki, pomyślał, że gdyby chociaż na sekun- dę jej uwierzył, uznał, że sytuacja nie jest beznadziejna i wszystko dobrze się skończy... Wtedy nie zdobyłby się już na to, by zrealizować plan. A plan był jedyną rzeczą, która trzymała go przy życiu. - Nie zrobię ci krzywdy - mówiła Gultrathaka. - Wypuszczę cię stąd. Yemiego i Folę także. Możecie wracać na Ziemię. Griddy przestaną wam zagrażać. My... ja... to wszystko moja wina. Popełniłam fatalny błąd. Źle potrak- towałam waszą rasę. Wybacz mi. Eryk kiwał głową, tak jakby słuchał z uwagą. Właśnie wyobrażał sobie, jak miło by było zobaczyć ciało Gultra- thaki wiotczejące niczym zgnieciona papierowa torba. Nie- mal widział, jak z Griddy zostaje tylko mokra plama. A co najlepsze, w każdej chwili mógł urzeczywistnić swoje ma- rzenia. Magia Gridd nie różniła się specjalnie od magii Wielkich Wiedźm. Gultrathaka starała się ukrywać przed nim zaklęcia, ale on przejrzał ją na wylot. Nie miała pojęcia, co potrafiłby jej zrobić. 12 - Obietnica czarodzieja 177 -Jeszcze nigdy nie wykorzystałeś w pełni wszystkich talentów, prawda? - Gultrathaka nie wiedziała, jak postą- pić, więc uciekła się do komplementów. - Popatrz, jaki groźny się stałeś! Skończyły się czasy wskazywania palusz- kiem. Nie musisz już używać rąk, żeby niszczyć zaklęcia. Eryk pomyślał, że Gultrathaka ma rację. I pomyślał też, że bardzo za tymi czasami tęskni. Wskazywanie palca- mi zaklęć należało do jakiejś jego starszej wersji, wersji, którą bardzo chciałby odzyskać. - W zamian za uwolnienie nie będziesz musiał zdra- dzić ani czarodziejów, ani własnego gatunku. Proszę cię tylko o jeden drobiazg. Naprawdę nic wielkiego. Chciała- bym, żebyś mi pokazał drogę do świata uwięzionych Gridd. - Co takiego? Gultrathaka wbiła szpony w kamienną podłogę. - Nie jesteś tu bez powodu. Ta cela należy do jednego ze starych tuneli. Mieszkały tu pierwsze pokolenia Gridd. Nie różniły się wtedy od Wielkich Wiedźm, tak samo ko- chały latać. Wiedźmy uwięziły je w ciemnościach, żeby ich oczy powiększyły się lub poszerzyły. Eksperymento- wały z nimi... z nami na wiele sposobów. Eryk wiedział, że Gultrathaka mówi przynajmniej ja- kąś część prawdy. Wyczuwał, że w ścianach więzienia na zawsze wyryły się ślady zaklęć dawnych Gridd. - Większość Gridd od początku żyła w więziennym świecie - ciągnęła Gultrathaka. - Wiedźmy nie chciały, żebyśmy szpeciły sobą Ool. - Zniżyła głos i popatrzyła gdzieś w przestrzeń poza nim. Kiedyś widziała, że tak wła- śnie robią ludzie, jeśli pragną wyrazić głębokie uczucie. - Więzienny świat to straszliwe miejsce. Griddy są związane 178 łańcuchami. Dawniej pilnowało ich kilka Wielkich Wiedźm. Karmiły swoje więźniarki. Teraz, odkąd opanowałyśmy Ool, wątpię, czy nadal to robią. Nasze Griddy umrą, jeśli im nie pomożemy. Eryk milczał, patrząc uważnie na Gultrathakę. - Potrafisz wykrywać magię na ogromne odległości. Proszę cię tylko, żebyś pomógł nam odnaleźć więzienny świat. Kryją go zaklęcia Wielkich Wiedźm. Miały strzec tego świata nie tylko przed czarodziejami, ale także przed nami. Czy wiesz, gdzie on jest? Gultrathaka zadała to pytanie tak obojętnym tonem, że Eryk od razu zrozumiał jego wagę. Popatrzył na twarz Griddy. Czy to smutek? Nie umiał stwierdzić, czy melan- cholijne spojrzenie nie zostało przeznaczone wyłącznie na jego użytek, ale widział, że Gultrathaka drży. To nie ulega- ło wątpliwości. Przez chwilę trzymał ją w napięciu. - Tak. Wiem, gdzie on jest - odparł w końcu. Gultrathaka z trudem ukrywała podniecenie. Nie wie- rzyła, że chłopiec potrafi wykryć tak odległe miejsce. To musiał być Orin Fen! Podobne zaklęcia nie skrywały żad- nej innej planety. Czy to możliwe, żeby świat czarodzie- jów był w zasięgu jej szponów? -Jak daleko stąd jest ten... więzienny świat? - wyją- kała, starając się zapanować nad głosem. - Dlaczego miałbym ci to powiedzieć? - Nie powiesz mi? - Nie. Jeśli to zrobię, natychmiast mnie zabijesz. Tym razem przyślesz mi jakieś zwierzę nieobdarzone magią, któ- re rozerwie mnie na strzępy. 179 - Nie, Eryku! Nie zrobię tego... - Zamknij się! - rzucił. - Daj mi pomyśleć. Chodził w kółko po celi, mrucząc coś do prapsiąt. Potem położył się z rękami pod głową, udając, że odpo- czywa. Wreszcie wstał i podszedł do Gultrathaki. - Nie powiem! - krzyknął. - Ale pokażę ci, gdzie to jest, jeśli przysięgniesz, że dotrzymasz słowa w sprawie Rachel, Yemiego, Foli i Serpanthy. - Przysięgam. - Gultrathaka zadrżała. Eryk spojrzał na nią uważnie. Widział, że w tej chwili dałaby mu wszystko, czegokolwiek by zapragnął. - A może jednak ci nie pokażę - powiedział. - Obie- cuję, że się nad tym zastanowię. Ale w tej norze nie będę się nad niczym zastanawiał. Życzę sobie jakiegoś lepszego miejsca. - Oczywiście, Eryku. Cokolwiek zechcesz. - Powiem ci, czego chcę, ty pokrako! Masz natych- miast ogrzać tę celę i dać prapsiętom i mnie porządny po- siłek! Gultrathaka energicznie kiwnęła głową. -W takim razie obiecujesz, że nam pomożesz? - Odpowiem ci, kiedyjuż się namyślę. Wynoś się. Jeszcze nikt tak nie potraktował Gultrathaki. Jej szczęki aż się rwały, żeby go zabić, ale tę przyjemność trzeba było odłożyć. Nie chcąc zirytować Eryka, wyciągnęła szpony, naśladując ludzki gest pożegnania. - Idź już i zostaw mnie w spokoju - mruknął Eryk, odwracając się do niej plecami. Gultrathaka zacisnęła szczęki i płonąc z wściekłości, wyleciała z celi. 180 Kiedy tylko zniknęła, Eryk zaczął się trząść. Jak on się do niej odzywał! Widział, że Gultratliaka tylko marzy, żeby go zabić! Jak mógł tak ryzykować! Ale przynajmniej się przekonał, że jest dla niej bezcenny. Krążył po celi, próbu- jąc się uspokoić. Prapsięta towarzyszyły mu krok w krok. - Niedługo dostaniemy jedzenie - powiedział. - Coś dobrego. I już nie będzie tak zimno. - Nie ufaj jej, Eryku - powiedziało jedno z prapsiąt, biegnąc, żeby za nim nadążyć. - Nie wierz tym zębatym potworom - szepnęło dru- gie. - Cicho. Wiem. Patrzył na ściany celi, myśląc o swoim planie. Może ten plan wcale nie jest taki nierealny? Gultrathaka miała ogromne ambicje, ale Eryk także snuł swoje projekty. Mil- czał przez dłuższą chwilę, a prapsięta nie spuszczały z nie- go wzroku. - O czym tak myślisz? - spytało jedno. - O czym tak mocno myślisz? - O niczym szczególnym - odparł. Chociaż łamało mu to serce, nie mógł zdradzić pra- psiętom swojego planu. - Nie rób nic, co może rozgniewać Griddy - błagały prapsięta. - My się bardzo poprawiłyśmy. Teraz będziemy cię lepiej pilnować. - Wiem, wiem - szepnął Eryk, podnosząc je delikat- nie. - Wszystko w porządku. Gultrathaka nic mi już nie zrobi. Nie skrzywdzi nikogo z nas. Ani przez chwilę nie wierzył w to, co mówiła Gridda. Wiedział, że nie uwolni Yemiego. A nawet gdyby wypuściła 181 Rachel, to tylko po to, by ją zabić, kiedy już nie będzie potrzebna. Ale czy powiedziała prawdę o świecie uwięzionych Gridd? To możliwe. Gdy tylko Gultrathaka o nim wspomnia- ła, Eryk poszukał śladu magii tego odległego świata. Zna- lazł gęstą sieć zaklęć ochronnych i niewidzialnych osłon. Tak wspaniała magia mogła strzec tylko Orin Fen. Eryk przedarł się przez zaklęcia niewidzialności. Spodziewał się odnaleźć tam nie uwięzione Griddy, lecz miliony czaro- dziejów, którzy od wieków strzegli swojego świata przed oczami wrogów. Nikogo tam nie było. Czarodzieje na pewno staraliby się ukryć magiczny zapach, ale Eryk wyczułby ich i tak, cokolwiek by zrobili. Na tej planecie nie mieszkał ani jeden czarodziej. Może więc Gultrathaka naprawdę chciała zabrać go do świata pełnego Gridd? Eryk właśnie tego pragnął. Tunele R achel, gasnąca powoli, w miarę jak trucizna docierała do wszystkich jej żył, nie mogła już tego poczuć. Tylko zaklęcia informacyjne usłyszały tajemniczy dźwięk dobiegający z najgłębszych otchłani świata. To stamtąd przybywał silny strumień ciepłego wiatru. Oddech De- taclyvera. Z jego powiewem zjawiły się Essy. Nie musiały nawet machać skrzydełkami. Detaclyver niósł ich malutkie ciała z największą szybkością, z jaką tylko mógł. Nie wiedziały tylko, czy zdążą. Czy dotrą na czas? Wielokrotnie już po- magały, kiedy Griddy usiłowały otruć Detaclyvera. Ale ta przybyszka była o wiele delikatniejsza. - Prędko przez ten tunel! Minąć płuca! Do góry! Do góry! - wołały Essy. 183 Zanim dotarły na miejsce, żyły Rachel już poczernia- ły od trucizny. Nie zastanawiając się, co im może grozić, Essy wleciały do jej otwartych ust. - Szybko, szybko! Tylko najmłodsze! Najmniejsze Essy zeskakiwały z gardła Rachel i wci- skały się w najdrobniejsze naczynia krwionośne. Własnym ciałem wchłaniały toksyny, a kiedy były już bliskie pęk- nięcia, z trudem wylatywały przez jej tchawicę. Lądując chwiejnie na kombinezonie Rachel, wypluwały truciznę, po czym natychmiast wracały po kolejną porcję. Groma- dy Ess krążyły nieprzerwanie po ciele Rachel, dopóki nie usunęły najgorszych skutków działania trującego jadu. Wtedy starsze Essy z dumą uniosły wyczcipane maluchy i oddaliły się nieco. Nie chciały przestraszyć przybyszki. Stopniowo skóra Rachel nabierała zdrowszego kolo- ru. Na sinej twarzy pojawiły się rumieńce. Paraliż ustępo- wał. Essy pomogły Rachel otworzyć oczy. Dziewczynka zamrugała. Essy nieśmiało odpowiedziały jej tym samym. Poznała je od razu i leciutko uniosła rękę. Takie za- proszenie w pełni im wystarczyło. Do Rachel dotarło ty- siące ciekawych i troskliwych głosów. Witały ją, przedsta- wiały się, czule dotykały twarzy. - Spokojnie! Nie wszystko naraz! - Rachel niemal się uśmiechnęła. - Powiedzcie mi coś o sobie. Ale Essy chciały opowiadać tylko o Detaclyverze. 0 tym, jak kiedyś panował nad całym światem. O tym, że 001 była kiedyś ciepła, a Detaclyver wędrował swobod- nie, dokąd tylko zechciał, otoczony przez dostojne trąby powietrzne i nieodłączne Essy. Wszystko się zmieniło, kie- dy przybyły Wielkie Wiedźmy. Zepchnęły Detaclyvera na 184 południe, zniewoliły wiry i uwięziły ryby w zamarznię- tych oceanach. Potem rozpoczęły budowę wież-oczu. Ale wiedźmy bardzo się pomyliły, myśląc, że Detaclyver tak łatwo wybaczy im krzywdę wyrządzoną wirom. Wyru- szył, żeby zniszczyć fundamenty wspaniałych miast Ooł. W odpowiedzi wiedźmy próbowały go zagłodzić. Próbowały go też zamrozić, odbierając Ool cały słoneczny blask. Od tego momentu padał tu tylko nieskończony szary śnieg. To jeszcze nie powstrzymało Detaclyvera. Ani jego wiernych Ess. Wbrew wszystkim jego życzeniom zdecy- dowały się walczyć dalej. Musiały same upodobnić się do śniegu - i zrobiły to. Już od wieków kryły się wśród sza- rych płatków, żeby kochać i bronić. Broniły Detaclyvera, jeśli tylko mogły, a kochały trąby powietrzne, którym przez całe mroczne lata szeptały słowa pociechy, zapewniając je, że Detaclyver nigdy ich nie porzuci. Kiedy Griddy pokonały Wielkie Wiedźmy, w Essy na I chwilę wstąpiła nadzieja. Niestety, nic się nie zmieniło. Griddy robiły dokładnie to samo, co ich poprzedniczki. Rachel wysłuchała Ess w spokoju, pozwalając swoim zaklęciom leczniczym usunąć resztki trucizny. Kiedy tylko poczuła się odrobinę lepiej, podniosła się niepewnie. - Jeszcze nie wydobrzałaś - powiedziały Essy, chwy- tając ją za ramię. - Muszę. Mój brat... Eryk... Muszę go znaleźć. - Eryk? - Essy ułożyły się tak, by pokazać obraz śpią- cego chłopca i przytulonych do niego prapsiąt. - Wiecie, gdzie on jest? - spytała Rachel. - Czy może- cie go znaleźć? - Tak, ale nie teraz! Jeszcze nie teraz! 185 - Nie mamy czasu - powiedziała Rachel. - Eryk nie przeżyje bez magii, jeśli... - Nie! Nie! - wołały podniecone Essy. Nie wiedziały, czy powinny uspokajać Rachel, czy wskazać jej inne zadanie. - O co chodzi? Essy uformowały nowy kształt. Najciemniejsze z nich udawały brązowe plamki, kilka utworzyło odwłok i czuł- ki. To był motyl. - Yemi! - krzyknęła Rachel Essy kręciły się podekscytowane, opowiadając jej, co widziały. - Znajdziemy go, pewnie, że tak - odparła Rachel. - Skoro jednak Yemi do tej pory jakoś dawał sobie radę, to wytrzyma jeszcze trochę. Eryk potrzebuje... - Nie. Najpierw Yemi! Yemi! - nalegały Essy. - Szep- ty. My słyszymy wszystko. Szepty w tunelach. Rozumiesz? On nie przeżyje. Nie może. Griddy go zabiją! Rachel myślała szybko. Griddy uwięziły Eryka i Yemie- go w tunelach pod Thun. Jak miała się tam dostać? - Nie mogę zmieniać kształtów ani się przenosić - powiedziała Essom. - Potraficie mnie ukryć, jeśli wylecę na zewnątrz? - Tak - zapewniały. - Na chwilę. Wiele z nich poleciało do wnętrza Detaclyvera powie- dzieć mu o swojej decyzji. Po ich powrocie wszystkie Essy obiegły całe ciało Rachel. - Fiuuu! Detaclyver nas wystartuje! - zawołały. Daleko od nich, głęboko pod ziemią, skurczyła się ol- brzymia przepona. Rachel poczuła, jak coś unosi jej stopy. 186 Zaklęcia natychmiast zatrzymały ją na miejscu. Essy, tań- czące jak szalone na tym nowym wietrze, prosiły, by je wyłączyła. Rachel dała się nieść potężnemu podmuchowi. Wzno- siła się wraz z Essami, stopniowo nabierając prędkości. Szczyt nad nimi roztrzaskał się na tysiące lodowych odłam- ków. Rachel instynktownie osłoniła twarz, ale Essy tylko się zaśmiały. Nie dotarł do niej ani okruszek. Rachel lecia- ła coraz wyżej i wyżej, prosto w szare niebo. Zanim De- taclyver wystrzelił ją prosto w chmury, na mgnienie oka nawiązała bezpośredni kontakt z jego umysłem. Wyczuła pasję Detaclyvera, poznała wszystkie jego skryte życzenia. A chwilę potem była już na niebie, drżąca z emocji i schowana pod szczelnym płaszczem dzielnych małych Ess. Skierowała się na północ, w stronę Thun. Minęła trąby powietrzne, które obróciły się majesta- tycznie, tak żeby Griddy nie zobaczyły, kto leci. Przemknęła nad zamarzniętym morzem Prag, z którego wyglądały ty- siące ryb. Kiedy wygasł oddech Detaclyvera, dowództwo przejęły zaklęcia latania Rachel. Ukryta w chmurze Ess, wybierała najwyższe partie nieba, gdzie spodziewała się spotkać najmniej wrogich oczu. Dopiero kiedy wleciała w chmury ponad śnieżnymi nizinami Ool, na horyzoncie ukazały się pierwsze Griddy. Wiatr zmienił kierunek, więc Essy leciały teraz odwrotnie niż prawdziwy śnieg. - Nie leć dalej! Tam jest niebezpiecznie! - ostrzegły. - Przecież do Thun jeszcze daleko. Nie możemy tu zostać. - Zaczekaj. - Essy zatrzymały się. 187 Rachel poczuła, jak drżą. - Na dół! Na dół! - poprosiły. Rachel opadła łagodnie na ziemię, naśladując śnieg. Przy lądowaniu słyszała, jak Essy zniżają głosy Bały się o nią. Same już wiele razy odważyły się wejść do tuneli huraków, ale Rachel była zbyt duża, żeby przemknąć niepostrzeżenie. Niebieskie koty na pewno by ją znalazły. Ich oddechy uśpi- łyby Rachel tak samo, jak usypiały pająki Gridd. Essy niechętnie powiedziały jej o tunelach huraków biegnących pod równinami Ool. Niektóre prowadziły do samego Thun. - Nie ma innej drogi? - spytała Rachel, widząc niepo- kój Ess. - Nie, ale polecimy z tobą - odparły bez wahania. Rachel chciała je przytulić, ale jak mogła uścisnąć tak małe istotki, nie robiąc im krzywdy? Zaklęcia informacyjne zbadały teren. Wjednym miej- scu tunel biegł tuż pod powierzchnią. Natychmiast sko- czyła w tę stronę. - Trzymajcie się blisko mnie - powiedziała, kiedy za- klęcia przewiercały warstwy śniegu i skałę pod spodem. Ukazała się pierwsza smuga światła z tunelu. Rachel odskoczyła. Z jamy biłjaskrawoniebieski blask. - Dlaczego tu tak jasno? - Griddy tego nie lubią - wyjaśniły Essy. - To dlatego. Małe grupki Ess wyruszyły przed Rachel, żeby chro- nić ją przed niebezpieczeństwem. - Lećcie za mną - zaprotestowała. - Użyję zaklęć. Kilka upartych stworzonek wdrapało się na jej czoło. Pozostałe Essy strzegły pleców dziewczynki albo zajęły 188 pozycje na ramionach, tak aby obserwować boczne tune- le. Strój Rachel wydawał im się dziwnie śliski. Zbadały dokładnie wszystkie szwy, sprawdzając, czy ich malutkie nóżki nie ślizgają się po tym dziwnym materiale. Kiedy były już usatysfakcjonowane, Rachel włączyła zaklęcie wyciszające odgłos jej stóp - i zrobiła pierwszy krok. Kierowała się mniej więcej na północ, ale tunele hu- raków rzadko biegły .prosto w jakimkolwiek kierunku. Wypełniałyje setki pułapek na Griddy. Splątane ślepe ścież- ki, wnyki, jamy, wreszcie ciemne rowy, idealne miejsca, by się zaczaić. Zaklęcia informacyjne wskazywały Rachel wła- ściwą drogę, a Essy na każdym zakręcie spodziewały się poczuć usypiający oddech huraków. Ale nie znalazły na- wet śladu błękitnych kotów. Rachel czołgała się do przodu, w bezpieczniejszych miejscach ostrożnie podlatywała. Zdziwienie Ess narasta- ło w miarę, jak zbliżały się do miasta. Co się stało z hura- kami? Nigdy nie zostawiały swoich tuneli bez ochrony. Grupka Ess zbadała korytarz prowadzący do tuneli Gridd. - Pusto! Pusto! - raportowały. - Nie ma Gridd! Przedostały się do nowej sieci tuneli. Siedziby Gridd były większe i wygodniejsze. I zupełnie opuszczone. Ra- chel latała od jaskini dojaskini, kierując się świeżymi śla- dami wiedźm. Wszystkie prowadziły w jednym kierunku - do serca Thun. - Posłuchaj - powiedziały Essy. Rachel nie wychwyciła żadnego dźwięku. - Pułapki najedzenie - tłumaczyły Essy. - Powinny- śmy je słyszeć. Nigdy nie są cicho, dzień i noc łapią różne stworzenia dla małych Gridd. 