Nieznajomi - KOONTZ DEAN R

Szczegóły
Tytuł Nieznajomi - KOONTZ DEAN R
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nieznajomi - KOONTZ DEAN R PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nieznajomi - KOONTZ DEAN R PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nieznajomi - KOONTZ DEAN R - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KOONTZ DEAN R Nieznajomi DEAN KOONTZ Z angielskiego przelozyl CEZARY FRAC Tytul oryginalu: STRANGERS Dla Boba Tannera, ktorego entuzjazm na decydujacym etapie byl wazniejszy, niz moglby przypuszczac. Czesc I Czas klopotow Wierny przyjaciel jest potezna obrona. Wierny przyjaciel jest lekarstwem zycia. APOKRYFY Spadla na nas straszna ciemnosc, ale nie wolno nam jej ulec. Musimy zapalic latarnie odwagi i znalezc droga do switu.ANONIMOWY CZLONEK FRANCUSKIEGO RUCHU OPORU (1943) I 7 listopada - 2 grudnia 1 Laguna Beach, KaliforniaDominick Corvaisis polozyl sie spac pod lekkim welnianym kocem i swiezym bialym przescieradlem we wlasnym lozku, ale zbudzil sie gdzie indziej - w ciemnosci wielkiej szafy w holu, za plaszczami i marynarkami. Lezal skulony w pozycji embrionalnej. Rece mial mocno zacisniete. Miesnie karku i ramion bolaly go od napiecia, jakie zrodzil zly sen, ktorego nie pamietal. Nie pamietal tez, jak w nocy opuscil wygodne lozko, ale nie byl zaskoczony swoja nocna wedrowka. To samo zdarzylo sie niedawno juz dwa razy. Somnambulizm, zjawisko polegajace na chodzeniu w czasie snu, fascynowalo ludzi od najdawniejszych czasow. Fascynowalo takze Dorna od chwili, gdy stal sie jego zdumiona ofiara. Znalazl wzmianki o lunatyzmie w pismach pochodzacych juz z tysiecznego roku przed nasza era. Starozytni Persowie wierzyli, ze wedrujace cialo spiacego szuka ducha, ktory oddzielil sie od niego i blaka po nocy. Europejczycy z ponurych wiekow srednich tlumaczyli to zaburzenie opetaniem przez demona lub wilkolactwem. Dom Corvaisis nie przejmowal sie zbytnio swoja dolegliwoscia, choc byl skonsternowany i nieco zaklopotany. Intrygowaly go te nocne eskapady, gdyz byl pisarzem i wszystkie nowe doswiadczenia postrzegal jako material do powiesci. Z drugiej strony, choc kreatywnie wykorzystany somnambulizm mogl mu w koncu przyniesc pozytek, mial do czynienia ze schorzeniem. Wygramolil sie z szafy, krzywiac sie z bolu, ktory promieniowalz karku na glowe i ramiona. Podniosl sie nie bez trudu, bo scierply mu nogi. Jak w poprzednich przypadkach, czul sie zawstydzony. Wiedzial, ze somnambulizm dotyka rowniez osoby dorosle, ale wciaz uwazal to za dziecieca przypadlosc. Jak moczenie nocne. Ubrany tylko w spodnie od pizamy, z nagim torsem i boso, przeszedl przez salon i krotki korytarz do sypialni, a stamtad do lazienki. Przejrzal sie w lustrze. Sprawial wrazenie wyczerpanego, jak czlowiek, ktory wrocil do domu po tygodniu bezwstydnego nurzania sie w rozpuscie. W rzeczywistosci byl czlowiekiem o stosunkowo nielicznych przywarach. Nie palil, nie przejadal sie, nie zazywal narkotykow. Pil niewiele alkoholu. Lubil kobiety, ale nie prowadzil bogatego zycia seksualnego; wierzyl w stale zwiazki. Nie spal z nikim od - jak dlugo? - prawie od czterech miesiecy. Wygladal tak zle - jak wypompowany rozpustnik - tylko wtedy, gdy budzil sie i stwierdzal, ze odbyl jedna z nieplanowanych nocnych wedrowek. Za kazdym razem byl wyczerpany. Choc spal, te noce nie zapewnialy mu odpoczynku. Usiadl na brzegu wanny i podciagnal najpierw jedna, potem druga noge, zeby obejrzec podeszwy stop. Nie byly pociete, podrapane ani szczegolnie brudne, a zatem nie opuscil domu w czasie chodzenia we snie. Budzil sie w szafach juz dwa razy, w ubieglym tygodniu i dwanascie dni wczesniej, i wtedy tez nie mial brudnych stop. Jak wowczas, czul sie, jakby w stanie nieswiadomosci przebyl wiele kilometrow, ale jesli rzeczywiscie tak bylo, to tylko zataczajac niezliczone kregi w swoim niewielkim domu. Dlugi goracy prysznic wyplukal z jego miesni znaczna czesc bolu. Dominick byl szczuply i wysportowany, mial trzydziesci piec lat i zdolnosc regeneracji odpowiednia do wieku. Nim skonczyl sniadanie, czul sie prawie normalnie. Posiedzial przy kawie na patio, przygladajac sie malowniczej scenerii miasta Laguna Beach, ktore zbiegalo ze wzgorz ku morzu, a potem poszedl do gabinetu. Byl pewien, ze przyczyna jego lunatyzmu jest praca. Nie tyle sama praca, ile zdumiewajacy sukces ukonczonej w lutym pierwszej powiesci Zmierzch w Babilonie. Agent wystawil ksiazke na aukcje i zawarl umowe z wydawnictwem Random House, ktore wyplacilo niezwykle wysoka zaliczke. W ciagu miesiaca sprzedano prawa do ekranizacji (co umozliwilo wplacenie pierwszej raty za dom), a klub ksiazkowy Literary Guild umiescil Zmierzch wsrod polecanych tytulow. Dominick przez siedem zmudnych miesiecy pracowal po szescdziesiat, siedemdziesiat i osiemdziesiat godzin w tygodniu nad tworzeniem tej historii, nie wspominajac o dziesieciu latach przygotowywania sie do pisania. Mimo to wciaz mial wrazenie, ze odniosl sukces z dnia na dzien, jednym wielkim susem wyrywajac sie z zycia niemal w ubostwie. Niegdys biednemu Dominickowi Corvaisisowi od czasu do czasu migala w lustrze albo w osrebrzonej sloncem szybie twarz obecnie bogatego Dominicka Corvaisisa. Nieprzygotowany na taka konfrontacje, zastanawial sie, czy naprawde zasluzyl na to, co go spotkalo. Czasami sie martwil, ze zmierza w strone wielkiego upadku. Z triumfem i uznaniem wiazalo sie duze napiecie. Czy kiedy Zmierzch zostanie opublikowany w lutym przyszlego roku, spotka sie z dobrym przyjeciem i potwierdzi slusznosc inwestycji Random House, czy tez nie spelni pokladanych w nim nadziei i tylko go upokorzy? A jesli powiesc odniesie sukces, to czy kiedys zdola go powtorzyc? Moze Zmierzch jest tylko fuksem? W kazdej godzinie dnia te i inne pytania z sepim uporem krazyly mu po glowie. Dominick przypuszczal, ze te same cholerne mysli nurtowaly go w czasie snu. Dlatego chodzil we snie: probowal uciec przed nieustannymi troskami, chcial od nich odpoczac i szukal tajemnego miejsca, w ktorym zmartwienia nie zdolaja go odnalezc. Usiadl za biurkiem, wlaczyl IBM Displaywriter i z pierwszej dyskietki wczytal rozdzial osiemnasty swojej nowej ksiazki, jeszcze bez tytulu. Wczoraj przerwal pisanie w srodku