KOONTZ DEAN R Nieznajomi DEAN KOONTZ Z angielskiego przelozyl CEZARY FRAC Tytul oryginalu: STRANGERS Dla Boba Tannera, ktorego entuzjazm na decydujacym etapie byl wazniejszy, niz moglby przypuszczac. Czesc I Czas klopotow Wierny przyjaciel jest potezna obrona. Wierny przyjaciel jest lekarstwem zycia. APOKRYFY Spadla na nas straszna ciemnosc, ale nie wolno nam jej ulec. Musimy zapalic latarnie odwagi i znalezc droga do switu.ANONIMOWY CZLONEK FRANCUSKIEGO RUCHU OPORU (1943) I 7 listopada - 2 grudnia 1 Laguna Beach, KaliforniaDominick Corvaisis polozyl sie spac pod lekkim welnianym kocem i swiezym bialym przescieradlem we wlasnym lozku, ale zbudzil sie gdzie indziej - w ciemnosci wielkiej szafy w holu, za plaszczami i marynarkami. Lezal skulony w pozycji embrionalnej. Rece mial mocno zacisniete. Miesnie karku i ramion bolaly go od napiecia, jakie zrodzil zly sen, ktorego nie pamietal. Nie pamietal tez, jak w nocy opuscil wygodne lozko, ale nie byl zaskoczony swoja nocna wedrowka. To samo zdarzylo sie niedawno juz dwa razy. Somnambulizm, zjawisko polegajace na chodzeniu w czasie snu, fascynowalo ludzi od najdawniejszych czasow. Fascynowalo takze Dorna od chwili, gdy stal sie jego zdumiona ofiara. Znalazl wzmianki o lunatyzmie w pismach pochodzacych juz z tysiecznego roku przed nasza era. Starozytni Persowie wierzyli, ze wedrujace cialo spiacego szuka ducha, ktory oddzielil sie od niego i blaka po nocy. Europejczycy z ponurych wiekow srednich tlumaczyli to zaburzenie opetaniem przez demona lub wilkolactwem. Dom Corvaisis nie przejmowal sie zbytnio swoja dolegliwoscia, choc byl skonsternowany i nieco zaklopotany. Intrygowaly go te nocne eskapady, gdyz byl pisarzem i wszystkie nowe doswiadczenia postrzegal jako material do powiesci. Z drugiej strony, choc kreatywnie wykorzystany somnambulizm mogl mu w koncu przyniesc pozytek, mial do czynienia ze schorzeniem. Wygramolil sie z szafy, krzywiac sie z bolu, ktory promieniowalz karku na glowe i ramiona. Podniosl sie nie bez trudu, bo scierply mu nogi. Jak w poprzednich przypadkach, czul sie zawstydzony. Wiedzial, ze somnambulizm dotyka rowniez osoby dorosle, ale wciaz uwazal to za dziecieca przypadlosc. Jak moczenie nocne. Ubrany tylko w spodnie od pizamy, z nagim torsem i boso, przeszedl przez salon i krotki korytarz do sypialni, a stamtad do lazienki. Przejrzal sie w lustrze. Sprawial wrazenie wyczerpanego, jak czlowiek, ktory wrocil do domu po tygodniu bezwstydnego nurzania sie w rozpuscie. W rzeczywistosci byl czlowiekiem o stosunkowo nielicznych przywarach. Nie palil, nie przejadal sie, nie zazywal narkotykow. Pil niewiele alkoholu. Lubil kobiety, ale nie prowadzil bogatego zycia seksualnego; wierzyl w stale zwiazki. Nie spal z nikim od - jak dlugo? - prawie od czterech miesiecy. Wygladal tak zle - jak wypompowany rozpustnik - tylko wtedy, gdy budzil sie i stwierdzal, ze odbyl jedna z nieplanowanych nocnych wedrowek. Za kazdym razem byl wyczerpany. Choc spal, te noce nie zapewnialy mu odpoczynku. Usiadl na brzegu wanny i podciagnal najpierw jedna, potem druga noge, zeby obejrzec podeszwy stop. Nie byly pociete, podrapane ani szczegolnie brudne, a zatem nie opuscil domu w czasie chodzenia we snie. Budzil sie w szafach juz dwa razy, w ubieglym tygodniu i dwanascie dni wczesniej, i wtedy tez nie mial brudnych stop. Jak wowczas, czul sie, jakby w stanie nieswiadomosci przebyl wiele kilometrow, ale jesli rzeczywiscie tak bylo, to tylko zataczajac niezliczone kregi w swoim niewielkim domu. Dlugi goracy prysznic wyplukal z jego miesni znaczna czesc bolu. Dominick byl szczuply i wysportowany, mial trzydziesci piec lat i zdolnosc regeneracji odpowiednia do wieku. Nim skonczyl sniadanie, czul sie prawie normalnie. Posiedzial przy kawie na patio, przygladajac sie malowniczej scenerii miasta Laguna Beach, ktore zbiegalo ze wzgorz ku morzu, a potem poszedl do gabinetu. Byl pewien, ze przyczyna jego lunatyzmu jest praca. Nie tyle sama praca, ile zdumiewajacy sukces ukonczonej w lutym pierwszej powiesci Zmierzch w Babilonie. Agent wystawil ksiazke na aukcje i zawarl umowe z wydawnictwem Random House, ktore wyplacilo niezwykle wysoka zaliczke. W ciagu miesiaca sprzedano prawa do ekranizacji (co umozliwilo wplacenie pierwszej raty za dom), a klub ksiazkowy Literary Guild umiescil Zmierzch wsrod polecanych tytulow. Dominick przez siedem zmudnych miesiecy pracowal po szescdziesiat, siedemdziesiat i osiemdziesiat godzin w tygodniu nad tworzeniem tej historii, nie wspominajac o dziesieciu latach przygotowywania sie do pisania. Mimo to wciaz mial wrazenie, ze odniosl sukces z dnia na dzien, jednym wielkim susem wyrywajac sie z zycia niemal w ubostwie. Niegdys biednemu Dominickowi Corvaisisowi od czasu do czasu migala w lustrze albo w osrebrzonej sloncem szybie twarz obecnie bogatego Dominicka Corvaisisa. Nieprzygotowany na taka konfrontacje, zastanawial sie, czy naprawde zasluzyl na to, co go spotkalo. Czasami sie martwil, ze zmierza w strone wielkiego upadku. Z triumfem i uznaniem wiazalo sie duze napiecie. Czy kiedy Zmierzch zostanie opublikowany w lutym przyszlego roku, spotka sie z dobrym przyjeciem i potwierdzi slusznosc inwestycji Random House, czy tez nie spelni pokladanych w nim nadziei i tylko go upokorzy? A jesli powiesc odniesie sukces, to czy kiedys zdola go powtorzyc? Moze Zmierzch jest tylko fuksem? W kazdej godzinie dnia te i inne pytania z sepim uporem krazyly mu po glowie. Dominick przypuszczal, ze te same cholerne mysli nurtowaly go w czasie snu. Dlatego chodzil we snie: probowal uciec przed nieustannymi troskami, chcial od nich odpoczac i szukal tajemnego miejsca, w ktorym zmartwienia nie zdolaja go odnalezc. Usiadl za biurkiem, wlaczyl IBM Displaywriter i z pierwszej dyskietki wczytal rozdzial osiemnasty swojej nowej ksiazki, jeszcze bez tytulu. Wczoraj przerwal pisanie w srodku szostej strony, ale gdy ja kopiowal, zamierzajac zaczac tam, gdzie skonczyl, zobaczyl, ze jest zapelniona. Na ekranie monitora jarzyly sie zielone linie nieznanego tekstu. Przez chwile mrugal w oszolomieniu, patrzac na wyswietlone litery, a potem pokrecil glowa w bezsensownym zaprzeczeniu. Nagle poczul zimno i wilgoc na karku. O ciarki przyprawila go nie sama obecnosc, lecz tresc tekstu na stronie szostej. Co wiecej, w rozdziale nie powinno byc strony siodmej, bo jeszcze jej nie stworzyl, a jednak byla. Znalazl rowniez strone osma. Gdy przegladal material z dyskietki, jego dlonie zrobily sie lepkie. Alarmujacy dodatek do biezacej pracy skladal sie z powtorzonego setki razy dwuwyrazowego zdania: Boje sie. Boje sie. Boje sie. Boje sie. Podwojne spacje, poczworne wciecia, cztery zdania w wierszu, trzynascie linijek na stronie szostej, dwadziescia siedem na stronie siodmej, kolejnych dwadziescia siedem na stronie osmej - lacznie dwiescie szescdziesiat osiem powtorzen zdania. Maszyna nie stworzyla ich sama, bo przeciez byla tylko poslusznym niewolnikiem, ktory robil dokladnie to, co mu kazano. Zastanawianie sie, czy ktos nie wlamal sie w nocy do domu, zeby grzebac w jego elektronicznie przechowywanym rekopisie, takze nie mialo sensu. Nie zauwazyl zadnych sladow wlamania i nie przychodzil mu na mysl nikt, kto moglby zrobic takiego psikusa. Najwyrazniej przyszedl do komputera w czasie snu i obsesyjnie napisal to zdanie dwiescie szescdziesiat osiem razy, choc absolutnie tego nie pamietal. Boje sie. Boje sie czego - chodzenia we snie? Lunatykowanie bylo dezorientujacym doswiadczeniem, przynajmniej zaraz po przebudzeniu, ale przeciez nie na tyle strasznym, zeby wzbudzac lek. Byl przestraszony szybkoscia swojego literackiego wzlotu i mozliwoscia rownie szybkiego upadku w otchlan zapomnienia. Nie mogl jednak przepedzic natretnej mysli, ze ten lek nie ma nic wspolnego z jego kariera, ze wiszaca nad nim grozba wiaze sie z czyms zupelnie innym, czyms dziwnym, czyms, czego jeszcze nie pojmowal, ale co dostrzegla jego podswiadomosc i probowala mu przekazac poprzez informacje zostawiona w czasie snu. Nie. Bzdura. Ponosila go zbyt bujna wyobraznia pisarza. Praca. To bedzie dla niego najlepsze lekarstwo. Poza tym z badan tematu wiedzial, ze somnambulizm u wiekszosci doroslych nie trwa dlugo. Niewiele osob doswiadczalo wiecej niz pol tuzina epizodow, zwykle w okresie szesciu lub mniej miesiecy. Istnialy duze szanse, ze nocne wedrowki przestana zaklocac mu sen, ze juz nigdy nie zbudzi sie spiety, skulony w glebi szafy. Wykasowal z tekstu nieproszone slowa i zabral sie do pracy nad rozdzialem osiemnastym. Spojrzal na zegarek i z zaskoczeniem zobaczyl, ze minela pierwsza. Przepracowal pore lunchu. Jesienny dzien byl wyjatkowo cieply, nawet jak na poludniowa Kalifornie, wiec zjadl lunch na patio. Palmy szelescily na umiarkowanym wietrze, w powietrzu unosil sie zapach jesiennych kwiatow. Laguna Beach ze stylem i gracja schodzila ku brzegom Pacyfiku. Ocean skrzyl sie w blasku slonca. Dopijajac ostatni lyk coli, Dom odchylil glowe do tylu, spojrzal w blekitne niebo i wybuchnal smiechem. -Rozumiesz, zadne spadanie nie jest bezpieczne, ani fortepianu, ani miecza Damoklesa. Byl siodmy listopada. 2 Boston, MassachusettsDoktor Ginger Marie Weiss nie spodziewala sie klopotow w delikatesach Bernsteina, ale wlasnie tam sie zaczely, od incydentu z czarnymi rekawiczkami. Zwykle umiala sobie poradzic z wszelkimi napotkanymi problemami. Delektowala sie wyzwaniami rzucanymi przez zycie, walka z klopotami jej sluzyla. Bylaby znudzona, gdyby sciezka zycia zawsze biegla prosto, bez zadnych przeszkod. Nigdy jednak nie przyszlo jej na mysl, ze w koncu moze spotkac sie z czyms, co ja przerosnie. Poza rzucaniem wyzwan zycie udziela lekcji: milych i przykrych, latwych i trudnych. Niektore sa druzgoczace. Ginger byla inteligentna, ladna, ambitna, pracowita i wysmienicie gotowala, ale jej najwiekszym atutem bylo to, ze w czasie pierwszego spotkania nie byla przez nikogo traktowana powaznie. Smukla, drobna i pelna wdzieku, przypominala slicznego, lecz slabego chochlika. Wiekszosc ludzi z poczatku jej nie doceniala; dopiero po tygodniach czy miesiacach znajomosci zaczynali sobie uswiadamiac, ze jest wspaniala partnerka - albo godna przeciwniczka. Historia b andy ckiego napadu stala sie legenda w szpitalu Columbia Presbyterian w Nowym Jorku, gdzie Ginger odbywala staz cztery lata przed zdarzeniem w delikatesach Bernsteina. Jak wszyscy stazysci, czesto pracowala na szesnastogodzinnych, a nawet dluzszych zmianach, dzien po dniu, i po wyjsciu ze szpitala starczalo jej sil zaledwie na dowleczenie sie do domu. Pewnej goracej, parnej sobotniej nocy w lipcu, po zakonczeniu wyjatkowo wyczerpujacego dyzuru, wyszla ze szpitala pare minut po dziesiatej - i zostala zaczepiona przez olbrzymiego troglodyte z rekami wielkosci lopat, cofnietym czolem i glowa wyrastajaca bezposrednio z szerokich ramion. -Tylko krzyknij - warknal, rzucajac sie na nia blyskawicznie - a wytluke ci zeby. - Wykrecil jej reke za plecami. - Rozumiesz, suko? Wokol nie bylo przechodniow, a najblizsze samochody staly na swiatlach dwie przecznice dalej. Zadnej pomocy w zasiegu wzroku. Wepchnal ja w waskie przejscie miedzy dwoma budynkami, zaslane smieciami i niemal zupelnie ciemne. Uderzyla w pojemnik na smieci, raniac kolano i ramie, potknela sie, ale nie upadla. Objely ja wieloramienne cienie. Jej szloch i stlumione protesty sprawily, ze napastnik poczul sie pewniej. Ginger z poczatku myslala, ze dran ma pistolet. Ustepuj uzbrojonemu b andy cie, pomyslala. Nie stawiaj oporu. Oporni zarabiaja kulke. -Ruszaj sie! - wycedzil goryl przez zacisniete zeby i znowu ja popchnal. Wcisnal ja we wneke drzwi w trzech czwartych dlugosci uliczki, niedaleko slabej zarowki przy wylocie, i zaczal w plugawych slowach opisywac, co z nia zrobi, gdy juz zabierze jej pieniadze. Choc swiatlo bylo nikle, Ginger widziala, ze napastnik nie ma broni. Nagle nabrala nadziei. Jego slownik scinal krew w zylach, ale seksualne pogrozki byly tak glupio monotonne, ze niemal smieszne. Zrozumiala, ze ma do czynienia z wielkim tepym brutalem, ktory sila zdobywa to, czego chce. Ludzie jego pokroju rzadko nosili bron. Miesnie utwierdzaly go w falszywym przekonaniu o wlasnej niezniszczalnosci, wiec prawdopodobnie nie umial walczyc. Podczas gdy oproznial torebke, ktora oddala mu bez slowa sprzeciwu, zdobyla sie na odwage i kopnela go prosto w krocze. Troglodyta zgial sie we dwoje. Ginger blyskawicznie zlapala go za reke i odgiela palec wskazujacy tak mocno, ze bol musial byc rownie dotkliwy jak ten, ktory pulsowal w jego potluczonych jadrach. Gwaltowne odgiecie palca wskazujacego moze blyskawicznie obezwladnic kazdego, niezaleznie od jego wielkosci i sily. Ginger naciagala nerw palcowy, jednoczesnie uciskajac bardzo wrazliwe nerwy na grzbiecie dloni. Bol musial promieniowac do barku i szyi. B andy ta wolna reka zlapal ja za wlosy i szarpnal. Krzyknela i zacmilo jej sie w oczach, ale zagryzla zeby i jeszcze mocniej wygiela palec. Jej nieustepliwosc szybko wybila mu z glowy wszelkie mysli o stawianiu oporu. Z oczu trysnely mu mimowolne lzy i padl na kolana, jeczac i przeklinajac. - Pusc mnie! Puszczaj, suko! Mrugajac, zeby pot nie zalal jej oczu, czujac smak soli w kacikach ust, Ginger oburacz chwycila palec wskazujacy. Ostroznie posuwajac sie tylem, ciagnela mezczyzne ku wylotowi uliczki jak groznego psa w zacisnietej kolczatce. Gramolac sie niezdarnie na kolanach i podpierajac jedna reka, wbijal w nia oczy plonace zadza mordu. Gdy oddalili sie od swiatla, jego wredna twarz stala sie mniej widoczna, ale Ginger wiedziala, ze wykrzywiona z bolu, wscieklosci i upokorzenia, juz nie przypomina ludzkiej. Przemienila sie w pysk potwora, ktory okropnym glosem wyrzucal z siebie potok najohydniejszych przeklenstw. Nim przebyli niezdarnie pietnascie metrow, b andy te pokonal bol promieniujacy z reki, wraz z falami mdlosci plynacymi z kopnietych jader. Krztusil sie, charczal i wymiotowal na siebie. Ginger nie smiala go puscic. Teraz, gdyby dala mu okazje, nie pobilby jej do nieprzytomnosci, lecz zabil. Pelna odrazy i strachu, jeszcze szybciej wlokla poskromionego bandziora. Na chodniku nie zobaczyla przechodniow, ktorzy mogliby wezwac policje, wiec pociagnela go na srodek jezdni. Niespodziewane widowisko zatrzymalo ruch. Gdy wreszcie zjawila sie policja, niefortunny napastnik z pewnoscia poczul wieksza ulge niz Ginger. * Ludzie nie doceniali jej przede wszystkim dlatego, ze byla filigranowa: sto piecdziesiat piec centymetrow wzrostu, czterdziesci szesc kilogramow wagi, fizycznie malo imponujaca, a juz na pewno niebudzaca strachu. Nie byla rowniez blond seksbomba, choc miala jasne wlosy, a ich szczegolny srebrzysty odcien przyciagal meskie oko. Nawet w sloncu jej wlosy przywodzily na mysl ksiezycowa poswiate. Eterycznie jasne, lsniace wlosy, delikatne rysy, lagodne blekitne oczy, szyja Audrey Hepburn, szczuple ramiona, smukle nadgarstki, dlonie o dlugich palcach, cienka talia - wszystko to tworzylo mylne wrazenie slabosci. Co wiecej, z natury byla spokojna i skupiona, a cechy te niektorzy utozsamiaja z potulnoscia. Glos miala tak cichy i melodyjny, ze nie kazdy umial doszukac sie pewnosci siebie i autorytetu w tych lagodnych tonach.Srebrnoblond wlosy, lazurowe oczy, urode i ambicje Ginger odziedziczyla po matce, Annie, wysokiej Szwedce. -Jestes moja zlota dziewczynka - powiedziala Anna, gdy Ginger w wieku dziewieciu lat ukonczyla szosta klase, dwa lata wczesniej niz jej rowiesnicy. Byla najlepsza uczennica w klasie i za doskonale wyniki dostala zlocony na brzegach dyplom. W czesci artystycznej przed uroczystym wreczeniem swiadectw zagrala dwa utwory fortepianowe - Mozarta i ragtime - a zaskoczeni widzowie nagrodzili jej wykonanie owacjami na stojaco. -Zlota dziewczynka - powtorzyla Anna, przytulajac ja w samochodzie podczas jazdy do domu. Siedzacy za kierownica Jacob polykal lzy dumy. Byl wrazliwym czlowiekiem i latwo sie wzruszal. Nieco zaklopotany czestotliwoscia, z jaka wilgotnialy mu oczy, zwykle staral sie ukryc swoje uczucia, zrzucajac wine za lzy albo zaczerwienione oczy na blizej nieokreslona alergie. -W powietrzu musza byc jakies niezwykle pylki - mruknal dwa razy w czasie powrotu z uroczystosci zakonczenia roku szkolnego. - Podrazniajace pylki. Anna powiedziala do corki: -Wszystko zeszlo sie w tobie, bubbeleh, moje najlepsze cechy i najlepsze cechy twojego ojca. Wysoko zajdziesz, na Boga, trzeba tylko patrzec i czekac. Liceum, college, potem studia, moze prawo albo medycyna, co tylko zechcesz. Jedynymi ludzmi, ktorzy zawsze doceniali Ginger, byli jej rodzice. Dojechali do domu, skrecili na podjazd. Jacob zahamowal przed garazem i ze zdumieniem zapytal: -Co my robimy? Nasze jedyne dziecko, ktore moze zrobic absolutnie wszystko, wiec prawdopodobnie poslubi krola Syjamu i poleci na zyrafie na Ksiezyc, skonczylo wlasnie podstawowke. Nasze dziecko wklada swoj pierwszy biret i toge, a my nie swietujemy? Moze pojedziemy na Manhattan i wstapimy na szampana do Plaza? Na kolacje w Waldorfie? Nie. Cos lepszego. Tylko to, co najlepsze dla naszej latajacej na zyrafie astronautki. Pojedziemy na wode sodowa do Walgreena! -Hura! - zawolala Ginger. Sprzedawca wody sodowej chyba nigdy nie widzial dziwniejszej rodziny: ojciec Zyd, nie wyzszy od dzokeja, z germanskim nazwiskiem, ale sefardyjska karnacja; matka Szwedka, jasnowlosa i cudownie kobieca, prawie pietnascie centymetrow wyzsza od meza, i dziecko, drobna jasna kruszynka. Nie przypominalo ani roslej matki, ani niskiego, ciemnowlosego ojca - mialo bardziej subtelna, jakby elfia urode. Ginger juz w dziecinstwie wiedziala, ze nieznajomi, widzac ja z rodzicami, musza uwazac, iz zostala adoptowana. Po ojcu odziedziczyla lekka budowe, cichy glos, inteligencje i lagodnosc. Kochala ich tak bezgranicznie i gleboko, ze w dziecinstwie nie umiala opisac tego uczucia. Nawet jako dorosla osoba nie potrafila znalezc slow, zeby wyrazic, ile dla niej znaczyli. Oboje odeszli, przedwczesnie zabrani przez smierc. Po smierci Anny w wypadku, krotko po dwunastych urodzinach Ginger, wsrod krewnych Jacoba panowalo powszechne przekonanie, ze ojciec i corka zgina marnie bez przedsiebiorczej Szwedki, ktora klan Weissow dawno temu przestal uwazac za intruza, darzac ja szacunkiem i miloscia. Wszyscy wiedzieli, jak bliska sobie byla ta trojka, wiedzieli tez, ze to dzieki Annie rodzinie sie powiodlo. To ona wyprowadzila na ludzi najmniej ambitnego z braci Weissow - Jacoba marzyciela, Jacoba potulnego baranka, Jacoba z nosem w powiesci detektywistycznej albo fantastycznej. Gdy za niego wychodzila, pracowal u jubilera, a gdy zmarla, mial dwa wlasne sklepy. Po pogrzebie rodzina zgromadzila sie w wielkim domu ciotki Rachel w Brooklyn Heights. Przy pierwszej nadarzajacej sie okazji Ginger zaszyla sie w spizarni, szukajac ukojenia w mrocznej samotnosci. Siedzac na stolku w malym pomieszczeniu, spowita bogatym aromatem przypraw, modlila sie do Boga, zeby oddal jej matke. Nagle uslyszala, jak w kuchni ciotka Francine rozmawia z Rachel. Fran lamentowala nad ponura przyszloscia, jaka czekala Jacoba i jego coreczke w swiecie bez Anny. -Nie utrzyma interesu, wiesz, ze nie utrzyma, nawet kiedy przestanie rozpaczac i wroci do pracy. Biedny luftmensch Anna byla jego zdrowym rozsadkiem, motywacja i najlepszym doradca, i bez niej za piec lat bedzie zgubiony. Nie docenialy Ginger. Miala tylko dwanascie lat i choc uczeszczala do dziesiatej klasy, w oczach wiekszosci ludzi wciaz byla dzieckiem. Nikt nie mogl przewidziec, ze tak szybko zajmie miejsce matki. Podzielala jej zamilowanie do gotowania, wiec przez wiele tygodni po pogrzebie wertowala ksiazki kucharskie, z typowa dla niej ogromna pracowitoscia i wytrwaloscia zdobywajac brakujace umiejetnosci kulinarne. Gdy po raz pierwszy po smierci Anny krewni przyszli na kolacje, nie mogli sie nachwalic jedzenia. Pyzy ziemniaczane i serowe kolacky. Zupa jarzynowa z plywajacym puszystym serem i wolowym kreplach. Ryba na przystawke. Duszona cielecina z papryka, tzimmes ze sliwkami i ziemniakami, smietankowe pierozki smazone w tluszczu i podane w sosie pomidorowym. Na deser pudding brzoskwiniowy albo jablkowy schalet. Francine i Rachel doszly do wniosku, ze Jacob musial wynajac cudowna nowa gospodynie. Nie kryly niedowierzania, gdy wskazal corke. Ginger uwazala, ze nie dokonala niczego nadzwyczajnego. Potrzebna byla kucharka, wiec zostala kucharka. Teraz ona musiala zaopiekowac sie ojcem i przylozyla sie do tego obowiazku z energia i entuzjazmem. Szybko i starannie sprzatala dom i nawet ciotka Francine, ukradkiem dokonujaca inspekcji, nie mogla wykryc odrobiny kurzu czy brudu. Choc miala tylko dwanascie lat, nauczyla sie planowac budzet, a zanim skonczyla trzynascie, byla odpowiedzialna za wszystkie domowe rachunki. W wieku czternastu lat, o trzy lata mlodsza od kolegow i kolezanek z klasy, wyglosila mowe na zakonczenie szkoly sredniej. Zostala przyjeta przez kilka uniwersytetow, ale wybrala uczelnie Barnarda. Wtedy wszyscy zaczeli sie zastanawiac, czy nie trafila w koncu na zbyt wielki kes i czy sie nie zadlawi, probujac go przelknac. Barnard byl znacznie trudniejszy niz liceum. Juz nie uczyla sie szybciej od innych, ale nie odstawala od najlepszych i srednia jej ocen wynosila 4,0, nigdy mniej niz 3,8 - tyle miala na przedostatnim roku studiow, kiedy Jacob dostal zapalenia trzustki i Ginger wszystkie wieczory spedzala w szpitalu. Jacob pogratulowal jej, gdy uzyskala licencjat. Byl ziemisty i slaby, gdy ukonczyla medycyne, ale kurczowo czepial sie zycia do szostego miesiaca jej stazu. Po trzecim nawrocie choroby w trzustce rozwinal sie rak i Jacob zmarl, zanim Ginger zdecydowala sie na chirurgiczna rezydenture w szpitalu Boston Memorial, zamiast robic kariere naukowa. Poniewaz z Jacobem przezyla dziesiec lat wiecej niz z matka, jej uczucia do niego byly, co zrozumiale, znacznie glebsze. Utrata ojca byla dla niej wiekszym ciosem niz smierc Anny. A jednak poradzila sobie, jak ze wszystkimi innymi wyzwaniami, i ukonczyla staz z doskonala opinia i znakomitymi rekomendacjami. Opoznila rezydenture, wyjezdzajac do Kalifornii na Uniwersytet Stanforda, gdzie ukonczyla trudny dwuletni podyplomowy kurs patologii sercowo-naczyniowej. W czasie miesiecznych wakacji (znacznie dluzszych niz kiedykolwiek) znow przeniosla sie na wschod, do Bostonu, gdzie zyskala mentora w osobie doktora George'a Hannaby'ego (naczelnego chirurga w Memorial, znanego z pionierskich dokonan w dziedzinie kardiochirurgii) i przeszla gladko przez trzy czwarte dwuletniej rezydentury. Potem, gdy we wtorkowy ranek w listopadzie poszla na zakupy do delikatesow Bernsteina, zaczely dziac sie straszne rzeczy. Incydent z czarnymi rekawiczkami. To byl poczatek. * Wtorki miala wolne i jesli nic nie zagrazalo zyciu ktoregos z pacjentow, jej obecnosc w szpitalu nie byla potrzebna ani spodziewana. W czasie pierwszych dwoch miesiecy rezydentury w Memorial, pelna zwyklego entuzjazmu i niespozytej energii, chodzila do pracy w wiekszosc wolnych dni, bo nie bylo niczego innego, co wolalaby robic. George Hannaby polozyl kres temu nawykowi, gdy tylko sie o nim dowiedzial. Oznajmil, ze praktyka lekarska jest stresujaca i kazdy lekarz potrzebuje odpoczynku, nawet Ginger Weiss.-Przepracowujesz sie, wymagasz od siebie zbyt wiele - powiedzial - w ten sposob robisz krzywde nie tylko sobie, ale rowniez pacjentom. Dlatego w kazdy wtorek spala godzine dluzej, potem brala prysznic i wypijala dwa kubki kawy, czytajac poranna gazete przy kuchennym stole pod oknem, ktore wychodzilo na Mount Vernon Street. O dziesiatej ubierala sie i szla na oddalona o kilka przecznic Charles Street, gdzie w delikatesach kupowala pastrami, peklowana wolowine, bulki domowego wypieku albo slodki pumpernikiel, salatke ziemniaczana, bliny, kawalek wedzonego lososia albo jesiotra, czasami twarozek vareniki do odgrzania w domu. Wracala do domu z torba pelna zakupow i objadala sie bezwstydnie, czytajac powiesci Agathy Christie, Dicka Francisa, Johna D. MacDonalda, Elmore'a Leonarda, niekiedy cos Heinleina. Choc jeszcze nie lubila odpoczynku ani w polowie tak bardzo jak pracy, stopniowo czas wolny zaczal sprawiac jej przyjemnosc. Wtorek przestal byc takim okropnym dniem jak wtedy, gdy zostala zmuszona do przestrzegania szesciodniowego tygodnia pracy. Ten zly listopadowy wtorek zaczal sie pieknie - szare zimowe niebo, powietrze zimne i rzeskie, brak wiatru. Ginger zgodnie z ustalonym porzadkiem dnia o dziesiatej wyszla na zakupy i dwadziescia jeden minut pozniej dotarla do delikatesow (zatloczonych jak zwykle). Przesuwala sie wzdluz dlugiego kontuaru, lustrujac polki z pieczywem, zagladajac przez zimne szyby do lad chlodniczych i z luboscia zarloka wybierajac przysmaki z bogatego asortymentu. Rozkoszne zapachy mieszaly sie z radosnymi dzwiekami: gorace ciasto, cynamon; smiech; czosnek, gozdziki; szybkie rozmowy, naszpikowane jidysz lub slangiem rockandrollowcow; pieczone orzechy laskowe, kiszona kapusta; pikle, kawa; szczek sztuccow. Ginger zaplacila za zakupy, wlozyla zrobione na drutach niebieskie rekawiczki, zabrala torbe, minela stoliki, przy ktorych kilkanascie osob jadlo pozne sniadanie, i skrecila do drzwi. Lewa reka trzymala torbe z zakupami, a prawa probowala wsunac portfel do torebki wiszacej na ramieniu. Patrzyla na torebke, zblizajac sie do drzwi, gdy do srodka wpadlo zimne powietrze. Do sklepu wszedl mezczyzna w szarym tweedowym palcie i czarnym rosyjskim kapeluszu, rownie roztargniony jak ona. Zderzyli sie, Ginger zatoczyla sie do tylu. Mezczyzna chwycil jej torbe z zakupami i pomogl odzyskac rownowage, przytrzymujac ja za ramie. -Przepraszam - powiedzial - bylem nieostrozny. -To moja wina. -Zamyslilem sie. -Nie patrzylam, gdzie ide. -Nic sie pani nie stalo? -Alez skad, naprawde. Podal jej torbe z zakupami. Podziekowala, wziela torbe i zwrocila uwage na jego czarne rekawiczki. Byly drogie, z prawdziwej skory pierwszego gatunku, zszyte starannym, drobnym, prawie niewidocznym sciegiem, ale nie wyroznialy sie niczym, co mogloby tlumaczyc jej blyskawiczna silna reakcje, nie byly niczym niezwyklym, niczym dziwnym, niczym groznym. A jednak poczula sie zagrozona. Nie przez mezczyzne. Byl przecietny, mial blada, nalana twarz z milymi oczami, ktore spogladaly zza grubych szkiel w szylkretowej oprawce. W niewyjasniony, niedorzeczny sposob przestraszyla sie samych rekawiczek. Oddech uwiazl jej w gardle, serce lomotalo w piersi. Najdziwniejsze, ze wszystko wokol niej - ludzie i przedmioty w delikatesach - zaczelo sie zacierac, jakby nie bylo prawdziwe, lecz nalezalo do snu, ktory pierzcha, gdy sniacy sie budzi. Klienci jedzacy sniadanie przy stolikach, polki pelne paczkowanej i konserwowej zywnosci, lady wystawowe, scienny zegar z logo Mani-schewitz, beczka z korniszonami, stoly i krzesla - wszystko zdawalo sie migotac i ginac w snieznobialej mgle, jak gdyby spod podlogi wyplywala para. Tylko zlowrozbne rekawiczki sie nie rozmywaly, a nawet stawaly sie coraz bardziej wyraziste, bardziej zywe, bardziej prawdziwe i coraz bardziej grozne. -Prosze pani? - powiedzial mezczyzna o nalanej twarzy. Jego glos zdawal sie naplywac z wielkiej dali, z drugiego konca dlugiego tunelu. Ksztalty sie zacieraly, kolory blakly, ale dzwieki wokol Ginger nie cichly. Przeciwnie, brzmialy glosniej, coraz glosniej, az jej uszy wypelnil bezsensowny jazgot glosow i irytujacy brzek sztuccow, a szczek naczyn i cichy szmer elektronicznej kasy staly sie ogluszajace, nie do wytrzymania. Ginger nie mogla oderwac oczu od rekawiczek. -Cos nie w porzadku? - zapytal mezczyzna, unoszac dlon w rekawiczce. Czarne, obcisle, lsniace... z ledwo widocznym groszkowaniem skory, schludny drobny scieg wzdluz palcow... napiete na knykciach... Oszolomiona, zdezorientowana, przygnieciona ogromnym ciezarem irracjonalnego strachu, nagle zrozumiala, ze musi uciec, bo inaczej zginie. Uciekaj albo gin. Nie wiedziala dlaczego. Nie rozumiala niebezpieczenstwa. Wiedziala tylko, ze ma do wyboru ucieczke albo natychmiastowa smierc. Bicie serca, juz wczesniej szybkie, stalo sie szalone. Oddech, ktory zatrzymal sie w gardle, wyplynal z ust w slabym okrzyku. Ginger rzucila sie przed siebie, jakby scigala zalosny dzwiek, ktory uciekl z jej gardla. Zdumiona swoja reakcja na widok rekawiczek, ale niezdolna jej przeanalizowac, zawstydzona swoim zachowaniem, przycisnela torbe do piersi i pchnela ramieniem mezczyzne, z ktorym sie zderzyla. Niejasno zdawala sobie sprawe, ze omal nie zbila go z nog. Musiala otworzyc drzwi, choc tego nie pamietala, i znalazla sie na zewnatrz, w rzeskim listopadowym powietrzu. Z prawej strony slyszala klaksony, warkot silnikow, syk i chrzest opon na Charles Street, z lewej migaly okna delikatesow, gdy biegla. Potem przestala widziec i slyszec cokolwiek, swiat wokol niej stracil ksztalty i kolory i znalazla sie w bezpostaciowej szarosci. Poly jej plaszcza lopotaly, gdy biegla przez amorficzny pejzaz ze snu, oniemiala ze strachu. Na chodniku musialo byc wielu ludzi, ktorych omijala albo odpychala z drogi, nie bedac tego swiadoma. Wiedziala tylko, ze musi uciekac. Biegla jak jelen, choc nikt jej nie scigal, krzywiac usta w grymasie czystego przerazenia, mimo ze nie mogla sprecyzowac niebezpieczenstwa, przed ktorym uciekala. Biegla. Biegla jak szalona. Chwilowo slepa i glucha. Zagubiona. Pare minut pozniej mgla sie rozproszyla i Ginger stwierdzila, ze znajduje sie na Mount Vernon Street w polowie wzgorza. Stala przy poreczy z kutego zelaza u podnoza frontowych schodow okazalego domu z czerwonej cegly. Zaciskala rece na zelaznych tralkach tak mocno, ze bolaly ja knykcie, i opierala czolo na ciezkiej metalowej balustradzie niczym wiezien wiszacy u krat celi. Byla spocona, brakowalo jej tchu. W suchych ustach czula kwasny smak. Palilo ja w gardle, klulo w piersi. Byla zdezorientowana, nie pamietala, jak tu dotarla, jakby fale amnezji wyrzucily ja na obcy brzeg. Cos ja wystraszylo. Nie mogla sobie przypomniec co. Strach stopniowo malal, oddech wracal do regularnego rytmu, serce powoli zwalnialo. Zamrugala, rozejrzala sie nieufnie i z konsternacja, gdy lzy przestaly zalewac jej oczy. Podniosla glowe. Zobaczyla nagie, czarne galezie lipy, a nad szkieletem drzewa niskie, zlowieszczo szare listopadowe niebo. Lagodny blask padal z zabytkowych lamp gazowych, zapalonych przez solenoidy, ktore wziely pochmurny zimowy poranek za poczatek zmierzchu. Na szczycie wzgorza stal gmach Massachusetts State House, a na dole, gdzie Mount Vernon krzyzuje sie z Charles Street, panowal duzy ruch. Delikatesy Bernsteina. Tak, oczywiscie. Jest wtorek, byla w sklepie, gdy... gdy cos sie stalo. Co? Co sie stalo w delikatesach? I gdzie torba z zakupami? Ginger puscila zelazna porecz, podniosla rece i spojrzala na niebieskie, robione na drutach rekawiczki. Rekawiczki. Nie jej, nie te rekawiczki. Krotkowzroczny mezczyzna w rosyjskim kapeluszu. Jego czarne skorkowe rekawiczki. To one ja przestraszyly. Ale dlaczego wpadla w histerie, dlaczego na ich widok obezwladnil ja strach? Probowala sobie przypomniec, lecz nie pamietala nawet biegu na wzgorza. Ostatnie trzy minuty - a moze dluzej? - zostaly wymazane z jej pamieci. Musiala biec w panice w gore Mount Vernon Street. Sadzac z wyrazu twarzy patrzacych na nia przechodniow, zrobila z siebie niezle widowisko. Zaklopotana, odwrocila sie i z wahaniem ruszyla w dol ulicy. Na jej koncu, tuz za rogiem, znalazla na chodniku torbe z zakupami. Stala przez dlugie sekundy, patrzac na pomiety brazowy pakunek i probujac sobie przypomniec, kiedy go upuscila. Ale tam, gdzie powinna znajdowac sie ta chwila, byla tylko szarosc, nicosc. Co mnie napadlo? Pare paczek wysypalo sie z przewroconej torby, ale zadna nie byla rozdarta, wiec zapakowala je z powrotem. Zaniepokojona zaskakujaca utrata kontroli, na miekkich nogach ruszyla w strone domu, wyrzucajac z ust pioropusze pary w mroznym powietrzu. Zatrzymala sie niezdecydowanie po paru krokach. Po chwili zawrocila do delikatesow. Stanela przed sklepem. Po paru minutach mezczyzna w rosyjskim kapeluszu i szylkretowych okularach wyszedl z torba zakupow. -Och. - Zamrugal z zaskoczenia. - Czyzbym pani nie przeprosil? Wybiegla pani tak nagle, wiec pomyslalem, ze moze tylko chcialem przeprosic, wie pani... Patrzyla na reke w skorzanej rekawiczce, podtrzymujaca papierowa torbe. Druga dlon poruszala sie, kiedy mezczyzna mowil. Ginger sledzila ja wzrokiem, gdy kreslila szybkie wzory w zimnym powietrzu. Rekawiczki juz nie budzily w niej leku. Nie miala pojecia, dlaczego wczesniej ich widok sprawil, ze wpadla w panike. -Wszystko w porzadku. Nie czekam na przeprosiny. Przestraszylam sie i... i to byl niezwykly ranek - powiedziala, odwracajac sie szybko. Przez ramie zawolala: - Milego dnia! Choc mieszkala niedaleko, droga do domu wydawala jej sie epicka podroza przez rozlegle przestrzenie chodnika. Co sie ze mna dzieje? Listopadowy dzien byl zimny, ale nie usprawiedliwial wewnetrznego chlodu, jaki odczuwala. Mieszkala na Beacon Hill, na pierwszym pietrze trzypietrowej kamienicy, ktora kiedys nalezala do dziewietnastowiecznego bankiera. Wybrala to miejsce, poniewaz spodobaly jej sie doskonale zachowane detale z epoki: misterne sztukaterie na suficie, medaliony nad drzwiami, mahoniowe drzwi, francuskie okna w wykuszach, dwa kominki (w salonie i sypialni) z ozdobnymi gzymsami z polerowanego marmuru. Panowala tu atmosfera stalosci, ciaglosci, stabilnosci. Ginger cenila stalosc i stabilnosc nade wszystko; byc moze byla to reakcja na wczesna utrate matki. Wciaz drzac, choc w mieszkaniu bylo cieplo, poukladala zakupy na polkach i w lodowce, a potem poszla do lazienki, zeby przejrzec sie w lustrze. Byla bardzo blada. Nie spodobal jej sie zaszczuty, nawiedzony wyraz oczu. Powiedziala do swojego odbicia: -Co sie tam stalo, shnookl Powiem ci, bylas naprawde mes-huggene. Kompletnie farfufket. Ale dlaczego? Co? Jestes madra pania doktor, wiec powiedz. Dlaczego? Sluchajac swojego glosu, ktory odbijal sie echem od wysokiego sufitu lazienki, wiedziala, ze ma powazny problem. Jacob, jej ojciec, byl Zydem z genow i wychowania, dumnym z jednego i drugiego, ale rzadko bywal w synagodze i obchodzil zydowskie swieta po swiecku, jak wielu niepraktykujacych chrzescijan Wielkanoc i Boze Narodzenie. Ginger odeszla od wiary krok dalej i uwazala sie za agnostyczke. Co wiecej, podczas gdy zydowskosc Jacoba byla integralna, widoczna we wszystkim, co robil i mowil, w jej przypadku bylo inaczej. Poproszona o zdefiniowanie siebie, powiedzialaby: "Kobieta, lekarka, pracoholiczka, apolityczna" i wymienilaby wiele innych rzeczy, zanim przyszloby jej na mysl, zeby dodac: "Zydowka". Jidysz pojawial sie w jej mowie tylko wtedy, gdy miala klopoty, kiedy byla bardzo zmartwiona albo przestraszona, jakby podswiadomie wierzyla, ze slowa te maja magiczna moc, ze sa amuletami chroniacymi przed pechem i katastrofa. -Biegasz po ulicach, gubisz zakupy, zapominasz, gdzie jestes, boisz sie, gdy nie ma powodu do strachu, zachowujesz sie jak farmishteh - powiedziala z pogarda do swojego odbicia. - Widzac takie zachowanie, ludzie pomysla, ze jestes shikker, a ludzie nie chodza do lekarzy, ktorzy sa pijakami. Nu? Magiczna moc starych slow uczynila maly cud, niewielki, ale wystarczajacy, zeby przywrocic kolory na jej policzki i zlagodzic surowosc spojrzenia. Przestala sie trzasc, choc wciaz odczuwala chlod. Umyla twarz, uczesala srebrzystoblond wlosy, przebrala sie w pizame i szlafrok, swoj zwykly wtorkowy stroj. Poszla do malej sypialni, w ktorej urzadzila gabinet, zdjela z polki podniszczony Encyklopedyczny slownik medyczny Tabera i otworzyla go na literze F. Fuga. Wiedziala, co to slowo znaczy, i nie miala pojecia, dlaczego zaglada do slownika, skoro nie mogla wyczytac w nim niczego nowego. Moze byl kolejnym talizmanem. Moze, jesli zobaczy to slowo napisane zimnym, obojetnym drukiem, przestanie miec nad nia wladze. Voodoo dla zbyt wyksztalconych. Mimo wszystko przeczytala haslo: Fuga [lac. fuga, ucieczka]. Powazne zaburzenie osobowosci. Chory pod wplywem impulsu ucieka z domu lub od swojego otoczenia. Po ataku zwykle nie pamieta, co robil w czasie jego trwania. Zamknela slownik i odlozyla go na polke. Miala inne publikacje, ktore mogly zawierac bardziej szczegolowe informacje o fugach, ale postanowila nie drazyc tematu. Po prostu nie mogla uwierzyc, ze jej krotkotrwaly atak byl symptomem powaznego problemu zdrowotnego. Moze zyla w zbyt wielkim stresie, moze pracowala zbyt ciezko, moze przeciazenie doprowadzilo do tej jednej odosobnionej fugi. Dwu - lub trzyminutowa pustka. Male ostrzezenie. Bedzie korzystac z wolnego czasu w kazdy wtorek i sprobuje konczyc prace codziennie o godzine wczesniej, a problem sie nie powtorzy. Pracowala bardzo ciezko, zeby spelnic nadzieje rodzicow i zostac lekarzem; chciala zostac kims wyjatkowym i w ten sposob uczcic pamiec ukochanego ojca i od dawna niezyjacej, ale wciaz pamietanej, rozpaczliwie jej potrzebnej matki. Poniosla wiele wyrzeczen, zeby zajsc tak daleko. Czesto pracowala w weekendy, rezygnowala z wakacji i innych przyjemnosci. Juz tylko szesc miesiecy dzielilo ja od ukonczenia rezydentury i rozpoczecia samodzielnej praktyki. Nic nie pokrzyzuje jej planow. Nic nie okradnie jej z tego marzenia. Nic. Byl dwunasty listopada. 3 Hrabstwo Elko, NevadaErnie Block bal sie ciemnosci. Juz w domu ciemnosc byla zla, ale najwiekszy lek budzila ciemnosc na dworze, rozlegla czern nocy w polnocnej Nevadzie. W ciagu dnia lubil przebywac w pomieszczeniach z zapalonymi lampami i wieloma oknami, w nocy natomiast wolal pokoje z nielicznymi oknami, a najlepiej bez okien. Czasami mu sie zdawalo, ze noc napiera na szyby jak zywe stworzenie, ktore chce dostac sie do srodka, aby go pozrec. Zaciaganie zaslon nie przynosilo ulgi, bo wciaz wiedzial, ze za nimi czyha noc, czekajac na okazje. Bardzo sie tego wstydzil. Nie wiedzial, dlaczego ostatnio zaczal bac sie ciemnosci. Po prostu sie bal. Oczywiscie miliony ludzi cierpia na taka fobie, ale w przewazajacej wiekszosci przypadkow dotyczy ona dzieci. Ernie mial piecdziesiat dwa lata. W piatkowe popoludnie, dzien po Swiecie Dziekczynienia, pracowal sam w motelowym biurze, poniewaz Faye poleciala do Wisconsin w odwiedziny do Lucy, Franka i wnukow. Nie bedzie jej do wtorku. W grudniu zamierzali zamknac motel na tydzien i razem wybrac sie do Milwaukee, zeby spedzic Boze Narodzenie z dziecmi, ale tym razem Faye poleciala sama. Ernie bardzo za nia tesknil. Tesknil, bo od trzydziestu jeden lat byla jego zona i najlepszym przyjacielem. Tesknil, bo kochal ja jeszcze bardziej niz w dniu slubu. Bez Faye noce wydawaly sie dluzsze, glebsze i ciemniejsze niz kiedykolwiek. Do wpol do trzeciej w piatkowe popoludnie posprzatal wszystkie pokoje i zmienil posciel, przygotowujac motel na przyjecie nastepnej fali podroznych. Przycupniete na pagorku na polnoc od autostrady Zacisze, jedyny motel w promieniu dwudziestu kilometrow, bylo schludna mala stacja dla podroznych na rozleglych, porosnietych bylica rowninach, ktore przechodzily w trawiaste gorskie laki. Elko lezalo piecdziesiat kilometrow na wschod, Battle Mountain szescdziesiat piec kilometrow na zachod. Miasteczko Carlin i malenka wioska Beowawe byly blizej, ale z motelu Ernie nie widzial innych ludzkich siedzib i zapewne zaden motel na swiecie nie nosil bardziej trafnej nazwy niz ten - Zacisze. Po powrocie do recepcji Ernie zajal sie bejcowaniem zadrapan na debowej ladzie, przy ktorej goscie wpisywali sie do ksiazki i wymeldowywali. Stan lady nie budzil wiekszych zastrzezen; Ernie po prostu chcial sie na czyms skupic, zanim podrozni zaczna zjezdzac z miedzystanowej numer 80. Wiedzial, ze jesli sie czyms nie zajmie, zacznie myslec o wczesnym listopadowym zmierzchu, martwic sie nadchodzaca noca i na dlugo przed wieczorem zrobi sie nerwowy jak kot, ktoremu przywiazano do ogona puszke. Recepcja byla wyspa swiatla. Od chwili gdy Ernie otworzyl motel o szostej trzydziesci, palily sie tu wszystkie lampy. Na debowym biurku za lada stala swietlowka, rzucajaca blady prostokat na pokryty zielonym filcem blat. W kacie przy szafkach na dokumenty plonela mosiezna lampa stojaca. Po drugiej stronie lady, w czesci przeznaczonej dla gosci, oprocz obrotowego stojaka z widokowkami, jedna polka z okolo czterdziestoma ksiazkami w miekkiej oprawie i druga z darmowymi prospektami, automatu z napojami przy drzwiach oraz bezowej sofy staly stoliki z ceramicznymi lampami z regulatorami - 75, 100 i 150 watow - nastawionymi na najwyzsza moc. Swiecila sie rowniez wyposazona w dwie zarowki podsufitowa lampa z mrozonego szkla. Oczywiscie wieksza czesc frontowej sciany zajmowalo ogromne okno. Motel byl zwrocony w kierunku poludniowo-poludniowo-zachodnim, wiec o tej porze dnia miodowe promienie opadajacego slonca wlewaly sie przez wielka tafle, malujac na bursztynowo biala sciane za sofa, lamiac sie na krakelurowym szkliwie ceramicznych lamp i rzucajac plonace refleksy na mosiezne medaliony, ktore zdobily stoly. Gdy Faye tu byla, Ernie nie zapalal wszystkich lamp, bo po wygloszeniu uwagi na temat marnowania pradu zgasilaby wiekszosc z nich. Pozostawianie niezapalonej lampy budzilo w nim niepokoj, ale znosil widok martwych zarowek bez slowa, zeby sie nie zdradzic. Przypuszczal, ze zona nie zdaje sobie sprawy z jego fobii, ktora narastala od czterech miesiecy. Wolal, zeby sie nie zorientowala, bo sie wstydzil i nie chcial jej martwic. Nie znal przyczyny swojego irracjonalnego leku, ale wiedzial, ze predzej czy pozniej strach przeminie, wiec ponizanie sie i denerwowanie Faye nie mialo sensu. Nie dopuszczal do siebie mysli, ze ten stan moze byc czyms powaznym. W ciagu piecdziesieciu dwoch lat zycia rzadko chorowal. W szpitalu lezal tylko dwa razy, ranny w posladek i plecy podczas drugiej tury sluzby w Wietnamie. W rodzinie Blockow nikt nie cierpial na chorobe psychiczna i Ernest Eugene Block nie zamierzal zostac pierwszym, ktory z placzem wpelznie na kozetke u psychiatry. Byl tego pewny na sto dwadziescia procent, moglby postawic na to wlasny tylek bez cienia ryzyka, ze nie bedzie mial na czym siedziec. Bedzie twardy i przeczeka, choc problem byl dziwny i niepokojacy. Klopoty zaczely sie we wrzesniu od lekkiego zdenerwowania, ktore narastalo w miare zblizania sie nocy i nie opuszczalo go do switu. Z poczatku nie zdarzalo sie to codziennie, ale z czasem nastapilo pogorszenie i juz w polowie pazdziernika kazdy zmierzch budzil w nim niewytlumaczalne zaniepokojenie. Na poczatku listopada niepokoj przerodzil sie w strach, zenujacy strach przed zapadajaca ciemnoscia. W ciagu dwoch tygodni zaczal rzadzic jego zyciem. Od dziesieciu dni Ernie staral sie nie wychodzic po zmroku. Faye jak dotad sie nie zorientowala, ale przeciez nie zdola w nieskonczonosc ukrywac przed nia prawdy. Ernie byl taki wielki, ze mysl, iz moze sie czegos bac, w nim samym budzila smiech. Mial sto osiemdziesiat centymetrow wzrostu, a budowe tak solidna i kanciasta, ze nazwisko Block doskonale go okreslalo. Szorstkie siwe wlosy sciete na jeza pasowaly do twarzy o regularnych i sympatycznych rysach, ale tak grubych, ze sprawialy wrazenie wyciosanych z granitu. Z byczym karkiem, barczystymi ramionami i wydatnym torsem wygladal nieproporcjonalnie, jak futbolista w kostiumie do gry. Kiedys byl szkolna gwiazda futbolu i koledzy nazywali go Bykiem. W czasie dwudziestu osmiu lat sluzby w piechocie morskiej, zakonczonej przed szescioma laty, wiekszosc ludzi zwracala sie do niego jak do oficera, nawet ci rowni mu ranga. Zdziwiliby sie, gdyby wiedzieli, ze Erniemu Blockowi codziennie poca sie rece na mysl o nocy. Skupiony na trzymaniu mysli jak najdalej od zachodu slonca, guzdral sie przy pracy i skonczyl malowanie za pietnascie czwarta. Swiatlo dzienne sie zmienilo. Juz nie bylo miodowe, lecz bursztynowopomaranczowe. Slonce wisialo nisko nad zachodnim horyzontem. O czwartej zjawili sie pierwsi goscie, para w jego wieku, panstwo Gilney wracajacy do Salt Lake City po tygodniu spedzonym w Reno u syna. Pogawedzil z nimi i byl zawiedziony, gdy zabrali klucz i odeszli. Swiatlo sloneczne zrobilo sie zupelnie pomaranczowe, bez sladu zolci. Wysokie, rozproszone chmury przemienily sie z bialych zaglowcow w zlote i szkarlatne galeony sunace na wschod nad Wielka Kotlina, w ktorej lezala prawie cala Nevada. Dziesiec minut pozniej wymizerowany mezczyzna, wizytujacy okolice na zlecenie Agencji Zarzadzania Ziemia, wynajal pokoj na dwa dni. Ernie, znow sam, staral sie nie patrzec na zegarek. Staral sie takze nie patrzec na okna, bo za szyba dzien sie wykrwawial. Nie bede panikowal, powiedzial sobie. Bylem na wojnie, widzialem rzeczy najgorsze z mozliwych i, na Boga, wciaz zyje, wielki i brzydki jak zawsze, wiec nie rozkleje sie tylko dlatego, ze nadchodzi noc. O czwartej pietnascie slonce nie bylo juz pomaranczowe, lecz czerwone jak krew. Erniemu serce bilo coraz szybciej i czul sie tak, jakby klatka piersiowa przemienila sie w imadlo sciskajace pluca. Podszedl do biurka, usiadl na krzesle, zamknal oczy i odetchnal gleboko kilka razy, zeby sie uspokoic. Wlaczyl radio. Czasami muzyka pomagala. Kenny Rogers spiewal o samotnosci. Tarcza slonca zetknela sie z linia horyzontu i powoli znikala. Przedwieczorny szkarlat nieba przeszedl w neonowy blekit, a potem w fosforyzujacy fiolet, ktory przypomnial mu koniec dnia w Singapurze, gdzie jako mlody rekrut przez dwa lata pelnil sluzbe wartownicza w ambasadzie. Zapadl zmierzch. Potem nastapilo najgorsze. Noc. Zewnetrzne swiatla, lacznie z niebiesko-zielonym neonem dobrze widocznym z autostrady, zapalily sie automatycznie z nadejsciem zmroku, ale nie poprawily Erniemu samopoczucia. Swit wstanie za cala wiecznosc. Zaczelo sie panowanie nocy. Po zachodzie slonca temperatura na zewnatrz spadla ponizej zera. Piec olejowy w recepcji wlaczal sie czesciej, zeby odeprzec ziab. Pomimo chlodu Ernie Block sie pocil. O szostej z baru Zacisze, lezacego na zachod od motelu, przybiegla S andy Sarver. Byl to maly lokal gastronomiczny z niezbyt bogatym menu, serwujacy poludniowe i wieczorne posilki gosciom motelu oraz zglodnialym kierowcom ciezarowek, ktorzy zjezdzali z autostrady, zeby wrzucic cos na zab. (Goscie dostawali gratisowe sniadanie do pokojow, slodkie buleczki i kawe, jesli wieczorem zlozyli zamowienie). S andy i jej maz Ned prowadzili restauracje dla Erniego i Faye; S andy byla kelnerka, a Ned kucharzem. Mieszkali w przyczepie w poblizu Beowawe i codziennie dojezdzali do pracy zdezelowanym fordem pick-upem. Ernie skrzywil sie, bo gdy S andy otworzyla drzwi, ogarnelo go irracjonalne uczucie, ze ciemnosc jak pantera wskoczy do recepcji. -Przynioslam kolacje - powiedziala, drzac w zimnym podmuchu, ktory wpadl razem z nia do biura. Postawila na ladzie nieduze pudelko bez wieczka. Byl w nim cheeseburger, frytki, plastikowy pojemnik z surowka z bialej kapusty i puszka coorsa. - Uznalam, ze przyda ci sie piwo, zeby wyplukac z organizmu caly ten cholesterol. -Dzieki, S andy. Trzydziestodwuletnia S andy Sarver byla malo atrakcyjna, niezbyt urodziwa i bezbarwna. Mimo ze nie brakowalo jej atutow, nie umiala ich wykorzystac. Nogi miala chude, ale niebrzydkie. Wazyla mniej, niz powinna, choc gdyby przybrala na wadze siedem czy nawet dziesiec kilogramow, jej figura zaokraglilby sie ponetnie. Byla plaska jak deska, lecz gibka, a jej czarujaca kobieca delikatnosc byla najbardziej widoczna w drobnej budowie, smuklych rekach i labedziej szyi. Niestety wdziek S andy rzadko sie ujawnial, zwykle maskowany nawykiem szurania nogami przy chodzeniu i garbienia plecow, gdy siedziala. Jej brazowe wlosy byly matowe i proste, zapewne dlatego, ze myla je mydlem, nie szamponem. Nigdy nie robila makijazu, nawet nie uzywala szminki, a jej paznokcie byly ogryzione i zaniedbane. Miala jednak dobre, wielkie serce, dlatego Ernie i Faye zalowali, ze nie wyglada lepiej i bardziej nie korzysta z zycia. Czasami Ernie martwil sie o nia tak samo jak kiedys o Lucy, rodzona corke, zanim poslubila Franka i stala sie bezgranicznie szczesliwa. Wyczuwal, ze dawno temu S andy Saver spotkalo cos zlego, ze zycie wymierzylo jej potezny cios, ktory wprawdzie jej nie zlamal, ale nauczyl, ze lepiej sie nie wychylac, chodzic ze spuszczona glowa i miec skromne wymagania, aby uchronic sie przed rozczarowaniem, bolem i ludzkim okrucienstwem. Delektujac sie aromatem jedzenia i odginajac blaszke puszki z piwem, powiedzial: -Ned robi pyszne cheeseburgery. W zyciu nie jadlem lepszych. S andy usmiechnela sie niesmialo. -To szczescie miec mezczyzne, ktory umie gotowac. - Miala cichy, lagodny glos. - Zwlaszcza w moim przypadku, bo ja nie jestem w tym dobra. -Zaloze sie, ze tez jestes doskonala kucharka. -Nie, nie ja, ani troche. Nigdy nie bylam i nigdy nie bede. Byla ubrana w fartuszek z krotkimi rekawami. Popatrzyl na jej gole rece, pokryte gesia skorka. -Nie powinnas wychodzic w taka noc bez swetra. Zamarzniesz na smierc. -Nie ja. Przywyklam... dawno temu przywyklam do zimna. Bylo to dziwne stwierdzenie, a glos S andy brzmial jeszcze dziwniej. Zanim Ernie zdazyl sie zastanowic, jak wyciagnac z niej cos wiecej, odwrocila sie do wyjscia. -Na razie, Ernie. -Eee... duzy ruch? -Taki sobie. Niedlugo kierowcy ciezarowek zaczna wstepowac na kolacje. - Zatrzymala sie przy uchylonych drzwiach. - Jasno tu masz. Kes cheeseburgera utknal mu w gardle, gdy otworzyla drzwi, odslaniajac go przed niebezpieczenstwami ciemnosci. Zimne powietrze wpadlo do recepcji. -Mozna by sie opalac - dodala S andy. -Lubie... lubie, kiedy jest jasno. Gdy ludzie wchodza do kiepsko oswietlonej recepcji w motelu... coz, maja wrazenie, ze jest brudno. -Ha! Nigdy bym na to nie wpadla. Pewnie dlatego to ty jestes szefem. Gdybym ja tu rzadzila, nie mialabym glowy do takich drobiazgow. Nie jestem w tym dobra. No to zmykam. Ernie wstrzymywal oddech, poki drzwi byly otwarte, i odetchnal z ulga, gdy S andy zamknela je za soba. Patrzyl, jak przemyka za oknem. Nie przypominal sobie, by kiedykolwiek przyznala, ze ma jakies zalety. Zawsze bez wahania podkreslala swoje wady i braki, prawdziwe i urojone. Byla przemila, ale czasami nudna. Dzisiaj oczywiscie nawet nudny kompan bylby mile widziany. Ernie zalowal, ze odeszla. Posilal sie na stojaco przy ladzie, skupiony najedzeniu, z natezeniem wpatrujac sie w pojemnik. Wykorzystywal te prosta czynnosc do oderwania mysli od irracjonalnego strachu, ktory jezyl wlosy na glowie i sprawial, ze zimne strumyczki potu sciekaly mu spod pach. Za dziesiec siodma kolejny gosc zajal osmy z dwudziestu pokoi motelu. Poniewaz byla to druga noc czterodniowego swiatecznego weekendu, na drodze panowal wzmozony ruch. Ernie wiedzial, ze wynajmie co najmniej drugie tyle pokoi, jesli zostanie w recepcji do dziewiatej. Nie mogl tego zrobic. Dla zolnierza piechoty morskiej - w stanie spoczynku, lecz zawsze zolnierza - slowa "obowiazek" i "odwaga" byly swiete, a on nigdy nie zaniedbal obowiazku, nawet w Wietnamie, nawet wsrod swiszczacych kul, wybuchajacych bomb i konajacych towarzyszy broni, teraz jednak nie mogl wykonac tak prostego zadania jak siedzenie za biurkiem do godziny dziewiatej. Zaslony nie przyslanialy wielkich okien, przeszklone drzwi nie mialy rolety, wiec ucieczka przed widokiem ciemnosci nie byla mozliwa. Za kazdym razem, gdy otwieraly sie drzwi, Erniego paralizowal strach, bo wtedy nic nie dzielilo go od nocy. Popatrzyl na swoje silne rece. Drzaly. Zoladek podchodzil mu do gardla. Podenerwowany, nie mogl usiedziec na miejscu. Krazyl po malej przestrzeni za lada. Przekladal rozne przedmioty. Wreszcie kwadrans po siodmej poddal sie irracjonalnemu lekowi, pstryknal przelacznik pod lada, zapalajac neon BRAK WOLNYCH MIEJSC na zewnatrz motelu, i zamknal frontowe drzwi na klucz. Gasil kolejne lampy, odsuwajac sie chylkiem od cieni, czajacych sie tam, gdzie przed chwila padalo swiatlo. Szybko przeszedl do schodow, ktore prowadzily do mieszkania na pietrze. Zamierzal pokonac je w normalnym tempie, powtarzajac sobie, ze jego strach jest dziecinny i glupi, ze nic nie wypelza z ciemnych katow biura za plecami, nic - przeciez to niedorzeczne - nic, absolutnie nic. Te zapewnienia nie na wiele sie zdaly, bo przerazalo go nie cos, co moglo kryc sie w ciemnosci, lecz sama ciemnosc, brak swiatla. Przyspieszyl, trzymajac sie poreczy. Ku swojemu rozczarowaniu szybko spanikowal i zaczal pokonywac po dwa stopnie naraz. Z walacym sercem wpadl do salonu, na oslep znalazl przelacznik, zgasil ostatnie swiatla na dole, zatrzasnal drzwi tak mocno, ze zadrzala sciana, przekrecil klucz i oparl sie o drzwi szerokimi plecami. Wciaz dyszal. Wciaz sie trzasl. Czul zapach wlasnego potu. W mieszkaniu przez caly dzien palilo sie kilka lamp. Ernie przebiegal z pokoju do pokoju, zapalajac wszystkie pozostale. Kotary i rolety byly zasuniete po ostatniej koszmarnej nocy, wiec ciemnosc nie zagladala przez okna. Gdy odzyskal panowanie nad soba, zadzwonil do baru i powiedzial S andy, ze nie czuje sie dobrze i musi wczesnie sie polozyc. Poprosil, zeby zatrzymali rachunki do jutra i nie niepokoili go po zamknieciu restauracji. Zdegustowany ostrym odorem wlasnego potu - nie tyle samym zapachem, ile faktem, ze oznaczal on calkowita utrate kontroli - wzial prysznic. Wytarl sie do sucha, wlozyl swieza bielizne, okrecil sie grubym, cieplym szlafrokiem i wzul pantofle. Dotychczas, pomimo dziwnego, nieokreslonego leku, zasypial w ciemnym pokoju, choc nie bez strachu i nie bez pomocy kilku piw. Dwie noce temu, gdy Faye wyjechala do Wisconsin i zostal sam, nie potrafil zasnac bez towarzystwa zapalonej nocnej lampki. Wiedzial, ze dzis tez jej nie zgasi. Co bedzie, gdy Faye wroci we wtorek? Czy zdola spac bez swiatla? Co bedzie, gdy Faye zgasi lampke... a on zacznie wrzeszczec jak przerazone dziecko? Mysl o nieuchronnie zblizajacym sie upokorzeniu sprawila, ze zgrzytnal zebami z gniewu i podszedl do najblizszego okna. Zacisnal muskularna reke na szczelnie zaciagnietych zaslonach. Wahal sie. Bicie jego serca przypominalo stlumiony ogien karabinu maszynowego. Zawsze byl silny, byl skala, na ktorej Faye mogla sie oprzec. Tym wlasnie powinien byc mezczyzna: skala. Nie wolno mu zawiesc Faye. Musi przezwyciezyc te dziwaczna dolegliwosc przed jej powrotem z Wisconsin. Zaschlo mu w ustach i przebiegl go dreszcz, gdy pomyslal o nocy za przyslonieta szyba, ale wiedzial, ze jedynym sposobem na pokonanie strachu jest konfrontacja. Taka lekcje dalo mu zycie: badz dzielny, zmierz sie z wrogiem, stocz bitwe. W jego przypadku ta filozofia zawsze sie sprawdzala. Tym razem tez sie sprawdzi. Okno wychodzilo na tyly motelu, na rozlegle laki i bezludne wzgorza, gdzie jedynym zrodlem swiatla byly gwiazdy. Musi rozsunac zaslony, stanac oko w oko z mrocznym krajobrazem, nie ustapic na krok. Konfrontacja podziala oczyszczajaco, wymyje trucizne z organizmu. Rozsunal kotary. Patrzyl w noc i powtarzal sobie, ze idealna czern nie jest zla. Jest gleboka i czysta, rozlegla i zimna, ale nie zla i pod zadnym wzgledem nie moze byc grozna. Jednak gdy patrzyl, stojac nieruchomo, fragmenty ciemnosci zdawaly sie przesuwac i scalac, formowac niezupelnie widoczne, ale solidne ksztalty, bryly pulsujacej i gestszej czerni w obrebie wiekszego mroku, czajace sie widma, ktore w kazdej chwili mogly rzucic sie na kruche okno. Zacisnal szczeki i przylozyl czolo do lodowatej szyby. Ogromne pustkowia Nevady wydawaly mu sie bezkresne. Nie widzial spowitych ciemnoscia gor, ale czul, ze odsunely sie jak za sprawa czarow, ze rowniny pomiedzy nim a gorami rozciagaja sie na setki albo nawet tysiace kilometrow, szybko zmierzajac ku nieskonczonosci, i nagle znalazl sie w centrum prozni tak ogromnej, ze opierala sie wszelkiemu opisowi. Zewszad otaczala go pustka, bezkresna czern bez jednej iskierki swiatla, niezmierzona i niepojeta, wykraczajaca poza granice jego ubogiej wyobrazni, straszliwa pustka na lewo i prawo, z przodu i z tylu, na gorze i w dole, i poczul, ze nie moze oddychac. Bylo to znacznie gorsze niz wszystko, co dotychczas przezyl. Strach siegal znacznie glebiej. Byl szokujaco silny. Mial nad nim absolutna wladze. Nagle uswiadomil sobie ciezar tej ogromnej ciemnosci, ktora zdawala sie sunac nieublaganie, sunac i napierac, niebotyczne fale mroku lamaly sie, nacieraly, wyciskaly mu powietrze z pluc... Wrzasnal i odskoczyl od okna. Upadl na kolana, gdy story zeszly sie z cichym szelestem. Okno znow bylo zasloniete. Ciemnosc zniknela za szyba. Otaczalo go swiatlo, blogoslawione swiatlo. Opuscil glowe i z drzeniem wciagal wielkie hausty powietrza. Doczolgal sie do lozka i dzwignal na materac. Lezal przez dlugi czas, sluchajac serca, ktorego bicie przypominalo tupot sprintu, potem truchtu, wreszcie szybkiego chodu. Zamiast zlikwidowac problem, smiala konfrontacja tylko go pogorszyla. -Co sie ze mna dzieje? - zapytal glosno, patrzac w sufit. - Dobry Boze, co sie ze mna dzieje? Byl dwudziesty drugi listopada. 