189 Rachel wysłała zaklęcia informacyjne. W promieniu wielu kilometrów nie znalazły żadnej żywej istoty. - Nawet zwierzęta zniknęły - stwierdziła. -Wiele z nich nie ma ani nóg, ani skrzydeł.Jak mogły się stąd wydostać? - pytały Essy. - Dokąd prowadzą te wszystkie tunele? - Głęboko, bardzo głęboko. Do Komnaty Prób. Tam jest\emi! - Złapcie się mnie. Tak mocno, jak tylko możecie. - Co chcesz zrobić? - Zaufajcie mi, proszę. Essy wczepiły się nogami w jej kombinezon i weszły we włosy. Kiedy już się usadowiły, oczy Rachel zabłysły na niebiesko. Ich kolor przyćmił nawet blask tuneli hura- ków, tak że Essy popatrzyły na nią niemal z obawą. Rachel dała pełną swobodę swoim zaklęciom latania i pełna wiary w moc magii pomknęła śladami Gridd do najgłębszych podziemi Ool. Plany C zekając na decyzję Eryka, Gultrathaka złożyła wizytę dawnej towarzyszce z oddziału - zhańbionej, prze- klętej Jarius. Co się z nią stało przez ten krótki czas, który spędziła sama z Yemim? Kiedy Jarius została wywleczona z Kom- naty Prób, Gultrathaka uznała, że\emi zaraziłjąjakąś ludzką chorobą. Ale przyjrzawszy się jej dokładniej, stwierdziła, iż Jarius jeszcze nigdy nie wyglądała tak zdrowo. Dawniej przypominała kłębek nerwów. Teraz nabrała pewności sie- bie. Udało jej się nawet zwrócić uwagę strażniczek, a co gorsza, niektóre zaczęły słuchać tego, co wygadywała na temat zgody i zakończenia wojny. Gdy Gultrathaka weszła do jej izolatki, Jarius wyłoni- ła się z ciemności. Aż bił od niej ten dziwny nowy spokój. 191 -Witaj, siostro - powiedziała. - Nie jesteś moją siostrą. Gultrathaka czuła się upokorzona przez sam fakt, że Jarius ciągle żyje. Ile już razy próbowała ją zabić! Niestety, Yemi chronił Jarius nawet z odległości Komnaty Prób. W dodatku chronił ją z taką samą pasją jak Folę. Jarius smutno potrząsnęła głową. - O, potężna Gultrathako. Obraża cię fakt, że ciągle tu jestem. Zdradziłam oddział Gridd dlajednego chłopca, którego nawet nie potrafisz skrzywdzić. Ale spójrz na to inaczej. Nie jestem twoim wrogiem, siostro. - Owszem, jesteś. - Nie. Rozejrzyj się tylko. Strażniczki już zaczynają szeptać po kątach. Jest za dużo młodych. Tunele pękają w szwach. Wszędzie bałagan i zamieszanie. Kolejne nowe oddziały walczą o odrobinę miejsca. To nie do zniesienia. Sama słyszałam małe. Niezmordowanie włóczą się po tu- nelach, bez przerwy prowokują dorosłych. Co będzie, kiedy stracisz nad tym kontrolę? Jak to sobie wyobrażasz? - Nie martw się o mnie. Panuję nad wszystkim - od- parła Gultrathaka z uśmiechem. - Naprawdę? Z trudem panujesz nad sobą. Wiem, co czujesz, Gultrathako. Pożera cię żądza walki, mordu, krwi. Zbyt długo już jesteś bezczynna. Jak każda Gridda rwiesz się do wojny - tylko dlatego występujesz przeciwko czaro- dziejom i dzieciom. Świetnie cię rozumiem. Wielkie Wiedź- my zaszczepiły to nam wszystkim. Ale możemy pokonać instynkty. Yemi pokazał mi, jak żyć inaczej. - Nie gadaj mi tu o pokoju. Walcz! Bez pomocy chłop- ca. Usunę stąd strażniczki. 192 - Dlaczego nie chcesz niczego zrozumieć? - ciągnęła Jarius. - Wszędzie widzisz konflikty. Ty przeciwko mnie, oddziały przeciwko Yemiemu, Griddy kontra dzieci. Wyj- rzyj poza tunele! Musisz pokonać nie tylko czarodziejów. Bunt ogarnął cały Ool. Detaclyver jeszcze nigdy nie był tak ożywiony. W głębinach szaleją Essy. Huraki powoli wyłażą ze swoich tuneli. Znajdź Rachel, póki jeszcze czas. Zrób wszystko, żeby ją znaleźć. - Rachel nie żyje. - Żyje, siostro. Rachel żyje. Gultrathaka starała się ukryć zdumienie. - Yemi wie więcej niż twoi szpiedzy- powiedziała Ja- rius. - Znajdź Rachel, uwolnij ją i zawrzyj pokój z dzieć- mi Ziemi i czarodziejami. Oni naprawdę tego chcą. Nie ma innej drogi. - Po moim trupie - syknęła Gultrathaka. -Wiem. To właśnie jest najstraszniejsze. - Nie - odparła Gultrathaka, podchodząc do Jarius. - Najstraszniejsze jest to, że zupełnie zapomniałaś, jak wspa- niałe są wojny. Już wysłałam oddziały na Ziemię. Mają zabić wszystkich ludzi, dzieci i dorosłych. - Dlaczego? Co to nam da? Czy potem Griddy ruszą szukać nowych wrogów? Wieczne zabijanie to twoja jedy- na propozycja dla Gridd? - Każda Gridda marzy o życiu wypełnionym walką - stwierdziła Gultrathaka. - Nie wyobraża sobie większej chwały. Kiedyś to rozumiałaś. - Myślisz, że czarodzieje do tego dopuszczą? Nigdy. Wszystkie Griddy mogą zginąć. Jesteś gotowa na takie ry- zyko? Co daje ci prawo decydowania o ich życiu? 13 - Obietnica czarodzieja 193 Gultrathaka wpatrywała się w tę dziwną Griddę, któ- ra bardzo starała sieją przekonać, że troszczy się o wszyst- ko i wszystkich. Co gorsza, miała przy tym tę samą irytu- jącą minę, której Gultrathaka tak nie znosiła u Foli, Rachel i innych dzieci. Co za obrzydliwość. -Nawet jeśli wszystkie zginiemy, to wcześniej dojdzie do wspaniałej bitwy - odparła. - A co się liczy poza tym? Dlaczego chcesz wyglądać w przyszłość dalej niż do na- stępnej walki? - Sama tego nie wymyśliłaś. To Wielkie Wiedźmy ka- zały ci tak myśleć. -1 akurat pod tym względem miały rację. Kiedy Gultrathaka szykowała się do odejścia, Jarius stanęła jej na drodze. - Nie wysyłaj oddziałów przeciw Ziemi! Dojdzie do strasznej rzezi! - Strasznej? Tak, strasznej! O, Jarius, prawie mi cię żal. Co on ci zrobił, że nie drżysz z radości na myśl o bi- twie? Wojna to wszystko, czego pragnę, czego pragną Grid- dy. Nie tylko wojna z dziećmi. Masz rację co do młodych - one naprawdę są niezmordowane. Potrzebuję dla nich zajęcia i właśnie coś ciekawego znalazłam. Dam im do za- bawy czarodziejów. Wpuszczę je do świata Orin Fen. - Nie znajdziesz go. Wielkim Wiedźmom nigdy się to nie udało. - Wielkie Wiedźmy nie miały Eryka. Wtedy - nareszcie! - Gultrathaka ujrzała na twarzy Jarius cień niepokoju. 194 Eryk leżał na swoim nowym łóżku. Myślał. Druga cela była wygodniejsza od pierwszej, znacznie wygodniejsza. Gultrathaka zadbała o mięciutkie fotele i cie- ple koce. Gdyby poprosił, z pewnością przyniosłaby mu nawet pluszowego misia. Dostał też poduszki. Z falban- kami. Eryk nie mógł się temu nadziwić - czy Gultrathaka naprawdę sądziła, że przekonają go poduszki z falbanka- mi? Tak, uznał, tak właśnie sądziła. W ogóle go nie rozu- miała. Znakomicie. To znaczyło, że jego plan miał jakieś szan- se powodzenia. Ręce Eryka dotykały lekko główek prapsiąt. Każde z nich dostało własną malutką poduszkę. W domu doszłoby pew- nie do przepychanek, która jest dla kogo, ale tutaj prapsięta nawet nie zwróciły uwagi na łóżko. Chciały tylko być bli- sko Eryka. Zawsze włóczyły się za nim wszędzie, ale przez ostatnie kilka godzin niemal go nie odstępowały. Kiedy Eryk wstawał, by się przeciągnąć, one przeciągały się tuż obok. Jeśli chodził w kółko po celi, prapsięta dreptały za nim krok w krok. A gdy - tak jak w tej chwili - zdecydował się poło- żyć, bez słowa kładły się po jego bokach. Ani na chwilę nie spuszczały wzroku z jego twarzy. - Jak tam, chłopcy? W porządku? - spytał, ściśnięty między nimi. - Tak, Eryku - odparło jedno z prapsiąt. - Ale z tobą nie. Z tobą nie jest w porządku, prawda? - Czuję się świetnie. - Nie, Eryku, nie czujesz się świetnie. - Dość tego. Cicho bądźcie - wymamrotał Eryk, a one natychmiast zamilkły. - Potrzebujesz czegoś, Eryku? - zapytało prapsię po chwili. - Tylko waszego towarzystwa. Prześpijcie się wreszcie. Ile razy mam wam to powtarzać. Czy wy już mnie wcale nie słuchacie? Prapsięta milczały. - Słuchamy. Zrobimy, co nam każesz - powiedziało jedno po chwili. - Zrobimy dla ciebie wszystko - dodało drugie. - Wiem. Wiem o tym, chłopcy - odparł Eryk łamią- cym się głosem. Teraz naprawdę musicie dać z siebie wszystko, pomyślał. Zanurzył palce w piórkach prapsiąt, próbując się skon- centrować na planie. Kiedy odtwarzał go punkt po punk- cie, czuł, jak ogarnia go strach. Postanowił to zignorować. Zamiast tego skupił się na swojej nienawiści do Gridd. Wtedy widział wszystko jaśniej. Czy miał jakieś szanse? Za każdym razem, kiedy o to pytał, przechodził go dreszcz przerażenia. Zęby się uspo- koić, wystrzelił zaklęcia wykrywające. Tak, on tam był, ten wymarzony świat Gultrathaki. Czy to naprawdę planeta- -więzienie, pełna Gridd? Możliwe. Dochodziły z niej sy- gnały różnych wiedźm, ale żadnych czarodziejów. Plan, jego plan. W kółko powtarzał sobie, co robić, wszystko po kolei. Griddy żyły w podziemiach Thun i dwóch innych ogromnych miast Ool. Eryk nie wiedział nic o tamtych miastach, ale to nie znaczyło, że nie potrafił dotrzeć do zamieszkujących je Gridd. Znał każde zaklęcie ich magii. Gultrathaka sądziła, że nic im nie grozi. Myślała, że Eryk 196 nie może zaatakować ich z dystansu. W czasie prób naj- trudniejsze było dla niego czekanie na ostatni możliwy mo- ment, żeby zareagować. Czekanie, aż zaklęcia dotrą do jego celi. Gultrathaka nie miała pojęcia o prawdziwym zasięgu jego talentu. W dodatku, gdyby nie testowała go z takich odległości, sam Eryk nie poznałby swojej mocy. Ogromnej mocy. Jego antymagia potrafiła dosięgnąć każdej Griddy na Ool. Nawet teraz, kiedy leżał na łóżku, mógłby zabić je wszystkie. Ta świadomość budziła w nim obrzydzenie i zatruwa- ła mu myśli. Chociaż zniszczenie wszystkich Gridd z Ool wydawa- ło się sporym przedsięwzięciem, Eryk miał jeszcze większe ambicje. Planował usunąć także te z więziennego świata. Zamierzał przekonać Gultrathakę, żeby zabrała ze sobąjak najwięcej oddziałów. Nawet gdyby nie udało mu się zabić wszystkich Gridd, przynajmniej mocno byje zranił. A by- łyby za daleko, żeby wrócić na Ool. Eryk czuł całą grozę bijącą z tego planu. Taka wizja go przerażała. Jednak czuł także, że musi myśleć dokładnie w ten sposób. Larpskendya powiedział przecież, że teraz wszystko może zależeć od niego, Eryka. A kto inny miał- by zrobić porządek z tymi obrzydliwymi Griddami? Nikt. Essy nie wróciły. Serpantha przypominał teraz tylko smuż- kę życia, ukrytą gdzieś głęboko w lochach. A Rachel... Eryk wyczuwał, jak pędzi w stronę Thun. I nikt nie wie- dział lepiej od niego, co zamierzała. Tylko że w świecie pełnym Gridd nie miała żadnych szans. Lepiej, żeby on coś zrobił, zanim Rachel zginie wjego obronie. 197 Nikt inny, powtórzył Eryk. Musisz działać sam. Właś- nie ty. Najbardziej bolało go to, że nie widział możliwości ocalenia prapsiąt. Gdyby jego plan się powiódł, gdyby za- bił wszystkie Griddy, on i dzieci-ptaki musieliby zginąć razem z nimi w kosmosie. Oczywiście nie powiedział im o tym. Nie chciał ich jeszcze bardziej wystraszyć. Prapsię- ta leżały teraz tuż obok niego - nigdy zresztą nie musiał ich specjalnie szukać. Drżały, wpatrując się w drzwi. Czuj- ność prapsiąt już tyle razy ratowała Erykowi życie. Tak bardzo mu ufały -już sam ten fakt często podtrzymywał go na duchu. - To nieważne. Muszę to zrobić. - W oczach stanęły mu łzy. - Zrobię to - powiedział nagle głośno wbrew swojej woli. Zerknął na prapsięta, które przez cały czas wbijały w niego ogromne niebieskie oczy. - Co zrobisz, Eryku? Powiesz nam? - Nie mogę. - Powiedz nam, Eryku! - Nie mogę! Nie mogę! Eryk nie wytrzymał tego dłużej. Zeskoczył z łóżka. -Jestem gotowy! - krzyknął. - Podjąłem decyzję. Prze- każcie Gultrathace, że chcę z nią rozmawiać. Kiedy Gridda weszła do jego celi, zachowywała się uprzejmie i delikatnie, jak nigdy dotąd. - Niestety, nie udało nam się jeszcze odnaleźć Rachel - zaczęła przepraszającym tonem. - Zakładam, że dotrzymasz słowa - uciął Eryk. - Nie zamierzam dłużej tu siedzieć. Jeśli mamy lecieć do tego więziennego świata, ruszajmy od razu. 198 - Griddy są już gotowe - odparła Gultrathaka. - Ja osobiście będę cię chroniła. Nic ci się nie stanie, obiecuję. - Mam nadzieję, że twoja armiajest duża - powiedział Eryk, nawet na nią nie patrząc. - Zabieram większość Gridd. To daleko? - Bardzo daleko. - Dobrze robisz, Eryku. - Gultrathaka pokiwała gło- wą. - Wiem o tym - odparł Eryk ostro. Po wizycie u Eryka Gultrathaka drżała z podniecenia. Czy naprawdę jej się udało? Nawet nie śmiała pytać. Wy- dała ostatnie instrukcje dowódczyniom oddziałów. Przed odlotem zaszyła się jeszcze na chwilę w swoim prywat- nym tunelu. Jedna armia już zmierzała w stronę Ziemi. Na pewno narobi tam sporego zamieszania i skupi na sobie uwagę przynajmniej części czarodziejów. Tylko czy mogła polegać na reszcie swoich oddziałów? Czy naprawdę polecą za nią aż na Orin Fen? Czekając na główną armię, Gultrathaka poszła do Yemiego po raz ostatni. Po drodze do Komnaty Prób mu- siała się przedrzeć przez setki tunelowych stworzeń. Stada zwierząt, które pchały się do Yemiego, zablokowały nie- mal wszystkie wejścia. Pomiędzy nimi gromadziło się co- raz więcej groźnych huraków. Wyglądało na to, że są tam wszystkie niebieskie koty z okolicznych tuneli. Gultrathaka zauważyła zmęczone spojrzenia kilkudzie- sięciu Gridd. Wyczerpywało je samo więzienie Yemiego 199 w środku. Żaden oddział nie wytrzymywał dłużej niż parę godzin, jeśli chłopczyk naprawdę chciał go wypróbować. Wszystkie Griddy opuszczały komnatę zdesperowane, zbie- rając swoje zniszczone zaklęcia, nad którymi pracowały przez całe życie. Yemi odprowadził ostatnią zmianę do korytarza, ga- worząc beztrosko. Na widok Gultrathaki przespacerował się po podłodze i uśmiechnął się do niej radośnie. Ten uśmiech doprowadzał ją do furii. Jak ona go nie- nawidziła! - Sere - powiedział. - Nie - odparła. - Nie będzie więcej zabaw ani gier. Wszystkie wygrałeś, dodała w myślach. Nie mamyjuż nic, żeby cię zaatakować. Yemi zawołał swojego nieodłącznego towarzysza, hu- raka. Wskoczył mu na grzbiet i chwycił szpiczaste uszy jak kierownicę. Pod jego dotykiem ogromna bestia mruknęła z zachwytu jak kociak. Gultrathaka nienawidziła w Yemim wszystkiego. I tro- chę się go bała. Tylko głupcy nie boją się tego, czego nie potrafią przestraszyć. Patrzyła na delikatną, kruchą czasz- kę chłopczyka. Chętnie by go ugryzła, ale powstrzymały- by ją huraki. Zresztą gdyby nawet one zawiodły, ochroni- łaby go magia. A magia Yemiego nie zawodziła nigdy. Gultrathaka już dawno straciła nadzieję, że wykorzy- sta Yemiego jako broń. Wiedziała, że jego ucieczka jest tyl- ko kwestią czasu. A co potem? Oczywiście chłopczyk wróci na Ziemię. Dzieci i czarodzieje w końcu znajdą sposób, żeby wykorzystać jego niezmierzoną potęgę. Gridda nie 200 mogła na to pozwolić. Nie miała wyboru - musiała go zabić, zanim zdoła jej to uniemożliwić. Jak to zrobić? Komnata Prób sama w sobie dawała sporą moc. Do tego Gultrathaka dodała w myślach siłę najzdolniejszych Gridd. Uważne obserwacje chłopczyka i doświadczenia wielu lat walki pozwoliły jej sądzić, że na- wet Yemi nie oprze się zmasowanemu atakowi ogromnej liczby Gridd. Zresztą dała oddziałom pewną przewagę. Yemi nie mógł już się przenosić. Gultrathaka podstępnie wyko- rzystała jego kontakt z Jarius. Czy już zdał sobie z tego sprawę? Chyba nie. Ale niebawem musiał to sobie uświa- domić. Przed drzwiami komnaty zebrały się świeże od- działy. Fola jak zawsze czuwała nad bratem. - Czemu nas nie wypuszczasz? Czemu? - spytała gniewnie. - Szkoda, że Yemi cię nie skrzywdził. Prosiłam go, ale on nie rozumie, kim jesteś. - Niebawem zrozumie - odparła Gultrathaka. - Wy- starczy, że zobaczy, ile Gridd zgromadziłam przeciwko nie- mu. - Co masz na myśli? Fola spojrzała na Yemiego i zobaczyła, jak jego zwykły uśmiech przygasa. Szybkimi gestami wezwał swoje zwie- rzęta. Otoczyły go ciasnym kręgiem. Gultrathaka patrzyła na chłopczyka z niezmierną sa- tysfakcją. Nareszcie starła mu z twarzy ten okropny uśmiech! Wychodząc z komnaty, zauważyła niepewną minę Yemie- go. Już się go nie bała. 201 Po południu oddziały szykowały się do odlotu w wy- znaczonych punktach. Gdy miliony Gridd opuszczały Tamretis i Gaffilex, niebo zrobiło się pomarańczowobrą- zowe. Gultrathaka wleciała aż na szczyt