szostej strony, ale gdy ja kopiowal, zamierzajac zaczac tam, gdzie skonczyl, zobaczyl, ze jest zapelniona. Na ekranie monitora jarzyly sie zielone linie nieznanego tekstu. Przez chwile mrugal w oszolomieniu, patrzac na wyswietlone litery, a potem pokrecil glowa w bezsensownym zaprzeczeniu. Nagle poczul zimno i wilgoc na karku. O ciarki przyprawila go nie sama obecnosc, lecz tresc tekstu na stronie szostej. Co wiecej, w rozdziale nie powinno byc strony siodmej, bo jeszcze jej nie stworzyl, a jednak byla. Znalazl rowniez strone osma. Gdy przegladal material z dyskietki, jego dlonie zrobily sie lepkie. Alarmujacy dodatek do biezacej pracy skladal sie z powtorzonego setki razy dwuwyrazowego zdania: Boje sie. Boje sie. Boje sie. Boje sie. Podwojne spacje, poczworne wciecia, cztery zdania w wierszu, trzynascie linijek na stronie szostej, dwadziescia siedem na stronie siodmej, kolejnych dwadziescia siedem na stronie osmej - lacznie dwiescie szescdziesiat osiem powtorzen zdania. Maszyna nie stworzyla ich sama, bo przeciez byla tylko poslusznym niewolnikiem, ktory robil dokladnie to, co mu kazano. Zastanawianie sie, czy ktos nie wlamal sie w nocy do domu, zeby grzebac w jego elektronicznie przechowywanym rekopisie, takze nie mialo sensu. Nie zauwazyl zadnych sladow wlamania i nie przychodzil mu na mysl nikt, kto moglby zrobic takiego psikusa. Najwyrazniej przyszedl do komputera w czasie snu i obsesyjnie napisal to zdanie dwiescie szescdziesiat osiem razy, choc absolutnie tego nie pamietal. Boje sie. Boje sie czego - chodzenia we snie? Lunatykowanie bylo dezorientujacym doswiadczeniem, przynajmniej zaraz po przebudzeniu, ale przeciez nie na tyle strasznym, zeby wzbudzac lek. Byl przestraszony szybkoscia swojego literackiego wzlotu i mozliwoscia rownie szybkiego upadku w otchlan zapomnienia. Nie mogl jednak przepedzic natretnej mysli, ze ten lek nie ma nic wspolnego z jego kariera, ze wiszaca nad nim grozba wiaze sie z czyms zupelnie innym, czyms dziwnym, czyms, czego jeszcze nie pojmowal, ale co dostrzegla jego podswiadomosc i probowala mu przekazac poprzez informacje zostawiona w czasie snu. Nie. Bzdura. Ponosila go zbyt bujna wyobraznia pisarza. Praca. To bedzie dla niego najlepsze lekarstwo. Poza tym z badan tematu wiedzial, ze somnambulizm u wiekszosci doroslych nie trwa dlugo. Niewiele osob doswiadczalo wiecej niz pol tuzina epizodow, zwykle w okresie szesciu lub mniej miesiecy. Istnialy duze szanse, ze nocne wedrowki przestana zaklocac mu sen, ze juz nigdy nie zbudzi sie spiety, skulony w glebi szafy. Wykasowal z tekstu nieproszone slowa i zabral sie do pracy nad rozdzialem osiemnastym. Spojrzal na zegarek i z zaskoczeniem zobaczyl, ze minela pierwsza. Przepracowal pore lunchu. Jesienny dzien byl wyjatkowo cieply, nawet jak na poludniowa Kalifornie, wiec zjadl lunch na patio. Palmy szelescily na umiarkowanym wietrze, w powietrzu unosil sie zapach jesiennych kwiatow. Laguna Beach ze stylem i gracja schodzila ku brzegom Pacyfiku. Ocean skrzyl sie w blasku slonca. Dopijajac ostatni lyk coli, Dom odchylil glowe do tylu, spojrzal w blekitne niebo i wybuchnal smiechem. -Rozumiesz, zadne spadanie nie jest bezpieczne, ani fortepianu, ani miecza Damoklesa. Byl siodmy listopada. 2 Boston, MassachusettsDoktor Ginger Marie Weiss nie spodziewala sie klopotow w delikatesach Bernsteina, ale wlasnie tam sie zaczely, od incydentu z czarnymi rekawiczkami. Zwykle umiala sobie poradzic z wszelkimi napotkanymi problemami. Delektowala sie wyzwaniami rzucanymi przez zycie, walka z klopotami jej sluzyla. Bylaby znudzona, gdyby sciezka zycia zawsze biegla prosto, bez zadnych przeszkod. Nigdy jednak nie przyszlo jej na mysl, ze w koncu moze spotkac sie z czyms, co ja przerosnie. Poza rzucaniem wyzwan zycie udziela lekcji: milych i przykrych, latwych i trudnych. Niektore sa druzgoczace. Ginger byla inteligentna, ladna, ambitna, pracowita i wysmienicie gotowala, ale jej najwiekszym atutem bylo to, ze w czasie pierwszego spotkania nie byla przez nikogo traktowana powaznie. Smukla, drobna i pelna wdzieku, przypominala slicznego, lecz slabego chochlika. Wiekszosc ludzi z poczatku jej nie doceniala; dopiero po tygodniach czy miesiacach znajomosci zaczynali sobie uswiadamiac, ze jest wspaniala partnerka - albo godna przeciwniczka. Historia b andy ckiego napadu stala sie legenda w szpitalu Columbia Presbyterian w Nowym Jorku, gdzie Ginger odbywala staz cztery lata przed zdarzeniem w delikatesach Bernsteina. Jak wszyscy stazysci, czesto pracowala na szesnastogodzinnych, a nawet dluzszych zmianach, dzien po dniu, i po wyjsciu ze szpitala starczalo jej sil zaledwie na dowleczenie sie do domu. Pewnej goracej, parnej sobotniej nocy w lipcu, po zakonczeniu wyjatkowo wyczerpujacego dyzuru, wyszla ze szpitala pare minut po dziesiatej - i zostala zaczepiona przez olbrzymiego troglodyte z rekami wielkosci lopat, cofnietym czolem i glowa wyrastajaca bezposrednio z szerokich ramion. -Tylko krzyknij - warknal, rzucajac sie na nia blyskawicznie - a wytluke ci zeby. - Wykrecil jej reke za plecami. - Rozumiesz, suko? Wokol nie bylo przechodniow, a najblizsze samochody staly na swiatlach dwie przecznice dalej. Zadnej pomocy w zasiegu wzroku. Wepchnal ja w waskie przejscie miedzy dwoma budynkami, zaslane smieciami i niemal zupelnie ciemne. Uderzyla w pojemnik na smieci, raniac kolano i ramie, potknela sie, ale nie upadla. Objely ja wieloramienne cienie. Jej szloch i stlumione protesty sprawily, ze napastnik poczul sie pewniej. Ginger z poczatku myslala, ze dran ma pistolet. Ustepuj uzbrojonemu b andy cie, pomyslala. Nie stawiaj oporu. Oporni zarabiaja kulke. -Ruszaj sie! - wycedzil goryl przez zacisniete zeby i znowu ja popchnal. Wcisnal ja we wneke drzwi w trzech czwartych dlugosci uliczki, niedaleko slabej zarowki przy wylocie, i zaczal w plugawych slowach opisywac, co z nia zrobi, gdy juz zabierze jej pieniadze. Choc swiatlo bylo nikle, Ginger widziala, ze napastnik nie ma broni. Nagle nabrala nadziei. Jego slownik scinal krew w zylach, ale seksualne pogrozki byly tak glupio monotonne, ze niemal smieszne. Zrozumiala, ze ma do czynienia z wielkim tepym brutalem, ktory sila zdobywa to, czego chce. Ludzie jego pokroju rzadko nosili bron. Miesnie