4 Laguna Beach, KaliforniaW sobote, w desperackiej reakcji na kolejny niepokojacy epizod somnambulizmu, Dom Corvaisis metodycznie doprowadzal sie do stanu kompletnego wyczerpania. Chcial byc tak wykonczony, zeby w nocy spac jak kamien, ktory od zarania dziejow spoczywa w lonie ziemi. Od siodmej rano, gdy nocna mgla snula sie jeszcze w kanionach i przyprawiala drzewom brody, przez pol godziny cwiczyl intensywnie na patio otwartym na ocean. Potem wlozyl buty do joggingu i przebiegl jedenascie znojnych kilometrow po stromych ulicach Laguna Beach. Nastepnie spedzil piec godzin na ciezkiej pracy w ogrodzie. Pozniej, poniewaz dzien byl cieply, wrzucil reczniki do firebirda i pojechal na plaze. Troche sie opalal, jednak znacznie wiecej czasu poswiecil na plywanie. Po kolacji w Picasso's przez godzine spacerowal po ulicach, na ktorych o tej porze roku bylo niewielu turystow. Wreszcie pojechal do domu. Rozebral sie w sypialni, majac wrazenie, ze trafil do kraju liliputow, ktorzy zarzucili na niego tysiace lin i ciagna go w dol. Rzadko pil, ale tym razem nie odmowil sobie lampki remy martina. Polozyl sie i zasnal w chwili, gdy zgasil lampe. * Somnambuliczne incydenty zdarzaly sie coraz czesciej i staly sie centralnym problemem jego zycia. Ten problem przeszkadzal mu w pisaniu. Praca nad nowa ksiazka, dotad idaca jak z platka - nigdy lepiej nie pisal - utknela w martwym punkcie. W ciagu dwoch tygodni dziewiec razy zbudzil sie w szafie, ostatnio cztery noce z rzedu. Dolegliwosc przestala byc zabawna i intrygujaca. Bal sie zasnac, bo w czasie snu nad soba nie panowal.Wczoraj, w piatek, wybral sie wreszcie do lekarza, doktora Paula Cobletza w Newport Beach. Opowiedzial o swojej przypadlosci, ale nie chcial, a moze nie umial wyrazic glebi swojego niepokoju. Byl bardzo skryty, glownie z powodu dziecinstwa spedzonego pod opieka tuzina zastepczych rodzicow, niektorych obojetnych albo nawet wrogich, zawsze z zatrwazajaca szybkoscia znikajacych z jego zycia. Niechetnie wyrazal najbardziej osobiste mysli inaczej niz za posrednictwem wymyslonych bohaterow powiesci i opowiadan. Cobletz nie przejal sie zbytnio jego stanem i po dokladnym badaniu oznajmil, ze Dom jest okazem zdrowia. Uznal, ze przyczyna somnambulizmu jest stres zwiazany ze zblizajaca sie publikacja powiesci. -Nie powinnismy zrobic jakichs dodatkowych badan? - zapytal Dom. -Jestes pisarzem, wiec oczywiscie ponosi cie wyobraznia. Myslisz o guzie mozgu, mam racje? -No... tak. -Masz bole glowy? Zawroty? Cmi ci sie w oczach? -Nie. -Sprawdzilem dno oka. Nie ma zmian w siatkowce, nic nie wskazuje na zwiekszone cisnienie wewnatrzczaszkowe. Wymioty z niewyjasnionej przyczyny? -Nie. -Zatem nie ma powodu, zeby na tym etapie przeprowadzac badania. -Nie sadzisz, ze potrzebuje... psychoterapii? -Wielkie nieba, nie! Jestem pewien, ze niebawem ci przejdzie. Konczac sie ubierac, Dom patrzyl, jak Cobletz zamyka teczke. -Pomyslalem, ze moze pigulki nasenne... - zaczal. -Nie, nie. Jeszcze nie. Nie jestem zwolennikiem stosowania terapii farmakologicznej na samym poczatku. Winna jest twoja praca, Dom. Oderwij sie od pisania na pare tygodni. Nie rob niczego, co wymaga wysilku umyslowego. Nie zaniedbuj cwiczen fizycznych. Kladz sie spac zmeczony, tak zmeczony, zebys nie mial sily nawet myslec o ksiazce, nad ktora pracujesz. Po paru dniach bedziesz wyleczony. Jestem tego pewien. * W sobote Dom rozpoczal kuracje zalecona przez doktora Cobletza. Rzucil sie w wir aktywnosci fizycznej z wieksza determinacja i masochistycznym samozaparciem, niz sugerowal lekarz. W rezultacie zapadl w gleboki sen juz w chwili, gdy przylozyl glowe do poduszki, i rano nie zbudzil sie w szafie.Tym razem zbudzil sie w garazu. Oprzytomnial, dlawiac sie z przerazenia, zasapany, z sercem walacym tak mocno i wsciekle, jakby chcialo strzaskac mu zebra. Mial sucho w ustach, mocno zaciskal piesci. Byl scierpniety i obolaly, czesciowo po sobotnich cwiczeniach, czesciowo z powodu nienaturalnej, niewygodnej pozycji, w jakiej spal. W nocy sciagnal z polki nad warsztatem dwie plocienne plachty malarskie i zaszyl sie pod nimi w kacie za piecem. Lezal tam teraz, schowany pod plachtami. "Schowany" bylo wlasciwym slowem. Nie wyciagnal plandek dla ciepla. Skulil sie za piecem pod plachtami, bo przed czyms sie ukrywal; Przed czym? Nawet gdy odrzucil plandeki i usiadl, gdy sen juz pierzchnal i zaczerwienione oczy dostosowaly sie do polmroku, nocny strach nie chcial ustapic. Serce wciaz bilo jak szalone. Czego sie bal? Snil. W koszmarze sennym musial uciekac i ukrywac sie przed jakims potworem. Tak. Oczywiscie. Wysnione zagrozenie sprawilo, ze lunatykowal i schowal sie naprawde, wciskajac za piec. Bialy firebird majaczyl niczym duch w niklym swietle wpadajacym przez otwory wentylacyjne i okno nad stolem. Dom brnal przez garaz, powloczac nogami, czujac sie jak cien samego siebie. Wszedl do domu i udal sie prosto do gabinetu. Poranne slonce zalewalo pokoj, zmuszajac Dorna do przymruzenia oczu. Usiadl za biurkiem w brudnych spodniach od pizamy, wlaczyl komputer i przejrzal teksty na dyskietce. Byla to ta sama dyskietka, ktora w czwartek zostawil w komputerze, ale nie zawierala niczego nowego. Mial nadzieje, ze we snie zostawil informacje, ktora pomoze mu odkryc i zrozumiec zrodlo leku. Podswiadomosc najwyrazniej posiadala te wiedze, lecz umysl nie mial do niej dostepu. W czasie lunatykowania podswiadomosc przejmowala kontrole i istniala mozliwosc, ze za pomoca komputera uda mu sie wyjasnic, co sie dzieje. Niestety nic takiego sie nie stalo. Wylaczyl komputer i siedzial przez dlugi czas, patrzac przez okno na ocean. Kiedy pozniej przechodzil przez sypialnie w drodze do lazienki, zobaczyl cos dziwnego. Na dywanie lezaly rozrzucone gwozdzie i musial uwazac, gdzie stawia nogi. Pochylil sie, podniosl kilka. Wszystkie byly podobne: poltoracalowe stalowe gwozdzie. Z boku pod sciana dostrzegl dwa przedmioty. Przy listwie podlogowej pod oknem z rozsunietymi zaslonami lezalo pudelko gwozdzi, z ktorych polowa byla wysypana. Obok pudelka lezal mlotek. Podniosl mlotek, wazac go w reku i sciagajac brwi. Co robil w czasie tych samotnych godzin nocy? Spojrzal na parapet i zobaczyl trzy gwozdzie, lsniace w sloncu. Sadzac z tych wszystkich dowodow, przygotowywal sie do zabicia okien. Jezusie. Cos tak bardzo go przerazilo, ze zamierzal zamienic dom w fortece, ale zanim zdazyl to zrobic, pokonal go strach i uciekl do garazu, gdzie schowal sie za piecem. Rzucil mlotek i stal, wygladajac przez okno. Za oknem byla rabata z rozami, dalej waski pas trawnika i porosniety bluszczem stok, ktory prowadzil do nastepnego domu. Ladny widok. Spokojny. Nie mogl uwierzyc, ze w nocy byl inny, ze cos groznego czyhalo w ciemnosci. A jednak... Przez chwile patrzyl, jak dzien sie rozwidnia, jak pszczoly krzataja sie w rozach, a potem zaczal zbierac gwozdzie. Byl dwudziesty czwarty listopada. 5 Boston, MassachusettsOd incydentu z czarnymi rekawiczkami minely dwa spokojne tygodnie. Przez kilka dni po zenujacej scenie w delikatesach Bernsteina Ginger Weiss byla podenerwowana, spodziewajac sie nastepnego ataku. Stala sie niezwykle samokrytyczna, dotkliwie swiadoma swojego stanu fizycznego i psychicznego. Byla wyczulona na najdrobniejsze zmiany, ktore mogly zapowiadac nieuchronnie zblizajaca sie fuge, ale nie zauwazyla niczego niepokojacego. Nie miala bolow glowy, mdlosci, bolow miesni. Stopniowo odzyskala dawna pewnosc siebie. Nabrala przekonania, ze powodem jej dzikiej ucieczki ze sklepu byl stres, ze ta aberracja wiecej sie nie powtorzy. W Memorial miala wiecej pracy niz zwykle. George Hannaby, starszy chirurg - wysoki, niedzwiedziowaty mezczyzna, ktory mowil powoli, chodzil powoli i sprawial zludnie ospale wrazenie - ustalal napiete harmonogramy i choc Ginger nie byla jedynym podleglym mu rezydentem, jako jedyna pracowala wylacznie z nim. Asystowala przy wielu - moze wiekszosci - jego zabiegow: przeszczepy aorty, amputacje, przeszczepy udowo-podkolanowe, embolektomie, zespolenia wrotno-czcze, torakotomie, arteriogramy, wszczepianie tymczasowych i stalych rozrusznikow serca i tak dalej. George obserwowal kazdy jej ruch, wychwytujac najmniejsze niedociagniecia. Choc wygladal jak przyjazny niedzwiedz, byl bardzo wymagajacy i nie tolerowal lenistwa, nieudolnosci i niedbalstwa. Nikomu nie szczedzil zgryzliwych slow krytyki i sprawial, ze wszyscy mlodzi lekarze pocili sie ze strachu. Jego dezaprobata byla nie tylko przykra; miazdzyla i unicestwiala niczym wybuch bomby atomowej. Niektorzy rezydenci uwazali go za tyrana, ale Ginger asystowala mu z radoscia wlasnie dlatego, ze tak wysoko stawial poprzeczke. Wiedziala, ze jego krytycyzm, choc czasami jadowity, wynika wylacznie z troski o pacjenta, i nigdy nie czula sie osobiscie urazona. A kiedy juz zasluzyla na dobre slowo Hannaby'ego... ha, bylo to niemal jak pochwala z ust samego Boga. W ostatni poniedzialek listopada, trzynascie dni po dziwnym ataku, Ginger asystowala przy potrojnym pomostowaniu aortalno-wiencowym u Johnny'ego O'Daya, piecdziesieciotrzyletniego policjanta, ktory zostal zmuszony do przejscia na wczesniejsza emeryture z powodu choroby serca. Johnny byl krepy, rumiany, rozczochrany, bezpretensjonalny i skory do smiechu pomimo klopotow. Ginger ciagnelo do niego, bo choc nie byl ani troche podobny do swietej pamieci Jacoba Weissa, mimo wszystko przypominal jej ojca. Bala sie, ze Johnny O'Day umrze - i ze po czesci stanie sie to z jej winy. Nie miala powodu sadzic, ze jest bardziej zagrozony niz inni sercowcy. W gruncie rzeczy Johnny zaliczal sie do grupy niewielkiego ryzyka. Byl dziesiec lat mlodszy niz przecietny sercowiec, mial wiecej sil, zeby po operacji powrocic do zdrowia. Jego stanu nie komplikowaly powiklania w rodzaju zapalenia zyl czy wysokiego cisnienia. Rokowania byly jak najbardziej pomyslne. Ginger jednak nie mogla uwolnic sie od strachu, ktory coraz bardziej sie nasilal. W poniedzialkowe popoludnie, gdy zblizala sie godzina operacji, zrobila sie nerwowa i sciskalo ja w dolku. Po raz pierwszy, odkad czuwala samotnie przy szpitalnym lozku ojca i bezradnie patrzyla, jak umiera, ogarnely ja watpliwosci. Moze ten lek wyrastal z nieuzasadnionej, ale natretnej mysli, ze jesli zawiedzie, bedzie miala wrazenie, iz jeszcze raz zawiodla Jacoba. A moze byl calkowicie bezzasadny i z perspektywy czasu wyda sie glupi i smiechu wart. Moze. Wchodzac na blok operacyjny u boku George'a, zastanawiala sie, czy beda drzec jej rece. Rekom chirurga nie wolno drzec. Sala operacyjna byla wylozona bialymi i blekitnozielonymi plytkami. Pielegniarki i anestezjolog wlasnie przygotowywali pacjenta. Johnny O'Day lezal na stole operacyjnym w ksztalcie krzyza, z rozpostartymi rekami, z dlonmi i nadgarstkami przygotowanymi do wkluc dozylnych. Agatha T andy, prywatna instrumentariuszka zatrudniona nie przez szpital, lecz przez George'a, wlozyla lateksowe rekawiczki na swiezo wyszorowane rece szefa, a potem na rece Ginger. Pacjent byl znieczulony, pomaranczowy od jodyny od szyi po talie, od bioder w dol okryty warstwami zielonego materialu. Oczy mial szczelnie zaklejone, zeby nie wysychaly. Oddychal powoli, ale regularnie. Na stolku w kacie stal kasetowy magnetofon stereo. George lubil operowac przy utworach Bacha i sale wypelniala uspokajajaca muzyka. Moze uspokajala innych, ale na Ginger nie dzialala. Miala wrazenie, ze jakis tajemniczy stworek tka w jej brzuchu lodowa siec. Hannaby ustawil sie przy stole. Agatha zajela miejsce po prawej stronie, przy tacy ze starannie ulozonymi instrumentami. Pielegniarka pomocnicza czekala w pogotowiu, gdyby trzeba bylo przyniesc cos potrzebnego z szaf pod sciana. Pielegniarka operacyjna o duzych szarych oczach zauwazyla luzny rog zielonego okrycia i szybko wcisnela go pod cialo pacjenta. Anestezjolog i jego asystentka stali w glowach stolu, sprawdzajac podawanie kroplowki i EKG. Ginger zajela swoje miejsce. Zespol byl gotow. Ginger popatrzyla na swoje rece. Nie drzaly. Jednak w srodku cala sie trzesla. Pomimo nekajacego ja przeczucia nadciagajacego nieszczescia, operacja poszla jak po masle. George Hannaby operowal z szybkoscia, pewnoscia i sprawnoscia jeszcze bardziej imponujaca niz wczesniej. Dwa razy odsunal sie od stolu i poprosil, zeby Ginger wykonala czesc zadania. Byla zaskoczona wlasna pewnoscia siebie i predkoscia; o jej strachu i napieciu swiadczyla tylko wieksza niz zwykle potliwosc. Pielegniarka zawsze w pore ocierala jej czolo. Pozniej, przy umywalce, George powiedzial: -Jak w zegarku. Mydlac rece pod goraca woda, Ginger odparla: -Ty zawsze jestes taki odprezony, jak... nie jak chirurg, tylko krawiec, ktory bierze miare. -Mozliwe, ze tak to wyglada, ale tez jestem spiety. Dlatego slucham Bacha. - Zakonczyl mycie. - Ty bylas dzisiaj bardzo spieta. -Zgadza sie. -Wyjatkowo spieta. To sie zdarza. - Choc byl wielkim mezczyzna, czasem jego oczy przypominaly oczy delikatnego dziecka. - Najwazniejsze, ze nie wplynelo to negatywnie na twoje umiejetnosci. Pracowalas sprawnie jak zawsze. Pierwszorzednie. I o to chodzi. Mozesz obrocic napiecie na swoja korzysc. -Chyba sie tego ucze. Usmiechnal sie szeroko. -Jak zwykle osadzasz siebie zbyt surowo. Jestem z ciebie dumny, mala. Przez chwile myslalem, ze byc moze rzucisz medycyne i zaczniesz zarabiac na zycie porcjowaniem miesa w supermarkecie, ale teraz wiem, ze dasz sobie rade. Odwzajemnila usmiech, lecz nieszczerze. Byla bardziej niz spieta. Owladnal nia zimny, czarny strach, ktory latwo mogl ja sparalizowac, strach zdecydowanie rozniacy sie od zdrowego napiecia. Nigdy dotad nie czula czegos podobnego i wiedziala, ze George Hannaby tez tego nie doswiadczyl, nie w sali operacyjnej. Jesli taka sytuacja sie utrzyma, jesli lek stanie sie jej nieodlacznym towarzyszem w czasie operacji, jesli nie zniknie... co wtedy? * O wpol do jedenastej wieczorem, kiedy czytala w lozku, zabrzeczal telefon. Dzwonil George Hannaby. Gdyby zadzwonil wczesniej, Ginger spanikowalaby i zalozyla, ze stan Johnny'ego O'Daya sie pogorszyl, ale do tej pory zdazyla nabrac dystansu.-Przykro mi, panienki Weiss nie ma w domu - odpowiedziala. - Ja nie mowic angielski. Prosze dzwonic kwiecien. -Jesli tak ma wygladac hiszpanski akcent, to brzmi koszmarnie - stwierdzil George. - Jesli orientalny, to tylko strasznie. Cale szczescie, ze wybralas medycyne zamiast aktorstwa. -Ty natomiast bylbys doskonaly jako krytyk teatralny. -Mam wyrafinowana wrazliwosc, chlodny osad i przenikliwosc pierwszorzednego krytyka, prawda? A teraz milcz i sluchaj: dwie dobre wiadomosci. Mysle, ze jestes gotowa, madralo. -Gotowa? Do czego? -Do skoku na gleboka wode. Wszczep tetniczy. -Chcesz powiedziec, ze... nie bede ci asystowac? Zrobie to zupelnie sama? -Chirurg prowadzacy operacje. -Wszczep tetniczy? -Jasne. Nie po to specjalizowalas sie w kardiochirurgii, zeby do konca zycia wycinac wyrostki robaczkowe. Usiadla prosto na lozku. Jej serce przyspieszylo, zarumienila sie z przejecia. -Kiedy? -W przyszlym tygodniu. Pacjentka zostanie przyjeta w czwartek albo piatek. Nazywa sie Fletcher. W srode razem przejrzymy jej teczke. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, bedziemy gotowi ciac w poniedzialek rano. Oczywiscie bedziesz odpowiedzialna za zaplanowanie wszystkich badan i podjecie ostatecznej decyzji. -O Boze... -Dasz sobie rade. -Bedziesz ze mna. -Bede ci asystowac... jesli uwazasz, ze jestem do czegos potrzebny. -I przejmiesz paleczke, gdybym zaczela cos chrzanic. -Nie badz glupia. Nie schrzanisz. Po chwili namyslu powiedziala: -Nie. Nie schrzanie. -Oto moja Ginger. Mozesz zrobic wszystko, co tylko zechcesz. -Nawet poleciec na zyrafie na Ksiezyc. -Co? -To taki moj prywatny zart. -Sluchaj, wiem, ze dzis po poludniu bylas bliska spanikowania, ale nie przejmuj sie. Wszyscy rezydenci przez to przechodza. Wiekszosc ma z tym do czynienia, gdy zaczynaja asyste na sali operacyjnej. Nazywaja to sciskiem. Ty od poczatku bylas chlodna i opanowana, wiec doszedlem do wniosku, ze ciebie nigdy nie scisnie. Dzis wreszcie to sie stalo. Po prostu na ciebie padlo pozniej niz na innych. Przypuszczam, ze wciaz sie tym martwisz, ale chyba powinnas sie cieszyc, bo masz to juz za soba. Wazne, ze poradzilas sobie celujaco. -Dzieki, George. Czy mowilam cos o krytyku teatralnym? Bylbys jeszcze lepszy jako trener druzyny baseballowej. Pare minut pozniej zakonczyli rozmowe. Ginger opadla na poduszki, objela rekami ramiona i poczula sie tak wysmienicie, ze zachichotala. Po chwili podeszla do szafy i znalazla rodzinny album fotograficzny. Zabrala go do lozka i siedziala przez jakis czas, ogladajac zdjecia Jacoba i Anny, bo choc nie mogla podzielic sie z nimi swoim triumfem, chciala czuc, ze sa blisko. Jeszcze pozniej, w ciemnej sypialni, gdy balansowala na krawedzi snu, wreszcie zrozumiala, dlaczego bala sie tego popoludnia. Nie dopadl jej scisk. Dopiero teraz mogla to przyznac. Bala sie, ze w srodku operacji na chwile utraci pamiec, ze znow dopadnie ja fuga, jak we wtorek przed dwoma tygodniami. Gdyby atak nastapil, kiedy bedzie trzymala skalpel i wykonywala delikatne ciecie albo zszywala wszczep... Na te mysl szeroko otworzyla oczy. Sen czmychnal niczym zlodziej zaskoczony w trakcie wlamania. Przez dlugi czas lezala nieruchomo, patrzac na ciemne, dziwnie zlowieszcze ksztalty sprzetow w sypialni i na okno. Pomiedzy niezupelnie zaciagnietymi storami widnial pas szkla, rozjasniony z gory srebrna ksiezycowa poswiata, a z dolu swiatlem latarni. Czy mogla samodzielnie przeprowadzic operacje? Atak na pewno byl jednorazowy. Nigdy wiecej sie nie powtorzy. Na pewno nie. Ale czy osmieli sie przetestowac te teorie? Zastanawiajac sie nad tym, zasnela dopiero po kilku godzinach. * We wtorek, po kolejnej wyprawie do delikatesow Bernsteina - tym razem bezstresowej - oraz kilku leniwych godzinach spedzonych w glebokim fotelu z dobra ksiazka, jej wiara w siebie znow zostala odbudowana i Ginger przestala sie bac czekajacego ja wyzwania.W srode stwierdzila, ze Johnny O'Day wraca do zdrowia po potrojnym bajpasie i jest w doskonalym humorze. Wlasnie to sprawialo, ze lata studiow i ciezkiej pracy byly warte zachodu: ratowanie zycia, niesienie ulgi w cierpieniu, dawanie nadziei i szczescia tym, ktorzy zaznali rozpaczy. Asystowala przy wszczepianiu stymulatora serca i wszystko poszlo gladko. Pozniej zrobila arteriogram, odczyn barwny krazenia pacjenta. Posiedziala z George'em, gdy badal kilka osob, skierowanych do niego przez innych lekarzy. Kiedy wszyscy nowi pacjenci zostali przebadani, George i Ginger spedzili pol godziny nad karta zdrowia k andy datki do wszczepu aorty, piecdziesiecioosmioletniej Violi Fletcher. Po przejrzeniu teczki Ginger zadecydowala, ze pani Fletcher ma zostac przyjeta w czwartek na badania. Jesli nie bedzie przeciwwskazan, operacja zostanie przeprowadzona w poniedzialek z samego rana. George sie zgodzil i poczyniono wszystkie niezbedne przygotowania. Tak minela sroda, bardzo pracowita i ani przez chwile nie nudna. O wpol do siodmej Ginger zakonczyla dwunastogodzinny dzien pracy, ale nie byla zmeczona. Choc nic nie zatrzymywalo jej w szpitalu, nie kwapila sie do odejscia. George Hannaby juz poszedl do domu. Ginger krecila sie to tu, to tam, gawedzac z pacjentami i jeszcze raz sprawdzajac karty. Wreszcie poszla do gabinetu George'a, gdzie zamierzala przejrzec dokumenty Violi Fletcher. Biura znajdowaly sie w tylnym skrzydle, oddzielonym od szpitala. O tej porze na korytarzach nie bylo zywego ducha. Gumowe podeszwy butow piszczaly na wypolerowanych plytkach. Powietrze pachnialo sosnowym srodkiem dezynfekcyjnym. W poczekalni, pokojach zabiegowych i prywatnym gabinecie George'a Hannaby'ego panowala cisza i ciemnosc. Ginger nie zapalila wszystkich swiatel w korytarzu, a na miejscu wlaczyla tylko lampe na biurku i podeszla do drzwi pomieszczenia z dokumentami. Byly zamkniete, ale George dal jej wszystkie klucze. Wyciagnela z szafki teczke Violi Fletcher i wrocila do biurka. Usiadla w duzym skorzanym fotelu, otworzyla teczke w kaluzy swiatla - i spostrzegla przedmiot, ktory natychmiast przykul jej uwage i uwiezil oddech w gardle. Lezal na zielonej podkladce na granicy kregu swiatla: reczny oftalmoskop, przyrzad uzywany do badania wnetrza oka. Nie bylo w nim niczego niezwyklego, a juz na pewno nie zlowieszczego. Kazdy lekarz uzywa oftalmoskopu w czasie rutynowego badania. A jednak widok tego przyrzadu scisnal Ginger za gardlo i przepelnil ja poczuciem straszliwego zagrozenia. Oblala sie zimnym potem. Jej serce walilo tak mocno, tak glosno, ze bicie zdawalo sie dobiegac z zewnatrz, jakby na ulicy za oknem dudnil beben na paradzie. Nie mogla oderwac oczu od oftalmoskopu. Jak w czasie incydentu z czarnymi rekawiczkami sprzed ponad dwoch tygodni, wszystko inne zaczelo sie rozmywac. Lsniacy przyrzad stal sie jedyna rzecza widoczna w gabinecie George'a. Widziala malenkie rysy i niewielka szczerbe na raczce. Wszystko to nieoczekiwanie stalo sie ogromnie wazne, jak gdyby nie bylo to zwyczajne narzedzie pracy lekarza, ale podpora wszechswiata, tajemny instrument majacy moc powodowania katastrofalnych zniszczen. Nagle niczym ciezka, przemoczona peleryna opadl na nia irracjonalny strach, budzac uczucie klaustrofobii. Zdezorientowana, odepchnela fotel od biurka i wstala. Z trudem chwytala powietrze, czula duszace goraco i jednoczesnie ziab przenikajacy ja do szpiku kosci. Raczka oftalmoskopu lsnila jak wyrzezbiona z lodu. Jego soczewki polyskiwaly niczym opalizujace, mrozace krew w zylach obce oko. Postanowienie, zeby zostac i dokonczyc prace, topnialo szybko. Ginger miala wrazenie, ze jej serce zamarza w zimnym tchnieniu grozy. Ucieczka albo smierc, powtarzal glos w jej glowie. Uciekaj, bo zginiesz. Krzyk, ktory wyrwal jej sie z ust, brzmial jak udreczone wolanie zagubionego, przerazonego dziecka. Odwrocila sie od biurka, ominela je niezdarnie, potracajac krzeslo. Dotarla do drzwi, wbiegla do sekretariatu, po czym uciekla na pusty korytarz, zawodzac przerazliwie i nadaremnie szukajac bezpieczenstwa. Potrzebowala pomocy, widoku przyjaznej twarzy, lecz byla jedyna osoba na pietrze, a niebezpieczenstwo sie przyblizalo. Nieznane zagrozenie, nie wiadomo dlaczego reprezentowane przez nieszkodliwy oftalmoskop, bylo coraz blizej, wiec biegla co sil w nogach, jej kroki dudnily w korytarzu. Uciekaj albo zginiesz. Mgla opadla. Pare minut pozniej, gdy sie rozproszyla, Ginger zobaczyla, dokad uciekla. Trafila na schody ewakuacyjne na koncu skrzydla biurowego. Nie pamietala, jak sie tutaj znalazla. Siedziala na betonowym podescie miedzy pietrami, wcisnieta w kat, oparta plecami o sciane z pustakow, wlepiajac oczy w porecz po drugiej stronie schodow. Nad jej glowa palila sie gola zarowka w drucianym koszyku. Ciagi schodow biegly w cieniu do gory i na dol, na nastepne oswietlone podesty. Powietrze bylo stechle i chlodne. Cisze macil tylko jej urywany oddech. Bylo to bardzo samotne miejsce, zwlaszcza dla kogos, czyje zycie rozlazi sie w szwach i kto potrzebuje pokrzepienia w postaci jasnych swiatel i ludzi. Szare sciany, surowe swiatlo, ponure cienie, metalowa porecz... To miejsce odzwierciedlalo jej rozpacz. Paniczna ucieczka i inne dziwne rzeczy, ktore byc moze robila w czasie tej niewytlumaczalnej fugi, najwyrazniej nie zostaly przez nikogo dostrzezone, w przeciwnym wypadku nie bylaby sama. Przynajmniej to bylo dobre. Przynajmniej nikt nie wiedzial. Ona jednak wiedziala i to bylo wystarczajaco zle. Zadrzala, nie ze strachu, bo bezrozumny lek, ktory nia owladnal, juz przeminal. Drzala, bo zmarzla, a zmarzla, bo oblepialo ja mokre od potu ubranie. Podniosla reke, przetarla twarz. Wstala, popatrzyla w gore i w dol klatki schodowej. Nie wiedziala, czy jest powyzej, czy ponizej pietra, na ktorym miescil sie gabinet George'a Hannaby'ego. Po chwili postanowila pojsc na gore. Jej kroki budzily niesamowite echa. Z jakiegos powodu pomyslala o grobowcach. -Meshuggene - szepnela drzacym glosem. Byl dwudziesty siodmy listopada. 6 Chicago, IllinoisPierwszy niedzielny poranek grudnia wstal zimny, a niskie szare niebo zapowiadalo snieg. Po poludniu zaczely proszyc pierwsze platki i jeszcze przed wieczorem miasto mialo zniknac na jakis czas pod bialym makijazem sniegu. Tego wieczoru w calym miescie, od bogatego Zlotego Wybrzeza po nedzne czynszowki, tematem numer jeden miala byc sniezyca. Wszedzie, tylko nie w domach rzymskich katolikow w parafii pod wezwaniem Swietej Bernadetty, gdzie rozmowy mialy dotyczyc szokujacego zachowania ojca Brendana Cronina w czasie porannej mszy. Ojciec Cronin wstal o wpol do szostej, odmowil modlitwe, wzial prysznic, ogolil sie, wlozyl sutanne i biret, zabral brewiarz i wyszedl z plebanii, nie zawracajac sobie glowy wkladaniem plaszcza. Przez chwile stal na werandzie, oddychajac gleboko rzeskim grudniowym powietrzem. Skonczyl trzydziesci lat, ale jego szczere zielone oczy, niesforne kasztanowe wlosy i piegi sprawialy, ze wygladal mlodziej. Mial dwadziescia, dwadziescia piec kilogramow nadwagi, choc w pasie nie byl zbyt tegi. Tkanka tluszczowa rozkladala sie rownomiernie na twarzy, rekach, tulowiu i nogach. Od dziecinstwa do drugiego roku w seminarium nosil przezwisko Grubasek. Niezaleznie od stanu emocjonalnego, ojciec Cronin zawsze wygladal radosnie. Jego cherubinkowa twarz po prostu nie byla stworzona do wyrazania zlosci, melancholii czy rozpaczy. Tego ranka sprawial wrazenie umiarkowanie zadowolonego z siebie i ze swiata, choc byl gleboko zatroskany. Ruszyl kamienna sciezka przez podworko, mijajac ogolocone rabaty pokryte zamarznietymi grudami ziemi. Otworzyl drzwi i wszedl do zakrystii. Mirra i nard mieszaly sie z zapachem cytrynowego srodka do polerowania, ktorym namaszczona byla debowa boazeria, lawki i inne drewniane sprzety w starym kosciele. Nie zapalajac swiatel, majac za przewodnika tylko migoczacy rubinowy blask lampy z zakrystii, ojciec Cronin uklakl na kleczniku i pochylil glowe. W milczeniu poprosil Boga Ojca, zeby uczynil go godnym kaplanem. W przeszlosci ta prywatna modlitwa, odmawiana przed przybyciem koscielnego i ministranta, wznosila jego ducha ku niebu, a mysl o odprawieniu mszy przepelniala go uniesieniem. Dzis, jak podczas wiekszosci porankow od czterech miesiecy, radosc go omijala. Czul w sobie beznadziejna, olowiana pustke, ktora powodowala tepy bol w sercu i wprawiala trzewia w zimne, chorobliwe drzenie. Zaciskajac szczeki i zgrzytajac zebami, jakby mogl w ten sposob wprawic sie w stan duchowej ekstazy, na zakonczenie modlitwy powtorzyl blaganie, ale wciaz czul sie pusty, obojetny. Po umyciu rak i wymruczeniu De Domine polozyl biret na kleczniku i podszedl do szafy, zeby wlozyc szaty liturgiczne. Byl wrazliwym czlowiekiem o duszy artysty i w pieknie mszy zawsze dostrzegal wzor boskiego porzadku, echo laski bozej. Zwykle, gdy nakladal na ramiona plocienny humeral, gdy ukladal biala albe, zeby w rownych faldach opadala do kostek, przenikalo go drzenie trwozliwego niedowierzania, ze to wlasnie on, Brendan Cronin, pelni ten swiety urzad. Zwykle. Nie dzisiaj. Nie od tygodni. Nalozyl humeral, przeciagnal sznurki za plecami i zawiazal je na piersi. Naciagnal albe, odczuwajac rownie silne emocje, co idacy do pracy w fabryce spawacz. Cztery miesiace temu, na poczatku sierpnia zaczal tracic wiare. Plonal w nim nikly, ale niedajacy sie ugasic ogien zwatpienia, trawiacy zywione od dawna przekonania. Utrata wiary jest wyniszczajaca dla kazdego kaplana, lecz Brendan Cronin cierpial bardziej niz inni. Nigdy nawet na krotko nie bral pod uwage mysli, ze moze zostac kims innym niz ksiedzem. Jego rodzice byli pobozni i wychowali go w oddaniu dla Kosciola, ale zostal kaplanem nie po to, zeby sprawic im przyjemnosc. Choc dla wielu ludzi w tym wieku agnostycyzmu moze to brzmiec banalnie, po prostu mial powolanie. Nawet pomimo braku wiary pelnienie duszpasterskich obowiazkow wciaz stanowilo sens jego zycia. Wiedzial jednak, ze nie powinien odprawiac mszy czy modlic sie i pocieszac strapionych, bo wszystko to stalo sie dla niego farsa. Zalozyl na szyje stule. Gdy wkladal ornat, drzwi otworzyly sie gwaltownie i do zakrystii wpadl mlody chlopak. Zapalil elektryczne swiatla, ktore ksiadz wolal zostawic zgaszone. -Pochwalony, ojcze. -Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus, Kerry. Jak samopoczucie w ten piekny poranek? Gdyby nie znacznie czerwiensze wlosy, Kerry McDevit moglby uchodzic za krewniaka ojca Cronina. Byl pulchny, piegowaty i mial psotne zielone oczy. -Super, psze ksiedza. Ale zimno. Zimno jak chol... -Tak? Jak gdzie? -W chlodni - wymamrotal chlopak z zaklopotaniem. - Zimno jak w chlodni, prosze ksiedza. Naprawde zimno. Gdyby nie ponury nastroj, Brendan bylby rozbawiony, ale w obecnym stanie ducha nie mogl sie zdobyc nawet na cien usmiechu. Niewatpliwie jego milczenie zostalo zinterpretowane jako dezaprobata, bo Kerry unikal spojrzenia mu w oczy. Szybko podszedl do szafy, zeby schowac plaszcz, szalik i rekawiczki i wyjac komze. Brendan podniosl manipularz, ucalowal krzyz i zalozyl opaske na lewe przedramie, wciaz nie czujac niczego poza zimnym, pulsujacym, gluchym bolem w miejscu, gdzie jeszcze niedawno plonela wiara i radosc. Gdy jego rece byly zajete, umysl z melancholia wspominal uniesienie, z jakim kiedys spelnial wszystkie kaplanskie obowiazki. Do sierpnia ani razu nie zwatpil w slusznosc swojego oddania sie Kosciolowi. W seminarium byl takim bystrym, pilnym uczniem przedmiotow swieckich i religii, ze zaproponowano mu ukonczenie edukacji w Kolegium Polnocnoamerykanskim w Rzymie. Pokochal Swiete Miasto - jego architekture, historie i przyjaznych mieszkancow. Po swieceniach i przyjeciu do Towarzystwa Jezusowego spedzil dwa lata w Watykanie jako asystent monsignore Giuseppe Orbellego, autora najwazniejszych przemowien i doktrynalnego doradcy Jego Swiatobliwosci. Po tej zaszczytnej sluzbie mogl sie ubiegac o miejsce wsrod personelu kardynala archidiecezji chicagowskiej, ale zamiast tego poprosil o stanowisko wikariusza w malej lub sredniej parafii, jak kazdy mlody kaplan. Po wizycie w San Francisco u biskupa Santefiore (starego przyjaciela pralata Orbellego) i po wakacjach, w czasie ktorych przejechal z San Francisco do Chicago, osiadl w parafii Swietej Bernadetty, gdzie wypelnianie obowiazkow zwyklego wikarego sprawialo mu wielka przyjemnosc. Nigdy nie zalowal swojej decyzji ani nie mial watpliwosci. Patrzac, jak ministrant wklada komze, ojciec Cronin tesknil za wiara, ktora tak dlugo pocieszala go i podtrzymywala na duchu. Odeszla na jakis czas czy stracil ja na zawsze? Kerry skonczyl sie ubierac i pierwszy ruszyl przez drzwi zakrystii do prezbiterium. Pare krokow za drzwiami najwyrazniej wyczul, ze ojciec Cronin nie idzie za nim, bo obejrzal sie ze zdumiona mina. Brendan Cronin stal i zastanawial sie, czy powinien wejsc do srodka. Przez drzwi widzial strzelisty krucyfiks na scianie i oltarz. Wydawal mu sie przerazajaco dziwny, jakby po raz pierwszy spojrzal na niego obiektywnym okiem. Nie potrafil sobie wyobrazic, dlaczego zawsze uwazal to miejsce za swiete. To bylo po prostu miejsce jak kazde inne. Jesli wejdzie tam teraz, jesli odprawi znajome obrzedy i odmowi litanie, bedzie hipokryta. Oszuka wszystkich wiernych. Zdziwienie na twarzy Kerry'ego McDevita przemienilo sie w niepokoj. Chlopiec zerknal w strone lawek, ktorych ojciec Cronin nie mogl zobaczyc, a potem popatrzyl na niego. Jak moge odprawiac msze, skoro juz nie wierze? - zastanawial sie Brendan. Ale nie mial wyboru. Trzymajac kielich przy piersi w lewej rece, z prawa uniesiona nad palka i welonem, wszedl za Kerrym do prezbiterium. Przez chwile mial wrazenie, ze Chrystus na krzyzu patrzy na niego oskarzycielsko. W porannym nabozenstwie uczestniczyla niespelna setka wiernych. Ich twarze wydawaly sie niezwykle blade i swietliste, jakby Bog zamiast smiertelnikow przyslal zastep aniolow, aby poswiadczyli swietokradztwo ksiedza, ktory smie odprawiac msze pomimo zwatpienia. W miare uplywu czasu Brendana Cronina ogarniala coraz wieksza rozpacz. Od chwili, gdy odmowil Introibo ad altare Dei, kazda kolejna czesc mszy potegowala uczucie beznadziei. Kiedy Kerry McDevit przenosil mszal, ojciec Cronin niemal sie zalamal pod ciezarem rozpaczy. Duchowo i emocjonalnie wyczerpany, z trudem podniosl rece i ledwo znalazl sily, zeby skupic sie na Ewangelii i wymamrotac fragmenty swietego tekstu. Twarze wiernych rozmyly sie w bezksztaltne plamy. Nim dotarl do kanonu rzymskiego, stac go bylo tylko na szept. Wiedzial, ze Kerry wlepia w niego oczy. Byl pewien, ze wierni sa swiadomi, iz dzieje sie cos zlego. Pocil sie i dygotal. Straszna wewnetrzna szarosc ciemniala, przechodzac w czern. Mial wrazenie, ze spada w przerazajaco mroczna proznie. Gdy podniosl hostie, mowiac o tajemnicy przemienienia, nagle wybuchla w nim zlosc. Byl zly na siebie, ze utracil wiare, na Kosciol, ze nie wyposazyl go w lepsza zbroje przeciwko zwatpieniu - zly, ze cale jego zycie bieglo niewlasciwym torem, ze zmarnowal je na pogon za idiotycznymi mitami. Gniew osiagnal punkt wrzenia i znalazl ujscie w furii, w palacych oparach wscieklosci. Ku wlasnemu zdumieniu z krzykiem rozpaczy rzucil kielich przez prezbiterium. Swiete naczynie z glosnym brzekiem uderzylo w sciane, oblewajac ja winem, odbilo sie, trafilo w posag Blogoslawionej Dziewicy i turlalo sie z grzechotem, az w koncu znieruchomialo u stop podwyzszenia, na ktorym nie tak dawno ojciec Cronin czytal Ewangelie. Kerry McDevit cofnal sie, wstrzasniety, a setka ludzi w nawie jeknela jak jeden maz, lecz Brendan Cronin na to nie zwazal. W gniewie, ktory byl jego jedyna obrona przed samobojcza desperacja, gwaltownie machnal reka i stracil na podloge patene z hostiami. Z kolejnym dzikim okrzykiem ni to wscieklosci, ni rozpaczy wepchnal reke pod ornat, zerwal z szyi stule, odwrocil sie od oltarza i popedzil do zakrystii. Tam jego gniew zgasl rownie nagle, jak zaplonal. Ojciec Cronin stal, pocac sie z przerazenia. Byl pierwszy grudnia. 7 Laguna Beach, KaliforniaW pierwsza niedziele grudnia Dom Corvaisis jadl lunch z Parkerem Faine'em na tarasie restauracji Las Brisas. Siedzieli w cieniu parasola przy stoliku z widokiem na migoczace w sloncu morze. Ladna pogoda dlugo utrzymywala sie w tym roku. Wiatr niosl krzyki mew, slony zapach morza i slodka won rosnacych w poblizu krzewow. Dominick wyjawial Parkerowi wszystkie wstydliwe, niepokojace szczegoly swojej walki z somnambulizmem. Parker Faine byl jedynym przyjacielem, przed ktorym potrafil sie otworzyc, choc na pozor mieli niewiele wspolnego. Dom byl szczuply, niezbyt dobrze umiesniony, natomiast Parker Faine byl krepy, krzepki, muskularny. Dom golil sie starannie i co trzy tygodnie chodzil do fryzjera; Parker mial kudlata czupryne, kudlata brode i nastroszone brwi. Wygladal jak skrzyzowanie zawodowego zapasnika i bitnika z lat piecdziesiatych. Dom pil niewiele i latwo sie upijal; Parker mogl pochlonac ogromne ilosci trunkow. Dom z natury byl samotnikiem i nielatwo nawiazywal przyjaznie, natomiast kiedy Parker zaczynal z kims rozmawiac, po godzinie sprawiali wrazenie starych znajomych. Parker Faine mial piecdziesiat lat, pietnascie wiecej niz Dom. Od cwiercwiecza bogaty i slawny, czul sie dobrze z jednym i drugim, absolutnie nie pojmujac rozterek Dorna w zwiazku z pieniedzmi i uznaniem, jakie zapewnil mu Zmierzch w Babilonie. Dom przyszedl do Las Brisas w mokasynach od Bally'ego, ciemnobrazowych spodniach i jasniejszej kraciastej koszuli z kolnierzykiem przypinanym guziczkami, a Parker w niebieskich tenisowkach, mocno pogniecionych bialych bawelnianych spodniach i wypuszczonej na wierzch koszuli w bialo-niebieskie kwiaty. Wygladali tak, jakby wybrali sie na zupelnie inne spotkania, przypadkiem wpadli na siebie przed restauracja i ni z tego, ni z owego postanowili zjesc razem lunch. Pomimo wszystkich tych roznic laczyla ich trwala przyjazn, poniewaz pod kilkoma waznymi wzgledami byli podobni. Obaj byli artystami, nie z wyboru czy checi, ale z wewnetrznego przymusu. Dom malowal slowami, Parker pedzlem, i obaj stawiali sobie wysokie wymagania, podchodzac do pracy z zaangazowaniem i pasja. Co wiecej, choc Parker latwiej zdobywal przyjaciol niz Dom, bardzo cenili swoja przyjazn i starannie ja pielegnowali. Poznali sie szesc lat temu, kiedy Parker na poltora roku przeprowadzil sie do Oregonu w poszukiwaniu tematu do cyklu unikatowych pejzazy, laczacych hiperrealizm z surrealizmem. Mial wyglaszac jeden wyklad miesiecznie na uniwersytecie w Portlandzie, gdzie Dom pracowal na wydziale jezyka angielskiego. Parker garbil sie nad stolem, przezuwajac nachos, ktore ociekaly serem, guacamole i kwasna smietana, a Dom saczyl powoli negra modelo i relacjonowal swoje nocne przygody. Mowil cicho, choc w zasadzie nie bylo to konieczne, bo inni goscie na tarasie prowadzili halasliwe rozmowy. Nie tknal nachos. Tego ranka po raz czwarty zbudzil sie za piecem w garazu, sparalizowany z przerazenia. Niezdolnosc do odzyskania panowania nad soba przygnebila go i pozbawila apetytu. W trakcie calej opowiesci wypil tylko pol butelki piwa, bo nawet ono wydawalo mu sie mdle i nieswieze. Parker w tym czasie wypil trzy podwojne margarity i zdazyl zamowic czwarta. Alkohol nie przytepil jego uwagi. -Jezu, chlopie, czemu nie powiedziales mi o tym wczesniej? -Czulem sie troche... glupio. -Nonsens. Bzdura - powiedzial malarz, machajac wielka reka. Meksykanski kelner, miniaturka Wayne'a Newtona, przyniosl margarite i zapytal, czy chca zamowic lunch. -Nie, nie - odparl Parker. - Niedzielny lunch jest pretekstem do wypicia wielu margarit, a mnie daleko do wielu. Zamawianie lunchu po czterech drinkach to zalosne marnotrawstwo! W ten sposob wieksza czesc popoludnia mielibysmy wolna, znalezlibysmy sie na ulicy bez zadnego zajecia, a wtedy bez watpienia wpakowalibysmy sie w jakies klopoty i przyciagneli uwage policji. Bog wie, co mogloby sie zdarzyc. Nie, nie. Aby uniknac wiezienia i nie nadszarpnac reputacji, nie wolno nam zamowic lunchu wczesniej niz o trzeciej. A skoro juz o tym mowa, przynies mi nastepna margarite. I poprosze o jeszcze jedna porcje tych przepysznych nachos. Wiecej sosu salsa, najbardziej ostrego, jaki macie. I talerz siekanej cebulki. I piwo dla mojego przerazajaco wstrzemiezliwego przyjaciela. -Nie trzeba - zaoponowal Dom. - Jeszcze nie wypilem tego. -To wlasnie rozumiem przez przerazajaca wstrzemiezliwosc, beznadziejny purytaninie. Saczysz je tak dlugo, ze musi byc cieple. Kiedy indziej Dominick rozparlby sie na krzesle i z przyjemnoscia sluchal tyrady Parkera Faine'a. Zywiolowosc malarza, jego entuzjazm i nieslabnacy apetyt na zycie byly pobudzajace i zabawne. Dzis jednak byl zbyt strapiony, zeby dobrze sie bawic. Po odejsciu kelnera mala chmura przyslonila slonce. Parker pochylil sie w glebszym cieniu pod parasolem i popatrzyl na przyjaciela, jakby odczytal jego mysli. -W porzadku, czas na burze mozgow. Znajdzmy jakies wyjasnienie i wykombinujmy, co zrobic. Moze to wynik stresu zwiazanego z bliska publikacja ksiazki? -Tak myslalem, ale zmienilem zdanie. Gdy problem byl umiarkowany, moglem przyjac, ze jest skutkiem zmartwien zwiazanych z praca. Ale, Jezu, moj niepokoj o przyjecie Zmierzchu nie jest na tyle wielki, zeby powodowac takie niezwykle, obsesyjne... szalone reakcje. Wpadam w niewiarygodnie gleboki trans. Niewielu lunatykow pograza sie w takim snie i robi rownie skomplikowane rzeczy. Probowalem zabic okno gwozdziami! Czlowiek nie zabija okien, broniac sie przed stresami zwiazanymi z praca. -Moze przejmujesz sie Zmierzchem bardziej, niz przypuszczasz. -Nie. To nie ma sensu. Gdy moja nowa ksiazka szla dobrze, niepokoj o przyjecie Zmierzchu zaczal malec. Chyba nie sadzisz, ze cale to nocne lunatykowanie wynika z drobnych zmartwien o kariere. -Nie, nie sadze. -Wlaze do szaf, zeby sie schowac. A kiedy sie budze za piecem i jeszcze jestem w polsnie, mam uczucie, ze cos sie do mnie podkrada, ze cos mnie szuka i zabije, jesli znajdzie moja kryjowke. Pare dni temu zbudzilem sie, probujac krzyczec, ale nie moglem wydac glosu. Wczoraj ocknalem sie z wrzaskiem: "Zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw mnie!". Mialem noz... -Noz? - powtorzyl Parker. - Nie mowiles mi o nozu. -Zbudzilem sie w kryjowce za piecem. Mialem noz rzeznicki. Zdjalem go z polki w kuchni podczas snu. -Dla obrony? Przed czym? -Przed tym, co... przed tym, kto mnie przesladuje. -A kto mialby cie przesladowac? Dom wzruszyl ramionami. -Nie wiem o nikim takim. -To mi sie nie podoba. Mogles sie pociac, powaznie pokaleczyc. -Nie to przeraza mnie najbardziej. -A co? Dom powiodl wzrokiem po ludziach na tarasie. Choc niektorzy przygladali im sie, kiedy Parker Faine skladal zamowienie, teraz nikt nie zwracal na nich uwagi. -Co przeraza cie najbardziej? - zapytal Parker. -To, ze moge... ze moge pociac kogos innego. Faine popatrzyl na niego z niedowierzaniem. -Chodzi ci o to, ze zabierasz noz i... ruszasz na ulice, zeby mordowac we snie? Wykluczone. - Lyknal drinka. - Wielkie nieba, co za melodramatyczny pomysl! Cale szczescie, ze twoje teksty nie sa rownie patetyczne. Wyluzuj, przyjacielu. Nie jestes typem mordercy. -Sadzilem, ze nie jestem rowniez typem somnambulika. -Och, daj spokoj. Musi byc jakies wyjasnienie. Nie zwariowales. Szalency nigdy nie watpia w swoje zdrowe zmysly. -Chyba bede musial pojsc do jakiegos psychiatry. I zrobic pare badan. -Badan tak, ale z wizyta u psychiatry sie wstrzymaj. Strata czasu. Nie jestes ani neurotykiem, ani psychotykiem. Kelner wrocil z nachos, salsa, siekana cebula, piwem i piata margarita. Parker oddal pusty kieliszek i wzial pelny. Posypal cebula chipsy kukurydziane obficie skropione guacamole i kwasna smietana. Pochlanial wszystko z gargantuiczna zarlocznoscia, niemal w ekstazie. -Zastanawiam sie, czy ten problem nie jest jakos zwiazany ze zmianami, jakie zaszly latem ubieglego roku. -Jakimi zmianami? - zapytal ze zdziwieniem Dom. -Wiesz, o czym mowie. Kiedy poznalismy sie w Portlandzie szesc lat temu, byles bladym, niesmialym, nielubiacym sie wychylac slimakiem. -Slimakiem? -To prawda, dobrze o tym wiesz. Blyskotliwym, utalentowanym, ale mimo to slimakiem. Wiesz dlaczego? Powiem ci. Miales tega glowe i talent, lecz bales sie to wykorzystac. Bales sie rywalizacji, porazki, powodzenia, samego zycia. Chciales pelznac mozolnie i niepostrzezenie. Ubierales sie buro, mowiles prawie nieslyszalnie, bales sie zwrocic na siebie uwage. Schroniles sie w akademickim swiecie, bo tam panuje mniejsza konkurencja. Boze, czlowieku, byles lekliwym krolikiem, ktory kuli sie w norze. -Tak? Skoro bylem taki okropny, dlaczego sie ze mna zaprzyjazniles? -Poniewaz, tepaku, przejrzalem twoja maskarade. Zajrzalem za niesmialosc, za te sztuczna szarzyzne i maske nijakosci. Wyczulem, ze masz w sobie cos wyjatkowego, dostrzeglem iskry i rozblyski. Wiesz, o czym mowie. Widze to, czego inni nie moga zobaczyc. To cecha kazdego dobrego artysty. -Skoro tak, dlaczego nazwales mnie nijakim? -Bo taka jest prawda, byles krolikiem. Pamietasz, jak dlugo sie znalismy, zanim zdobyles sie na odwage, by przyznac, ze jestes pisarzem? Trzy miesiace! -Wtedy w zasadzie jeszcze nie bylem pisarzem. -Miales szuflady pelne rekopisow! Ponad sto opowiadan. Nie pokazywales ich nikomu nie tylko dlatego, ze bales sie odrzucenia. Bales sie sukcesu. Ile miesiecy musialem cie przekonywac, zebys w koncu wyslal kilka do wydawnictw? -Nie pamietam. -Ja pamietam. Szesc! Namawialem, schlebialem, zaklinalem, naciskalem, suszylem ci