wieży Heebry, żeby podziwiać oddziały z Thun. Godzina za godziną, Griddy wynurzały się z tuneli i wzlatywały w chmury. Na widok młodych serce Gultrathaki pęczniało z dumy. Znowu słu- chały rozkazów. Teraz, kiedy miały przed sobą kosmiczną podróż i w perspektywie niebezpieczeństwa, trzymały się posłusznie u boku starszych Gridd. Do oddziałów powró- ciła prawdziwa dyscyplina. Gultrathaka uroczyście wzniosła szpony wysoko w gó- rę. Przelatująca grupa powitała ją ogłuszającym krzykiem. Pozostałe Griddy szybko do nich dołączyły. Zapomniały już o wszelkich wątpliwościach. Oddziały zatoczyły ogrom- ny łuk, żeby oddać honory swojej dowódczyni. Gultrathaka zamierzała polecieć z nimi, ale przedtem miała jeszcze coś do zrobienia. Ponownie przedarła się przez gromady zwierząt i we- szła do Komnaty Prób. Yemi spojrzał na nią już bez uśmie- chu. Tysiące Gridd nie bez powodu okrążyły komnatę. - Zaczekajcie, aż oddziały opuszczą Ool - rozkazała im Gultrathaka. - Potem macie go zabić. Wolność R achel leciała z oszałamiającą prędkością przez tunele Gridd, skryte głęboko pod Thun. Niektóre z nich były tak wąskie, że musiała się kłaść na boku, inne, najwyraźniej należące do najważniejszych dowódczyń, przypominały olbrzymie pieczary. Wszystkie były puste. Nawet bardziej niż puste. Rachel wiedziała, że coś ważnego dzieje się na powierzchni - czuła, że z Ool odlatuje mnóstwo żywych magicznych istot. Przelatując nad dziurą w którymś z tuneli, nagle się zatrzymała. - Nie! - powiedziały Essy. - Yemi jest głębiej. - Poczekajcie. - Rachel uklękła. Z dziury dobiegał zna- jomy magiczny zapach. Normalnie jej zaklęcia informacyjne 203 już dawno by go pochwyciły. Ale teraz zapach był słaby, okropnie stłumiony. - Serpantha - szepnęła. Wszystkie Essy zamilkły. Kiedy Serpantha po raz pierw- szy zjawił się potajemnie na niebie Ool, chciały za nim polecieć, ale przemieszczał się zbyt szybko, by mogły za nim nadążyć. Popatrzyły ponad ramieniem Rachel, wytę- żając oczy w ciemnościach. - Wiem, że Yemi nas potrzebuje - powiedziała Ra- chel. - Ale nie zostawię Serpanthy. Musimy po niego po- lecieć. Essy błyskawicznie sprawdziły wlot do tunelu. -Nie jest sam. Griddy... - Wiem - odparła Rachel, zerkając do dziury. Kory- tarz wiódł pionowo w dół przez ponad kilometr. Z dna docierała dziwna woń. - Noworodki - stwierdziły Essy. - To ich zapach, za- pach wylęgarni. Co Serpantha może tam robić? - Nie wiem. Lecimy. - Rachel usiadła na krawędzi dziury, machając nogami w powietrzu dla uspokojenia. - Najpierw stopy - powiedziała. Essy zajęły pozycje na jej sznurowadłach i obsiadły czubki butów, czekając na spotkanie z nieznanym. Kiedy już były gotowe, przywarły do niej z całych sił. - Ruszaj. Ruszaj. - Trzymajcie się mocno. - Dobrze - obiecały. Zsuwała się wolno, używając magii jako hamulca. Droga prowadziła prosto w dół, po czym nagle zakręciła, wyrzucając Rachel jak z procy. Essy natychmiast się ze- 204 rwały, żeby zbadać teren. Znalazły się na niższych pozio- mach wylęgarni. Rachel zdecydowanym krokiem wdarła się do środ- ka. Jeszcze niedawno powitałyby ją tysiące młodych Gridd i ich wrzask - krzyk nowego życia. Zamiast nich w po- mieszczeniach leżała tylko garstka noworodków, które popatrzyły z ciekawością na przybyszki. Były zbyt małe, żeby się bać. Kilka z nich dopiero przegryzało skorupki swoich jaj, inne niepewnie ślizgały się po podłodze. Gdzieś w rogu grupka małych bawiła się w dziwną grę. To nie gra, zrozumiała nagle Rachel. Od strony mło- dych Gridd dobiegał znajomy magiczny zapach. Podeszła do nich energicznie, otoczona chmurą Ess. Najbliższa Gridda syknęła na jej widok, a pozostałym tak się to spodobało, że zaczęły ją naśladować. - Zostawcie go! - wrzasnęła Rachel z furią. Biła od niej taka moc, że pojęły ją nawet noworodki i prędko wy- cofały się do sąsiedniego tunelu. Rachel i Essy zostały z Serpanthą. Usta czarodzieja spowijały magiczne sznury. Essy po- mogły Rachel usunąć więzy. Starały się robić to bardzo delikatnie, by nie zranić go jeszcze bardziej. Sznury wiąza- ły też jego język. Kiedy Rachel usunęła ostatnie strzępy, poczuła, jak wszystkie wiekowe zaklęcia Serpanthy wzdy- chają z ulgą. On żyje, pomyślała. Żyje! Essy fruwały radośnie wokół czarodzieja. Chciałyby wślizgnąć się do jego ciała, ale nie wiedziały, czy nie jest na to zbyt słaby. Zamiast pomóc, mogłyby go skrzywdzić. 205 Z twarzy Serpanthy zniknął wszelki cień dawnego wewnętrznego blasku, cera poszarzała od jadu Gridd. Oczy miał zamknięte, a ręce owijały kolejne sploty sznura za- klęć. Kiedy Rachel uwalniała palce czarodzieja, poczuła ślady ostatnich ataków młodych. Gultrathaka po prostu wydała Serpanthę na pastwę małych Gridd. Jak worek tre- ningowy. Rachel zastanawiała się, czy powinna go podnosić. Przyłożyła ucho do jego piersi, nasłuchując bicia serca. Wciąż szemrało, wolno i niepewnie. I nie tylko serce żyło jeszcze wcielę Serpanthy. Zaklęcia czarodzieja natychmiast wyczuły, że Rachel jest już przy nich. - Ratuj go! Pomóż nam! Pomóż! - wołały do niej w uniesieniu. Essy nie czekały dłużej. Wdarły się do ust Serpanthy, ale czarodziej był w tak strasznym stanie, że nawet nie wiedziały, od czego zacząć. Zaklęcia czarodzieja doradziły im jednak, co robić i Essy rozpoczęły swoją pracę. Wresz- cie wyłoniły się znowu. - Możesz go teraz poruszyć - poradziły Rachel. - Tyl- ko ostrożnie. Błękitną szatę Serpanthy pokrywała gruba warstwa brudu. Rachel oparła ciało czarodzieja o lewe ramię. Aż westchnęła, kiedy poczuła, jakie jest lekkie. Wydawało się, że jedyną rzeczą, jaka trzymała je przy życiu, była moc magii Serpanthy. Rachel nie wiedziała, jak go unieść. Najchętniej trzy- małaby czarodzieja w ramionach, ale musiała być bar- dziej praktyczna. W końcu jedną ręką objęła Serpanthę w pasie. 206 - Potrzebujesz obu rąk. Weźmiemy go! Pozwól nam! - prosiły Essy. Rachel już chciała oddać im Serpanthę, kiedy Essy nagle ją powstrzymały. Gwałtownie wzbiły się w powie- trze. - Co to?! Co to jest?! - krzyczały. Rachel jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie prze- żyła. Zaklęcia, tysiące zaklęć. Śmiertelne zaklęcia Gridd. Przez chwilę stała jak wrośnięta w ziemię. To nie wygląda- ło na atak jednej Griddy, czy nawet całego oddziału. Za- klęcia tworzyły niespotykaną, gigantyczną masę. I cała ich potęga była zwrócona przeciwko jednej istocie. Przeciw Yemiemu. Rachel wyczuła, jak moc jego magii, przywiedziona do granic możliwości, wyłania się spomiędzy smug zapa- chów Gridd. Ale tysiące wiedźm stopniowo wyczerpywały jej siłę. Mocno przyciągnęła do siebie Serpanthę i wypry- snęła z wylęgarni. Nie potrzebowała magii, żeby odnaleźć Yemiego. Wystarczał jej koszmarny wrzask, okrzyk bojo- wy Gridd. Prowadził Rachel w górę tuneli - najwyraźniej Yemi próbował uciekać. - Trzymajcie się mnie! - rozkazała Essom. F Jej zaklęcia latania dały z siebie wszystko, kiedy prze- dzierała się przez kręte tunele. Lecąc do góry, omijała Grid- dy, które spieszyły się na powierzchnię. Wyższe tunele były już tak pełne Gridd, że nawet magia Rachel nie umiała ich omijać. Dziewczynka musiała zwolnić - na tyle, że wiedź- my mogły ją wyczuć - i odbić gdzieś w bok. 207 - Nie próbuj ich omijać - poradziły jej zaklęcia infor- macyjne. - To nie jest najszybsza droga. - To którędy mam lecieć? - Prosto w górę. Skała nad nimi wyglądała na twardą, nie była jednak zbyt twarda dla zaklęć Rachel. Roztrzaskałyją z łatwością. Ochraniając głowę Serpanthy Rachel przebiła się na po- wierzchnię. Essy leciały tuż za nią. Przez chwilę wszystkie mrugały, oślepione nagłym blaskiem. Potem zobaczyły grupę Gridd. - Szybko! Szybko! - Niektóre Essy dobijały się do ust Rachel. Chciały być teraz tam, gdzie mogły jej najlepiej po- móc, gdyby została zraniona. Rachel wpuściła je do środka, niemal nie czując łaskotania w gardle. Pozostałe Essy stanęły przed nią w obronnym szyku. Wykrzykiwały słowa otuchy. Rachel usłyszała jeszcze jeden głos - cichy, stłumiony i ludzki. Głos Yemiego. Essy szukały go jak szalone, ale Rachel już od dawna wiedziała, gdzie jest. Wysoko na stalowoszarym niebie, nie- mal niewidoczny pod masą atakujących Gridd. Tymczasem z Ziemi dobiegały dziwne odgłosy. Ra- chel spojrzała w dół, ale nie wierzyła własnym oczom. Kie- dy tylko jakaś Gridda usiłowała wyjść z tunelu, natych- miast atakowałyją gromady stworzeń. Wokół tuneli zebrały się najgroźniejsze zwierzęta-huraki. Niebieskie koty wal- czyły z oddziałami Gridd, poważnieje przerzedzając. Rachel zauważyła nagle inne dziwne rzeczy i aż po- trząsnęła głową ze zdumienia, starając się zrozumieć, co się właściwie dzieje. 208 Nie tylko huraki przybyły Yemiemu z pomocą. Tuż obok nich stały zwarte szeregi szczurów, a jakieś wściekłe owady kąsały szponiaste stopy Gridd. Ryjce wciąż starały się zbić wiedźmy z tropu. Nawet oślizgłe pełzacze dotarły tu z podziemnych głębin. Te nieśmiałe stworzenia jeszcze nigdy przedtem nie opuściły mrocznych tuneli. Dla Yemie- go znosiły teraz oślepiające światło i całymi malutkimi ciał- kami rzucały się na ogromne Griddy. Zwierzęta z Ool wyłaniały się spod ziemi, spadały razem ze śniegiem i przy- latywały z wiatrem. Z południa przybyły kolejne Essy, nie- sione oddechem Detaclyvera. Niewzruszone Griddy nadal atakowały Yemiego. Cho- ciaż Essy obsiadły im paszcze, wiedźmy wciąż uderzały w niego nowymi zaklęciami, fala za falą, bez przerwy, bez wytchnienia. Rachel wystrzeliła w kierunku Gridd, a na jej spotka- nie wyruszyły natychmiast dwa oddziały - w sumie co najmniej sto wiedźm. Essy same się domyśliły, co mają robić. Natychmiast odebrały Serpanthę od Rachel i unio- sły go w bezpieczne miejsce na niebie. Rachel nie miała czasu na zastanowienie. Ledwo od- zyskała swobodę ruchów, natychmiast zanurkowała w po- wietrzu - leciała prosto do Yemiego. Całą swoją magiczną mocą uderzyła w atakujące Griddy. Nie potrafiła powstrzy- mać zaklęć, ale przynajmniej na moment zahamowała ich ^ strumień. To wystarczyło Yemiemu, który błyskawicznie wyrwał się z okrążenia. Wystrzelił wysoko ponad napierające Griddy. Serce Rachel zabiło gwałtownie, kiedy zobaczyła jego główkę, a potem pomarańczową koszulkę i szorty. Jedną 14 - Obietnica czarodzieja 209 ręką Yemi odpędzał młode Griddy, a drugą podtrzymywał siostrę. Wiedźmy rzuciły się za nim, starając się oddzielić go od Foli. Rachel z początku myślała, że Yemi ucieknie. Chwilę później zaklęcia informacyjne powiedziały jej, jak niewiele sił mu zostało. Po tylu atakach nawet magia Yemie- go powoli słabła. - Przenieś się, Yemi! Dlaczego się nie przenosisz?! - krzyczała Rachel. Aż nagle zrozumiała, że Yemi nie może tego zrobić. - Chodź tutaj! Chodź tu do mnie! - wołała, lecąc w jego stronę. Usłyszał. Wychwycił głos Rachel nawet w gąszczu wrzasków Gridd. Popatrzył na nią, a kiedy to zrobił, Ra- chel wyczuła, że płyną do niej nowe zaklęcia. Zaklęcia osła- niające Yemiego. Myślał, że Rachel potrzebuje jego pomo- cy i resztkami sił próbował ją chronić. - Nie! Nie! - krzyknęła Rachel. - Przestań! Nie rozu- miesz mnie! Yemi nie wiedział, co robić. Rachel leciała coraz bliżej Gridd. Dlaczego? Dlaczego nie uciekła? Usiłował zatrzy- mać Rachel, nie przestając jej bronić zaklęciami. - Nie rób tego! Nie! -jęknęła. Nagle oddział Gridd uderzył w nią kombinacją za- klęć. Ich moc odrzuciła Rachel daleko do tyłu. Gdyby nie osłona Yemiego, nie przeżyłaby tego ataku. To wyssało z niego resztki sił. Yemi nie mógł już dłu- żej jednocześnie chronić Foli i Rachel. Nie potrafił wy- brać między nimi. Osłabł - a Griddy bezlitośnie przeła- mały jego opór. Z triumfalnym wyciem ścigały go po niebie. Dwie młode Griddy postanowiły się wykazać i porwały ze sobą 210 Folę. Potem powlokły ją na powierzchnię, do innych Gridd. Yemi krzyknął zamierającym głosem. Z niedowierza- niem patrzył na rękę, którą przed chwilą obejmował sio- strę. Wreszcie ruszył za Folą. Nie przestając chronić Ra- chel, wbił się w oddziały Gridd. Huraki ruszyły z pomocą, ale nie mogły go dosięgnąć. Rachel z trudem sama odpie- rała atak wiedźm. Na horyzoncie Essy, wyczerpane niesie- niem Serpanthy, omal nie wpadły w ręce młodych. Wtedy powrócił Yemi. Ściskając Folę, wzbił się w nie- bo, a Griddy szarpały go za nogi. Uratowanie siostry kosz- towało go resztkę energii. Jeszcze jedna krótka seria ata- ków wystarczyła, by strzaskać jego obronne barykady. Osłona Rachel rozprysła się w proch. Yemi popatrzył na nią z żalem, szepcząc przeprosiny. Zerknął na Folę, która jęknęła rozdzierająco. Pocałował siostrę, na jego twarzy malowała się desperacja. Aż nagle rysy Yemiego stwardniały. Popatrzył Grid- dom prosto w twarze. - Iro! - zagrzmiał. Potem obrócił się, spoglądając na południe w stronę Detaclyvera. To stamtąd zaczął dochodzić dziwny dźwięk, którego nie słyszała jeszcze żadna Gridda. Yemi wezwał na pomoc trąby powietrzne. Przybyły. Najpierw na niebie ukazały się cienie. Potem zawył wiatr, porywający ze sobą wszystko, co napotkał na drodze. Nareszcie wolne po tylu wiekach służby wiedźmom wiry strzaskały lód na morzu Prag, porwały ze sobą kłęby śniegu z nizin Ool i rozbiły siły Gridd. Wiedźmy nie miały nawet dokąd uciekać. Ostatnie ruiny wież-oczu zostały 211 zmiażdżone. Nic nie mogło powstrzymać trąb powietrz- nych. Grupka młodych, zmuszona przez dowódczynię, poleciała do ataku. Wir wessał je jak nic nieznaczące dro- binki. Kiedy trąby dotarły do serca Thun, Griddy nagle prze- rwały atak i uciekły, żeby ukryć się w tunelach. Do Yemiego dotarł jeden silny wir. Wiatry uspokoiły się na chwilę, a Yemi wyciągnął do niego rączki. Kiedy trąby powietrzne zobaczyły, że Yemi i Fola są już bezpieczni we wnętrzu wiru, zajęły nowe pozycje do ataku. Chłop- czyk przyciągnął ich uwagę i potrząsnął głową bez słowa. Nie. Wiry błyskawicznie się uspokoiły. Yemi rozejrzał się zatroskanym wzrokiem. Rozumiał, co mu grozi. Wiedział, że jest zbyt słaby, by zostać. Tysiące Gridd nadal chciały go zabić. Ale to oznaczało, że musi opuścić wszystkich przyjaciół. Ze łzami w oczach patrzył na dostojne wiry, nieśmiałe szczury, zwykłe, pozbawione magii owady i oślizgłe pełzacze, o które nigdy nikt się nie troszczył. Pomyślał o Jarius, zastanawiając się, czy mógł dla niej więcej zrobić. Na ziemi stały jego wierne huraki. Podnosiły pyski i wyły do niego na mrozie. Rachel uniosła rękę, żeby mu pokazać, że nie jest po- ważnie ranna. Uśmiechnął się i pomachał do niej. Fola uniosła jego drugą rączkę tak, żeby wszystkie zwierzęta ją zobaczyły. Zapadła cisza. Każde stworzenie na Ool czuło, co musi teraz nastąpić. Yemi ze szlochem wtulił twarz w sukienkę Foli. Po- tem ich wir powoli wzniósł się po niebie, pomiędzy rdzawe chmury. Na granicy kosmosu musiał się zatrzymać. Cze- 212 kał. Yemi zamrugał w ciemnościach otaczających Ool. Wciąż nie mógł się przenosić, nie wiedział jeszcze, jak złamać zaklęcie Gultrathaki. Na razie jednak mógł latać. A nikt nie potrafił pojąć, jak szybko Yemi umie latać. Nawet sam chłopczyk nie zdawał sobie z tego sprawy. Trzymając Folę za rękę, wystrzelił w kierunku chłodnych gwiazd. Przez chwilę wszyscy patrzyli, jak potężna trąba po- wietrzna wraca na ziemię. Potem Essy, które dbały o bez- pieczeństwo Serpanthy poprosiły Rachel, by się nim zaję- ła. Chciały polecieć do swoich towarzyszek. - Czyjest dla nas nadzieja? Dla Detaclyvera? - Tak. Dopóki Yemi żyje, zawsze jest jakaś nadzieja - odparła Rachel. Odwróciła się, żeby popatrzeć na Ool. Thun opusto- szało po bitwie. Ostatnia wieża - wieża-oko Heebry - ob- róciła się w proch pod naporem wirów. Niespokojne wia- try hulały po niebie. Trąby powietrzne wzburzyły takie masy śniegu, że chmury Ess z trudnością odnajdywały dro- gę do domu. Huraki ciągle jeszcze tkwiły na powierzchni, grzebiąc tęsknie w śniegu. Wir, który wyniósł Yemiego w kosmos, nadal nie chciał odlecieć. Griddy całkiem się rozproszyły. Ciągle jeszcze ogłu- szone siłą wirów krążyły beznadziejnie po niebie albo plą- tały się w śnieżnych chmurach, poszukując zaginionych towarzyszek. Rachel nagle zrozumiała, że coś jest nie tak. Wysłała zaklęcia do Gaffilex i Tamretis. 