utwierdzaly go w falszywym przekonaniu o wlasnej niezniszczalnosci, wiec prawdopodobnie nie umial walczyc. Podczas gdy oproznial torebke, ktora oddala mu bez slowa sprzeciwu, zdobyla sie na odwage i kopnela go prosto w krocze. Troglodyta zgial sie we dwoje. Ginger blyskawicznie zlapala go za reke i odgiela palec wskazujacy tak mocno, ze bol musial byc rownie dotkliwy jak ten, ktory pulsowal w jego potluczonych jadrach. Gwaltowne odgiecie palca wskazujacego moze blyskawicznie obezwladnic kazdego, niezaleznie od jego wielkosci i sily. Ginger naciagala nerw palcowy, jednoczesnie uciskajac bardzo wrazliwe nerwy na grzbiecie dloni. Bol musial promieniowac do barku i szyi. B andy ta wolna reka zlapal ja za wlosy i szarpnal. Krzyknela i zacmilo jej sie w oczach, ale zagryzla zeby i jeszcze mocniej wygiela palec. Jej nieustepliwosc szybko wybila mu z glowy wszelkie mysli o stawianiu oporu. Z oczu trysnely mu mimowolne lzy i padl na kolana, jeczac i przeklinajac. - Pusc mnie! Puszczaj, suko! Mrugajac, zeby pot nie zalal jej oczu, czujac smak soli w kacikach ust, Ginger oburacz chwycila palec wskazujacy. Ostroznie posuwajac sie tylem, ciagnela mezczyzne ku wylotowi uliczki jak groznego psa w zacisnietej kolczatce. Gramolac sie niezdarnie na kolanach i podpierajac jedna reka, wbijal w nia oczy plonace zadza mordu. Gdy oddalili sie od swiatla, jego wredna twarz stala sie mniej widoczna, ale Ginger wiedziala, ze wykrzywiona z bolu, wscieklosci i upokorzenia, juz nie przypomina ludzkiej. Przemienila sie w pysk potwora, ktory okropnym glosem wyrzucal z siebie potok najohydniejszych przeklenstw. Nim przebyli niezdarnie pietnascie metrow, b andy te pokonal bol promieniujacy z reki, wraz z falami mdlosci plynacymi z kopnietych jader. Krztusil sie, charczal i wymiotowal na siebie. Ginger nie smiala go puscic. Teraz, gdyby dala mu okazje, nie pobilby jej do nieprzytomnosci, lecz zabil. Pelna odrazy i strachu, jeszcze szybciej wlokla poskromionego bandziora. Na chodniku nie zobaczyla przechodniow, ktorzy mogliby wezwac policje, wiec pociagnela go na srodek jezdni. Niespodziewane widowisko zatrzymalo ruch. Gdy wreszcie zjawila sie policja, niefortunny napastnik z pewnoscia poczul wieksza ulge niz Ginger. * Ludzie nie doceniali jej przede wszystkim dlatego, ze byla filigranowa: sto piecdziesiat piec centymetrow wzrostu, czterdziesci szesc kilogramow wagi, fizycznie malo imponujaca, a juz na pewno niebudzaca strachu. Nie byla rowniez blond seksbomba, choc miala jasne wlosy, a ich szczegolny srebrzysty odcien przyciagal meskie oko. Nawet w sloncu jej wlosy przywodzily na mysl ksiezycowa poswiate. Eterycznie jasne, lsniace wlosy, delikatne rysy, lagodne blekitne oczy, szyja Audrey Hepburn, szczuple ramiona, smukle nadgarstki, dlonie o dlugich palcach, cienka talia - wszystko to tworzylo mylne wrazenie slabosci. Co wiecej, z natury byla spokojna i skupiona, a cechy te niektorzy utozsamiaja z potulnoscia. Glos miala tak cichy i melodyjny, ze nie kazdy umial doszukac sie pewnosci siebie i autorytetu w tych lagodnych tonach.Srebrnoblond wlosy, lazurowe oczy, urode i ambicje Ginger odziedziczyla po matce, Annie, wysokiej Szwedce. -Jestes moja zlota dziewczynka - powiedziala Anna, gdy Ginger w wieku dziewieciu lat ukonczyla szosta klase, dwa lata wczesniej niz jej rowiesnicy. Byla najlepsza uczennica w klasie i za doskonale wyniki dostala zlocony na brzegach dyplom. W czesci artystycznej przed uroczystym wreczeniem swiadectw zagrala dwa utwory fortepianowe - Mozarta i ragtime - a zaskoczeni widzowie nagrodzili jej wykonanie owacjami na stojaco. -Zlota dziewczynka - powtorzyla Anna, przytulajac ja w samochodzie podczas jazdy do domu. Siedzacy za kierownica Jacob polykal lzy dumy. Byl wrazliwym czlowiekiem i latwo sie wzruszal. Nieco zaklopotany czestotliwoscia, z jaka wilgotnialy mu oczy, zwykle staral sie ukryc swoje uczucia, zrzucajac wine za lzy albo zaczerwienione oczy na blizej nieokreslona alergie. -W powietrzu musza byc jakies niezwykle pylki - mruknal dwa razy w czasie powrotu z uroczystosci zakonczenia roku szkolnego. - Podrazniajace pylki. Anna powiedziala do corki: -Wszystko zeszlo sie w tobie, bubbeleh, moje najlepsze cechy i najlepsze cechy twojego ojca. Wysoko zajdziesz, na Boga, trzeba tylko patrzec i czekac. Liceum, college, potem studia, moze prawo albo medycyna, co tylko zechcesz. Jedynymi ludzmi, ktorzy zawsze doceniali Ginger, byli jej rodzice. Dojechali do domu, skrecili na podjazd. Jacob zahamowal przed garazem i ze zdumieniem zapytal: -Co my robimy? Nasze jedyne dziecko, ktore moze zrobic absolutnie wszystko, wiec prawdopodobnie poslubi krola Syjamu i poleci na zyrafie na Ksiezyc, skonczylo wlasnie podstawowke. Nasze dziecko wklada swoj pierwszy biret i toge, a my nie swietujemy? Moze pojedziemy na Manhattan i wstapimy na szampana do Plaza? Na kolacje w Waldorfie? Nie. Cos lepszego. Tylko to, co najlepsze dla naszej latajacej na zyrafie astronautki. Pojedziemy na wode sodowa do Walgreena! -Hura! - zawolala Ginger. Sprzedawca wody sodowej chyba nigdy nie widzial dziwniejszej rodziny: ojciec Zyd, nie wyzszy od dzokeja, z germanskim nazwiskiem, ale sefardyjska karnacja; matka Szwedka, jasnowlosa i cudownie kobieca, prawie pietnascie centymetrow wyzsza od meza, i dziecko, drobna jasna kruszynka. Nie przypominalo ani roslej matki, ani niskiego, ciemnowlosego ojca - mialo bardziej subtelna, jakby elfia urode. Ginger juz w dziecinstwie wiedziala, ze nieznajomi, widzac ja z rodzicami, musza uwazac, iz zostala adoptowana. Po ojcu odziedziczyla lekka budowe, cichy glos, inteligencje i lagodnosc. Kochala ich tak bezgranicznie i gleboko, ze w dziecinstwie nie umiala opisac tego uczucia. Nawet jako dorosla osoba nie potrafila znalezc slow, zeby wyrazic, ile dla niej znaczyli. Oboje odeszli, przedwczesnie zabrani przez smierc. Po smierci Anny w wypadku, krotko po dwunastych urodzinach Ginger, wsrod krewnych Jacoba panowalo powszechne przekonanie, ze ojciec i corka zgina marnie bez przedsiebiorczej Szwedki, ktora klan Weissow dawno temu przestal uwazac za intruza, darzac ja szacunkiem i miloscia. Wszyscy wiedzieli, jak bliska sobie byla ta trojka, wiedzieli tez, ze to dzieki Annie rodzinie sie powiodlo. To