glowe, dopoki w koncu nie pekles. Mam ogromny dar przekonywania, ale wyciagniecie cie z tej twojej kroliczej nory nieomal mnie przeroslo. - Parker wpakowal do ust ociekajace sosem nachos, siorbnal margarite i podjal: - Nawet gdy opowiadania zaczely sie sprzedawac, chciales zrezygnowac. Ciagle musialem cie popychac. A po wyjezdzie z Oregonu, gdy zostawilem cie samemu sobie, wysylales opowiadania tylko przez kilka miesiecy. Potem znowu wpelzles do kroliczej nory. Dom nie zaprzeczyl, bo malarz mowil prawde. Po powrocie do domu w Laguna Beach Parker zachecal go listownie i telefonicznie, ale zacheta na odleglosc nie wystarczala, zeby go zmotywowac. Wmowil sobie, ze nie jest pisarzem godnym publikowania, choc w niespelna rok sprzedal ponad dwadziescia opowiadan. Przestal wysylac je do czasopism i szybko stworzyl sobie nastepna skorupe, zastepujaca te, z ktorej wydostal sie dzieki Parkerowi. Nadal odczuwal przymus pisania, lecz wrocil do dawnego nawyku chowania opowiadan w dolnej szufladzie biurka, nie myslac o ich sprzedazy. Parker wciaz go naklanial do napisania powiesci, ale Dom zyl w przekonaniu, ze brak mu talentu i samodyscypliny, aby porwac sie na taki wielki, skomplikowany projekt. Znowu spuscil glowe, mowil cicho, chodzil cicho i staral sie zyc bez zwracania na siebie uwagi. -Latem ubieglego roku wszystko sie zmienilo - mowil Parker. - Nagle rzuciles nauczycielstwo. Wypusciles sie na szerokie wody i zajales sie pisarstwem. Mozna powiedziec, ze z dnia na dzien z zahukanego ksiegowego przemieniles sie w ryzykanta. Dlaczego? Nigdy tego nie wyjasniles. Dlaczego? Dominick ze sciagnietymi brwiami przez chwile rozwazal pytanie, zaskoczony, ze sam wczesniej o tym nie pomyslal. -Nie wiem. Naprawde nie wiem. Na uniwersytecie w Portlandzie nie mial stalego etatu i przeczuwal, ze go nie dostanie. Coraz bardziej panikowal na mysl, ze bedzie musial opuscic swoja bezpieczna przystan. Obsesyjnie skupiony na zyciu w cieniu, stal sie niemal niewidzialny dla ludzi decydujacych o zatrudnieniu. Czlonkowie komisji wezma go pod lupe i zaczna dociekac, czy podchodzi do pracy z dostatecznie duzym entuzjazmem, zeby warto bylo zatrudnic go na stale. Wiedzial, ze jesli nie zostanie przyjety, trudno mu bedzie zdobyc prace na innej uczelni, bo wszedzie beda pytac, dlaczego w Portlandzie zostal odrzucony. Probujac wysliznac sie spod uniwersyteckiego topora, zanim odrabie mu glowe, wyslal podania do osrodkow akademickich w kilku zachodnich stanach, w nietypowym wybuchu autoreklamy podkreslajac, ze publikowal opowiadania; w zasadzie byla to jedyna rzecz godna podkreslenia. Zarzad Mountainview College w Utah, uczelni ksztalcacej tylko cztery tysiace studentow, byl pod takim wrazeniem listy czasopism, w ktorych publikowal, ze zafundowal mu lot z Portlandu na rozmowe kwalifikacyjna. Kosztem znacznego wysilku Dom pokazal sie ze swojej bardziej ekstrawertycznej strony. Zaproponowano mu nauczanie angielskiego i kreatywnego pisarstwa z gwarancja zatrudnienia na stale. Przyjal oferte, jesli nie z ogromna radoscia, to przynamniej z ogromna ulga. Kalifornijskie slonce wyjrzalo zza smugi oslepiajaco bialych chmur na tarasie Las Brisas. Dom pociagnal lyk piwa i z westchnieniem powiedzial: -Wyjechalem z Portland pod koniec czerwca tamtego roku. Zabralem mala przyczepe zaladowana glownie ksiazkami i ubraniami. Humor mi dopisywal. Wcale nie uwazalem, ze zawalilem. Absolutnie. Czulem po prostu... czulem, ze zaczynam na nowo. Naprawde nie moglem sie doczekac zycia w Mountainview. Szczerze mowiac, nie pamietam, zebym kiedys byl szczesliwszy niz tego dnia, gdy wyruszylem w droge. Parker Faine domyslnie pokiwal glowa. -Jasne, ze byles szczesliwy! Dostales pewny etat w szkole na zadupiu, gdzie nikt nie wymagalby od ciebie zbyt wiele i gdzie twoja introwersja zostalaby uznana za maniere artysty. -Idealna krolicza nora, prawda? -Otoz to. Czemu wiec nie siedzisz w Mountainview? -Mowilem ci... w ostatniej chwili, gdy dotarlem na miejsce w drugim tygodniu lipca, poczulem, ze nie zniose mysli o takim samym zyciu jak wczesniej. Mialem dosc zycia myszy czy krolika. -Ni stad, ni zowad zrezygnowales z cichej, spokojnej egzystencji. Dlaczego? -Nie dawala mi zbytniej satysfakcji. -Ale czemu ci tak nagle zbrzydla? -Nie wiem. -Przeciez musiales sie nad tym zastanawiac. -Zdziwisz sie, ale nie - odparl Dom. Przez dluga chwile patrzyl na morze, na kilka zaglowek i wielki jacht sunacy majestatycznie wzdluz brzegu. - Wlasnie zdalem sobie sprawe, jak zdumiewajaco malo o tym myslalem. Dziwne... zwykle do przesady analizuje swoje zachowanie, ale w tym przypadku nie wnikalem zbyt gleboko. -Aha! - zawolal Parker. - Wiedzialem, ze jestem na wlasciwym tropie! Zmiany, jakie wtedy zaszly, sa jakos powiazane z twoimi obecnymi problemami. Idzmy dalej. Powiedziales ludziom w Mountainview, ze juz nie chcesz tej roboty? -Nie byli zachwyceni. -I wynajales mieszkanko w miescie. -Jeden pokoj plus kuchnia i lazienka, ale z ladnym widokiem na gory. -Postanowiles zyc z oszczednosci, piszac powiesc? -Mialem niewiele na koncie, ale nigdy nie bylem rozrzutny. -Ryzykowna decyzja. I ani troche nie w twoim stylu. Dlaczego to zrobiles? Co cie zmienilo? -Przypuszczam, ze niezadowolenie narastalo przez dlugi czas. Gdy dotarlem do Mountainview, stalo sie takie wielkie, ze musialem cos zmienic. Parker odchylil sie na krzesle. -Niedobrze, przyjacielu. Musialo byc cos wiecej. Posluchaj, sam przyznales, ze byles szczesliwy jak swinia w gownie, gdy wyjechales z Portlandu ze swoja przyczepka. Miales zapewniona prace z pensja, za ktora da sie wyzyc, i to w miejscu, w ktorym nikt nigdy nie stawialby ci wielkich wymagan. Wystarczylo osiasc w Mountainview i zniknac. Ale kiedy tam dojechales, postanowiles rzucic wszystko w cholere, zamieszkac w mansardzie i ryzykowac smierc glodowa, byle tylko moc pisac. Do diabla, co sie stalo w czasie tej dlugiej jazdy do Utah? Cos musialo dac ci kopa, prawdziwego wielkiego kopa, ktoiy wybil cie z dotychczasowego samozadowolenia. -Nic. To byla spokojna podroz. -Nie w twojej glowie, nie. Dominick wzruszyl ramionami. -O ile dobrze pamietam, bylem odprezony, cieszylem sie jazda, nie spieszylem sie, podziwialem widoki... - Amigo! - ryknal Parker, straszac kelnera, ktory przechodzil w poblizu. - Uno marganta! I nastepne cerveza dla mojego przyjaciela. -Nie, nie, ja nie... - zaczal Dom. -Nie dopiles piwa - dokonczyl Parker. - Wiem. Wiem. Ale dokonczysz je i wypijesz nastepne, wyluzujesz sie i stopniowo zaczniemy docierac do zrodla lunatykowania. Jestem pewien, ze jest zwiazane ze zmianami, jakie zaszly w tobie tamtego lata. Wiesz, skad ta pewnosc? Powiem ci. Nikt nie przechodzi dwoch kryzysow osobowosci w ciagu dwoch lat z zupelnie roznych powodow. Musi istniec jakis zwiazek. Dom skrzywil sie. -Nie nazwalbym tego kryzysem osobowosci. -Nie? - Parker pochylil kudlata glowe, cala sile swojej poteznej osobowosci wkladajac w pytanie: - Naprawde nie nazwalbys tego kryzysem, przyjacielu? Dom westchnal. -No... tak. Chyba masz racje. To kryzys. * Poznym popoludniem wyszli z Las Brisas, nie uzyskawszy zadnych odpowiedzi. Wieczorem Dom ze strachem polozyl sie do lozka, zastanawiajac sie, gdzie sie zbudzi rano.Ze snu wyrwala go eksplozja przerazliwego wrzasku. Otaczaly go absolutne, klaustrofobiczne ciemnosci. Cos go trzymalo, cos zimnego, oslizlego, dziwnego i zywego. Uderzal na slepo, mlocil piesciami i darl pazurami, wykrecal sie i kopal. Kiedy wreszcie zdolal sie uwolnic, czolgal sie w panice na rekach i kolanach przez lepka ciemnosc, az zderzyl sie ze sciana. Pokoj wypelniala irytujaca kakofonia grzmiacego dudnienia i krzykow, ktorych zrodla nie umial okreslic. Poczolgal sie wzdluz sciany, dotarl do kata i wcisnal sie wen plecami, patrzac w glab ciemnego pokoju, pewny, ze lada chwila skoczy na niego z mroku oslizly stwor.Co bylo z nim w pokoju? Halas narastal: krzyk, rumor, trzask, potem grzechot drewna, znowu krzyk, kolejny trzask. Polprzytomny, rozhisteryzowany, oszolomiony gwaltownym skokiem adrenaliny, Dom nie myslal racjonalnie. Byl przekonany, ze to, przed czym sie ukrywal, w koncu go dopadnie. Zwodzil przesladowce, spiac w szafach i za piecem, ale tej nocy nie zdolal go omamic: nie mogl sie dluzej ukrywac, nadciagal koniec. W ciemnosci ktos, a moze cos wykrzyknelo jego imie: "Dom!". Wtedy zrozumial, ze ktos nawoluje go od paru minut, moze dluzej. -Dominick, odezwij sie! Kolejny potezny huk. Suchy trzask pekajacego drewna. Skulony w kacie Dom wreszcie zupelnie sie rozbudzil. Oslizle stworzenie nie bylo prawdziwe. Wytwor snu. Rozpoznal glos Parkera Faine'a. Senna histeria przepadla bez sladu, ale halasy nie ucichly. Kolejny loskot, najglosniejszy ze wszystkich, zapoczatkowal reakcje lancuchowa odglosow zniszczenia - huk, szuranie, zgrzytanie, rumor, chrzest, dudnienie, grzechotanie i brzek. Apogeum nastapilo w chwili, gdy drzwi sie otworzyly i pokoj zalala powodz swiatla. Dom przymruzyl porazone blaskiem oczy i w drzwiach sypialni zobaczyl zwalista, kudlata sylwetke obrysowana swiatlem z korytarza. Parker wywazyl zamkniete na klucz drzwi, rzucajac sie na nie, dopoki nie pekl zamek. -Dominick, stary, nic ci nie jest? Wejscie do pokoju dodatkowo utrudniala wzniesiona pod drzwiami barykada. Dom zrozumial, ze w czasie snu musial przesunac komode, postawic na niej dwie szafki nocne i zaprzec je fotelem. Przewrocone meble lezaly na podlodze. Parker wszedl do sypialni. -Stary, nic ci nie jest? Wrzeszczales. Slyszalem cie juz na podjezdzie. -To sen. -Musial byc pierwsza klasa. -Nie pamietam. - Dom wciaz siedzial w kacie, zbyt wyczerpany i slaby, zeby wstac. - Ciesze sie, ze cie widze, Parker, ale... do licha, co tutaj robisz? Parker zamrugal. -Nie wiesz? Dzwoniles do mnie. Nie wiecej niz dziesiec minut temu. Wolales o pomoc. Powiedziales, ze oni tu sa i chca cie zalatwic. Potem rzuciles sluchawke. Dom poczul, ze wstyd zalewa go niczym wrzatek. -Aha, dzwoniles przez sen - domyslil sie malarz. - Tak sadzilem. Mowiles... jakos inaczej. Moze powinienem wezwac policje, ale domyslilem sie, ze lunatykujesz. Wiem, ze nie chcialbys mowic o tym z nieznajomymi, z gromada gliniarzy. -Stracilem panowanie nad soba, Parker. Cos... cos we mnie peka. -Dosc tych bzdetow. Nie bede tego sluchal. Dom czul sie bezradny jak dziecko. Bal sie, ze sie rozplacze. Przygryzl jezyk, zacisnal powieki, zeby powstrzymac lzy, chrzaknal i zapytal: -Ktora godzina? -Pare minut po czwartej. Srodek nocy. - Parker popatrzyl w strone okna i sciagnal brwi. Sledzac kierunek jego spojrzenia, Dom zobaczyl szczelnie zaciagniete story, a na ich tle wysoka komode, ktora tarasowala wejscie przez okno. Nie proznowal w czasie snu. -Chryste - mruknal Parker, podchodzac do lozka. Na jego szerokiej twarzy malowal sie szok. - Niedobrze, przyjacielu. Bardzo niedobrze. Przytrzymujac sie sciany, Dom stanal na drzacych nogach, zeby zobaczyc, o co mu chodzi. W tej samej chwili pozalowal, ze nie zostal na podlodze. Na lozku lezal caly arsenal: automatyczna dwudziestkadwojka z szuflady w nocnej szafce, noz rzeznicki, dwa inne noze do krojenia miesa, tasak, mlotek i siekiera, ktora ostatnio, o ile dobrze pamietal, wisiala w garazu. -Czego sie spodziewasz, sowieckiej inwazji? - zapytal Parker. - Czego sie boisz? -Nie wiem. Czegos z koszmarow. -Co ci sie sni? -Nie wiem. -Nic nie pamietasz? Dominick zadrzal. -Nic a nic. Parker podszedl i polozyl reke na jego ramieniu. -Wez prysznic, ubierz sie. Zaczne szykowac sniadanie. Potem... mysle, ze powinnismy zlozyc wizyte temu twojemu doktorowi, gdy tylko otworzy gabinet. Musi jeszcze raz rzucic na ciebie okiem. Dominick pokiwal glowa. Byl drugi grudnia. II 2 grudnia -16 grudnia 1 Boston, MassachusettsViola Fletcher, piecdziesiecioosmioletnia nauczycielka szkoly podstawowej, matka dwoch corek, oddana zona, obdarzona duzym poczuciem humoru kobieta o zarazliwym smiechu, byla teraz milczaca i nieruchoma. Znieczulona lezala na stole operacyjnym, calkowicie zalezna od doktor Ginger Weiss. Cale dotychczasowe zycie Ginger przypominalo lejek z wylotem skupionym na tej chwili: po raz pierwszy pelnila role starszego chirurga w czasie waznego, skomplikowanego zabiegu. Chwila ta byla ukoronowaniem wielu lat zmudnej nauki, nadziei i marzen. Ginger z duma i zarazem pokora myslala o swojej dlugiej, trudnej drodze do celu. I byla niemal chora ze strachu. Pani Fletcher zostala znieczulona i okryta chlodnymi zielonymi plachtami. Widac bylo tylko pole operacyjne, schludny prostokat skory pomalowanej jodyna, otoczony materialem w zielonkawozoltym kolorze. Nawet twarz skrywala sie za podniesionym parawanikiem, stanowiacym dodatkowe zabezpieczenie przed skazeniem rany, ktora wkrotce miala powstac w brzuchu. Pacjent stawal sie wtedy bezosobowy i moze przede wszystkim temu sluzyla zaslona, oszczedzajac chirurgowi widoku cierpienia i smierci, jesli, uchowaj Boze, zawioda go umiejetnosci i wiedza. Po prawej stronie Ginger przy tacy ze szpatulkami, hakami, kleszczykami hemostatycznymi, skalpelami i innymi narzedziami stala instrumentariuszka Agatha T andy. Miejsce po lewej stronie zajela pielegniarka operacyjna. Druga pielegniarka operacyjna, pielegniarka pomocnicza, anestezjolog i jego asystentka rowniez czekali na rozpoczecie zabiegu. George Hannaby, stojacy po drugiej stronie stolu, bardziej przypominal bylego obronce z zawodowej druzyny futbolowej niz lekarza. Rita, jego zona, namowila go kiedys do odegrania Paula Bunyana w skeczu komediowym na przedstawieniu charytatywnym dla szpitala. Zjawil sie potem w domu w butach drwala, dzinsach i czerwonej kraciastej koszuli, przynoszac ze soba krzepiaca aure sily, spokoju i kompetencji. Ginger wyciagnela prawa reke. Agatha polozyla na niej skalpel. Waska krzywizna jasnego swiatla obrysowala ostry jak brzytwa skraj narzedzia. Skalpel zawisl nad liniami ciecia na brzuchu pacjentki. Ginger zawahala sie, wziela gleboki oddech. Na malym stoliku w kacie stal magnetofon George'a, z glosnikow plynela znajoma melodia. Bach. Ginger myslala o oftalmoskopie i lsniacych czarnych rekawiczkach... Ataki fugi budzily groze, lecz nie zniszczyly jej wiary w siebie. Od czasu ostatniego ataku czula sie swietnie: byla silna, skoncentrowana, pelna energii. Gdyby poczula najlzejsza oznake znuzenia czy zacmienia umyslowego, odwolalaby zabieg. Ale przeciez zdobywala wyksztalcenie i pracowala po siedem dni w tygodniu przez wszystkie te lata nie po to, zeby przekreslic przyszlosc z powodu dwoch dziwnych napadow histerii. Wszystko pojdzie swietnie, po prostu swietnie. Scienny zegar wskazywal siodma czterdziesci dwie. Czas zaczac. Zrobila pierwsze ciecie. Z wprawa, ktora zawsze ja zaskakiwala, zakladala kleszczyki hemostatyczne i zaciski, wchodzac coraz glebiej, tnac skore, tkanke tluszczowa i miesnie na brzuchu pacjentki. Wkrotce naciecie stalo sie dosc duze, zeby pomiescic dlonie Ginger i asystujacego jej chirurga, George'a Hannaby'ego, gdyby jego pomoc okazala sie potrzebna. Pielegniarki operacyjne przysunely sie do stolu, ujely raczki retraktorow i pociagnely delikatnie, rozsuwajac brzegi rany. Agatha T andy wziela puszysta gabke i szybko osuszyla czolo Ginger, uwazajac, zeby nie dotknac szkiel okularow operacyjnych. George usmiechnal sie, mruzac oczy nad maska. Jemu nie trzeba bylo ocierac czola. Nieczesto sie pocil. Ginger szybko podwiazala krwawiace naczynia i usunela klemy, a Agatha poprosila pielegniarke pomocnicza o przyniesienie nowych narzedzi. W krotkich przerwach pomiedzy fragmentami koncertu Bacha, w ciszy, jaka panowala po zakonczeniu nagrania przed przewroceniem kasety na druga strone, najglosniejszym dzwiekiem w wylozonej plytkami sali bylo syczenie i pojekiwanie respiratora, ktory oddychal za Viole Fletcher. Pacjentka nie mogla oddychac samodzielnie, bo podano jej otrzymywany z kurary srodek zwiotczajacy miesnie. Dzwieki sztucznego pluca, choc mechaniczne, mialy dziwnie kojacy charakter i pomogly Ginger pokonac lek. W dni, kiedy operowal George, w sali operacyjnej prowadzono rozmowy. George zartowal z pielegniarkami i asystujacym mu rezydentem, obnizajac napiecie bez zmniejszania koncentracji. Ginger jeszcze nie dojrzala do podobnie olsniewajacego wystepu, ktory przypominal jednoczesne granie w koszykowke, zucie gumy i rozwiazywanie trudnych zadan matematycznych. Zakonczywszy wycieczke w glab brzucha, przeciagnela rekami po okreznicy i ocenila, ze narzad jest zdrowy. Wilgotnymi gazikami podanymi przez Agathe oblozyla jelita, wsunela w rozciecie podobne do motyki haki rozwieraczy i przekazala je pielegniarkom. Pielegniarki odsunely jelita, odslaniajac aorte, glowna magistrale ukladu tetniczego. Aorta wchodzi z jamy piersiowej do brzusznej przez przepukline, biegnac rownolegle do kregoslupa. Bezposrednio nad kroczem rozdziela sie na dwie tetnice biodrowe, ktore przechodza w tetnice udowe. -Jest - powiedziala Ginger. - Tetniak. Jak na zdjeciu. - Spojrzala na zdjecie rentgenowskie umieszczone na podswietlanym ekranie. - Tetniak rozwarstwiajacy, tuz nad rozwidleniem aorty. Agatha osuszyla jej czolo. Tetniak, ktory powstaje wskutek oslabienia sciany tetnicy, jest workowatym poszerzeniem pelnym krwi, bijacym jak drugie serce. Powoduje trudnosci w przelykaniu, skrocenie oddechu, ataki kaszlu i bole w piersi, a w przypadku pekniecia natychmiastowa smierc. Gdy Ginger patrzyla na pulsujacy tetniak, ogarnelo ja niemal religijne uniesienie, gleboki respekt przemieszany z podziwem, jakby wkroczyla w mistyczna sfere i zaraz miala poznac tajemnice zycia. Czula transcendentna moc wyrastajaca z przekonania, ze moze walczyc ze smiercia - i wygrac. Smierc czyhala w ciele pacjentki w postaci pulsujacego tetniaka, gotowego rozkwitnac ciemnego paczka, ale ona mogla ja przepedzic. Agatha T andy wyjela ze sterylnego pakiecika sztuczna aorte z dakronu - gruba, karbowana rurke, ktora rozdzielala sie na dwie mniejsze tetnice biodrowe. Ginger umiescila proteze nad rana, przyciela ja malymi ostrymi nozyczkami i oddala instrumentariuszce. Agatha polozyla dakronowe naczynie na plytkiej nierdzewnej tacy z niewielka iloscia krwi pacjentki. Poruszyla taca, zeby zwilzyc cala rurke. Proteza miala sie moczyc, az krew zacznie krzepnac. Po polaczeniu z naczyniami Ginger przepusci przez nia troche krwi i zamknie przeplyw, zeby jeszcze wiecej krwi skrzeplo na sciankach, a potem przeplucze przed ostatecznym wszyciem. Cienka warstwa skrzepnietej krwi zapobiegnie przeciekom, a z czasem staly przeplyw krwi utworzy we wnetrzu protezy szczelna wysciolke, praktycznie nierozniaca sie od tej w prawdziwej arterii. Dakronowe naczynie bylo nie tylko zadowalajacym substytutem zniszczonego fragmentu aorty, ale nawet przewyzszalo to, co dala natura: za piecset lat, gdy z Violi Fletcher zostanie garsc prochu i kosci, proteza bedzie nienaruszona, wciaz gietka i mocna. Agatha osuszyla czolo Ginger. -Jak sie czujesz? - zapytal George. -Dobrze. -Spieta? -Nie bardzo - sklamala. -Ogladanie cie przy pracy to prawdziwa przyjemnosc, pani doktor. -To prawda - powiedziala jedna z pielegniarek. -Ja tez tak uwazam - dodala druga. -Dzieki - odparla Ginger, zaskoczona i zadowolona. -Masz chirurgiczny wdziek - powiedzial George - lekki dotyk, wrazliwa reke i oko. Z przykroscia dodam, ze nie sa to cechy powszechne w tym fachu. Ginger wiedziala, ze surowy przelozony nigdy nie prawi nieszczerych komplementow, ale te slowa graniczyly z pochlebstwem. Na Boga, George Hannaby byl z niej dumny! Wezbrala w niej fala cieplych uczuc. Gdyby byla poza sala operacyjna, lzy zakrecilyby sie jej w oczach, ale tutaj musiala trzymac emocje na wodzy. Uswiadomila sobie, ze George Hannaby zajal w jej zyciu miejsce zmarlego ojca; jego pochwala sprawila jej niemal taka sama przyjemnosc, jakby padla z ust Jacoba Weissa. Zapomniala o niepokojacej mozliwosci wystapienia ataku i nabrala pewnosci siebie, pracujac z jeszcze wiekszym zapalem. Teraz nic nie moglo pojsc zle. Zajela sie zamykaniem przeplywu krwi przez aorte, ostroznie i metodycznie odslaniajac wszystkie odchodzace od niej naczynia. Mniejsze zaciskala elastycznymi plastikowymi petelkami, wieksze, lacznie z tetnicami biodrowymi i sama aorta, zamykala roznego typu zaciskami. W niespelna godzine zatrzymala przeplyw krwi do nog pacjentki i pulsujacy tetniak przestal przedrzezniac serce. Malym skalpelem naklula tetniak, wypuszczajac krew. Gdy tetnica zwiotczala, przeciela ja w poprzek. W tej chwili pacjentka byla pozbawiona aorty, bezradna i zalezna od chirurga bardziej niz kiedykolwiek. Teraz nie bylo odwrotu. Od tego momentu operacja musiala byc przeprowadzana nie tylko z najwyzsza ostroznoscia, ale takze jak najszybciej. Zapadla cisza. Umilkly dotychczasowe krotkie rozmowy. Kaseta w magnetofonie znowu przewinela sie do konca, ale nikt sie nie ruszyl, zeby ja przelozyc. Czas byl odmierzany przez swist i syczenie respiratora oraz popiskiwanie EKG. Ginger wziela ze stalowej tacy namoczona w krwi dakronowa proteze. Polaczyla ja z przecieta aorta, uzywajac bardzo cienkiej nici. Przepuscila przez nia krew i zacisnela jeszcze niewszyte rozgalezienia. Krew znow zaczela krzepnac na wewnetrznych sciankach. W czasie tych etapow operacji osuszanie czola nie bylo konieczne. Ginger miala nadzieje, ze George zwrocil na to uwage. Nie trzeba bylo przypominac, ze nadszedl czas na muzyke. Pielegniarka pomocnicza przewrocila kasete. Ginger miala przed soba godziny pracy, ale nie czula zmeczenia. Przesunela sie wzdluz stolu, zlozyla zielone przescieradlo, odkrywajac uda pacjentki. Agatha z pomoca pielegniarki uzupelnila tace z instrumentami i byla gotowa je podawac. Ginger zrobila dwa naciecia ponizej bruzd pachwinowych, gdzie nogi lacza sie z tulowiem. Zaciskajac i podwiazujac naczynia, odslonila tetnice udowe. Jak wczesniej, uzywala cienkiej elastycznej rurki i roznych zaciskow, zeby odciac krew plynaca przez pola naczyniowe. Przeciela obie tetnice, do ktorych miala przyszyc rozwidlenia protezy. Pare razy przylapala sie na radosnym nuceniu i pracowala z taka latwoscia, jakby w poprzednim zyciu rowniez byla chirurgiem, odrodzonym w elitarnym bractwie kaduceuszy. Powinna jednak wspomniec ojca i jego aforyzmy, perelki madrosci, ktore zbieral i ktorymi lagodnie ja upominal przy tych rzadkich okazjach, kiedy cos zbroila albo opuscila sie w nauce. Czas na nikogo nie czeka; Bog pomaga tym, ktorzy pomagaja sobie; grosz zaoszczedzony jest groszem zarobionym; uraza boli tych, ktorzy ja zywia; nie sadz, aby cie nie sadzono... Znal ich tysiace, ale zadnego nie lubil bardziej i nie powtarzal czesciej niz tego: Duch pyszny poprzedza upadek. Powinna pamietac te cztery slowa. Wszystko szlo dobrze i Ginger byla taka zadowolona ze swojej pracy, taka dumna z siebie w czasie tego pierwszego wielkiego solowego lotu, ze zapomniala o nieuchronnym upadku. Wrocila do otwartej jamy brzusznej, zdjela zaciski z dolnej czesci dakronowej protezy, przepuscila przez nia krew, potem przesunela blizniacze rozgalezienia pod bruzdami pachwinowymi do naciec w udach. Przyszyla koncowki rozwidlonej protezy, zdjela zaciski z sieci naczyniowej i patrzyla z zadowoleniem, jak krew wraca do polaczonej aorty. Przez dwadziescia minut szukala przeciekow i zaszywala je cieniutka mocna nicia. Przez kolejnych piec patrzyla uwaznie, w ciszy, jak proteza pulsuje niczym normalne, zdrowe naczynie krwionosne, bez jakiegokolwiek wycieku. W koncu powiedziala: -Czas zamykac. -Dobra robota - pochwalil George. Ginger cieszyla sie, ze ma maske chirurgiczna na twarzy, bo usmiechnela sie tak szeroko, ze musiala wygladac jak glupek. Zamknela naciecia w nogach pacjentki. Na jej znak zmeczone pielegniarki usunely retraktory. Ginger umiescila w jamie brzusznej jelita i jeszcze raz delikatnie przeciagnela po nich rekami, szukajac nieregularnosci. Reszta byla latwa: ukladanie tluszczu i miesni, laczenie warstwa po warstwie, i na koniec zszycie rozcietej skory gruba czarna nicia. Pielegniarka anestezjologiczna odslonila glowe Violi Fletcher. Pielegniarka pomocnicza zdjela plastry z oczu pacjentki i wylaczyla muzyke Bacha w polowie pasazu. Ginger popatrzyla na twarz pani Fletcher, blada, ale nie nienaturalnie sciagnieta. Pacjentka wciaz miala zalozona maske respiratora, teraz jednak dostawala tylko mieszanke tlenowa. Pielegniarki odsunely sie i zdjely lateksowe rekawiczki. Viola Fletcher zatrzepotala powiekami i jeknela. -Pani Fletcher? - powiedzial glosno anestezjolog. Pacjentka nie zareagowala. -Viola? - zapytala Ginger. - Slyszysz mnie, Viola? Kobieta nie otworzyla oczu, ale, choc wlasciwie jeszcze spala, poruszyla ustami i wymamrotala: -Tak, pani doktor. Ginger przyjela gratulacje od zespolu i wyszla z George'em z sali. Gdy zdejmowali rekawiczki, maski i czepki, czula sie jak wypelniona helem, gotowa wyrwac sie z wiezow grawitacji, ale z kazdym krokiem ku umywalkom ta lekkosc przemijala. Ogarnelo ja ogromne wyczerpanie. Bolala ja szyja i ramiona. Bolaly plecy. Nogi miala sztywne, stopy zmeczone. -Moj Boze - mruknela - padam z nog! -Nic dziwnego - odparl George. - Zaczelas o siodmej trzydziesci, a teraz jest po lunchu. Pomostowanie aorty wypruwa z sil. -Znasz to uczucie? -Oczywiscie. -Opadlo mnie tak nagle. Na sali czulam sie doskonale, moglabym operowac jeszcze godzinami. -Na sali - powiedzial George z wyrazna sympatia i rozbawieniem - bylas jak bog, walczacy ze smiercia i wygrywajacy, a zaden bog nigdy sie nie meczy. Boskie dzielo to zbyt wielka frajda, zeby sie nim zmeczyc. Ginger zaczela myc rece. Ze znuzeniem oparla sie o umywalke z nierdzewnej stali i pochylila lekko, patrzac prosto w odplyw, na wirujaca wode. Babelki piany zataczaly kregi i splywaly, krazyly i splywaly w dol, w dol, w dol... Tym razem irracjonalny strach uderzyl znienacka, inaczej niz w delikatesach i w gabinecie George'a w zeszla srode. W jednej chwili odplyw, ktory zdawal sie pulsowac i poszerzac, zaabsorbowal cala jej uwage. Upuscila mydlo i z jekiem przerazenia odskoczyla od zlewu, zderzyla sie z Agatha T andy, wrzasnela. Jak przez mgle slyszala George'a, ktory wykrzykiwal jej imie. Jego sylwetka zacierala sie niczym obraz na ekranie kinowym, jakby byl elementem sceny przyslanianej przez pare, chmury lub mgle, coraz bardziej nierzeczywistym. Wszystko sie rozmywalo, Agatha T andy, korytarz, drzwi do sali operacyjnej, wszystko poza zlewem, ktory stal sie jakby wiekszy i bardziej solidny, superrealny. Ginger ogarnelo poczucie smiertelnego zagrozenia. Przeciez to tylko zwyczajny zlew, na milosc boska, i tej prawdy musi sie trzymac, musi sie trzymac zrebu rzeczywistosci, opierac silom, ktore probowaly ja zniszczyc. To tylko zlew. Tylko zwyczajny zlew. Tylko... Rzucila sie do ucieczki. Mgla otoczyla ja ze wszystkich stron i Ginger przestala byc swiadoma, co robi. * Najpierw zobaczyla snieg. Wielkie platki przesuwaly sie przed jej oczami, opadaly leniwie jak puchate nasiona dmuchawca, bo nie bylo wiatru, ktory by je unosil. Podniosla glowe, popatrzyla w gore murow otaczajacych ja starych, wysokich budynkow i zobaczyla prostokat szarego nieba, z ktorego proszyl snieg. Gdy zdezorientowana patrzyla w zimowe niebo, jej wlosy i brwi zrobily sie biale. Platki topily sie na jej twarzy. Po chwili zrozumiala, ze policzki ma mokre nie tylko od sniegu, ale takze od lez. Wciaz plakala po cichu.Poczula zimno. Pomimo braku wiatru ostre powietrze kasalo, wstrzykujac zimny jad w policzki, w podbrodek, w rece. Odretwiajacy chlod przenikal przez szpitalny zielony stroj i Ginger trzesla sie niepohamowanie. Zdala sobie sprawe, ze siedzi na lodowatym betonie i opiera sie plecami o zimna jak lod sciane. Wcisnieta w zalom murow, z kolanami podciagnietymi pod brode, obejmowala nogi rekami - byla to pozycja obronna, swiadczaca o przerazeniu. Tynk i plyty chodnika wysysaly z niej cieplo, nie miala jednak sily ani woli, zeby wstac i szukac schronienia. Pamietala, ze skupila uwage na odplywie zlewu. Z narastajaca rozpacza przypominala sobie pozniejsza bezmyslna panike, zderzenie z Agatha T andy, swoj krzyk i zaskoczona mine George'a Hannaby'ego. Choc dalszy ciag wydarzen zostal wymazany z jej pamieci, na pewno jak wariatka pobiegla przed siebie, uciekajac przed urojonymi niebezpieczenstwami - ku zaskoczeniu kolegow - i konczac w ten sposob swoja kariere. Przycisnela sie mocniej do ceglanego muru, pragnac, zeby jeszcze szybciej wysysal z niej cieplo. Siedziala na koncu szerokiej alejki, slepej drogi sluzbowej, ktora wiodla do centrum kompleksu szpitalnego. Dwuskrzydlowe metalowe drzwi po lewej stronie prowadzily do kotlowni, a dalej bylo wyjscie ze schodow ewakuacyjnych. Nieuchronnie przypomnialo jej sie dramatyczne zdarzenie z czasow praktyki w szpitalu Columbia Presbyterian w Nowym Jorku. B andy ta wciagnal ja wowczas w uliczke bardzo podobna do tej. Ale w nowojorskim zaulku to ona panowala nad sytuacja i odniosla zwyciestwo - tutaj zas byla przegrana, slaba i zagubiona. Dostrzegla gorzka ironie i przerazajaca symetrie w tym, ze najwieksze upokorzenia spotykaly ja w takich wlasnie miejscach. Szkola przygotowujaca do studiow medycznych, studia, dlugie godziny i trudy stazu, praca i wyrzeczenia, nadzieje i marzenia - wszystko poszlo na marne. W ostatniej chwili, majac prawie zagwarantowana kariere chirurga, sprawila zawod George'owi, Annie, Jacobowi i sobie. Nie mogla dluzej przeczyc prawdzie: bylo z nia zle, tak rozpaczliwie zle, ze mogla zapomniec o uprawianiu zawodu lekarza. Psychoza? Guz mozgu? Moze tetniak? Drzwi ewakuacyjne otworzyly sie z trzaskiem i zgrzytem nienaoliwionych zawiasow i stanal w nich zadyszany George Hannaby. Ruszyl szybkim krokiem, nie baczac na ryzyko przewrocenia sie na cienkiej, sliskiej warstwie swiezego sniegu. Jej widok wstrzasnal nim tak bardzo, ze stanal jak wryty. Ginger przypuszczala, ze zalowal czasu i uwagi, jakie jej poswiecil. Sadzil, iz jest madra, dobra i wartosciowa, ale ona dowiodla, ze nie mial racji. Byl taki mily i pomocny, ze utrata jego zaufania, choc niezalezna od niej, przepelnila ja odraza do samej siebie. Gorace lzy naplynely jej do oczu. -Ginger? - zapytal drzacym glosem. - Ginger, co sie z toba dzieje? Mogla odpowiedziec tylko udreczonym, mimowolnym szlochem. Widziana przez lzy sylwetka rozmywala sie, migotala. Ginger chciala, zeby odszedl, zostawil ja sama, nie powiekszal jej upokorzenia. Czy nie rozumial, ze tylko wszystko pogarsza, ogladajac ja w takim stanie? Snieg sypal gesciej. Inne osoby pojawily sie w drzwiach, ale nie mogla ich rozpoznac. -Ginger, odezwij sie - poprosil George, pochodzac blizej. - Co sie stalo? Powiedz mi, co sie stalo. Powiedz, co moge dla ciebie zrobic. Przygryzla warge, probujac zdlawic lzy, ale rozplakala sie jeszcze bardziej. Piskliwym, niewyraznym glosem - budzacym w niej niesmak, bo stanowil kolejny dowod jej slabosci - wydukala: -C-cos zlego. George pochylil sie nad nia. -Co? Co zlego? -Nie wiem. Zawsze radzila sobie ze wszystkimi klopotami bez niczyjej pomocy. Byla Ginger Weiss. Byla zlota dziewczynka. Nie umiala prosic o pomoc, nie o taka, nie w takim przypadku. -Cokolwiek to jest, znajdziemy rozwiazanie - powiedzial George, wciaz pochylony. - Wiem, ze jestes dumna ze swojej samodzielnosci. Sluchasz mnie, mala? Przy tobie zawsze stapam na palcach, bo wiem, ze nie cierpisz pomocy. Wszystko chcesz robic sama, ale tym razem po prostu sama sobie nie poradzisz. Nie musisz. Jestem tutaj i na Boga, bedziesz miala we mnie oparcie, czy ci sie to podoba, czy nie. Slyszysz? -Ze... zepsulam wszystko. S-sprawilam ci zawod. Zdobyl sie na nikly usmiech. -Nie, moja droga panno. Absolutnie. Mamy z Rita samych synow, ale gdybysmy mieli corke, chcialbym, zeby byla taka jak ty. Dokladnie jak ty. Jestes wyjatkowa kobieta, doktor Weiss, kochana, wyjatkowa kobieta. Zawiodlas mnie? Niemozliwe. Bede zaszczycony i zachwycony, jesli oprzesz sie na mnie jak corka i pozwolisz, zebym ci pomogl jak ojciec, ktorego utracilas. Wyciagnal do niej reke. Chwycila ja i uscisnela mocno. Byl poniedzialek, drugiego grudnia. Dopiero wiele tygodni pozniej Ginger miala sie dowiedziec, ze inni ludzie w innych miejscach - wszyscy nieznajomi - przezywali dziwne wariacje jej prywatnego koszmaru. 2 Trenton, New JerseyPare minut przed polnoca Jack Twist otworzyl drzwi i wyszedl z magazynu na wiatr i pluche. Jakis facet wlasnie wysiadal z szarego forda vana u stop najblizszej rampy ladunkowej. Pociag towarowy zagluszyl przyjazd samochodu. Ciemna noc rozjasnialy tylko cztery laty zoltego swiatla z zaniedbanych, brudnych lamp. Pech chcial, ze jedna wisiala wprost nad drzwiami, z ktorych wyszedl Jack. Kaluza metnego blasku siegala dokladnie do vana niespodziewanego goscia. Jego twarz wygladala jak wyjeta z policyjnej galerii przestepcow: ciezka szczeka, waskie usta, zlamany kilka razy nos, male swinskie oczka. Byl jednym z tych bezlitosnych sadystow, ktorych mafia zatrudnia do brudnej roboty; w innych czasach moglby byc gwalcicielem i grabiezca z armii Dzyngis Chana, szczerzacym zeby nazistowskim zwyrodnialcem, oprawca w stalinowskim obozie smierci albo Morlokiem z przyszlosci, opisanym przez H. G. Wellsa w Wehikule czasu. Dla Jacka oznaczal powazne klopoty. Zmierzyli sie wzrokiem. Jack nie podniosl trzydziestkiosemki i nie wpakowal kulki w sukinsyna, choc powinien to zrobic. -Kim jestes, do cholery? - zapytal Morlok. Zobaczyl plocienna torbe, ktora Jack trzymal w lewej rece, i pistolet w opuszczonej prawej. Jego brwi skoczyly w gore i krzyknal: - Max! Prawdopodobnie byl to kierowca furgonetki, ale Jack nie czekal na formalna prezentacje. Szybko zawrocil do magazynu, zatrzasnal drzwi i odskoczyl w bok - na wypadek gdyby ktos zaczal ich uzywac jako tarczy do cwiczen strzeleckich. Swiatlo padalo tylko z jasno oswietlonego biura w glebi magazynu i z wiszacych pod sufitem rzadko rozmieszczonych, slabych zarowek w blaszanych kloszach. Jack popatrzyl na twarze swoich kompanow, Morta Gesha i Tommy'ego Sunga. Nie wygladali juz na uszczesliwionych jak zaledwie pare minut temu. Udalo im sie obrobic glowny przystanek na trasie mafijnego pociagu z forsa, punkt zbiorki pieniedzy z narkotykow z polowy stanu New Jersey. Kurierzy dostarczali tu walizki, torby lotnicze, tekturowe pudla, styropianowe lodowki pelne forsy - wiekszosc w niedziele i poniedzialek. We wtorek zjawiali sie mafijni ksiegowi w garniturach od Pierre'a Cardina, aby obliczyc tygodniowe zyski. Kazdej srody walizki z paczkami zielonych jechaly do Miami, Vegas, Los Angeles, Nowego Jorku i innych centrow finansowych. Tam bedacy na uslugach mafii - czyli fratellanza, jak nazywano swiat podziemia - doradcy inwestycyjni z dyplomami zarzadzania z Harvardu i Columbii zaprzegali gotowke do pracy. Jack, Morton i Tommy po prostu wkroczyli miedzy nich, zabierajac dla siebie cztery ciezkie torby z pieniedzmi. -Mozecie nas uwazac za kolejnych posrednikow - powiedzial wczesniej Jack trzem patrzacym spode lba bandziorom, ktorzy siedzieli zwiazani w biurze magazynu, a Mort i Tommy parskneli smiechem. Ale teraz Mort sie nie smial. Piecdziesiecioletni, brzuchaty, zgarbiony i lysiejacy, mial na sobie ciemny garnitur, kapelusz z szerokim rondem i szary plaszcz. Zawsze nosil garnitur i kapelusz, choc nie zawsze plaszcz. Jack nigdy nie widzial go w innym stroju. On i Tommy byli ubrani w dzinsy i pikowane winylowe kurtki, natomiast Mort wygladal jak facet grajacy drugoplanowa role w starym filmie Edwarda H. Robinsona. Rondo jego kapelusza zrobilo sie miekkie jak sam Mort, a garnitur byl wymiety. -Kto tam jest? - zapytal zmeczonym, posepnym glosem, gdy Jack zatrzasnal drzwi i odskoczyl od nich pospiesznie. -Co najmniej dwoch facetow w fordzie vanie. -Mafia? -Widzialem tylko jednego, ale wygladal jak nieudany eksperyment doktora Frankensteina. -Dobrze, ze drzwi sa zamkniete. -Maja klucze. Wszyscy trzej wycofali sie szybko w glebokie cienie pomiedzy stertami drewnianych pak i kartonow na paletach, tworzacych wysokie na szesc metrow sciany. Na ogromnej przestrzeni pod sklepionym stropem zgromadzono szeroki asortyment towarow: setki telewizorow, kuchenek mikrofalowych, mikserow i tosterow, czesci do ciagnikow, elementy instalacji wodno-kanalizacyjnej i akcesoria kuchenne. Magazyn byl czysty i dobrze utrzymany, ale jak kazdy wielki budynek przemyslowy w nocy, po wyjsciu robotnikow, sprawial niesamowite wrazenie. Labiryntem przejsc plynely dziwne szepczace echa. Postukiwania i szmer deszczu ze sniegiem na dachowkach brzmialy tak, jakby po krokwiach i scianach biegaly niezliczone male stworzenia. -Mowilem ci, ze okradanie mafii to blad - powiedzial Tommy Sung, amerykanski Chinczyk. Mial okolo trzydziestu lat, byl o siedem lat mlodszy od Jacka. - Sklepy jubilerskie, opancerzone furgonetki, nawet banki, prosze bardzo, ale nie mafia. Okradanie mafii to glupota. Rownie dobrze moglibysmy wejsc do baru pelnego facetow z piechoty morskiej i napluc na flage. -A jednak tu jestes - mruknal Jack. -Ano tak. Nie zawsze wykazuje sie zdrowym rozsadkiem. Glosem pelnym przeczucia kleski Mort oznajmil: -Pewnie przywiezli jakies gowno, koke albo here. A to oznacza, ze w samochodzie jest nie tylko kierowca i goryl, ktorego widziales. Z tylu siedzi z towarem dwoch facetow z przerobionymi uzi albo czyms jeszcze gorszym. -No to dlaczego jeszcze nie strzelaja? - zapytal Tommy. -Bo nie wiedza, ilu nas jest i jak jestesmy uzbrojeni - wyjasnil Jack. - Sa ostrozni. -Woz do przewozenia prochow na pewno ma lacznosc radiowa - mruknal Mort. - Sadze, ze wlasnie wzywaja wsparcie. -Myslisz, ze maja konwoj furgonetek z radiami jak jakas zasrana firma telefoniczna? - zdumial sie Tommy. -Sa zorganizowani jak kazde inne przedsiebiorstwo. Nadstawili uszu, spodziewajac sie krokow ludzi wokol budynku, ale slyszeli tylko szmer sniegu z deszczem na dachu. Trzydziestkaosemka w reku Jacka nagle wydala sie niegrozna zabawka. Mort mial smitha wessona M39 kalibru 9 mm, a Tommy smitha wessona model 19 combat magnum, ktory zatknal za pas, gdy zwiazali ludzi w biurze i mysleli, ze niebezpieczna czesc roboty maja juz za soba. Byli niezle uzbrojeni, ale nie na konfrontacje z uzi. Jackowi przypominaly sie stare filmy dokumentalne o skazanych na przegrana Wegrach, ktorzy kamieniami i kijami probowali zawrocic rosyjskie czolgi. Zawsze mial sklonnosci do melodramatyzmu i niezaleznie od sytuacji lubil obsadzac siebie w roli bohatera, prowadzacego beznadziejna walke z silami zla. Zdawal sobie sprawe z tej sklonnosci, ale nie uwazal jej za smieszna. W tej chwili jednak znajdowali sie w zbyt paskudnym polozeniu, zeby mogl sobie pozwolic na fantazjowanie. Mort musial dojsc do podobnego wniosku, bo powiedzial: -Proba wydostania sie tylnymi drzwiami nie ma sensu. Juz sie rozdzielili, dwoch wejdzie od frontu, a dwoch od tylu. Frontowe i tylne wyjscia - zwykle drzwi dla personelu i wielkie podnoszone wrota dla ciezarowek - stanowily jedyna droge ucieczki. W magazynie nie bylo zadnych innych otworow - okien, wentylatorow czy wyjscia na dach. Przygotowujac sie do napadu, dokladnie przestudiowali plany budynku i wiedzieli, ze znalezli sie w pulapce. -Co robimy? - zapytal Tommy. Skierowal to pytanie nie do Morta, lecz do Jacka Twista, bo wlasnie on organizowal wszystkie napady. Jesli niespodziewane zdarzenia wymagaly improwizowania, wspolnicy oczekiwali, ze Jack znajdzie jakies rozwiazanie. -Sluchajcie, a moze po prostu wyjdziemy tak, jak weszlismy? - zaproponowal Tommy. Dostali sie do budynku, stosujac wariant konia trojanskiego, bo tylko w ten sposob mogli obejsc podejmowane w nocy srodki bezpieczenstwa. Magazyn byl przykrywka dla handlu narkotykami, ale prowadzono w nim rowniez legalna dzialalnosc, przyjmujac regularne dostawy od dzialajacych zgodnie z prawem przedsiebiorcow, ktorzy potrzebowali miejsca do przechowania nadwyzki towarow. Jack, ktory mial w domu komputer z modemem, wlamal sie do komputerow w magazynie i biurze jednego z klientow. Stworzyl plik elektronicznych dokumentow nadania i odbioru wielkiej skrzyni, ktora zostala dostarczona jeszcze tego samego dnia i zmagazynowana zgodnie z instrukcjami. Skrzynia miala piecioro zamaskowanych drzwiczek, zeby Jack, Mort i Tommy mogli sie z niej wydostac nawet wtedy, gdy zostanie z czterech stron zastawiona przez inne paki. Pare minut po jedenastej w nocy wyslizneli sie na zewnatrz, podkradli do biura i zaskoczyli mafijnych ksiegowych, ktorzy byli swiecie przekonani, ze liczne systemy alarmowe i zamkniete drzwi czynia magazyn niezdobyta twierdza. -Mozemy wrocic do skrzyni - mowil Tommy. - Kiedy wreszcie tu wejda i nas nie znajda, dostana obledu, probujac wykombinowac, ktoredy ucieklismy. Do jutrzejszego wieczoru wszystko sie uspokoi. Wtedy wyjdziemy i zwiejemy. -Odpada - powiedzial kwasno Mort. - Domysla sie. Beda nas szukac az do skutku. -Odpada, Tommy - poparl go Jack. - Posluchajcie, co zrobimy... - Szybko nakreslil zaimprowizowany plan ucieczki, ktory zostal jednoglosnie przyjety. Tommy pobiegl do tablicy przelacznikow w biurze, zeby zgasic wszystkie swiatla w magazynie. Jack i Morty powlekli cztery ciezkie torby z pieniedzmi. Szuranie plotna po betonowej podlodze rozbrzmiewalo echem w zimnym powietrzu. Zmierzali w strone poludniowego konca magazynu, gdzie stalo kilka ciezarowek z naczepami, ktore czekaly na poranny zaladunek. Pokonali niespelna polowe drogi przez labirynt i jeszcze kilkadziesiat metrow dzielilo ich od samochodow, gdy wszystkie swiatla zgasly i magazyn pograzyl sie w kompletnych ciemnosciach. Jack przystanal na chwile, zeby zapalic latarke, po czym ruszyli dalej. Tommy dolaczyl do nich ze swoja latarka i wzial po jednej torbie od Jacka i Morta. Szmer deszczu ze sniegiem na dachu zaczal lekko przycichac. Burza przemijala. Jack mial wrazenie, ze slyszy pisk hamulcow na zewnatrz. Czyzby posilki przybyly tak szybko? W wewnetrznej strefie ladunkowej magazynu staly cztery osiemnastokolowce: peterbilt, white i dwa macki, zwrocone przodem do drzwi. Jack podszedl do najblizszej ciezarowki, rzucil torbe z pieniedzmi na ziemie, stanal na stopniu, otworzyl drzwi i zaswiecil latarka do kabiny, na deske rozdzielcza. Kluczyk tkwil w stacyjce, jak sie spodziewal. Ufni w systemy zabezpieczen, pracownicy magazynu nie dopuszczali do siebie mysli, ze ktos moglby w nocy ukrasc ktorys z pojazdow. Jack i Mort podeszli do pozostalych trzech ciezarowek, tez z kluczykami w stacyjkach, i zapuscili silniki. W kabinie pierwszego macka za fotelami bylo miejsce, gdzie w czasie dlugiej jazdy mogl drzemac zmiennik kierowcy. Tommy Sung upchnal w tej wnece cztery torby. Jack usiadl za kierownica i zgasil latarke. Mort wspial sie na drugi fotel. Jack zapuscil silnik, ale nie zapalil reflektorow. Wszystkie cztery pojazdy pracowaly halasliwie na jalowym biegu. Tommy pobiegl z latarka do najdalszych z czterech podnoszonych wrot strefy ladunkowej i nacisnal przycisk. Drzwi zaczely podnosic sie mozolnie. Jack patrzyl na nie z wysokiego siedzenia w wielkiej ciezarowce. Snop swiatla latarki podskakiwal, gdy Tommy biegl z powrotem wzdluz sciany, prawa reka uderzajac w przyciski sterujace wrotami. Wreszcie zgasil latarke i popedzil do macka. Czworo ogromnych drzwi otwieralo sie powoli ze zgrzytem i grzechotem. Morlokowie zobacza, ze wrota sie podnosza, i uslysza silniki ciezarowek, ale beda patrzec w glab ciemnego pomieszczenia. Jesli nie zaswieca z zewnatrz, nie beda wiedzieli, ktora ciezarowka posluzy do ucieczki. Mogli zasypac wszystkie gradem kul z pistoletow maszynowych, ale Jack liczyl na kilka sekund zwloki, zanim zdecyduja sie na takie bezpardonowe rozwiazanie. Tommy wsiadl do kabiny i zatrzasnal drzwi, wciskajac sie na fotel Morta. -Te przeklete drzwi podnosza sie za wolno - warknal Mort, gdy wrota z grzechotem sunely w strone sufitu, stopniowo odslaniajac mokra ciemnosc nocy. -Jedz juz - przynaglil Jacka Tommy. Zapinajac pasy, odparl: -Moge sie nie zmiescic. Wrota byly otwarte w jednej trzeciej. Jack oburacz chwycil kierownice, widzac nagly ruch w zamazanym, wietrznym swiecie za drzwiami, gdzie kilka niklych lamp bezskutecznie probowalo odpierac mrok. Z lewej strony wybiegli dwaj mezczyzni, slizgajac sie i potykajac na mokrym, oblodzonym asfalcie, obaj uzbrojeni, jeden mial cos, co wygladalo jak uzi. Kulili sie, zeby stanowic mniejsze cele, i probowali zachowac rownowage, zagladajac w biegu do ciemnego wnetrza magazynu pod podnoszacymi sie drzwiami. Nie pomysleli o ostrzelaniu wszystkich ciezarowek. Drzwi przed Jackiem byly otwarte do polowy. Nagle z lewej strony, skad wybiegli dwaj gangsterzy, wyskoczyl szary ford, wyrzucajac spod kol srebrzyste pioropusze brei. Zarzucilo go, gdy hamowal pomiedzy druga i trzecia rampa, blokujac wyjazd. Przednie kola zatrzymaly sie na dolnym skraju trzeciej rampy, reflektory oswietlily czwarte stanowisko ladunkowe. W ich blasku widac bylo, ze kabina stojacej tam ciezarowki jest pusta. Drzwi pokonaly dwie trzecie drogi. -Glowy na dol! - polecil swoim towarzyszom Jack. Mort i Tommy skulili sie, a Jack zgarbil sie nad kierownica. Ciezkie drzwi jeszcze nie podniosly sie do konca, ale uznal, ze zdola sie przesliznac - przy pewnej dozie szczescia. Szybko zwolnil hamulce, po czym wcisnal sprzeglo i pedal gazu. Gdy wrzucil bieg, gangsterzy zrozumieli, ze proba ucieczki zostanie podjeta z pierwszego stanowiska, i cisze nocy roztrzaskal grzechot strzalow. Jack dotarl do podniesionych wrot, wyjechal na zewnatrz i ruszyl w dol betonowej rampy. Slyszal, jak pociski uderzaja w ciezarowke, ale zaden nie wpadl do kabiny ani nie rozbil szyby. Zjazd zatarasowala druga furgonetka, dodge. Posilki rzeczywiscie przybyly bardzo szybko. Zamiast zahamowac, Jack mocniej nacisnal pedal gazu i wyszczerzyl zeby na widok przerazonych min ludzi w dodge'u, gdy trzasnal w nich masywny zderzak macka. Uderzenie mialo taka sile, ze furgonetka przewrocila sie na bok i sunela piec czy szesc metrow po asfalcie. Zderzenie wstrzasnelo Jackiem, ale pas bezpieczenstwa utrzymal go w fotelu. Mort i Tommy polecieli do przodu i zsuneli sie do ciasnej wneki pod deska rozdzielcza, wydajac okrzyki bolu. Aby staranowac dodge'a, Jack musial zjechac z rampy znacznie szybciej, niz powinien, i teraz, gdy probowal skrecic w lewo, w kierunku waskiej drogi odchodzacej od magazynu, ciezarowka przechylila sie i zakolysala niebezpiecznie. Jack mial wrazenie, ze trzymajace kierownice rece zaraz wyskocza mu ze stawow. Udalo sie jednak, wyjechal na droge. Przed nim obok granatowego buicka stalo trzech ludzi, co najmniej dwoch z nich bylo uzbrojonych. Gdy na nich pedzil, otworzyli ogien. Jeden celowal zbyt nisko i kule odlamaly gorna czesc kraty wlotu powietrza, krzeszac jasne iskry. Drugi mierzyl zbyt wysoko; Jack slyszal, jak pociski odbijaja sie rykoszetem od czola kabiny nad szyba. Stracily jeden z dwoch klaksonow, ktory spadl z dachu i uderzyl w okno po stronie Tommy'ego, wiszac na przewodach. Jack nie zwalnial. B andy ci zrozumieli, ze zamierza staranowac buicka, wiec przestali strzelac i rozbiegli sie. Wielka ciezarowka jak czolg runela na samochod, spychajac go z drogi. Jack zostawil za soba magazyn mafii, dotarl do nastepnego budynku i minal go, wciaz przyspieszajac. Mort i Tommy wciagneli sie na siedzenie, pojekujac. Obaj byli mocno potluczeni. Mort mial rozbity nos, a Tommy krwawil z rozciecia nad prawym okiem. -Dlaczego kazda robota musi sie chrzanic? - zapytal ponuro Mort nosowym glosem. -Wcale sie nie schrzanila - odparl Jack, wlaczajac wycieraczki, zeby zetrzec z szyby migoczace paciorki sniegu z deszczem. - Po prostu okazala sie bardziej emocjonujaca, niz sie spodziewalismy. -Nie cierpie takich emocji - mruknal Mort, przykladajac chusteczke do nosa. Jack zerknal w boczne lusterko, w kierunku magazynu fratellanza, i zobaczyl ruszajacego w poscig forda. Wyeliminowal z gry dodge'a i buicka, mial wiec teraz na glowie tylko te furgonetke. Nie liczyl jednak na to, ze zdola uciec. Nawierzchnia byla oblodzona, a on mial za male doswiadczenie, zeby w czasie zlej pogody moc w pelni wykorzystac mozliwosci wielkiej ciezarowki. Martwily go rowniez dziwne halasy, ktore zaczely dobiegac z przedzialu silnika po staranowaniu dodge'a i buicka. Cos grzechotalo brzekliwie. Jesli mack sie zepsuje, uniemozliwiajac dalsza ucieczke, gangsterzy na pewno ich zastrzela. Znajdowali sie na terenie rozleglego kompleksu magazynow, paczkami i fabryk, prawie dwa kilometry od najblizszej miejskiej ulicy. Choc niektore zaklady pracowaly na nocna zmiane, glowna droga wewnetrzna, ktora pedzili, byla pusta. Jack spojrzal w lusterko i zobaczyl forda, coraz bardziej zmniejszajacego dzielaca ich odleglosc. Gwaltownie skrecil w prawo, w uliczke przy budynku z tablica OPAKOWANIA PIANKOWE HARKWRIGHTA. -Cholera, dokad jedziesz? - zapytal Tommy. -Nie zdolamy im uciec - odparl Jack. -Ani ich pokonac - wymamrotal Mort przez zakrwawiona chusteczke. - Nie z nasza bronia przeciwko uzi. -Zaufajcie mi. Paczkarnia Harkwrighta nie pracowala na nocna zmiane. W oknach bylo ciemno, ale przy drodze wokol budynku i na wielkim parkingu dla ciezarowek palily sie lampy sodowe, barwiace noc na zolto. Na koncu fabryczki Jack skrecil w lewo, na parking pokryty breja, w swietle wielkich lamp przypominajaca plynne zloto. Na parkingu stalo w rownych szeregach czterdziesci naczep, ktore bez ciagnikow wygladaly jak pozbawione glow prehistoryczne bestie o musztardowej skorze. Jack zatoczyl szeroki krag, zblizyl sie do budynku, zgasil swiatla i ruszyl pod tylna sciana w kierunku drogi, ktora przed chwila przyjechal. Zatrzymal sie przy rogu fabryczki pod katem prostym do drogi. -Trzymajcie sie - powiedzial do Morta i Tommy'ego. Jego towarzysze juz wiedzieli, co sie za chwile stanie. Zaparli sie stopami o deske rozdzielcza i wcisneli plecy w oparcie fotela, przygotowani na wstrzas. Gdy tylko Jack zahamowal i mack przyczail sie za weglem niczym kot gotow do skoku na mysz, na drodze pojawily sie swiatla. Zblizaly sie z prawej strony, od frontu zakladu. Byly to dlugie swiatla niewidocznego, szybko nadjezdzajacego forda. Blask stawal sie coraz silniejszy. Jack spial sie, zdecydowany czekac do ostatniej chwili. Swiatlo rozdzielilo sie na dwa rownolegle snopy, coraz jasniejsze. Wreszcie Jack mocno nacisnal na pedal gazu i mack skoczyl do przodu, byl jednak za ciezki i niezbyt zrywny. Ford jechal znacznie szybciej, niz Jack sie spodziewal, i po chwili wystrzelil zza rogu. Zderzak ciezarowki zdazyl zahaczyc tylko o jego tyl, ale to wystarczylo. Furgonetka dwa razy obrocila sie o trzysta szescdziesiat stopni na sliskiej nawierzchni parkingu i uderzyla przodem w jedna z musztardowych naczep. Jack byl pewien, ze nikt nie wyjdzie z wraku i nie zacznie strzelac, ale wolal nie marnowac czasu. Zawrocil, ruszyl wzdluz paczkami do glownej drogi wewnetrznej i skrecil w prawo, oddalajac sie od magazynu fratellanza. Przed soba mial wyjazd ze strefy przemyslowej i lezaca za nim siec ulic miasta. Nikt ich nie scigal. Po przejechaniu pieciu kilometrow dotarli do nieczynnej od dawna stacji paliw Texaco, gdzie wiele dni temu przeprowadzili rozpoznanie. Jack podjechal do nieuzywanych dystrybutorow i zaparkowal przy niewielkim rozpadajacym sie budynku. Gdy tylko ciezarowka sie zatrzymala, Tommy Sung otworzyl drzwi i wyskoczyl w ciemnosc. Pospieszyl do oddalonego o trzy przecznice osiedla niezamoznej klasy sredniej, gdzie w poniedzialek zostawili brudny, zardzewialy, poobijany samochod - volkswagen rabbit. Woz wewnatrz byl nowszy niz na zewnatrz - i bardzo szybki. Mieli wrocic nim na Manhattan i tam go porzucic. W poniedzialek zostawili rowniez w strefie przemyslowej pontiaca na lipnych numerach, dwie minuty drogi pieszo od magazynu mafii. Zamierzali pojechac nim na stacje i przesiasc sie do rabbita. Poniewaz jednak musieli skorzystac z innego srodka transportu, pontiac mial zostac tam, gdzie go zaparkowali. Jack i Mort wyciagneli z macka torby z pieniedzmi i ulozyli je pod boczna sciana nieczynnej stacji. Na plotnie zaczal zamarzac snieg z deszczem. Mort wrocil do kabiny i wytarl wszystko, na czym mogli zostawic odciski palcow. Jack stal przy torbach, patrzac na ulice widoczna za naczepa ciezarowki. Od czasu do czasu po lsniacej nawierzchni przemykaly auta. Nikt nie okazal zainteresowania ciezarowka stojaca przy nieczynnej stacji benzynowej, ale gdyby zjawil sie patrol policyjny... Wreszcie z bocznej ulicy wyjechal Tommy i stanal pomiedzy rzedami pomp. Mort chwycil dwie torby i pobiegl do samochodu, posliznal sie, upadl, podniosl sie i ruszyl dalej. Jack szedl ostrozniej, wlokac pozostale torby. Gdy dotarl do rabbita, Mort juz siedzial z tylu. Wrzucil torby do wozu, zatrzasnal drzwi i usiadl obok Tommy'ego. -Tylko jedz powoli i ostroznie - przykazal. -Mozesz na to liczyc. Gdy wyjezdzali spomiedzy dystrybutorow, opony zabuksowaly na mokrym asfalcie i przez chwile suneli bokiem, zanim odzyskaly przyczepnosc. -Dlaczego kazda robota musi sie chrzanic? - zapytal znowu Mort. -Wcale sie nie chrzani - odparl Jack. Rabbit wjechal w wyboj i zaczal sie slizgac w kierunku zaparkowanego auta, ale Tommy przekrecil kierownice i odzyskal panowanie nad wozem. Jadac jeszcze wolniej, dotarli do wjazdu na autostrade pod znakiem z napisem NOWY JORK. Na gornym koncu podjazdu, gdy opony ponownie zaczely sie slizgac, Mort wymamrotal: -Dlaczego akurat dzisiaj musi byc slizgawica? -Na tych trasach sypia duzo soli i zuzlu, wiec droga do miasta powinna byc calkiem dobra - zapewnil go Tommy. -Zobaczymy - mruknal posepnie Mort. - Jezu, ale paskudna noc. -Paskudna? Mort, nawet za tysiac lat nie przyjma cie do klubu optymistow. Na milosc boska, wszyscy jestesmy milionerami. Siedzisz na fortunie! Mort zamrugal pod szerokim rondem kapelusza, z ktorego sciekala woda ze stopionego sniegu. -No tak, chyba nie powinienem narzekac. Tommy Sung parsknal smiechem. Jack i Mort zawtorowali mu. -Nasz najwiekszy zarobek, i to wolny od podatku - stwierdzil Jack. Nagle nocna przygoda wydala im sie ogromnie zabawna. Jechali z bezpieczna predkoscia sto metrow za ciezarowka sluzb drogowych z blyskajacymi zoltymi swiatlami i ze smiechem wspominali dramatyczne momenty ucieczki z magazynu. Pozniej, gdy napiecie troche opadlo i glosna radosc przycichla, Tommy oznajmil: -Jack, musze przyznac, ze to byl prawdziwy majstersztyk. Stworzenie dokumentacji w komputerze... i to male elektroniczne cacko, ktorym otworzyles sejf, dzieki czemu obylo sie bez wysadzania... stary, jestes cholernie dobrym organizatorem. -Nie znam nikogo, kto w podbramkowych sytuacjach radzilby sobie lepiej od ciebie - wtracil Mort. - Jestes prawdziwym artysta. Szybko myslisz. Mowie ci, Jack, gdybys kiedys zdecydowal sie wykorzystac swoje talenty w uczciwym swiecie, dla dobrej sprawy, moglbys dokonac wielkich rzeczy. -Dla dobrej sprawy? - powtorzyl Jack. - Czy bogacenie sie nie jest dobra sprawa? -Wiesz, o co mi chodzi. -Nie jestem bohaterem. Nie chce zyc w uczciwym swiecie. Tam wszyscy sa hipokrytami. Gadaja o uczciwosci, prawdzie, sprawiedliwosci, sumieniu spolecznym... ale wiekszosc dba tylko o siebie. Nie przyznaja sie do tego i dlatego ich nie cierpie. Ja sie przyznaje. Dbam tylko o siebie i do diabla z nimi wszystkimi. - Slyszal, jak ton jego glosu zmienia sie z rozbawionego na pogardliwy, ale nic nie mogl na to poradzic. Patrzyl przez mokra szybe, za stukajace wycieraczki. - Dobra sprawa? Jesli poswiecisz zycie walce o dobre sprawy, tak zwani dobrzy ludzie w koncu zlamia ci serce. Pieprzyc ich. -Nie chcialem cie urazic - powiedzial zaskoczony Mort. Jack milczal, pograzony w gorzkich wspomnieniach. Trzy czy cztery kilometry dalej rzekl cicho: -Nie jestem, cholera, zadnym bohaterem. Niedaleka przyszlosc miala jednak pokazac, ze bardzo sie mylil. Byla pierwsza dwadziescia w nocy, sroda czwartego grudnia. 