213 - Odleciały - powiedziała po chwili. - One wszystkie zniknęły. Już wcześniej to czułam... Tylko te Griddy po- zostały jeszcze na Ool. Eryk? Rachel zadrżała, szukając jego zapachu. Nie magicznego, ale tego prawdziwego ludzkiego zapachu, albo przynajmniej spokojnego bicia serca. Nie znalazła. Zaklę- cia Rachel nawet bez jej prośby wykorzystały wszystkie swoje umiejętności, żeby wykryć najmniejszy magiczny ślad prapsiąt. Nic nie wyczuły. Usiłowały ukryć to przed Rachel, ale ona zbyt dobrze je znała. Z oczu Rachel po- płynęły łzy, mocząc najbliższe Essy. - Dokąd... dokąd poleciały Griddy? - wykrztusiła. - Do twojego świata - odpowiedziały Essy, chwytając jej łzy. - Tak myślimy. Essy usłyszały w tunelach. Griddy mówiły. - Muszę wracać do domu — szepnęła Rachel, patrząc w niebo. - Muszę ich ostrzec. - Polecimy z tobą! - oznajmiły Essy. - Detaclyver nas o to prosił, ale i tak same chciałyśmy. Jesteśmy zdecydo- wane. - Nie - zaprotestowała Rachel. - Zrobiłyście już wy- starczająco wiele. Ja... - Nieprawda! Wcale nie wiele! - nalegały Essy. -Weź nas ze sobą! - Z tymi słowami szybko zagrzebały się w ubraniach Rachel, która nie chciała im się dłużej sprze- ciwiać. Griddy zaczęły zbierać swoje oddziały, więc Rachel po- stanowiła nie zwlekać. Wzbiła się w chmury razem z Essa- mi. Ale zanim opuściła Ool, zobaczyła coś, co zaparło jej dech. 214 Na południe powracały trąby powietrzne. Na jej oczach pierwsze dotarły do Detaclyvera i tuliły się do nie- go w obłąkanej niemal radości. Cokolwiek się stanie, pomyślała Rachel, Ool już ni- gdy nie będzie taki sam jak kiedyś. Odwróciła się, a łzom radości towarzyszył głęboki smutek w jej oczach i sercu. - Gdzie jesteś, Eryku? - szepnęła. Odloł E ryk wskazywał drogę do Orin Fen, a Gultrathaka wio- dła za nim swoje potężne oddziały. Jeszcze nigdy nikt nie zebrał tak ogromnej armii Gridd. Gultrathaka nawet nie widziała jej kresu, w kosmicznej nocy szybowała fala za falą, oddział za oddziałem, miliony Gridd. Tylko niektóre z nich potrafiły się przenosić, więc Gultrathaka musiała poprzestać na wolniejszych zaklęciach latania. Mimo wszystko nie narzekała na tempo - nikt przecież nie czekał na słabsze Griddy, które nie nadążały za resztą. Także te, które traciły rozum w labiryncie gwiazd, zwyczajnie porzucano po drodze. Niewielkie straty nic nie znaczyły dla kolosalnej armii. To uświadomiło Griddom, że już nigdy nie wrócą na Ool, nie wślizgną się do bezpiecznych tuneli. 216 Między młodymi a starszymi Griddami ciągle docho- dziło do spięć. Kiedy tylko małe oswoiły się z kosmosem, natychmiast zaczęły podważać autorytet dowódczyń. Za- chowywały się hałaśliwie i agresywnie. Gultrathaka tole- rowała ich niezdyscyplinowanie, wiedząc, że będzie po- trzebowała tej młodej energii. Inaczej nie miała co marzyć o pokonaniu czarodziejów. Dowódczyniom udało się utrzymać chociaż względny porządek. To starsze Griddy potrzebowały najwięcej pomocy. Wiele z nich nigdy nie odkryło przyjemności latania. Te- raz zaś zmuszono je do wyprawy bez widocznego celu w pu- stą przestrzeń kosmosu. Pewna Gridda wydawała się jednak całkiem spokojna. Ta, która sama się tu wprosiła, Jarius. Gultrathaka z począt- ku nie chciała jej zabierać, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Griddy nie znały większego, bardziej niewybaczalne- go przestępstwa od zdrady sióstr z oddziału. Gultrathaka chcia- ła, by Jarius znalazła się w pierwszym szeregu. Gdyby odmó- wiła walki albo okazała się zbyt słaba, siostry z pewnością by ją zabiły. Gultrathaka nie miałaby nic przeciwko temu. Jednak Jarius najwyraźniej nie troszczyła się specjal- nie o swój los. Nie zwracała uwagi na inne Griddy, nawet kiedy ją gryzły. O wiele bardziej martwiła się o kogoś in- nego - nie spuszczała wzroku z Eryka. Eryk! Ten tajemniczy Eryk! Gultrathaka zastanawiała się, co z nim zrobić. Bez szemrania pokazał jej drogę do Orin Fen, ale powiedział tak mało, jak tylko mógł. W drodze Gultrathaka podtrzy- mywała bajeczkę o więziennym świecie i Eryk wydawał się usatysfakcjonowany. Nie zadawał żadnych pytań. Może 217 wcale jej nie wierzył? Gultrathaka nie miała czasu się tym martwić. Troszczyła się wyłącznie o to, żeby sprawnie prze- mieścić armię. Po drodze nie było miejsc na odpoczynek, żadnych skalistych schronień. Griddy jadły w podróży. Za pomocą gróźb i szturchańców dowódczyniom udawało się przeprowadzać Griddy od jednej konstelacji do drugiej. - Zbliżamy się do celu - powiedział wreszcie Eryk. - Daleko jeszcze? - spytała Gultrathaka. - Nie wiesz? - Eryk spojrzał na nią badawczo. - Nie. Nie mam takiego talentu jak ty. Jeszcze przez chwilę mierzył ją wzrokiem, po czym odwrócił się do prapsiąt, zapadając w zwykłe milczenie. Gultrathaka podzieliła się nową wiadomością z do- wódczyniami. Myśląc o nieobliczalnych konsekwencjach swojej decyzji, czuła przyspieszone bicie serca. Jakich prze- ciwników znajdą w świecie czarodziejów? Sam Larpsken- dya dysponował ogromną mocą, a przecież byli tam jesz- cze inni, równie potężni. Tacyjak Serpantha, który opierał się Gultrathace zadziwiająco długo. Żadna Gridda nie wy- trzymałaby tego co on. Ilu takich czarodziejów znajdą na Orin Fen? Nie było szans, by to sprawdzić. A tylko wyzwanie tej wagi mogło jeszcze.utrzymać porządek w oddziałach. Gul- trathaka miała też inny, osobisty powód, żeby wyruszyć na podbój Orin Fen. Jarius mówiła prawdę. Gultrathaka czuła się stworzona do walki. Instynkt Griddy pchał ją do krwawych bitew. Wszystko, wszystko zależało tylko od Eryka. Jak mu najlepiej dogodzić? Gultrathaka otoczyła Ery- ka rękami, tak jak Fola obejmowała Yemiego. Pozwoliła 218 mu odpoczywać. Zresztą nie miał chyba ochoty na poga- wędki. Ona zatem także milczała. Nie potrafiła wpraw- dzie dobrze naśladować ziemskich rodziców, ale od czasu do czasu szeptała jakieś nonsensy do ucha Eryka w ten sam poufały sposób, w jaki Fola mówiła do Yemiego. Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Przez cały ten czas Gultrathaka starała się dbać o bezpieczeństwo Eryka. Pozwoliła mu przylgnąć do swojego ciała. Nie groziła. Odzywała się uprzejmym tonem. Czasem burzyła jasne włosy chłopca. Dosyć trudno było jej wykonać ten dziw- ny gest, nie uszkadzając przy tym czaszki Eryka, ale jemu chyba się to podobało. W każdym razie nie protestował. Gultrathaka nauczyła się nawet znosić prapsięta. Ilekroć ich okrągłe buzie wyskakiwały nagle spod koszuli Eryka, Gridda miała ochotę je chapnąć. Panowała jednak nad sobą, a kiedy prapsięta na nią pluły, udawała, że się śmieje. Dziwaczne zwyczaje Eryka w kwestii jedzenia wyma- gały osobnej uwagi. Nie mogła go karmić żywym albo surowym mięsem, które lubiły jej Griddy. Specjalnie dla niego podgrzewała posiłki, w dodatku wszystko musiało być tak pokrojone, żeby Eryk nie rozpoznał, z jakiego zwie- rzęcia pochodzi. Sam ten fakt sporo mówił o ludzkich istotach! Ale i tak Gultrathaka marzyła o tym, by przeniknąć umysł Eryka i czytać w jego myślach. Griddy usiłowały właśnie ominąć ogromne pole grawitacyjne jakiegoś wiel- kiego słońca, a Gultrathaka zastanawiała się, czy chłopiec majakieś szczególne troski. Wydawało się, że nie. Od czasu do czasu pytał o siostrę, co było zrozumiałe. Poza tym zwy- czajnie pilotował armię Gridd. Taka współpraca wystarczała 219 Gultrathace, ale czy mogła mu zaufać? Nie. Eryk ukrywał przed nią wiele rzeczy. Nie chciał opisać trasy, wolał sam ją wskazywać. Zakazał prapsiętom obrzucać Gultrathakę wyzwiskami. To znaczyło, że jej nie ufał. Nie wierzył, że ich nie skrzywdzi. Zresztą to nie miało znaczenia. Nadal próbowała po- prawić mu humor i trzymała jak najbliżej siebie. Bez jej wiedzy nie mógł nawet odetchnąć. - Daleko jeszcze? - pytała co jakiś czas. -Już nie - odpowiadał. Wtedy próbowała się uśmiechać, jakby naprawdę go lubiła. Gultrathaka uznała, że prawdopodobnie Eryk także przygotował jakiś plan. Może coś bardzo prostego. Nie lekceważyła jego zdolności. Dobrze rozumiała, czym gro- żą z bliskich dystansów. Pomyślała, że jeśli dotrą do Orin Fen, a Eryk zorientuje się, co to za świat, nie wiadomo, do czego się posunie. Na przykład mógłby ją zabić. Gultra- thaka pogodziłaby się ze śmiercią, gdyby zginęli czarodzie- je, a chociaż część jej oddziałów przeżyła. Szkoda byłoby tylko przegapić bitwę. Mimo wszystko Gridda nie zamie- rzała tanio sprzedać skóry. Gdyby Eryk próbował przy- sporzyć jej kłopotów, skorzystałaby z własnego prostego planu. Eryk przytulił się do Gultrathaki, udając, że jest w sta- nie znieść jej dotyk. Obejmowała go z subtelnością prasy mechanicznej. No i co takiego? On i tak potrafił to wytrzymać. Znosił 220 nawet to dziwaczne drapanie pazurami po głowie. Wciskał się głębiej w objęcia Griddy, jakby sprawiało mu to przy- jemność. Zresztą nie musiał wtedy przynajmniej oglądać koszmarnej armii Gridd. Narzekał trochę na podróż. Nie za dużo, tylko tyle, żeby udowodnić, że nie ukrywa swo- ich uczuć. Czasem nawet pytał o Rachel, chociaż go to bolało. Jednak za wszelką cenę starał się zachowywać na- turalnie. Pytał, żeby pokazać Gultrathace, że ufa jej obiet- nicom jak małe wystraszone dziecko. Czy jestem wystraszonym dzieckiem? - zapytał sam siebie. Tak, pomyślał. Owszem. Nie było w tym nic złego, dopóki nie przeszkadzało mu to w wykonaniu planu. - Eryku, co się stało z twoją twarzą? Czemu tak się skrzywiła? - zawołało jedno prapsię, kiedy mijali kolejny gwiazdozbiór. - Nic, nic - odparł Eryk, tuląc mocno oba prapsięta. - Wszystko w porządku. - Zimno ci, Eryku? - Chybajuż wam mówiłem, żebyście mi nie przeszka- dzali. Wiecie, że jestem zajęty, chłopcy. Myślę o czymś waż- nym. - Wiemy, ale czy nie jest ci zimno, Eryku? -Nie. Prapsięta umilkły. - A wam? - spytał Eryk. - Nam jest zimno. Eryk pochylił się nad nimi i zrozumiał, że żadne z prap- siąt nie zmarzło. Powiedziały to tylko po to, żeby na nie spojrzał. 221 - Co tak sobie wyobrażasz? - szepnęło jedno. - Nic specjalnego - odparł Eryk. - I nie zadawajcie mi więcej pytań. - Dlaczego, Eryku? Dlaczego nie możemy? - Bądźcie cicho, chłopcy. Myślę. - O czym myślisz? Chciałbym wam to powiedzieć, mruknął do siebie w duchu. Tak bardzo chciałbym się tym z wami podzielić! Prapsiętom mógł oczywiście zaufać, ale gdyby Gultratha- ka usłyszała cokolwiek albo nabrała podejrzeń, zabiłaby je bez wahania. Eryk nie był już w stanie spokojnie patrzeć na prapsię- ta, więc przestał w ogóle na nie patrzeć. Zamiast tego usiło- wał pozbyć się sentymentów Musiał być gotowy, żeby po- zbyć się ich bez wahania, kiedy przyjdzie właściwy moment. Ćwiczył zatem ignorowanie prapsiąt. Pełne napięcia mil- czenie, które nagle zaległo, tylko pogorszyło sprawę. Ciągle czuł na sobie zdziwione spojrzenia dzieci-ptaków. W koń- cu, gdy cisza wyjątkowo się przedłużała, nie wytrzymał. - Zrobiliście okropne głupstwo, chłopcy - powiedział. - Kiedy, Eryku? Jakie głupstwo? -W celi. Najpierw usiłowaliście ściągnąć na siebie ataki tych wszystkich zwierząt i wiedźm. A potem zostaliście tam, chociaż mogliście spokojnie odlecieć. Sam kazałem wam uciekać. Gdyby nie wasza głupota, bylibyście teraz wolni, schowani gdzieś bezpiecznie razem z Essami. - Zrobiliśmy to dla ciebie, Eryku. - To było po prostu głupie. Mogliście uciec. - Nie chcieliśmy. Nie chcieliśmy uciekać bez ciebie. Eryk milczał przez chwilę. 222 -Jestem z was strasznie dumny - powiedział w koń- cu wyjątkowo miękko. A kiedy dzieci-ptaki zaczęły się do niego łasić, nagle usłyszał słowa, których wcale nie chciał wypowiadać. Powinien był starać się trzymać je na dystans, teraz, kiedy planował to, co planował. - Nie zostawiajcie mnie - szepnął. - Zawsze będziemy przy tobie, Eryku. Zawsze. Eryk odwrócił się od nich, zamykając oczy Bezsku- tecznie usiłował choć przez chwilę nie myśleć o prapsię- tach. Dla ułatwienia skoncentrował się na Gultrathace. Chyba nabrała jakichś podejrzeń. A co, jeśli nabrała ich tyle, że postanowiła nie lecieć z nim przez całą drogę? Jeśli zabije go jeszcze przed przybyciem na miejsce? Co za szaleństwo! Ciągle się starał, żeby Gridda była z niego zadowolona. Eryk zrozumiał w końcu, że na Gultrathakę nie dzia- ła poza grzecznego chłopczyka. Zależało jej wyłącznie na dotarciu do nowego świata. Zatem wskazywał jej drogę, coraz bardziej pewny, że nic mu nie grozi, przynajmniej dopóki nie dotrą do celu. Tylko nie popełnij teraz błędu, pomyślał. Nie, kiedy jesteś tak blisko. Prawie dotarli do więziennego świata, czy cokolwiek to było. Wiodły do niego dziwaczne ścieżki nieróżniące się niczym od zwykłych tras wiedźm i Gridd. Nie powiedział o tym Gultrathace. Tylko on mógł je zobaczyć. Od czasu do czasu wysyłał też zaklęcia w stronę Ziemi. Oczywiście wiedział, że druga armia Gridd zmierza właśnie w tamtym kierunku -jak mógłby przegapić taką masę magii? Ale ku swojemu zaskoczeniu znalazł jeszcze jeden cudownie 223 znajomy zapach, ślad Yemiego, który z niesłychaną pręd- kością wracał właśnie do domu. Wiedząc o tym, Eryk poczuł się lepiej. W chwilach, kiedy nie potrafił już kłamać Gultratha- ce, patrzeć na prapsięta ani myśleć o planie, przyglądał się Griddom. Co dziwne, wydawało mu się, że wjednej z nich ma prawdziwą przyjaciółkę. Nie znał jej imienia, ale od- powiadała mu spojrzeniem za każdym razem, kiedy na nią zerkał. Teraz zauważył na twarzy Griddy dziwny wyraz. Gdyby wiedźmy były zdolne do wyrażania uczuć, uznał- by tę minę za wyjątkowo życzliwą. Eryk odwrócił się gwał- townie. Po co się łudzić? Tak czy inaczej, powinien wy- rzucić z umysłu także tę dziwaczną Griddę. Kiedy włączy swoją antymagię i uderzy nią we wszystkie Griddy, nie będzie mógł zrobić dla niej wyjątku. Tajemniczą przyja- ciółkę musi spotkać ten sam los, co jej siostry. W myślach Eryk objął całą armię potęgą swojej destrukcji. Zabójca zaklęć, powiedział sam do siebie. Właśnie nim jestem. Zabójcą zaklęć. Starał się przyzwyczaić do tej my- śli. Nie potrafił, ale i tak nadal powtarzał sobie w kółko, co musi zrobić. W którymś momencie wjego myśli wdarł się głos Gultrathaki. -Jesteśmyjuż na miejscu? - pytała po raz kolejny. - Prawie - odparł Eryk. - Uwolnimy nasze siostry - zaczęła Gultrathaka. - Nie widziałyśmy ich od wielu pokoleń. Nie poproszę cię już o nic więcej, Eryku. Dotrzymam wszystkich obietnic. Postaram się dostarczyć ci bezpiecznie Rachel. Zabiorę was na Ziemię. W moich wspomnieniach zawsze będziesz zajmował honorowe miejsce. Nie będzie też żadnej wojny 224 między Griddami a dziećmi Ziemi. Wreszcie nastanie po- kój. Jestem ci wdzięczna za wszystko, co robisz. Wszystkie jesteśmy. - Dziękuję - odparł Eryk chrapliwym głosem. 15- Drużyny obrońców R achel wyruszyła, by dogonić Griddy zmierzające w stronę Ziemi. W ramionach trzymała Serpanthę. Wyczerpana po walce o Yemiego, jeszcze nigdy nie musia- ła tak bardzo zaufać swoim zaklęciom latania. Stopniowo zbliżała się do armii Gridd. Potem ominęła ją wielkim łu- kiem i przez chwilę mogła sobie wyobrażać, że poza nią, Serpanthą i Essami nikt nie mąci spokoju gwiazd. W koń- cu jednak jej zaklęcia zaczęły słabnąć. Niesienie Serpan- thy kosztowało je więcej, niż chciały przyznać. -Jeszcze troszkę - nalegała Rachel. - Dobrze - odparły, dając jej z siebie to, czego już nie miały. Serpanthą spoczywał cicho w jej ramionach. Chociaż nie powrócił nawet ślad po jego dawnej mocy, dzięki nie- 226 strudzonej pracy Ess czarodziej mógł przynajmniej my- śleć. I myślał o Rachel. Wyczuł, jak bardzo jest zmęczona, wypytał Essy i ocenił odległość do Ziemi. Za daleko, uznał. Griddy złapałyby Rachel, zanim zdo- łałaby tam dotrzeć. Chyba że by jej pomógł. - Witaj, odważna dziewczyno - powiedział, otwiera- jąc wielobarwne oczy. Rachel poczuła, jak ogarniają wielka radość. - Obudziłeś się! Nareszcie! - krzyknęła, ściskając go mocno, po czym natychmiast rozluźniła uchwyt w oba- wie, czy nie sprawia mu bólu. - Serpantho! - To podłe z mojej strony. Nie mogę ci w żaden spo- sób pomóc, a tylko opóźniam twój lot - rzekł czarodziej, patrząc na nią czule. - Nie mów tak! Liczy się tylko to, że wracasz do zdro- wia! Potrzebujesz czegoś? Mogę ci jakoś pomóc? Powiedz! -Już tak wiele dla mnie zrobiłaś - odparł Serpantha. -Aleja mam jeszcze jedną prośbę. - Dla ciebie wszystko. - Zostaw mnie, Rachel. Inaczej nie zdążysz na Ziemię na czas. - Przecież to nieprawda. - Prawda, Rachel. I ty też o tym wiesz. Twoje zaklęcia powtarzają ci to od jakiegoś czasu, ale tyje ignorujesz. Rachel usiłowała patrzeć wszędzie, tylko nie na Ser- panthę. Czuła, jak jego oczy przewiercają ją na wylot. r - Nie mogę! -jęknęła. - Nie zostawię cię! - Musisz! - zażądał Serpantha mocnym głosem. - Od tego, czy zdołasz ostrzec Ziemian, może zależeć wszystko. Czy chcesz, żeby Griddy dotarły do twojego domu przed 227 tobą? Zabiły twoich rodziców? Tak właśnie się stanie. Naprawdę tego chcesz? - Spektra wyczują, że się zbliżamy - odparła Rachel, przekonując sama siebie. - Na pewno. Heiki będzie wie- działa, co robić. Będą przygotowani. - Nie mamy pewności - powiedział Serpantha. - Nie możesz ryzykować wszystkiego dla mnie. Nie pozwalam ci na to. Rachel odwróciła od niego głowę, z nową energią od- bijając od armii Gridd. - Wciąż nie mogę się przenieść - powtarzała z upo- rem. - Dlaczego zaklęcia nie działają? Dlaczego? - Rachel, proszę. Przecież możesz po mnie wrócić po- tem. Rachel wiedziała, że potem nie będzie już miała po co wracać. Serpantha także zdawał sobie z tego sprawę. Griddy rozszarpałyby czarodzieja na strzępy, gdyby go tylko znala- zły. Dla Serpanthy lepiej byłoby umrzeć od razu, szybko i bezboleśnie. Spojrzała na czarodzieja, czując, jak budzą się jej za- klęcia śmierci. Serpantha wyczuł je także. Nie protestował. - Użyj ich - powiedział. Rachel myślała o rodzicach. O wszystkich mieszkań- cach zagrożonej Ziemi. Ich życie leżało teraz na szali. A ona miała tylko jeden wybór. Serpantha także o tym wiedział. -W porządku - szepnął. - Możesz to zrobić. Możesz to zrobić. Zaklęcia śmierci wściekle miotały się wjej umyśle. 