ona wyprowadzila na ludzi najmniej ambitnego z braci Weissow - Jacoba marzyciela, Jacoba potulnego baranka, Jacoba z nosem w powiesci detektywistycznej albo fantastycznej. Gdy za niego wychodzila, pracowal u jubilera, a gdy zmarla, mial dwa wlasne sklepy. Po pogrzebie rodzina zgromadzila sie w wielkim domu ciotki Rachel w Brooklyn Heights. Przy pierwszej nadarzajacej sie okazji Ginger zaszyla sie w spizarni, szukajac ukojenia w mrocznej samotnosci. Siedzac na stolku w malym pomieszczeniu, spowita bogatym aromatem przypraw, modlila sie do Boga, zeby oddal jej matke. Nagle uslyszala, jak w kuchni ciotka Francine rozmawia z Rachel. Fran lamentowala nad ponura przyszloscia, jaka czekala Jacoba i jego coreczke w swiecie bez Anny. -Nie utrzyma interesu, wiesz, ze nie utrzyma, nawet kiedy przestanie rozpaczac i wroci do pracy. Biedny luftmensch Anna byla jego zdrowym rozsadkiem, motywacja i najlepszym doradca, i bez niej za piec lat bedzie zgubiony. Nie docenialy Ginger. Miala tylko dwanascie lat i choc uczeszczala do dziesiatej klasy, w oczach wiekszosci ludzi wciaz byla dzieckiem. Nikt nie mogl przewidziec, ze tak szybko zajmie miejsce matki. Podzielala jej zamilowanie do gotowania, wiec przez wiele tygodni po pogrzebie wertowala ksiazki kucharskie, z typowa dla niej ogromna pracowitoscia i wytrwaloscia zdobywajac brakujace umiejetnosci kulinarne. Gdy po raz pierwszy po smierci Anny krewni przyszli na kolacje, nie mogli sie nachwalic jedzenia. Pyzy ziemniaczane i serowe kolacky. Zupa jarzynowa z plywajacym puszystym serem i wolowym kreplach. Ryba na przystawke. Duszona cielecina z papryka, tzimmes ze sliwkami i ziemniakami, smietankowe pierozki smazone w tluszczu i podane w sosie pomidorowym. Na deser pudding brzoskwiniowy albo jablkowy schalet. Francine i Rachel doszly do wniosku, ze Jacob musial wynajac cudowna nowa gospodynie. Nie kryly niedowierzania, gdy wskazal corke. Ginger uwazala, ze nie dokonala niczego nadzwyczajnego. Potrzebna byla kucharka, wiec zostala kucharka. Teraz ona musiala zaopiekowac sie ojcem i przylozyla sie do tego obowiazku z energia i entuzjazmem. Szybko i starannie sprzatala dom i nawet ciotka Francine, ukradkiem dokonujaca inspekcji, nie mogla wykryc odrobiny kurzu czy brudu. Choc miala tylko dwanascie lat, nauczyla sie planowac budzet, a zanim skonczyla trzynascie, byla odpowiedzialna za wszystkie domowe rachunki. W wieku czternastu lat, o trzy lata mlodsza od kolegow i kolezanek z klasy, wyglosila mowe na zakonczenie szkoly sredniej. Zostala przyjeta przez kilka uniwersytetow, ale wybrala uczelnie Barnarda. Wtedy wszyscy zaczeli sie zastanawiac, czy nie trafila w koncu na zbyt wielki kes i czy sie nie zadlawi, probujac go przelknac. Barnard byl znacznie trudniejszy niz liceum. Juz nie uczyla sie szybciej od innych, ale nie odstawala od najlepszych i srednia jej ocen wynosila 4,0, nigdy mniej niz 3,8 - tyle miala na przedostatnim roku studiow, kiedy Jacob dostal zapalenia trzustki i Ginger wszystkie wieczory spedzala w szpitalu. Jacob pogratulowal jej, gdy uzyskala licencjat. Byl ziemisty i slaby, gdy ukonczyla medycyne, ale kurczowo czepial sie zycia do szostego miesiaca jej stazu. Po trzecim nawrocie choroby w trzustce rozwinal sie rak i Jacob zmarl, zanim Ginger zdecydowala sie na chirurgiczna rezydenture w szpitalu Boston Memorial, zamiast robic kariere naukowa. Poniewaz z Jacobem przezyla dziesiec lat wiecej niz z matka, jej uczucia do niego byly, co zrozumiale, znacznie glebsze. Utrata ojca byla dla niej wiekszym ciosem niz smierc Anny. A jednak poradzila sobie, jak ze wszystkimi innymi wyzwaniami, i ukonczyla staz z doskonala opinia i znakomitymi rekomendacjami. Opoznila rezydenture, wyjezdzajac do Kalifornii na Uniwersytet Stanforda, gdzie ukonczyla trudny dwuletni podyplomowy kurs patologii sercowo-naczyniowej. W czasie miesiecznych wakacji (znacznie dluzszych niz kiedykolwiek) znow przeniosla sie na wschod, do Bostonu, gdzie zyskala mentora w osobie doktora George'a Hannaby'ego (naczelnego chirurga w Memorial, znanego z pionierskich dokonan w dziedzinie kardiochirurgii) i przeszla gladko przez trzy czwarte dwuletniej rezydentury. Potem, gdy we wtorkowy ranek w listopadzie poszla na zakupy do delikatesow Bernsteina, zaczely dziac sie straszne rzeczy. Incydent z czarnymi rekawiczkami. To byl poczatek. * Wtorki miala wolne i jesli nic nie zagrazalo zyciu ktoregos z pacjentow, jej obecnosc w szpitalu nie byla potrzebna ani spodziewana. W czasie pierwszych dwoch miesiecy rezydentury w Memorial, pelna zwyklego entuzjazmu i niespozytej energii, chodzila do pracy w wiekszosc wolnych dni, bo nie bylo niczego innego, co wolalaby robic. George Hannaby polozyl kres temu nawykowi, gdy tylko sie o nim dowiedzial. Oznajmil, ze praktyka lekarska jest stresujaca i kazdy lekarz potrzebuje odpoczynku, nawet Ginger Weiss.-Przepracowujesz sie, wymagasz od siebie zbyt wiele - powiedzial - w ten sposob robisz krzywde nie tylko sobie, ale rowniez pacjentom. Dlatego w kazdy wtorek spala godzine dluzej, potem brala prysznic i wypijala dwa kubki kawy, czytajac poranna gazete przy kuchennym stole pod oknem, ktore wychodzilo na Mount Vernon Street. O dziesiatej ubierala sie i szla na oddalona o kilka przecznic Charles Street, gdzie w delikatesach kupowala pastrami, peklowana wolowine, bulki domowego wypieku albo slodki pumpernikiel, salatke ziemniaczana, bliny, kawalek wedzonego lososia albo jesiotra, czasami twarozek vareniki do odgrzania w domu. Wracala do domu z torba pelna zakupow i objadala sie bezwstydnie, czytajac powiesci Agathy Christie, Dicka Francisa, Johna D. MacDonalda, Elmore'a Leonarda, niekiedy cos Heinleina. Choc jeszcze nie lubila odpoczynku ani w polowie tak bardzo jak pracy, stopniowo czas wolny zaczal sprawiac jej przyjemnosc. Wtorek przestal byc takim okropnym dniem jak wtedy, gdy zostala zmuszona do przestrzegania szesciodniowego tygodnia pracy. Ten zly listopadowy wtorek zaczal sie pieknie - szare zimowe niebo, powietrze zimne i rzeskie, brak wiatru. Ginger zgodnie z ustalonym porzadkiem dnia o dziesiatej wyszla na zakupy i dwadziescia jeden minut pozniej dotarla do delikatesow (zatloczonych jak zwykle). Przesuwala sie wzdluz dlugiego kontuaru, lustrujac