3 Chicago, IllinoisO osmej dwadziescia w czwartek, piatego grudnia, ojciec Stefan Wycazik odprawil poranna msze, zjadl sniadanie i przeszedl do gabinetu na ostatni kubek kawy. Odwrocil sie od biurka i spojrzal przez duze francuskie okno na nagie, przystrojone sniegiem drzewa na dziedzincu. Staral sie nie myslec o problemach probostwa. Ten czas nalezal do niego i bardzo go sobie cenil. Mimo to jego mysli wrocily do ojca Cronina. Wikary chuligan miotajacy kielichem. Szalony ksiadz ze Swietej Bernadetty. Brendan Cronin byl na jezykach calej parafii. Kto by pomyslal, wlasnie Brendan Cronin! To po prostu nie mialo sensu. Absolutnie zadnego sensu. Ojciec Stefan Wycazik byl ksiedzem od trzydziestu dwoch lat, a proboszczem kosciola pod wezwaniem Swietej Bernadetty od prawie osiemnastu i nigdy nie dreczyly go watpliwosci. Sama mysl o zwatpieniu wprawiala go w zaklopotanie. Po swieceniach zostal wikariuszem w malej parafii Swietego Tomasza w wiejskiej okolicy Illinois, gdzie duszpasterzem byl siedemdziesiecioletni ojciec Dan Tuleen. Stefan Wycazik nie znal lagodniejszego, bardziej zyczliwego i uroczego czlowieka, ale proboszczowi dokuczal artretyzm, coraz gorzej widzial i byl za stary, zeby kierowac parafia. Kazdy inny ksiadz zostalby lagodnie zmuszony do przejscia na emeryture, lecz Danowi Tuleenowi pozwolono zostac, poniewaz sluzyl parafii Swietego Tomasza przez czterdziesci lat i stanowil integralna czesc zycia jej mieszkancow. Kardynal, wielki przyjaciel ojca Dana, szukal wikariusza, ktory poradzilby sobie z obowiazkami znacznie wiekszymi niz te, jakie zwykle przypadaja nowicjuszowi, i wreszcie zdecydowal sie na Stefana Wycazika. Juz po pierwszym dniu w parafii Swietego Tomasza Stefan zrozumial, co go czeka: mial wziac na swoje barki cala prace w parafii. Niewielu wikariuszy sprostaloby takiemu zadaniu, ale mlody ksiadz nie watpil, ze da sobie rade. Trzy lata pozniej, gdy ojciec Tuleen zmarl spokojnie podczas snu, a jego miejsce zajal nowy kaplan, kardynal przeniosl ksiedza Wycazika do innej parafii na przedmiesciu Chicago. Tamtejszy proboszcz, Francis Orgill, mial problem z alkoholem. Nie byl jednak zdegenerowanym ksiedzem pijakiem, chcial sie ratowac i wart byl ratowania. Zadanie ojca Wycazika polegalo na podaniu mu pomocnej dloni i delikatnym, ale stanowczym wyciagnieciu z klopotow. Nie majac watpliwosci, ze postepuje slusznie, towarzyszyl ojcu Orgillowi, dopoki proboszcz tego potrzebowal. W ciagu nastepnych trzech lat pracowal jeszcze w dwoch nekanych przez rozne problemy parafiach i w archidiecezji zaczeto go nazywac "likwidatorem problemow Jego Eminencji". Najbardziej egzotycznym zadaniem ojca Wycazika byl przydzial do sierocinca i szkoly pod wezwaniem Naszej Pani Litosciwej w Sajgonie. Ta daleka placowka, finansowana przez archidiecezje chicagowska, byla jednym z ulubionych projektow kardynala. Ojciec Wycazik przez szesc koszmarnych lat pracowal jako zastepca ojca Billa Nadera. Ojciec Nader mial blizny po dwoch postrzalach, w lewe ramie i prawa lydke. Stracil dwoch wietnamskich kaplanow i jednego Amerykanina, zabitych przez terrorystow z Vietcongu. Przez caly czas sluzby w strefie wojny Stefan wierzyl, ze przezyje i ze praca w tym piekle na ziemi ma wielka wartosc. Po upadku Sajgonu Bill Nader, Stefan Wycazik i trzynascie siostr zakonnych ucieklo z Wietnamu razem ze stu dwudziestu szesciorgiem dzieci. W masakrze, ktora nastapila po upadku miasta, zginely setki tysiecy ludzi, ale nawet po tej rzezi Stefan Wycazik nie watpil, ze tych sto dwadziescia szesc ocalonych istnien jest bardzo znaczaca liczba, i ta wiara nie pozwolila mu pograzyc sie w rozpaczy. W Stanach w nagrode za dotychczasowe zaslugi zaproponowano mu honorowy tytul pralata, z czego skromnie zrezygnowal i poprosil o probostwo. Jego prosba zostala spelniona. Objal parafie sw. Bernadetty. Nie byla zamozna, gdy trafila w jego rece. Miala sto dwadziescia piec tysiecy dolarow dlugu. Kosciol wymagal generalnego remontu, lacznie z wymiana dachu. Plebania byla w pozalowania godnym stanie; nastepna wichura mogla po prostu zmiesc ja z powierzchni ziemi. Nie bylo szkoly parafialnej. Liczba wiernych na niedzielnych mszach nieustannie spadala od dziesieciu lat. Swieta Betka, jak nazwal parafie jeden z ministrantow, stanowila dokladnie takie wyzwanie, jakie ojciec Wycazik chcial podjac. Nigdy nie watpil, ze uratuje Swieta Betke. W ciagu czterech lat liczba uczestnikow mszy wzrosla o czterdziesci procent, dlug zostal splacony, kosciol wyremontowany. Po siedmiu latach frekwencja ulegla podwojeniu, a na terenie parafii wytyczono miejsce pod budowe szkoly. W uznaniu dla wiernej sluzby Kosciolowi kardynal w ostatnim tygodniu zycia nadal Stefanowi upragniony tytul stalego proboszcza, gwarantujacy mu dozywocie w parafii, ktora ocalil przed duchowa i finansowa ruina. Twarda jak granit wiara utrudniala ojcu Wycazikowi zrozumienie, jak ojciec Brendan Cronin mogl zwatpic do tego stopnia, ze podczas porannej mszy w zeszla niedziele z rozpacza i gniewem rzucil swietym kielichem przez prezbiterium. Na oczach prawie stu wiernych. Dobry Boze. Szczescie w nieszczesciu, ze nie stalo sie to w czasie jednej z trzech pozniejszych mszy, w ktorych uczestniczylo znacznie wiecej ludzi. Kiedy ponad poltora roku temu Brendan Cronin przyszedl do sw. Betki, nie wzbudzil sympatii ojca Wycazika. Po pierwsze, ukonczyl Kolegium Polnocnoamerykanskie w Rzymie, uznawane za najlepszy koscielny zaklad dydaktyczny. Mozliwosc nauki w tym seminarium byla wyroznieniem, a jego absolwentow uwazano za kwiat stanu kaplanskiego, ale czesto byli oni zniewiescialymi lalusiami, nielubiacymi brudzic sobie rak i majacymi o sobie zbyt wielkie mniemanie. Sadzili, ze nauczanie katechizmu jest ponizej poziomu ich wyksztalconych umyslow, a odwiedzanie obloznie chorych i kalek budzilo w nich odraze. W dodatku do pietna, jakim byla edukacja w Rzymie, dochodzilo jeszcze to, ze ojciec Cronin byl gruby. No, moze nie calkiem gruby, ale zdecydowanie pulchny, z okragla miekka twarza i zielonymi oczami, co wrozylo lenistwo i zdradzalo podatna na zepsucie dusze. Ojciec Wycazik stanowil jego przeciwienstwo: byl grubokoscistym Polakiem, w ktorego rodzinie nie bylo ani jednego grubasa. Wycazikowie, potomkowie gornikow, ktorzy wyemigrowali do Stanow na przelomie wiekow, pracowali fizycznie w stalowniach, kamieniolomach i na budowach. Mieli liczne rodziny, ktore mogli utrzymac tylko dzieki rzetelnej pracy, wiec tluszcz nie mial szans odlozyc sie na ich cialach. Stefan wyniosl z domu gleboko zakorzenione przekonanie, ze prawdziwy mezczyzna musi byc silny, ale chudy, z byczym karkiem, szerokimi ramionami i stawami zgrubialymi od ciezkiej pracy. Ku jego zaskoczeniu Brendan Cronin okazal sie obowiazkowy i wytrwaly. Rzym nie zaszczepil w nim pretensjonalnosci ani elitarystycznych pogladow. Byl bystiy, dobroduszny, dowcipny, chetnie odwiedzal chorych, uczyl dzieci i zabiegal o fundusze. Ojciec Wycazik od osiemnastu lat nie mial lepszego wikariusza. Dlatego niedzielny wybuch mlodego ksiedza i lezaca u jego podloza utrata wiary bardzo przygnebily Stefana Wycazika. Oczywiscie w pewien sposob takze cieszyl sie z wyzwania, jakim mialo byc sprowadzenie Brendana Cronina z powrotem na lono Kosciola. Na poczatku swojej pracy duszpasterskiej sluzyl silnym ramieniem kaplanom w klopotach i teraz znow mial wrocic do roli ratownika, co przypominalo mu o czasach mlodosci i rodzilo w nim przyjemne uczucie, ze ma wazna misje do spelnienia. Gdy wypil kolejny lyk kawy, do drzwi kancelarii ktos zapukal. Ojciec Wycazik spojrzal na kominkowy zegar z mahoniu i pozlacanego mosiadzu, z niezawodnym szwajcarskim mechanizmem. Zegar ten, prezent od parafianina, byl jedynym eleganckim przedmiotem w pokoju wyposazonym jedynie w funkcjonalne - i zupelnie niedobrane - meble, z wytarta imitacja perskiego dywanu na podlodze. Wskazywal osma trzydziesci. Stefan odwrocil sie w strone drzwi, mowiac: -Wejdz, Brendanie. Ojciec Brendan Cronin byl nie mniej przygnebiony niz w niedziele, poniedzialek, wtorek i srode, kiedy sie spotykali, zeby szukac sposobu na przezwyciezenie kryzysu. Jego twarz byla taka blada, ze piegi plonely na skorze jak iskry, a rudawe wlosy wydawaly sie czerwiensze niz zwykle. Nawet jego chod stracil dawna sprezystosc. -Siadaj. Kawy? -Nie, dziekuje. - Brendan ominal wytarta kanape i drewniane krzeslo i opadl na zapadniete siedzisko fotela z uszakami. Zjadles porzadnie sniadanie? - mial ochote zapytac go Stefan. A moze tylko skubnales tosta i popiles kawa? Nie chcial jednak robic wrazenia, ze matkuje trzydziestoletniemu wikariuszowi, dlatego zapytal tylko: -Przeczytales, co ci podsunalem? -Tak. Stefan zwolnil Brendana ze wszystkich parafialnych obowiazkow, zaopatrujac go w ksiazki i eseje, ktore w racjonalny sposob dowodzily istnienia Boga i przemawialy przeciwko glupocie ateizmu. -I zastanawiales sie nad tym, co czytales? Znalazles cos, co mogloby ci pomoc? Brendan westchnal i bez slowa pokrecil glowa. -A czy modlisz sie o wskazowki? -Tak. Nie otrzymalem zadnej. -Czy szukasz zrodla swojego zwatpienia? -Wydaje mi sie, ze nie ma zadnego. Nietypowa powsciagliwosc mlodego kaplana coraz bardziej frustrowala ojca Wycazika. Zwykle Brendan byl otwarty, elokwentny, pelen swady. Od niedzieli zamknal sie w sobie i zaczal mowic powoli, cicho i zawsze krotko, jakby slowa byly pieniedzmi, a on sknera, ktory zaluje kazdego grosza. -Brak wiary musi miec swoja przyczyne - oznajmil ojciec Wycazik. - Zwatpienie musialo z czegos wyrosnac, musialo miec jakies nasienie, jakis poczatek. -Po prostu jest - szepnal Brendan ledwo slyszalnie. - Jakby zawsze bylo. -Ale nie bylo: wierzyles. Kiedy zaczales watpic? W sierpniu, powiedziales. Co bylo iskra? Czy jakies zdarzenie albo seria zdarzen doprowadzily cie do przewartosciowania filozofii? Brendan zaprzeczyl szeptem. Ojciec Wycazik chcial na niego wrzasnac, potrzasnac nim, wyrwac go z tego otepiajacego przygnebienia, ale mowil cierpliwie dalej: -Wielu dobrych kaplanow przechodzilo kryzysy wiary. Nawet niektorzy swieci walczyli z aniolami. Ale wszystkich laczyly dwie wspolne rzeczy. Po pierwsze, utrata wiary nastepowala stopniowo, kryzys poprzedzalo wiele lat. Po drugie, kazdy z nich potrafil wskazac konkretne zdarzenia i spostrzezenia, z ktorych wyroslo zwatpienie. Na przyklad smierc dziecka. Gleboko wierzaca matka umierajaca na raka. Morderstwo. Gwalt. Dlaczego Bog dopuszcza do istnienia zla na swiecie? Dlaczego pozwala na wojny? Zrodla zwatpienia sa niezliczone, ale zawsze znane, i choc doktryna Kosciola je tlumaczy, niesie niewielka pocieche. Brendanie, zwatpienie zawsze wyrasta ze sprzecznosci pomiedzy koncepcja laski bozej a rzeczywistoscia ludzkiego smutku i cierpienia. -Nie w moim przypadku. Lagodnie, lecz z uporem ojciec Wycazik kontynuowal: -Jedynym sposobem na rozwianie watpliwosci jest skupienie sie na trapiacych cie sprzecznosciach i porozmawianie o nich z duchowym przewodnikiem. -W moim przypadku wiara po prostu... zarwala sie nagle... jak podloga, ktora wydawala sie mocna, ale od poczatku byla sprochniala. -Nie rozmyslales nad niesprawiedliwa smiercia, choroba, morderstwem, wojna? Jak sprochniala podloga? Z dnia na dzien? -Otoz to. Stefan zerwal sie z fotela. -Gowno prawda! - zawolal. Niecenzuralny okrzyk i nagly ruch przestraszyly ojca Cronina. Gwaltownie podniosl glowe, szeroko otworzyl zdumione oczy. -Gowno prawda - powtorzyl ojciec Wycazik i z gniewna mina odwrocil sie plecami do wikariusza. Zamierzal nim wstrzasnac i wyrwac z obsesyjnego rozczulania sie nad soba, ale byl rowniez zirytowany jego apatyczna malomownoscia i desperackim uporem. Patrzac na pomalowane przez mroz szyby, podjal: - Nie przemieniles sie nagle z wierzacego ksiedza w ateiste. To niemozliwe, skoro twierdzisz, ze nie przezyles zadnych wstrzasow, ktore moglyby byc za to odpowiedzialne. Przyczyny tej zmiany musza znajdowac sie w twoim sercu, synu, nawet jesli skrywasz je przed samym soba. Dopoki nie stawisz im czola, nie wyrwiesz sie z tego zalosnego stanu. W pokoju zapadla cisza, slychac bylo tylko stlumione tykanie zegara z mosiadzu i mahoniu. W koncu Brendan Cronin powiedzial: -Ojcze, prosze, nie zlosc sie na mnie. Zywie do ciebie taki szacunek... i cenie nasza znajomosc tak wysoko, ze twoj gniew... zwlaszcza teraz... jest dla mnie zbyt trudny do zniesienia. Zadowolony, ze zrobil cienka jak wlos szczeline w pancerzu Brendana, ze jego strategia przyniosla wyniki, ojciec Wycazik odwrocil sie od okna, podszedl szybko do fotela i polozyl reke na ramieniu wikariusza. -Nie jestem zly, Brendanie. Zmartwiony. Zatroskany. Sfrustrowany, ze nie chcesz mojej pomocy. Ale nie zly. Mlody kaplan podniosl glowe. -Ojcze, wierz mi, niczego bardziej nie pragne niz twojej pomocy w znalezieniu wyjscia z tej sytuacji. Ale moje zwatpienie nie wynika z przyczyn, o ktorych wspominales. Naprawde nie wiem, skad sie wzielo. To jest... bardzo dziwne. Stefan pokiwal glowa, scisnal ramie Brendana, wrocil za biurko i przez chwile siedzial z zamknietymi oczami, rozmyslajac. -W porzadku, Brendanie. Niemoznosc zidentyfikowania przyczyny zalamania wiary wskazuje, ze nie jest to problem natury intelektualnej, wiec inspirujaca lektura ci nie pomoze. Jesli to problem psychologiczny, jego korzenie tkwia w twojej podswiadomosci, czekajac na ujawnienie. Otworzyl oczy i zobaczyl, ze wikariusza zaintrygowala sugestia, iz po prostu szwankuje jego umysl. To by znaczylo, ze Bog go nie zawiodl, ale on zawiodl Boga. Osobista odpowiedzialnosc byla znacznie latwiejsza do zniesienia niz mysl, ze Bog nie istnieje albo odwrocil sie do niego plecami. -Jak zapewne wiesz - mowil Stefan - prowincjalem Towarzystwa Jezusowego w stanie Illinois jest Lee Kellog. Podlegaja mu dwaj psychiatrzy, jezuici, ktorzy zajmuja sie bracmi z problemami psychicznymi i emocjonalnymi w naszym zakonie. Moglbym umowic cie z ktoryms z nich. -Naprawde? - zapytal Bredan, pochylajac sie w fotelu. -Tak. Ale dopiero w ostatecznosci. Nie od razu. Jesli zaczniesz psychoanalize, prowincjal przekaze twoje nazwisko prefektowi dyscypliny, ktory zainteresuje sie twoja przeszloscia i sprawdzi, czy nie zlamales slubow. -Przeciez ja nigdy... -Wiem - zapewnil go Stefan. - Ale prefekt dyscypliny musi byc podejrzliwy. Najgorsze jest to, ze jesli nawet psychoanaliza doprowadzi do wyleczenia, prefekt bedzie mial cie na oku, pilnujac, zebys nie zbladzil w przyszlosci. Ten nadzor ograniczy twoje perspektywy. A powiem ci, ze do czasu obecnego problemu sprawiales wrazenie kaplana, ktory daleko zajdzie, moze zostanie pralatem albo kims wiecej. -Nie, nie. Na pewno nie. Nie ja - zaprzeczyl skromnie Brendan. -Tak, ty. I jesli pokonasz ten problem, wciaz mozesz daleko zajsc. Gdy jednak znajdziesz sie na czarnej liscie prefekta, juz zawsze bedziesz podejrzany. W najlepszym wypadku skonczysz nie lepiej ode mnie, jako zwyczajny proboszcz. Brendan usmiechnal sie lekko. -Bylbym zaszczycony, mogac przezyc zycie jako zwyczajny proboszcz taki jak ty. -Ale mozesz zajsc dalej i zostac wybitnym sluga Kosciola. Zdecydowalem, ze bedziesz mial te szanse. Dlatego chce, zebys do Bozego Narodzenia pozwolil sobie pomoc w wyplataniu sie z tej matni. Koniec z zagrzewajacymi przemowami. Koniec z dysputami o naturze dobra i zla. Wyprobuje pare wlasnych teorii na temat zaburzen psychicznych. To bedzie terapia amatorska, ale nie przekreslaj jej z gory. Tylko do Bozego Narodzenia. Potem, jesli twoje klopoty nie mina, jesli nie zblizymy sie do rozwiazania problemu, przekaze cie w rece jezuickiego psychiatry. Umowa stoi? Brendan pokiwal glowa. -Stoi. -Swietnie! - Ojciec Wycazik wyprostowal sie, z ozywieniem zacierajac rece, jakby mial zamiar zabrac sie do rabania drewna albo jakiejs innej fizycznej pracy. - To daje nam ponad trzy tygodnie. Przez pierwszy tydzien nie bedziesz nosil szat duchownego, tylko zwyczajne ubranie, i zameldujesz sie u doktora Jamesa McMurtry'ego w dzieciecym szpitalu Swietego Jozefa. On zobaczy, czy mozna cie wlaczyc do personelu. -Jako kapelana? -Jako salowego. Oproznianie nocnikow, zmiana poscieli, cokolwiek bedzie trzeba. Tylko doktor McMurtry bedzie wiedzial, ze jestes ksiedzem. Brendan zamrugal. -Jaki to ma sens? -Zrozumiesz przed koncem tygodnia - zapewnil go radosnie Stefan. - Zdobedziesz wtedy klucz, ktory pomoze ci otworzyc psychike i pozwoli wejrzec w siebie. Moze wowczas zobaczysz przyczyne utraty wiary i zdolasz ja przezwyciezyc. Brendan nie kryl powatpiewania. -Obiecales mi trzy tygodnie - przypomnial ojciec Wycazik. -Zgoda. - Brendan nieswiadomie wodzil palcami po koloratce, jakby zaniepokojony mysla o jej zdjeciu, co bylo dobrym znakiem. -Wyprowadzisz sie z plebanii az do Bozego Narodzenia. Dam ci pieniadze na posilki i niedrogi pokoj w hotelu. Bedziesz pracowac i mieszkac w prawdziwym swiecie. Przebierz sie, spakuj walizki i zamelduj u mnie. Ja tymczasem zadzwonie do doktora McMurtry'ego i poczynie niezbedne przygotowania. Brendan westchnal i podszedl do drzwi. -Jest jedna rzecz, ktora moze swiadczyc o psychicznej, a nie intelektualnej naturze mojego problemu. Mam sny... a wlasciwie za kazdym razem ten sam sen. -Powracajacy sen. To bardzo freudowskie. -Powtarza sie kilka razy w miesiacu od sierpnia. W tym tygodniu mialem go trzy razy w ciagu czterech ostatnich nocy. Jest krotki, ale... sugestywny. Snia mi sie czarne rekawiczki. -Czarne rekawiczki? Brendan skrzywil sie. -Jestem w dziwnym miejscu. Nie wiem gdzie. Chyba leze w lozku. Jestem... unieruchomiony. Ktos trzyma mnie za rece i za nogi. Chce uciec, wydostac sie stamtad, ale nie moge sie ruszyc. Swiatlo jest przycmione. Niewiele widze. Potem te rece... - Zadrzal. -Rece w czarnych rekawiczkach? - ponaglil go ojciec Wycazik. -Tak. Widze lsniace czarne rekawiczki. Winylowe albo gumowe. Opiete i lsniace, nie jak zwyczajne rekawiczki. - Brendan puscil galke u drzwi, zrobil dwa kroki w strone srodka pokoju i stanal z dlonmi uniesionymi przed twarza, jak gdyby ich widok pomagal mu w przypomnieniu sobie wygladu groznych rak ze snu. - Nie widze czyje to rece. Cos zlego dzieje sie z moim wzrokiem. Widze rece... rekawiczki... ale tylko do nadgarstkow. Dalej wszystko jest... rozmazane. Brendan mowil o tym snie, jakby przypomnial sobie o nim w ostatniej chwili, wiec najwyrazniej chcial wierzyc, ze nie mial on znaczenia. Jednak jego twarz stala sie jeszcze bledsza, a w glosie pobrzmiewala nuta niesprecyzowanego, lecz wyraznego strachu. Podmuch zimowego wiatru zagrzechotal luzna szyba w oknie. -Czy czlowiek w czarnych rekawiczkach mowi cos do ciebie? - zapytal Stefan. -Nie odzywa sie. - Brendana znow przebieglo drzenie. Opuscil dlonie, schowal je do kieszeni. - Dotyka mnie. Rekawiczki sa zimne, sliskie. - Wikary mial taka mine, jakby nawet teraz czul je na sobie. Ojciec Wycazik pochylil sie w fotelu. -Gdzie dotykaja cie te rekawiczki? Mlodemu kaplanowi zaszklily sie oczy. -Dotykaja... mojej twarzy. Czola. Policzkow, szyi... Piersi. Dotykaja mnie prawie wszedzie. -Sprawiaja ci bol? -Nie. -Ale boisz sie tych rekawiczek, boisz sie czlowieka, ktory je nosi? -Jestem przerazony, chociaz nie wiem dlaczego. -To freudowski sen. -Chyba tak. -Poprzez sny podswiadomosc wysyla informacje swiadomemu umyslowi i w tym przypadku nietrudno dostrzec freudowska symbolike czarnych rekawiczek. To rece diabla, ktore wyciagaja sie, zeby pozbawic cie laski. Rece twojego wlasnego zwatpienia. Moga tez byc symbolami grzechu, zla wodzacego cie na pokuszenie. Brendan usmiechnal sie ponuro, jakby rozbawily go te mozliwosci. -Zwlaszcza pokus cielesnych. Przeciez rekawiczki dotykaja mnie calego. - Wrocil do drzwi i polozyl reke na galce, ale znow sie zatrzymal. - Posluchaj, ojcze, powiem ci cos dziwnego. Ten sen... jestem prawie pewien, ze nie jest symboliczny. - Spuscil oczy na podniszczony dywan. - Mysle, ze rece w rekawiczkach nie sa niczym wiecej, tylko rekami w rekawiczkach. Mysle... mysle, ze gdzies, w jakims miejscu, w takim czy innym czasie, byly prawdziwe. -Chcesz powiedziec, ze kiedys znajdowales sie w takiej sytuacji? Wciaz patrzac w dywan, wikary odparl: -Nie wiem. Moze w dziecinstwie. Widzisz, ojcze, ten sen wcale nie musi byc zwiazany z moim kryzysem wiary. I prawdopodobnie nie jest. Stefan pokrecil glowa. -Dwa powazne nieszczescia, utrata wiary i powracajacy koszmar, drecza cie w tym samym czasie, a ty probujesz mi wmowic, ze nie sa ze soba powiazane? Zbyt duzy zbieg okolicznosci. Musi istniec jakis zwiazek. Powiedz mi, czy w dziecinstwie przesladowala cie niewidoczna postac w rekawiczkach? -Jako chlopiec pare razy ciezko chorowalem. Moze gdy mialem goraczke, badal mnie lekarz, ktory byl szorstki albo budzil lek. Moze to doswiadczenie bylo takie traumatyczne, ze je stlumilem, a teraz wraca do mnie we snie. -Lekarze nakladaja do badania biale lateksowe jednorazowki. Nie czarne. Nie rekawice z grubej gumy czy winylu. Brendan odetchnal gleboko. -Tak, racja. Po prostu nie moge uwolnic sie od wrazenia, ze sen nie jest symboliczny. To szalenstwo, ale jestem pewien, ze czarne rekawiczki sa prawdziwe, tak prawdziwe jak ten fotel czy ksiazki na polce. Zegar na kominku wybil godzine. Szum wiatru za oknami przemienil sie w wycie. -Skora cierpnie - powiedzial Stefan, wcale nie majac na mysli wiatru czy gluchego bicia zegara. Przeszedl przez pokoj i poklepal wikarego po ramieniu. - Zapewniam cie jednak, ze nie masz racji. Sen jest symboliczny i powiazany z kryzysem wiary. Czarne rece zwatpienia. Twoja podswiadomosc ostrzega, ze toczysz bitwe, ale wiedz, ze nie jestes w niej sam. Masz mnie. -Dziekuje, ojcze. -I Boga. On tez jest przy tobie. Ojciec Cronin pokiwal glowa, lecz jego twarz i pochylone ramiona zdradzaly brak przekonania. -Teraz spakuj walizki - polecil mu ojciec Wycazik. -Zostaniesz sam, kiedy odejde. -Mam ojca Gerrano i siostry w szkole. No, zmykaj juz. Po wyjsciu wikariusza Stefan wrocil za biurko. Czarne rekawiczki. To tylko sen, wlasciwie nawet niezbyt przerazajacy, a jednak w glosie ojca Cronina brzmiala taka udreka, ze Stefan wciaz byl poruszony wizja czarnych, opietych guma palcow wylaniajacych sie z mroku, szturchajacych, szperajacych... Czarne rekawiczki. Ojciec Wycazik przeczuwal, ze ta akcja ratunkowa bedzie jedna z najtrudniejszych, w jakich uczestniczyl. Na dworze padal snieg. Byl czwartek, piaty grudnia. 4 Boston, MassachusettsW piatek, cztery dni po katastrofalnej fudze po operacji Violi Fletcher, Ginger Weiss wciaz jeszcze byla pacjentka szpitala Memorial. Zostala przyjeta, gdy George Hannaby wyprowadzil ja z zasniezonej uliczki, na ktorej sie ocknela. Przez trzy dni przechodzila wyczerpujace badania. EEG, przeswietlenie czaszki, ultrasonografia, pneumowentrykulografia, naklucie ledzwiowe, angiografia i inne, kilka z nich powtarzano (na szczescie nie punkcje) dla porownania wynikow. Za pomoca narzedzi wysokiej klasy i metod nowoczesnej medycyny lekarze sprawdzili, czy w tkance mozgowej nie ma nowotworow, torbieli, ropni, skrzepow, tetniakow i lagodnych guzkow kilakowych. Sprawdzili, czy nie ma chronicznego nadcisnienia srodczaszkowego. Przeanalizowali plyn mozgowo-rdzeniowy z punkcji, szukajac nieprawidlowego bialka, krwawienia mozgowego lub niskiego poziomu cukru, co mogloby wskazywac na zakazenie bakteriami albo grzybami. Poniewaz byli lekarzami i zawsze dawali z siebie wszystko, ale przede wszystkim dlatego, ze Ginger byla ich kolezanka po fachu, wykazali sie gorliwoscia, determinacja, wnikliwoscia i dokladnoscia w szukaniu przyczyny problemu. O drugiej po poludniu w piatek George Hannaby przyszedl do jej pokoju z wynikami ostatnich badan i raportami konsultantow. Fakt, ze przyszedl osobiscie, zamiast przyslac onkologa czy neurologa, ktorzy zajmowali sie jej przypadkiem, najprawdopodobniej zle wrozyl i Ginger po raz pierwszy nie ucieszyla sie na jego widok. Siedziala na lozku ubrana w niebieska pizame, ktora Rita Hannaby, zona George'a, przyniosla wraz z cala walizka innych niezbednych rzeczy z jej mieszkania na Beacon Hill. Czytala kryminal, udajac, ze wierzy, iz ataki nastapily wskutek jakiejs latwej do usuniecia dolegliwosci, ale w rzeczywistosci byla przerazona. To, co uslyszala od George'a, bylo takie straszne, ze nie zdolala dluzej zachowac zimnej krwi. W pewien sposob bylo gorsze niz wszystko, na co sie przygotowala. Nie znalezli niczego. Zadnej choroby. Zadnego uszkodzenia. Zadnej wady wrodzonej. Nic. Gdy George z powaga przedstawil ostateczne wyniki i dal do zrozumienia, ze jej dzikie ucieczki nie maja dostrzegalnej patologicznej przyczyny, Ginger po raz pierwszy od ockniecia sie w uliczce przestala panowac nad emocjami. Zaplakala, nie glosno i histerycznie, ale cicho i z ogromnym bolem. Chorobe fizyczna mozna wyleczyc. Po powrocie do zdrowia moglaby kontynuowac prace chirurga. Wyniki badan i opinie specjalistow prowadzily do jednego okropnego wniosku: problem tkwil w umysle, byl choroba psychiczna poza zasiegiem chirurgii, antybiotykow czy innych lekow. Gdy pacjent cierpial na niemajace fizjologicznego wyjasnienia nawroty fugi, jedyna nadzieje niosla psychoterapia, choc nawet najlepsi psychiatrzy nie mogli sie pochwalic wysoka liczba wyleczen. W istocie fuga czesto sygnalizowala poczatkowe stadium schizofrenii. Szanse Ginger na poradzenie sobie z tym i prowadzenie normalnego zycia byly niewielkie; szanse na umieszczenie w zakladzie przerazajaco wysokie. U progu spelnienia zyciowego marzenia, gdy tylko miesiace dzielily Ginger od rozpoczecia samodzielnej praktyki chirurgicznej, jej zycie zostalo strzaskane niczym krysztalowy kielich trafiony przez kule. Nawet gdyby jej stan nie byl tak powazny, nawet gdyby psychoterapia pozwolila przezwyciezyc te dziwne ataki, nigdy nie bedzie mogla wrocic do medycyny. George podal jej kilka chusteczek higienicznych z pudelka na nocnym stoliku. Nalal wody do szklanki i kazal zazyc valium, choc z poczatku sie wzbraniala. Trzymal ja za reke, ktora w jego niedzwiedziej lapie wydawala sie drobna jak raczka dziecka. Mowil cicho, krzepiaco. Powoli ja uspokoil. -George, cholera, nie zostalam wychowana w psychicznie wyniszczajacej atmosferze - powiedziala, gdy ochlonela. - Nasz dom byl szczesliwy, spokojny. Nie brakowalo mi milosci i zrozumienia. Nie bylam dreczona fizycznie, psychicznie ani emocjonalnie. - Siegnela do pudelka na szafce i ze zloscia wyszarpnela kolejna chusteczke. - Dlaczego ja? Dlaczego wlasnie u mnie rozwinela sie psychoza? Jakim cudem? Mialam fantastyczna matke, wyjatkowego tate i cholernie szczesliwe dziecinstwo, a teraz mam skonczyc jako psychicznie chora? To nieuczciwe. To nie w porzadku. To nie do uwierzenia. Siedzial na brzegu lozka, gorujac nad nia, wielki niczym niedzwiedz. -Po pierwsze, pani doktor, wedlug niektorych psychiatrow wiele chorob umyslowych jest efektem nieznacznych zmian chemicznych w organizmie, w tkance mozgowej, zmian na tyle drobnych, ze nie mozna ich wykryc ani tym bardziej zrozumiec. Wcale nie musialas zostac skrzywdzona w dziecinstwie. Nie sadze, zebys z tego powodu musiala zmieniac cale swoje zycie. Po drugie, jestem pewien, powtarzam, jestem absolutnie pewien, ze twoj stan jest daleki od destruktywnej psychozy. -Och, George, prosze, nie cackaj sie... -Ja mialbym cackac sie z pacjentem? Ja? - zapytal takim tonem, jakby nigdy nie slyszal rownie obrazliwej sugestii. - Nie staram sie podnosic cie na duchu. Mowie, co mysle. Jasne, nie znalezlismy przyczyny fizycznej, ale to wcale nie znaczy, ze w gre nie wchodzi problem o takiej naturze. Moze zmiany sa niewystarczajaco zaawansowane, zebysmy mogli je wykryc. Za pare tygodni, za miesiac albo gdy tylko nastapi pogorszenie czy chocby jakas zapowiedz pogorszenia, przeprowadzimy kolejne badania: przyjrzymy sie wszystkiemu drugi raz i zaloze sie, ze w koncu zajdziemy przyczyne. Ginger pozwolila odzyc nadziei. Wyrzucila zmiete chusteczki, siegnela po pudelko. -Naprawde myslisz, ze o to chodzi? Guz mozgu albo ropien tak maly, ze jeszcze sie nie pokazal? -Jasne. Uwazam, ze cos takiego jest znacznie bardziej prawdopodobne niz zaburzenia psychiczne. Ty? Jestes jedna z najbardziej zrownowazonych osob, jakie znam. Poza tym nie wierze, ze mozna byc psychotykiem czy psychoneurotykiem i pomiedzy fugami nie wykazywac odstepstw od normy. Powazna choroba umyslowa nie objawia sie w ograniczonych czasowo, malych atakach, ale obejmuje cale zycie pacjenta. Wczesniej o tym nie pomyslala. Gdy rozwazyla slowa George'a, poczula sie troche lepiej, choc na pewno nie byla szczesliwa. Moglo wydawac sie dziwne, ze liczyla na guz mozgu, ale przeciez niejeden guz mozna wyciac bez powaznego uszkodzenia tkanek mozgowych. Szalenstwo nie poddawalo sie zadnemu skalpelowi. -Nastepne tygodnie albo miesiace beda prawdopodobnie najtrudniejsze w twoim zyciu - powiedzial George. - Czekanie. -Przypuszczam, ze zostane odsunieta od pracy w szpitalu. -Tak, ale jesli bedziesz dobrze sie czula, nie widze przeszkod, zebys nie mogla pomagac mi w gabinecie. -A co, jesli... dostane ataku? -Bede przy tobie i nie pozwole, zebys zrobila sobie krzywde. -Ale co pomysla pacjenci? To nie pomoze twojej praktyce, prawda? Chcesz miec asystentke, ktora nagle zmienia sie w meshuggene i z wrzaskiem wybiega z gabinetu? Usmiechnal sie. -Pozwol, ze ja bede sie tym martwil. Tak czy owak, to sprawa na przyszlosc. Teraz, przynajmniej przez tydzien czy dwa, musisz nauczyc sie podchodzic do tego spokojnie. Zadnej pracy. Odprez sie. Wypocznij. Ostatnie dni byly emocjonalnie i psychicznie wyczerpujace. -Lezalam w lozku. Wyczerpujace? Nie stukaj w czajnik. Popatrzyl na nia z konsternacja. -Slucham? -Och - mruknela z zaskoczeniem, bo ostatnie slowa jakby same poplynely. - Tak mawial moj ojciec. To wyrazenie jidysz. Hok nit kain tchynik: nie stukaj w czajnik. To znaczy nie gadaj bzdur. Nie pytaj mnie, skad sie to powiedzenie wzielo. Po prostu slyszalam je na okraglo, gdy bylam mala. -Ha, nie stukam w czajnik. Moze lezalas przez tydzien, lecz badania byly wyczerpujace i teraz nie wolno ci sie przemeczac. Chce, zebys na pare tygodni zamieszkala z Rita i ze mna. -Co? Nie moge sie narzucac... -Nie ma mowy o zadnym narzucaniu. Mamy gosposie na stale, wiec nawet nie bedziesz musiala slac lozka. Z okna pokoju goscinnego roztacza sie ladny widok na zatoke. Zycie nad woda uspokaja. Wlasciwie mozesz uznac te propozycje za zalecenie lekarskie. -Nie, naprawde. Dzieki, ale nie moge. Sciagnal brwi. -Nie rozumiesz. Jestem nie tylko twoim szefem, ale takze lekarzem i mowie ci, co powinnas zrobic. -U siebie bedzie mi najlepiej... -Nie - powiedzial stanowczo. - Zastanow sie. Przypuscmy, ze dostaniesz ataku w czasie robienia kolacji. Przypuscmy, ze przewrocisz garnek na kuchence. Moze wybuchnac pozar. Nie bedziesz tego swiadoma, dopoki nie wyjdziesz z fugi, a w tym czasie cale mieszkanie moze juz stac w plomieniach i znajdziesz sie w pulapce. To tylko jedna z niebezpiecznych mozliwosci. Moge podac ci setki innych. Dlatego nalegam, zebys... Po prostu przez jakis czas nie mozesz mieszkac sama. Jesli nie chcesz zatrzymac sie u mnie i Rity, czy masz krewnych, ktorzy mogliby cie przygarnac? -Nie w Bostonie. W Nowym Jorku mam ciotki, wujkow... Ginger nie mogla zatrzymac sie u krewnych. Byliby oczywiscie szczesliwi, ze maja ja u siebie, zwlaszcza ciotka Francine albo ciotka Rachel, ale nie chciala, zeby widzieli ja w tym stanie. Mysl, ze moze dostac ataku na ich oczach, byla nie do zniesienia. Niemal widziala, jak Francine i Rachel pochylaja sie nad kuchennym stolem, kreca glowami i mowia po cichu: "W czym Jacob i Anna popelnili blad? Czy wymagali od niej zbyt wiele? Anna zawsze to robila. A po jej smierci Jacob za bardzo polegal na malej. W wieku dwunastu lat miala na glowie caly dom. To ja przeroslo. Zbyt wielka presja". Ginger mogla liczyc na wspolczucie, zrozumienie i milosc, ale nie chciala dopuscic do skalania pamieci rodzicow, ktorych tak bardzo kochala. George wciaz siedzial na brzegu lozka i czekal na odpowiedz z zatroskaniem, ktore gleboko ja wzruszylo, wiec powiedziala: -Wezme pokoj goscinny z widokiem na zatoke. -Wspaniale! -Ale nadal uwazam, ze to przesada. I ostrzegam, ze jesli naprawde mi sie u ciebie spodoba, mozesz nigdy sie mnie nie pozbyc. A pewnego dnia po powrocie do domu zobaczysz, ze wynajelam ludzi, aby przemalowali sciany i powiesili nowe zaslony. Usmiechnal sie szeroko. -Na pierwsza wzmianke o malarzach czy zaslonach wykopie twoj tylek na ulice. - Pocalowal ja lekko w policzek, podniosl sie i ruszyl do drzwi. - Przygotuje wszystko do wypisu, bedziesz mogla wyjsc za dwie godziny. Zadzwonie do Rity i powiem, zeby przyjechala po ciebie. Jestem pewny, ze to przezwyciezysz, Ginger, ale musisz myslec pozytywnie. Gdy wyszedl z pokoju i jego kroki ucichly w korytarzu, Ginger przestala sie zmuszac do usmiechu i w jednej chwili sie zalamala. Opadla na poduszki i ponuro patrzyla na pozolkle ze starosci plytki akustyczne na suficie. Po chwili poszla do lazienki i z drzeniem leku zblizyla sie do umywalki. Po krotkim wahaniu puscila wode i patrzyla, jak wiruje wokol odplywu. W poniedzialek, przy umywalce na bloku operacyjnym, po pomyslnym zoperowaniu Violi Fletcher, widok wirujacej wody wzbudzil w niej przerazenie, choc nie miala pojecia dlaczego. Cholera, dlaczego? Rozpaczliwie pragnela to zrozumiec. Tato, pomyslala, chcialabym, zebys zyl, byl tutaj, wysluchal mnie i pomogl. Nieprzyjemne niespodzianki zycia byly tematem jednego z jego powiedzonek, ktore Ginger kiedys uwazala za zabawne. Gdy ktos zamartwial sie o przyszlosc, Jacob krecil glowa, mrugal i mowil: "Po co sie martwic o jutro? Kto wie, co przyniesie dzisiaj?". Jakze prawdziwe. I wcale niezabawne. Czula sie jak inwalidka. Czula sie zagubiona. Byl piatek, szosty grudnia. 5 Laguna Beach, KaliforniaW poniedzialek rano drugiego grudnia Dom w towarzystwie Parkera Faine'a pojechal do Newport, do lekarza. Doktor Cobletz nie zalecil natychmiastowych badan, bo niedawno dokladnie go badal i nie doszukal sie sladu choroby. Stwierdzil, ze nalezy wyprobowac kilka rodzajow terapii przed wyciaganiem byc moze pochopnego wniosku, iz to choroba mozgu kaze pisarzowi barykadowac sie i gromadzic bron w czasie snu. Powiedzial, ze po poprzedniej wizycie Dorna dwudziestego trzeciego listopada zainteresowal sie somnambulizmem i czytal wiele na ten temat. Wyjasnil, ze u osob doroslych dolegliwosc ta jest z reguly krotkotrwala, jednak w nielicznych przypadkach miewa charakter nawracajacy, a w najpowazniejszych postaciach przypomina neuroze z obsesjami i kompulsjami. Chroniczny somnambulizm jest bardzo trudny do wyleczenia i moze stac sie dominujacym elementem w zyciu pacjenta, wywolujac strach przed noca i snem, a takze uczucie glebokiej bezradnosci, co prowadzi do jeszcze powazniejszych zaburzen emocjonalnych. Dom czul, ze juz znalazl sie w tej niebezpiecznej strefie. Pomyslal o barykadzie pod drzwiami sypialni. O arsenale na lozku. Cobletz, zaintrygowany opowiesciami Doma, ale niezmartwiony, zapewnil swojego pacjenta - oraz Parkera - ze w wiekszosci przypadkow uporczywe nocne wedrowki mozna powstrzymac zazywaniem srodkow uspokajajacych przed snem. Po kilku spokojnych nocach pacjent zwykle jest wyleczony. W przypadkach chronicznych wieczorne srodki uspokajajace sa wspomagane diazepamem w czasie dnia, gdy pacjenta neka niepokoj. Poniewaz Dominick robil we snie dosc trudne i meczace rzeczy, doktor Cobletz przepisal mu valium na dzien i zalecil zazywanie jednej pietnastomiligramowej tabletki dalmane tuz przed polozeniem sie do lozka. W drodze powrotnej do Laguna Beach, gdy morze przesuwalo sie po prawej stronie, a wzgorza po lewej, Parker Faine przekonywal Dominicka, ze dopoki jego lunatykowanie nie ustanie, nie powinien mieszkac sam. Zgarbiony nad kierownica volvo, brodaty i kudlaty artysta jechal szybko, ale niebezmyslnie. Rzadko odrywal spojrzenie od Pacific Coast Highway, a jednak dzieki sile swojej osobowosci sprawial wrazenie, jakby cala uwage skupial wylacznie na przyjacielu. -U mnie jest mnostwo miejsca. Bede mial na ciebie oko. Nie zamierzam siedziec ci na karku. Nie jestem matka kwoka. Ale przynajmniej bedziemy mieli mnostwo okazji, zeby pogadac o problemie, zastanowic sie nad nim, tylko ty i ja. Sprobujemy wykombinowac, jak lunatykowanie ma sie do zmian, ktore nastapily w tobie poltora roku temu, gdy rzuciles robote w Mountainview College. Jestem facetem, ktory moze ci pomoc, bez dwoch zdan. Slowo daje, gdybym nie zostal cholernie dobrym malarzem, zostalbym cholernie dobrym psychiatra. Mam smykalke do naklaniania ludzi, aby mowili o sobie. Co o tym myslisz? Przenies sie do mnie na jakis czas i pozwol mi byc twoim terapeuta. Dom odmowil. Chcial zostac w swoim domu, sam, bo wyprowadzka wydawala mu sie ucieczka do kroliczej nory, w ktorej przez tyle lat ukrywal sie przed zyciem. Zmiana, jaka w nim nastapila podczas jazdy do Mountainview w Utah, wydawala sie dramatyczna i niewytlumaczalna, ale byla zmiana na lepsze. W wieku trzydziestu trzech lat wreszcie chwycil zycie za cugle, dosiadl go z fantazja i wjechal na nowe terytorium. Lubil czlowieka, jakim sie stal, i nie bal sie niczego z wyjatkiem powrotu do wczesniejszej szarej egzystencji. Moze istnial jakis zwiazek pomiedzy somnambulizmem a tamtymi zmianami, jak twierdzil Parker, lecz Dom nie sadzil, aby mial on jakis tajemniczy charakter. Najprawdopodobniej wyjasnienie bylo proste: lunatykowanie stanowilo pretekst do ucieczki przed wyzwaniami, podnieceniem, stresem nowego zycia. A ucieczka nie wchodzila w rachube. Dlatego chcial zostac u siebie, zazywac leki zgodnie z zaleceniem doktora Cobletza i przetrzymac kryzys. Tak zadecydowal w volvo w poniedzialek rano, a w sobote siodmego grudnia doszedl do wniosku, ze powzial wlasciwa decyzje. W niektore dni potrzebowal valium, w inne nie. Co wieczor popijal tabletke dalmane mlekiem albo goraca czekolada. Ataki somnambulizmu zdarzaly sie rzadziej. Przed rozpoczeciem terapii farmakologicznej chodzil we snie co noc, natomiast w ciagu pieciu ostatnich nocy tylko dwa razy, przed switem w srode i piatek. Co wiecej, jego nocne poczynania staly sie mniej dziwne i mniej niepokojace. Juz nie gromadzil broni, nie budowal barykad, nie probowal zabijac okien gwozdziami. W obu przypadkach po prostu przeniosl sie do prowizorycznego lozka w szafie, gdzie zbudzil sie sztywny, obolaly i przestraszony jakims nieznanym, niesprecyzowanym zagrozeniem, przesladujacym go w snach, ktorych nic pamietal. Dzieki Bogu wygladalo na to, ze najgorsze ma juz za soba. W czwartek znow zaczal pisac. Podjal prace nad nowa powiescia w miejscu, w ktorym skonczyl kilka tygodni temu. W piatek Tabitha Wycombe, wydawca z Nowego Jorku, zadzwonila z dobrymi wiesciami. Ukazaly sie dwie recenzje jeszcze niewydanego Zmierzchu w Babilonie, obie entuzjastyczne. Przeczytala je, a potem przekazala Domowi nowine: podniecenie na rynku ksiegarskim, wywolane reklama oraz dystrybucja kilkuset egzemplarzy, siegalo zenitu, a pierwszy naklad, juz podniesiony, musial zostac ponownie powiekszony. Rozmawiali prawie pol godziny i po odlozeniu sluchawki Dom czul, ze jego zycie wraca do normy. Sobotnia noc przyniosla cos nowego, cos, co moglo byc zmiana na lepsze lub gorsze. Po kazdej nocy lunatykowania nie pamietal ani jednego szczegolu koszmarow, ktore wypedzaly go z lozka. W sobote niezwykle zywy, przerazajacy sen znowu sklonil go do somnambulicznej ucieczki, ale tym razem po przebudzeniu przynajmniej pamietal jego koncowke. W ciagu paru ostatnich minut snu stal w lazience, wszystko wokol bylo zamazane. Napieral na niego niewidoczny czlowiek, przyciskajac go do porcelanowej umywalki. Ktos obejmowal go w pasie i podtrzymywal, bo byl za slaby, zeby stac o wlasnych silach. Czul sie wymiety jak szmata, nogi mu drzaly, zoladek podchodzil do gardla. Druga niewidzialna osoba trzymala go za glowe, wciskajac ja do umywalki. Nie mogl mowic. Nie mogl wciagnac oddechu. Wiedzial, ze umiera. Musial uciec od tych ludzi i z tego miejsca, ale nie mial sily. Choc cmilo mu sie w oczach, widzial gladka porcelane i chromowany pierscien odplywu, bo tylko pare centymetrow dzielilo jego twarz od dna umywalki. Byl to staromodny odplyw bez mechanicznej zatyczki. Gumowy korek lezal gdzies poza polem widzenia. Woda plynela z kranu obok twarzy Dorna, rozbryzgujac sie na dnie umywalki, wirujac i splywajac do odplywu, dokola i w dol. Dwaj trzymajacy go ludzie cos krzyczeli, lecz nie mogl ich zrozumiec. Dokola i w dol... dokola... Patrzyl jak zahipnotyzowany na miniaturowy wir, bojac sie odplywu, ktory przypominal mu odbytnice majaca zamiar wessac go w swoje smrodliwe glebie. Nagle zdal sobie sprawe, ze ci ludzie chca go tam wepchnac, pozbyc sie go. Moze w srodku jest mlynek do ciecia odpadkow, moze cos go posieka na kawalki i splucze... Zbudzil sie z wrzaskiem. Byl w lazience. Lunatykowal. Stal przy umywalce, pochylony, wrzeszczac do odplywu. Odskoczyl od rozdziawionego otworu, potknal sie i niemal wpadl do wanny, ale zdazyl przytrzymac sie wieszaka na reczniki. Lapczywie chwytajac powietrze, roztrzesiony, w koncu zdobyl sie na odwage, zeby wrocic do umywalki i spojrzec. Lsniaca biala porcelana. Mosiezny pierscien odplywu i kopulka mosieznej zatyczki. Nic innego, nic gorszego. Lazienka z koszmaru nie byla jego lazienka. Umyl twarz i wrocil do sypialni. Zegar na nocnej szafce wskazywal druga dwadziescia piec. Choc koszmar nie mial sensu i nie wykazywal zadnego zwiazku z jego zyciem, budzil glebokie zaniepokojenie. Jednak poniewaz tym razem nie zabil okien ani nie zgromadzil broni, zbagatelizowal go- W gruncie rzeczy ta odmiana mogla sygnalizowac poprawe. Jesli bedzie pamietal sny, nie ich fragmenty, ale cale, od poczatku do konca, moze odkryje zrodlo strachu, ktory zrobil z niego nocnego wloczege. Wtedy na pewno poradzi sobie ze swoim problemem. Mimo wszystko nie chcial klasc sie do lozka i ryzykowac powrotu do tego dziwnego miejsca ze snu. W gornej szufladzie szafki nocnej lezala fiolka dalmane. Nie powinien przekraczac zaleconej dawki, ale przeciez jedna tabletka wiecej mu nie zaszkodzi. Podszedl do barku w salonie, nalal do szklanki odrobine chivas regal. Drzaca reka wrzucil pigulke do ust, popil whisky i wrocil do lozka. Widac, ze nastepuje poprawa. Niedlugo przestanie lunatykowac. Za tydzien znow bedzie normalny. Za miesiac epizody somnambulizmu wydadza mu sie interesujaca aberracja i bedzie sie zastanawial, jakim cudem im ulegl. Balansujac na drzacej linie swiadomosci ponad otchlania snu, powoli tracil rownowage. Bylo to przyjemne uczucie, lagodne osuwanie sie w glab snu. Ale gdy szybowal, uslyszal w ciemnosci sypialni swoj glos. To, co mowil, bylo takie dziwne, ze wzbudzilo jego zainteresowanie, choc tabletka i whisky szybko robily swoje. -Ksiezyc - mamrotal. - Ksiezyc, ksiezyc. - Zastanawial sie, jak to powinien rozumiec, i probowal odeprzec sen przynajmniej na tyle dlugo, zeby rozgryzc znaczenie wlasnych slow. Ksiezyc? - Ksiezyc - szepnal jeszcze raz i zasnal. Byla trzecia jedenascie, niedziela, osmy grudnia. 