228 - Oto moja odpowiedź. Dla ciebie i dla zaklęć. - Ra- chel popatrzyła na czarodzieja. Objęła go mocniej i po- wlokła się w stronę Ziemi. - Zostaw mnie, Rachel! - Nie - odparła lekko, głaszcząc go po twarzy. - Nie w ten sposób. Zignorowała zaklęcia śmierci. Jeszcze mocniej przy- tuliła Serpanthę. Czarodziej próbował z nią walczyć, ale nie rozluźniła uścisku. Powierzyła się wiernym zaklęciom latania, niosącym ją do domu. Stopniowo armia Gridd zaczęła ich doganiać. W za- sięgu wzroku ukazały się przednie straże. One też ich zo- baczyły, a Rachel nie miała już sił, by uciekać. , - Pomóżcie mi! - krzyknęła do Ess. -Pomagamy! Pomagamy! Leć, Rachel! Leć! Rachel nawet nie zauważyła, że Essyjuż od dłuższego czasu z całej mocy wspierają jej gasnące zaklęcia. Wciąż wyprzedzała nieco armię Gridd. Upłynęła kolej- na godzina. Przed nimi ukazał się znajomy widok. Układ Słoneczny. Rachel minęła Plutona. Przecięła orbitę Neptu- na. Czy ciągle jeszcze niosły ją zaklęcia latania, czy to ona wlokła je na wpół umarłe na Ziemię? Zostawiła za sobą Jowisza. Pierścienie Saturna. Marsa. Nareszcie. Zobaczyła przepiękną kremowoniebieską kulę, ale nie mogła zdążyć na nią na czas. Essy także to zrozumiały. Przez całą drogę milczały, wszystkimi siłami wspierając magię Rachel. Teraz, dodając sobie wzajemnie odwagi, zostawiły ją, by zmierzyć się 229 z nadciągającymi Griddami. Jeśli taki ma być koniec Ra- chel, to one będą z nią do ostatniej chwili, szepcząc jej do uszu słowa oddania. To był już koniec. Nagle jakiś niski glos oświadczył, że jeszcze nic. Nowe zaklęcia wzmocniły wyczerpaną magię Rachel. -Jestem tu, Rachel - powiedział głos. -Jestem przy tobie. Rachel poczuła, że się przenosi, na jej plecy padły promie- nie słońca, ciepłego słońca. Powiew prawdziwego wiatru przy- niósł ze sobą zapach dzieci. Jakaś dziewczynka obejmowała Rachel w pasie, a wicher burzył jej wspaniałe białe włosy. - Heiki! - szepnęła Rachel. Rachel leciała w ramionach przyjaciółki, wciąż kur- czowo trzymając Serpanthę. Wreszcie Heiki udało się nie- co rozluźnić jej uścisk. - Mam go - powiedziała. - Rachel! Już dobrze! Wy- prostuj palce. Możesz go wypuścić. Rachel niosła Serpanthę już tak długo, że lot bez jego ciężaru w ramionach wydał jej się niemal dziwny. Płacząc z ulgi, pozwoliła Heiki go objąć. - Yemi wrócił - powiedziała Heiki. - A teraz ty... Chyba naprawdę mamy szansę! Musimy ją mieć! - Griddy... - zaczęła Rachel. - Wiem. Wkrótce tu będą. Albertus i inne spektra śle- dzą je już od dawna. Rachel próbowała spokojnie pomyśleć. Heiki przenio- sła ją w nieznane niebo nad polami, których strzegła dru- 230 żyna obrońców. Świat kąpał się w promieniach zachodzą- cego słońca. Wystraszone Essy schowały się za uszami Ra- chel, która okryła je delikatnie włosami, żeby światło ich nie oślepiało. ~ Hej! A to co takiego?! - spytała Heiki, zerkając do tyłu. Rachel tak bardzo się przyzwyczaiła do Ess, że prawie nie czuła ich dotyku. - To moje sojuszniczki - odparła z uśmiechem. - Czu- wają nade mną. Doradzają mi. Są jak druga para oczu. I coś w rodzaju szpitala. Także towarzyszki. No i przyjaciółki. Heiki patrzyła na nie zafascynowana, ale kiedy wyciąg- nęła rękę, Essy błyskawicznie uskoczyły. - Musisz zapracować sobie na ich szacunek - powie- działa Rachel. - Zdaje się, że dzięki Griddom będę miała okazję - odparła Heiki. Serpantha odzyskał siły na tyle, że mógłjuż sam utrzy- mać się w powietrzu. - Larpskendya? - zapytał. Heiki potrząsnęła głową. - Nic nie słyszeliśmy. A... Eryk? - Nie jesteśmy pewni, ale sądzimy, że zabrała go więk- sza armia - powiedział Serpantha. - Na Ziemię leci mnós- two Gridd, ale gdyby Gultrathaka naprawdę chciała was zniszczyć, wysłałabyjeszcze potężniejsze siły. To musi być pułapka. Ta Gridda ma z pewnością ambitniejsze plany - urwał. - Zresztą jeśli Gultrathaka porwała Eryka, to znam tylkojedno miejsce, gdzie mogli polecieć. - Jakie? 231 - Orin Fen. Przed nimi zjawił się chłopiec niesiony przez dwie ry- zykantki. Albertus Robertson. Na widok Rachel rozjaśnił się z radości. Po chwili jed- nak znowu spochmurniał. - Griddy naruszają orbitę ziemską nad obszarami wszystkich wielkich populacji - raportował. Głowa mu drżała, kiedy odbierał świeże informacje od innych spek- trów. - Pekin. Kair. Nowy Jork. Kalkuta. Sao Paulo... Tak jak oczekiwano, Griddy zamierzają pochwycić jak najwię- cej dzieci wjednym, decydującym uderzeniu. - Gdziekolwiek są, będziemy z nimi walczyć - powie- działa Heiki. -Jak to? Przecież nie wyślesz dzieci przeciw Griddom! - Rachel spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Nie damy się po prostu zmiażdżyć. Musimy się bro- nić! Co innego nam pozostało? - Ty nie widziałaś, ile ich jest. - One też nas wszystkich nie widziały - odparła Hei- ki. - Zresztą przekonaj się sama. Dzieci nadciągały ze wszystkich kierunków. Elitarne oddziały, pomyślała Rachel. Drużyny obrońców, najlepiej latające i doskonale wyszkolone dzieci. Kilkanaście jedno- stek ustawiło się w szyku, czekając na rozkazy. - To nie wystarczy. Przecież chyba sama rozumiesz... -Jest nas więcej - powiedziała Heiki. Za drużynami zleciały się inne dzieci. Łowcy błyskawic i złodzieje. Nurkowie, wciąż ociekający wodą oceanów. Ra- mię w ramię przybywały wrogie gangi ze wszystkich miast. Nie zabrakło lawinowców i innych wielbicieli mocnych 232 wrażeń. Zjawiły się też całe gromady maluchów. Niektóre z nich niespodziewanie wyrwane ze snu ciągle jeszcze prze- cierały zaspane oczy, pomagając sobie nawzajem wciągać kurtki i szaliki. Za nimi zbierały się kolejne zadyszane grup- ki. Bracia i siostry, paczki przyjaciół ze wszystkich miast i wiosek tej części świata. Zwykłe dzieci nie potrafiły latać tak wspaniale jak obrońcy, ale to ich nie powstrzymało. Wy- starczyło, że udało im się jakoś wzbić w powietrze. Niektóre dzieci wydawały się o wiele mniej wystra- szone od innych, albo przynajmniej lepiej ukrywały lęk. Te dzieci były tak cenne, że tylko największym drużynom przydzielono choć jedno z nich. Spektra. Rachel patrzyła, jak nadlatują. Kiedy tylko zauważały ją albo Serpanthę, ich przestraszone twarze natychmiast się wypogadzały. - One myślą, że... że to od nas wszystko zależy - po- wiedziała. - Mylą się - odparł Serpantha. - Tylko jedna istota może nas teraz uratować. Yemi. Rachel,jestemjeszcze bar- dzo słaby, musisz mnie do niego zanieść. Jak najszybciej. - Poczekajcie! - Heiki zatrzymała Rachel. - Próbowa- liśmy z nim rozmawiać. Yemi nikogo nie słucha. Wszyst- kich ignoruje i tylko unosi się na niebie, otoczony gromadą zwierząt. Proszę cię, Rachel, zostań! Musisz nam powie- dzieć wszystko o Griddach. Jakie mają taktyki, uzbroje- nie. Jak walczą. Jakich zaklęć używają. Co... - Czy ty nic nie rozumiesz? - Rachel chwyciła ją za ramię. - Dzieci nie są w stanie ich pokonać! Nawet małe Griddy ani na chwilę nie przestają wałczyć. Widziałam je. 233 Nigdy się nie poddają. Nie będą liczyć strat, które poniosą z rąk obrońców. - Musimy chociaż spróbować! - krzyknęła Heiki. - Przecież i tak nas zabiją! Mamy im to ułatwić? Nie będę siedziała z założonymi rękami. Liczę na ciebie. Proszę, do- łącz do tamtego oddziału, oni potrzebują... - Nie - przerwał jej Albertus Robertson. - Spektra zgadzają się z Rachel. Teraz możemyjuż obserwować Grid- dy z bliska. Kilka drużyn przez chwilę da radę stawić im opór. Zwykłe dzieci nie przetrwają ataku. Czekajcie... - Odwrócił głowę. - Pierwsze Griddy już wkroczyły w at- mosferę ziemską. - Gdzie? - spytała Heiki. -Wszędzie. Drużyny dowiedziały się o tym od własnych spektrów i czekały na instrukcje. - Największa koncentracja sił Gridd występuje nad wschodnią Azją - powiedział Albertus. - Nad Huang He, nad Morzem Żółtym, między Chinami a Koreą. Tam zlo- kalizowaliśmy Yemiego - dodał. - Griddy wiedzą, że to Yemi jest dla nich największym zagrożeniem - stwierdził Serpantha. Rachel uniosła czarodzieja, a jej zaklęcia informacyjne zaczęły szukać najkrótszej drogi do Yemiego. - Chwileczkę - zatrzymał ją Albertus. - Skoro nie możemy wygrać tej bitwy, powinniśmy negocjować. Mamy wiele do zaoferowania. Zwierzęta i inne jedzenie, złoża me- tali, naszą lojalność, albo chociaż jej pozory, wreszcie... - Griddy nie będą zainteresowane - odparła Rachel. - One chcą tylko walczyć. 234 Albertus Robertson zamrugał, nasłuchując innych propozycji od spektrów. - Obecnie nie widzimy lepszej opcji - powiedział. - A zatem będziemy próbować. - To nic nie da. Nie leć do nich. Te Griddy nie przy- były tutaj, żeby porozmawiać. - Nawet jeśli, możemy na chwilę zająć ich uwagę. To opóźni główne uderzenie, a ty i Serpantha zdążycie opra- cować z Yemim nową strategię. -Albertus uśmiechnął się, muskając ustami twarz Rachel. Potem, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wierne ryzykantki uniosły go w chmury, na spotkanie Gridd. Widząc te dwie dziewczyny, które bez wahania wy- strzeliły z nim w niebo, Rachel nareszcie zrozumiała, dla- czego spektra wybrały sobie na towarzyszy akurat ryzy- kantów. Tylko najodważniejsze dzieci mogły bez namysłu wzlecieć teraz w chmury. Essy do tej pory milczały. Nareszcie przyzwyczaiły się do światła i zaczęły ciągnąć Rachel do przodu. - Znajdź Yemiego! - wołały. - Zabierz nas do niego! Zabierz nas! Serpantha chwycił rękę Rachel. Połączyli siły i razem wzbili się ponad ziemski świat. Trzy poziomy W miarę jak armia zbliżała się do Orin Fen, Gultra- thaka coraz bardziej zwalniała tempo lotu. Wreszcie zatrzymała główne siły z dala od planety i wysłała oddzia- ły zwiadowcze, żeby zbadały, na ile czarodzieje są przygo- towani do obrony. - Musimy się upewnić, czy Wielkie Wiedźmy nie wy- stawiły straży - powiedziała Erykowi, chcąc uśpić jego podejrzenia. - Nie chcemy, żeby dowiedziały się o naszej obecności. Eryk kiwnął głową w roztargnieniu. Prawie jej nie sły- szał. Gultrathaka pragnęła walki aż do bólu. Jej siostry już dawno zaczęły prężyć muskuły Szykowały się do boju. Oddałaby wszystko, żeby do nich dołączyć, ale ciągle mu- 236 siała uważać na Eryka. Nie wiadomo, jak by zareagował na wojenne skowyty młodych. Gultrathaka nie wątpiła, że czarodzieje są przygoto- wani na przyjęcie Gridd. Tak ogromna armia nie mogła pozostać niezauważona. Mimo wszystko nie mogła się doczekać rozpoczęcia bitwy. Wygrają czy nie wygra... W gruncie rzeczy jakie to miało znaczenie? Griddy nie były stworzone do budowania imperiów. W przeciwieństwie do Wielkich Wiedźm nie bawiło ich powolne powiększanie potęgi i prestiżu. Żądały tylko wojny, nadziei na wojnę, a w najgorszym razie obietnicy wielkiej bitwy. Stworzone do wojennej zawieruchy, tylko w niej znaj- dowały spełnienie. Co poza nadzieją walki mogło prze- nieść Griddy przez szaleństwo kosmosu? Heebra na wysokościach swojej wieży-oka marzyła o takiej okazji przez tysiące wieków, myślała Gultrathaka. Ale to Griddy, nie Wielkie Wiedźmy, będą się cieszyć tą chwilą. Serce Gultrathaki waliło z podniecenia. Gridda próbowała się uspokoić. Uciszyła żołnierzy. Pająki-leka- rze już zaczęły w panice wpuszczać jej do żył krople prze- ciwbólowe. Kazała im chwilę poczekać. Tylko strażnicy mieli nadal nie spuszczać oczu z Eryka. Nawet pająki przeżywały ten wielki dzień, wszystkie podekscytowane i bardzo aktywne. Wszystkie, z wyjątkiem pająkówjarius. Gultrathaka z trudem ją poznawała. Na twarzy Jarius pojawił się ten sam wyraz, który tyle razy przybierała twarz Foli uwięzionej w Komnacie Prób. Strach. Tylko najgłup- sze zwierzęta nigdy się nie boją, ludzie i stworzenia będące pod ich wpływem najwyraźniej są pełne strachu, pomyślała 237 Gultrathaka. Lęk czai się w ich oczach. Co jest z nimi nie tak? Czego się obawiają? Gridda popatrzyła na Jarius z nagłym współczuciem. Kiedy Eryk i Gultrathaka nagle się zatrzymali, dowód- czynie oddziałów nie mogłyjuż zapanować nad młodymi. - Orin Fen! Orin Fen! - syczały między sobą Griddy. Gultrathaka czuła, że planeta znajduje się już niemal na wyciągnięcie jej szponów. Zaczęła węszyć, badając ja- kość zaklęć niewidzialności. Nie mogła ich nawet pojąć. A pod osłoną niewidzialności kryły się zaklęcia ochronne. Gultrathaka zorientowała się błyskawicznie, że są niemal nieprzepuszczalne. Zniszczenie ich zajęłoby Griddom ty- siące lat, albo nawet całą wieczność. A jak Eryk by sobie z nimi poradził? Gultrathaka uścisnęła go lekko. Jeśli myliła się co do Eryka, jeśli chłopiec nie złamie zaklęć czarodziejów, więk- szość jej Gridd zginie. Młode nie przeżyłyby drogi powrot- nej na Ool. Były na to zbyt słabe. Oddziały zwiadowcze powróciły z dziwnymi wieścia- mi. Nie miały czego raportować. Nie znalazły ani śladu czarodziejów. W takim razie gdzie się ukryli? - zastana- wiała się Gultrathaka. Tchórzliwie schowali się za barierą zaklęć? Czekają, aż my pokażemy się pierwsze? - Eryku, czy... czy możesz rozbić zaklęcia chroniące ten świat? - spytała Gultrathaka. - Chwileczkę. Eryk patrzył w pustą przestrzeń, w której musiała się kryć tajemnicza planeta. Jej osłony były perfekcyjne, skomplikowane niczym gęsty labirynt i doskonale zapla- nowane. Nie poradziłyby sobie z nimi nawet miliony 238 Gridd. I to właśnie zaskoczyło Eryka. Wyczuwał magię czarodziejów- co do tego nie miał wątpliwości. Tylko gdzie się podziali sami czarodzieje? Znalazł zaledwie kilka sta- rych śladów. O co tu chodziło? Dlaczego czarodzieje tak troskliwie ochraniali świat uwięzionych Gridd? Mogło być wiele powodów, których Eryk nie zamie- rzał w tej chwili rozważać. O wiele ważniejsze wydało mu się, że na tym świecie wyraźnie czuje obecność wiedźm. Zdał sobie sprawę, że magiczny zapach bardziej przypo- mina Wielkie Wiedźmy niż Griddy, i to się nawet zgadza- ło. Skoro właśnie wiedźmy rządziły planetą, prawdopo- dobnie same strzegłyjej nieba. Pod warstwą niewidzialności ukryte były trzy pozio- my fortyfikacji. Po zniszczeniu ostatniego z nich musiał działać błyskawicznie. Gultrathaka z pewnością zamierza- ła go zabić, gdy tylko przestanie jej być potrzebny. Może pozostaną mu jedynie sekundy, żeby zarzucić sieć anty- magii na wszystkie wiedźmy i Griddy. To dobrze, uznał. Nie będę miał czasu myśleć o tym, co właściwie robię. Prapsięta towarzyszyły mu w całkowitym milczeniu. Przestały zadawać pytania, przestały drażnić się z Gultra- thaka, przestały się nawet do siebie odzywać. Nie wierciły się już niespokojnie. Z całych sił wtulały się w Eryka, któ- ry nie śmiał na nie spojrzeć. Nie w takiej chwili. Eryk nagle poczuł się jak Gridda, a przynajmniej jak to, co Gridda sobą reprezentowała. Żywe narzędzie do za- bijania. Przeszył go zimny dreszcz. Wydawało mu się, że cały zmienił się w wykwalifikowane zaklęcie śmierci, takie jak najbardziej znienawidzona magia Rachel. Tyle że nad 239 nim nie miały władzy żadne inne, szlachetniejsze zaklęcia. Przez całą podróż udoskonalał swoją zdolność do destrukcji i wiedział już dokładnie, jak niszczyć ciała Gridd. To było straszliwe zadanie, nieludzka praca. Mógł ją jednak wyko- nać. Więcej. Musiał. Otaczały go młode, które wrzeszczały do siebie histe- rycznie. Eryk zmusił się do patrzenia. Chciał, żeby ten obraz utkwił mu w umyśle. Przypomniał sobie, co te Grid- dy zrobiły Rachel i Larpskendyi, Serpancie, Yemiemu. Postanowił rozproszyć uwagę Gultrathaki, która pa- nowała nad sobą znacznie lepiej od innych Gridd. - Ta planeta ma wiele różnych poziomów zaklęć ochronnych - powiedział Eryk. - Potrafisz je przełamać? - Tak, jeśli mi pomożesz. Sam sobie z nimi nie poradzę. - Czego potrzebujesz? - Kiedy rozbiję powłokę niewidzialności, wszystkie Griddy powinny uderzyć swoimi zaklęciami w pozostałe poziomy fortyfikacji. Myślę, że to osłabi je na tyle, że sam dokończę zadanie. Między poszczególnymi poziomami będziemy musieli odpoczywać. - Odpoczywać? -Jest ich sporo. Gultrathaka popatrzyła bacznie na Eryka. Jego mina nie mówiła absolutnie nic. Czy on coś knuł? Wiedział, co się kryje pod fortyfikacjami? Nieistotne. Dopóki był po- trzebny do zniszczenia zaklęć ochronnych, nic innego nie miało znaczenia. A potem... Już czekały na niego szpony Gultrathaki. Rozkazała Griddom okrążyć Orin Fen. 240 - Proszę, pospiesz się, Eryku! - powiedziała. - Uwię- zione Griddy na pewno straszliwie cierpią. - Jestem gotów - odparł Eryk. Nie skłamał. Wszystkie Griddy i wiedźmy na planecie były wjego zasięgu. Przygotował jeszcze jedną niespodzian- kę. Aby zaskoczyć Griddy, zebrał wcześniej całą potrzebną antymagię. Jednym miękkim ruchem myśli mógł zburzyć wszystkie trzy poziomy fortyfikacji w jednej chwili. - Boisz się, Eryku? - spytała Gultrathaka, widząc, że chłopiec drży. Zignorował pytanie. Usunął powłokę niewidzialno- ści. Przed oczami wszystkich ukazał się ogromny żółto- brązowy świat. Gultrathaka dała znak Griddom, które wypaliły swoje zaklęcia. Ledwo zadrasnęły pierwszy po- ziom ochronny. Eryk zapanował nad sobą. - Przepraszam, chłopcy - szepnął, ściskając prapsięta. Otoczył antymagią pierwszy poziom fortyfikacji opa- sujący planetę. Strzaskał go bez trudu. Błyskawicznie roz- bił następny - tak błyskawicznie, że nawet Gultrathaka tego nie zauważyła. Zanim zmierzył się z ostatnim, nie wytrzymał i popatrzył na prapsięta. A one spojrzały na niego. Zresztą czy od początku tej podróży chociaż na chwilę spuściły z niego wzrok? - Nie rozumiemy, Eryku - wymamrotało jedno. - Wybaczcie mi, chłopcy - szepnął. - Co takiego? - Gultrathaka spojrzała ostro na Eryka. Zorientowała się, że bez żadnej pomocy poważnie uszkodził kolejny poziom zaklęć. Nie potrzebował wspar- cia Gridd. 