polki z pieczywem, zagladajac przez zimne szyby do lad chlodniczych i z luboscia zarloka wybierajac przysmaki z bogatego asortymentu. Rozkoszne zapachy mieszaly sie z radosnymi dzwiekami: gorace ciasto, cynamon; smiech; czosnek, gozdziki; szybkie rozmowy, naszpikowane jidysz lub slangiem rockandrollowcow; pieczone orzechy laskowe, kiszona kapusta; pikle, kawa; szczek sztuccow. Ginger zaplacila za zakupy, wlozyla zrobione na drutach niebieskie rekawiczki, zabrala torbe, minela stoliki, przy ktorych kilkanascie osob jadlo pozne sniadanie, i skrecila do drzwi. Lewa reka trzymala torbe z zakupami, a prawa probowala wsunac portfel do torebki wiszacej na ramieniu. Patrzyla na torebke, zblizajac sie do drzwi, gdy do srodka wpadlo zimne powietrze. Do sklepu wszedl mezczyzna w szarym tweedowym palcie i czarnym rosyjskim kapeluszu, rownie roztargniony jak ona. Zderzyli sie, Ginger zatoczyla sie do tylu. Mezczyzna chwycil jej torbe z zakupami i pomogl odzyskac rownowage, przytrzymujac ja za ramie. -Przepraszam - powiedzial - bylem nieostrozny. -To moja wina. -Zamyslilem sie. -Nie patrzylam, gdzie ide. -Nic sie pani nie stalo? -Alez skad, naprawde. Podal jej torbe z zakupami. Podziekowala, wziela torbe i zwrocila uwage na jego czarne rekawiczki. Byly drogie, z prawdziwej skory pierwszego gatunku, zszyte starannym, drobnym, prawie niewidocznym sciegiem, ale nie wyroznialy sie niczym, co mogloby tlumaczyc jej blyskawiczna silna reakcje, nie byly niczym niezwyklym, niczym dziwnym, niczym groznym. A jednak poczula sie zagrozona. Nie przez mezczyzne. Byl przecietny, mial blada, nalana twarz z milymi oczami, ktore spogladaly zza grubych szkiel w szylkretowej oprawce. W niewyjasniony, niedorzeczny sposob przestraszyla sie samych rekawiczek. Oddech uwiazl jej w gardle, serce lomotalo w piersi. Najdziwniejsze, ze wszystko wokol niej - ludzie i przedmioty w delikatesach - zaczelo sie zacierac, jakby nie bylo prawdziwe, lecz nalezalo do snu, ktory pierzcha, gdy sniacy sie budzi. Klienci jedzacy sniadanie przy stolikach, polki pelne paczkowanej i konserwowej zywnosci, lady wystawowe, scienny zegar z logo Mani-schewitz, beczka z korniszonami, stoly i krzesla - wszystko zdawalo sie migotac i ginac w snieznobialej mgle, jak gdyby spod podlogi wyplywala para. Tylko zlowrozbne rekawiczki sie nie rozmywaly, a nawet stawaly sie coraz bardziej wyraziste, bardziej zywe, bardziej prawdziwe i coraz bardziej grozne. -Prosze pani? - powiedzial mezczyzna o nalanej twarzy. Jego glos zdawal sie naplywac z wielkiej dali, z drugiego konca dlugiego tunelu. Ksztalty sie zacieraly, kolory blakly, ale dzwieki wokol Ginger nie cichly. Przeciwnie, brzmialy glosniej, coraz glosniej, az jej uszy wypelnil bezsensowny jazgot glosow i irytujacy brzek sztuccow, a szczek naczyn i cichy szmer elektronicznej kasy staly sie ogluszajace, nie do wytrzymania. Ginger nie mogla oderwac oczu od rekawiczek. -Cos nie w porzadku? - zapytal mezczyzna, unoszac dlon w rekawiczce. Czarne, obcisle, lsniace... z ledwo widocznym groszkowaniem skory, schludny drobny scieg wzdluz palcow... napiete na knykciach... Oszolomiona, zdezorientowana, przygnieciona ogromnym ciezarem irracjonalnego strachu, nagle zrozumiala, ze musi uciec, bo inaczej zginie. Uciekaj albo gin. Nie wiedziala dlaczego. Nie rozumiala niebezpieczenstwa. Wiedziala tylko, ze ma do wyboru ucieczke albo natychmiastowa smierc. Bicie serca, juz wczesniej szybkie, stalo sie szalone. Oddech, ktory zatrzymal sie w gardle, wyplynal z ust w slabym okrzyku. Ginger rzucila sie przed siebie, jakby scigala zalosny dzwiek, ktory uciekl z jej gardla. Zdumiona swoja reakcja na widok rekawiczek, ale niezdolna jej przeanalizowac, zawstydzona swoim zachowaniem, przycisnela torbe do piersi i pchnela ramieniem mezczyzne, z ktorym sie zderzyla. Niejasno zdawala sobie sprawe, ze omal nie zbila go z nog. Musiala otworzyc drzwi, choc tego nie pamietala, i znalazla sie na zewnatrz, w rzeskim listopadowym powietrzu. Z prawej strony slyszala klaksony, warkot silnikow, syk i chrzest opon na Charles Street, z lewej migaly okna delikatesow, gdy biegla. Potem przestala widziec i slyszec cokolwiek, swiat wokol niej stracil ksztalty i kolory i znalazla sie w bezpostaciowej szarosci. Poly jej plaszcza lopotaly, gdy biegla przez amorficzny pejzaz ze snu, oniemiala ze strachu. Na chodniku musialo byc wielu ludzi, ktorych omijala albo odpychala z drogi, nie bedac tego swiadoma. Wiedziala tylko, ze musi uciekac. Biegla jak jelen, choc nikt jej nie scigal, krzywiac usta w grymasie czystego przerazenia, mimo ze nie mogla sprecyzowac niebezpieczenstwa, przed ktorym uciekala. Biegla. Biegla jak szalona. Chwilowo slepa i glucha. Zagubiona. Pare minut pozniej mgla sie rozproszyla i Ginger stwierdzila, ze znajduje sie na Mount Vernon Street w polowie wzgorza. Stala przy poreczy z kutego zelaza u podnoza frontowych schodow okazalego domu z czerwonej cegly. Zaciskala rece na zelaznych tralkach tak mocno, ze bolaly ja knykcie, i opierala czolo na ciezkiej metalowej balustradzie niczym wiezien wiszacy u krat celi. Byla spocona, brakowalo jej tchu. W suchych ustach czula kwasny smak. Palilo ja w gardle, klulo w piersi. Byla zdezorientowana, nie pamietala, jak tu dotarla, jakby fale amnezji wyrzucily ja na obcy brzeg. Cos ja wystraszylo. Nie mogla sobie przypomniec co. Strach stopniowo malal, oddech wracal do regularnego rytmu, serce powoli zwalnialo. Zamrugala, rozejrzala sie nieufnie i z konsternacja, gdy lzy przestaly zalewac jej oczy. Podniosla glowe. Zobaczyla nagie, czarne galezie lipy, a nad szkieletem drzewa niskie, zlowieszczo szare listopadowe niebo. Lagodny blask padal z zabytkowych lamp gazowych, zapalonych przez solenoidy, ktore wziely pochmurny zimowy poranek za poczatek zmierzchu. Na szczycie wzgorza stal gmach Massachusetts State House, a na dole, gdzie Mount Vernon krzyzuje sie z Charles Street, panowal duzy ruch. Delikatesy Bernsteina. Tak, oczywiscie. Jest wtorek, byla w sklepie, gdy... gdy cos sie stalo. Co? Co sie stalo w delikatesach? I gdzie torba z zakupami? Ginger puscila zelazna porecz, podniosla rece i spojrzala na niebieskie, robione na drutach rekawiczki. Rekawiczki. Nie jej, nie te rekawiczki. Krotkowzroczny