6 Nowy Jork, Nowy JorkPiec dni po kradziezy ponad trzech milionow dolarow z magazynu fratellanza Jack Twist poszedl odwiedzic martwa kobiete, ktora wciaz oddychala. W niedziele o pierwszej po poludniu zaparkowal camaro w podziemnym garazu pod prywatnym sanatorium w szacownym sasiedztwie na East Side i pojechal winda do holu. Zameldowal sie w recepcji i dostal przepustke. Nikt nie pomyslalby, ze to szpital. Gustowny wystroj holu w stylu art deco harmonizowal z architektura budynku. Sofy, fotel i stoliki ze schludnie ulozonymi czasopismami przywodzily na mysl lata dwudzieste, a na scianie wisialy dwie oryginalne grafiki Erte. Luksus niemal porazal, wszedzie bylo mnostwo zbytkownych rzeczy. Zarzad uwazal, ze przyciagnie to klientele z wyzszych sfer i pozwoli co roku podwajac dochody. Pacjenci byli rozni - katatoniczni schizofrenicy w srednim wieku, autystyczne dzieci, mlodzi i starzy w stanie spiaczki - ale wszyscy mieli dwie wspolne cechy: ich stan byl raczej przewlekly niz ostry i pochodzili z zamoznych rodzin, ktore bylo stac na najlepsza opieke. Myslac o tym, Jack zawsze sie zloscil, ze w miescie nie ma osrodka, ktory ludziom z powaznymi urazami glowy czy umyslowo chorym zapewnialby rownie dobra calodobowa opieke, ale za rozsadna cene. Pomimo ogromnych dotacji zaklady w Nowym Jorku - podobnie jak publiczne instytucje wszedzie indziej - byly akceptowane przez zwyklych obywateli tylko z braku wyboru. Gdyby Jack nie byl zrecznym zlodziejem, nie moglby uiszczac niebotycznych miesiecznych oplat za sanatorium. Na szczescie mial talent do kradziezy. Z przepustka w reku wsiadl do drugiej windy i pojechal na trzecie z pieciu pieter. Korytarze na gornych kondygnacjach bardziej przypominaly szpital. Jarzeniowki. Biale sciany. Czysty, rzeski, mietowy zapach srodka dezynfekcyjnego. Na koncu korytarza na trzecim pietrze, w ostatnim pokoju po prawej stronie mieszkala martwa kobieta, ktora wciaz oddychala. Jack przystanal niepewnie, z trudem przelknal sline, wzial gleboki oddech i dopiero wtedy pchnal ciezkie wahadlowe drzwi. Wnetrze nie bylo urzadzone rownie wystawnie jak hol, ale sprawialo przyjemne wrazenie - przypominalo pokoj za srednia cene w hotelu Plaza: wysokie sufity i biale sztukaterie, bladozielone zaslony, sofa i dwa fotele z obiciami w zielone liscie. Teoria mowila, ze w takim otoczeniu pacjent jest szczesliwszy niz w typowo szpitalnych warunkach. Wielu pacjentow nie bylo niczego swiadomych, ale dzieki przytulnosci wnetrz odwiedzajacy ich przyjaciele i krewni czuli sie mniej ponuro. Szpitalne lozko bylo jedynym ustepstwem na rzecz praktycznosci. Dramatycznie kontrastowalo ze wszystkim innym, lecz nawet ono mialo narzute w zielony desen. Wlasciwie tylko pacjentka psula przyjemna atmosfere pokoju. Jack opuscil porecz lozka, pochylil sie i pocalowal zone w policzek. Nie poruszyla sie. Ujal jej reke i zamknal w dloniach. Reka nie odwzajemnila uscisku, nie naprezyla sie; byla bezwladna, wiotka i pozbawiona czucia, ale przynajmniej ciepla. -Jenny? To ja, Jack. Jak sie dzisiaj miewasz? Hmmm? Dobrze wygladasz. Slicznie. Zawsze wygladasz slicznie. Jak na osobe, ktora osiem lat spedzila w spiaczce i przez caly ten czas nie zrobila ani jednego kroku, nie czula slonca i swiezego powietrza na twarzy, naprawde wygladala calkiem niezle. Byc moze tylko Jack moglby powiedziec, ze wciaz jest sliczna - i mowic szczerze. Nie byla piekna jak kiedys, ale z pewnoscia nie wygladala, jakby prawie dekade flirtowala ze smiercia. Jej wlosy utracily dawny blask, choc pozostaly geste i mialy ten sam bogaty kasztanowy kolor jak wtedy, gdy czternascie lat temu pierwszy raz zobaczyl ja w pracy, za lada w dziale z kosmetykami dla mezczyzn w Bloomingdale's. Opiekunowie myli jej wlosy dwa razy w tygodniu i czesali codziennie. Moglby wsunac reke pod wlosy po lewej stronie czaszki, do nienaturalnego zaglebienia, upiornego wklesniecia. Moglby go dotknac bez sprawiania jej przykrosci, bo juz nic nie moglo jej zaniepokoic, ale tego nie zrobil. Byloby to przykre dla niego samego. Miala gladkie czolo, twarz bez zmarszczek nawet w kacikach zamknietych oczu. Byla wychudzona, choc nie do tego stopnia, zeby jej wyglad mogl przerazac. Nieruchoma pod kolorowymi okryciami, wydawala sie wiecznie mloda jak zaczarowana ksiezniczka, ktora czeka na pocalunek majacy ja zbudzic ze stuletniego snu. O tym, ze zyje, swiadczylo jedynie nieznaczne rytmiczne podnoszenie sie i opadanie piersi, gdy oddychala, i lagodny ruch gardla, kiedy od czasu do czasu przelykala sline. Przelykanie bylo mimowolnym odruchem, a nie objawem swiadomosci na jakimkolwiek poziomie. Uszkodzenia mozgu byly rozlegle i nieodwracalne. Ruchy gardla byly jedynymi, jakie miala wykonywac, dopoki nie wstrzasna nia przedsmiertne drgawki. Nie bylo nadziei. Jack wiedzial, ze nie ma nadziei, i pogodzil sie z trwaloscia jej stanu. Wygladalaby znacznie gorzej, gdyby nie otaczano jej tak sumienna opieka. Codziennie do pokoju przychodzili fizjoterapeuci i przeprowadzali pasywne cwiczenia. Napiecie miesniowe pozostawialo wiele do zyczenia, ale przynajmniej bylo. Jack trzymal reke zony i patrzyl na nia przez dlugi czas. Przez siedem lat przychodzil tutaj dwa razy w tygodniu i spedzal z Jenny piec czy szesc godzin w kazde sobotnie albo czasem tez inne popoludnie. Pomimo czestosci wizyt i niezmiennosci stanu zony nigdy nie byl zmeczony patrzeniem na nia. Przysunal fotel i usiadl obok lozka, wciaz trzymajac ja za reke, patrzac na jej twarz, i mowil do niej przez ponad godzine. Opowiedzial jej film, ktory obejrzal od czasu poprzednich odwiedzin, i strescil dwie przeczytane ksiazki. Mowil o pogodzie, o sile i ostrosci zimowego wiatru. Malowal slowami kolorowe obrazy, opisujac najladniejsze gwiazdkowe wystawy w sklepach. Nie nagrodzila go nawet westchnieniem czy drgnieniem. Lezala jak zawsze, nieruchoma i milczaca. Mimo to mowil do niej, bo bardzo sie bal, ze w czarnej studni komy mogl przetrwac fragment swiadomosci, blysk zrozumienia. Moze jednak slyszala i rozumiala, a w takim przypadku uwiezienie w nieruchomym ciele byloby dla niej koszmarem. Lekarze zapewniali, ze jego obawy sa bezpodstawne; Jenny niczego nie slyszala i niczego nie widziala, nie docieralo do niej nic z wyjatkiem przypadkowych obrazow i fantazji, ktore mogly powstawac w uszkodzonym mozgu. Ale jesli nie mieli racji - jesli istniala bodaj jedna szansa na milion, ze sie myla - Jack nie mogl zostawic jej w takiej calkowitej, strasznej izolacji. Dlatego mowil do niej, a szarosc zimowego dnia za oknem stawala sie coraz glebsza i ciemniejsza. O piatej pietnascie poszedl do lazienki i umyl twarz. Osuszyl rece i zamrugal, patrzac na swoje odbicie w lustrze. Jak przy niezliczonych innych okazjach, zastanawial sie, co Jenny w nim widziala. Jego twarzy nie mozna byloby nazwac przystojna, nawet gdyby bralo sie pod uwage poszczegolne elementy. Czolo mial zbyt szerokie, uszy za duze. Wzrok mial dobry, ale lewe oko uciekalo mu w bok i wiekszosc ludzi nie mogla z nim rozmawiac bez nerwowego spogladania to na jedno oko, to na drugie, zastanawiajac sie, ktorym na nich patrzy, gdy w rzeczywistosci patrzyl obojgiem oczu. Kiedy sie usmiechal, wygladal glupio, a na widok jego groznej miny sam Kuba Rozpruwacz ucieklby, gdzie pieprz rosnie. Ale Jenny cos w nim zobaczyla. Pragnela go, potrzebowala i kochala. Chociaz sama byla urodziwa, nie przywiazywala wagi do powierzchownosci innych. Miedzy innymi dlatego kochal ja tak mocno. Miedzy innymi dlatego tak bardzo mu jej brakowalo. Byl to jeden z tysiaca powodow. Odwrocil sie od lustra. Jesli samotnosc mogla byc jeszcze gorsza, pokladal w Bogu nadzieje, ze nie bedzie mu dane jej zaznac. Wrocil do pokoju, pozegnal sie z niczego nieswiadoma zona, pocalowal ja, wdychajac zapach jej wlosow, i o piatej trzydziesci wyszedl. Na ulicy, siedzac za kierownica camaro, z nienawiscia patrzyl na przechodniow i kierowcow. Jego blizni. Ci wszyscy dobrzy, mili, lagodni i szlachetni ludzie z uczciwego swiata z pogarda, a moze nawet odraza mierzyliby go wzrokiem, gdyby wiedzieli, ze jest zawodowym zlodziejem, choc wkroczyl na droge przestepstwa z powodu zla, jakie wyrzadzili jemu i Jenny. Wiedzial, ze gniew i gorycz niczego nie zalatwia, niczego nie zmienia i skrzywdza tylko jego samego. Gorycz wyniszczala. Nie chcial popadac w rozgoryczenie, ale czasami nic nie mogl na to poradzic. * Po samotnej kolacji w chinskiej restauracji wrocil do domu. Zajmowal przestronne mieszkanie z jedna sypialnia w drogim spoldzielczym apartamentowcu na Piatej Alei, z widokiem na Central Park. Oficjalnie apartament zostal zakupiony przez korporacje z siedziba w Lichtensteinie - platnosc czekiem z konta w banku szwajcarskim, comiesieczne oplaty regulowane przez Bank of America z rachunku powierniczego. Jack Twist uzywal tu nazwiska Philippe Delon. Portierzy i inni pracownicy apartamentowca oraz ci nieliczni sasiedzi, z ktorymi rozmawial, uwazali go za nieco podejrzanego potomka zamoznej francuskiej rodziny, wyslanego do Ameryki oficjalnie po to, zeby szukal korzystnych inwestycji, ale w rzeczywistosci w celu pozbycia sie go. Mowil plynnie po francusku i godzinami mogl mowic po angielsku z przekonujacym francuskim akcentem. Oczywiscie zadna francuska rodzina nie istniala, korporacja w Lichtensteinie i konto w banku szwajcarskim nalezaly do niego, a jedynym majatkiem do zainwestowania bylo to, co ukradl innym. Ale Jack nie byl zwyczajnym zlodziejem.Udal sie prosto do sypialni, wszedl do garderoby i wyjal falszywa tylna scianke. Z glebokiego na dziewiecdziesiat centymetrow sekretnego schowka wyciagnal dwie torby i zaniosl je do ciemnego salonu, nie zapalajac swiatel. Polozyl torby obok swojego ulubionego fotela, ktory stal przy wielkim oknie. Wyjal z lodowki butelke piwa Becks, otworzyl i wrocil do salonu. Przez chwile siedzial w ciemnosci, patrzac na park, gdzie swiatla odbijaly sie od pokrytej sniegiem ziemi, a w nagich koronach drzew pomykaly dziwne cienie. Wiedzial, ze gra na zwloke. Wreszcie zapalil lampe do czytania przy fotelu. Przysunal mniejsza torbe i zaczal wyjmowac jej zawartosc. Bizuteria. Brylantowe wisiorki, brylantowe naszyjniki, lsniace brylantowe kolie. Trzy bransoletki z brylantami i szafirami. Pierscionki, broszki, spinki do wlosow, szpilki do krawatow, szpilki do kapeluszy. Byl to lup z napadu przeprowadzonego w pojedynke szesc tygodni temu. Powinien miec pomocnika, ale opracowal pomyslowy szczegolowy plan dzialania i poszlo jak po masle. Jedyny problem polegal na tym, ze nie sprawilo mu to zadnej frajdy. Zwykle po zakonczeniu roboty przez kilka dni byl w doskonalym humorze. Uwazal, ze nie popelnia zwyczajnych przestepstw, ale dokonuje aktow odwetu na uczciwym swiecie, odplaca za krzywdy wyrzadzone jemu i Jenny. Do dwudziestego dziewiatego roku zycia wiele dawal spoleczenstwu i krajowi, a w nagrode wyladowal w srodkowoamerykanskim piekle, w wiezieniu dyktatora, i mial tam zgnic. A Jenny... Nie mogl zniesc mysli o stanie, w jakim ja zastal, gdy w koncu udalo mu sie zbiec i wrocic do domu. Teraz juz niczego nie dawal spoleczenstwu, tylko bral, co chcial, i to z duza przyjemnoscia. Lamanie prawa, zabieranie lupu i ucieczka sprawialy mu ogromna satysfakcje - az do kradziezy bizuterii szesc tygodni temu. Pod koniec operacji nie czul triumfu ani swiadomosci, ze wymierzyl kare. Zaniepokoilo go to i przestraszylo. Przeciez w koncu taki byl cel jego zycia. Siedzac w fotelu przy oknie, spietrzyl klejnoty na kolanach. Podnosil wybrane precjoza do swiatla i probowal po raz kolejny wskrzesic uczucie spelnienia i zemsty. Powinien pozbyc sie lupu pare dni po wlamaniu, ale nie chcial sie rozstawac z bizuteria, dopoki nie wycisnie z siebie przynajmniej odrobiny satysfakcji. Zmartwiony jej brakiem, schowal klejnoty do torby. W drugiej torbie byl jego udzial z napadu na magazyn fratellanza sprzed pieciu dni. Zdolali otworzyc tylko dwa sejfy, ale zawieraly ponad trzy miliony sto tysiecy dolarow - milion na glowe w niedajacych sie wysledzic dwudziestkach, piecdziesiatkach i setkach. Powinien zaczac zamieniac gotowke na czeki bankierskie i inne papiery wartosciowe, ktore mialy byc zdeponowane w szwajcarskim banku. Jednak wstrzymal sie, bo - podobnie jak w przypadku bizuterii - posiadanie tych pieniedzy nie dalo mu zadowolenia. Wyjal z torby paczki opasanych banderolami banknotow i obrocil w rekach. Podniosl do twarzy i powachal. Specyficzny zapach pieniedzy zwykle dzialal na niego podniecajaco - ale nie tym razem. Nie triumfowal, nie uwazal, ze jest w jakikolwiek sposob lepszy od potulnych myszy, zyjacych zgodnie z wpojonymi zasadami. Po prostu czul sie pusty. Gdyby ta zmiana nastapila po robocie w magazynie, przypisalby ja faktowi, ze okradl innych zlodziei, nie uczciwy swiat. Ale reakcja po kradziezy bizuterii byla taka sama, a przeciez jej wlasciciel prowadzil legalna dzialalnosc. Brak satysfakcji po robocie u jubilera sprawil, ze zabral sie do nastepnej wczesniej, niz powinien. Zwykle organizowal jeden skok na trzy, cztery miesiace, a ostatnie operacje dzielilo tylko piec tygodni. No dobrze, moze znajomy dreszczyk emocji nie dal o sobie znac po ostatnich dwoch skokach, bo pieniadze przestaly byc dla niego wazne. Odlozyl dosc, zeby zyc na dotychczasowym poziomie i zapewnic opieke Jenny, nawet gdyby miala przezyc w spiaczce dlugie lata, co bylo malo prawdopodobne. Moze od samego poczatku wcale nie bunt i wyzwanie byly najwazniejsze, moze kradl wylacznie dla pieniedzy, a cala reszta byla tylko oklamywaniem samego siebie. Nie mogl w to uwierzyc. Wiedzial, co wczesniej czul, i bardzo brakowalo mu tego uczucia. Cos sie z nim dzialo, zachodzily w nim jakies wewnetrzne zmiany, ulegal calkowitemu przeobrazeniu. Czul sie pusty, zagubiony, pozbawiony celu. Nie bylo go stac na utrate upodobania do kradziezy. Tylko to trzymalo go przy zyciu. Schowal pieniadze do torby. Zgasil swiatlo i siedzial w ciemnosci, saczac piwo i patrzac na Central Park. Poza niezdolnoscia do odczuwania radosci z pracy przesladowal go powracajacy koszmar, bardziej wyrazisty niz wszystkie inne sny. Zaczal sie szesc tygodni temu, przed robota u jubilera, i od tej pory powtorzyl sie z osiem czy dziesiec razy. Uciekal w nim przed czlowiekiem w kasku motocyklowym z ciemna szybka. Przynajmniej wydawalo mu sie, ze to kask motocyklisty, bo niewiele wiecej mogl zobaczyc. Nieznajomy przesladowca scigal go pieszo przez nieznane pokoje i niewyrazne korytarze, a potem po pustej autostradzie, ktora biegla przez zalane ksiezycowa poswiata odludzie. Panika narastala w nim jak cisnienie pary w kotle i budzil sie w eksplozji przerazenia. Najbardziej oczywista interpretacja mowila, ze sen jest ostrzezeniem, ze czlowiek w kasku to policjant i Jackowi grozi zlapanie. Ale we snie wiedzial, ze facet w kasku nie jest glina. Byl kims innym. Mial nadzieje, ze tej nocy koszmar nie bedzie go trapil. Dzien byl wystarczajaco podly i bez nocnych lekow. Wzial nastepne piwo, wrocil na fotel przy oknie i dalej siedzial w ciemnosci. Byl osmy grudnia. Jack Twist - byly oficer elitarnej jednostki komandosow, byly jeniec wojenny w niewypowiedzianej wojnie, czlowiek, ktory przyczynil sie do ocalenia ponad tysiaca Indian w Ameryce Srodkowej, czlowiek dzwigajacy brzemie zalu, pod ktorym zalamaloby sie wielu innych ludzi, smialy zlodziej, ktory zawsze mial w zapasie mnostwo pomyslow - zastanawial sie, czy po prostu nie zaczyna mu brakowac checi do zycia. Jesli nie odzyska poczucia spelnienia, jakie dawaly mu kradzieze, bedzie musial znalezc sobie jakis nowy cel. I to bardzo szybko. 7 Hrabstwo Elko, NevadaErnie Block przekroczyl wszystkie ograniczenia predkosci, wracajac z Elko do motelu Zacisze. Ostatni raz pedzil tak szybko w ponury poniedzialkowy ranek podczas sluzby w wywiadzie wojskowym piechoty morskiej w Wietnamie. Siedzial za kolkiem jeepa, jadac przez terytorium, ktore powinno byc przyjazne, i niespodziewanie znalazl sie pod ogniem nieprzyjaciela. Pociski z mozdzierzy wzbijaly gejzery ziemi i kawalkow asfaltu tuz przed przednim i za tylnym zderzakiem. Ponad dwadziescia chybilo o wlos, gdy uciekal ze strefy ostrzalu. Trafiony przez trzy male, ale sprawiajace straszliwy bol odlamki, ogluszony grzmiacymi wybuchami, walczyl o zachowanie panowania nad kierownica, gdy jeep pedzil na plaskich oponach. Przezyl i myslal, ze nigdy juz nie zazna podobnego strachu. Ale w drodze powrotnej z Elko strach znowu zaczal narastac. Zblizal sie zmierzch. Ernie pojechal vanem dodge do magazynu, zeby odebrac dostawe lamp do motelu. Zostawil Faye w recepcji i wyruszyl zaraz po poludniu, zapewniajac sobie mnostwo czasu na powrot przed zmrokiem, jednak zlapal gume i stracil bezcenne minuty na zmiane kola. W Elko prawie godzine czekal na naprawienie opony, bo nie chcial wracac bez zapasowego kola. W konsekwencji wyjechal z Elko prawie dwie godziny pozniej, niz zamierzal, i slonce wisialo nisko nad zachodnim skrajem Wielkiej Kotliny. Przez wieksza czesc drogi jechal pelnym gazem, wyprzedzajac inne pojazdy na autostradzie. Nie sadzil, ze zdola dotrzec do domu, jesli przyjdzie mu jechac po ciemku. Rankiem znajda go za kierownica w zaparkowanej na poboczu furgonetce, oszalalego ze strachu po spedzeniu kilku dlugich godzin na kontemplacji idealnie czarnego krajobrazu. Przez dwa i pol tygodnia po Swiecie Dziekczynienia skrzetnie ukrywal swoj irracjonalny lek przed ciemnoscia. W czasie nieobecnosci Faye plawil sie w swietle i po jej powrocie z Wisconsin stwierdzil, ze spanie bez zapalonej lampy jest znacznie trudniejsze. Codziennie rano mial zaczerwienione oczy i musial wpuszczac krople, zeby nie zdradzic sie z klopotami ze snem. Na szczescie Faye nie zaproponowala wieczornego wyjazdu do Elko do kina, nie musial wiec uciekac sie do wykretow. Pare razy po zachodzie slonca przeszedl po cos z biura do lezacego po sasiedzku baru; choc chodnik byl dobrze oswietlony przez latarnie i neony, z trudem poradzil sobie z obezwladniajacym poczuciem bezbronnosci i slabosci. Mimo wszystko zdolal zachowac swoj sekret w tajemnicy. Przez cale zycie, w piechocie morskiej i w cywilu, Ernie zawsze robil to, co do niego nalezalo i czego sie po nim spodziewano. Teraz tez nie zamierzal zawiesc wlasnej zony. Siedzac za kierownica dodge'a i pedzac na zachod w kierunku motelu Zacisze pod pomaranczowofioletowym niebem, Ernie Block zastanawial sie, czyjego problem nie jest zapowiedzia przedwczesnej demencji albo choroby Alzheimera. Choc mial tylko piecdziesiat dwa lata, musialo go dotknac cos w tym rodzaju. Ta mysl go przerazala, lecz mogl to zrozumiec. Zrozumiec tak, ale nie zaakceptowac. Faye na niego liczyla. Nie mogl zostac umyslowym inwalida, ciezarem dla zony. Mezczyzni w rodzinie Blockow nigdy nie sprawiali zawodu swoim kobietom. Nigdy. To bylo nie do pomyslenia. Autostrada okrazyla niewielkie wzgorze. Poltora kilometra dalej, na polnoc od miedzystanowej lezaly zabudowania motelu, jedyne na rozleglej rowninie. Niebiesko-zielony neon juz byl wlaczony, swiecac jasno na tle coraz ciemniejszego nieba. Ernie nigdy nie widzial bardziej upragnionego widoku. Zostalo jeszcze jakies dziesiec minut swiatla, wiec uznal, ze nie warto ryzykowac zatrzymania przez policje w tak niewielkiej odleglosci od bezpiecznego schronienia. Zmniejszyl nacisk na pedal gazu i wskazowka predkosciomierza zaczela szybko opadac: sto czterdziesci piec... sto trzydziesci piec... sto dwadziescia... dziewiecdziesiat piec... Ponad kilometr drogi dzielil go od domu, gdy zdarzyla sie dziwna rzecz: spojrzal na poludnie, w bok od drogi, i nagle wstrzymal oddech. Nie wiedzial, co przyciagnelo jego uwage. Cos w krajobrazie. Cos w grze swiatla i cienia na opadajacej rowninie. Nagle przyszla mu do glowy dziwna mysl, ze ten szczegolny kawalek ziemi - osiemset metrow dalej, po drugiej stronie autostrady - ma szczegolne znaczenie dla zrozumienia dziwnych zmian, jakie w nim zachodzily od kilku miesiecy. ...osiemdziesiat... siedemdziesiat... szescdziesiat... Nie dostrzegal niczego, co rozniloby ten kawalek ziemi od otaczajacych go dziesiatkow tysiecy akrow. Przejezdzal tedy mnostwo razy i dotychczas to miejsce nie robilo na nim wrazenia. Teraz zdawalo sie, ze cos w nachyleniu terenu, w lagodnych faldach, w przecinajacej je ranie suchego lozyska strumienia, w ukladzie trawy i bylicy, w rozproszonych nagich garbach skaly krzykiem dopomina sie o jego uwage. Czul, jakby sama ziemia mowila: "Tutaj, tutaj, tutaj kryje sie czesciowa przyczyna twojego problemu, czesciowa przyczyna twojego strachu przed noca. Tutaj. Tutaj...". Ale przeciez to bylo niedorzeczne. Ku wlasnemu zaskoczeniu zjechal na pobocze, zatrzymal sie czterysta metrow od motelu, niedaleko zjazdu na wiejska droge. Patrzyl na poludnie, na miejsce, ktore w tajemniczy sposob przykulo jego uwage. Ogarnelo go osobliwe przeczucie zblizajacego sie objawienia, przytlaczajace wrazenie, ze zaraz wydarzy sie cos bardzo waznego. Ciarki przebiegly mu po karku. Wysiadl z kabiny, zostawiajac silnik na jalowym biegu. Pelen drzacego oczekiwania, ktorego nie pojmowal, ruszyl na druga strone miedzystanowej, skad roztaczal sie lepszy widok na intrygujacy splachetek ziemi. Przecial dwa pasma, zsunal sie do szerokiego na szesc metrow rowu, oddzielajacego dwie nitki autostrady, i wdrapal sie na przeciwlegly brzeg. Zaczekal, az przejada trzy wielkie ryczace ciezarowki, potem w wywolanym przez nie podmuchu przebyl pasma prowadzace na wschod. Serce mu walilo z niewytlumaczalnego podniecenia i na chwile zapomnial o nadciagajacej nocy. Zatrzymal sie na poboczu, na skraju nasypu, patrzac na poludnie i poludniowy zachod. Byl ubrany w ciepla zamszowa kurtke na kozuszku, ale glowe mial odkryta. Obciete na jeza siwe wlosy nie zapewnialy ochrony przed lodowatym wiatrem, ktory zimnymi knykciami okladal go po czaszce. Wrazenie, ze zaraz stanie sie cos donioslego, zaczelo przemijac. Ustepowalo miejsca przyprawiajacemu o ciarki przekonaniu, ze na tej lacie ocienionego terenu cos juz sie wydarzylo - cos, co bylo przyczyna jego strachu przed ciemnoscia. Cos, co starannie wymazal z pamieci. Ale to nie mialo sensu. Jesli rozegraly sie tutaj jakies wazne wydarzenia, nie mogly tak po prostu zniknac z jego pamieci. Nie byl zapominalski. Nie byl tez czlowiekiem, ktory tlumi nieprzyjemne wspomnienia. Jednak skora na karku wciaz go mrowila. Wlasnie tutaj, na tych pustych rowninach Nevady, spotkalo go cos, o czym zapomnial, co zostalo gleboko pogrzebane w jego podswiadomosci. Teraz to cos klulo go jak igla, ktora, przypadkowo pozostawiona w koldrze, moze wyrwac spiacego ze snu. Stojac w rozkroku, ze stopami wbitymi w nawierzchnie pobocza, pochylajac kanciasta glowe na szerokich ramionach, Ernie zdawal sie prowokowac krajobraz, zeby przemowil do niego wyrazniej. Staral sie wskrzesic martwe wspomnienia z tego miejsca - o ile rzeczywiscie byly jakies wspomnienia - ale im usilniej probowal pochwycic ulotne wrazenie, tym szybciej mu umykalo. Wreszcie zniknelo zupelnie. Wrazenie deja vu opuscilo go tak samo, jak wczesniej przeczucie zblizajacego sie objawienia. Skora przestala go mrowic. Szalencze bicie serca zwolnilo. Oszolomiony, z konsternacja przygladal sie ciemniejacej scenerii - obnizajacy sie teren, przypominajace zeby i stosy pacierzowe fragmenty skal, krzaki i trawa, wypuklosci i wkleslosci prastarej kotliny - nie majac pojecia, dlaczego to miejsce nagle wydalo mu sie takie szczegolne. Mial przed soba zwyczajny kawalek ziemi, absolutnie niczym nierozniacy sie od tysiecy innych miejsc stad do Elko albo stad do Battle Mountain. Zdezorientowany naglym zniknieciem przeczucia transcendentnego objawienia, spojrzal w strone samochodu, ktory czekal po polnocnej stronie miedzystanowej. Zrobilo mu sie glupio, kiedy sobie przypomnial, jak przechodzil przez droge w dziwnym podnieceniu. Mial nadzieje, ze Faye go nie widziala. Jesli wlasnie spogladala przez okno w tym kierunku, nie moglaby go nie zauwazyc, bo motel lezal tylko czterysta metrow dalej, a blyskajace swiatla awaryjne furgonetki rzucaly sie w oczy w zapadajacej ciemnosci. Ciemnosc. Nagle bliskosc nocy uderzyla Erniego Blocka jak piesc. Tajemniczy magnetyzm, ktory przyciagnal go do tego miejsca, na jakis czas przezwyciezyl lek przed zmrokiem. Sytuacja zmienila sie w chwili, gdy zdal sobie sprawe, ze wschodnia polowa nieba jest juz fioletowo-czarna, a na zachodzie pozostaly tylko minuty niklego swiatla. Z krzykiem paniki przecial prowadzace na wschod pasma tuz przed maska wozu kempingowego, nieswiadom niebezpieczenstwa. Ryknal na niego klakson, ale Ernie nie obejrzal sie ani nie zatrzymal, biegnac na zlamanie karku, bo czul ciezar i napor ciemnosci. Dotarl do plytkiego rowu pomiedzy pasmami, przewrocil sie i natychmiast poderwal z ziemi, przerazony widokiem czerni zalegajacej w zaglebieniach i pod kamieniami. Blyskawicznie wspial sie na druga strone rowu i wbiegl na zachodnie pasma. Mial szczescie, ze nic nie jechalo, bo nawet nie spojrzal, czy ma wolna droge. Stracil chwile na szarpanie klamki, dotkliwie swiadom kaluzy smolistej czerni pod samochodem. Chwytala go za nogi. Chciala go wciagnac pod dodge'a i pozrec. Gwaltownie otworzyl drzwi. Wyrwal stopy z rak ciemnosci. Wspial sie do kabiny. Zatrzasnal drzwi. Zablokowal. Poczul sie lepiej, ale jeszcze nie bezpiecznie, i gdyby nie bliskosc domu, sparalizowalby go strach. Mial przed soba tylko czterysta metrow drogi, a kiedy zapalil swiatla, mrok odskoczyl, co podnioslo go na duchu. Trzasl sie tak mocno, ze wolal nie ryzykowac wlaczania sie do mchu. Jechal poboczem miedzystanowej do samego zjazdu, wzdluz ktorego palily sie lampy sodowe. Kusilo go, zeby sie zatrzymac w zoltym blasku, ale zgrzytnal zebami i skrecil na droge lokalna, wyjezdzajac poza zasieg swiatla. Dwiescie metrow dalej wjechal na teren motelu Zacisze. Minal parking, zatrzymal sie przed recepcja, po czym wylaczyl swiatla i silnik. Przez wielkie okna widzial Faye siedzaca za biurkiem. Wbiegl do recepcji, szybko i glosno zamykajac drzwi. Usmiechnal sie do zony, gdy podniosla glowe, majac nadzieje, ze jego usmiech wyglada przekonujaco. -Zaczynalam sie martwic, kochanie - powiedziala, odwzajemniajac usmiech. -Zlapalem gume - wyjasnil, rozpinajac kurtke. Czul sie juz troche lepiej. Pogodzenie sie z nadejsciem nocy przychodzilo mu latwiej, gdy nie byl sam. Obecnosc Faye dodawala mu sil, choc wciaz byl niespokojny. -Tesknilam za toba. -Nie bylo mnie tylko przez pare godzin. -W takim razie chyba jestem uzalezniona. Zdawalo mi sie, ze dluzej. Musze zazywac mojego Erniego regularnie co pare godzin, bo inaczej mam objawy glodu. Pochylil sie nad lada, ona zrobila to samo i pocalowali sie. W ich pocalunku nie bylo nic wymuszonego. Faye polozyla reke na karku meza, zeby przyciagnac jego glowe. W przypadku wiekszosci par z wieloletnim stazem okazywanie uczyc staje sie powierzchowne, nawet jesli milosc nie zgasla, ale Blockowie nie zaliczali sie do tej grupy. Po trzydziestu jeden latach malzenstwa Faye wciaz sprawiala, ze Ernie czul sie mlody. -Gdzie te nowe lampy? - zapytala. - Przyszly, prawda? Nie zaszla zadna pomylka? Pytanie zbudzilo dreczaca swiadomosc, ze na zewnatrz panuje noc. Ernie zerknal za okno i szybko odwrocil glowe. -Jestem zmeczony. Nie czuje sie na silach, zeby targac je po nocy. -Tylko cztery skrzynki... -Wole zrobic to rano - powiedzial, starajac sie panowac nad glosem. - Nic im nie bedzie. Nikt ich nie mszy. Hej, powiesilas swiateczne ozdoby! -Chcesz powiedziec, ze dopiero teraz to zauwazyles? Na scianie nad sofa wisial wielki wieniec z sosnowych szyszek i orzechow. W kacie za karuzela z widokowkami stal naturalnej wielkosci tekturowy Swiety Mikolaj, a na koncu dlugiej lady ceramiczny renifer ciagnal ceramiczne sanki. Z lampy pod sufitem na kawalkach przezroczystej zylki zwisaly czerwone i zlote bombki. -Musialas wejsc na drabine, zeby je rozwiesic - powiedzial z wyrzutem. -Tylko na pokojowa. -A gdybys spadla? Powinnas zostawic to mnie. Faye pokrecila glowa. -Kochanie, przysiegam na Boga, nie jestem z porcelany. A teraz badz cicho. Twoj styl macho rodem z piechoty morskiej juz mi sie troche znudzil. -Naprawde? Otworzyly sie drzwi. Do biura wszedl kierowca ciezarowki, pytajac o pokoj. Ernie wstrzymywal oddech, dopoki drzwi sie nie zamknely. Kierowca byl szczuply, mial na sobie kowbojski kapelusz, dzinsowa kurtke, kowbojska koszule i dzinsy. Faye zachwycila sie kapeluszem, ktory mial otok z wytlaczanej skory ozdobiony migoczacymi okruchami turkusu. Jej niewymuszony sposob bycia sprawil, ze nieznajomy poczul sie jak stary przyjaciel, gdy pomagala mu dopelnic formalnosci. Ernie, probujac zapomniec o dziwnym przezyciu na miedzystanowej i nie myslec o nocy, wszedl za lade, powiesil kurtke na mosieznym wieszaku w kacie obok szafki z segregatorami i zblizyl sie do debowego biurka, na ktorym lezala poczta. Reklamowki. Prosby o datki. Pierwsze kartki swiateczne. Czek z emerytura wojskowa. Biala koperta bez adresu zwrotnego z kolorowym zdjeciem z polaroidu. Przed motelem obok drzwi do pokoju numer 9 staly trzy osoby - mezczyzna, kobieta i dziecko. Mezczyzna pod trzydziestke, opalony na ciemny braz, przystojny. Kobieta kilka lat mlodsza, ladna brunetka. Urocza piecio - lub szescioletnia dziewczynka. Wszyscy troje usmiechali sie do obiektywu. Sadzac z ich ubran - szortow i bawelnianych koszulek - oraz slonecznej pogody, zdjecie prawdopodobnie zrobiono w srodku lata. Zaintrygowany Ernie odwrocil tekturke, szukajac wyjasnienia. Druga strona byla pusta. Zajrzal do koperty: ani listu, ani kartki, ani nawet wizytowki. Stempel informowal, ze list zostal nadany w Elko, siodmego grudnia, w zeszla sobote. Popatrzyl na ludzi na zdjeciu i choc ich sobie nie przypominal, poczul ciarki na skorze jak wtedy, gdy przyciagnelo go miejsce przy autostradzie. Jego puls przyspieszyl. Szybko odlozyl zdjecie i oderwal od niego oczy. Wciaz gawedzac z kowbojem, Faye zdjela klucz z tablicy i podala go nad lada. Ernie patrzyl na nia. Jej widok go uspokajal. Byla sliczna dziewczyna z farmy, kiedy sie poznali, a jako dojrzala kobieta stala sie jeszcze piekniejsza. Moze jej wlosy zaczynaly robic sie biale, ale poniewaz z natury byly jasne, zmiana przebiegala niemal niedostrzegalnie. Spojrzenie jej niebieskich oczu zachowalo dawna bystrosc i zywosc. Miala szczera, przyjazna twarz mieszkanki Iowa, o troche lobuzerskim wyrazie, ale dobra i zawsze pogodna. W koncu Ernie przestal sie trzasc. Po wyjsciu kowboja podal zdjecie Faye. -Co o tym sadzisz? -To nasza dziewiatka. Widocznie zatrzymali sie u nas. - Ze sciagnietymi brwiami patrzyla na mloda pare i dziewczynke. - Nie pamietam ich. Jacys nieznajomi. -Dlaczego wiec przyslali nam zdjecie bez jednego slowa? -Pewnie mysleli, ze ich pamietamy. -Pomysleliby tak tylko wtedy, gdyby spedzili u nas kilka dni i gdybysmy sie zaznajomili. Nie znam ich. Zapamietalbym te mala. - Ernie lubil dzieci, a one zwykle lubily jego. - Taka ladniutka, ze moglaby grac w filmach. -A ja uwazam, ze predzej zapamietalbys matke. Jest bardzo piekna. -Na kopercie widzialem stempel Elko. Dlaczego ktos, kto mieszka w Elko, mialby zatrzymywac sie tutaj? -Moze wcale nie mieszkaja w Elko. Moze byli tutaj zeszlego lata i sfotografowali sie z mysla o nas, moze niedawno tedy przejezdzali i chcieli dac nam zdjecie, ale nie mieli czasu, zeby wstapic. Dlatego wyslali je z Elko. -Bez listu? -Tak, to dziwne - przyznala Faye. Zabral jej zdjecie. -Poza tym to polaroidowa fotka, wywolana w minute po pstryknieciu. Skoro chcieli, zebysmy ja mieli, czemu nie dali jej nam od razu? Drzwi sie otworzyly i do biura wszedl zziebniety kedzierzawy facet o bujnych wasach. - Sa wolne pokoje? Podczas gdy Faye zajmowala sie gosciem, Ernie wrocil ze zdjeciem do biurka. Chcial wziac poczte i pojsc na gore, ale zamiast tego stal przy biurku, przygladajac sie twarzom ludzi na zdjeciu. Byl wtorkowy wieczor, dziesiaty grudnia. 8 Chicago, IllinoisGdy Brendan Cronin zaczal pracowac jako salowy w dzieciecym szpitalu sw. Jozefa, tylko doktor Jim McMurtry wiedzial, ze jest ksiedzem. Ojciec Wycazik wymogl na lekarzu dochowanie tajemnicy i zapewnienie, ze jego podopieczny bedzie mial duzo pracy - duzo nieprzyjemnej pracy. Dlatego pierwszego dnia Brendan oproznial nocniki, zmienial zasikana posciel, pomagal terapeucie w pasywnych cwiczeniach przykutych do lozka pacjentow, karmil lyzka czesciowo sparalizowanego osmioletniego chlopca, pchal wozki inwalidzkie, pocieszal przygnebione dzieci, sprzatal wymiociny dwoch mlodych ofiar raka po chemioterapii. Nikt go nie rozpieszczal i nikt nie nazywal ojcem. Pielegniarki, lekarze, salowe, wolontariuszki i pacjenci mowili mu po imieniu, a on czul sie jak oszust bioracy udzial w maskaradzie. Tego dnia, przepelniony wspolczuciem dla chorych dzieci, dwa razy wymknal sie do meskiej toalety, zamknal sie w kabinie, usiadl i zaplakal. Wykrecone, opuchniete konczyny chorych na reumatoidalne zapalenie stawow, wychudzone ciala cierpiacych na zanik miesni, ropiejace rany poparzonych, maluchy maltretowane przez rodzicow... Widok udreki tych dzieci byl prawie nie do zniesienia i Brendan plakal nad nimi wszystkimi. Nie potrafil zrozumiec, dlaczego ojciec Wycazik uznal, ze wypelnianie takich obowiazkow pomoze mu odzyskac utracona wiare. Widok tylu ciezko doswiadczonych dzieci jedynie umocnil zwatpienie. Jesli milosierny Bog naprawde istnial, jesli byl jakis Jezus, to czemu pozwalal, zeby niewinni tak strasznie cierpieli? Oczywiscie Brendan znal wszystkie standardowe teologiczne argumenty. Kosciol mowil, ze rodzaj ludzki sam sciagnal na siebie wszystkie postacie zla, odwracajac sie od laski bozej. Teologiczne argumenty okazywaly sie jednak nieadekwatne, gdy stawal twarza w twarz z najmlodszymi pacjentami szpitala. Drugiego dnia personel nadal zwracal sie do niego po imieniu, ale dzieci mowily "Grubasku", bo podczas opowiadania zabawnej historyjki zdradzil swoje dawne przezwisko. Lubily jego opowiastki, zarty, rymowanki i smieszne kalambury, a on zauwazyl, ze prawie zawsze udaje mu sie je rozbawic albo chociaz przywolac usmiech. Tego dnia tylko raz poszedl do lazienki, by sie wyplakac. Trzeciego dnia nie tylko dzieci, ale takze dorosli nazywali go Grubaskiem. Jesli mial inne powolanie poza kaplanstwem, to odkryl je w szpitalu sw. Jozefa. Poza wypelnianiem zwyklych obowiazkow poslugacza bawil malych pacjentow komiczna paplanina, droczyl sie z nimi, dodawal im otuchy. Ilekroc przychodzil, witaly go krzyki "Grubasek!", co bylo nagroda cenniejsza niz pieniadze. Zaplakal dopiero w hotelowym pokoju, ktory wynajal na czas niekonwencjonalnej terapii ojca Wycazika. W srode po poludniu siodmego dnia juz wiedzial, dlaczego ojciec Wycazik poslal go do sw. Jozefa. Zrozumial to, gdy szczotkowal wlosy dziesiecioletniej dziewczynki unieruchomionej przez rzadka chorobe kosci. Miala na imie Emmeline i nie bez powodu byla dumna ze swoich wlosow. Byly geste, lsniace, kruczoczarne, a ich zdrowy polysk wydawal sie wyzwaniem rzucanym chorobie, ktora wyniszczala cialo. Lubila sama przeciagac szczotka po wlosach, ale czesto stan zapalny stawow palcow i nadgarstka uniemozliwial jej utrzymanie szczotki w reku. W srode Brendan posadzil ja w fotelu inwalidzkim i zawiozl na radiologie, gdzie monitorowano wplyw nowego leku na szpik kostny. Godzine pozniej zabral ja do pokoju i zaczal szczotkowac jej wlosy. Emmeline siedziala w fotelu, wygladajac przez okno, podczas gdy on przeciagal szczotka po jej jedwabistych lokach. Dziewczynka byla oczarowana zimowym widokiem za oknem. Sekata reka, ktora bardziej pasowalaby do ciala osiemdziesiecioletniej staruszki, wskazala dach nizszego skrzydla szpitala. -Widzisz tamta late sniegu, Grubasku? - Cieplo w budynku sprawilo, ze wieksza czesc sniegu zsunela sie ze stromego dwuspadowego dachu, ale wielka lata zostala, obramowana ciemnym lupkiem. - Wyglada jak statek. Widzisz? Piekny stary okret z trzema bialymi zaglami, plynacy po szaroniebieskim morzu. Z poczatku Brendan nie potrafil go zobaczyc, ale Emmeline tak sugestywnie opisywala wyobrazony zaglowiec, ze gdy po raz czwarty spojrzal nad jej glowa, nagle stwierdzil, ze ksztalt laty sniegu rzeczywiscie jest ludzaco podobny do sylwetki zeglujacego statku. Dlugie sople za oknem byly dla niego przezroczystymi kratami, a szpital wiezieniem, z ktorego dziewczynka byc moze nigdy nie zostanie wypuszczona. Dla Emmy te zamarzniete stalaktyty byly cudowna swiateczna ozdoba, ktora wprawiala ja we wspanialy nastroj. -Bog lubi zime tak samo jak wiosne - powiedziala. - Dar por roku jest jednym z Jego sposobow, ktore chronia nas przed znudzeniem sie swiatem. Tak powiedziala nam siostra Katherine, a ja od razu zrozumialam, ze to musi byc prawda. Gdy slonce swieci prosto na sople, na moje lozko padaja tecze. Takie sliczne tecze, Grubasku. Lod i snieg sa jak... jak klejnoty... i gronostajowe plaszcze, w ktore Bog przyobleka swiat w zimie, zebysmy mogli go podziwiac. Dlatego sprawil, ze nie ma dwoch jednakowych platkow sniegu: w ten sposob przypomina nam, ze swiat, ktory dla nas stworzyl, jest naprawde cudownym swiatem. Jakby na dany znak, z szarego grudniowego nieba posypaly sie platki sniegu. Pomimo prawie bezuzytecznych nog i powykrecanych rak, pomimo bolu Emmy wierzyla w boska dobroc i w inspirujace piekno stworzonego przezen swiata. Prawie wszystkie dzieci w szpitalu sw. Jozefa cechowala gleboka wiara. Byly przekonane, ze troskliwy Ojciec czuwa nad nimi ze Swego krolestwa w niebie, i to dodawalo im otuchy. Brendan niemal slyszal, jak ojciec Wycazik mowi: "Jesli ci niewinni tak cierpia i nie traca wiary, jaka ty masz wymowke, Brendanie? Moze w swej niewinnosci i naiwnosci wiedza cos, o czym ty zapomniales w czasie swojej wyrafinowanej edukacji w Rzymie. Moze to jest cos, czego warto sie od nich nauczyc, Brendanie. Jak myslisz? Czy nie powinienes sie tego nauczyc?". Jednak ta lekcja nie byla dosc dobitna, zeby przywrocic wiare Brendana. Byl gleboko poruszony nie mozliwoscia istnienia troskliwego, wspolczujacego Boga, ale zdumiewajaca odwaga dzieci w obliczu choroby. Przeczesal wlosy Emmy sto razy i dodatkowo jeszcze dziesiec razy przeciagnal szczotka, by sprawic jej przyjemnosc, a potem podniosl ja z wozka i polozyl na lozku. Gdy okrywal biedne, powykrecane nogi dziewczynki, wezbrala w nim ta sama zlosc, co w czasie mszy przed dwoma tygodniami, i gdyby mial pod reka swiety kielich, bez chwili wahania znow cisnalby nim o sciane. Emmy westchnela. Brendan mial dziwne wrazenie, ze odczytala jego bluzniercze mysli, ale zapytala o cos innego: -Ojej, Grubasku, zrobiles sobie krzywde? Zamrugal, patrzac na nia. -O co ci chodzi? -Oparzyles sie? Twoje rece. Kiedy to sie stalo? Zdziwiony jej pytaniami, popatrzyl na grzbiety rak, odwrocil je i z zaskoczeniem zobaczyl znaki. Posrodku kazdej dloni widac bylo czerwony pierscien zaognionego, opuchnietego ciala. Krazki mialy po piec centymetrow srednicy i wyraznie zarysowane krawedzie. Pasek podraznionej tkanki o szerokosci nieco ponad centymetra tworzyl idealny krag; skora na zewnatrz i wewnatrz niego byla zupelnie normalna. Znaki wygladaly jak namalowane, ale kiedy dotknal palcem jednego z nich, poczul wypuklosc. -To dziwne - mruknal. * Dyzur na oddziale naglych wypadkow w szpitalu sw. Jozefa pelnil doktor Stan Heeton. Stojac przy stole do badan, na ktorym siedzial Brendan, i patrzac z zainteresowaniem na dziwne pierscienie na jego rekach, zapytal:-Boli? -Nie. Wcale. -Swedzi? Piecze? -Nie, ani jedno, ani drugie. -Moze chociaz mrowi? Nie? Nie miales ich wczesniej? -Nie. -Moze jestes na cos uczulony? Nie? Hmm. Na pierwszy rzut oka wyglada jak lekkie oparzenie, ale przeciez pamietalbys, gdybys oparl sie o cos goracego. Bylby bol. Oparzenie mozemy wiec wyeliminowac, kontakt z kwasem takze. Mowisz, ze zawiozles dziewczynke na radiologie? -Tak, ale nie przebywalem w pracowni w czasie robienia zdjecia. -Nie wyglada na oparzenie popromienne. Moze to grzybica, zarazenie grzybami z rodziny dermatofitow, choc objawy jednoznacznie na to nie wskazuja. Skora nie luszczy sie ani nie swedzi. Brzegi zmiany sa zbyt wyrazne, zupelnie inaczej niz w przypadku zakazenia mikrosporydiami czy dermatofitami. -W takim razie co to takiego? Po chwili wahania Heeton odparl: -Nie sadze, aby chodzilo o cos powaznego. Przypuszczam, ze to wysypka zwiazana z nieokreslona alergia. Jesli nie ustapi, zrobimy standardowe plasterkowe testy skorne i wtedy znajdziemy zrodlo problemu. - Puscil rece Brendana, podszedl do krzesla przy biurku w kacie i zaczal wypisywac recepte. Brendan jeszcze przez chwile patrzyl z zaciekawieniem na swoje rece, a potem zlozyl je na kolanach. Heeton powiedzial: -Zaczne od najprostszej kuracji. Kortyzon w emulsji. Jesli wysypka nie zniknie w ciagu paru dni, prosze przyjsc do mnie znowu. Wrocil do stolu i podal Brendanowi recepte. -Panie doktorze, czy moglem przekazac te infekcje dzieciom? -Nie, nie. Gdybym uwazal, ze istnieje takie ryzyko, uprzedzilbym cie o tym. Pozwol, jeszcze raz rzuce na to okiem. Brendan odwrocil dlonie. -Co jest, do diabla? - zapytal ze zdziwieniem doktor Heeton. Pierscienie znikly. * Tej nocy w pokoju w Holiday Inn Brendan znow snil dobrze znajomy koszmar, o ktorym rozmawial z ojcem Wycazikiem. Mial go juz dwa razy wczesniej w ubieglym tygodniu.Snil, ze lezy w nieznanym miejscu, z rekami i nogami unieruchomionymi przez pasy czy klamry. Z mgly siegala do niego para rak w lsniacych czarnych rekawiczkach. Zbudzil sie w sklebionej, mokrej od potu poscieli, usiadl i oparl sie plecami o wezglowie, pozwalajac, zeby sen wyparowal wraz z potem na czole. W ciemnosci podniosl dlonie, zeby przetrzec twarz - i zesztywnial, gdy dotknely policzkow. Zapalil lampke. Opuchniete, zaognione pierscienie wrocily, ale gdy na nie patrzyl, zblakly. Byl czwartek, dwunasty grudnia. 9 Laguna Beach, KaliforniaDom Corvaisis myslal, ze przespal cala srodowa noc w spokoju. Zbudzil sie w lozku, dokladnie w tej samej pozycji, w jakiej zasnal, jakby w ciagu nocy nie ruszyl sie ani o centymetr. Jednak kiedy zabral sie do pracy przy komputerze i wczytal tekst z dyskietki, z przerazeniem zobaczyl kolejny dowod swoich somnambulicznych wedrowek. Wczesniej pare razy przyszedl do gabinetu w nocnym transie i napisal dwa slowa: "Boje sie". Teraz na ekranie widnialy setki powtorzen jednego wyrazu: Ksiezyc. Ksiezyc. Ksiezyc. Ksiezyc. Ksiezyc. Ksiezyc. Ksiezyc. Ksiezyc. Natychmiast przypomnial sobie, ze to samo slowo mamrotal w polsnie zeszlej niedzieli. Przez dlugi czas wpatrywal sie w ekran, zmrozony do szpiku kosci. Nie wiedzial, jakie znaczenie ma dla niego slowo "ksiezyc" - o ile w ogole jakies mialo. Kuracja valium i dalmane skutkowala. Do tej nocy nie zdarzyly sie nowe przypadki lunatykowania i nie snil od zeszlego weekendu, kiedy mial ten paskudny koszmar o wciskaniu twarzy w umywalke. Zlozyl wizyte doktorowi Cobletzowi, ktory byl zadowolony z szybkiej poprawy. -Przedluze ci recepte, ale pamietaj, zeby nie brac valium wiecej niz raz, najwyzej dwa razy dziennie. -Nigdy tego nie robie - sklamal Dom. -I tylko jedna tabletka dalmane na noc. Nie chce, zebys sie uzaleznil. Jestem pewien, ze pokonasz swoja przypadlosc do poczatku przyszlego roku. Dom mial nadzieje, ze Cobletz ma racje, i dlatego nie chcial go martwic wyznaniem, iz byly dni, kiedy funkcjonowal wylacznie dzieki valium, i noce, kiedy lykal dwie, a nawet trzy tabletki dalmane, popijajac je piwem albo szkocka. Wierzyl, ze za pare tygodni odstawi leki bez strachu przed nawrotem somnambulizmu. Kuracja dzialala. To bylo wazne. Kuracja, dzieki Bogu, dzialala. Do teraz. Ksiezyc. Sfrustrowany i zly, wykasowal wszystko z dyskietki, setki linijek po cztery powtorzenia w kazdej. Przez dlugi czas patrzyl na ekran, coraz bardziej zdenerwowany. W koncu wzial valium. * Tego ranka nie pracowal, a o wpol do dwunastej pojechal z Parkerem Faine' em po Denny 'ego Ulmesa i Nyugena Kao Trana, chlopcow przydzielonych im przez miejscowy oddzial fundacji Starszy Brat. Zaplanowali popoludniowe leniuchowanie na plazy, kolacje w Hamburger Hamlet, a potem kino. Dominick z utesknieniem czekal na wspolna wyprawe.Zaczal uczestniczyc w programie Starszy Brat kilka lat wczesniej, gdy pracowal w Portlandzie w Oregonie. Byla to jedyna forma jego zaangazowania sie w zycie spolecznosci, jedyna rzecz, ktora potrafila wywabic go z kroliczej nory. Dziecinstwo spedzil w wielu rodzinach zastepczych, samotny i coraz bardziej wyobcowany. Mial nadzieje, ze kiedys sie ozeni i pewnego dnia adoptuje dzieci. Na razie spedzal czas z tymi chlopaczkami, pomagajac nie tylko im, ale rowniez wynagradzajac sobie swoje samotne dziecinstwo. Nyugen Kao Tran wolal, gdy mowiono na niego "Duke", bo uwielbial filmy z Johnem Wayne'em. Inteligentny, bystry, zwinny i chudy Duke byl trzynastym, najmlodszym synem uchodzcow, ktorzy uciekli przed potwornosciami, do jakich dochodzilo w "pokojowym" Wietnamie. Jego ojciec, ktory przezyl wojne, oboz koncentracyjny i dwa tygodnie w kruchej lodce na otwartym morzu, zginal trzy lata temu w slonecznej poludniowej Kalifornii. Padl ofiara napadu z bronia w reku na sklep Seven-Eleven, gdzie pracowal na drugim etacie w czasie nocnej zmiany. Ojciec dwunastoletniego Denny'ego Ulmesa, podopiecznego brata Parkera, zmarl na raka. Chlopiec byl bardziej powsciagliwy niz Duke, ale obaj swietnie sie rozumieli, dlatego Dom i Parker czesto organizowali wspolne wyprawy. Parker zgodzil sie zostac Starszym Bratem z wielka niechecia, po dlugim naleganiu Dorna. -Ja? Ja? Nie jestem materialem na ojca, nawet na namiastke ojca - zrzedzil. - Nigdy nie bylem i nigdy nie bede. Za duzo pije, jestem kobieciarzem. Szukanie u mnie rady byloby wprost karygodne. Wszystko odkladam na pozniej, chodze z glowa w oblokach i jestem zapatrzonym w siebie egocentrykiem. I to mi odpowiada! Na Boga, co ja moge dac jakiemus dzieciakowi? Nawet nie lubie psow. Dzieciaki uwielbiaja psy, a ja ich nie cierpie. Brudne, zapchlone bydleta. Ja Starszym Bratem? Przyjacielu, chyba odjelo ci rozum. Ale w czwartkowe popoludnie, kiedy woda okazala sie za zimna do kapieli, to wlasnie on zorganizowal mecz siatkowki i wyscigi skrajem plazy. Wciagnal Dorna i chlopcow w skomplikowana, wymyslona przez siebie zabawe, w ktorej wykorzystali dwa frisbee, pilke plazowa i puszke po wodzie sodowej. Pod jego kierunkiem powstal zamek z piasku z groznym smokiem. Podczas wczesnej kolacji w Hamburger Hamlet w Costa Mesa, gdy chlopcy poszli do toalety, Parker powiedzial: -Dom, mily druhu, to uczestnictwo w Starszym Bracie jest jednym z moich najlepszych pomyslow. -Twoich pomyslow? - zdziwil sie Dominick. - Musialem wciagac cie sila, wrzaskiem i kopniakami. -Bzdura. Zawsze mialem podejscie do dzieci. Kazdy artysta jest po trosze dzieckiem. Musimy pozostac mlodzi, zeby tworzyc. Towarzystwo dzieciakow mnie ozywia, pozwala zachowac swiezy umysl. -Niedlugo bedziesz mial psa. Parker parsknal smiechem. Dopil piwo i pochylil sie w strone przyjaciela. -Dobrze sie czujesz? Dzisiaj chwilami wydawales sie... roztargniony. Troche wylaczony. -Mam sporo na glowie, ale czuje sie dobrze. Juz wlasciwie nie lunatykuje. I nie mam snow. Cobletz wie, co robi. -Nowa ksiazka dobrze idzie? Tylko bez kantow. -Dobrze - sklamal Dom. -Czasami masz dziwny wyraz oczu - powiedzial Parker, przygladajac mu sie uwaznie. - Wygladasz jak... nacpany. Mam nadzieje, ze przestrzegasz zaleconych dawek? Spostrzegawczosc malarza wprawila Dorna w zaklopotanie. -Bylbym idiota, jedzac valium jak cukierki. Jasne, ze przestrzegam. Parker przez chwile patrzyl na niego twardo, ale przestal go wypytywac. Film byl dobry, jednak po polgodzinie Dorna ogarnelo niewytlumaczalne zdenerwowanie. Kiedy poczul, ze zbliza sie atak leku, wyszedl do toalety. Na wszelki wypadek mial przy sobie valium. Wazne, ze wygrywal. Szlo ku lepszemu. Somnambulizm wypuszczal go ze swoich szponow. Naprawde. Silny sosnowy zapach srodka dezynfekcyjnego nie do konca skutecznie maskowal gryzacy smrod z pisuarow. Domowi zrobilo sie niedobrze. Polknal valium bez wody. Tej nocy, pomimo pigulek, znow mial sen i pamietal wiecej niz tylko te czesc, w ktorej jacys ludzie wpychali mu glowe do umywalki. Lezal w lozku w nieznanym pokoju. W powietrzu wisiala oleista szafranowa mgielka - albo moze tylko zasnuwala jego oczy, bo niczego nie widzial wyraznie. W pokoju przebywaly co najmniej dwie osoby. Wszystkie ksztalty wily sie i falowaly, jakby pochodzily z krolestwa dymu i cieczy, gdzie nic nie ma stalego wygladu. Dominick czul sie jak pod woda, bardzo gleboko pod powierzchnia tajemniczego, zimnego morza. Z trudem chwytal powietrze. Kazdy wdech i wydech sprawial mu katusze. Czul, ze umiera. Zblizyly sie dwie niewyrazne postacie. Wydawaly sie zatroskane jego stanem. Mowily cos niespokojnie. Choc wiedzial, ze mowia po angielsku, nie rozumial ani slowa. Dotknela go zimna reka. Uslyszal brzek szkla. Gdzies trzasnely drzwi. Z nagloscia zmiany scen w filmie akcja snu przeniosla sie do lazienki lub kuchni. Ktos wpychal jego twarz do zlewu. Oddychanie stalo sie jeszcze trudniejsze. Powietrze przypominalo bloto: kiedy je wciagal, zaklejalo mu nozdrza. Krztusil sie i sapal, walczac o oddech. Dwaj ludzie krzyczeli na niego, a on nie mogl ich zrozumiec, i wciskali jego twarz do umywalki... Ocknal sie w lozku. W zeszly weekend przebudzil sie na stojaco, odgrywajac scene z koszmaru we wlasnej lazience. Tym razem z ulga stwierdzil, ze lezy w poscieli. Polepsza mi sie, pomyslal. Drzac, usiadl i zapalil swiatlo. Zadnych barykad. Zadnych znakow somnambulicznej paniki. Popatrzyl na zegar cyfrowy: druga zero dziewiec. Na szafce nocnej stala na wpol oprozniona puszka cieplego piwa. Popil nim nastepna tabletke dalmane. Poprawia mi sie. Byl piatek, trzynastego. 