16-Obietnica czarodzieja 241 Kłamał. Eryk poczuł jej szpon na kręgosłupie. Zrozu- miał, że zwleka zbyt długo. Już dawno powinien był znisz- czyć trzeci poziom! Dlaczego tego nie robisz? - zapytał sam siebie. Ale dobrze wiedział dlaczego. Bał się umierać. Teraz, kiedy nadszedł ostatni moment, uchwycił się kurczowo Gultrathaki, jakby to ona mogła go ocalić. Bał się umierać i bał się zabijać. Bał się wszystkiego. Nie mógł tego zrobić, ale nie miał innego wyjścia. Podniósł ręce. Były prymitywnym narzędziem anty- magii, ale jeszcze nigdy go nie zawiodły. Wyciągnął jedną w górę. Wymierzył palec wskazujący w południowy kra- niec planety, szukając punktu na jej krawędzi. Nie czekał dłużej. Usunął ostatni poziom fortyfika- cji. Zamknął oczy. Przygotował się na to, co musiało nastąpić. Gultrathaka także. Wyczuła już, jak powoli otaczają jakaś przerażająca siła, ale wciąż jeszcze miała czas. Jej szpon skradał się do serca Eryka. Nie użyła go jednak. Zawahała się. Eryk także się za- wahał. Gultrathaka spodziewała się zobaczyć legiony cza- rodziejów płynące z Orin Fen. Eryk spodziewał się poto- ku wiedźm i Gridd. Kiedy ujrzeli, jakie stworzenia unoszą się nad tym świa- tem, żadne z nich nie było w stanie w to uwierzyć. Huang He W poszukiwaniu Yemiego Rachel, Serpantha i Essy przecięli niebo nad czterema morzami i dwoma kon- tynentami. Wreszcie jego magiczny zapach doprowadził ich tam, gdzie szare wody Huang He łączą się z Shindao, nad wy- brzeże Chin. Yemiego otaczały ptaki. W uroczystej ciszy wokół chłopczyka krążyły gatunki z Chin i takie, których nigdy jeszcze na Wschodzie nie widziano. Pod nimi rozpościerał się bardziej niezwykły widok. Wokół stały gromady zwierząt, stłoczone przy samym brze- gu. Nawet zaklęcia informacyjne Rachel nie były w stanie oszacować ich liczby. Panowało całkowite milczenie. Dra- pieżniki siedziały spokojnie tuż obok swoich ofiar. Żad- ne ze zwierząt nie zdradzało nawet cienia niepokoju czy 243 paniki. Tkwiły w bezruchu, z zamkniętymi oczami i otwar- tymi paszczami, jakby uczestniczyły w jakimś misterium. Wszystkie głowy kierowały się w jedną stronę. Tam, gdzie na niebie unosił się chłopczyk w jasnopomarańczowej koszulce. - Yemi! - krzyknęły Essy. Zęby się do niego dostać, musiały się przebić przez całe chmary ptaków, które wro- go nastroszyły pióra. Wtedy nadleciały żółte motyle Yemiego i - przepychając się między ptakami - utworzyły ścieżkę dla Ess. Rachel wraz z Serpanthą podążyła za nimi. Kiedy rusałki prowadziły Rachel do Yemiego, dziew- czynka słyszała w ciszy bicie własnego serca. Chłopczyk miał zamknięte oczy. Wydawało się, że śpi, z brodą wysu- niętą w stronę zwierząt. - Czy kiedykolwiek widziałeś coś takiego? - spytała Serpanthę. - Nie. Ani ja, ani żaden inny czarodziej. - Co oni robią? - Nie wiem. Czujesz magię, która łączy go z zwierzę- tami? Czujesz, jaki spokój ogarnął ich umysły? Tak. Rachel czuła to doskonale. Ten błogi spokój bił nie tylko z umysłów Yemiego i zwierząt. Nawet morze nie falowało. Wiatry ucichły. Jakiś rekin, sunący pod powierzch- nią wody, dopiero w oddali znów poruszył płetwami. Słoń- ce, przefiltrowane przez warstwę chmur, rzucało łagodne światło na Yemiego i jego zwierzęta. Wokół nie było żad- nych cieni, nie było jaśniejszych lub ciemniejszych miejsc - czy to na brzegu, czy na koszulce Yemiego - zupełnie jakby zwykły kontrast między światłem a mrokiem mógł- by zakłócić medytację. 244 Rachel wiedziała, że jakiekolwiek słowa są teraz zbęd- ne, ale nie mogła milczeć. Jeszcze chwila, a sielankowy nastrój zburzyłaby armia Gridd. Fola, całkiem przytomna, unosiła się w powietrzu obok Yemiego. - Co oni robią? - spytała Rachel. - Nie wiem - odparła Fola. - Yemi przyleciał tutaj. Nie wiem dlaczego. Zwierzęta poszły za nim. I od tej pory tak stoją. - Potrząsnęła bratem. - Próbowałam go obu- dzić, ale się nie dał! - Są w jakimś transie - stwierdził Serpantha. - Zwie- rzęta i Yemi. Trudno powiedzieć, czy on zdaje sobie spra- wę z zagrożenia. Essy szarpały powieki Yemiego, żeby wreszcie oprzy- tomniał. Rachel i Serpantha użyli wszelkich możliwych zaklęć budzących. - Co możemy zrobić?! - wołały Essy. - Czemu on nie słucha?! Ponad nimi rozległ się ogłuszający, nieludzki wrzask. Pochodził z płuc oddziałów Gridd. Jeśli cokolwiek mogło zburzyć spokój Yemiego, był to właśnie ten dźwięk. Chłop- czyk nawet nie drgnął. Wysoko na niebie na atak Gridd czekała już drużyna obrońców. Jak wszystkie jednostki, samotnie strzegła ogromnego terytorium. Dowódca drużyny właśnie wy- krzykiwał ochryple ostatnie instrukcje. Nie odstępowała go mała dziewczynka z długimi rudymi włosami. Spek- trum. Na widok ich odwagi Rachel poczuła, jak budzi się w niej gniew. Gultrathaka okłamała ją w wielu sprawach, 245 ale czy także w kwestii czarodziejów? Rachel nie myślała przedtem o jej oskarżeniach. Teraz jednak spojrzała Ser- pancie prosto w oczy. - Gdzie są inni czarodzieje? - spytała ostro. Serpantha patrzył na nią zmieszanym wzrokiem. - Ktokolwiek mógł przybyć, zrobił to - odparł. - Co to ma znaczyć? - powiedziała Rachel gniewnie. - Czy nie macie całego świata czarodziejów? Larpskendya bez przerwy mi o tym opowiadał. A teraz nawet on nie raczył się zjawić. Gdybym nie zaryzykowała dla ciebie włas- nego życia, na Ziemi nie byłoby żadnego z was. Co po- winnam o tym myśleć? - Rachel, to nie czas na takie rozmowy. - Czy to dlatego, że wasz cenny świat jest zagrożony? Dlatego nikogo tu nie ma? - Wytłumaczę ci wszystko, ale nie teraz. Musisz mi pomóc dotrzeć do Yemiego. - Pomóc?! Tobie?! - krzyczała Rachel, wskazując na niebo. - Te dzieci dają z siebie wszystko z powodu Larp- skendyi, z powodu tego, co im obiecał! Gdzie są pozostali czarodzieje? - Ja daję siebie - powiedział Serpantha, patrząc jej w twarz. - Nic więcej nie mogę wam zaofiarować. Rachel chciała wrzeszczeć z bezsilnej złości. - Czy tylko tyle jesteśmy dla was warci? Zycie jedne- go czarodzieja? Po tym wszystkim, co się stało? Od po- czątku tyle właśnie dla was znaczyliśmy? - Nie. Zasługujecie na o wiele więcej. - Tak. To prawda! - Rachel odwróciła się do niego plecami. - To prawda! 246 Nad ich głowami ukazał się oddział Gridd. Kwadra- towe głowy wiedźm kierowały się prosto w dół. Sam ich widok odstręczał obrońców, ale jakoś udało im się zacho- wać dyscyplinę. Wystrzelili w powietrze, żeby zająć pozy- !cje do ochrony Yemiego. Rachel poczuła ostre uszczyp- nięcia. Zdenerwowane Essy już nie wiedziały, co robić, więc kłuły ją w policzki. - Patrz! - krzyknęły. Dziewczynka z rudymi włosami opuściła swoją jed- nostkę. Ryzykant uniósł spektrum w stronę Gridd. - Chce negocjować - powiedziała Rachel głucho. - Taka była ostatnia instrukcja Albertusa. Pewnie wszystkie spektra robią właśnie to samo. Griddy nie zwolniły jednak na widok dziewczynki. Pędziły prosto na nią. Rachel trzęsła się z hamowanego gniewu. - Widzisz, co ona zamierza?! - wrzasnęła do Serpan- thy, z trudem wyrzucając z siebie każde słowo. - Gdzie są czarodzieje? Gultrathaka powiedziała, że nic was nie ob- chodzimy. Czy przez cały ten czas po prostu nas wykorzy- stywaliście? Mieliśmy walczyć z Wielkimi Wiedźmami, a potem spędzić Griddy na Orin Fen? Tam czarodzieje już na nie czekają, prawda? Griddy wpadną w pułapkę, a wy pozbędziecie się ostatniego wroga. Serpantha popatrzył jej głęboko w oczy. - Naprawdę w to wierzysz, Rachel? - A w co innego mogę wierzyć? - Nie ma żadnej pułapki - odparł Serpantha. - Grid- dy nie znajdą na Orin Fen żadnego czarodzieja, chyba że mojemu bratu udało się tam wrócić. Nigdy nie rodziło się 247 wielu czarodziejów, a większość z nas zginęła w czasie odwiecznej wojny z Wielkimi Wiedźmami. Ci, którzy przeży- li, zostali zabici przez Griddy, po tym jak Heebra je uwolniła. Larpskendya ukrył to przed tobą. Ja także. Musieliśmy to zrobić. Tylko strach przed nami hamował Wielkie Wiedź- my. Gdyby kiedykolwiek dowiedziały się, jak niewielu nas jest, żaden świat nie byłby już nigdy bezpieczny. - Serpan- tha pogładził rozpalony policzek Rachel. - Dlatego Larp- skendya tak rzadko przylatywał na Ziemię. Myślisz, że kie- dykolwiek wystawiłby was na niebezpieczeństwo, gdyby miał jakikolwiek wybór? Myślisz, że ja bym tak postąpił? Zrozum, dlatego tylko my pojawiliśmy się w waszym świe- cie, bo poza nami nie został już nikt. Larpskendya i ja jesteśmy ostatnimi z czarodziejów. Na niebie ponad ich głowami rudowłosa dziewczyn- ka czekała na Griddy. Starała się uspokoić swojego ryzy- kanta, spoglądając mu głęboko w oczy. W końcu chłopiec odwrócił się i odleciał. Wiedział, że tylko w ten sposób może ocalić jej życie. Wrócił do drużyny. Oddział Gridd rozdzielił się na mniejsze grupy, które wybierały sobie określone cele wśród dzieci. Dowódca obrońców kontrolował szyki drużyny, dbając o zachowa- nie spokoju. Serpantha usiłował objąć umysłem wszystkie dzieci. Rachel poczuła, jak czarodziej tworzy potężne zaklęcie ochronne, ale nie odzyskał jeszcze wszystkich sił. Nie mógł utrzymać osłony. Rachel pomyślała, że nawet gdyby dys- ponował całą swoją mocą, nie wygrałby walki z tyloma Griddami naraz. Przygotowała własne zaklęcia, choć wie- działa, że i one nie pomogą. 248 Griddy wystrzeliły pierwsze zaklęcia. Drużyny błyskawicz- nie stworzyły barierę ochronną. Z trudem zatrzymały atak. - Obudź się! Obudź! - mamrotały Essy. Yemi przecierał oczy z resztek snu. Zwierzęta na brze- gu przeciągały się, prostując łapy i szyje. Ptaki zatrzepota- ły skrzydłami. Rachel wzięła Yemiego w ramiona. - Rozumiesz, co się dzieje? - Zwróciła jego twarz w stronę Gridd. Yemi spojrzał na nie i popatrzył na Rachel bez śladu zaniepokojenia. Fola szarpnęła go za ramię. - Głuptas! Ode! Nie widzisz? - Zerknęła w górę. - Nie widzisz tych potworów?! Yemi pocałował siostrę z uśmiechem. -Yemi, proszę. Musimy chronić wszystkie dzieci. Po- staraj się zrozumieć - powiedziała Rachel. Essy nerwowo dopadły jednej z mew otaczających Yemiego. Przyprowadziły ją do chłopca. Rachel rozłożyła ręce, próbowała pokazać, że wszystkie dzieci potrzebują ochrony. Jak miała mu to wytłumaczyć? -Yemi - powiedziała. - Nie mogę nas przenieść. Ale musimy się stąd wydostać. Wszyscy. Nad nimi rozległ się jęk. To prysła bariera obrońców. Nadciągnęły kolejne dzieci. Z zachodu przyleciały trzy drużyny pod komendą Heiki. Wystrzeliły swoje zaklęcia. Flanka Gridd uciekła w rozsypce. Wiedźmy próbowały zewrzeć szyki, ale Heiki nie zamierzała dać im na to czasu. Na jej znak oczy wszystkich obrońców zalśniły na czarno. Drużynyjednocześnie wypaliły zaklęcia śmierci. 249 Rachel jeszcze nigdy nie poczuła takiej mocy. Nawet dowódczyni Gridd zadrżała, widząc, co zmierza wjej kie- runku. Tuż przedtem, zanim zaklęcia dotarły do Gridd, Yemi spojrzał w górę. Błyskawicznie osłonił Griddy. Za- klęcia śmierci prysły, bezużyteczne. - Co ty robisz?! - wrzasnęła Rachel. - Dzieci! Chroń dzieci, a nie Griddy! Yemi spojrzał na nią wzrokiem, którego nie sposób opisać. Zamknął oczy. Zwierzęta na brzegu zrobiły to samo. Nagle wszyscy - nawet Griddy - poczuli, że ktoś zatrzy- mał ich w bezruchu. Yemi zachichotał i otworzył szeroko ramiona. Dotyk wiedźm W iedźmy. Wiedźmy wszędzie. Niebo pełne wiedźm. Miliony za milionami wzlatywały w krystaliczne nie- bo Orin Fen. Eryk zobaczył to w chwili, gdy rozbił trzecią osłonę. Ale nie były to ani Wielkie Wiedźmy, ani Griddy. Wpatrywał się z niedowierzaniem w olśniewającą pla- netę. Oglądał oceany, kwitnące miasta, góry bez śladu śnie- gu- Czy to miała być jakaś sztuczka Gultrathaki? Jeden rzut oka na jej osłupiałą twarz udowodnił mu, że się myli. Eryk zbadał zaklęcia tych nowych wiedźm. Przypominały trochę magię Wielkich Wiedźm. Przeraża- jące Griddy też najwyraźniej były ich dalekimi krewnymi. Czy to możliwe? 251 Eryk nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Najpierw za- uważył, że wiedźmy są piękne. Piękne w ten sam sposób jak Larpskendya i Serpantha. To ich kolory olśniewały. Sądził, że widział już wszystkie barwy oczu czarodziejów, ale się mylił. Dopiero w oczach tych wiedźm, w jaskra- wym świetle potężniejszego słońca Orin Fen, dostrzegał każdy odcień. Samo słońce wydawało się bardzo stare, ale nie tak stare jak wiedźmy. Eryk z trudem znosił ich widok. Wiedźmy z Orin Fen przypominały wzrostem Wielkie Wiedźmy, chociaż były od nich szczuplejsze. Nie miały szponów, a ich ludzkie twarze mieściły tylko jedną, skrom- ną szczękę. To prawdziwe wiedźmy, pomyślał Eryk. Nie wszyst- kie żeńskie istoty opuściły Orin Fen miliony lat temu. Prawdziwe wiedźmy zostały z czarodziejami. Wiedźmy wolno zajmowały pozycje, aż w końcu opa- sały całą planetę. Wtedy jednocześnie otworzyły ramiona. Zaproszenie? Gultrathaka nie posiadała się ze zdumie- nia. Oczekiwała oddziałów czarodziejów, a nie czegoś ta- kiego. Jej dowódczynie nerwowo zadawały pytania. Gdzie oni się schowali? Może się przebrali? Może to zasadzka, a te istoty miały tylko odwrócić naszą uwagę? Wiedźmy nie robiły nic, co mogłoby zaniepokoić Grid- dy. Czekały cierpliwie, aż przybyszki dojdą do siebie. Nie wykonały żadnych gwałtownych gestów - tylko spokoj- nie rozwarły ramiona. Ten przyzywający gest! Gultrathaka trzęsła się od hamowanych emocji. Jakaś jej cząstka chciała rzucić się w te ramiona, pozwolić się 252 prowadzić na powierzchnię, dalej od tego koszmarnego słońca. Czy to zadziałała magia? Nie. To było coś innego, co tkwiło w samych wiedźmach. Gultrathaka walczyła z pragnieniem, by się z nimi po- łączyć. Wokół niej Griddy przeżywały podobne rozterki. Od- działy szykowały się do walki na śmierć i życie, a nie do takie- go powitania! Czy powinny zaatakować nieznajome stwory? Griddy były gotowe do bitwy, ale wiedźmy nie wykazywały cienia agresji, która mogłabyje sprowokować do ataku. Prze- ciwnie. Patrzyły z ogromną troską - patrzyły na Griddy tak, jakby widziały w ich rysach nieopisane cierpienie. Pierwsze zareagowały młode. Mimo hałaśliwej brawu- ry małe naprawdę bardzo się zmęczyły długą podróżą. Marzyły o przytulnym schronieniu. Marzyły o tunelach i o tych wiedźmach. Wyruszyły w ich kierunku. Potrzeba dotyku wydała im się zupełnie naturalna, więc bez tchu zaczęły badać ten nowy świat. Widząc, że małym prze- szkadza silne światło, wiedźmy przyciemniały je, dopóki miasta Orin Fen nie pogrążyły się w cieniu, a młode nie otworzyły szeroko swoich wielkich oczu. Dowódczynic Gridd zatrzymały niektóre małe, ale nie udało im się schwytać wszystkich. Potem dołączyły do młodych starsze Griddy. Prześlizgnęły się przez linię dzie- lącą szeregi armii od wiedźm. Szyki Gridd zaczęły się ła- mać. Dowódczym, którą opuścił nagle cały oddział, spoj- rzała na Gultrathakę z rozpaczą w oczach. Wiedźmy i Griddy mieszały się powoli, dotykając i badając swoje ciała, jed- nocześnie zafascynowane sobą nawzajem i pełne obrzy- dzenia. 