mezczyzna w rosyjskim kapeluszu. Jego czarne skorkowe rekawiczki. To one ja przestraszyly. Ale dlaczego wpadla w histerie, dlaczego na ich widok obezwladnil ja strach? Probowala sobie przypomniec, lecz nie pamietala nawet biegu na wzgorza. Ostatnie trzy minuty - a moze dluzej? - zostaly wymazane z jej pamieci. Musiala biec w panice w gore Mount Vernon Street. Sadzac z wyrazu twarzy patrzacych na nia przechodniow, zrobila z siebie niezle widowisko. Zaklopotana, odwrocila sie i z wahaniem ruszyla w dol ulicy. Na jej koncu, tuz za rogiem, znalazla na chodniku torbe z zakupami. Stala przez dlugie sekundy, patrzac na pomiety brazowy pakunek i probujac sobie przypomniec, kiedy go upuscila. Ale tam, gdzie powinna znajdowac sie ta chwila, byla tylko szarosc, nicosc. Co mnie napadlo? Pare paczek wysypalo sie z przewroconej torby, ale zadna nie byla rozdarta, wiec zapakowala je z powrotem. Zaniepokojona zaskakujaca utrata kontroli, na miekkich nogach ruszyla w strone domu, wyrzucajac z ust pioropusze pary w mroznym powietrzu. Zatrzymala sie niezdecydowanie po paru krokach. Po chwili zawrocila do delikatesow. Stanela przed sklepem. Po paru minutach mezczyzna w rosyjskim kapeluszu i szylkretowych okularach wyszedl z torba zakupow. -Och. - Zamrugal z zaskoczenia. - Czyzbym pani nie przeprosil? Wybiegla pani tak nagle, wiec pomyslalem, ze moze tylko chcialem przeprosic, wie pani... Patrzyla na reke w skorzanej rekawiczce, podtrzymujaca papierowa torbe. Druga dlon poruszala sie, kiedy mezczyzna mowil. Ginger sledzila ja wzrokiem, gdy kreslila szybkie wzory w zimnym powietrzu. Rekawiczki juz nie budzily w niej leku. Nie miala pojecia, dlaczego wczesniej ich widok sprawil, ze wpadla w panike. -Wszystko w porzadku. Nie czekam na przeprosiny. Przestraszylam sie i... i to byl niezwykly ranek - powiedziala, odwracajac sie szybko. Przez ramie zawolala: - Milego dnia! Choc mieszkala niedaleko, droga do domu wydawala jej sie epicka podroza przez rozlegle przestrzenie chodnika. Co sie ze mna dzieje? Listopadowy dzien byl zimny, ale nie usprawiedliwial wewnetrznego chlodu, jaki odczuwala. Mieszkala na Beacon Hill, na pierwszym pietrze trzypietrowej kamienicy, ktora kiedys nalezala do dziewietnastowiecznego bankiera. Wybrala to miejsce, poniewaz spodobaly jej sie doskonale zachowane detale z epoki: misterne sztukaterie na suficie, medaliony nad drzwiami, mahoniowe drzwi, francuskie okna w wykuszach, dwa kominki (w salonie i sypialni) z ozdobnymi gzymsami z polerowanego marmuru. Panowala tu atmosfera stalosci, ciaglosci, stabilnosci. Ginger cenila stalosc i stabilnosc nade wszystko; byc moze byla to reakcja na wczesna utrate matki. Wciaz drzac, choc w mieszkaniu bylo cieplo, poukladala zakupy na polkach i w lodowce, a potem poszla do lazienki, zeby przejrzec sie w lustrze. Byla bardzo blada. Nie spodobal jej sie zaszczuty, nawiedzony wyraz oczu. Powiedziala do swojego odbicia: -Co sie tam stalo, shnookl Powiem ci, bylas naprawde mes-huggene. Kompletnie farfufket. Ale dlaczego? Co? Jestes madra pania doktor, wiec powiedz. Dlaczego? Sluchajac swojego glosu, ktory odbijal sie echem od wysokiego sufitu lazienki, wiedziala, ze ma powazny problem. Jacob, jej ojciec, byl Zydem z genow i wychowania, dumnym z jednego i drugiego, ale rzadko bywal w synagodze i obchodzil zydowskie swieta po swiecku, jak wielu niepraktykujacych chrzescijan Wielkanoc i Boze Narodzenie. Ginger odeszla od wiary krok dalej i uwazala sie za agnostyczke. Co wiecej, podczas gdy zydowskosc Jacoba byla integralna, widoczna we wszystkim, co robil i mowil, w jej przypadku bylo inaczej. Poproszona o zdefiniowanie siebie, powiedzialaby: "Kobieta, lekarka, pracoholiczka, apolityczna" i wymienilaby wiele innych rzeczy, zanim przyszloby jej na mysl, zeby dodac: "Zydowka". Jidysz pojawial sie w jej mowie tylko wtedy, gdy miala klopoty, kiedy byla bardzo zmartwiona albo przestraszona, jakby podswiadomie wierzyla, ze slowa te maja magiczna moc, ze sa amuletami chroniacymi przed pechem i katastrofa. -Biegasz po ulicach, gubisz zakupy, zapominasz, gdzie jestes, boisz sie, gdy nie ma powodu do strachu, zachowujesz sie jak farmishteh - powiedziala z pogarda do swojego odbicia. - Widzac takie zachowanie, ludzie pomysla, ze jestes shikker, a ludzie nie chodza do lekarzy, ktorzy sa pijakami. Nu? Magiczna moc starych slow uczynila maly cud, niewielki, ale wystarczajacy, zeby przywrocic kolory na jej policzki i zlagodzic surowosc spojrzenia. Przestala sie trzasc, choc wciaz odczuwala chlod. Umyla twarz, uczesala srebrzystoblond wlosy, przebrala sie w pizame i szlafrok, swoj zwykly wtorkowy stroj. Poszla do malej sypialni, w ktorej urzadzila gabinet, zdjela z polki podniszczony Encyklopedyczny slownik medyczny Tabera i otworzyla go na literze F. Fuga. Wiedziala, co to slowo znaczy, i nie miala pojecia, dlaczego zaglada do slownika, skoro nie mogla wyczytac w nim niczego nowego. Moze byl kolejnym talizmanem. Moze, jesli zobaczy to slowo napisane zimnym, obojetnym drukiem, przestanie miec nad nia wladze. Voodoo dla zbyt wyksztalconych. Mimo wszystko przeczytala haslo: Fuga [lac. fuga, ucieczka]. Powazne zaburzenie osobowosci. Chory pod wplywem impulsu ucieka z domu lub od swojego otoczenia. Po ataku zwykle nie pamieta, co robil w czasie jego trwania. Zamknela slownik i odlozyla go na polke. Miala inne publikacje, ktore mogly zawierac bardziej szczegolowe informacje o fugach, ale postanowila nie drazyc tematu. Po prostu nie mogla uwierzyc, ze jej krotkotrwaly atak byl symptomem powaznego problemu zdrowotnego. Moze zyla w zbyt wielkim stresie, moze pracowala zbyt ciezko, moze przeciazenie doprowadzilo do tej jednej odosobnionej fugi. Dwu - lub trzyminutowa pustka. Male ostrzezenie. Bedzie korzystac z wolnego czasu w kazdy wtorek i sprobuje konczyc prace codziennie o godzine wczesniej, a problem sie nie powtorzy. Pracowala bardzo ciezko, zeby spelnic nadzieje rodzicow i zostac lekarzem; chciala zostac kims wyjatkowym i w ten sposob uczcic pamiec ukochanego ojca i od dawna niezyjacej, ale wciaz pamietanej, rozpaczliwie jej potrzebnej matki. Poniosla wiele wyrzeczen, zeby zajsc tak daleko. Czesto pracowala w weekendy, rezygnowala z wakacji i innych przyjemnosci. Juz tylko szesc miesiecy dzielilo ja od ukonczenia rezydentury i rozpoczecia samodzielnej praktyki. Nic nie pokrzyzuje jej planow. Nic nie okradnie jej z tego marzenia. Nic. Byl dwunasty listopada. 