10 Hrabstwo Elko, NevadaW piatkowa noc, trzy dni po dziwnym przezyciu na trasie 1-80, Ernie Block nie mogl zasnac. Ciemnosc obejmowala go, jego nerwy napinaly sie coraz bardziej, az uznal, ze zaraz zacznie wrzeszczec i nie bedzie mogl przestac. Jak najciszej wysunal sie z lozka, na chwile przystanal, zeby sprawdzic, czy wolny, miarowy rytm oddechu Faye sie nie zmienil. Poszedl do lazienki, zamknal drzwi, zapalil swiatlo. Cudowne swiatlo. Plawil sie w swietle. Opuscil klape sedesu i siedzial na niej przez pietnascie minut, rozkoszujac sie jasnoscia, bezmyslnie szczesliwy jak jaszczurka na ogrzanej przez slonce skale. Wreszcie zrozumial, ze musi wrocic do sypialni. Jesli Faye sie zbudzila, a on bedzie siedzial tutaj zbyt dlugo, pomysli, ze cos jest nie w porzadku. Obiecal sobie nie robic niczego, co mogloby wzbudzic jej podejrzenia. Choc nie korzystal z ubikacji, spuscil wode i podszedl do umywalki, zeby umyc rece. Kiedy splukal mydlo i zdjal recznik z wieszaka, jego oczy zatrzymaly sie na jedynym oknie. Umieszczone nad wanna, mialo okolo dziewiecdziesieciu centymetrow szerokosci i szescdziesieciu wysokosci, otwieralo sie na zewnatrz i do gory. Choc przez matowe szklo nie bylo widac nocy, Erniego ogarnelo drzenie, gdy na nie patrzyl. Bardziej niepokojacy od drzenia byl nagly natlok dziwnych, natarczywych mysli: Okno jest dosc duze, zeby sie przecisnac, moglbym uciec, pod oknem jest dach budynku gospodarczego, nie jest wysoko, moge zeskoczyc, pobiec do wawozu za motelem, potem na wzgorza, skierowac sie na wschod, dotrzec do jakiegos rancza i sprowadzic pomoc... Mrugajac wsciekle, zdumiony szybkim ciagiem przelatujacych mu przez glowe mysli, Ernie zauwazyl, ze odsunal sie od zlewu i podszedl do wanny. Nie pamietal tego. Byl zdumiony tym swoim pragnieniem ucieczki. Przed kim? Przed czym? Dlaczego? To byl jego dom. Nie bal sie niczego w tych murach. A jednak nie mogl oderwac spojrzenia od mlecznej szyby. Poczul sennosc, z ktorej nie mogl sie otrzasnac. Musze wyjsc, uciec, nastepnej szansy nie bedzie, taka okazja wiecej sie nie powtorzy, idz juz, idz, idz... Nie zdajac sobie sprawy z tego, co robi, wszedl do wanny i stanal na wprost okna, osadzonego w scianie na wysokosci twarzy. Porcelanowa emalia wanny ziebila go w bose stopy. Odsun zasuwke, pchnij okno, stan na brzegu wanny, podciagnij sie na parapet, wyjdz na zewnatrz, masz trzy czy cztery minuty przewagi, niewiele, ale wystarczy... Zaczela narastac w nim panika. Strach skrecal mu trzewia, sciskal w piersi. Nie wiedzac, dlaczego to robi, a jednak nie mogac sie powstrzymac, wysunal zasuwke na dole okna. Pchnal. Okno sie otworzylo. Nie byl sam. Cos stalo po drugiej stronie okna, na dachu, cos z ciemna, nieokreslona, polyskliwa twarza. Ernie drgnal z zaskoczenia. Uswiadomil sobie, ze to mezczyzna w bialym kasku z szybka przyslaniajaca cala twarz, zabarwiona na tak ciemny kolor, ze byla niemal czarna. Przez okno wsunela sie reka w czarnej rekawicy, jakby chciala go zlapac. Ernie z krzykiem cofnal sie i runal w tyl, gdy brzeg wanny podcial mu nogi. Chwycil zaslonke, zdarl ja z kilku kolek, ale nie zdolal odzyskac rownowagi. Z hukiem upadl na podloge. Bol przeszyl prawe biodro. -Ernie! - krzyknela Faye i po chwili otworzyla drzwi. - Ernie, moj Boze, co sie stalo? -Wyjdz stad. - Podniosl sie z tmdem. - Ktos jest na zewnatrz. Zimne nocne powietrze wlewalo sie przez otwarte okno, szeleszczac naderwana, zmieta zaslonka prysznica. Faye zadrzala, bo miala na sobie jedynie bluze od pizamy i majtki. Ernie tez zadrzal, choc nie tylko z powodu zimna. Gdy w biodrze zaczal pulsowac bol, sennosc go opuscila. Zastanawial sie, czy postac w kasku nie byla urojeniem, halucynacja. -Na dachu? - zapytala Faye. - Pod oknem? Kto? -Nie wiem - odparl, pocierajac obolale biodro. Wszedl do wanny i wyjrzal przez okno. Tym razem nikogo nie zobaczyl. -Jak wygladal? -Nie umiem powiedziec. Byl w stroju motocyklisty. Kask, rekawice - odparl, zdajac sobie sprawe, jak dziwacznie musi to brzmiec. Podciagnal sie na parapet, wychylil za okno i powiodl wzrokiem po dachu przybudowki. Miejscami zalegaly cienie, ale nie na tyle glebokie, zeby ukryc czlowieka. Intruz zniknal - o ile w ogole istnial. Nagle Ernie uswiadomil sobie obecnosc rozleglej ciemnosci za motelem. Rozciagala sie nad wzgorzami, nad dalekimi gorami - bezkresna czern rozjasniona tylko przez gwiazdy. W jednej chwili ogarnelo go obezwladniajace poczucie slabosci i bezbronnosci. Zadyszany, zsunal sie z parapetu do wanny i odwrocil od okna. -Zamknij je - poprosila Faye. Mocno zaciskajac powieki, zeby przypadkiem znowu nie zobaczyc nocy, po omacku znalazl okno i zatrzasnal je tak mocno, ze omal nie pekla szyba. Drzacymi rekami zaciagnal zasuwke. Gdy wyszedl z wanny, w oczach Faye zobaczyl troske, ktorej sie spodziewal. Zobaczyl tez zaskoczenie, z czym rowniez sie liczyl. Ale poza tym zobaczyl zrozumienie i wspolczucie, na co nie byl przygotowany. Przez dluga chwile patrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie Faye zapytala: -Jestes gotow mi o tym powiedziec? -Przeciez wiesz... myslalem, ze na dachu jest jakis facet. -Nie o tym mowie, Ernie. Pytam, czy jestes gotow mi powiedziec, co sie dzieje, co cie gryzie? - Patrzyla mu prosto w oczy. - Juz od paru miesiecy. Moze dluzej. Oslupial. Sadzil, ze dobrze to ukrywa. -Kochanie, jestes zaniepokojony. Nigdy dotad cie takim nie widzialam. Ty sie boisz. -Nie. Wcale sie nie boje. -Tak. Boisz sie - powtorzyla Faye. W jej glosie nie bylo drwiny, tylko chec udzielenia pomocy. - Widzialam cie przestraszonego tylko raz, Ernie, kiedy Lucy miala piec lat i dostala zapalenia miesni, a lekarze stwierdzili, ze to moze byc dystrofia. -Boze, tak. Balem sie wtedy jak cholera. -Ale nie potem. -No, czasami mialem stracha w Wietnamie - przyznal. Jego glos odbil sie gluchym echem od scian lazienki. -Ale ja nigdy tego nie widzialam. - Objela rekami ramiona. - Nieczesto widywalam cie w takim stanie, Ernie, wiec kiedy ty sie boisz, mnie tez ogarnia lek. Nic nie moge na to poradzic. Boje sie tym bardziej, ze nie wiem, co sie dzieje. Rozumiesz? Zycie w nieswiadomosci... to gorsze od najgorszego sekretu, jaki przede mna ukrywasz. Lzy naplynely jej do oczu. -Hej, tylko nie placz - powiedzial Ernie. - Wszystko bedzie dobrze, Faye. Naprawde. -Mow! -Dobrze. -Natychmiast. Wszystko. Najwyrazniej jej nie docenial i czul sie jak duren. Byla zona zolnierza, dobra zona. Towarzyszyla mu od Quantico przez Singapur do Pendleton w Kalifornii, nawet na Alasce, prawie wszedzie oprocz Wietnamu i pozniej Bejrutu. Tworzyla dla nich dom, gdzie tylko dowodztwo pozwalalo zabierac rodziny, znosila zle czasy z godna podziwu pogoda ducha, nigdy sie nie skarzyla i ani razu go nie zawiodla. Byla twarda. Nie rozumial, jak mogl o tym zapomniec. -Wszystko - zgodzil sie z ulga, ze dala mu mozliwosc podzielenia sie z nia brzemieniem. * Faye zrobila kawe i usiedli w szlafrokach i kapciach przy kuchennym stole. Ernie wszystko jej opowiedzial. Widziala, ze jest zaklopotany. Niechetnie ujawnial szczegoly, ale ona spokojnie popijala kawe i bez sladu zniecierpliwienia pozwolila mu opowiadac po swojemu.Ernie byl niemal idealem, ale od czasu do czasu dochodzil w nim do glosu rodzinny upor Blockow i wtedy Faye musiala przemawiac mu do rozumu. Wszyscy w jego rodzinie cierpieli na te przypadlosc, zwlaszcza mezczyzni. Blockowie robili wszystko tak, a nie inaczej i lepiej bylo nie pytac dlaczego. Mezczyzni lubili miec uprasowane podkoszulki, ale bron Boze slipy. Kobiety zawsze nosily staniki, nawet w domu i w najgorszy upal. Blockowie obojga plci zasiadali do lunchu punktualnie o dwunastej trzydziesci, kolacje jedli dokladnie o szostej trzydziesci i nie daj Boze, zeby jedzenie znalazlo sie na stole dwie minuty po czasie: od ich narzekan pekaly wtedy bebenki w uszach. Wszyscy Blockowie jezdzili tylko samochodami General Motors. Nie dlatego, ze produkty GM byly lepsze od innych, ale poniewaz zawsze jezdzili wylacznie pojazdami General Motors. Ernie chwala Bogu nie byl ani w jednej dziesiatej taki okropny jak jego ojciec czy bracia. Starczylo mu rozsadku, zeby wyrwac sie z Pittsburgha, gdzie klan Blockow mieszkal od pokolen na tym samym osiedlu. W prawdziwym swiecie, z dala od Krolestwa Blockow, Ernie nabral luzu. Nie mogl oczekiwac, ze w korpusie piechoty morskiej posilki beda serwowane dokladnie o godzinie wymaganej przez rodzine Blockow. Faye zaraz po slubie jasno dala mu do zrozumienia, ze stworzy wspanialy dom, ale nie da sie opetac tym bezsensownym zwyczajom. Ernie dostosowal sie, choc nie zawsze bez trudu, i zostal czarna owca w rodzinie, majaca na sumieniu takie grzechy jak jezdzenie samochodami, ktore nie zostaly wyprodukowane przez General Motors. Tak naprawde jedyna dziedzina, w ktorej Ernie pozostal wierny zasadom Blockow, byly pewne sprawy damsko-meskie. Ernie gleboko wierzyl, ze maz musi chronic zone przez roznymi przykrosciami, z ktorymi kobieta nie poradzi sobie z powodu wrodzonej delikatnosci. Uwazal, ze maz nie powinien dopuscic, aby zona zobaczyla go w chwili slabosci. Choc ich malzenstwo nigdy nie rzadzilo sie tymi zasadami, nie zawsze zdawal sobie sprawe, ze zerwali z tradycjami Blockow ponad cwierc wieku temu. Faye od kilku miesiecy wiedziala, ze dzieje sie z nim cos niedobrego. Unikal rozmowy, starajac sie udowodnic, ze jest szczesliwym wojskowym w stanie spoczynku, z radoscia robiacym kariere w hotelarstwie. Od srodka trawil go jakis ogien, ale jej subtelne, cierpliwe proby naklonienia go, zeby sie otworzyl, nie wywolywaly zadnego oddzwieku. W czasie kilku ostatnich tygodni, od powrotu z Wisconsin po Swiecie Dziekczynienia, Faye coraz wyrazniej dostrzegala jego niechec - a nawet niezdolnosc - do wychodzenia w nocy. Poza tym nie czul sie dobrze w pokoju, w ktorym pozostala niezapalona choc jedna lampa. Teraz, gdy siedzieli w kuchni z kubkami parujacej kawy, przy szczelnie zaciagnietych roletach i zapalonych wszystkich swiatlach, Faye sluchala w skupieniu, odzywajac sie tylko wtedy, gdy Ernie potrzebowal slowa zachety. Jego wyznanie nie dotyczylo czegos, co mogloby ja przerosnac. Co wiecej, poprawilo jej nastroj, bo nabrala przekonania, ze wie, co mu dolega i jak temu zaradzic. Zakonczyl cichym, slabym glosem: -Wiec... taka jest nagroda za dlugie lata ciezkiej pracy i ostroznego planowania przyszlosci? Przedwczesna demencja? Teraz, kiedy naprawde mozemy zaczac cieszyc sie tym, co zarobilismy, mam skonczyc jak roslina, zasliniony, sikajacy w spodnie, bezuzyteczny dla siebie i bedacy ciezarem dla ciebie? Dwadziescia lat przed czasem? Chryste, Faye, zawsze wiedzialem, ze zycie nie jest sprawiedliwe, ale nigdy nie przypuszczalem, ze potraktuje mnie tak srogo. -Wcale tak nie bedzie. - Siegnela nad stolem i chwycila go za rece. - Jasne, choroba Alzheimera dotyka nawet mlodszych od ciebie, ale to nie jest Alzheimer. Czytalam na ten temat i wiem, jak bylo z moim ojcem. Nie sadze, zeby to byl poczatek demencji, przedwczesnej czy jakiejkolwiek innej. Moim zdaniem wyglada to na zwyczajna fobie. Fobie. Niektorzy maja irracjonalny lek przed lataniem czy wysokoscia. Z jakiegos powodu u ciebie rozwinal sie strach przed ciemnoscia. Mozna go pokonac. -Ale fobie nie powstaja z dnia na dzien, prawda? Ich rece wciaz byly zlaczone. Sciskajac jego dlonie, Faye zapytala: -Pamietasz Helen Dorfman? Prawie dwadziescia cztery lata temu. Byla nasza gospodynia, gdy dostales przydzial do Camp Pendleton. -Aha, tak! Budynek na Vine Street, mieszkala pod jedynka, na parterze od frontu. My mieszkalismy pod szostka. - Zdawalo sie, ze fakt, iz pamieta takie szczegoly, dodaje mu otuchy. - Miala kota... czarnego. Pamietasz, jak ten cholerny kocur nas sobie upodobal i zostawial drobne prezenciki na naszym progu? -Martwe myszy. -Tak. Tuz przy porannej gazecie i mleku. - Rozesmial sie, zamrugal i powiedzial: - Aha, rozumiem, dlaczego przypomnialas mi Helen Dorfman! Bala sie wychodzic z mieszkania. Nie mogla nawet spacerowac po trawniku przed domem. -Biedaczka cierpiala na agorafobie. Irracjonalny lek przed otwarta przestrzenia. Byla wiezniem we wlasnym domu. Na zewnatrz ogarnial ja strach. Doktorzy nazywaja to atakami paniki. -Ataki paniki - powtorzyl Ernie cicho. - Tak, wlasnie o to chodzi. -Helen nabawila sie agorafobii w wieku trzydziestu pieciu lat, po smierci meza. Fobie moga pojawiac sie nagle, w srednim wieku. -Coz, niezaleznie od tego, jaka to fobia i skad sie wziela... przypuszczam, ze to lepsze niz otepienie starcze. Ale, dobry Boze, nie chce do konca zycia bac sie ciemnosci. -Nie bedziesz musial. Dwadziescia cztery lata temu nikt nie rozumial fobii. Nie przeprowadzano takich badan. Nie bylo skutecznego leczenia. Dzis jest inaczej, jestem tego pewna. Milczal przez chwile. -Nie zwariowalem, Faye. -Przeciez wiem, wielki cymbale. Zastanawial sie nad slowem "fobia" i widac bylo, ze bardzo chce uwierzyc w wyjasnienie zony. W jego niebieskich oczach dostrzegla swiatelko nadziei. -Ale to dziwaczne przezycie we wtorek na miedzystanowej... - zaczal. - I halucynacje, bo jestem pewien, ze mialem halucynacje, gdy zobaczylem motocykliste na dachu... Czy te rzeczy pasuja do takiego wyjasnienia? Jak moga byc czescia mojej fobii? -Nie wiem, ale specjalista w tej dziedzinie na pewno potrafi to wyjasnic i powiazac. Jestem przekonana, Ernie, ze wcale nie jest to takie niezwykle, jak sie wydaje. Po chwili namyslu pokiwal glowa. -Dobrze. Ale od czego zaczniemy? Dokad pojdziemy po pomoc? Jak mam pokonac to cholerstwo? -Wszystko juz obmyslilam - odparla. - Zaden lekarz w Elko nie bedzie wiedzial, jak leczyc taki przypadek. Potrzebujemy kogos, kto na co dzien zajmuje sie pacjentami cierpiacymi na nerwice lekowa. W Reno tez pewnie nikogo takiego nie ma. Przypuszczam, ze Milwaukee jest dostatecznie duze, aby byl tam specjalista od takich spraw. Mozemy zatrzymac sie u Lucy i Franka... -I miec duzo czasu dla Franka Juniora i Dorie - dodal Ernie, usmiechajac sie na mysl o wnuczetach. -Otoz to. Pojedziemy na swieta tydzien wczesniej, niz planowalismy, w te niedziele zamiast w nastepna. To znaczy jutro. Juz jest sobota. W Milwaukee poszukamy lekarza. Jesli sie okaze, ze musisz zostac po Nowym Roku, ja przylece tutaj, znajde ludzi, ktorzy zajma sie motelem, a potem wroce do ciebie. I tak zamierzalismy zatrudnic kogos na wiosne. -Jesli zamkniemy motel tydzien wczesniej, S andy i Ned mniej zarobia w barze. -Ned bedzie mial kierowcow ciezarowek. Jesli nie zarobi tyle co zwykle, wyrownamy mu roznice. Ernie z usmiechem pokrecil glowa. -Naprawde wszystko obmyslilas. Jestes niezrownana, Faye. Zdecydowanie. Jestes absolutnie zdumiewajaca. -Ha, przyznaje, ze czasami potrafie byc zdumiewajaca. -Dziekuje Bogu za dzien, w ktory cie poznalem. -Ja tez niczego nie zaluje, Ernie, i wiem, ze nigdy nie bede zalowac. -Czuje sie o tysiac procent lepiej, niz kiedy tu usiedlismy. Dlaczego tak dlugo zwlekalem z poproszeniem cie o pomoc? -Dlaczego? Bo jestes Blockiem. Z usmiechem dokonczyl ich stary zart: -Ktory czesto bywa cwokiem. Rozesmieli sie. Ernie chwycil reke zony i ucalowal. -To moj pierwszy prawdziwy usmiech od tygodni. Tworzymy wspaniala druzyne, Faye. Razem mozemy stawic czolo wszystkiemu, prawda? -Oczywiscie - odparla. Byla sobota, czternastego grudnia, zblizal sie swit. Faye Block wiedziala, ze przezwycieza problem jak zawsze, kiedy pracowali razem, ramie w ramie. Podobnie jak Ernie, juz zapomniala o polaroidowym zdjeciu, ktore dostali w zwyklej kopercie w ubiegly wtorek. 11 Boston, MassachusettsNa fornirowanej klonowej toaletce, na misternej szydelkowej serwetce, lezaly czarne rekawiczki i oftalmoskop z nierdzewnej stali. Ginger Weiss stala przy oknie na lewo od toaletki, patrzac na szara zatoke, lustrzane odbicie popielatego grudniowego nieba. Jej bardziej oddalone brzegi przyslaniala ociagajaca sie poranna mgla, migoczaca perlowo. Na koncu posiadlosci Hannabych, u stop skalistego zbocza, w glab rozfalowanej zatoki wychodzil prywatny pomost. Byl pokryty sniegiem, podobnie jak dlugi trawnik przed domem. Dom wzniesiono w latach piecdziesiatych dziewietnastego wieku i rozbudowano w latach 1892, 1905 i 1950. Luk ceglanego podjazdu biegl do wielkiego portyku na froncie, gdzie szerokie stopnie prowadzily do masywnych drzwi. Rezydencja, ozdobiona kolumnami, pilastrami, rzezbionymi granitowymi nadprozami, z licznymi szczytami i okraglymi mansardami oraz balkonami na pietrze od strony zatoki i duzym tarasem na dachu, wygladala imponujaco. Dom moglby byc za drogi nawet dla wzietego chirurga, ale George nie musial go kupowac. Posiadlosc przechodzila z ojca na syna od roku 1884, kiedy to zostala kupiona przez jego pradziadka. Miala nawet nazwe - Straznik Zatoki - jak rodowe siedziby w brytyjskich powiesciach, i to bardziej niz wszystko inne budzilo podziw Ginger. Domy w Brooklynie, skad pochodzila, nie mialy nazw. W szpitalu Ginger nigdy nie czula sie skrepowana w obecnosci George'a. Budzil respekt i byl uznanym autorytetem, ale wydawalo jej sie, ze ma plebejskie korzenie. W Strazniku Zatoki uswiadomila sobie jego pochodzenie, ktore go od niej roznilo. Nigdy nie wymagal specjalnych wzgledow, to nie byloby w jego stylu, ale duch patrycjatu Nowej Anglii straszacy w pokojach i korytarzach ogromnego domostwa czesto sprawial, ze czula sie nieswojo. Narozny apartament goscinny - sypialnia z wneka biblioteczna i lazienka - ktory Ginger zajmowala od dziesieciu dni, byl skromniejszy od innych pokoi Straznika Zatoki. Czula sie tutaj prawie jak w domu. Na debowej podlodze lezal blekitno-brzoskwiniowy perski dywan. Sciany byly brzoskwiniowe, sufit bialy. Klonowe sprzety - roznego rodzaju kufry pelniace role szafek nocnych, stolow i komod - pochodzily z dziewietnastowiecznych zaglowcow, ktore nalezaly do pradziadka George'a. Staly tam rowniez dwa fotele kryte brzoskwiniowym jedwabiem z firmy Brunschwig Fils. Lampy na nocnych stolikach, bedace zmodernizowanymi swiecznikami Baccarata, przypominaly, ze prostota pokoju jest tylko pozorem. Ginger spojrzala na lezace na serwetce czarne rekawiczki. Wlozyla je, jak wiele razy wczesniej w ciagu dziesieciu dni, i poruszyla palcami, czekajac na przyplyw strachu. Ale to byly tylko zwyczajne rekawiczki, ktore kupila w dniu wypisania ze szpitala, i nie mogly doprowadzic jej na drzacy skraj fugi. Zdjela je. Rozleglo sie pukanie do drzwi i Rita Hannaby powiedziala: -Ginger, moja droga, jestes gotowa? -Juz ide - odparla, wziela torebke z lozka i ostatni raz przejrzala sie w lustrze toaletki. Miala na sobie zielonkawozolta garsonke z dzianiny i kremowa bluzke z prosta cytrynowozielona kokardka pod szyja, do tego zielone czolenka i bransoletke ze zlota i malachitu. Stroj idealnie harmonizowal z jej karnacja i jasnymi wlosami. Uznala, ze wyglada wytwornie. No, moze nie wytwornie, ale na pewno elegancko. Po wyjsciu na korytarz, gdy zobaczyla Rite Hannaby, zmienila zdanie. Przy niej mogla tylko marzyc o klasie. Rita byla szczupla jak ona, ale majac metr siedemdziesiat wzrostu przewyzszala ja o pietnascie centymetrow. Przywodzila na mysl krolowa. Jej piekna twarz - ktora wygladalaby surowo, gdyby kosci czaszki byly uksztaltowane odrobine bardziej idealnie - okalaly nienagannie ulozone kasztanowobrazowe wlosy. Miala swietliste szare oczy, jasna karnacje i pelne usta, ktore dodawaly ciepla jej rysom. Byla ubrana w szary kostium z St. John's z perlowym naszyjnikiem i perlowymi kolczykami oraz czarny kapelusz z szerokim rondem. Najbardziej dla Ginger zdumiewajace bylo to, ze elegancja Rity wydawala sie niezamierzona. Patrzac na nia, nikt nie przypuszczal, ze mogla sie godzinami szykowac. Wygladala tak, jakby sie urodzila z nieskazitelna fryzura i w modnej garderobie; wytwornosc byla jej cecha wrodzona. -Wygladasz fantastycznie! - zawolala Rita. -Przy tobie czuje sie jak chlopczyca w dzinsach i sportowej bluzie. -Bzdura. Nawet gdybym byla dwadziescia lat mlodsza, nie moglabym rownac sie z toba, moja droga. Zaczekaj, a zobaczysz, ktorej z nas kelnerzy beda nadskakiwac przy lunchu. Ginger nie byla falszywie skromna. Wiedziala, ze jest atrakcyjna, ale jej uroda byla bardziej chochlikowata. Rita sprawiala wrazenie osoby o blekitnej krwi, ktora moglaby zasiasc nawet na tronie i przekonac swiat, ze zajmuje wlasciwe miejsce. Pani Hannaby w zaden sposob nie przyczynila sie do powstania kompleksu nizszosci Ginger. Traktowala ja nie jak corke, ale jak siostre. Ginger wiedziala, ze jej niska samoocena jest bezposrednim skutkiem zlej kondycji psychicznej. Dwa tygodnie temu nie byla od nikogo zalezna. Teraz, zdana na innych, z dnia na dzien tracila szacunek dla samej siebie. Dobry humor Rity Hannaby, starannie zaplanowane wyjscia, babski shmoozing i slowa otuchy nie wystarczaly, zeby oderwac mysli Ginger od okrutnego faktu, iz w wieku trzydziestu lat los ponownie narzucil jej frustrujaca role dziecka. Razem zeszly do holu z marmurowa posadzka, wyjely z szafy plaszcze, wyszly na mrozne powietrze i ruszyly po schodach do czekajacego na podjezdzie czarnego mercedesa 500 SEL. Herbert, skrzyzowanie kamerdynera z tak zwana zlota raczka, podstawil auto jakies piec minut temu i zostawil wlaczony silnik, wiec we wnetrzu panowalo przyjemne cieplo. Rita prowadzila ze zwykla pewnoscia siebie, oddalajac sie od starych domow przy cichych ulicach obsadzonych nagimi wiazami i klonami. Jechala do gabinetu doktora Immanuela Gudhausena na ruchliwej State Street. Ginger byla z nim umowiona na wpol do dwunastej. Przyjal ja juz dwa razy w ubieglym tygodniu i miala odwiedzac go w kazdy poniedzialek, srode i piatek, dopoki nie znajda przyczyny atakow fugi. W chwilach zwatpienia Ginger sadzila, ze za trzydziesci lat wciaz jeszcze bedzie musiala odwiedzac Gudhausena. W czasie jej wizyty u lekarza Rita zamierzala pojsc na zakupy. Potem mialy zjesc lunch w jakiejs wspanialej restauracji o wystroju sprawiajacym wrazenie, ze zaprojektowano go specjalnie dla podkreslenia wdziekow Rity Hannaby, gdzie Ginger bedzie sie czula jak uczennica probujaca udawac dorosla. -Myslalas o tym, co zasugerowalam ci w zeszly piatek? - zapytala Rita podczas jazdy. - Kobieca sluzba pomocnicza w szpitalu. -Chyba nie jestem gotowa. Czulabym sie skrepowana. -To wazna praca. - Rita zgrabnie wyprzedzila ciezarowke "Globe", wslizgujac sie w luke pomiedzy pojazdami. -Wiem. Widzialam, ile pieniedzy zebralas dla szpitala, widzialam nowy sprzet, jaki kupilas... ale chyba na razie bede sie trzymac z dala od Memorial. Przebywanie w szpitalu byloby stalym frustrujacym przypomnieniem, ze juz nie moge wykonywac zawodu. -Rozumiem, moja droga. Zapomnijmy o tym. Ale sa jeszcze rozne organizacje, Liga Kobiet dzialajaca na rzecz osob w podeszlym wieku, Komitet Pomocy Dzieciom. Mozemy wykorzystac twoja pomoc w kazdym z tych programow. Rita byla niezmordowanym pracownikiem charytatywnym, madrze przewodniczac wielu komitetom albo dzialajac w ich szeregach. Nie tylko zakladala towarzystwa dobroczynne, ale takze uczestniczyla w ich pracy bez obawy, ze pobrudzi sobie rece. -Jestem pewna, ze praca z dziecmi sprawilaby ci wyjatkowa satysfakcje - dodala po chwili. -A jesli dostane ataku przy dzieciach? To je wystraszy i wtedy... -Och, daj spokoj. Od dwoch tygodni za kazdym razem, gdy probuje wyciagnac cie z domu, ty uzywasz tej samej wymowki, byle tylko zostac w swoim pokoju. "Och, Rito - mowisz - bede miala okropny atak i narobie ci wstydu". Nie bedziesz miala zadnego ataku, a jesli nawet, mnie nie zawstydzisz. Nielatwo wprawic mnie w zaklopotanie, moja droga. -Nie uwazam cie za mimoze, ale nie widzialas mnie w czasie fugi. Nie wiesz, jaka jestem ani... -Na milosc boska, mowisz tak, jakbys byla doktorem Jekyllem i panem Hyde'em... albo pania Hyde. Nie jestes, mozesz mi wierzyc. Jeszcze nikogo nie zatluklas laska, prawda, pani Hyde? Ginger rozesmiala sie i pokrecila glowa. -Jestes nie z tej ziemi, Rito. -Swietnie. Wniesiesz wiele dobrego do naszej organizacji. Choc prawdopodobnie nie uwazala Ginger za kolejny obiekt wymagajacy pomocy, podchodzila do jej powrotu do zdrowia i rehabilitacji jak do nowego zadania. Zakasala rekawy i zobowiazala sama siebie, ze pomoze Ginger przejsc obecny kryzys, i nic pod sloncem nie moglo jej w tym przeszkodzic. Ginger byla wzruszona jej troska - i przygnebiona, ze potrzebuje pomocy. Zatrzymaly sie na swiatlach jako trzecie od skrzyzowania, otoczone wozami osobowymi, ciezarowkami, autobusami, taksowkami i furgonetkami dostawczymi. Kakofonia miejskich odglosow we wnetrzu mercedesa byla stlumiona, ale niewyciszona. Ginger spojrzala przez okno po swojej stronie, zeby zlokalizowac zrodlo wyjatkowo drazniacego ryku silnika. Zobaczyla wielki motocykl. Motocyklista odwrocil glowe w jej strone, ale nie mogla zobaczyc jego twarzy. Mial kask z przyciemniana szybka do samej brody. Po raz pierwszy od dziesieciu dni znowu ogarnela ja mgla amnezji. Stalo sie to znacznie szybciej niz w przypadku czarnych rekawiczek, oftalmoskopu czy odplywu umywalki. Patrzyla w pusta, lsniaca szybke, jej serce zgubilo rytm, oddech uwiazl w gardle i w jednej chwili zalala ja fala straszliwego przerazenia. * Najpierw uslyszala klaksony. Klaksony aut osobowych, autobusow, ciezarowek. Niektore przypominaly wysokie zwierzece piski, inne brzmialy nisko i zlowieszczo. Zawodzily, buczaly, jazgotaly, skrzeczaly, trabily, beczaly.Uniosla powieki i skupila wzrok. Nadal siedziala w aucie. Skrzyzowanie wciaz znajdowalo sie przed nimi, choc najwyrazniej minelo kilka minut i pojazdy byly w ruchu. Mercedes, z silnikiem na luzie, stal trzy metry blizej przejscia dla pieszych, pod skosem, czesciowo blokujac sasiedni pas. Inne samochody probowaly go wyminac, trabiac ogluszajaco. Ginger uslyszala swoje zawodzenie. Rita Hannaby opierala sie o konsole, ktora oddzielala fotele kierowcy i pasazera, i trzymala jej wyrywajace sie rece. -Ginger? Jestes tu? Dobrze sie czujesz? Ginger? Krew. Po irytujacym trabieniu klaksonow i po glosie Rity nastepna rzecza, jaka dotarla do Ginger, byl widok krwi. Czerwone plamy na zoltozielonej spodnicy. Ciemna smuga na rekawie garsonki. Miala tez zakrwawione rece, podobnie jak Rita. -O moj Boze - szepnela. -Ginger, jestes ze mna? Wrocilas? Ginger? - Jeden wymanikiurowany paznokiec Rity zostal zlamany, a rece wygladaly jak pozlobione dlutem. Zadrapania na palcach, na grzbietach i we wnetrzu dloni krwawily. Mankiety szarego kostiumu z St. John's byly mokre od krwi. - Kochanie, powiedz cos. Klaksony nie przestawaly ryczec. Ginger podniosla glowe i zobaczyla, ze idealnie ulozone wlosy Rity sa teraz w nieladzie. Pieciocentymetrowa szrama przecinala jej policzek i krew zmieszana z makijazem sciekala na brode. -Wrocilas - powiedziala Rita z wyrazna ulga, puszczajac jej rece. -Co zrobilam? -Pare zadrapan, nic wielkiego. Mialas atak, spanikowalas, chcialas wysiasc z samochodu. Nie moglam ci na to pozwolic. Zginelabys pod kolami. Kierowca, ktory omijal mercedesa, ze zloscia krzyknal do nich cos niezrozumialego. -Wyrzadzilam ci krzywde - powiedziala Ginger. Zrobilo jej sie niedobrze na mysl o swojej brutalnosci. Kierowcy trabili coraz bardziej niecierpliwie, ale Rita nie zwracala na nich uwagi. Zlapala Ginger za rece, tym razem nie po to, zeby ja zatrzymac, ale pocieszyc i dodac otuchy. -Wszystko w porzadku, moja droga. Juz po wszystkim. Odrobina jodyny, a bede jak nowa. Motocyklista. Ciemna oslona twarzy. Ginger spojrzala przez boczna szybe; motocyklista zniknal. Nie stanowil zagrozenia - byl po prostu nieznajomym jadacym ta sama ulica. Czarne rekawiczki, oftalmoskop, odplyw umywalki, a teraz ciemna szybka kasku motocyklisty. Dlaczego te rzeczy wytracaly ja z rownowagi? Co mialy ze soba wspolnego, jesli w ogole cokolwiek mialy? -Tak mi przykro - powiedziala, polykajac lzy splywajace jej po twarzy. -Nie trzeba. Lepiej zjedzmy z drogi. Rita wyjela z pudelka na konsoli garsc chusteczek higienicznych i zlapala przez nie kierownice oraz dzwignie zmiany biegow, zeby nie zostawiac wszedzie plam. Z rekami mokrymi od krwi, Ginger zgarbila sie w fotelu i zamknela oczy, bezskutecznie probujac powstrzymac lzy. Cztery psychotyczne epizody w ciagu pieciu tygodni. Nie mogla dluzej zyc z dnia na dzien, bezwolna i bezbronna wobec zlosliwego zwrotu losu, bezczynnie czekajac na kolejny atak albo na to, ze psychiatra wyjasni, co jest z nia nie w porzadku. Byl poniedzialek, szesnasty grudnia. Ginger postanowila cos zrobic, zanim nastapi piata fuga. Nie miala pojecia co, ale wiedziala, ze cos wymysli, jesli tylko sie skupi i przestanie uzalac nad soba. Osiagnela dno. Wstyd, strach i rozpacz nie mogly juz pociagnac jej glebiej. Pozostala tylko jedna droga - w gore. Pazurami wydrapie sobie droge z powrotem na powierzchnie, ku swiatlu, jak najdalej od ciemnosci, w ktorej sie pograzyla, i niech ja diabli, jesli tego nie dokona. III Wigilia - Boze Narodzenie 1 Laguna Beach, KaliforniaO osmej we wtorek dwudziestego czwartego grudnia Dom Corvaisis wstal z lozka i dokonal porannych ablucji w mgielce, ktora byla nastepstwem wczorajszego faszerowania sie valium i dalmane. Od jedenastu nocy z rzedu nie dokuczal mu ani somnambulizm, ani zle sny dotyczace umywalki. Lekoterapia dzialala i byl sklonny zgodzic sie na farmakologiczne uzaleznienie, byle tylko zakonczyc denerwujace nocne podroze. Nie wierzyl, ze grozi mu fizyczne - ani nawet psychiczne - uzaleznienie od valium czy dalmane. Przekraczal przepisana dawke, ale jeszcze sie nie martwil. Pigulki sie konczyly, wiec zeby dostac nastepna recepte od doktora Cobletza, wymyslil historyjke o wlamaniu do domu. Oznajmil, ze lekarstwa zostaly skradzione razem ze stereo i telewizorem. Oklamal lekarza, zeby wyludzic pigulki, i niekiedy wstydzil sie swego postepku, ale poniewaz prawie zawsze spowijala go miekka mgielka odurzenia, rzadko sie nad tym zastanawial. Nie smial myslec, co sie stanie, jesli epizody somnambulizmu powroca w styczniu, gdy przestanie brac leki. O dziesiatej, nie mogac skupic sie na pracy, wlozyl lekka sztruksowa marynarke i wyszedl z domu. Grudniowy ranek byl chlodny. Od czasu do czasu trafialy sie jeszcze cieple dni, ale plaze mialy sie zapelnic dopiero w kwietniu. W drodze ze wzgorz ku centrum miasta zauwazyl, ze Laguna wyglada szaro pod ponurym olowianym niebem. Zastanawial sie, w jakim stopniu zazywanie lekow znieksztalca jego postrzeganie rzeczywistosci, ale szybko porzucil ten niepokojacy watek. Swiadom swoich przytepionych zmyslow i spowolnionych reakcji, jechal z przesadna ostroznoscia. Wieksza czesc korespondencji odbieral z urzedu pocztowego. Poniewaz subskrybowal liczne czasopisma, wynajal duza szuflade zamiast skrytki i w wigilie Bozego Narodzenia szuflada byla prawie pelna. Nie patrzac na adresy nadawcow, zabral cala poczte do samochodu z zamiarem przejrzenia jej przy sniadaniu. Udal sie do Cottage, popularnej restauracji, stojacej na zboczu po wschodniej stronie Pacific Coast Highway. O tej porze, pomiedzy sniadaniem a pora lunchu, w lokalu nie bylo tloku. Dostal stolik przy oknie z najlepszym widokiem. Zamowil dwa jajka na bekonie, frytki, tost i sok grejpfrutowy. W trakcie jedzenia przegladal poczte. Poza czasopismami i rachunkami otrzymal list od Lennarta Sane'a, szwedzkiego agenta, ktory sprzedal prawa do tlumaczenia w Sk andy nawii i Holandii, oraz duza wyscielana koperte z Random House. Gdy tylko zobaczyl adres wydawcy na naklejce, podniecenie czesciowo rozproszylo mgielke otepienia. Odlozyl tost i rozdarl koperte, z ktorej wysunal sie egzemplarz sygnalny jego pierwszej powiesci. Zaden mezczyzna nie wie, co czuje kobieta, gdy po raz pierwszy bierze w ramiona pierworodne dziecko, patrzy na malenka twarzyczke i czuje jego cieplo, ale pisarz, ktory trzyma pierwszy egzemplarz swojej pierwszej ksiazki, musi doswiadczac podobnej radosci. Dom polozyl ksiazke obok talerza i jadl, nie odrywajac od niej oczu. Dopiero gdy dokonczyl posilek i zamowil kawe, mogl sprawdzic reszte poczty. Miedzy innymi przesylkami znajdowala sie zwykla biala koperta bez adresu zwrotnego, z pojedyncza kartka w srodku. Wydrukowane byly na niej dwa zdania, ktore nim wstrzasnely: Dobra rada dla lunatyka: szukac zrodla problemu w przeszlosci. Tam pogrzebana jest tajemnica. Zdumiony, przeczytal wiadomosc drugi raz. Jego rece zaczely drzec. Ciarki przebiegly mu po plecach. 2 Boston, MassachusettsGinger wysiadla z taksowki przed pieciopietrowym ceglanym budynkiem w stylu wiktorianskiego gotyku. Uderzyl w nia porywisty wiatr, nagie galezie drzew wzdluz Newbury Street zgrzytaly, grzechotaly i postukiwaly - przypominalo to klekot kosci. Kulac sie w ostrym wietrze, przemknela wzdluz niskiego zelaznego ogrodzenia i weszla do domu pod numerem 127, bylego hotelu Agassiz, jednej z najswietniejszych historycznych budowli miasta, obecnie przeksztalconego w blok mieszkalny. Przyszla zobaczyc sie z Pablem Jacksonem, o ktorym wiedziala tylko to, co wczoraj przeczytala w "Boston Globe". Opuscila rezydencje Hannabych, gdy George pojechal do szpitala, a Rita wybrala sie na ostatnie przedswiateczne zakupy. Wymknela sie cichaczem, bo podejrzewala, ze beda chcieli ja zatrzymac. I rzeczywiscie pokojowka Lavinia blagala, zeby nie wychodzila sama. Ginger zostawila liscik z wyjasnieniem, dokad sie udaje, i miala nadzieje, ze nie beda zbyt zdenerwowani. Gdy Pablo Jackson otworzyl drzwi, Ginger nie kryla zaskoczenia. Byl czarny i po osiemdziesiatce, ale nie to ja zdziwilo, bo tyle juz wiedziala z artykulu w "Globe". Nie byla przygotowana na widok takiego dziarskiego, energicznego osiemdziesieciolatka. Mial szczupla sylwetke i okolo stu siedemdziesieciu centymetrow wzrostu, jednak wiek nie wykrzywil mu nog, nie przygial plecow ani nie zaokraglil ramion. Stal niemal na bacznosc w bialej koszuli i czarnych spodniach w kant. Mial mlodzienczy usmiech i z mlodziencza energia zaprosil ja do mieszkania. Lata nie przerzedzily jego gestych, skreconych w pierscionki wlosow, ale pobielily je tak bardzo, ze wydawaly sie jarzyc widmowym swiatlem. Zaprowadzil Ginger do salonu, idac krokiem osoby o czterdziesci, piecdziesiat lat mlodszej. Salon tez stanowil niespodzianke. Ginger nie spodziewala sie czegos takiego ani po statecznym starym gmachu w rodzaju hotelu Agassiz, ani po podstarzalym kawalerze Pablu Jacksonie. Sciany byly kremowe, nowoczesne sofy i fotele obite dopasowanym kolorystycznie materialem. Dywan od Edwarda Fieldsa mial ten sam kremowy odcien, ale jego rzezbiony falisty wzor przelamywal dominujacy schemat. Kolorow uzyczaly lezace na sofach pastelowe poduszki z zoltymi, brzoskwiniowymi, zielonymi i blekitnymi akcentami, a takze dwa wielkie obrazy olejne, jeden Picassa. Caly pokoj byl jasny, cieply i nowoczesny. Ginger usiadla na jednym z dwoch foteli, ktore staly naprzeciwko siebie przy stoliku obok wysokiego okna w wykuszu. Podziekowala za kawe i powiedziala: -Panie Jackson, przepraszam, ale przyszlam tu pod falszywym pretekstem. -Interesujacy poczatek - odparl z usmiechem, zakladajac noge na noge i opierajac czarne dlonie o dlugich palcach na poreczach fotela. -Nie jestem reporterka. -Nie jest pani z "People"? - Przyjrzal jej sie z namyslem. - Wszystko w porzadku. Wiedzialem, ze nie jest pani reporterka, gdy tylko pania zobaczylem. Nie ma pani w sobie tej oleistej gladkosci i arogancji, jaka cechuje dzisiejszych reporterow. Powiedzialem sobie: Pablo, ta malenka nie jest reporterka. To osoba z prawdziwego swiata. -Potrzebuje pomocy, jaka moge uzyskac tylko od pana. -Dama w opalach? - zapytal rozbawiony. Wbrew przewidywaniom Ginger nie wygladal na rozzloszczonego ani zaniepokojonego. -Obawiam sie, ze nie przyjalby mnie pan, gdybym wyjawila prawdziwa przyczyne. Widzi pan, jestem lekarzem, rezydentem na chirurgii w Memorial, i kiedy przeczytalam artykul o panu w "Globe", pomyslalam, ze moglby mi pan pomoc. -Spotkanie z pania sprawiloby mi przyjemnosc nawet wtedy, gdyby sprzedawala pani gazety. Osiemdziesieciojednoletni staruszek nie moze sobie pozwolic na odprawianie kogokolwiek... chyba ze woli spedzac dni na gadaniu do scian. Ginger wiedziala, ze gospodarz stara sieja rozluznic, i byla mu za to wdzieczna. Podejrzewala, ze jego zycie towarzyskie jest bardziej interesujace niz jej. -Poza tym nawet taki wypalony stary ramol nie splawilby dziewczyny tak slicznej jak pani. Ale prosze mi powiedziec, jakiej pomocy spodziewa sie pani ode mnie. Ginger pochylila sie w fotelu. -Najpierw musze wiedziec, czy artykul w gazecie zawieral prawde. Wzruszyl ramionami. -Taka prawde jak wszystkie artykuly. Moi rodzice byli Amerykanami mieszkajacymi we Francji, jak podano w gazecie. Matka, popularna szansonistka, spiewala w paryskich kawiarniach przed pierwsza wojna swiatowa. Ojciec byl muzykiem. To prawda, ze oboje znali Picassa i wczesnie rozpoznali jego geniusz. Mam imie po nim. Kupili czterdziesci jego prac, gdy jeszcze byly tanie, a kilka dostali w prezencie. Mieli bon goiit. Nie posiadali stu obrazow, jak podala gazeta, lecz piecdziesiat. Mimo to ich kolekcja byla bardzo cenna. Wyprzedawana stopniowo przez lata, umilila im emeryture, a i mnie zapewnila oparcie. -Rzeczywiscie byl pan slawnym iluzjonista? -Przez ponad piecdziesiat lat - odparl, podnoszac rece w pelnym wdzieku, eleganckim gescie, jakby zdziwiony wlasna dlugowiecznoscia. Jego dlonie poruszaly sie z prestidigitatorska plynnoscia i Ginger niemal sie spodziewala, ze zaraz wyczaruja biale golebice z powietrza. - Tak, bylem tez slawny. Sans pareil, nawet jesli sam mowie to o sobie. Nie tutaj, rozumie pani, ale w calej Europie i Anglii. -I panskie wystepy obejmowaly hipnotyzowanie ludzi z widowni? Pokiwal glowa. -To byl gwozdz programu. Zawsze wprawialem ich w zdumienie. -A teraz pomaga pan policji, hipnotyzujac swiadkow przestepstw, zeby mogli przypomniec sobie zapomniane szczegoly. -Nie jest to praca na caly etat - powiedzial, machajac szczupla reka, jakby chcial przepedzic taki pomysl z jej glowy. Zdawalo sie, ze ten gest zakonczy sie magicznym rozlozeniem bukietu kwiatow albo talii kart. - Prawde mowiac, zwrocili sie do mnie tylko cztery razy w ciagu dwoch ostatnich lat. Zwykle jestem ich ostatnia deska ratunku. -Ale byli zadowoleni z wynikow? -A, tak. Przynajmniej tak napisano w gazecie. Na przyklad jakis przechodzien widzial morderstwo i samochod, ktorym odjechal zabojca, ale nie pamietal numerow rejestracyjnych. Jesli widzial tablice chocby przez ulamek sekundy, numer zostal zachowany w jego podswiadomosci, poniewaz tak naprawde nie zapominamy niczego, co widzielismy. Nigdy. Jesli wiec hipnotyzer wprawi swiadka w trans, cofnie go w czasie do momentu strzelaniny i powie mu, zeby jeszcze raz przyjrzal sie samochodowi, mozna uzyskac wszystkie potrzebne informacje. -Zawsze? -Nie, ale czesciej wygrywamy, niz przegrywamy. -Dlaczego zwracaja sie z tym do pana? Czy policyjni psychiatrzy nie umieja stosowac hipnozy? -Na pewno umieja, ale sa psychiatrami, nie hipnotyzerami. Nie specjalizowali sie w tej dziedzinie. Ja zajmowalem sie hipnoza przez cale zycie, opracowalem wlasne techniki, ktore czesto sprawdzaja sie tam, gdzie zawodza standardowe metody. -Kiedy wiec chodzi o hipnoze, jest pan maven. -Ekspertem? Tak, to prawda. Nawet maven's maven. Ale dlaczego to pania interesuje, pani doktor? Ginger trzymala rece na lezacej na kolanach torebce. Gdy opowiadala Pablowi Jacksonowi o swoich atakach, tak mocno sciskala torebke, ze az zbielaly jej knykcie. Niefrasobliwosc Jacksona ustapila glebokiemu zainteresowaniu i zatroskaniu. -Biedne dziecko. Biedne malenstwo. De mai en pis - en pis! Coraz gorzej i gorzej. Straszne. Prosze tu zaczekac. Nie ruszac sie. - Poderwal sie z fotela i szybkim krokiem wyszedl z pokoju. Wrocil z dwoma kieliszkami br andy. Ginger odmowila. -Nie, dziekuje, panie Jackson. Nie pije wiele, a juz na pewno nie o tej porze. -Mow mi po imieniu. Jak dlugo dzisiaj spalas? Niewiele? Spedzilas na nogach wieksza czesc nocy, zbudzilas sie wiele godzin temu, wiec dla ciebie to nie jest ranek, tylko popoludnie. Nie ma przeciwwskazan, zeby nie napic sie po poludniu, prawda? Usadowil sie w fotelu i przez chwile w milczeniu saczyli br andy. -Pablo, chce, zebys mnie zahipnotyzowal, cofnal do dwunastego listopada rano, do delikatesow Bernsteina - poprosila Ginger. - Chce, zebys wypytal mnie dokladnie, az w koncu wyjasnie, dlaczego przerazil mnie widok czarnych rekawiczek. -To niemozliwe. - Pokrecil glowa. - Nie, nie. -Zaplace, ile tylko... -Nie chodzi o pieniadze. Nie potrzebuje ich. - Sciagnal brwi. - Jestem magikiem, nie lekarzem. -Chodze do psychiatry i rozmawialam z nim na ten temat, ale nie chcial tego zrobic. -Musial miec powody. -Mowi, ze jest za wczesnie na terapie regresja hipnotyczna. Przyznaje, ze ta metoda moze mi pomoc odkryc przyczyne atakow, ale zastosowanie jej na tym etapie byloby bledem, gdyz moge byc niegotowa do stawienia czola prawdzie. Mowi, ze przedwczesna konfrontacja ze zrodlem lekow moze spowodowac... zalamanie nerwowe. -A widzisz? On wie lepiej. Ja moglbym ci tylko zaszkodzic. -Wcale nie wie lepiej - odparla Ginger, zirytowana przypomnieniem ostatniej rozmowy z psychiatra, ktory zachowywal sie irytujaco protekcjonalnie. - Moze wie, co jest najlepsze dla wiekszosci pacjentow, ale nie wie, co jest najlepsze dla mnie. Nie moge odwlekac tego w nieskonczonosc. Nim Gudhausen dojrzeje do hipnozy, moze za rok, nie bede na tyle zdrowa psychicznie, zeby seanse przyniosly jakas korzysc. Musze chwycic problem za rogi, przejac kontrole, cos zrobic. -Powinnas jednak rozumiec, ze nie moge przyjac odpowiedzialnosci... -Chwileczke - przerwala mu, odstawiajac kieliszek. - Spodziewalam sie tej odmowy. - Otworzyla torebke i wyjela zlozona kartke. - Prosze. Wzial kartke. Choc byl pol wieku starszy od niej, rece mial pewniejsze niz ona. -Co to? -Podpisane oswiadczenie, ze przyszlam tu z wlasnej woli i zwalniam cie z wszelkiej odpowiedzialnosci, gdyby cos poszlo zle. Nie zawracal sobie glowy czytaniem. -Nie rozumiesz, moja droga. Nie martwie sie procesem. Biorac pod uwage moj wiek i slimacze tempo dzialania sadow, nie dozylbym wyroku. Ale umysl jest delikatnym mechanizmem i jesli cos pojdzie zle, jesli doprowadze cie do zalamania, z pewnoscia bede smazyc sie w piekle. -Jesli mi nie pomozesz, jesli bede musiala spedzic dlugie miesiace na terapii, niepewna przyszlosci, i tak sie zalamie. - Zdesperowana Ginger podniosla glos, dajac upust frustracji i gniewowi. - Jesli mnie odprawisz, zostawisz na lasce pelnych dobrych intencji przyjaciol, w rekach Gudhausena, bede skonczona. Przysiegam, to bedzie moj koniec. Nie moge tak dalej zyc! Jesli odmowisz mi pomocy, bedziesz odpowiedzialny za moje zalamanie, bo mogles temu zapobiec. -Przykro mi. -Prosze. -Nie moge. -Ty zimny czarny sukinsynu! - zawolala Ginger, przestraszona swoimi slowami juz w chwili, gdy je wymawiala. Widok przykrosci na jego dobrej, skrzaciej twarzy zabolal ja i zawstydzil. - Przepraszam, bardzo przepraszam. - Zakryla twarz rekami i rozplakala sie. Podszedl i pochylil sie nad nia. -Doktor Weiss, prosze nie plakac. Nie rozpaczac. Wszystko bedzie dobrze. -Nie, nie bedzie. Nigdy nie bedzie tak, jak bylo. Delikatnie odsunal rece Ginger od twarzy. Podniosl jej podbrodek, wiec musiala na niego spojrzec. Usmiechnal sie, mrugnal i pokazal pusta reke, a potem wyjal cwiercdolarowke z jej prawego ucha. -No juz, cicho sza - powiedzial, poklepujac ja po ramieniu. - Dopielas swego. Nie mam ame de boue, duszy z blota, nie jestem maloduszny. Kobiece lzy moga poruszyc swiat. Wbrew rozsadkowi zrobie, co w mojej mocy. Zamiast ja uspokoic, zgoda Pabla jeszcze nasilila wybuch, choc tym razem z oczu Ginger plynely lzy wdziecznosci. * -...jestes pograzona w glebokim snie, glebokim, bardzo glebokim, jestes zupelnie odprezona i bedziesz odpowiadac na moje pytania. Czy rozumiesz?-Tak. -Nie mozesz odmowic odpowiedzi. Nie mozesz odmowic. Nie mozesz. Zaciagnal kotary okna w wykuszu i zgasil wszystkie swiatla oprocz lampki przy fotelu Ginger Weiss. W bursztynowym blasku jej wlosy wygladaly jak zlota aureola i podkreslaly nienaturalna bladosc skory. Stal przed nia i patrzyl. Jej delikatne rysy, subtelnie piekne, emanowaly wielka sila. Taka twarz, piekna i pelna charakteru, stanowila ucielesnienie le juste milieu - idealnej rownowagi, zlotego srodka. Galki oczne poruszaly sie pod zamknietymi powiekami, co wskazywalo, ze Ginger jest pograzona w glebokim transie. Hipnotyzer wrocil na fotel, ktory stal w cieniu, za kregiem bursztynowego swiatla lampy. Usiadl, zalozyl noge na noge. -Ginger, dlaczego przestraszylas sie czarnych rekawiczek? -Nie wiem - odparla cicho. -Nie mozesz mnie oklamac. Rozumiesz? Nie mozesz niczego przemilczec. Dlaczego balas sie czarnych rekawiczek? -Nie wiem. -Dlaczego balas sie oftalmoskopu? -Nie wiem. -Dlaczego balas sie odplywu umywalki? -Nie wiem. -Czy znasz czlowieka na motocyklu ze State Street? -Nie. -W takim razie dlaczego sie go przestraszylas? -Nie wiem. Pablo westchnal. -Dobrze. Ginger, zrobimy teraz cos dziwnego, cos, co moze wydawac sie nieprawdopodobne, ale zapewniam cie, ze to jest mozliwe. Sprawimy, ze czas poplynie wstecz. Ginger, to calkiem proste. Bedziesz powoli cofac sie w czasie. Bedziesz coraz mlodsza. To juz sie dzieje. Nie mozesz sie temu oprzec... czas jest jak rzeka... plynie do tylu... stale do tylu... juz nie jest dwudziesty czwarty grudnia. Jest dwudziesty trzeci, poniedzialek, a wskazowki zegara wciaz obracaja sie do tylu... troche szybciej... jest juz dwudziesty drugi... dwudziesty... osiemnasty... - Liczyl, dopoki nie cofnal Ginger do dwunastego listopada. - Jestes w delikatesach Bernsteina, czekasz na rachunek. Czujesz zapach pieczywa i przypraw? - Gdy pokiwala glowa, poprosil: - Powiedz mi, co czujesz. Gleboko wciagnela powietrze i na jej twarzy odmalowalo sie zadowolenie. Glos stal sie bardziej ozywiony: -Pastrami, czosnek... ciastka na miodzie... gozdziki i cynamon... - Siedziala w fotelu z zamknietymi oczami, ale podniosla glowe i krecila nia na boki, jak gdyby rozgladala sie po delikatesach. - Czekolada. Czuje zapach kakaowego biszkoptu! -Cudownie. Teraz placisz, odwracasz sie od lady... idziesz w strone drzwi, zajeta torebka. -Nie moge schowac portfela - powiedziala ze sciagnietymi brwiami. -Masz torbe z zakupami na reku. -Musze schowac portfel. -Trach! Wpadasz na mezczyzne w rosyjskim kapeluszu. Ginger sapnela i drgnela z zaskoczenia. -Chwyta twoja torbe, zeby nie upadla - powiedzial Pablo. -Och! -Mezczyzna przeprasza. -To moja wina - powiedziala Ginger. Pablo wiedzial, ze nie mowi do niego, ale do mezczyzny o nalanej twarzy, ktory byl teraz dla niej rownie realny jak tamtego dnia w delikatesach. Przepraszajacym tonem dodala: - Nie patrzylam, gdzie ide. -Podaje ci zakupy, bierzesz od niego torbe. - Sedziwy prestidigitator obserwowal ja uwaznie. - A ty zwracasz uwage na... jego rekawiczki. Jej przemiana byla blyskawiczna i elektryzujaca. Usiadla prosto, otworzyla oczy. -Rekawiczki! O Boze, rekawiczki! -Opowiedz mi o rekawiczkach, Ginger. -Czarne - powiedziala cichym, drzacym glosem. - Lsniace. -Co jeszcze? -Nic! - krzyknela, podnoszac sie z fotela. -Usiadz, prosze. Zamarla. -Ginger, usiadz i uspokoj sie. Usiadla sztywno, zaciskajac piesci. Jej promienne niebieskie oczy byly teraz szeroko otwarte, skupione na wyrytym w pamieci obrazie rekawiczek. Wygladala, jakby lada chwila znow miala zerwac sie z fotela. -Odprezysz sie teraz, Ginger. Bedziesz spokojna... spokojna... bardzo spokojna. Rozumiesz? -Tak. W porzadku. - Oddychala wolniej, jej ramiona lekko opadly, ale wciaz byla spieta. Zwykle mial calkowita kontrole nad osoba, ktora wprawil w trans. Byl zaskoczony i zaniepokojony, gdyz pomimo jego wysilkow ta kobieta wciaz byla przestraszona i nie mogl jej uspokoic. Wreszcie polecil: -Opowiedz mi o tych rekawiczkach, Ginger. Strach wykrzywil jej rysy. -O moj Boze. -Odprez sie i opowiedz mi o rekawiczkach. Dlaczego sie ich boisz? Zadrzala. -N-nie p-pozwol, zeby mnie d-dotknely. -Dlaczego sie ich boisz? Objela ramiona rekami i skulila sie w fotelu. -Posluchaj mnie, Ginger. Ta chwila jest zamrozona w czasie. Wskazowki zegara nie poruszaja sie ani do tylu, ani do przodu. Rekawiczki nie moga cie dotknac. Nie pozwole, zeby cie dotknely. Czas stanal w miejscu. Potrafie zatrzymac czas i wlasnie to zrobilem. Jestes bezpieczna. Slyszysz mnie? -Tak - odparla, ale bojazliwie wtulala sie w oparcie fotela. Jej glos wyrazal powatpiewanie i swiadczyl o z trudem tlumionym przerazeniu. -Jestes calkowicie bezpieczna. - Pablo ze wspolczuciem patrzyl na jej piekna, ale udreczona twarz. - Czas stanal w miejscu, mozesz wiec przyjrzec sie rekawiczkom bez obawy, ze cie zlapia. Przyjrzyj sie i powiedz, dlaczego sie ich boisz. Milczala, trzesac sie ze strachu. -Musisz odpowiedziec, Ginger. Dlaczego boisz sie rekawiczek? - Nie odpowiadala, wiec po chwili namyslu zapytal: - Czy boisz sie akurat tych rekawiczek? -N-nie. Niezupelnie. -Rekawiczki mezczyzny z delikatesow... przypominaja ci pare innych rekawiczek, moze z jakiegos zdarzenia sprzed lat, prawda? -Tak. Tak. -Kiedy mialo miejsce to zdarzenie? Ginger, o czym przypominaja ci tamte inne rekawiczki? -Nie wiem. -Wiesz. - Pablo podniosl sie z fotela, podszedl do zaslonietego okna i patrzyl na nia z cienia. - Wszystko jest dobrze... wskazowki zegara znowu sie poruszaja. Czas plynie wstecz... wstecz... wstecz... az do czasu, kiedy po raz pierwszy przestraszylas sie pary czarnych rekawiczek. Plyniesz do tylu... do tylu... juz. W tym czasie, w tym miejscu po raz pierwszy wystraszylas sie czarnych rekawiczek. Oczy Ginger patrzyly na koszmarna scene rozgrywajaca sie w innym czasie, nie w tym pokoju ani w delikatesach, lecz zupelnie gdzie indziej. Pablo obserwowal ja niespokojnie. -Gdzie jestes, Ginger? - Gdy nie odpowiedziala, polecil: - Musisz mi powiedziec, gdzie jestes. -Twarz - powiedziala znekanym glosem, ktory przyprawil Pabla o drzenie. - Twarz. Pusta twarz. -Mow jasniej, Ginger. Jaka twarz? Powiedz mi, co widzisz. -Czarne rekawiczki... ciemna szklana twarz. -Chcesz powiedziec... jak kask motocyklisty? -Rekawiczki... szybka. - Wstrzasnal nia spazm strachu. -Uspokoj sie, odprez. Jestes bezpieczna. Bezpieczna. Tam, gdzie jestes, widzisz czlowieka w kasku z szybka? I w czarnych rekawiczkach? Odpowiedziala mu monotonna piesnia czystego przerazenia: -Uch, uch, uch, uch... -Ginger, musisz sie uspokoic. Uspokoj sie, odprez, rozluznij. Nic nie moze zrobic ci krzywdy. Jestes bezpieczna. - Bojac sie, ze straci nad nia kontrole i bedzie musial szybko wyprowadzic ja z transu, Pablo podszedl do fotela, uklakl przy niej, polozyl reke na jej ramieniu i gladzil je delikatnie, mowiac: - Gdzie jestes, Ginger? Jak daleko w czasie sie cofnelas? Gdzie jestes, Ginger? Gdzie jestes? -Uch, uch, uchchchchch. - Z jej ust wyrwal sie zalosny krzyk, echo plynace spoza czasu, udreczona reakcja na dlugo tlumiony strach i rozpacz. Pablo zmienil taktyke, jego glos stwardnial: -Mam nad toba wladze. Jestes pograzona w glebokim snie i calkowicie mi posluszna, Ginger. Zadam, zebys odpowiedziala, Ginger. Wstrzasnal nia jeszcze gwaltowniejszy spazm. -Odpowiedz, Ginger. Gdzie jestes? -Nigdzie. -Gdzie jestes? -Nigdzie. - Nagle przestala sie trzasc. Bezwladnie opadla na oparcie fotela. Strach zniknal z jej twarzy, rysy zmiekly, skora zwiotczala. Cichym, beznamietnym glosem powiedziala: -Martwa. -Co to znaczy? Nie jestes martwa. -Martwa. -Ginger, musisz mi powiedziec, gdzie jestes i jak daleko w czasie sie cofnelas, musisz mi opowiedziec o czarnych rekawiczkach, o tej pierwszej parze czarnych rekawiczek, ktore ci sie przypomnialy, gdy zobaczylas rekawiczki mezczyzny w delikatesach. Musisz mi to powiedziec. -Martwa. Poniewaz kleczal tuz przy niej, spostrzegl, ze oddech Ginger stal sie nagle bardzo plytki. Ujal jej reke i zaskoczylo go, ze jest taka zimna. Przycisnal dwa palce do nadgarstka, szukajac pulsu. Slaby. Bardzo slaby. Goraczkowo przylozyl palce do szyi i poczul powolne, nikle bicie serca. Aby uniknac odpowiedzi na jego pytania, zapadla w sen znacznie glebszy niz trans hipnotyczny, moze w spiaczke, w stan nieswiadomosci, w ktorym nie slyszala jego rozkazujacego glosu. Nigdy dotad nie spotkal sie z taka reakcja, nigdy nawet nie czytal o czyms takim. Czy to mozliwe, ze Ginger jest gotowa umrzec, byle tylko uciec przed jego pytaniami? Blokady pamieci wznoszone wokol traumatycznych przezyc nie sa niczym niezwyklym; w publikacjach psychologicznych spotykal opisy takich barier, ale zawsze mozna je bylo usunac bez usmiercania pacjenta. Przeciez zadne przezycie nie moglo byc tak straszne, zeby ktos wolal umrzec, zamiast je sobie przypomniec. A jednak, gdy Pablo przyciskal palce do szyi Ginger, jej puls stawal sie coraz slabszy i coraz bardziej nieregularny. -Posluchaj - powiedzial szybko. - Nie musisz mi odpowiadac. Koniec pytan. Mozesz wrocic. Nie musze znac odpowiedzi. Wydawalo sie, ze Ginger balansuje na skraju przepasci. -Sluchaj! Koniec pytan. Juz nie bede cie wypytywac. Przysiegam. - Po dlugim, przerazajacym wahaniu wyczul lekkie przyspieszenie tetna. - Juz nie interesuja mnie czarne rekawiczki ani nic innego. Chce wyprowadzic cie z transu. Slyszysz mnie, Ginger? Prosze, posluchaj mnie. Skonczylem cie wypytywac. Tetno zatrzymalo sie na straszna chwile, ale zaraz potem wrocilo i stalo sie bardziej miarowe. Tempo oddechu wzroslo. Gdy mowil do niej uspokajajaco, na jej sliczna twarz zaczely wracac kolory. W niespelna minute sprowadzil ja do dwudziestego czwartego grudnia i obudzil. Zamrugala. -Nie udalo sie, co? Nie mogles mnie uspic? -Spalas - powiedzial drzacym glosem. - O wiele za gleboko. -Pablo, ty caly drzysz. Dlaczego sie trzesiesz? Co sie stalo? Czy stalo sie cos zlego? Tym razem to ona poszla do kuchni po br andy. * Przed wyjsciem do taksowki, ktora wezwal Pablo, Ginger powiedziala:-Wciaz nie mam pojecia, co to moglo byc. Nigdy nie spotkalo mnie nic na tyle strasznego, ze wolalabym umrzec, niz to ujawnic. -W twojej przeszlosci musialo sie stac cos bardzo traumatycznego - odparl Pablo. - Zdarzenie, w ktorym bral udzial mezczyzna w czarnych rekawiczkach, ktory, jak powiedzialas, mial ciemna szklana twarz. Moze jak motocyklista, ktorego przestraszylas sie na State Street. Bardzo gleboko pogrzebalas to zdarzenie... i za wszelka cene chcesz pozostawic je w ukryciu. Naprawde uwazam, ze powinnas powiedziec doktorowi Gudhausenowi, co sie dzisiaj stalo, i pozwolic mu kontynuowac terapie. -Gudhausen jest zbyt tradycyjny, zbyt powolny. Chce twojej pomocy. -Nie zaryzykuje ponownego wprawienia cie w trans. -Chyba ze znajdziesz podobny przypadek w literaturze. -Niewielkie szanse. Przez piecdziesiat lat duzo czytalem na temat psychologii i hipnozy, lecz nigdy sie z czyms takim nie spotkalem. -Ale bedziesz szukac, prawda? Obiecales. -Zobacze, co sie da zrobic. -I jesli odkryjesz, ze ktos opracowal sprawdzona metode przebijania sie przez takie blokady pamieci, zastosujesz ja na mnie. Ginger byla w zdecydowanie lepszym nastroju niz wtedy, gdy po raz pierwszy weszla do mieszkania Pabla Jacksona. Przynajmniej dokads dotarli, nawet jesli nie wiedzieli dokad. Zidentyfikowali zrodlo problemu, tajemnicze traumatyczne zdarzenie w przeszlosci, i choc nie poznali szczegolow, wiedzieli, ze istnieje i czeka na zbadanie. Z czasem znajda sposob, zeby rzucic na nie swiatlo, a wowczas Ginger pozna przyczyne swoich fug. -Powiedz o tym doktorowi Gudhausenowi - powtorzyl Pablo. -Wszystkie moje nadzieje wiaza sie z toba. -Jestes cholernie uparta - mruknal stary iluzjonista, z dezaprobata krecac glowa. -Nie. Po prostu wytrwala. -Zawzieta. -Tylko zdeterminowana. - Acharnee! -Po powrocie do Straznika Zatoki sprawdze to slowo i jesli jest obelzywe, pozalujesz, gdy zjawie sie w czwartek - oswiadczyla. -Nie w czwartek. Poszukiwania zajma mi troche czasu. Nie poddam cie hipnozie, dopoki nie znajde opisu podobnego przypadku i nie bede mogl postepowac wedlug sprawdzonych metod. -Dobrze, ale jesli nie zadzwonisz do piatku albo soboty, wroce i wedre sie tu sila. Pamietaj, jestes moja jedyna nadzieja. -Jestem twoja nadzieja... z braku lepszego wyboru. -Zbyt nisko sie oceniasz, Pablu Jacksonie. - Pocalowala go w policzek. - Bede czekac na telefon. - Au revoir. - Shalom. Gdy wsiadla do taksowki, przypomniala sobie jeden z ulubionych aforyzmow ojca. Slowa te przygniotly jej dopiero co odzyskana pogode ducha jak olowiany ciezar: Najjasniej jest zawsze tuz przed zmrokiem. 