253 Ale nie walczyły! Nie walczyły! Gultrathaka widziała, jak słabnie żądza krwi Gridd. Ich wojenne instynkty za- stępowało coś, czego nie umiała nazwać. - Nie! Nie! - krzyknęła. - To podstęp! -Jak szalona przeleciała przed szeregami armii. - Czarodzieje to tchó- rze! Ukryli się przed nami! Znajdźcie ich! Kilka Gridd posłuchało jej rozkazu, ale kiedy tylko dotarły do wiedźm z Orin Fen, zwolniły, zatrzymały się i dołączyły do młodych. Gultrathaka zrozumiała, że nawet najwierniejsze do- wódczynie przestały się z nią liczyć. Prawie zapomniała o Eryku. Wciąż trzymała go w ra- mionach, a chłopiec patrzył oszołomiony na to, co się dzie- je. Prapsięta kiwały się z podniecenia na jego ramionach. Gultrathaka spojrzała na swoje Griddy. Już nie nazy- wała ich armią. Griddy i wiedźmy latały swobodnie ramię w ramię i wcale się z tym nie kryły. Niektóre w dodatku rozmawiały ze sobą. Gultrathaka usłyszała śmiechy. Na- wet jej własne siostry z oddziału porzuciły pozycje obron- ne. To nie była sztuczka czarodziejów. Gultrathaka do- skonale o tym wiedziała. Wiedźmy naprawdę nie miały wobec nikogo złych zamiarów, a Gultrathaka sama ma- rzyła o tym, by znaleźć się wśród nich. Jak bardzo tego pragnęła! Coś ją jednak powstrzymało. Jarius latała zupełnie swobodnie razem z siostrami. Nikt jej nie pilnował. Nikt nie pamiętał ojej hańbie. Gultrathaka nie mogła na to pozwolić. Przygotowała zaklęcie śmierci. Ono zawsze dawało jej tę samą prostą radę, co ułatwiało wszelkie wybory. Jedna z wiedźm z Orin 254 Fen zbliżyła się do Gultrathaki z zatroskanym, wręcz nie- śmiałym uśmiechem. Gultrathaka spojrzała na nią i wystrzeliła zaklęcie. Wiedźma zginęła natychmiast. Na ten widok wiedźmy znajdujące się najbliżej po raz pierwszy włączyły zaklęcia obronne. To wystarczyło. Griddy zareagowały instynktownie. Właściwie automatycznie - tak jak wpoiły im to Wielkie Wiedźmy. Ich ciała nabrzmiały krwią, a szpony rozrosły się błyskawicznie. Gultrathaka ruszyła w stronę swoich oddziałów, nakazując im całkowite posłuszeństwo - Griddy zerwały kontakt z wiedźmami. Gultrathaka wystrzeliła kolejne zaklęcie śmierci. Albo raczej tylko próbowała go użyć. Eryk skutecznie jej to uniemożliwił, a Gultrathaka zro- zumiała, że na zawsze straciła swoje ulubione zaklęcie. Ale to już nie miało znaczenia. Inne Griddy zaatakowały wiedź- my, które wycofały się, odlatując w stronę powierzchni planety. Pościg! Wiedźmy popełniły błąd. W Griddach natychmiast obudził się instynkt łowcy i z błyskiem w oku ruszyły za nimi. Oddział za oddziałem zaczynał gonić uciekające wiedźmy. - Proszę, nie - szepnął Eryk. - Gultrathako, możesz jeszcze to zatrzymać. - Owszem, mogę - zgodziła się Gridda. A potem go kopnęła. Eryk spadał bez tchu, walcząc z bólem. Nie miał nawet szans pomyśleć o jakimś antyzaklęciu. Prapsięta 255 koziołkowały w powietrzu obok niego, próbując jakoś wy- hamować upadek. Eryka uratowała Jarius. Siostry z oddziału próbowały ją powstrzymać, ale Jarius wyrwała się do Eryka. Poderwała go do góry, wtłaczając mu w płuca życiodajny tlen. Nieprzy- tomny chłopiec i prapsięta spoczęli w ramionach Griddy. Wiedźmy wracały do miast Orin Fen ścigane przez Griddy. Teraz, kiedy zaczęła się prawdziwa walka, Jarius stwierdziła, że wiedźmy nie umieją się bronić. Może i miały więcej magii od Gridd, ale walczyły znacznie gorzej. Jarius leciała najszybciej, jak mogła, ale przed oddzia- łami nie było ucieczki. Obarczona Erykiem i prapsiętami stanowiła łatwy cel. Ruszyło za nią wiele jej własnych sióstr. Jarius nie miała wyboru. Ostatkiem sił wyślizgnęła się ze szponów jakiejś małej i pomknęła w kierunku planety. Dokąd mogła uciekać? Dokąd? - Larpskendya patrzył na to wszystko ukryty w koronie słońca nad Orin Fen. Jego zaklęcia wciąż odzyskiwały siły. Od tygodni Grid- dy ścigały czarodzieja po całym kosmosie, ani na chwilę nie dając mu spokoju. Wreszcie zaklęcia przenoszące zdo- były się na jeden ostatni wysiłek i zaniosły go do domu. Kiedy Larpskendya zobaczył, co się tu dzieje, niemal tego pożałował. Ukrył się z rozmysłem, wiedząc, że jeśli Griddy go spostrzegą, nie zawahają się przed atakiem ani sekundy. A potem patrzył, jak piękne, szlachetne wiedźmy z Orin Fen próbują swoich metod. Ale czy te otwarte ra- 256 miona mogły coś zdziałać przeciwko brutalnej przemocy Gridd? To się nie mogło udać, a przecież prawie się udało. Po twarzy Larpskendyi spływały łzy. Ale nawet łzy nie miały już sensu. Od wieków wszystkie siły ostatnich cza- rodziejów koncentrowały się na ochronie Orin Fen. Kie- dy popełnili błąd? Czy mogli przewidzieć coś takiego jak talent Eryka? Przecież dotąd nie narodził się nikt o jego mocy. Gdybyśmy pozwolili wiedźmom walczyć w odwiecz- nej wojnie, pewnie byłyby teraz lepiej przygotowane, po- myślał Larpskendya. Same wiedźmy zawsze o to prosiły. Ale my za bardzo je kochaliśmy. Trzymaliśmy je z dala od bitew - co za straszny błąd. Wtedy Larpskendya zobaczył Jarius i przez moment znów poczuł nadzieję. Gridda broniła Eryka ze wszyst- kich sił. Kiedy Jarius także go zawiodła, niosąc Eryka w stronę Orin Fen, czarodziej zrozumiał, że pora się ujawnić. Nie był w stanie ocalić wiedźm, nie przed taką masą Gridd. Zamierzał tylko zrobić wszystko, co w jego mocy, by im pomóc. To pozwoliłoby im przynajmniej dotrzeć do miast, gdzie miałybyjakieś szanse się bronić. Larpskendya ruszył w kierunku Gridd. Gultrathaka poznała go, zanim się jeszcze jej ukazał. Ten pojedynczy potężny zapach nie mógł należeć do niko- go innego. Wraz ze swoim oddziałem poleciała w stronę czarodzieja. Larpskendya wysłał jej tajny sygnał Gridd. - Nie - powiedziała ze śmiechem. - Nie będziemy się pojedynkować. Nie dam ci tej satysfakcji. Sama wybiorę, wjaki sposób zginiesz, czarodzieju. 17 - Obietnica czarodzieja 257 Rozkazała trzem oddziałom wystąpić naprzód. Tysiące wiedźm z Orin Fen zawróciło i z desperacją pomknęło w stronę Larpskendyi. Griddy zatrzymałyje po drodze. - Nikt ci nie pomoże, czarodzieju -powiedziała Gul- trathaka. Larpskendya zebrał zaklęcia obronne. Nawet trzy duże oddziały Gridd zadrżały, gdy poczuły ich moc. Ale nie na długo. Czarodziej był sam, sam przeciwko wielu, wielu Griddom, z których każda urodziła się wyłącznie po to, by walczyć. Wielkie Wiedźmy tak je zaprogramowały, że Griddy nie zawahałaby się atakować nawet wtedy, gdy nie miały żadnych szans na zwycięstwo. Gultrathaka wiedzia- ła, że Larpskendya może zniszczyć wszystkie trzy oddzia- ły. Ale nawet on nie pokona całej jej armii. Czarodziej unosił się w powietrzu, samotny wobec całego ogromu kosmosu. Oddziały Gridd leciały prosto na niego. Nagle się zatrzymały. Popatrzyły w oszołomieniu na roje motyli i dzieci. Fatalny dar N ad Orin Fen zjawiły się wszystkie dzieci z całej Ziemi. Yemi przeniósł ze sobą nurków, złodziei i gangi, naj- zdolniejszych i najmniej utalentowanych, znakomitych la- taczy i tych, którzy nigdy nie potrafili wzbić się w powie- trze. Oddziały obrońców zniknęły z Ziemi w środku bitwy. Spektra zjawiły się niesione przez nieodłącznych ryzykan- tów. Wokół migotały w słońcu żółte skrzydła motyli. Najmłodsze dzieci zebrały się koło Yemiego, wodząc wzrokiem zajego spojrzeniem. Wszyscy mrugali, oślepieni wspaniałym blaskiem słońca Orin Fen. - Co się dzieje? Co się dzieje? - pytały Essy, szarpiąc Rachel. Świat Orin Fen przyzywał je do siebie. Rachel też to wyczuwała. Tak jak Essy, z jakichś niewytłumaczalnych 259 powodów ze wszystkich sil pragnęła polecieć na powierzch- nię planety. - Muszę znaleźć Eryka - powiedziała Serpancie. - Wiem - odparł. - A ja poszukam mojego brata. Eryk ciągle leżał w objęciach Jarius. Rachel zbliżyła się z obawą. - Wszystko w porządku - zapewnił ją Eryk. - Nie bój się tej Griddy. Nie wiem, jak się nazywa, ale nas chroni. Uratowała życie mnie i prapsiętom. Rachel spojrzała w kanciastą twarz Jarius. Essy pa- trzyły nieufnie na Griddę. -Ja się nimi zaopiekuję - obiecała Jarius, odwracając się do Rachel. - Leć do Yemiego. On może próbować... zrobić zbyt wiele. - Leć już - powiedział Eryk. - Znajdź Yemiego, ale pamiętaj, trzymaj się z dala od Gultrathaki. Lepiej na nią uważać. Tymczasem Gultrathaka patrzyła z niedowierzaniem na powitanie Serpanthy i Larpskendyi. O co tu chodzi? Zjawił się czarodziej, który miał nie żyć, przybyły dzieci niezdolne do tak dalekiej podróży, przyleciały nawet jej własne Griddy, wysłane do inwazji na Ziemię. Griddy, wyrwane z samego środka wojennej wrzawy, nie mogły się doczekać, żeby dalej walczyć - nie wiedziały tylko, kogo zaatakować. Gultrathaka ponownie oceniła rozkład sił. Nie miała już przewagi liczebnej, nie teraz, kiedy te dzieci stanęły po stronie wiedźm z Orin Fen. Jeśli Griddy podejmą walkę, mogą stracić wszystko, pomyślała. 260 Zbliżając się do Yemiego, spodziewała się zobaczyć ten jego irytujący uśmiech. Tym razem jednak chłopczyk nie śmiał się do niej - może nareszcie zrozumiał, jak bardzo ją to denerwuje. Kiedy się odwróciła, Serpantha i Larpsken- dya ruszyli w jej stronę. - Skończ to nareszcie - powiedział Larpskendya. - Możesz jeszcze wszystko zatrzymać, Gultrathako. Wystar- czy jeden twój rozkaz. - Co takiego? Jeszcze zanim zaczęła się walka? - od- parła Gultrathaka. - Ile Gridd ma zginąć? - zapytał Serpantha. Gultrathaka popatrzyła na niego ostro. - Więc jeszcze żyjesz? Co mam zrobić, żeby cię zabić? - Powinnaś zadać inne pytanie. Na przykład: jak mogę powstrzymać Griddy? Jeśli nie wydasz innego rozkazu, rzucą się do walki. - Dlaczego miałabym im przeszkadzać? - Nie możesz wygrać tej bitwy. Wszystkie Griddy zgi- ną. - Naprawdę uważasz, że Gridda wyżej ceni sobie ży- cie niż bitwę, niezależnie od jej wyniku? Zanim umrę, za- biję cię, Serpantho, przysięgam. Larpskendya zmierzył ją wzrokiem. - Proponujemy ci inne wyjście. - Niech zgadnę - parsknęła Gultrathaka. - Pewnie pokój. Jak to żałośnie brzmi. Myślisz, że Griddy zgodzą się na współpracę z kimkolwiek? Wolimy wojnę, czaro- dzieju. To wszystko, co znamy. - Nieprawda! - Larpskendya objął wzrokiem wszyst- kie oddziały. - Większość Gridd zna tylko pokój. Młode 261 nigdy nie walczyły, nie licząc zabaw w wylęgarniach. To byłaby ich pierwsza bitwa. - Swoją pierwszą bitwę wspominam najlepiej ze wszyst- kich. - Odważysz się poprowadzić małe inną drogą? Gultrathaka uśmiechnęła się drwiąco. - Co miałybyśmy twoim zdaniem zrobić? Schować zaklęcia śmierci, żeby pobawić się z dziećmi? - A ty myślisz, że co się tutaj dzieje? - zapytał poważ- nie Larpskendya. - Mówisz jak Wielkie Wiedźmy, które we wszystkich widziały wrogów. Nie masz żadnych wro- gów. Dzieci nigdy nie walczyły z Griddami. Czarodzieje również nie. Tylko Wielkie Wiedźmy pragnęły tej wiecz- nej wojny. Popatrz, co zrobiły przez to Griddom. Trzyma- ły was w podziemiach, hodowały jak żywą broń, poniżały, odmawiały wszystkiego... - Zemściłyśmy się za to - powiedziała Gultrathaka. - Teraz to już tylko nasz wybór. I wybieramy walkę. - Nie - zaprotestował Larpskendya. - Nadal idziecie tropami wiedźm. One stworzyły was do walki, ale zasłu- gujecie na więcej. Gultrathaka zerknęła na Jarius. - Już widziałam, jaką mam alternatywę. Wolałabym umrzeć, niż stać się taka jak ona. -Jesteś pewna? - Larpskendya zbliżył się do Gultra- thaki. - Nie wszystkie Griddy chcą wojny. Myślę, że o tym wiesz. Sama to czujesz. Widziałem, jak Griddy zareagowa- ły na widok wiedźm z Orin Fen. Nawet w tobie coś drgnę- ło, Gultrathako. Patrzyłem na ciebie. - Nie chciałam tego. Działo się to wbrew mojej woli. 262 - Możliw e. - Larpske ndya urwał, ważąc w myślac h słowa. - Wielkie Wiedź my zaproje ktowały was w ten, a nie inny sposób, ale zew krwi to tylko instynkt, nic więcej. Gdyby Heebra była tutaj w tej chwili, oczeki wałaby, że rzucicie się do walki. Ale Heebra myliła się co do Gridd. Niejest eście tylko maszyn ami. Już raz to udowod niłyście, opuszcz ając tunele. Teraz znów stoicie przed wyzwa niem. Gul trathaka zaczęła się wahać. Czy jej instynkt y się myliły? Całe ciało Griddy krzycza ło, domaga jąc się walki. Dowód czynie tak jak i ona przez całe życie przygot owy- wały się do tej chwili. Gultrat haka spojrzał a na Yemieg o, pragnęł a zobacz yć i zmiażd żyć ten jego uśmiec h. Chłop- czyk zachow ał kamien ną twarz. Gridda zerknęł a na mło- de. Gdyby wznieci ła teraz okrzyk wojenn y, małe na pew- no by go podchw yciły. Ale czy po dłuższy m kontakc ie z wiedźm ami z Orin Fen nadal tak ochocz o rzuciły by się do walki? Czy aby na pewno? Z drugiej jednak strony, jak można akcepto wać warun- ki czarodz ieja, czyjeko lwiek warunki? Wszyst ko z wyjątki em wojny nie oznacz ałoby zwycię stwa - a przynaj mniej nie jej, Gultrat haki, zwycię stwa. To byłoby zwycię stwo Larpsk en- dyi i Serpant hy. Triumf wiedźm z Orin Fen, w pewny m sensie także i Eryka, Yemieg o, a może nawet Jarius. Gu ltrathak a nie mogła znieść tej myśli. Przygot owała swoje ulubion e zaklęci e śmierci. Nie dla Yemieg o - on był wpraw dzie jej wymar zonym, ale także nieosią galnym ce- lem. Wymie rzyła zaklęci e w Serpant hę. - Nie rób tego! - ryknął Larpsk endya. Gultrat haka wydała okrzyk wojenn y. Odniós ł zamie- rzony efekt. Młode natych miast odzysk ały pewnoś ć. Gultrathaka rozkazała oddziałowi wystąpić i wydała ko- mendę ataku. Sądziła, że Larpskendya będzie chronił brata, ale czarodziej usunął się, zostawiając Serpanthę samego. - Co ty robisz?! - wykrzyknął Eryk. - Nie mieszaj się w to - odparł Larpskendya. - Nie masz pojęcia, co teraz potrafię - powiedział Eryk. - Mam, Eryku. Trzymaj się z daleka. Rachel zerknęła nerwowo na Serpanthę. - Na pewno nie chcesz żadnej pomocy? Wszyscy je- steśmy gotowi. Wiesz o tym, prawda? - Tak, wiem - odparł Serpantha, uśmiechając się do Rachel. - Odsuń się na bezpieczną odległość - dodał jesz- cze i zamilkł. Czekał. Griddy nie mogły zrozumieć, co się dzieje. Popatrzyły na Gultrathakę. Na jej znak wszystkie naraz wystrzeliły zaklęcia śmierci. Yemi błyskawicznie przeniósł się przed czarodzieja. Zaklęcia roztrzaskały się o jego osłonę. Kiedy Gultrathaka wydała kolejny rozkaz, Heiki wy- mieniła z Albertusem wystraszone spojrzenia. - Chyba powinniśmy coś zrobić? - spytała. - Przecież musimy! - Absolutnie nie - odparł Albertus. - Ta wojna ciąg- nie się już całą wieczność. Niech rozstrzygną ją między sobą Griddy i czarodzieje. Trzymajmy się z dala. - Aleja nie potrafię bezczynnie na to patrzeć. - Nie? - Albertus spojrzał na Heiki. - Griddy także tego nie potrafią. Muszą wciąż walczyć. Czarodzieje zdają sobie z tego sprawę. 264 Gultrathaka stopniowo zwiększała liczbę atakujących Gridd, aż w końcu w Serpanthę celowały pokaźne oddzia- ły, wysyłające najróżniejsze typy zaklęć. Bez żadnego skut- ku. Serpantha nawet nie musiał się bronić. Yemi odpierał każdy strzał. - Ten chłopiec nie ma nieograniczonej mocy - powie- działa Gultrathaka. - Nic mi nie zrobisz - ostrzegł Serpantha. - Nie ro- zumiesz tego? Nawet jeśli zwyciężysz Yemiego, każde dziec- ko będzie mnie broniło. Mnie albo innych, których zaata- kujesz. Oddziały przesuwały się jak na procesji, nieprzerwa- nie wystrzeliwując swoje najlepsze zaklęcia. Bez efektu. W końcu siły Gridd się wyczerpały. Gultrathaka nie wy- dała żadnego rozkazu, ale ataki stopniowo słabły. Wreszcie zupełnie ustały. Serpantha wyszedł z nich bez szwanku, Yemi także. Griddy słaniały się ze zmęczenia. - Myślisz, że to już koniec? Niedostrzegalnym kiwnięciem szpona Gultrathaka wystrzeliła ciche zaklęcie śmierci prosto w Eryka. Zrobiła to tak niespodziewanie, że chłopiec nie zdążył go znisz- czyć. Błyskawicznie wyskoczyło przed niego jedno z pra- psiąt. Zaklęcie uderzyło w koniuszek jego skrzydełka, ła- miąc je. - O, Eryku - zakwiliło prapsię. - Eryku. Drugie prapsię natychmiast podleciało, żeby podtrzy- mać zwisające bezwładnie skrzydełko. - I co?! - Gultrathaka wrzasnęła na Eryka, widząc, że chłopiec wpadł w furię. - Skoro masz taką moc, wykorzystaj 265 ją! Zabij mnie! Zabij nas wszystkie! - Popatrzyła na swoją armię, wiedząc, że jest już pokonana. Eryk słuchał cichutkich jęków prapsięcia. - Nie! - syknęła Rachel, lecąc w jego stronę. - Nie wtrącaj się do tego - powiedział twardo Eryk, chociaż zadrżał na dźwięk jej głosu. Widząc, że chłopiec się waha, Gultrathaka wystrzeliła kolejne zaklęcia, tym razem wycelowane prosto w prapsięta. Yemiemu udało się je zatrzymać, ale intencje Griddy nie budziły wątpliwości. -Jak śmiesz! Jak śmiesz! - wykrzyknął Eryk. Nawet nie musiał się zastanawiać. Już dawno dopro- wadził do perfekcji technikę zabijania Gridd. Wiedział, jak wymazać ich magię. Mógł zabić je od razu albo przeciągać agonię w nieskończoność. Yemi stworzył zasłonę ochronną wokół Gridd. Kiedy spojrzał na Eryka, Rachel po raz pierwszy w życiu zoba- czyła na twarzy chłopczyka wyraz przerażenia. - Z drogi, Yemi! - ostrzegł Eryk. -Już podjąłem de- cyzję. Yemi potrząsnął głową. Eryk zbadał jego osłonę. Zawierała niemal nieskoń- czoną liczbę zaklęć stworzonych, by chronić Griddy, ale Eryk znał jeszcze więcej sposobów, by ją zdemontować. Czując, że jego osłona pęka, Yemi pisnął żałośnie. Wezwał na pomoc motyle, które natychmiast otoczyły chłopczyka i przesłały mu całą swoją moc. Na darmo. Wtedy Yemi zasłonił paluszkami oczy i zaczął błagać przez łzy. - Przestań, proszę! Eryku, przestań! Eryku! Eryku! 