3 Hrabstwo Elko, NevadaErnie Block bal sie ciemnosci. Juz w domu ciemnosc byla zla, ale najwiekszy lek budzila ciemnosc na dworze, rozlegla czern nocy w polnocnej Nevadzie. W ciagu dnia lubil przebywac w pomieszczeniach z zapalonymi lampami i wieloma oknami, w nocy natomiast wolal pokoje z nielicznymi oknami, a najlepiej bez okien. Czasami mu sie zdawalo, ze noc napiera na szyby jak zywe stworzenie, ktore chce dostac sie do srodka, aby go pozrec. Zaciaganie zaslon nie przynosilo ulgi, bo wciaz wiedzial, ze za nimi czyha noc, czekajac na okazje. Bardzo sie tego wstydzil. Nie wiedzial, dlaczego ostatnio zaczal bac sie ciemnosci. Po prostu sie bal. Oczywiscie miliony ludzi cierpia na taka fobie, ale w przewazajacej wiekszosci przypadkow dotyczy ona dzieci. Ernie mial piecdziesiat dwa lata. W piatkowe popoludnie, dzien po Swiecie Dziekczynienia, pracowal sam w motelowym biurze, poniewaz Faye poleciala do Wisconsin w odwiedziny do Lucy, Franka i wnukow. Nie bedzie jej do wtorku. W grudniu zamierzali zamknac motel na tydzien i razem wybrac sie do Milwaukee, zeby spedzic Boze Narodzenie z dziecmi, ale tym razem Faye poleciala sama. Ernie bardzo za nia tesknil. Tesknil, bo od trzydziestu jeden lat byla jego zona i najlepszym przyjacielem. Tesknil, bo kochal ja jeszcze bardziej niz w dniu slubu. Bez Faye noce wydawaly sie dluzsze, glebsze i ciemniejsze niz kiedykolwiek. Do wpol do trzeciej w piatkowe popoludnie posprzatal wszystkie pokoje i zmienil posciel, przygotowujac motel na przyjecie nastepnej fali podroznych. Przycupniete na pagorku na polnoc od autostrady Zacisze, jedyny motel w promieniu dwudziestu kilometrow, bylo schludna mala stacja dla podroznych na rozleglych, porosnietych bylica rowninach, ktore przechodzily w trawiaste gorskie laki. Elko lezalo piecdziesiat kilometrow na wschod, Battle Mountain szescdziesiat piec kilometrow na zachod. Miasteczko Carlin i malenka wioska Beowawe byly blizej, ale z motelu Ernie nie widzial innych ludzkich siedzib i zapewne zaden motel na swiecie nie nosil bardziej trafnej nazwy niz ten - Zacisze. Po powrocie do recepcji Ernie zajal sie bejcowaniem zadrapan na debowej ladzie, przy ktorej goscie wpisywali sie do ksiazki i wymeldowywali. Stan lady nie budzil wiekszych zastrzezen; Ernie po prostu chcial sie na czyms skupic, zanim podrozni zaczna zjezdzac z miedzystanowej numer 80. Wiedzial, ze jesli sie czyms nie zajmie, zacznie myslec o wczesnym listopadowym zmierzchu, martwic sie nadchodzaca noca i na dlugo przed wieczorem zrobi sie nerwowy jak kot, ktoremu przywiazano do ogona puszke. Recepcja byla wyspa swiatla. Od chwili gdy Ernie otworzyl motel o szostej trzydziesci, palily sie tu wszystkie lampy. Na debowym biurku za lada stala swietlowka, rzucajaca blady prostokat na pokryty zielonym filcem blat. W kacie przy szafkach na dokumenty plonela mosiezna lampa stojaca. Po drugiej stronie lady, w czesci przeznaczonej dla gosci, oprocz obrotowego stojaka z widokowkami, jedna polka z okolo czterdziestoma ksiazkami w miekkiej oprawie i druga z darmowymi prospektami, automatu z napojami przy drzwiach oraz bezowej sofy staly stoliki z ceramicznymi lampami z regulatorami - 75, 100 i 150 watow - nastawionymi na najwyzsza moc. Swiecila sie rowniez wyposazona w dwie zarowki podsufitowa lampa z mrozonego szkla. Oczywiscie wieksza czesc frontowej sciany zajmowalo ogromne okno. Motel byl zwrocony w kierunku poludniowo-poludniowo-zachodnim, wiec o tej porze dnia miodowe promienie opadajacego slonca wlewaly sie przez wielka tafle, malujac na bursztynowo biala sciane za sofa, lamiac sie na krakelurowym szkliwie ceramicznych lamp i rzucajac plonace refleksy na mosiezne medaliony, ktore zdobily stoly. Gdy Faye tu byla, Ernie nie zapalal wszystkich lamp, bo po wygloszeniu uwagi na temat marnowania pradu zgasilaby wiekszosc z nich. Pozostawianie niezapalonej lampy budzilo w nim niepokoj, ale znosil widok martwych zarowek bez slowa, zeby sie nie zdradzic. Przypuszczal, ze zona nie zdaje sobie sprawy z jego fobii, ktora narastala od czterech miesiecy. Wolal, zeby sie nie zorientowala, bo sie wstydzil i nie chcial jej martwic. Nie znal przyczyny swojego irracjonalnego leku, ale wiedzial, ze predzej czy pozniej strach przeminie, wiec ponizanie sie i denerwowanie Faye nie mialo sensu. Nie dopuszczal do siebie mysli, ze ten stan moze byc czyms powaznym. W ciagu piecdziesieciu dwoch lat zycia rzadko chorowal. W szpitalu lezal tylko dwa razy, ranny w posladek i plecy podczas drugiej tury sluzby w Wietnamie. W rodzinie Blockow nikt nie cierpial na chorobe psychiczna i Ernest Eugene Block nie zamierzal zostac pierwszym, ktory z placzem wpelznie na kozetke u psychiatry. Byl tego pewny na sto dwadziescia procent, moglby postawic na to wlasny tylek bez cienia ryzyka, ze nie bedzie mial na czym siedziec. Bedzie twardy i przeczeka, choc problem byl dziwny i niepokojacy. Klopoty zaczely sie we wrzesniu od lekkiego zdenerwowania, ktore narastalo w miare zblizania sie nocy i nie opuszczalo go do switu. Z poczatku nie zdarzalo sie to codziennie, ale z czasem nastapilo pogorszenie i juz w polowie pazdziernika kazdy zmierzch budzil w nim niewytlumaczalne zaniepokojenie. Na poczatku listopada niepokoj przerodzil sie w strach, zenujacy strach przed zapadajaca ciemnoscia. W ciagu dwoch tygodni zaczal rzadzic jego zyciem. Od dziesieciu dni Ernie staral sie nie wychodzic po zmroku. Faye jak dotad sie nie zorientowala, ale przeciez nie zdola w nieskonczonosc ukrywac przed nia prawdy. Ernie byl taki wielki, ze mysl, iz moze sie czegos bac, w nim samym budzila smiech. Mial sto osiemdziesiat centymetrow wzrostu, a budowe tak solidna i kanciasta, ze nazwisko Block doskonale go okreslalo. Szorstkie siwe wlosy sciete na jeza pasowaly do twarzy o regularnych i sympatycznych rysach, ale tak grubych, ze sprawialy wrazenie wyciosanych z granitu. Z byczym karkiem, barczystymi ramionami i wydatnym torsem wygladal nieproporcjonalnie, jak futbolista w kostiumie do gry. Kiedys byl szkolna gwiazda futbolu i koledzy nazywali go