3 Chicago, IllinoisWinton Tolk - wysoki, jowialny czarnoskory policjant - wysiadl z radiowozu, zeby kupic trzy hamburgery i cole w naroznym barze kanapkowym, zostawiajac swojego partnera Paula Armesa za kierownica, a ojca Brendana Cronina na tylnym siedzeniu. Brendan spojrzal na sklep, ale nie widzial wnetrza, bo wielkie okna pokrywaly swiateczne obrazki: Swiety Mikolaj, renifery, wience, anioly. Zaczal proszyc lekki snieg, a prognozy pogody zapowiadaly, ze do polnocy spadnie dwadziescia centymetrow, co znaczylo, ze jutro bedzie biale Boze Narodzenie. Gdy Winton wysiadl z samochodu, Brendan pochylil sie i zwrocil do Paula Armesa: -Nikogo juz nie rusza Idac moja droga, ale co z Tym wspanialym zyciem! To byl swietny film! -Jimmy Stewart i Donna Reed - przypomnial sobie Paul. -Co za obsada. - Rozmawiali o najlepszych filmach bozonarodzeniowych i Brendan byl pewien, ze tym razem trafil w dziesiatke. - Lionel Barrymore gral dusigrosza. Gloria Grahame tez w nim wystepowala. -Thomas Mitchell - dodal Paul Armes, gdy Winton dochodzil do drzwi baru. - Ward Bond. Boze, co za obsada! - Winton zniknal w barze. - Ale zapominamy o kolejnym wielkim filmie. Cud na Trzydziestej Czwartej Ulicy... -Byl super, jasne, ale wciaz uwazam, ze Capry jest lepszy w... Wydawalo sie, ze strzaly i brzek tluczonego szkla zabrzmialy jednoczesnie. Nawet przy zamknietych drzwiach wozu, halasie nawiewu cieplego powietrza, trzaskach i cwierkaniu policyjnego radia, strzaly byly na tyle glosne, ze Brendan urwal w polowie zdania. Huk przeploszyl swiateczny spokoj z ulicy w Uptown, malowana szyba baru wybuchla w migotliwej fontannie okruchow. Kolejne strzaly nalozyly sie na echo poprzednich przy akompaniamencie brzeku szkla uderzajacego w dach, maske i bagaznik radiowozu. -O cholera! - Paul Armes zerwal strzelbe z uchwytow na desce rozdzielczej i otworzyl drzwi, gdy szklo jeszcze sie sypalo. - Padnij! - krzyknal do Brendana i pobiegl skulony wokol samochodu, uzywajac go jako tarczy. Brendan spojrzal z oslupieniem przez okno po swojej stronie na wejscie do barn. Nagle drzwi sie otworzyly i na ulice wyskoczylo dwoch mlodych mezczyzn, czarny i bialy. Czarny, ubrany we wloczkowa czapke i dwurzedowa marynarska kurtke, trzymal polautomatyczna srutowke z obcieta kolba i skrocona lufa. Bialy, w kraciastej kurtce mysliwskiej, byl uzbrojony w rewolwer. Poruszali sie szybko, na przygietych nogach. Czarny mezczyzna skierowal bron w strone radiowozu. Brendan spojrzal prosto w lufe. Zobaczyl blysk i byl pewien, ze zginie, ale okno po jego stronie pozostalo nienaruszone. Przednia szyba implodowala, kawalki szkla i srut zasypaly tylne siedzenie, zagrzechotaly na desce rozdzielczej. Bezposrednie zagrozenie wyrwalo Brendana z oszolomienia. Zsunal sie na podloge, z sercem huczacym prawie tak samo glosno jak strzaly. Winton Tolk mial pecha, bo nieswiadomie wszedl do baru w trakcie napadu z bronia w reku. Przyciskajac sie do podlogi wozu, Brendan uslyszal krzyk Paula Annesa: -Rzuc bron! Huknely dwa strzaly. Nie ze strzelby, ale z rewolweru. Kto pociagnal za spust? Paul Armes czy facet w kraciastej kurtce? Nastepny strzal. Ktos wrzasnal. Kto zostal trafiony? Armes czy ktorys z b andy tow? Brendan chcial spojrzec, ale nie mial odwagi. Dzieki ukladowi, jaki ojciec Wycazik zawarl z komendantem lokalnego posterunku, Brendan od pieciu dni jezdzil z Wintonem i Paulem jako obserwator. Ubrany w zwyczajny garnitur, krawat i palto przedstawil sie jako zatrudniony przez Kosciol swiecki konsultant, przeprowadzajacy badania dla katolickich programow charytatywnych. Wszyscy uwierzyli w te przykrywke. Rejon Wintona i Paula obejmowal obszar ograniczony przez Foster Avenue na polnocy, wysokosciowce Lake Shore Drive na wschodzie, Irving Park Road na poludniu i North Ashland Avenue na zachodzie. Byla to najbiedniejsza, kryminogenna okolica Chicago, siedlisko czarnych i Indian, ale glownie imigrantow z Appalachow i Latynosow. Po pieciu dniach patroli Brendan polubil obu policjantow i gleboko wspolczul wszystkim uczciwym ludziom, ktorzy tu mieszkali i pracowali - i czesto stawali sie ofiarami grasujacych wsrod nich stad ludzkich szakali. Jezdzac z Wintonem i Paulem, nauczyl sie spodziewac wszystkiego, ale strzelanina w barze byla najgorsza rzecza, jaka mogla go spotkac. Kolejny strzal ze srutowki zakolysal samochodem. Skulony na podlodze Brendan probowal sie modlic, ale zadne odpowiednie slowa nie przychodzily mu do glowy Bog wciaz byl dla niego stracony, a bez Niego czul sie straszliwie samotnie. Paul Armes krzyknal: -Poddaj sie! -Pieprz sie! - wrzasnal b andy ta. Kiedy po tygodniu pracy w szpitalu sw. Jozefa Brendan zameldowal sie u ojca Wycazika, zostal wyslany do nastepnego szpitala na oddzial dla umierajacych, straszne miejsce, w ktorym nie bylo dzieci. W szpitalu dzieciecym szybko odkryl, jakiej lekcji powinien sie nauczyc wedlug Stefana Wycazika. Tutaj wiekszosc tych, ktorzy zblizali sie do kresu zycia, nie bala sie smierci - witali ja jak blogoslawienstwo i dziekowali za nia Bogu, zamiast Go przeklinac. Umierajac, wielu ateistow zaczynalo wierzyc, a ci, ktorzy kiedys odeszli od wiary, znow do niej wracali. Bylo cos szlachetnego i wznioslego w cierpieniu ludzi, ktorzy schodzili z tego swiata, jakby kazdy z nich dzwigal przez chwile tajemnicze brzemie krzyza. A jednak nawet po tej lekcji wiara Brendana nie powrocila. Teraz dzikie bicie serca rozbijalo w pyl slowa modlitwy, zanim je zdazyl wymowic, i usta mial suche jak proch. Slyszal krzyki, lecz nie rozumial slow, bo wszyscy ludzie wrzeszczeli jednoczesnie, a on czesciowo ogluchl od huku wystrzalow. Jeszcze nie w pelni rozumial, jaka nauka powinna wyplynac z tej czesci niekonwencjonalnej terapii ojca Wycazika. Sluchajac panujacego na zewnatrz chaosu, wiedzial, ze rowniez i ta lekcja nie wystarczy, aby go przekonac, iz Bog jest rownie prawdziwy jak kule. Smierc byla krwawa, smierdzaca, brudna rzeczywistoscia i w jej obliczu obietnica nagrody w zyciu pozagrobowym nie byla ani troche przekonujaca. Znow padl strzal z obrzyna, ryknela policyjna strzelba, a potem rozlegly sie krzyki i tupot biegnacych stop. Brzek szkla. Kolejny krzyk, jeszcze rozpaczliwszy niz tamten, ktory wczesniej rozdarl powietrze. Nastepny strzal. Cisza. Idealna, calkowita cisza. Otworzyly sie drzwi od strony kierowcy. Brendan krzyknal z zaskoczenia. -Nie ruszaj sie! - zawolal Paul Armes z fotela kierowcy, chowajac glowe w ramiona. - Dwoch gnoi nie zyje, ale w srodku moze byc ich wiecej. -Gdzie Winton? - zapytal Brendan. Paul nie odpowiedzial. Podniosl mikrofon i wezwal centrale. -Policjant w niebezpieczenstwie. Policjant w niebezpieczenstwie! - Podal pozycje, adres baru, i poprosil o wsparcie. Lezac na boku na podlodze, Brendan zamknal oczy i przypomnial sobie zdjecia, ktore Winton Tolk nosil w portfelu. Pokazal je z duma, zapytany o rodzine - zdjecia zony Raynelli i trojki dzieci. -Parszywe popieprzone skurwiele - powiedzial Paul Armes drzacym glosem. Brendan uslyszal cichy szczek i zgrzytanie. Zrozumial, ze Armes przeladowuje bron. -Winton dostal? - zapytal. -Prawdopodobnie tak. -Na pewno potrzebuje pomocy. -Pomoc w drodze. -Ale on moze potrzebowac natychmiastowej pomocy. -Nie wolno tam wchodzic. Kto wie, czy w srodku nie siedzi jeszcze paru bandziorow. Musimy czekac na wsparcie. -Moze sie wykrwawia i moze trzeba mu zalozyc opaske uciskowa. Umrze, zanim przybedzie pomoc. -Myslisz, ze nie wiem? - burknal z gorycza i zloscia Paul Armes. Wzial przeladowana bron i wysunal sie z wozu, zeby zajac dogodna pozycje do obserwacji baru. Im dluzej Brendan myslal o lezacym na podlodze, bezradnym Wintonie Tolku, tym wiekszy narastal w nim gniew. Gdyby wciaz wierzyl w Boga, moglby stlumic gniew modlitwa. Jego zlosc narastala, przechodzac w goraca wscieklosc. Serce bilo mu jeszcze mocniej niz wtedy, gdy pociski trafialy w samochod pare centymetrow od niego. Niesprawiedliwosc zycia - nieuczciwosc, krzywdzace zlo - trawily go jak kwas. Wysiadl z samochodu i ruszyl w padajacym sniegu ku wejsciu do baru. -Brendan! - krzyknal Paul Armes z drugiej strony radiowozu. - Stoj! Na milosc boska, nie rob tego! Brendan szedl, napedzany gniewem i mysla, ze Winton Tolk moze potrzebowac pomocy. Na chodniku lezal na wznak martwy mezczyzna w kraciastej kurtce. Pocisk z rewolweru Armesa trafil go w piers, drugi w szyje. W powietrzu unosil sie smrod fekaliow. W sniegu obok trupa lezala strzelba, z ktorej pewnie strzelano do Wintona Tolka. -Cronin! - wrzasnal Paul Armes. - Zabieraj dupe z powrotem, idioto! Idac wzdluz wybitego okna, Brendan mogl zajrzec do baru. We wnetrzu panowal mrok. Lampy zostaly rozbite albo wylaczone, a szare swiatlo dnia siegalo tylko kilka krokow w glab pomieszczenia. Nikogo nie widzial, ale to nie znaczylo, ze moze wejsc bezpiecznie. -Cronin! - wolal Paul Armes. Brendan zblizyl sie do wejscia, gdzie znalazl czarnoskorego mezczyzne w marynarskiej kurtce. Zostal trafiony srutem, ktory rozbil rowniez szklane drzwi; lezal skulony wsrod tysiecy migoczacych odlamkow. Brendan przestapil zwloki i wszedl do baru. Nie mial koloratki, ktora moglaby posluzyc za cos w rodzaju tarczy, choc pewnie tacy degeneraci strzelaliby do ksiedza tak samo, jak do policjantow - bez skrupulow, a moze nawet z zadowoleniem. W garniturze, krawacie i palcie byl bezbronny jak kazdy inny czlowiek, ale nie to go trapilo. Byl wsciekly. Wsciekly, ze Bog nie istnieje, a jesli istnieje, to nic go nie obchodzi. W glebi niewielkiego baru byl bufet, za nim grill i inne sprzety, a od strony wejscia piec stolikow i dziesiec krzesel, w wiekszosci przewroconych. Na podlodze wsrod serwetek, pojemnikow z keczupem i musztarda oraz jedno - i pieciodolarowek w kaluzy krwi lezal Winton Tolk. Brendan nie zawracal sobie glowy sprawdzaniem, czy za wywroconym stolikiem nie kryje sie jakis bandzior. Podbiegl do policjanta i uklakl. Winton dostal dwa razy w piers. Nie ze strzelby. Prawdopodobnie z rewolweru drugiego b andy ty. Rany byly zbyt powazne, zeby niefachowa pomoc mogla cos zmienic. Krew zalewala piers lezacego, saczyla sie z ust. Zdawalo sie, ze policjant plywa w kaluzy wlasnej krwi. Nieruchomy, z zamknietymi oczami, byl nieprzytomny albo martwy. -Winton? - powiedzial Brendan. Policjant nie zareagowal. Jego powieki nawet nie drgnely. Przepelniony wsciekloscia podobna do tej, ktora w czasie mszy kazala mu rzucic swietym kielichem o sciane, Brendan Cronin delikatnie polozyl rece na szyi Wintona Tolka, szukajac pulsu, ale go nie znalazl. W wyobrazni znowu zobaczyl fotografie Raynelli i dzieci, i zawrzal gniewem na obojetnosc wszechswiata. -On nie moze umrzec - warknal ze zloscia. - Nie moze. - Nagle wydalo mu sie, ze czuje nitkowate tetno, puls tak slaby, ze niemal nieistniejacy. Przesunal rece, szukajac potwierdzenia, ze Tolk zyje. Znalazl silniejszy puls, choc nadal nieregularny. -Nie zyje? Brendan podniosl glowe i zobaczyl wychodzacego zza bufetu mezczyzne, Latynosa w bialym fartuchu, wlasciciela albo pracownika baru. Zza lady podniosla sie kobieta, tez w bieli. Z zewnatrz plynelo coraz glosniejsze zawodzenie syren. Brendan mial wrazenie, ze puls na szyi Wintona Tolka staje sie coraz mocniejszy i regularniejszy, co z pewnoscia musialo byc zludzeniem. Policjant stracil zbyt wiele krwi, zeby jego stan mogl ulec poprawie. Zanim przybeda sanitariusze z aparatura podtrzymujaca zycie, puls zaniknie i zadna reanimacja nie uratuje rannego. Syreny wyly nie dalej niz dwie przecznice od baru. Przez wytluczone okna wpadaly kleby sniegu. Pracownicy bani podeszli blizej. Odretwialy z szoku, otumaniony wsciekloscia na kaprysna brutalnosc losu, Brendan przesunal rece z szyi Wintona na rany na piersi. Gdy zobaczyl krew przesaczajaca sie miedzy palcami, gniew ustapil przygnebiajacemu uczuciu bezradnosci i bezuzytecznosci. Zaplakal. Winton Tolk zakrztusil sie. Kaszlnal. Otworzyl oczy. Oddech zaswiszczal mu w gardle i z jego ust poplynal cichy jek. Zdumiony Brendan jeszcze raz zbadal puls na szyi. Byl slaby, ale zdecydowanie silniejszy niz wczesniej i niemal calkowicie regularny. Podnoszac glowe w jazgocie syren, od ktorego drzalo powietrze, zawolal: -Winton! Winton, slyszysz mnie?! Policjant chyba go nie poznal ani nawet nie wiedzial, gdzie jest. Zakaszlal i zacharczal jeszcze gwaltowniej. Brendan podniosl lekko jego glowe i przekrecil na bok, zeby krew i sluz mogly wyplynac z ust. Teraz ranny oddychal swobodniej, choc nadal chrapliwie, z trudem walczac o kazdy haust powietrza. Wciaz byl w stanie krytycznym, potrzebowal natychmiastowej pomocy medycznej, ale zyl. Zyl. Niewiarygodne. Pomimo utraty tak wielkiej ilosci krwi wciaz zyl, kurczowo trzymal sie zycia. Na zewnatrz trzy syreny cichly jedna po drugiej. Brendan zawolal Paula Armesa. Podniecony nadzieja, ze Wintona mozna uratowac, ale pelen strachu, ze pomoc przybedzie kilka sekund za pozno, spojrzal na pracownikow baru i krzyknal: -Sprowadzcie ich tutaj! Powiedzcie, ze jest bezpiecznie! Sanitariuszy, cholera! Mezczyzna w fartuchu po chwili wahania ruszyl do drzwi. Winton Tolk wykaszlnal krwawy sluz i wreszcie odetchnal bez przeszkod. Brendan ostroznie opuscil jego glowe na podloge. Policjant oddychal plytko, z trudnoscia, ale regularnie. Na zewnatrz rozlegly sie krzyki, trzask drzwi i tupot stop zblizajacych sie do baru. Rece Brendana byly mokre od krwi Wintona Tolka. Odruchowo wytarl je w plaszcz - i wtedy spostrzegl, ze po raz pierwszy od dwoch tygodni znow pojawily sie na nich pierscienie. Po jednym na kazdej dloni. Blizniacze kregi opuchnietej, zaognionej tkanki. Przez frontowe drzwi wpadli gliniarze i ratownicy, przestepujac nad martwym b andy ta w marynarskiej kurtce. Brendan szybko usunal sie z drogi. Cofal sie, az zderzyl sie z bufetem. Oparl sie o niego, nagle wyczerpany, patrzac na swoje rece. Przez kilka dni po wystapieniu pierscieni uzywal kortyzonu przepisanego przez doktora Heetona, lecz kiedy nie pojawily sie ponownie, przestal stosowac masc. Niemal o nich zapomnial. Byly ciekawostka - zaskakujaca, ale nie niepokojaca. Patrzac na dziwne znaki, slyszal niewyrazne glosy: -Jezu, ile krwi! -Nie mogl przezyc... dwa razy dostal w piers. -Zabieraj sie, kurwa, z drogi! -Osocze! -Grupa krwi. Nie! Czekaj... zrob to w ambulansie. Brendan wreszcie spojrzal na ludzi otaczajacych Wintona Tolka. Patrzyl, jak ratownicy probuja ustabilizowac rannego, a potem klada go na nosze i zabieraja z baru. Zobaczyl policjanta, ktory klal, odciagajac na bok martwego mezczyzne, zeby sanitariusze mogli wyniesc Tolka. Zobaczyl Paula Armesa idacego przy noszach. Zobaczyl, ze krew, w ktorej lezal Tolk, tworzy nie kaluze, ale cale jezioro. Popatrzyl na swoje rece. Pierscienie znikly. 4 Las Vegas, NevadaTeksanczyk w jaskrawozoltych poliestrowych spodniach nie probowalby zaciagnac Jorji Monatelli do lozka, gdyby wiedzial, ze jest gotowa kogos wykastrowac. Po poludniu dwudziestego czwartego grudnia Jorja jeszcze nie byla w swiatecznym nastroju. Zwykle zrownowazona i mila, teraz z rozdraznieniem krazyla po kasynie od barn do stolow blackjacka i z powrotem, noszac drinki grajacym. Nie cierpiala tej pracy. Kelnerowanie w zwyczajnym czy koktajlowym barze bylo okropne, ale w kasynie wiekszym niz futbolowe boisko moglo zabic. Pod koniec zmiany bolaly ja nogi i czesto miala opuchniete kostki. Poza tym godziny pracy byly nieregularne. Jak miala stworzyc stabilny dom dla siedmioletniej corki, skoro nie mogla pracowac w normalnych godzinach? Nienawidzila tez swojego kostiumu: male czerwone nic, mniejsze niz stroj kapielowy, podciete wysoko w kroczu i na biodrach, z glebokim dekoltem. Elastyczny gorset zmniejszal obwod pasa i podnosil piersi. Gdy dziewczyna miala smukla talie i dorodny biust - jak Jorja - w takim stroju wygladala wrecz prowokacyjnie. Szefowie sali i ochroniarze wciaz sie do niej dowalali. Pewnie wyobrazali sobie, ze kazda dziewczyna, ktora paraduje w takim stroju, musi byc latwa laska. Przypuszczala, ze ich stosunek do niej ma cos wspolnego z jej imieniem: Jorja. Bylo milutkie. Zbyt milutkie. Matka musiala byc pijana, gdy tak dziwacznie literowala slowo Georgia. Kiedy ludzie je slyszeli, wszystko bylo w porzadku, ale w pracy musiala nosic plakietke z imieniem i co najmniej tuzin razy dziennie slyszala oblesne komentarze. Takie imie wygladalo frywolnie i sugerowalo, ze noszaca je kobieta jest frywolna osoba. Jorja zastanawiala sie, czy nie pojsc do sadu i nie zmienic pisowni imienia, ale to sprawiloby przykrosc matce. Jesli jednak faceci sie od niej nie odczepia, kaze do siebie mowic "Matko Tereso", co powinno ostudzic zapedy przynamniej kilku z tych napalonych drani. Ale nie tylko pracownicy kasyna ja zaczepiali. Nie bylo tygodnia, zeby nie wpadla w oko jakiemus hazardziscie - dzianemu facetowi z Detroit, Los Angeles albo Dallas, tracacemu kupe forsy przy stolach - ktory prosil szefa, zeby mu ja przyslal. Niektore kelnerki nie odrzucaly takich propozycji. Gdy szef podchodzil do Jorji, jej odpowiedz zawsze brzmiala tak samo: "Niech idzie w cholere. Jestem kelnerka, nie dziwka". Regularne odmowy nie powstrzymywaly ich od naciskania, jak przed godzina. Nafciarz z Houston, z brodawkami na twarzy i wylupiastymi oczami, ubrany w jaskrawozolte spodnie i niebieska koszule z czerwonym sznurkowym krawatem - jeden z ulubionych klientow hotelu - napalil sie na nia i zaczal sie dostawiac. Jego oddech cuchnal burritos, ktore jadl na lunch. Szefowie byli wsciekli, ze odtraca cenionego klienta, ze jest "zbyt wyniosla". Rainy Tarnell, szef blackjacka na dziennej zmianie, ujal to w ten sposob: "Kochanie, nie badz taka sztywniaczka!", jakby odmowa rozlozenia nog dla faceta z Houston byla czyms w rodzaju uchybienia modzie, jak noszenie bialych butow przed Memorial Day albo po Labor Day*. * Memorial Day - dzien pamieci poleglych na polu chwaly, zwykle ostatni poniedzialek maja; Labor Day - swieto pracy obchodzone w pierwszy poniedzialek wrzesnia. Choc Jorja nie cierpiala swojej pracy, nie mogla odejsc. Nigdzie indziej nie zarobilaby tyle co w kasynie. Byla rozwodka wychowujaca corke bez zadnych swiadczen. Aby zachowac zdolnosc kredytowa, wciaz splacala rachunki, ktore Alan wystawil w jej imieniu, byla wiec dotkliwie swiadoma wartosci kazdego dolara. Pensja w kasynie byla niska, ale napiwki wysokie, zwlaszcza gdy klienci zaczynali wygrywac w karty czy kosci. Dzien przed Bozym Narodzeniem w kasynie zjawilo sie znacznie mniej graczy niz zwykle, wiec Jorja nie mogla liczyc na napiwki. Vegas zawsze pustoszalo w okresie Swieta Dziekczynienia i Bozego Narodzenia; ludzie wracali dopiero po dwudziestym szostym grudnia. Szum, grzechot i brzek automatow do gry byly stlumione. Wielu krupierow stalo bezczynnie przy pustych stolach do blackjacka. Nic dziwnego, ze jestem w paskudnym nastroju, pomyslala Jorja. Zmeczone nogi, bolace plecy, napalona menda, ktora wyobraza sobie, ze jestem tak samo dostepna jak drinki, ktore podaje, klotnia z Rainym Tarnellem i zadnych napiwkow na oslode. O czwartej po poludniu skonczyla prace. Pospieszyla do szatni na dole, podbila karte, przebrala sie i wybiegla na parking dla pracownikow w tempie, ktore zyskaloby uznanie olimpijskiego sprintera. Nieprzewidywalna pogoda na pustyni ani troche nie wprawiala w swiateczny nastroj. Zimowy dzien w Las Vegas mogl byc chlodny, z wiatrem przenikajacym do szpiku kosci, albo dosc cieply, by wlozyc szorty i koszulke na ramiaczkach. W tym roku swieta byly cieple. Zakurzona, zdezelowana chevette zapalila juz przy trzeciej probie, co powinno poprawic Jorji humor, ale slyszac zgrzyt rozrusznika i kaszel silnika, pomyslala o lsniacym nowym buicku, ktory pietnascie miesiecy temu zabral Alan, kiedy porzucil ja i Marcie. Alan Rykoff. To nie praca ani inne irytujace rzeczy, lecz wlasnie on byl przyczyna paskudnego humoru Jorji. Po rozwodzie wrocila do panienskiego nazwiska Monatella, nie potrafila jednak z rowna latwoscia pozbyc sie wspomnien bolu, jaki sprawil jej i Marcie. Starala sie o nim nie myslec, gdy wyjechala z parkingu na ulice za hotelem, ale nie udalo jej sie to. Dran. Z obecna kochanka, pusta blondynka o niedorzecznym imieniu Pepper, polecial na tydzien do Acapulco, nie zostawiajac gwiazdkowego prezentu dla Marcie. Co powiedziec siedmioletniej dziewczynce, gdy zapyta, dlaczego tatus nie kupil jej nic pod choinke - ani nawet nie przyszedl jej odwiedzic? Choc zostawil jej gore rachunkow, zrzekla sie alimentow, poniewaz w tym czasie nienawidzila go tak bardzo, ze nie chciala byc od niego zalezna. Wystapila jednak o zasilek na corke i byla wstrzasnieta, gdy zrewanzowal sie oswiadczeniem, ze Marcie nie jest jego dzieckiem i tym samym nie musi na nia lozyc. Niech go cholera. Jorja wyszla za niego, gdy miala dziewietnascie lat, a on dwadziescia cztery, i nigdy go nie zdradzila. Alan doskonale o tym wiedzial, ale szpanerski styl zycia - potrzebowal pieniedzy na ubrania, szybkie auta i kobiety - byl dla niego wazniejszy niz dobro zony czy corki. Chcac oszczedzic malej Marcie ponizenia i bolu, Jorja zwolnila go z odpowiedzialnosci, zanim mogl wyrzucic z siebie swoje plugawe zarzuty na sali sadowej. Skonczyla z nim. Mogla wyrzucic go z glowy. Jadac obok centrum handlowego przy skrzyzowaniu Maryland Parkway i Desert Inn Road, pomyslala, jaka byla mloda, kiedy zwiazala sie z Alanem - zbyt mloda na malzenstwo i zbyt naiwna, zeby go przejrzec. Miala dziewietnascie lat i uwazala, ze Alan jest niezwykle subtelny i czarujacy. Przez ponad rok ich zwiazek wydawal sie szczesliwy, ale stopniowo zaczela widziec, jaki Alan jest naprawde: plytki, prozny, leniwy i rozwiazly. Latem ubieglego roku probowala uratowac ich malzenstwo, wyciagajac Alana na starannie zaplanowane trzytygodniowe wakacje. Byla przekonana, iz czesc problemow wynika z tego, ze spedzaja razem za malo czasu. Alan byl krupierem przy stole do gry w bakarata w jednym kasynie, ona pracowala w drugim i czesto mijali sie w domu, sypiajac o roznych porach. Pelna przygod trzytygodniowa rodzinna wyprawa - tylko oni i Marcie - wydawala sie dobrym pomyslem na naprawienie zwiazku. Niestety, co bylo do przewidzenia, plan sie nie udal. Po wakacjach, po powrocie do Vegas, Alan znowu zaczal ja zdradzac. Wydawalo sie, ze postanowil - a nawet musial - przeleciec kazda spodniczke. Bylo niemal tak, jakby wspolne wakacje zepchnely go z krawedzi, bo liczba przelotnych przygod rosla zatrwazajaco, jakby desperacko probowal zaspokoic jakas szalona potrzebe. Trzy miesiace pozniej, w pazdzierniku ubieglego roku, zostawil ja i Marcie. Jedynym plusem tej samochodowej wyprawy bylo krotkie spotkanie z mloda lekarka, ktora jechala ze Stanford do Bostonu na swoje pierwsze wakacje, jak powiedziala. Jorja wciaz pamietala jej nazwisko: Ginger Weiss. Choc widzialy sie tylko raz, i to nie dluzej niz godzine, Ginger Weiss nieswiadomie zmienila jej zycie. Byla taka mloda - taka drobna i kobieca - ze trudno bylo sobie wyobrazic, iz naprawde jest lekarzem, a jednak cechowala ja pewnosc siebie i autorytet. Zrobila duze wrazenie na Jorji i stala sie dla niej wzorem do nasladowania. Jorja zawsze uwazala sie za zwykla kelnerke, niezdolna do podjecia wiekszych wyzwan, ale po odejsciu Alana przypomniala sobie o doktor Weiss i postanowila zrobic cos, co wczesniej uwazala za niemozliwe. Od jedenastu miesiecy chodzila na kurs zarzadzania na uniwersytecie w Las Vegas, wciskajac zajecia w i tak juz przeladowany rozklad dnia. Postanowila, ze kiedy splaci dlugi Alana, zacznie odkladac pieniadze i otworzy wlasna firme, sklep z odzieza. Opracowala bardzo szczegolowy plan, zmieniajac go i poprawiajac, az stal sie realny i wiedziala, ze z niego nie zrezygnuje. Zalowala, ze nie bedzie miala okazji podziekowac Ginger Weiss. Oczywiscie to nie zadna przysluga wyswiadczona jej przez doktor Weiss zrobila na niej takie wrazenie; wazne bylo nie to, co zrobila, ale jaka byla. W kazdym razie dzieki lekarce Jorja w dwudziestym siodmym roku zycia miala bardziej ekscytujace widoki na przyszlosc niz kiedykolwiek przedtem. Skrecila z Desert Inn Road w Pawnee Drive, ulice niewielkich domow za Boulevard Mall. Zatrzymala sie przed domem Kary Persaghian i wysiadla z samochodu. Frontowe drzwi sie otworzyly, zanim do nich doszla, i Marcia rzucila sie jej w ramiona, wolajac radosnie: -Mamusia! Mamusia! Jorja wreszcie zapomniala o pracy, Teksanczyku, klotni z szefem, oplakanym stanie chevette. Przykucnela i przytulila coreczke. Gdy nic nie moglo jej rozweselic, zawsze mogla liczyc na Marcie. -Mamusiu, mialas wspanialy dzien? -Tak, kochanie. Pachniesz jak maslo orzechowe. -Ciasteczka! Ciocia Kara upiekla ciastka na masle orzechowym! Ja tez mialam cudowny dzien. Mamusiu, wiesz, dlaczego slonie przybyly... ummm, dlaczego przebyly cala droge z Afryki, zeby zamieszkac w naszym kraju? - Dziewczynka parsknela smiechem. - Bo tutaj mamy orkiestry, a slonie uwielbiaja tanczyc! - Nie przestawala chichotac. - To wcale nie takie glupie. Jorja wiedziala, ze Marcie jest uroczym dzieckiem. Kolor jej oczu, blekitnych jak u ojca, kontrastowal z odziedziczona po niej smagla karnacja i barwa wlosow, ciemnobrazowych, prawie czarnych. Miala ujmujaca urode psotnego cherubinka. Marcie szeroko otworzyla duze oczy. -Hej, wiesz, jaki dzis dzien? -Jasne. Prawie Wigilia. -Bedzie, gdy sie sciemni. Ciocia Kara da nam ciastka do domu. Wiesz, Mikolaj juz wyruszyl z bieguna polnocnego i wchodzi przez kominy, oczywiscie nie u nas, w innych czesciach swiata, gdzie jest ciemno. Ciocia Kara mowi, ze przez caly rok bylam taka niegrzeczna, ze dostane jedynie naszyjnik z wegielkow, ale tylko sie droczy. Tylko sie droczy, prawda, mamusiu? -Tylko sie droczy - zapewnila coreczke Jorja. -Nie, wcale nie! - zawolala Kara Persaghian. Wyszla na chodnik w domowej sukni i fartuchu. - Weglowy naszyjnik... i moze dopasowane weglowe kolczyki. Marcie znowu zachichotala. Kara nie byla jej ciotka, tylko opiekunka, zajmujaca sie nia po szkole. Marcia nazwala ja "ciocia Kara" w drugim tygodniu znajomosci, a Kara byla wyraznie zachwycona tym swiadczacym o sympatii honorowym tytulem. Przyniosla teraz kurtke malej, wielka kolorowanke z Mikolajem, nad ktora pracowaly przez kilka dni, i talerz ciastek. Jorja podala kolorowanke i kurtke Marcie, przyjela ciastka i podziekowala. -Moglabym z toba pomowic? - zapytala Kara. - W cztery oczy? -Jasne. - Jorja poslala corke z ciastkami do samochodu i pytajaco spojrzala na Kare. - Pewnie chodzi o Marcie. Co zbroila? -Nic zlego. Jest aniolkiem. Nie moglaby byc niegrzeczna, nawet gdyby chciala. Ale dzisiaj... mowila o tym, ze najbardziej chcialaby dostac pod choinke zestaw "Mala Pani Doktor"... -Po raz pierwszy naprawde dopomina sie o zabawke. Nie wiem, skad ta obsesja. -Mowi o tym codziennie. Masz to dla niej? Jorja spojrzala na woz, sprawdzajac, czy Marcie jest poza zasiegiem sluchu, i odparla z usmiechem: -Tak, Mikolaj na pewno ma to w swoim worku. -To dobrze. W przeciwnym wypadku pekloby jej serce. Ale najdziwniejsze zdarzylo sie dzisiaj. Zastanawiam sie, czy Marcie byla kiedys powaznie chora. -Powaznie chora? Nie. Jest wyjatkowo zdrowym dzieckiem. -Nigdy nie byla w szpitalu? -Nie. Kara sciagnela brwi. -No wiec dzisiaj zaczela mowic o zestawie do zabawy w doktora i powiedziala mi, ze kiedy dorosnie, zostanie lekarzem, bo wtedy sama bedzie mogla sie leczyc. Powiedziala, ze nie chce, zeby znowu dotykali ja jacys doktorzy, bo kiedys zrobili jej wielka krzywde. Zapytalam, o co dokladnie jej chodzi, ale ona zamilkla i pomyslalam, ze mi nie odpowie. W koncu bardzo ponurym glosem powiedziala, ze kiedys doktorzy przywiazali ja do szpitalnego lozka, kluli iglami, blyskali swiatlami w twarz i robili jej najrozniejsze straszne rzeczy. Powiedziala, ze okropnie ja skrzywdzili, dlatego chce zostac swoim wlasnym doktorem i leczyc sie sama. -Powaznie? Ha, to nieprawda. Nie mam pojecia, dlaczego zmyslila taka historyjke. To naprawde dziwne. -To jeszcze nie jest najdziwniejsze. Przejelam sie, gdy mi to powiedziala. Dziwilam sie, ze nigdy o tym nie wspomnialas. Jesli Marcie byla powaznie chora, powinnam o tym wiedziec na wypadek, gdyby nastapil nawrot. Dlatego zaczelam ja wypytywac, od niechcenia, jak to z dzieckiem, i nagle biedactwo sie rozplakalo. Bylysmy w kuchni, pieklysmy ciastka, a ona zaczela plakac... i dygotac. Trzesla sie jak osika. Probowalam ja uspokoic, ale rozszlochala sie jeszcze bardziej. Potem wyrwala mi sie i uciekla. Znalazlam ja w salonie, w kacie za wielkim zielonym fotelem, skulona, jakby sie przed kims chowala. -Wielkie nieba... -Uspokajalam ja co najmniej przez piec minut, a potem przez dziesiec wywabialam z kryjowki. Kazala mi obiecac, ze jesli ci lekarze znowu kiedys przyjda, pozwole jej schowac sie za fotelem i nie powiem im o tym. Jorja, ona naprawde byla przerazona. * W drodze do domu Jorja zagadnela:-Nie byle jaka historyjke opowiedzialas Karze. -Jaka historyjke? - zapytala Marcie, patrzac prosto przed siebie, choc niewiele widziala znad deski rozdzielczej. -Te o doktorach. -Aha. -Przywiazali cie do lozka. Dlaczego to wymyslilas? -Nie wymyslilam. To prawda. -Alez skad. -Tak, to prawda - powtorzyla cicho dziewczynka. -Jedynym szpitalem, w ktorym bylas, jest ten, w ktorym sie urodzilas, a jestem pewna, ze tego nie pamietasz. - Jorja westchnela. - Pare miesiecy temu rozmawialysmy o zmyslaniu. Pamietasz, co spotkalo kaczorka Danny'ego, gdy zmyslal? -Wrozka Prawdy nie puscila go na przyjecie u swistakow. -No wlasnie. -Zmyslanie jest zle - powiedziala Marcie cicho. - Nikt nie lubi klamczuchow... zwlaszcza swistaki i wiewiorki. Jorja, rozbrojona, z trudem powstrzymala sie od smiechu, starajac sie zachowac surowy ton. -Nikt nie lubi klamczuchow. Zatrzymaly sie na czerwonym swietle. Marcie wciaz patrzyla prosto przed siebie, nie chcac spojrzec jej w oczy. -Najgorsze jest oszukiwanie mamusi i tatusia. -I kazdego, komu na tobie zalezy. A wymyslanie historyjek, zeby przestraszyc Kare... to tak jak klamanie. -Nie chcialam jej przestraszyc. -W takim razie chcialas wzbudzic wspolczucie. Nigdy nie bylas w szpitalu. -Bylam. -Tak? - Gdy Marcie energicznie pokiwala glowa, Jorja zapytala: - Kiedy? -Nie pamietam. -Nie pamietasz, he? -Troche pamietam. -Troche to za malo. Gdzie byl ten szpital? -Nie jestem pewna. Czasami... czasami pamietam lepiej niz kiedy indziej. Czasami prawie wcale nie pamietam, a czasami pamietam naprawde dobrze i wtedy... wtedy sie boje. -Teraz nie pamietasz zbyt dobrze, co? -Nic a nic. Ale dzisiaj pamietalam... i bardzo sie wystraszylam. Swiatla sie zmienily. Jorja prowadzila w milczeniu, zastanawiajac sie, jak najlepiej pokierowac rozmowa. Nie miala pojecia, jak rozumiec zachowanie Marcie. Glupota jest wierzyc, ze czlowiek potrafi zrozumiec wlasne dziecko. Marcie zawsze ja zaskakiwala zachowaniem, stwierdzeniami, pomyslami, przemysleniami i pytaniami, ktore sprawialy wrazenie, jakby starannie wybierala je z tajemnej ksiegi znanej wszystkim dzieciom, ale nie doroslym, z jakiegos kosmicznego tomu zatytulowanego byc moze Wytracanie rodzicow z rownowagi. Jakby znow zajrzala do swojej sekretnej ksiegi, dziewczynka zapytala: -Dlaczego wszystkie dzieci Swietego Mikolaja byly zdeformowane? -Co takiego? -No, rozumiesz, Swiety Mikolaj i pani Mikolajowa mieli mnostwo dzieci, ale wszystkie byly elfami. -Elfy nie sa ich dziecmi. One pracuja dla Mikolaja. -Naprawde? Ile im placi? -Nic im nie placi, kochanie. -No to za co kupuja jedzenie? -Nie musza niczego kupowac. Swiety Mikolaj daje im wszystko, czego potrzebuja. - Z pewnoscia bylo to ostatnie Boze Narodzenie, podczas ktorego Marcie wierzyla jeszcze w Swietego Mikolaja: wszyscy z jej klasy juz w niego powatpiewali. Ostatnio czesto zadawala podobne pytania. Jorja wiedziala, ze bedzie jej przykro, gdy iluzja sie rozwieje. - Elfy naleza do jego rodziny, kochanie, i pracuja dla niego z milosci. -Chcesz powiedziec, ze sa adoptowane? Wiec Mikolaj nie ma wlasnych dzieci? To smutne. -Wcale nie, bo ma elfy - odparla Jorja. Boze, jak ja kocham te mala, pomyslala. Dzieki ci, Boze. Dzieki ci za to dziecko, nawet jesli musialam sie zwiazac z Alanem Rykoffem, zeby ja miec. Nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Skrecila na dwupasmowy podjazd, ktory okrazal bloki Las Huevos, i zaparkowala pod czwarta wiata. Las Huevos. Jaja. Po pieciu latach mieszkania w tym miejscu nie potrafila zrozumiec, dlaczego ktos nazwal ten kompleks "Jajami". Marcie zabrala kolorowanke, talerz ciastek i pobiegla do wejscia. Zrecznie zmienila temat podczas drogi do domu i szybko uciekla z samochodu, gdy dojechaly na miejsce. Jorja zastanawiala sie, czy drazyc temat szpitala, nie chciala zepsuc swiat. Marcie byla dobrym dzieckiem, lepszym niz wiekszosc innych, a historia o doktorach, ktorzy ja skrzywdzili, byla jednorazowym wyskokiem. Jorja dala jej jasno do zrozumienia, ze zmyslanie jest zle, i Marcie to rozumiala (nawet jesli upierala sie troche przy tej swojej medycznej fantazji). Nagla zmiana tematu zapewne oznaczala przyznanie sie do winy. Ale walkowanie tej sprawy nic nie da, moze tylko zepsuc swieta. Jorja byla pewna, ze wiecej o tym nie uslyszy. 5 Laguna Beach, KaliforniaW ciagu popoludnia Dominick Corvaisis przeczytal list ze sto razy: Dobra rada dla lunatyka: szukac zrodla problemu w przeszlosci. Tam jest pogrzebana tajemnica. Poza tym, ze list nie byl podpisany i brakowalo adresu nadawcy, znaczek na bialej kopercie zostal ostemplowany dwa razy i pieczatki byly rozmazane, nie mogl wiec okreslic, czy zostal nadany w Laguna Beach czy w jakims innym miescie. Po zaplaceniu za sniadanie w Cottage, usiadl w samochodzie, rzucil na fotel egzemplarz Zmierzchu w Babilonie i skupil uwage na liscie. Przeczytal go z pol tuzina razy. To go tak zdenerwowalo, ze wyjal dwie tabletki valium z kieszeni marynarki i chcial polknac jedna bez popijania. Juz mial ja w ustach, gdy sie zawahal. Chcac przeanalizowac tresc listu, musial miec jasny umysl. Po raz pierwszy od tygodni odmowil sobie chemicznej ucieczki przed lekami; schowal valium do kieszeni. Pojechal do South Coast Plaza, wielkiego centrum handlowego w Costa Mesa, po ostatnie gwiazdkowe podarki. W kazdym sklepie, gdy czekal na zapakowanie zakupow, wyjmowal dziwna wiadomosc z kieszeni i czytal ja na okraglo. Przez chwile sie zastanawial, czy list nie pochodzi od Parkera: moze przyslal mu go, zeby nim wstrzasnac, wyrwac z farmakologicznego zamroczenia? W koncu jednak odrzucil ten pomysl. Makiaweliczne zabiegi po prostu nie lezaly w charakterze jego przyjaciela. A zatem to nie on byl autorem listu, ale pewnie moglby pomoc mu odgadnac, kto sie moze za tym kryc, i zadecydowac, co nalezy robic. W Laguna Beach, przecznice od domu Parkera, Dominickiem wstrzasnela niebrana wczesniej pod uwage niepokojaca mozliwosc. Nowa koncepcja byla tak alarmujaca, ze podjechal do kraweznika i zatrzymal firebirda. Wyjal list z kieszeni i przeczytal go jeszcze raz, wodzac palcem po papierze. Poczul wewnetrzny chlod. Popatrzyl na odbicie swoich oczu w lusterku wstecznym i nie spodobalo mu sie to, co zobaczyl. Czy on sam mogl byc autorem listu? Mogl napisac go na komputerze w czasie snu. Ale czy to mozliwe, zeby nie budzac sie, wlozyl ubranie, poszedl do skrzynki pocztowej, wrzucil list, wrocil do domu i z powrotem przebral sie w pizame? Niemozliwe. Na pewno? Jesli faktycznie to zrobil, musialo byc z nim gorzej, niz sadzil. Mial spocone rece. Osuszyl je o spodnie. Tylko trzy osoby wiedzialy o jego lunatyzmie: on, Parker Faine i doktor Cobletz. Parkera juz wyeliminowal. Doktor Cobletz na pewno nie wyslal listu. Jesli wiec on sam tego nie zrobil, to kto? Kiedy w koncu ruszyl, pojechal nie do Parkera, lecz do domu. Dziesiec minut pozniej w gabinecie wyjal pomiety list z kieszeni. Napisal na klawiaturze dwa zdania, ktore ukazaly sie na ekranie w postaci rozjarzonych zielonych liter. Wlaczyl drukarke i wydal polecenie wydrukowania dokumentu. Patrzyl, jak maszyna wystukuje trzynascie slow. Drukarka byla wyposazona w dwie rozetki z dwoma rodzajami czcionki, a on dokupil dwie wiecej do roznych zadan. Teraz uzyl trzech dodatkowych rozetek, zeby otrzymac cztery kopie listu, i olowkiem zapisal na kazdej z nich kroj pisma: PRESTIGE ELITE, ARTISAN 10, COURIER 10, LETTER GOTHIC. Wygladzil zmiety list i obok polozyl kopie dla porownania. Mial nadzieje wyeliminowac swoje cztery kroje czcionki, obalajac tym samym przypuszczenie, ze osobiscie wyslal list. Courier 10 pasowal idealnie. To jednak nie musialo wcale swiadczyc o tym, ze sam napisal list. W biurach i domach w calym kraju musialy byc miliony rozetek drukarskich z czcionka Courier. Porownal papier oryginalnego listu z papierem kopii. Gramatura 9 kg, 21,5 x 28 cm, standardowy papier sprzedawany pod tuzinem etykiet w tysiacach sklepow we wszystkich piecdziesieciu stanach. Ogladajac kartki pod swiatlo, Dom stwierdzil, ze na zadnej nie ma znaku wodnego papierni ani firmy, ktore moglyby swiadczyc o tym, ze oryginalny list nie zostal wydrukowany na papierze z jego zapasu. Parker, doktor Cobletz i ja, pomyslal. Kto inny mogl wiedziec? I co dokladnie probowal powiedziec mu autor listu? Jaka tajemnica byla pogrzebana w jego przeszlosci? Jaka tlumiona trauma czy zapomniany wypadek lezal u podstaw jego somnambulizmu? Siedzac przy biurku i patrzac na noc za wielkim oknem, bezskutecznie probowal zrozumiec. Narastalo w nim napiecie. Znow potrzebowal valium, ale jeszcze walczyl z pokusa. List pobudzil jego ciekawosc, zmobilizowal logike i intelekt. Koncentrujac sie na rozwiazywaniu zagadki, znalazl w sobie dosc sily woli, zeby nie szukac pociechy w farmakologicznym otumanieniu. Po raz pierwszy od wielu tygodni byl zadowolony z siebie. Uswiadomil sobie, ze wbrew poczuciu bezradnosci wciaz moze wplywac na swoje zycie. Potrzebowal czegos takiego jak ten list, czegos namacalnego, na czym mogl sie skupic. Chodzil po domu z kartka w reku, rozmyslajac. Wreszcie stanal przed oknem, z ktorego widzial swoja skrzynke na listy - ceglany slupek z wmurowanym metalowym pojemnikiem - stojaca w niebieskawym swietle rteciowej latarni. Poniewaz mial szuflade na poczcie, do domu przychodzily tylko ulotki zaadresowane "Do mieszkanca" oraz okazjonalne kartki i listy od znajomych, ktorzy mieli jego adres pocztowy i domowy, ale czasami zapominali, ze korespondencja powinna trafiac na poczte. Stojac przy oknie i patrzac na skrzynke, Dom uswiadomil sobie, ze dzisiaj jeszcze do niej nie zagladal. Wyszedl z domu i otworzyl skrzynke kluczykiem. Poza szumem wiatru w koronach drzew noc byla spokojna. Wiatr niosl zapach morza, powietrze bylo zimne. Latarnia swiecila dosc jasno, zeby w jej blasku mogl posortowac poczte po wyjeciu ze skrzynki: szesc reklamowych ulotek i katalogow, dwie kartki swiateczne... i zwykla biala koperta bez adresu zwrotnego. Podniecony i przestraszony, pospieszyl do domu, do gabinetu, rozdarl biala koperte i wyjal kartke. Rozlozyl ja na biurku. Ksiezyc. Zadne inne slowo nie mogloby wstrzasnac nim bardziej niz to jedno. Czul sie, jakby wpadl do nory Bialego Krolika i koziolkowal, spadajac do swiata fantazji, w ktorym logika i rozum nie maja zastosowania. Ksiezyc. To niemozliwe. Nikt nie wiedzial, ze budzil sie z koszmarow z tym slowem na ustach, powtarzajac w panice: "Ksiezyc, ksiezyc...". Nikt nie wiedzial, ze w czasie lunatykowania pisal to slowo na komputerze. Nie powiedzial o tym ani Parkerowi, ani Cobletzowi, poniewaz mialo to miejsce po rozpoczeciu farmakoterapii. Wydawalo sie, ze leki robia swoje, i nie chcial, zeby wygladalo, iz jest z nim coraz gorzej. Poza tym, choc slowo "ksiezyc" przepelnialo go strachem, nie rozumial przyczyny swojego leku. Nie mial pojecia, dlaczego przyprawia go o gesia skorke, i instynktownie czul, ze nie powinien wspominac o tym nikomu, dopoki sam tego nie rozgryzie. Bal sie, iz Cobletz dojdzie do wniosku, ze leki mu nie pomagaja, i zrezygnuje z nich na rzecz psychoterapii - a przeciez potrzebowal lekow. Ksiezyc. Nikt nie wiedzial, cholera. Nikt... poza nim. W niklym swietle latarni nie obejrzal znaczka. Teraz zobaczyl, ze miejsce nadania nie bylo tajemnica, jak w przypadku wczesniejszego listu. Wyrazny stempel NOWY JORK, NJ, z data 18 grudnia. Sroda w ubieglym tygodniu. Niemal sie rozesmial. A wiec jednak nie byl oblakany. Nie on wyslal te tajemnicze wiadomosci - nie mogl ich wyslac - poniewaz w zeszlym tygodniu nie ruszyl sie z Laguna Beach. Prawie piec tysiecy kilometrow dzielilo go od skrzynki, do ktorej zostal wrzucony ten list - i pierwszy prawdopodobnie tez. Ale kto je przysylal - i dlaczego? Kto w Nowym Jorku mogl wiedziec o lunatykowaniu... albo o tym, ze tyle razy napisal slowo "ksiezyc" na swoim komputerze? Klebilo mu sie w glowie mnostwo pytan, a nie znal odpowiedzi na zadne z nich. Co gorsza, w tej chwili nie mial pojecia, jak i gdzie szukac odpowiedzi. W tej niecodziennej sprawie nie bylo zadnego logicznego punktu zaczepienia, nie wiedzial wiec, od czego moglby zaczac sledztwo. Przez dwa miesiace uwazal, ze lunatykowanie jest najdziwniejsza i najstraszniejsza rzecza, jaka go spotkala - albo nawet jaka moze go spotkac. Obecnie wiedzial, ze to, co kryje sie za jego somnambulizmem, musi byc dziwniejsze i bardziej przerazajace niz samo lunatykowanie. Przypomnial sobie pierwszy komunikat, ktory zapisal w komputerze: "Boje sie". Przed czym chowal sie w szafach? A kiedy zaczal zabijac okna gwozdziami w czasie snu, czego mial nadzieje nie wpuscic do domu? Zrozumial, ze jego lunatykowanie nie jest wynikiem stresu. Nie cierpial na ataki lekowe dlatego, ze bal sie powodzenia albo niepowodzenia swojej pierwszej powiesci. Przyczyna nie byla taka prozaiczna. Chodzilo o cos innego. Cos bardzo dziwnego i strasznego. We snie wiedzial cos, czego nie wiedzial na jawie. Co? 6 Hrabstwo New Haven, ConnecticutNiebo przetarlo sie przed noca, ale ksiezyc jeszcze nie wzeszedl. Zimna ziemie oswietlaly jedynie gwiazdy. Oparty plecami o glaz, Jack Twist siedzial w sniegu na szczycie pagorka, na skraju sosnowego zagajnika, czekajac na pojawienie sie opancerzonej ciezarowki Guardmaster. Zaledwie trzy tygodnie po zagarnieciu ponad miliona dolarow z magazynu mafii przygotowywal sie do nastepnego skoku. Byl ubrany w buty z cholewami, rekawice i bialy kombinezon narciarski z kapturem, zalozonym na glowe i ciasno zawiazanym pod broda. Trzysta metrow na poludniowy zachod za nim, za niewielkim laskiem, mrok rozjasnialy swiatla zabudowan, on jednak czekal w kompletnych ciemnosciach, wydychajac pioropusze pary. Przed nim ku polnocnemu wschodowi rozciagal sie szeroki na cztery kilometry pas pol, tu i owdzie porosnietych drzewami i bezlistnymi krzewami. Za ta pustka lezaly zaklady elektroniczne, dalej centra handlowe, a za nimi osiedla mieszkaniowe, niewidoczne z jego stanowiska, choc blask swiatel elektrycznych na horyzoncie swiadczyl o ich istnieniu. Daleko nad niskim wzniesieniem pojawily sie swiatla. Jack uniosl noktowizor i skierowal szkla na zblizajacy sie samochod, jadacy dwupasmowa droga lokalna przecinajaca pola. Pomimo zeza w lewym oku mial doskonaly wzrok i szybko ustalil, ze nie jest to ciezarowka Guardmaster. Opuscil szkla. Siedzac samotnie na osniezonym pagorku, wrocil myslami do innego czasu i cieplejszego miejsca, do parnej nocy w dzungli Ameryki Srodkowej, kiedy omiatal teren przez lornetke taka jak ta. Wtedy wypatrywal nieprzyjacielskich zolnierzy, ktorzy okrazali jego jednostke... * Pluton komandosow - dwudziestu doskonale wyszkolonych zolnierzy pod dowodztwem porucznika Rafe'a Eikhorna, z Jackiem jako zastepca - nielegalnie przekroczyl granice i niepostrzezenie wszedl dwadziescia piec kilometrow w glab terytorium wrogiego panstwa. Ich obecnosc zostalaby uznana za akt agresji, dlatego nosili stroje kamuflujace bez dystynkcji i naszywek i nie mieli przy sobie niczego, co moglo zdradzic ich tozsamosc czy narodowosc.Ich celem byl maly oboz "reedukacyjny" zwany Instytutem Braterstwa, w ktorym Armia Ludowa wiezila tysiac Indian Miskito. Dwa tygodnie wczesniej odwazni katoliccy ksieza przeprowadzili tysiac pieciuset Indian przez dzungle za granice, ratujac ich przed uwiezieniem. Przyniesli tez wiadomosc, ze Indianie z Instytutu zostana wymordowani i pochowani w masowych grobach, jesli w ciagu miesiaca nie nadejdzie pomoc. Miskito, dumne plemie o bogatej kulturze, odmowilo podporzadkowania sie kolektywistycznej polityce najnowszych przywodcow kraju. Przywiazanie Indian do wlasnych tradycji mialo stac sie przyczyna ich eksterminacji, bo rzad nie zawahal sie wezwac plutonow egzekucyjnych dla umocnienia swojej wladzy. Jednak dwudziestu ubranych po cywilnemu komandosow nie zostaloby wyslanych na taka niebezpieczna misje tylko po to, zeby uratowac Miskito. Zarowno lewicowe, jak i prawicowe rezimy zawsze wyrzynaly swoich obywateli w kazdym zakatku swiata i Stany Zjednoczone nie probowaly ani nie mogly zapobiec tym zbrodniom. Ale poza Indianani w Instytucie przebywalo jedenastu innych ludzi, i to wlasnie dla nich zorganizowano ryzykowna operacje ratunkowa. Byli to rewolucjonisci, ktorzy walczyli z obalonym prawicowym dyktatorem i zostali uwiezieni, kiedy totalitarysci z lewicy zdradzili idealy rewolucji. Bez watpienia posiadali cenne informacje, a ich zdobycie okazalo sie wazniejsze niz ocalenie zycia tysiacowi Indian - przynajmniej z punktu widzenia Waszyngtonu. Pluton Jacka niepostrzezenie dotarl do Instytutu Braterstwa w rolniczym regionie na skraju dzungli. Byl to prawdziwy oboz koncentracyjny, otoczony drutem kolczastym i wiezyczkami wartowniczymi. Na zewnatrz ogrodzenia staly dwa budynki: pietrowy betonowy blok administracji i rozpadajacy sie drewniany barak, w ktorym koszarowalo szescdziesieciu zolnierzy. Krotko po polnocy pluton komandosow zajal pozycje i przypuscil atak rakietowy na barak i betonowy budynek. Po pierwszym ostrzale doszlo do walki wrecz. Pol godziny po wystrzeleniu ostatniego pocisku Indianie i inni wiezniowie - Jack nigdy nie widzial wiekszej radosci - zostali ustawieni w kolumne i ruszyli w kierunku granicy odleglej o pietnascie mil. Dwaj komandosi zgineli. Trzech odnioslo rany. Rafe Eikhorn, dowodca plutonu, poprowadzil zabezpieczona po bokach kolumne, podczas gdy Jack z trzema ludzmi mial za zadanie dopilnowac, by wszyscy wiezniowie opuscili oboz. Mial rowniez zabrac dokumenty dotyczace przesluchan, tortur oraz morderstw Indian i wiesniakow. Gdy wreszcie opuscili Instytut Braterstwa, od ostatnich Miskito dzielilo ich ponad trzy kilometry. Choc szli w dobrym tempie, nie zdolali dopedzic plutonu i wciaz wiele kilometrow dzielilo ich od granicy z Hondurasem, gdy o swicie nad drzewami przelecialy niczym wielkie czarne osy smiglowce nieprzyjaciela, wyladowaly na pobliskich polanach i wyladowaly zolnierzy. Pozostali komandosi i wszyscy Indianie zdazyli przedostac sie za granice, ale Jack wraz z trzema kolegami zostal zlapany i przewieziony do obozu podobnego do Instytutu Braterstwa. Bylo to jednak znacznie gorsze miejsce, gdyz oficjalnie nie istnialo. Rzad nie chcial przyznac, ze w nowym robotniczym raju istnieje takie pieklo - ani ze stosuje sie tam tortury podczas przesluchan. Poniewaz dwupietrowy kompleks cel i komor tortur nie mial nazwy, zgodnie z Orwellowska koncepcja po prostu go nie bylo. W tych bezimiennych murach, w celach bez numerow Jacka Twista i jego trzech towarzyszy broni poddawano psychicznym i fizycznym torturom. Byli nieustannie ponizani, straszeni i glodzeni. Jeden z nich zmarl. Jeden oszalal. Tylko Jack i jego najblizszy przyjaciel, Oscar Weston, zdolali zachowac zycie i rozum podczas jedenastu i pol miesiaca niewoli. * Osiem lat pozniej, opierajac sie o glaz na szczycie pagorka w Connecticut i czekajac na ciezarowke Guardmaster, Jack slyszal dzwieki i czul zapachy, ktorych nie niosl zimowy nocny wiatr. Twardy stukot wojskowych butow na betonowych korytarzach. Smrod przepelnionych kublow z nieczystosciami. Zalosny krzyk jakiegos biednego skurczybyka, wleczonego z celi na kolejne przesluchanie.Jack odetchnal gleboko czystym, zimnym powietrzem Connecticut. Rzadko przesladowaly go wspomnienia dotyczace tamtego czasu i tamtego bezimiennego miejsca. Znacznie czesciej trapila go mysl o tym, co sie z nim stalo po ucieczce - i co spotkalo Jenny podczas jego nieobecnosci. To nie traumatyczne przezycia w Ameryce Srodkowej zwrocily go przeciwko spoleczenstwu; rozgoryczyly go pozniejsze wydarzenia. Zobaczyl nastepne swiatla na czarnych polach i uniosl noktowizor. Nadjezdzala opancerzona ciezarowka Guardmaster. Spojrzal na zegarek. Dziewiata trzydziesci osiem. Zgodnie z planem, jak co noc od tygodnia. Choc jutro bylo swieto, ciezarowka trzymala sie rozkladu. Firma Guardmaster Security byla godna zaufania. Na ziemi obok Jacka lezala dyplomatka. Otworzyl ja. Niebieskie cyfry na skanerze zatrzymaly sie na otwartym kanale lacznosci Guardmaster z dyspozytorem firmy. Nawet uzywajac tego nowoczesnego urzadzenia, Jack potrzebowal trzech nocy na znalezienie wlasciwej czestotliwosci. Pokrecil regulatorem glosnosci, ale dobiegl go tylko szum i trzask zaklocen. Wreszcie jego cierpliwosc zostala nagrodzona. Uslyszal rutynowa wymiane zdan pomiedzy kierowca i dalekim dyspozytorem. -Trzy-zero-jeden - powiedzial dyspozytor. -Renifer - zglosil sie kierowca. -Rudolf. -Dach. Znowu szum i trzask zaklocen. Podane przez dyspozytora cyfry byly numerem ciezarowki, a ciag dalszy umowionym szyfrem, ktory potwierdzal, ze 301 jedzie zgodnie z rozkladem i nie ma zadnych klopotow. Jack wylaczyl odbiornik. Podswietlone tarcze sciemnialy. Opancerzona ciezarowka przejechala niespelna szescdziesiat metrow od pagorka i Jack odwrocil sie, zeby sledzic oddalajace sie tylne swiatla. Teraz byl juz pewien rozkladu jazdy Guardmaster 301. Wroci tu nie wczesniej niz w noc napadu, zaplanowanego na sobote jedenastego stycznia. Ale musi jeszcze dopracowac wiele innych rzeczy. Zwykle planowanie roboty bylo niemal tak samo ekscytujace i satysfakcjonujace jak popelnianie przestepstwa. Ale kiedy Jack zszedl z pagorka i skierowal sie ku domom na poludniowym zachodzie, gdzie na cichej ulicy zaparkowal woz, nie czul radosci ani dreszczu emocji. Nie cieszyly go nawet rozmyslania o przestepstwie. Cos sie w nim zmienilo. I nie wiedzial dlaczego. Gdy zblizyl sie do pierwszych zabudowan, zobaczyl, ze noc sie rozwidnia. Podniosl glowe. Ksiezyc puchl nad horyzontem i wygladal, jakby zamierzal zderzyc sie z ziemia. Jack zatrzymal sie i stal z zadarta glowa, patrzac na jasna tarcze. Przeniknal go chlod, niemajacy nic wspolnego z chlodem zimy. -Ksiezyc - powiedzial cicho. Zadrzal gwaltownie, slyszac wypowiedziane przez siebie slowo. Wezbral w nim niewytlumaczalny strach. Ogarnelo go irracjonalne pragnienie ucieczki i ukrycia sie przed ksiezycem, jakby jego swiatlo bylo destrukcyjne i moglo rozpuscic go niczym kwas, gdy w nim stal. Po minucie chec ucieczki minela. Nie mogl zrozumiec, dlaczego tak sie przestraszyl. Przeciez to byl tylko znajomy ksiezyc, odwieczny temat piesni milosnych i romantycznych wierszy. Dziwne. Ruszyl do samochodu. Jasna tarcza ksiezyca wciaz go niepokoila i kilka razy spojrzal na nia z konsternacja. Wsiadl do samochodu, pojechal do New Haven i skrecil na miedzystanowa numer 95. Dziwny incydent wylecial mu z glowy. Znow myslal o Jenny, pograzonej w spiaczce zonie, ktorej stan w okresie Bozego Narodzenia przygnebial go bardziej niz zwykle. Pozniej, w domu, gdy z butelka piwa Becks stal przy wysokim oknie i patrzyl na miasto, byl pewny, ze od Dwiescie Szescdziesiatej Pierwszej Ulicy do Park Row, od Bensonhurst do Little Neck w calej metropolii nie ma nikogo, kto w Wigilie bylby bardziej samotny od niego. 