266 Chłopiec usłyszał jego wołanie. Usłyszał wszystkich. Rachel, Larpskendyę, Serpanthę i Albertusa, wszystkich tych, którzy go kochali, a którzy teraz krzyczeli, rozpaczli- wie próbując go powstrzymać. Nie, pomyślał. Zamierzam z tym skończyć. Z łatwo- ścią pokonywał kolejne zaklęcia obronne Yemiego. Zorien- tował się nagle, że już nie musi ich niszczyć. Potrafił je omijać, mógł je nawet zmieniać. Wreszcie usunął zasłonę. Dotarł do serc Gridd. Był zabójcą zaklęć. To on miał fatal- ny dar. W końcu zrozumiał, dlaczego spektra tak bardzo się go bały. Żadna magia na świecie nie zdołałaby go zatrzymać. Griddy powoli konały. Niektóre samotnie, inne w ob- jęciach wiedźm z Orin Fen. Wiedźmy starały się chronić Griddy, jak tylko mogły. Eryk dostrzegł Gultrathakę. Trzę- sła się, czując, jak magia opuszcza wszystkie jej komórki. Larpskendya dotarł do niej w kilku niespokojnych ruchach. Gridda drżała w ramionach czarodzieja jak małe dziec- ko, a po twarzy Larpskendyi spływały łzy, gdy próbował ją ocalić. Eryk poczuł powiew ciepła koło ucha. - Eryku - powiedziało prapsię ze złamanym skrzy- dłem. - Eryku, nie. Całując Eryka w oczy, zmusiło go, by popatrzył w dół. Zobaczył Jarius, która wciąż nie wypuszczała go z objęć. Twarz Griddy wykrzywiał ból. Eryk rozejrzał się dookoła. Spojrzał na Folę, która nie potrafiła ukoić Yemiego. Spojrzał na płaczące piękne wiedź- my. Spojrzał na łzy w oczach Serpanthy. Nareszcie to przerwał. 267 Griddy znów odetchnęły z ulgą. Wszystkie poza jedną, która nie chciała już oddychać. Gultrathaka marzyła o śmierci, ale Larpskendya utrzymy- wał ją przy życiu siłą swego uścisku. Obiełnica czarodzieja E ryk przerwał destrukcję w ostatniej chwili. Griddy unosiły się bezwładnie rozrzucone po całym kosmosie. Nie wiedziały już, co się z nimi dzieje. Młode instynktownie skupiały się w małe grupki. Starsze wsłu- chiwały się w swoje ciała. To, co słyszały, nie było pocie- szające. Prapsięta tuliły się do Eryka. Usiłowały go pocieszyć po tym, czego omal nie zrobił. Chłopiec drżał na całym ciele, wyglądając spomiędzy ich ciepłych piórek. Gdzie- kolwiek spojrzał, wszędzie biegały pająki. Żołnierze bez- skutecznie szukali wrogów. Pająki-lekarze wołały się na- wzajem, przerażone stanem swoich właścicielek. Nie wiedziały nawet, jak je ratować. 269 Jednak na Orin Fen Griddy otrzymały taką pomoc, o jakiej pająki nawet nie marzyły. W niebo wzbiły się eleganckie szyki wiedźm. Każda z nich zajęła się jedną Griddą, biorąc ją w ramiona. Część Orin Fen zasnuł głęboki cień. Tam właśnie wiedźmy za- niosły Griddy, aby odpoczęły w mroku. Gultrathaka dotarła na miejsce jako jedna z ostatnich. Także na nią czekała wiedźma gotowa do pomocy, ale Larp- skendya sam wziął ją w objęcia. W milczeniu tulił do sie- bie Griddę - Gultrathaka nie była jeszcze gotowa na sło- wa, a on sam nie wiedział, co mówić. Patrzyli na siebie, ajakieś dziwne uczucie doprowadziło ich oboje do łez. Larpskendya znalazł miejsce, w którym wylądowały sio- stry Gultrathaki. Czy powinien ją tak zostawić? Czaro- dziej za nic nie chciał tego zrobić. Ponad nim Jarius wciąż trzymała w ramionach Eryka. Jedna z wiedźm objęła Jarius, żeby zabraćją na powierzch- nię, ale Eryk zaprotestował. - Nie, zaczekaj. Ja nawet... Jak ci na imię? Nawet nie wiem, jak ci na imię. - Nazywam się Jarius - odparła. - Dziękuję - wymamrotał Eryk, dotykając jej twarzy. - Dziękuję, Jarius. Jarius oddała Eryka i prapsięta pod opiekę Rachel. - Chciałabym wrócić do oddziału - powiedziała do niosącej ją wiedźmy. - Potrzebują mnie teraz. Rachel w mgnieniu oka wyleczyła złamane skrzydeł- ko. Potem razem z Erykiem i prapsiętami odprowadziła Jarius w zacienione rejony Orin Fen. Wokół nich zebrali się wszyscy oprócz Larpskendyi, który został z Gultratha- 270 ką. Przez kilka chwil nikt nic nie mówił. Dopiero prapsię- ta przerwały milczenie. Były głodne i miały dosyć wiecz- nego siedzenia cicho. Erykowi nieźle zmyły głowę i wie- dział, że na tym nie koniec. Wszyscy patrzyli, jak ostatnia Gridda znika w cienistej dolinie. - Co się teraz stanie? - spytała w końcu Rachel. - Co będzie z Griddami? -Wiedźmy zaopiekują się nimi, dopóki nie wydobrze- ją. - odparł Serpantha. - Potem będą musiały podjąć pew- ne decyzje. Nas też to czeka. - Griddy będą jeszcze chciały walczyć? - Możliwe, ale jestem pełen nadziei - powiedział cza- rodziej z uśmiechem. - Jeśli cokolwiek może je do tego zniechęcić, to dokonają tego z całą pewnością troska i po- święcenie wiedźm. - A wy? Co się stanie z czarodziejami? - spytała Ra- chel, patrząc Serpancie głęboko w oczy. - Zostało was tyl- ko dwóch. Kiedy umrzecie... Czarodziej ucałował ją. - Nie bój się o nas. W każdym pokoleniu przychodzi na świat kilku czarodziejów. Jeśli wreszcie skończy się ta wojna, Larpskendya i ja wkrótce nie będziemy już sami. Nie mogę się tej chwili doczekać. Tego i wielu innych rze- czy. Eryk znowu zaczął się trząść. Prapsięta natychmiast ucichły i próbowały go pocieszać. - Mało brakowało, a bym je wszystkie zabił - szeptał Eryk, wyrzucając w górę ręce. - Byłem do tego zdolny. Omal tego nie zrobiłem. 271 -Ale umiałeś się w porę zatrzymać-powiedział Serpan- tha. - Ta decyzja wymagała znacznie większej mocy. - Czaro- dziej uniósł podbródek chłopca. - Masz w sobie potęgę. - Boję się - odparł Eryk, patrząc na ręce Serpanthy. - Czym ja właściwie jestem? -Jesteś zwiastunem. Od ciebie weźmie swój początek zupełnie nowy gatunek. Na świecie nie pojawił się dotąd nikt taki jak ty. Myślę, że odmienisz los nas wszystkich. Ty i ci, którym przewodzisz. - Ci, którym przewodzę? - Naprawdę nie rozumiesz? - spytał jakiś głos. - Na- wet teraz? Głos należał do Albertusa Robertsona. On i inne spek- tra zebrały się wokół Eryka, patrząc na niego z uwagą. - Czego nie rozumiem? - powiedział Eryk. Obie ryzykantki Albertusa wybuchnęły śmiechem. Popatrzyły sobie w oczy, uścisnęły dłonie i uśmiechnęły się na pożegnanie. Potem jedna z nich ujęła twarz Alber- tusa w dłonie. Ucałowała go i odetchnęła głęboko. Od- wróciła się do Eryka, patrząc na niego z tęsknotą i wycze- kiwaniem. - Co się dzieje? - spytał chłopiec. - Nie jestem prawdziwym przywódcą spektrów - od- parł Albertus. -Nie? - Nie, Eryku. To ty nim jesteś. -Jak to? Przecież nie mam takich uszu... Albertus potrząsnął głową. - Ciągle oceniasz wszystkich po wyglądzie? Chybajuż się przekonałeś, że to nie najlepszy sposób... Zresztą moż- 272 liwe, że niedługo spektra znów się przeobrażą. Trudno mi na razie powiedzieć, jak. - Ale skąd wiecie, że ja jestem waszym przywódcą? - Zawsze to czuliśmy - odparł Albertus. -Jednak czuli- śmy także, że nie powinniśmy ci tego mówić. Aż do teraz. Był jeszcze jeden powód. Baliśmy się tego, co możesz zrobić. Ryzykantka, która opuściła Albertusa, wciąż patrzyła na Eryka. Chciała do niego podejść, ale czekała na pozwo- lenie. - Ciągle się mnie boicie? - zapytał Eryk Albertusa. -Nie. Przez twarz Albertusa przemknął dziwny wyraz. Na- gle Eryk usłyszał tysiące głosów. To głosy wszystkich spek- trów stały się dla niego słyszalne. W masie dźwięków nie było śladu chaosu, Erykowi udawało się wyłowić każdą pojedynczą myśl, każdy konkretny ton. Dziewczynka nie mogła już dłużej wytrzymać. -Jestem twoją ryzykantka - powiedziała. - Oczywi- ście, jeśli mnie zechcesz. Zgódź się, proszę. Tak długo już na to czekam. - Przecież ja nie potrzebuję... - zaczął Eryk, ale ona nie pozwoliła mu odmówić. Wzięła go w ramiona. Kiedy tylko poczuł jej dotyk, zrozumiał, że tak właśnie miało być. Nawet nie czuł się zakłopotany. Prapsięta obserwowały ich w milczeniu. Zobaczyły, jak Eryk spojrzał na dziewczynę - tym samym wyjątko- wym wzrokiem, którym patrzył na nie. Posmutniały, ale nie chciały psuć mu tej ważnej chwili. Zaczęły udawać, że ich w ogóle nie ma. 18 - Obietnica czarodzieja 273 - Co z wami, chłopcy? - W porządku, Eryku. - Myśleliście, że o was zapomniałem, co? Chodźcie tu zaraz, głupie wróble. Przedstawcie się grzecznie. Będzie się musiała do was przyzwyczaić, więc pomóżcie jej tro- chę. Prapsięta zerwały się z jego ramion i zaczęły krążyć wokół ryzykantki. - Przywitajcie się zaraz - rozkazał Eryk. A gdy ona im odpowiadała, nad Orin Fen błysnął pro- mień wschodzącego słońca. Większość dzieci, zwabiona cudownym światłem i za- proszeniami wiedźm, już od dawna zwiedzała planetę. Jed- ne nurkowały w złotych oceanach, odkrywając cudowne stworzenia. Inne wystrzeliły w wysokie góry Orin Fen, gdzie zamiast śniegu musiało przecież być coś ciekawego. Ryzy- kanci wirowali jak szaleni na żółtobrązowych niebach tej planety. Na chwilę nawet spektra porzuciły swoje obowiąz- ki i urzeczone wpatrywały się w oszałamiające widoki. Rachel zobaczyła, jak utalentowane dzieci opiekują się mniej zdolnymi kolegami. Dodawały im odwagi, ucząc nieśmiałych badać ten dziwny świat. Wypatrzyła wśród nich Marshalla, Paula i wiele więcej odważnych maluchów, których imion nie potrafiłaby wymienić. - Mej, Rach! Mam ochotę tam polecieć, a ty nie? - spytał Eryk, szczypiąc ją w bok. Rachel wahała się przez chwilę. - O co chodzi? Wolisz wybrać się gdzieś indziej? - Do domu - odparła, po czym się roześmiała. - Ale najpierw chcę wrócić na Ool! Muszę odprowadzić te małe 274 - wskazała na Essy, który tańczyły radośnie wokół jej gło- wy - i zobaczyć wiry, i porozmawiać z Detaclyverem. A przede wszystkim powinnam lecieć na Ithreę. Spraw- dzić, czy Morpethjest bezpieczny. - No cóż. Nie mogę cię tam zabrać - odparł Eryk. - Ale mogę zrobić coś innego. Rachel usłyszała okrzyki radości, które dobiegały z jej wnętrza. Eryk uwolnił zaklęcia przenoszące. Oczy Rachel natychmiast rozbłysły błękitnym światłem. Zaklęcia na- pływały jej do oczu, pragnęły znaleźć się miedzy latający- mi i zobaczyć, co straciły. -Jasne nieba! Jasne nieba! - krzyczały Essy na widok tych barw. - Ach, więc to wam się podoba - powiedziała Heiki i chcąc zwabić Essy, rozświetliła oszałamiająco własne oczy. Serpantha wpatrywał się w pustkę kosmosu. - O czym myślisz? - spytała go Rachel. - O wielu sprawach - odparł. - Nie chciałbym opóź- niać twojego powrotu do domu czy wyprawy we wszyst- kie te miejsca, o których mówiłaś, ale czułbym się zaszczy- cony, gdybyś zdecydowała się towarzyszyć mi na Ool. Calen i ostatnie Wielkie Wiedźmy nadal są uwięzione. Za- mierzam je uwolnić i pragnąłbym, żebyś przy tym była. - Czy one... nie zdradziły czarodziejów? - spytała Heiki. -A szczególnie ciebie? - Masz rację, zdradziły. Tyle było zdrad... Ale kto za- czął? Kto może teraz osądzić, co sprowadziło Wielkie Wiedźmy na ich straszliwą drogę? Czy czarodzieje na pewno są całkiem bez winy? Czy wówczas, gdy jeszcze nie mu- sieliśmy walczyć o dominację, nasi przodkowie zrobili 275 cokolwiek, by zatrzymać odchodzące wiedźmy? Larpskcn- dya i ja obiecaliśmy sobie kiedyś, że nigdy nie przestanie- my wierzyć. Ani w ciebie, ani w wiedźmy, gdziekolwiek nie zawiodłoby ich zaślepienie. - Serpantha uśmiechnął się smutno. - Zresztą, czy wypada na zdradę odpowie- dzieć zdradą? Czy chciałabyś, żebym zostawił wiedźmy w łańcuchach? - Nie - odparła Heiki - nie chciałabym. - Lecę z tobą - powiedziała Rachel do Serpanthy - Jasne, że tak. Zatopiła się na chwilę wjedwabistej szacie czarodzie- ja. Potem spojrzała w niebo. Chociaż wszystkie dzieci były już na Orin Fen, Yemi pozostał w tyle. Patrzył tęsknie na powierzchnię planety, ale nie poleciał wjej stronę. Zamiast tego przytulił się do Foli, spoglądając wyczekująco na Ra- chel. - Co się stało, Yemi? - spytała Rachel, podlatując bli- żej. - Nie chce cię zostawić - odparła Fola. - Mówiłam mu, że ty nie mieć żalu, ale Yemi i tak nigdy mnie nie słucha - dodała ze śmiechem. - Twierdzi, że ciągle cię opusz- cza, że nie chce, ale.. -Wiem. To nic nie szkodzi. - Rachel przytuliła moc- no Yemiego. Grupka Ess nie wytrzymała i przyłączyła się do chłopczyka. -Jest coś, co powinieneś zrobić, prawda? - szepnęła Rachel. - Tak! Próbował już wcześniej, ale nie umiał. Teraz na pewno mu się uda! - śmiała się Fola. W oczach Yemiego zabłysły rośliny pod fioletowym niebem Trin. 276 - Leć tam. Nie czekaj na mnie. Dołączę do ciebie, kiedy będę mogła. Leć do nich, Yemi - powiedziała Ra- chel. Yemi objął spojrzeniem zachwycające barwy i blaski Orin Fen rozświetlające teraz wszystkie dzieci. Nie musiał nic mówić, Rachel doskonale wiedziała, co czuje. Popa- trzył na nią jeszcze raz, a potem on, Fola i żółte rusałki zniknęli wśród śmiechów i trzepotów małych skrzydełek. Została po nich złota smuga iskierek, które błyszczałyjesz- cze bardzo długo. Rachel dostrzegała przez łzy, że wiedźmy zapraszają ją elegancko na dół, na powierzchnię planety. - Jeśli mamy lecieć na Ool, ruszajmy od razu - po- wiedziała do Serpanthy. - Chciałabym tylko wiedzieć, czy Morpeth jest bezpieczny. -Jest - wymamrotał jakiś głos. -Jest. To Larpskendya powrócił z cieni Orin Fen. - Słyszałem, że chcecie stąd odejść, więc pomyślałem, że możecie to zrobić bez pożegnania. Moje zaklęcia nigdy by na to nie pozwoliły! - Czarodziej chwycił Rachel za ramiona. Oczy błyszczały mu radośnie. - Ithrei już nic nie grozi, Rachel. Griddy nigdy jej nie odkryły, ale nawet gdyby im się udało, wątpię, czyby ją podbiły. Trimak, Fe- nagel, Leifrim, Morpeth - podziwiam ich oddanie. I wa- sze. - Larpskendya popatrzył na Rachel. - Czy wybrała- byś się ze mną w krótką podróż, zanim odlecisz na Ool z moim bratem? Chciałbym ci pokazać mój świat. Tak by- łoby sprawiedliwie, skoro ja miałem zaszczyt poznać twój. - Tu jest tak pięknie - powiedziała Rachel, patrząc na Orin Fen. 277 - Tak, ale nie bardziej niż na Ziemi - odparł Larp- skendya. - Piękno kryje się wszędzie. Na twojej planecie widziałem prawdziwe cuda, i to nie tylko te magicznej na- tury. Nigdzie indziej nie widziałem takiej czułości i odda- nia jak te, które wykazują ziemscy rodzice. I nigdy nie widziałem nikogo odważniejszego od dzieci. A właściwie - od jednego dziecka. Od ciebie, Rachel. - Przecież ja... ja nie zrobiłam nic takiego - powie- działa dziewczynka, opuszczając głowę. - Nie mam takiej mocy jak Yemi. Ani takiego daru jak Eryk. To oni okazali się najważniejsi. Larpskendya spojrzał jej prosto w oczy. - Nieprawda. A nawet gdyby tak było... czy sądzisz, że kochałbym cię chociaż odrobinę mniej? Rachel wtuliła twarz wjego szatę. Larpskendya uniósł jej głowę i ucałował. Po chwili się roześmiał. - Mam prowadzić czy ty to zrobisz? Zanim zdołała odpowiedzieć, prapsięta zaczęły gonić Essy. Marzyły o tym od chwili, kiedyje po raz pierwszy zoba- czyły. Ale nawet Essy nie dałyby sobie rady z prapsiętami. - Zachowujcie się, chłopcy - powiedział Eryk, mru- gając do nich porozumiewawczo. Potem spojrzał na Orin Fen. - Dokąd się najpierw wybierzemy, Rach? Te miasta wyglądają całkiem nieźle. Essy szepnęły coś do ucha dziewczynki. Rachel za- śmiała się wesoło. - No i? Już postanowione? - spytał. Czekał. Heiki także czekała. I Serpantha, Larpsken- dya, oni wszyscy... 278 Rachel uśmiechnęła się, ruszając w stronę Orin Fen. Nie kierowała się do miast. Szukała cichszych, spokoj- niejszych miejsc, wysoko ponad szczytami gór tego pięk- nego świata.