Bykiem. W czasie dwudziestu osmiu lat sluzby w piechocie morskiej, zakonczonej przed szescioma laty, wiekszosc ludzi zwracala sie do niego jak do oficera, nawet ci rowni mu ranga. Zdziwiliby sie, gdyby wiedzieli, ze Erniemu Blockowi codziennie poca sie rece na mysl o nocy. Skupiony na trzymaniu mysli jak najdalej od zachodu slonca, guzdral sie przy pracy i skonczyl malowanie za pietnascie czwarta. Swiatlo dzienne sie zmienilo. Juz nie bylo miodowe, lecz bursztynowopomaranczowe. Slonce wisialo nisko nad zachodnim horyzontem. O czwartej zjawili sie pierwsi goscie, para w jego wieku, panstwo Gilney wracajacy do Salt Lake City po tygodniu spedzonym w Reno u syna. Pogawedzil z nimi i byl zawiedziony, gdy zabrali klucz i odeszli. Swiatlo sloneczne zrobilo sie zupelnie pomaranczowe, bez sladu zolci. Wysokie, rozproszone chmury przemienily sie z bialych zaglowcow w zlote i szkarlatne galeony sunace na wschod nad Wielka Kotlina, w ktorej lezala prawie cala Nevada. Dziesiec minut pozniej wymizerowany mezczyzna, wizytujacy okolice na zlecenie Agencji Zarzadzania Ziemia, wynajal pokoj na dwa dni. Ernie, znow sam, staral sie nie patrzec na zegarek. Staral sie takze nie patrzec na okna, bo za szyba dzien sie wykrwawial. Nie bede panikowal, powiedzial sobie. Bylem na wojnie, widzialem rzeczy najgorsze z mozliwych i, na Boga, wciaz zyje, wielki i brzydki jak zawsze, wiec nie rozkleje sie tylko dlatego, ze nadchodzi noc. O czwartej pietnascie slonce nie bylo juz pomaranczowe, lecz czerwone jak krew. Erniemu serce bilo coraz szybciej i czul sie tak, jakby klatka piersiowa przemienila sie w imadlo sciskajace pluca. Podszedl do biurka, usiadl na krzesle, zamknal oczy i odetchnal gleboko kilka razy, zeby sie uspokoic. Wlaczyl radio. Czasami muzyka pomagala. Kenny Rogers spiewal o samotnosci. Tarcza slonca zetknela sie z linia horyzontu i powoli znikala. Przedwieczorny szkarlat nieba przeszedl w neonowy blekit, a potem w fosforyzujacy fiolet, ktory przypomnial mu koniec dnia w Singapurze, gdzie jako mlody rekrut przez dwa lata pelnil sluzbe wartownicza w ambasadzie. Zapadl zmierzch. Potem nastapilo najgorsze. Noc. Zewnetrzne swiatla, lacznie z niebiesko-zielonym neonem dobrze widocznym z autostrady, zapalily sie automatycznie z nadejsciem zmroku, ale nie poprawily Erniemu samopoczucia. Swit wstanie za cala wiecznosc. Zaczelo sie panowanie nocy. Po zachodzie slonca temperatura na zewnatrz spadla ponizej zera. Piec olejowy w recepcji wlaczal sie czesciej, zeby odeprzec ziab. Pomimo chlodu Ernie Block sie pocil. O szostej z baru Zacisze, lezacego na zachod od motelu, przybiegla S andy Sarver. Byl to maly lokal gastronomiczny z niezbyt bogatym menu, serwujacy poludniowe i wieczorne posilki gosciom motelu oraz zglodnialym kierowcom ciezarowek, ktorzy zjezdzali z autostrady, zeby wrzucic cos na zab. (Goscie dostawali gratisowe sniadanie do pokojow, slodkie buleczki i kawe, jesli wieczorem zlozyli zamowienie). S andy i jej maz Ned prowadzili restauracje dla Erniego i Faye; S andy byla kelnerka, a Ned kucharzem. Mieszkali w przyczepie w poblizu Beowawe i codziennie dojezdzali do pracy zdezelowanym fordem pick-upem. Ernie skrzywil sie, bo gdy S andy otworzyla drzwi, ogarnelo go irracjonalne uczucie, ze ciemnosc jak pantera wskoczy do recepcji. -Przynioslam kolacje - powiedziala, drzac w zimnym podmuchu, ktory wpadl razem z nia do biura. Postawila na ladzie nieduze pudelko bez wieczka. Byl w nim cheeseburger, frytki, plastikowy pojemnik z surowka z bialej kapusty i puszka coorsa. - Uznalam, ze przyda ci sie piwo, zeby wyplukac z organizmu caly ten cholesterol. -Dzieki, S andy. Trzydziestodwuletnia S andy Sarver byla malo atrakcyjna, niezbyt urodziwa i bezbarwna. Mimo ze nie brakowalo jej atutow, nie umiala ich wykorzystac. Nogi miala chude, ale niebrzydkie. Wazyla mniej, niz powinna, choc gdyby przybrala na wadze siedem czy nawet dziesiec kilogramow, jej figura zaokraglilby sie ponetnie. Byla plaska jak deska, lecz gibka, a jej czarujaca kobieca delikatnosc byla najbardziej widoczna w drobnej budowie, smuklych rekach i labedziej szyi. Niestety wdziek S andy rzadko sie ujawnial, zwykle maskowany nawykiem szurania nogami przy chodzeniu i garbienia plecow, gdy siedziala. Jej brazowe wlosy byly matowe i proste, zapewne dlatego, ze myla je mydlem, nie szamponem. Nigdy nie robila makijazu, nawet nie uzywala szminki, a jej paznokcie byly ogryzione i zaniedbane. Miala jednak dobre, wielkie serce, dlatego Ernie i Faye zalowali, ze nie wyglada lepiej i bardziej nie korzysta z zycia. Czasami Ernie martwil sie o nia tak samo jak kiedys o Lucy, rodzona corke, zanim poslubila Franka i stala sie bezgranicznie szczesliwa. Wyczuwal, ze dawno temu S andy Saver spotkalo cos zlego, ze zycie wymierzylo jej potezny cios, ktory wprawdzie jej nie zlamal, ale nauczyl, ze lepiej sie nie wychylac, chodzic ze spuszczona glowa i miec skromne wymagania, aby uchronic sie przed rozczarowaniem, bolem i ludzkim okrucienstwem. Delektujac sie aromatem jedzenia i odginajac blaszke puszki z piwem, powiedzial: -Ned robi pyszne cheeseburgery. W zyciu nie jadlem lepszych. S andy usmiechnela sie niesmialo. -To szczescie miec mezczyzne, ktory umie gotowac. - Miala cichy, lagodny glos. - Zwlaszcza w moim przypadku, bo ja nie jestem w tym dobra. -Zaloze sie, ze tez jestes doskonala kucharka. -Nie, nie ja, ani troche. Nigdy nie bylam i nigdy nie bede. Byla ubrana w fartuszek z krotkimi rekawami. Popatrzyl na jej gole rece, pokryte gesia skorka. -Nie powinnas wychodzic w taka noc bez swetra. Zamarzniesz na smierc. -Nie ja. Przywyklam... dawno temu przywyklam do zimna. Bylo to dziwne stwierdzenie, a glos S andy brzmial jeszcze dziwniej. Zanim Ernie zdazyl sie zastanowic, jak wyciagnac z niej cos wiecej, odwrocila sie do wyjscia. -Na razie, Ernie. -Eee... duzy ruch? -Taki sobie. Niedlugo kierowcy ciezarowek zaczna wstepowac na kolacje. - Zatrzymala sie przy uchylonych drzwiach. - Jasno tu masz. Kes cheeseburgera utknal mu w gardle, gdy otworzyla drzwi, odslaniajac go przed niebezpieczenstwami ciemnosci. Zimne powietrze wpadlo do recepcji. -Mozna by sie opalac - dodala S andy. -Lubie... lubie, kiedy jest jasno. Gdy ludzie wchodza do kiepsko oswietlonej recepcji w mot