7 Boze NarodzenieHrabstwo Elko, Nevada S andy Sarver zbudzila sie o swicie. Wczesne slonce lsnilo na szybach sypialni w przyczepie mieszkalnej. Poczatek dnia byl taki spokojny, ze zdawalo sie, iz czas stanal w miejscu. Mogla sie odwrocic i spac dalej, bo miala przed soba jeszcze osiem dni wolnego. Ernie i Faye Block zamkneli motel Zacisze i wyjechali w odwiedziny do wnukow w Milwaukee, wiec bar, w ktorym pracowala z mezem, byl nieczynny do Nowego Roku. Ale wiedziala, ze juz nie zasnie, bo byla zupelnie rozbudzona - i podniecona. Przeciagnela sie pod kocami jak kotka. Chciala zbudzic meza, obsypac go pocalunkami i wciagnac na siebie. Ned oddychal gleboko, pograzony w snie. Choc bardzo go pragnela, postanowila mu nie przeszkadzac. Pozniej bedzie mnostwo czasu na seks. Po cichu wysunela sie z lozka, poszla do lazienki i wziela prysznic. Zakonczyla go zimnym tuszem. Przez lata byla oziebla, seks jej nie interesowal. Jeszcze niedawno widok wlasnego nagiego ciala wprawial ja w zaklopotanie i przepelnial wstydem. Choc nie znala zrodla tych nowych uczuc, zdecydowanie sie zmienila. Zaczelo sie to latem ubieglego roku, kiedy seks nagle stal sie... przyjemny. Brzmialo to glupio, bo przeciez seks jest przyjemny, ale przed tamtym latem byl dla niej uciazliwym obowiazkiem. Ten niespodziewany erotyczny rozkwit stanowil rozkoszna niespodzianke. Naga, wrocila do pograzonej w mroku sypialni. Wyjela z szafy sweter i dzinsy, ubrala sie. W malej kuchni zaczela nalewac sok pomaranczowy do szklanki, gdy nagle ogarnela ja ochota ruszenia na przejazdzke. Zostawila liscik dla Neda, wlozyla kurtke na kozuszku i wyszla z przyczepy. Seks i prowadzenie samochodu staly sie w jej zyciu nowymi pasjami, a znaczenie tej drugiej niemal dorownywalo pierwszej. Byla to kolejna dziwna rzecz: do tamtego lata jezdzila tylko do pracy i z powrotem, ale rzadko sama siedziala za kierownica. Nie lubila i bala sie jazdy, jak niektorzy boja sie latac samolotem. Obecnie poza seksem nie bylo niczego, co lubilaby bardziej niz szybka jazde bez celu, ot tak, dla kaprysu. Zawsze wiedziala, dlaczego seks ja odpychal - nie bylo to dla niej zadna tajemnica. Za swoja ozieblosc mogla winic ojca, Hortona Purneya. Nie znala matki, ktora zmarla w pologu, ale az nazbyt dobrze poznala ojca. Mieszkali w ruderze na przedmiesciach Barstow, na skraju kalifornijskiej pustyni, tylko we dwoje, i jej najwczesniejsze wspomnienia dotyczyly molestowania seksualnego. Horton Purney byl humorzastym, ponurym, wrednym i niebezpiecznym typem. Dopoki S andy nie uciekla z domu w wieku czternastu lat, traktowal ja jak erotyczna zabawke. Dopiero niedawno uswiadomila sobie, ze niechec dojazdy samochodem rowniez byla zwiazana z czyms, co robil jej ojciec. Horton Purney prowadzil warsztat naprawy motocykli w zapadajacej sie, spalonej przez slonce stodole, ale niewiele zarabial. Dlatego dwa razy w roku wsadzal S andy do auta i ruszal w parogodzinna podroz do Las Vegas, gdzie znal przedsiebiorczego sutenera, Samsona Cherrika. Sutener mial liste dewiantow lubiacych seks z dziecmi i widok S andy zawsze go uszczesliwial. Po kilku tygodniach spedzonych w Vegas ojciec pakowal walizki, wsadzal corke do wozu i wracal do Barstow z kieszeniami pelnymi gotowki. Dla S andy jazda do Vegas byla koszmarem, bo wiedziala, co ja czeka u celu. Podroz powrotna do Barstow byla jeszcze gorsza, gdyz nie oznaczala ucieczki z Vegas, ale powrot do ponurego zycia w rozpadajacym sie domu i mrocznej, natarczywej, nienasyconej zadzy Hortona Purneya. Droga w obie strony prowadzila do piekla, wiec S andy nienawidzila warkotu silnika i szumu opon na autostradzie. Dlatego przyjemnosc, jaka teraz sprawialy jej jazda i seks, wydawala sie cudem. Nie potrafila zrozumiec, jak znalazla w sobie sile i wole, by przezwyciezyc swoja straszna przeszlosc. Od lata ubieglego roku po prostu... po prostu sie zmienila, i wciaz sie zmieniala. Poznala takze upajajace poczucie wolnosci i szacunku do samej siebie, gdy pekaly krepujace ja lancuchy nienawisci i wiezy strachu. Wsiadla do forda pick-upa z napedem na cztery kola i zapuscila silnik. Przyczepa mieszkalna stala na niezagospodarowanej polakrowej dzialce na poludniowym skraju malenkiego miasteczka Beowawe przy drodze numer 21, dwupasmowej asfaltowce. Gdy znikla z pola widzenia, zdawalo sie, ze w promieniu tysiecy kilometrow nie ma niczego innego oprocz pustych rownin, falistych wzgorz, skal, trawy, krzakow i suchych koryt potokow. Lazurowe poranne niebo bylo ogromne i kiedy S andy zwiekszyla predkosc, miala wrazenie, ze zaraz wzbije sie w powietrze. Gdyby skierowala sie na polnoc, przejechalaby przez Beowawe i dotarla do miedzystanowej 80, ktora prowadzila na wschod do Elko albo na zachod do Battle Mountain. Wybrala droge na poludnie, przez piekne pustynne tereny, i jechala po podniszczonej szosie z predkoscia stu dziesieciu kilometrow na godzine. Po pietnastu minutach szosa przeszla w zwirowke, ktora wiodla na poludnie przez sto trzydziesci trzy kilometry pustkowia. S andy skrecila na wschod, na droge gruntowa wijaca sie wsrod trawy i krzakow. Tego bozonarodzeniowego ranka tylko w niektorych miejscach lezal snieg. W dali bielaly gory, ale tutaj roczne opady wynosily mniej niz czterysta milimetrow, z czego niewiele przypadalo na snieg. Gdzieniegdzie pokrywa sniegu miala dwa centymetry grubosci, pod malym garbem wiatr utworzyl zaspe, dalej skrzyl sie krzak, na ktorym nawiany snieg stwardnial w koronke lodu, ale znaczna czesc ziemi byla naga, sucha i brazowa. S andy jechala szybko, wlokac za soba chmure pylu. Po jakims czasie zjechala z drogi i ruszyla na przelaj - na polnoc, a potem na zachod, do znajomego miejsca, choc nie wyruszala z mysla, aby do niego dotrzec. Z niezrozumialych powodow w czasie samotnych przejazdzek podswiadomosc czesto ja tutaj kierowala, lecz rzadko w linii prostej, zwykle kretymi trasami, wiec przybycie do celu zawsze stanowilo niespodzianke. Zatrzymala sie, zaciagnela hamulec. Z silnikiem na jalowym biegu, przez chwile patrzyla przez zakurzona przednia szybe. Przyjechala tu, poniewaz poprawialo jej to samopoczucie, choc nie wiedziala dlaczego. Krzaki, trawiaste zbocza i wyrastajace z ziemi fragmenty skal tworzyly przyjemny widok, lecz wcale nie ladniejszy od tysiaca innych. Tutaj jednak czula wysublimowany spokoj, ktorego brakowalo gdzie indziej. Wylaczyla silnik, wysiadla z pick-upa i przez chwile spacerowala z rekami w kieszeniach kurtki, nieswiadoma ostrego zimnego powietrza. Jazda przez pustynie przywiodla ja z powrotem do cywilizacji, kilkaset metrow na polnoc biegla miedzystanowa 80. Warkot przejezdzajacych ciezarowek niosl sie niczym ryk smoka, jednak w swiateczny dzien natezenie ruchu bylo niewielkie. Na polnocny zachod od autostrady stal na wzgorzu motel i bar Zacisze, ale S andy tylko raz spojrzala w tamta strone. Bardziej interesujace bylo najblizsze otoczenie, przyciagajace ja z tajemnicza sila. Zdawalo sie, ze panuje tu jakis szczegolny spokoj, promieniujacy ze skal niczym cieplo wchloniete za dnia i oddawane wieczorem. Nie probowala analizowac swojego upodobania do tego kawalka ziemi. Najwyrazniej jego powodem byla jakas nieokreslona subtelna harmonia, gra linii, ksztaltow i cieni. Proba rozszyfrowania magnetyzmu tego miejsca bylaby rownie niemadra jak proba przeanalizowania piekna zachodu slonca czy ulubionego kwiatu. Tego ranka w dzien Bozego Narodzenia S andy jeszcze nie wiedziala, ze dziesiatego grudnia w czasie powrotu z Elko do tego samego miejsca zostal tez przyciagniety, jak zaczarowany, Ernie Block. Nie wiedziala, ze przepelnialo go podszyte strachem elektryzujace wrazenie zblizajacego sie objawienia - zupelnie inne od jej uczuc. Dopiero wiele tygodni pozniej miala sie dowiedziec, ze jej ustronie przyciagalo takze inne osoby - przyjaciol i nieznajomych. Chicaao, Illinois Dla ojca Stefana Wycazika - dynamicznego proboszcza parafii Swietej Bernadetty, ratownika kaplanow w klopotach - poranek tego Bozego Narodzenia byl najbardziej pracowity ze wszystkich dotychczasowych. W miare uplywu czasu stawalo sie jasne, ze to Boze Narodzenie bedzie najbardziej donioslym dniem w jego zyciu. Odprawil druga msze i przez godzine wital parafian, ktorzy przychodzili na plebanie z koszykami owocow, pudelkami domowych ciast i innymi podarkami, a potem pojechal do szpitala uniwersyteckiego, zeby zlozyc wizyte Wintonowi Tolkowi, policjantowi postrzelonemu w barze kanapkowym wczoraj po poludniu. Po operacji Tolk cala noc spedzil na oddziale intensywnej opieki medycznej. W swiateczny ranek zostal przeniesiony do polprywatnego pokoju sasiadujacego z OIOM-em, bo choc nie byl juz w stanie krytycznym, wciaz musial byc monitorowany. Ojciec Wycazik zastal przy lozku Wintona jego zone, Raynelle Tolk. Byla atrakcyjna, modnie uczesana kobieta o czekoladowej skorze. -Pani Tolk? Jestem Stefan Wycazik. -Ale... Usmiechnal sie. -Spokojnie. Nie przyszedlem udzielac nikomu ostatniego namaszczenia. -To dobrze - mruknal Winton. - Nie zamierzam umierac. Ranny policjant byl nie tylko w pelni przytomny, ale nawet ozywiony i najwyrazniej nie dokuczal mu bol. Choc na szerokim torsie mial grube bandaze, czujniki aparatury monitorujacej na szyi oraz igle kroplowki z glukoza i antybiotykami wkluta w zyle na lewym ramieniu, wygladal calkiem dobrze. Ojciec Wycazik stanal na wprost niego. W rekach trzymal czarny kapelusz i obracal go mimowolnie, jedynie w ten sposob zdradzajac przejecie. Gdy spostrzegl, co robi, szybko odlozyl nakrycie glowy na krzeslo. -Panie Tolk, jesli czuje sie pan na silach, chcialbym zadac pare pytan na temat wczorajszych wydarzen. Tolk i Raynella nie kryli, ze sa zdziwieni jego ciekawoscia. Ksiadz wyjasnil im przyczyne zainteresowania - ale tylko czesciowo. -Czlowiek, ktory jezdzil z wami radiowozem w ubieglym tygodniu, Brendan Cronin, pracuje dla mnie - powiedzial, nie demaskujac Brendana, ktory podal sie za swieckiego pracownika Kosciola. Raynella rozpromienila sie. -Chcialabym go poznac - oswiadczyla. -Uratowal mi zycie - dodal Tolk. - Wykazal sie ogromna odwaga. Nie powinien byl tego robic, ale ciesze sie, ze to zrobil. -Pan Cronin wszedl do baru, nie wiedzac, czy wszyscy b andy ci nie zyja i czy nie zostanie zastrzelony - wyjasnila Raynella. -To sprzeczne z policyjna procedura - stwierdzil Winton. - Ja trzymalbym sie regulaminu, gdybym byl na zewnatrz. Nie pochwalam tego, co zrobil Brendan, ale zawdzieczam mu zycie. -Zdumiewajace - mruknal ojciec Wycazik, jak gdyby po raz pierwszy uslyszal o wyczynie Brendana. W rzeczywistosci przeprowadzil wczoraj dluga rozmowe z przelozonym Wintona Tolka, swoim starym przyjacielem, ktory nie szczedzil wikaremu pochwal za odwage i psioczyl na jego glupote. - Zawsze wiedzialam, ze na Brendanie mozna polegac. Czy udzielil panu pierwszej pomocy? -Mozliwe - odparl Winton. - Naprawde nie wiem. Mialem przeblyski swiadomosci... widzialem go... pochylal sie nade mna... powtarzal moje imie... ale, rozumie ksiadz, bylem zamroczony. -To istny cud, ze Win przezyl - wtracila drzacym glosem Raynella. -Spokojnie, kochanie - powiedzial cicho Winton. - Przezylem, i tylko to sie liczy. - Gdy sie upewnil, ze zona sie nie rozklei, popatrzyl na Stefana i dodal: - Wszyscy sa zdumieni, ze wylizalem sie po utracie takiej ilosci krwi. Podobno byly jej cale kubly. -Czy Brendan zalozyl panu opaske uciskowa? Tolk sciagnal brwi. -Nie wiem. Jak mowilem, bylem zamroczony, polprzytomny. Ojciec Wycazik zastanawial sie przez chwile, jak zadac najwazniejsze pytanie bez ujawniania prawdziwych powodow swojej wizyty. -Rozumiem, ze nie bardzo pan wie, co sie dzialo, ale... moze zwrocil pan uwage na cos dziwnego... na rekach Brendana? -Dziwnego? Co ksiadz ma na mysli? -Dotykal pana, prawda? -Jasne. Pewnie sprawdzal puls... potem obejrzal rany. -Czy czul pan cos... cos niezwyklego, gdy pana dotykal... cos szczegolnego? - dopytywal sie ostroznie Stefan. -Nie mam pojecia, o co ksiedzu chodzi. Stefan Wycazik pokrecil glowa. -Mniejsza z tym. Najwazniejsze, ze pan zyje. - Zerknal na zegarek i udajac zaskoczenie, powiedzial: - Wielkie nieba, spoznie sie na spotkanie. - Zanim Tolkowie zdazyli zareagowac, chwycil kapelusz z krzesla, pozegnal sie i wyszedl, wprawiajac ich w zdumienie swoim zachowaniem. Ojciec Wycazik kojarzyl sie zwykle ludziom z sierzantem na musztrze albo trenerem futbolu. Nikt nie spodziewal sie takiej krzepy, pewnosci siebie i dynamizmu po ksiedzu. Jednak gdy gdzies sie spieszyl, nie przypominal juz sierzanta czy trenera, ale czolg. Stefan Wycazik przebyl korytarz, pchnal ciezkie wahadlowe drzwi, potem nastepne i wmaszerowal na oddzial OIOM, gdzie jeszcze przed godzina przebywal ranny policjant. Poprosil o rozmowe z dyzurujacym lekarzem, doktorem Royce' em Albrightem. Z nadzieja, ze Bog wybaczy mu kilka niewinnych klamstw w dobrej sprawie, przedstawil sie jako duszpasterz rodziny Tolkow. Dal do zrozumienia, ze przyslala go pani Tolk, aby dowiedzial sie, w jakim stanie byl jej maz, kiedy go przywieziono. Doktor Albright wygladal jak Jeny Lewis i mowil dudniacym glosem Henry'ego Kissingera, co troche zbijalo rozmowcow z tropu, ale nie mial nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na wszystkie pytania ojca Wycazika. Winton Tolk nie byl jego pacjentem, lecz ten przypadek wzbudzil w nim zainteresowanie. -Moze ksiadz zapewnic pania Tolk, ze niebezpieczenstwo komplikacji praktycznie nie istnieje. Pacjent w niemal cudowny sposob dochodzi do zdrowia. Dwa strzaly w piers, z bliska, z trzydziestkiosemki. Do wczoraj nikt by nie uwierzyl, ze mozna dostac dwie kule w piers z broni takiego kalibru i po dwudziestu czterech godzinach opuscic OIOM! Pan Tolk jest niewiarygodnym szczesciarzem. -Zatem kule ominely serce... i wszystkie najwazniejsze narzady? -Malo tego, nie spowodowaly powazniejszych uszkodzen zyl czy tetnic. Pocisk kaliber trzydziesci osiem ma potezna sile, ojcze. Zwykle powoduje rozlegle obrazenia. W przypadku Tolka kule musnely jedna glowna tetnice i zyle, ale nie przerwaly zadnego z tych naczyn. Ten czlowiek mial wielkie szczescie, bez dwoch zdan. -Zapewne zostaly zatrzymane przez kosci. -Kosci zmienily tor lotu pociskow, ale ich nie zatrzymaly. Oba znaleziono w tkance miekkiej. To nastepna niezwykla rzecz: kosci nie zostaly strzaskane, nie odprysnal nawet maly odlamek. Wprost nie do uwierzenia. Ojciec Wycazik pokiwal glowa. -Czy po wyjeciu kul z ciala cos wskazywalo, ze mialy mniejszy ciezar niz normalna amunicja kalibru trzydziesci osiem? Moze naboje byly wadliwe, moze w pociskach bylo za malo olowiu? To by wyjasnialo, dlaczego strzaly z rewolweru o takim kalibrze spowodowaly mniejsze szkody niz strzaly z dwudziestkidwojki. Albright sciagnal brwi. -Nie wiem. Mozliwe. Musi ksiadz zapytac o to policje... albo doktora Sonneforda, chirurga, ktory wyjmowal pociski. -Powiedziano mi, ze funkcjonariusz Tolk stracil mnostwo krwi. Albright skrzywil sie i powiedzial: -Ktos musial zrobic blad na jego karcie. Dzis nie mialem okazji rozmawiac z doktorem Sonnefordem, bo jest Boze Narodzenie, ale z karty wynika, ze na sali operacyjnej Tolkowi podano ponad cztery litry krwi. Oczywiscie to nie moze byc prawda. -Dlaczego? -Prosze ksiedza, gdyby Tolk naprawde stracil cztery litry, zanim zabrano go do szpitala, nie zostaloby w nim dosc krwi, zeby podtrzymac krazenie. Bylby martwy. Martwy i zimny jak kamien. Las Vegas, Nevada Mary i Pete Monatella, rodzice Jorji, przyjechali o szostej rano w Boze Narodzenie. Utyskiwali i mieli oczy zaczerwienione z niewyspania, ale byli zdecydowani zajac nalezne im miejsce przy przystrojonej choince, zanim zbudzi sie Marcie. Mary, wysoka jak Jorja i kiedys rownie zgrabna, przytyla z wiekiem. Pete, nizszy od zony, mial wydatny brzuch i stapal dumnym krokiem koguta, ale Jorja znala niewielu podobnie skromnych ludzi. Przywiezli mnostwo prezentow dla jedynej wnuczki. Mieli takze prezent dla Jorji - oraz mnostwo "podarkow", jakimi zasypywali ja w czasie kazdej wizyty: wyglaszane w dobrej wierze, ale irytujace slowa krytyki, niepotrzebne rady, budzenie poczucia winy. Mary zaraz po przestapieniu progu oznajmila, ze Jorja powinna wyczyscic okap nad kuchenka. Grzebala pod zlewem, poki nie znalazla butelki windeksu i scierki, a potem sama zabrala sie do czyszczenia. Zauwazyla rowniez, ze na drzewku jest za malo ozdob. -Wiecej lampek, Jorja! - zawolala. Gdy zobaczyla prezenty dla Marcie, wpadla w rozpacz. - Moj Boze, Jorja, papier jest za malo kolorowy. Wstazki za male. Male dziewczynki lubia kolorowy papier ze Swietym Mikolajem i mnostwo wstazek. Ojciec cale swoje niezadowolenie skupil na wielkiej tacy z ciastkami, stojacej na kuchennej ladzie. -Wszystkie ze sklepu, Jorja. Nie masz w tym roku ciastek domowej roboty? -Tato, ostatnio duzo pracowalam, chodze na zajecia na uniwersytecie... -Wiem, dziecko, trudno byc samotna matka, ale przeciez mowimy o podstawach. Ciastka wlasnego wypieku sa jedna z lepszych tradycji Bozego Narodzenia. To absolutna podstawa. -Absolutna - zgodzila sie matka. Swiateczny nastroj nadszedl w tym roku z ociaganiem i nawet teraz pozostawial wiele do zyczenia. Jorja wsunela do piekarnika wazacego szesc kilo indyka na swiateczny obiad, wciaz sluchajac komentarzy na temat swoich wad. Moglaby do konca stracic dobry humor, gdyby o wpol do siodmej nie zjawila sie Marcie. Wpadla do pokoju w pizamie, sliczna jak dzieciecy bohaterowie rysunkow Normana Rockwella. -Czy Mikolaj przyniosl mi Mala Pania Doktor? -Przyniosl ci znacznie wiecej, koteczku - odparl Pete. - Spojrz tutaj! Marcie odwrocila sie i zobaczyla choinke - ktora "Mikolaj" podrzucil w nocy - a obok gore prezentow. Westchnela z zachwytu. -Ojej! Podniecenie wnuczki udzielilo sie dziadkom, ktorzy na jakis czas zapomnieli o takich rzeczach jak zakurzony kuchenny okap czy kupione w sklepie ciastka. Mieszkanie wypelnily radosne okrzyki. Ale gdy Marcie rozpakowala polowe prezentow, swiateczny nastroj przycmila ciemna chmura, ktora pozniej miala powrocic w znacznie gorszej postaci. Gderliwym glosem, ktory zupelnie do niej nie pasowal, dziewczynka poskarzyla sie, ze Mikolaj zapomnial przyniesc jej Mala Pania Doktor. Odrzucila wymarzona lalke, nawet nie wyjmujac jej z pudelka, i zajela sie nastepna paczka, goraczkowo rozdzierajac opakowanie. Jorje zaniepokoilo zachowanie corki i dziwny wyraz jej oczu. Wkrotce Mary i Pete takze to dostrzegli. Probowali przekonac Marcie, ze powinna nacieszyc sie kazdym prezentem przed rozpakowaniem nastepnego, ale ich prosby nie odniosly skutku. Jorja nie polozyla zestawu pod choinke; schowany w szafie, mial byc ostatnia niespodzianka. Gdy zostaly juz tylko trzy pudelka, Marcie zbladla i zaczela drzec, nie mogac sie doczekac Malej Pani Doktor. Na Boga, dlaczego to dla niej takie wazne? Wiele rozpakowanych zabawek bylo znacznie drozszych i bardziej interesujacych niz dziecinny zestaw lekarski. Czemu tak skupiala uwage na tej jednej rzeczy? Skad ta obsesja? Po otworzeniu ostatnich pudelek Marcie zalala sie lzami rozpaczy. -Mikolaj nie przyniosl! Zapomnial! Zapomnial! Na podlodze lezalo mnostwo wspanialych zabawek, wiec skad ta histeria? Jorja, skonsternowana i zdenerwowana niegrzecznym zachowaniem Marcie, zobaczyla, ze rodzice rowniez sa zaskoczeni, zaniepokojeni i zniecierpliwieni tym niespodziewanym, nieuzasadnionym wybuchem. Bojac sie, ze Boze Narodzenie zakonczy sie katastrofa, Jorja pobiegla do sypialni, otworzyla szafe, wyciagnela cenny podarunek zza pudelek po butach i wrocila do pokoju. Marcie gwaltownie wyrwala jej pudelko. -Co wstapilo w to dziecko? - zapytala Mary. -Taa... - mruknal Pete. - Co takiego waznego jest w tej paczce? Marcie goraczkowo rozdarla opakowanie. Gdy zobaczyla, ze pudelko zawiera jej upragniony zestaw, natychmiast sie uspokoila i przestala dygotac. -Mala Pani Doktor. Mikolaj nie zapomnial! -Kochanie, moze to nie od Mikolaja - powiedziala Jorja. - Nie wszystkie prezenty daje Mikolaj. Spojrz na naklejke. Marcie poslusznie przeczytala karteczke i uniosla glowe z niepewnym usmiechem. -To od... tatusia. Jorja czula na sobie wzrok rodzicow, ale nie spojrzala na nich. Wiedzieli, ze Alan pojechal do Acapulco ze swoja najnowsza lalunia, pusta blondynka o imieniu Pepper, i nawet nie pomyslal o zostawieniu chocby kartki z zyczeniami dla Marcie. Niewatpliwie nie pochwalali Jorji za to, ze tak mu odpuscila. Kiedy kucala w kuchni przed piecykiem i sprawdzala indyka, matka stanela obok niej i zapytala cicho: -Dlaczego to robisz, Jorja? Czemu umiescilas imie tej gnidy na najbardziej wymarzonym prezencie? Jorja wysunela blache z piekarnika. Nabrala chochelka sosu z rondla i polala pieczen. Dopiero potem powiedziala: -Marcie nie moze miec zepsutych swiat tylko dlatego, ze jej ojciec jest dupkiem. -Nie powinnas chronic jej przed prawda - upomniala ja cicho Mary. -Ta prawda jest zbyt paskudna dla siedmioletniego dziecka. -Im predzej sie dowie, ze jej ojciec jest gnida, tym lepiej. Wiesz, co twoj tata slyszal o tej jego kobiecie? -Mam nadzieje, ze indyk do poludnia bedzie gotowy. Mary jednak nie porzucila tematu. -Jest na listach plac w dwoch kasynach, Jorja. Tak slyszal Pete. Wiesz, o co mi chodzi? To dziwka na telefon. Alan zyje z dziwka. Co jest z nim nie w porzadku? Jorja zamknela oczy i odetchnela gleboko. -Skoro nie chce miec nic wspolnego z Marcie - dodala Mary - to nawet lepiej. Bog jeden wie, jakie choroby mogl zlapac od takiej kobiety. Jorja wsunela blache do piekarnika, zamknela drzwiczki i wyprostowala sie. -Mozemy wiecej o tym nie rozmawiac? -Myslalam, ze chcesz wiedziec, kim jest ta kobieta. -Juz wiem. Mary sciszyla glos i zapytala: -A jesli Alan pewnego dnia przyjedzie tu i powie: "Pepper i ja chcemy zabrac Marcie do Acapulco albo do Disneylandu, albo moze do siebie na jakis czas"? Jorja powiedziala z irytacja: -Mamo, Alan nie chce widywac Marcie, bo mala przypomina mu o obowiazkach. -A jesli... -Mamo, do cholery! Choc Jorja nie podniosla glosu, w tych trzech slowach bylo tyle zlosci, ze dotknieta Mary ze zbolala mina odwrocila sie do niej plecami. Podeszla do lodowki, otworzyla drzwi i przejrzala zawartosc polek. -O, masz gnocci. -Nie ze sklepu - odparla Jorja drzacym glosem. - Domowej roboty. - Chciala sie pojednac, ale zdala sobie sprawe, ze jej slowa moga zostac zrozumiane jako zlosliwosc pod adresem ojca, ktory wybrzydzal na kupione ciastka. Przygryzla warge i przelknela piekace lzy. Wciaz zagladajac do lodowki, Mary zapytala: -Ugotujesz ziemniaki? A to co? Aha, juz starlas kapuste na surowke. Sadzilam, ze bedziesz potrzebowac mojej pomocy, ale chyba pomyslalas o wszystkim. - Zamknela lodowke i rozejrzala sie, szukajac czegos, co mogloby ja zajac i pozwolilo zapomniec o przykrej chwili. Miala lzy w oczach. Jorja podbiegla do niej i objela ja mocno. Mary odwzajemnila uscisk i przytulily sie do siebie w milczeniu, gdyz slowa nie byly potrzebne. Po chwili Mary powiedziala: -Nie wiem, dlaczego taka jestem. Moja mama traktowala mnie tak samo jak ja ciebie. Obiecalam sobie, ze bede inna. -Kocham cie taka, jaka jestes. -Moze dlatego tak sie zachowuje, ze jestes jedynaczka. Gdybym mogla miec wiecej dzieci, nie bylabym dla ciebie taka szorstka. -To po czesci moja wina, mamo. Ostatnio czesto jestem rozdrazniona. -Nic dziwnego - stwierdzila Mary, obejmujac ja mocno. - Ta gnida cie zostawila, utrzymujesz siebie i Marcie, chodzisz do szkoly... Masz prawo byc rozdrazniona. Jestem z ciebie taka dumna, Jorja. Trzeba miec odwage, zeby robic to, co ty robisz. Nagle Marcie krzyknela. Co tym razem? - zastanawiala sie Jorja. Stanela w lukowym wejsciu do pokoju i zobaczyla, ze ojciec probuje namowic Marcie do zabawy lalka. -Popatrz - mowil - lalka placze, gdy przechylasz ja w ten sposob, i chichocze, gdy przechylasz w druga strone. -Nie chce sie bawic ta glupia lalka - odparla nadasana Marcie. Determinacja i napiecie w jej glosie przypominaly o niedawnym niepokojacym wybuchu. Trzymala w raczce strzykawke z gumy i plastiku. - Chce ci zrobic nastepny zastrzyk. -Kochanie, dalas mi juz dwadziescia zastrzykow. -Musze cwiczyc. Nigdy nie zostane swoim wlasnym doktorem, jesli nie bede cwiczyc. Pete z irytacja popatrzyl na Jorje. -O co chodzi z ta Mala Pania Doktor? - zapytala Mary. -Tez chcialabym to wiedziec - odparla Jorja. Marcie skrzywila sie, naciskajac tlok imitacji strzykawki. Na jej czole lsnil pot. -Naprawde chcialabym to wiedziec - powtorzyla Jorja z niepokojem. Boston, Masachussets Bylo to najgorsze Boze Narodzenie w zyciu Ginger Weiss. Jej ukochany ojciec, choc byl Zydem, zawsze obchodzil Boze Narodzenie, bo bardzo lubil towarzyszaca mu atmosfere harmonii i milosci. Po jego smierci Ginger nadal uwazala dwudziesty piaty grudnia za wyjatkowy dzien, za czas radosci. Do dzis Boze Narodzenie nigdy jej nie przygnebialo. George i Rita zrobili wszystko, zeby czula sie jak w rodzinie, ale mimo to byla bolesnie swiadoma, iz jest osoba z zewnatrz. Do Straznika Zatoki na kilka dni zjechali z rodzinami trzej synowie Hannabych i wielki dom rozbrzmiewal echem srebrzystego smiechu dzieci. Wszyscy starali sie wlaczyc Ginger w tradycyjne rodzinne zajecia, od robienia girland z popcornu po spiewanie koled z sasiadami. Rankiem w Boze Narodzenie Ginger patrzyla, jak dzieci rzucaja sie na gore prezentow. Biorac przyklad z innych doroslych, razem z dziecmi siedziala na podlodze, pomagala im rozpakowywac zabawki i uczestniczyla w zabawach. Na kilka godzin jej rozpacz przycichla i na przekor sobie zasymilowala sie z rodzina Hannabych. Jednak w czasie lunchu - zlozonego ze swiatecznych potraw, ale lekkiego, bedacego zapowiedzia wystawnej wieczornej uczty - znow poczula sie wyobcowana. Rozmowy Hannabych obracaly sie glownie wokol wspomnien z poprzednich swiat, w ktorych nie brala udzialu. Po lunchu wymowila sie bolem glowy i uciekla do swojego pokoju. Malowniczy widok zatoki uspokoil ja, ale nie potrafila powstrzymac narastajacej depresji. Rozpaczliwie pragnela, zeby Pablo Jackson zadzwonil jutro z wiadomoscia, ze przestudiowal juz problem blokad pamieci i jest gotow ponownie ja zahipnotyzowac. Jej wizyta u Pabla zmartwila George'a i Rite mniej, niz sie spodziewala. Zdenerwowali sie, ze pojechala sama, bo przeciez mogla dostac ataku, gdy w poblizu nie bedzie zadnej zyczliwej duszy. Musiala im obiecac, ze w przyszlosci pozwoli, aby Rita lub ktos ze sluzby wozil ja do mieszkania Pabla, ale nie probowali wybic jej z glowy niekonwencjonalnej terapii u iluzjonisty. Widok zatoki dzialal uspokajajaco, lecz jego wplyw byl ograniczony. Ginger odwrocila sie od okna i podeszla do lozka. Z zaskoczeniem zobaczyla dwie ksiazki na nocnym stoliku. Jedna byla powiesc fantasy Tima Powersa, znanego jej autora, a druga ksiazka zatytulowana Zmierzch w Babilonie. Nie miala pojecia, skad sie wziely. Miala w pokoju kilka powiesci wzietych z biblioteki na dole, bo od kilku tygodni czytanie bylo jej glownym zajeciem. Ale te tytuly widziala po raz pierwszy. Powiesc Powersa o podrozujacych w czasie trollach, wojujacych z brytyjskimi goblinami podczas wojny o niepodleglosc Stanow Zjednoczonych, zapowiadala sie wspaniale - byla to fantastyczna opowiesc w rodzaju tych, ktore uwielbial jej ojciec. Przyklejona do okladki karteczka informowala, ze to egzemplarz recenzyjny. Rita przyjaznila sie z recenzentem, ktory pracowal w "Globe" i czasami przysylal jej interesujace pozycje, zanim trafily do ksiegarn. Najwyrazniej te ukazaly sie pare dni temu i Rita, znajac jej upodobania, podrzucila je do pokoju. Ginger odlozyla na bok ksiazke Powersa i przyjrzala sie Zmierzchowi w Babilonie. Nigdy nie slyszala o jej autorze, Dominicku Corvaisisie, lecz krotkie streszczenie powiesci brzmialo intrygujaco, a kiedy przeczytala pierwsza strone, byla zauroczona. Przeniosla sie z lozka na wygodny fotel i dopiero wtedy spojrzala na zdjecie autora z tylu obwoluty. Oddech uwiazl jej w gardle. Ogarnal ja strach. Przez chwile myslala, ze fotografia spowoduje kolejna fuge. Chciala odrzucic ksiazke, chciala wstac, ale nie mogla. Wciagnela powietrze, zamknela oczy i czekala, az puls wroci do normalnego tempa. Otworzyla oczy i popatrzyla na zdjecie autora. Wciaz czula niepokoj, choc nie tak silny jak za pierwszym razem. Byla pewna, ze widziala tego czlowieka, ze gdzies go juz spotkala, i to w dosc niezwyklych okolicznosciach, ale nie mogla sobie przypomniec gdzie i kiedy. Z krotkiej biografii na skrzydelku wynikalo, ze mieszkal w Portlandzie w Oregonie, a obecnie w Laguna Beach w Kalifornii. Poniewaz nigdy nie byla w tych miastach, nie potrafila sobie wyobrazic, gdzie mogly skrzyzowac sie ich sciezki. Trzydziestoparoletni Dominick Corvaisis bardzo przypominal aktora Anthony'ego Perkinsa z czasow mlodosci. Wygladal na tyle interesujaco, ze raczej nie zapomnialaby, gdzie sie spotkali. Jeszcze dwa miesiace temu pewnie zbagatelizowalaby swoja dziwna, gwaltowna reakcje na widok zdjecia i uznalaby ja za objaw przemeczenia umyslu, ale teraz z respektem podchodzila do niezwyklych zdarzen i probowala doszukac sie w nich sensu niezaleznie od tego, jak bardzo wydawaly sie bezsensowne. Patrzyla na zdjecie Corvaisisa, majac nadzieje, ze odblokuje jej pamiec. Po chwili, z niemal jasnowidzacym przeczuciem, ze Zmierzch w Babilonie odmieni jej zycie, otworzyla ksiazke i zaczela czytac. Chicago, Illinois Ze szpitala uniwersyteckiego ojciec Stefan Wycazik pojechal do laboratorium kryminalistyki wydzialu dochodzen chicagowskiej policji. Choc bylo Boze Narodzenie, pracownicy komunalni uprzatali z ulic snieg z nocnych opadow. Tylko kilka osob pelnilo dyzur w policyjnym laboratorium, ktore miescilo sie w starym budynku rzadowym. Jego wnetrze przywodzilo na mysl egipski grobowiec pogrzebany pod piaskami pustyni. Kroki rozbrzmiewaly glosno, pomiedzy kafelkami podlog a wysokimi stropami tluklo sie echo. Zwykle laboratorium nie udzielalo informacji nikomu spoza policji i sadu. Ale polowa policjantow w Chicago byla katolikami, co oznaczalo, ze ksiadz Wycazik ma wsrod nich wielu przyjaciol. Poprosil ich, zeby ulatwili mu wejscie do laboratorium kryminalistyki. Powital go doktor Murphy Aimes, brzuchaty mezczyzna z calkowicie lysa glowa i sumiastymi wasami. Umowili sie wczesniej telefonicznie. Usiedli na stolkach przy stole laboratoryjnym. Przed soba mieli wysokie okno z mlecznymi szybami, poznaczonymi ciemnymi smugami golebiego lajna. Na marmurowym blacie lezala teczka z aktami i kilka innych przedmiotow. -Musze powiedziec, ojcze, ze nie wyjawilbym zadnych informacji, gdyby mialo dojsc do procesu. Ale poniewaz obaj sprawcy napadu na bar nie zyja, nie ma kogo postawic przed sadem. -Doceniam to, doktorze. Naprawde. Jestem wdzieczny za poswiecony mi czas i energie. Ciekawosc odbila sie na twarzy Murphy'ego Aimesa. -Niezupelnie rozumiem przyczyny zainteresowania ksiedza ta sprawa. -Sam nie jestem ich pewien - odparl Stefan enigmatycznie. Nie zdradzil sie przed wladzami, ktore wyrazily zgode na jego wizyte w laboratorium, i nie zamierzal oswiecac Aimesa. Gdyby powiedzial, o co mu chodzi, uznaliby go za wariata i byliby znacznie mniej sklonni do wspolpracy. -Coz... - mruknal doktor, urazony, ze Stefan nie chce okazac mu zaufania - pytal ksiadz o kule. - Otworzyl brazowa koperte i wysypal na dlon jej zawartosc: dwie szare brylki olowiu. - Chirurg wyjal je z ciala Wintona Tolka. Mowil ksiadz, ze jest nimi zainteresowany. -Jak najbardziej - odparl Stefan, biorac pociski do reki. - Zwazyl je pan, jak przypuszczam. Rozumiem, ze to standardowa procedura. Waza tyle, ile powinny wazyc pociski kaliber trzydziesci osiem? -Jesli chodzi ksiedzu o to, czy sie rozpadly w czasie uderzenia, odpowiedz brzmi: nie. Ich znieksztalcenie wskazuje, ze musialy uderzyc w kosc, wiec to dosc dziwne. Nie ukruszyl sie nawet maly kawalek. -Zastanawialem sie raczej nad tym - zaczal ojciec Wycazik, patrzac na pociski - czy nie sa za lekkie jak na kaliber trzydziesci osiem. Jakas usterka, blad fabryczny? Czy maja wlasciwa wielkosc? -Oczywiscie, nie ma co do tego watpliwosci. -Powinny wiec spowodowac powazne obrazenia... straszne obrazenia - powiedzial ojciec Wycazik z zaduma. - A bron? Z wiekszej koperty Aimes wyjal rewolwer, z ktorego zostal postrzelony Winton Tolk. Byl to smith wesson.38 chiefs special. -Badal go pan, przeprowadzil proby balistyczne? -Tak, to standardowa procedura. -Nic nie wskazuje, ze cos z nim jest nie w porzadku? Moze jakies nierownosci w przewodzie lufy albo jakas inna wada, ktora zmniejszalaby predkosc poczatkowa pocisku? -Ciekawe pytanie, ojcze. Ale odpowiedz brzmi: nie. To doskonaly chief's special, calkowicie odpowiadajacy wysokim standardom firmy Smith Wesson. Wkladajac dwie kule do malej koperty, ojciec Wycazik zapytal: -A co z luskami? Czy mogly zawierac mniejsza niz powinny ilosc prochu? Aimes zamrugal. -Domyslam sie, ze ksiadz chce sie dowiedziec, dlaczego dwa pociski z trzydziestkiosemki nie spowodowaly wiekszych obrazen. Stefan Wycazik pokiwal glowa, ale nie rozwinal tego tematu. -Czy w rewolwerze zostaly jakies naboje? -Kilka. Plus zapasowa amunicja w kieszeniach b andy ty, tuzin sztuk. -Otworzyl pan te naboje, zeby sprawdzic, czy maja odpowiedni ladunek prochu? -Nie bylo powodu. -A czy moglby pan zrobic to teraz? -Moglbym, ale po co? Prosze ksiedza, o co u licha tu chodzi? Stefan westchnal i spojrzal mu prosto w oczy. -Wiem, ze naduzywam panskiej cierpliwosci i powinienem zrewanzowac sie za uprzejmosc wyjasnieniem, ale nie moge. Jeszcze nie. Ksieza, podobnie jak lekarze i adwokaci, musza czasami dochowac tajemnicy. Jesli kiedys bede mogl ujawnic, co kryje sie za moja ciekawoscia, pan dowie sie tego pierwszy. Po chwili wahania Aimes otworzyl nastepna koperte. Zawierala naboje z rewolweru martwego b andy ty. -Prosze tu zaczekac - powiedzial. Dwadziescia minut pozniej wrocil z biala emaliowana taca laboratoryjna, na ktorej lezaly dwa rozciete naboje.38 special. Uzywajac olowka jako wskaznika, opisal poszczegolne elementy. -To dno luski ze splonka. Tutaj uderza iglica. Ten otworek to kanalik ogniowy, ktory biegnie od splonki do wnetrza luski. Nie ma tu zadnych wad, zadnych usterek fabrycznych. Z drugiej strony naboju mamy olowiany pocisk polplaszczowy z miedziana przybitka, ktora zapobiega zaolowieniu lufy. Te malenkie rowki na pocisku sa wypelnione smarem, ulatwiajacym przechodzenie przez lufe. Tutaj tez wszystko jest w porzadku. Pomiedzy pociskiem a dnem luski znajduje sie ladunek miotajacy, czyli proch. Ten kopczyk siwych platkow to nitroceluloza, wyjatkowo latwopalna substancja; zapalona iskra ze splonki, eksploduje, wyrzucajac pocisk z naboju. Jak ksiadz widzi, jest jej dosc duzo, zeby wypelnic cala luske. Dla pewnosci otworzylem drugi naboj. - Aimes wskazal go olowkiem. - Z nim tez jest wszystko w porzadku. B andy ta uzywal solidnie wykonanej, niezawodnej amunicji produkcji Remingtona. Funkcjonariusz Tolk po prostu jest szczesciarzem, ojcze, niewiarygodnym szczesciarzem. Nowy Jork, Nowy Jork Jack Twist spedzil Boze Narodzenie w sanatoryjnym pokoju, z Jenny, ktora od trzynastu lat byla jego zona. Spedzanie tutaj swiat bylo wyjatkowo ponure, ale nie mogl wybrac sie dokads indziej i zostawic jej samej, bo to byloby jeszcze gorsze. Choc Jenny prawie dwie trzecie ich malzenstwa przezyla w spiaczce, lata braku jakiegokolwiek kontaktu nie oslabily milosci Jacka. Minelo ponad osiem lat, odkad usmiechnela sie do niego, wypowiedziala jego imie czy oddala mu pocalunek, ale w jego sercu czas sie zatrzymal. Dla niego wciaz byla piekna Jenny Mae Alexander, szczesliwa mloda mezatka. Przezyl srodkowoamerykanskie wiezienie dzieki swiadomosci, ze Jenny czeka na niego w domu, teskni za nim i co wieczor modli sie o jego bezpieczny powrot. W czasie tortur i morzenia glodem nie tracil nadziei, ze pewnego dnia znowu poczuje na szyi jej rece i uslyszy jej radosny smiech. Ta nadzieja trzymala go przy zyciu i przy zdrowych zmyslach. Z czterech wzietych do niewoli komandosow jedynie on i jego kumpel Oscar Weston przezyli i wrocili do domu. Prawie rok czekali na ratunek, przekonani, ze ojczyzna nie pozwoli im gnic w wiezieniu. Czasami zastanawiali sie, czy uwolnia ich komandosi, czy tez pomoc nadejdzie kanalami dyplomatycznymi. Po jedenastu miesiacach wciaz wierzyli, ze rodacy ich wykupia, ale juz nie chcieli dluzej czekac bezczynnie. Stracili na wadze, byli okropnie wychudzeni i niedozywieni. Zapadali na rozne tropikalne choroby i stawali sie coraz slabsi. Mogli zorganizowac ucieczke tylko w czasie jednej z regularnych wizyt w Ludowym Osrodku Sprawiedliwosci. Co cztery tygodnie wyprowadzano ich z cel i zawozono do osrodka - czystej, jasnej instytucji bez murow i krat w centrum stolicy - modelowego wiezienia, ktore mialo przekonac zagranicznych dziennikarzy o humanitaryzmie obecnego rezimu. Tam przechodzili kapiel, odwszawianie, dostawali czyste ubrania, a potem skuwano im rece, zeby nie mogli gestykulowac, sadzano przed kamera wideo i grzecznie przesluchiwano. Zwykle odpowiadali na pytania przeklenstwami albo dowcipami. Ich odpowiedzi nie mialy znaczenia, bo nagranie bylo montowane, a glosy dubbingowali ludzie, ktorzy mowili po angielsku bez sladu obcego akcentu. Po nakreceniu propagandowego filmu za posrednictwem telewizji przemyslowej udzielali wywiadu zagranicznym reporterom zgromadzonym w innym pomieszczeniu. Kamera nigdy nie pokazywala wiezniow w zblizeniu, a zadajacy pytania dziennikarze nie slyszeli ich odpowiedzi; odpowiadali na nie pracownicy wywiadu, siedzacy przy innym mikrofonie poza zasiegiem kamery. Na poczatku jedenastego miesiaca niewoli Jack i Oscar zaczeli planowac ucieczke z tego znacznie slabiej strzezonego osrodka propagandowego. Ich niegdys silne mlode ciala oslably, a jedyna bronia byly szpikulce ze szczurzych kosci, ktore mozolnie formowali, pocierajac o kamienne sciany celi. Taka bron, choc bardzo ostra, mogla budzic politowanie, lecz Jack i Oscar mieli nadzieje, ze poradza sobie z uzbrojonymi straznikami. Nie do wiary, ale rzeczywiscie sobie poradzili. W Centrum Ludowym zostali przekazani jednemu straznikowi, ktory zaprowadzil ich na pietro, gdzie byly prysznice. Straznik trzymal bron w kaburze, prawdopodobnie dlatego, ze osrodek lezal w obrebie wiekszego wiezienia. Pewien, ze Jack i Oscar sa zalamani, wycienczeni i nieuzbrojeni, byl zupelnie nieprzygotowany na atak. Wiezniowie blyskawicznie rzucili sie na niego i zadzgali go koscianymi ostrzami, ktore przemycili w ubraniach. Dwa razy trafiony w szyje i w prawe oko, umarl bez krzyku, ktory moglby sciagnac policje czy zolnierzy. Jack i Oscar zabrali jego bron i amunicje, a potem popedzili korytarzami, ryzykujac podniesienie alarmu i pochwycenie. Znajdowali sie jednak na terenie osrodka "reedukacyjnego" o minimalnej ochronie, dzieki czemu zdolali niepostrzezenie dotrzec do schodow, ktorymi zbiegli do kiepsko oswietlonej piwnicy. Kiedy przemierzyli zatechle magazyny, szybko znalezli strefe ladunkowa i wyjscie. Obok ciezarowki, z ktorej niedawno rozladowano siedem czy osiem wielkich skrzyn, stal kierowca zajety klotnia z drugim mezczyzna; obaj ze zloscia potrzasali podkladkami, do ktorych byly przypiete dokumenty. Tylko oni znajdowali sie w polu widzenia. W pewnej chwili odwrocili sie i ruszyli w kierunku przeszklonego biura. Jack i Oscar bezglosnie podbiegli do wyladowanych pak, wspieli sie na skrzynie ciezarowki i ulokowali za jeszcze niedostarczonymi przesylkami. Pare minut pozniej wrocil kierowca. Z przeklenstwem zatrzasnal klape i ruszyl do miasta, zanim w osrodku wszczeto alarm. Ciezarowka zatrzymala sie po dziesieciu minutach jazdy w odleglosci wielu przecznic od osrodka. Kierowca odryglowal tylna klape, zabral jedna paczke, nie majac pojecia, ze za sciana pudel kula sie zbiegowie, i wszedl do budynku, przed ktorym zaparkowal. Jack i Oscar wygramolili sie z kryjowki i uciekli. Po przebyciu kilku przecznic znalezli sie w dzielnicy blotnistych ulic i rozpadajacych sie domow. Jej ubodzy mieszkancy sprzyjali nowym tyranom nie bardziej niz dawnym i byli sklonni ukryc dwoch jankeskich uciekinierow. Po zmroku, zaopatrzeni w odrobine zywnosci, ktora mogli podzielic sie z nimi mieszkancy slumsow, zbiegowie wyruszyli na przedmiescia. Za miastem wlamali sie do jakiejs stodoly, zabrali z niej ostry sierp, kilka pomarszczonych jablek, skorzany fartuch kowalski i wojlokowe worki, z ktorych zamierzali zrobic prowizoryczne buty, gdy rozpadna sie sfatygowane wiezienne kamasze - oraz konia. Przed switem dotarli na skraj dzungli, zostawili wierzchowca i dalej poszli pieszo. Kiepsko zaopatrzeni, uzbrojeni tylko w sierp i pistolet zabrany straznikowi, bez kompasu, kierujac sie sloncem i gwiazdami, zmierzali na polnoc przez tropikalny las ku odleglej o sto trzydziesci kilometrow granicy. Podczas calej tej koszmarnej wedrowki Jacka wspomagala mysl o Jenny. Myslal o niej, snil o niej, tesknil za nia i gdy po siedmiu dniach dotarli na przyjazne terytorium, zrozumial, ze udalo mu sie przezyc nie tylko dzieki wojskowemu wyszkoleniu, ale rowniez dzieki Jenny. Wtedy uwazal, ze najgorsze ma juz za soba. Mylil sie. Siedzac przy szpitalnym lozku, sluchajac swiatecznej muzyki z magnetofonu, nagle poddal sie rozpaczy. Boze Narodzenie bylo zle, bo wciaz rozpamietywal, jak marzenia o zonie pozwolily mu przetrwac swieta w wiezieniu - podczas gdy Jenny juz byla w spiaczce, stracona dla niego na zawsze. Wesolych swiat. Chicago, Illinois Ojciec Stefan Wycazik przemierzal korytarze i oddzialy dzieciecego szpitala sw. Jozefa w stanie euforii. Juz wczesniej byl w radosnym nastroju, ale teraz doswiadczal niemal religijnego uniesienia. W szpitalu tloczyli sie odwiedzajacy, z glosnikow plynela swiateczna muzyka. Matki, ojcowie, bracia, siostry, dziadkowie oraz dalsi krewni i przyjaciele mlodych pacjentow przybyli z prezentami, lakociami i zyczeniami. Tego dnia w salach rozbrzmiewalo wiecej smiechu, niz zwykle mozna tam bylo uslyszec przez caly miesiac. Nawet najciezej chorzy pacjenci usmiechali sie szeroko i rozmawiali z ozywieniem, na jakis czas zapominajac o swoim cierpieniu. Nigdzie nie bylo weselej niz wokol lozka dziesiecioletniej Emmeline Halbourg. Ojciec Wycazik przedstawil sie i zostal cieplo powitany przez rodzicow, dwie siostry, dziadkow, ciotke i wuja Emmy, ktorzy wzieli go za szpitalnego kapelana. Po wczorajszej rozmowie z Brendanem Croninem Stefan spodziewal sie, ze zobaczy powracajaca do zdrowia dziewczynke, ale nie byl przygotowany na taki widok. Emma doslownie promieniala. Wedlug Brendana zaledwie dwa tygodnie temu byla wycienczona i umierajaca. Teraz miala roziskrzone oczy, a jej dawna bladosc zniknela bez sladu, zastapiona przez zdrowe rumience. Opuchlizna zeszla z rak i wygladalo na to, ze nic ja nie boli. Nie sprawiala wrazenia chorego dziecka, ktore walczy o powrot do zdrowia, ale calkowicie zdrowego. Najbardziej poruszajace bylo to, ze nie lezala w lozku, lecz chodzila o kulach wsrod zachwyconych, uszczesliwionych bliskich. Fotel inwalidzki przestal byc potrzebny. -Musze juz isc, Emmo - powiedzial Stefan na zakonczenie krotkiej wizyty. - Wstapilem tylko po to, zeby przekazac ci zyczenia wesolych swiat od twojego przyjaciela Brendana Cronina. -Od Grubaska! - zawolala z radoscia. - Jest cudowny, prawda? Szkoda, ze juz tu nie pracuje. Bardzo za nim tesknimy. -Nie mialam okazji poznac tego Grubaska, ale ze slow dzieci wynika, ze byl dla nich najlepszym lekarstwem - wtracila mama dziewczynki. -Pracowal tu tylko przez tydzien - powiedziala Emma. - Ale nadal do nas przychodzi, wiecie? Odwiedza nas co pare dni. Mialam nadzieje, ze dzisiaj tez przyjdzie, zebym mogla mu dac wielkiego swiatecznego buziaka. -Bardzo chcial, ale spedza Boze Narodzenie z rodzina. -To dobrze! Po to jest Boze Narodzenie, prawda, prosze ksiedza? Trzeba je spedzac z bliskimi, bawic sie i kochac. -Tak, Emmo - odparl Stefan Wycazik, myslac, ze zaden teolog czy filozof nie ujalby tego lepiej. - Po to jest Boze Narodzenie. Gdyby byl sam z dziewczynka, wypytalby ja o popoludnie jedenastego grudnia. Tego dnia Brendan czesal jej wlosy, gdy siedziala na wozku inwalidzkim przed oknem. Stefan bardzo chcial zapytac ja o pierscienie, ktore tego dnia po raz pierwszy pojawily sie na rekach Brendana i ktore ona pierwsza zauwazyla. Zapytalby, czy czula cos niezwyklego, gdy Brendan jej dotykal. Ale wokol bylo zbyt wielu ludzi, ktorzy z pewnoscia zadawaliby krepujace pytania, a on jeszcze nie byl gotow do ujawnienia powodow swojej ciekawosci. Las Vegas, Nevada Po pochmurnym poczatku dzien Bozego Narodzenia w domu Jorji znacznie sie rozjasnil. Mary i Pete przestali czestowac ja dobrym i, ale niechcianymi radami i slowami krytyki. Rozluznili sie i zajeli zabawami z Marcie, jak przystalo na dziadkow, i Jorja przypomniala sobie, dlaczego tak bardzo ich kocha. Swiateczny obiad trafil na stol za dziesiec pierwsza, spozniony tylko o dwadziescia minut, i byl wysmienity. Marcie zasiadla do stolu juz bez obsesyjnego zainteresowania Mala Pania Doktor i nie spieszyla sie w czasie posilku. Obiad przebiegal spokojnie, wsrod pogawedek i smiechu, w tle mrugala choinka. Czas uplywal przyjemnie az do deseru. Wtedy nagle pojawily sie klopoty, ktore w przerazajacym tempie przerodzily sie w koszmar. Droczac sie z Marcie, Pete zapytal: -Gdzie taka kruszynka miesci tyle jedzenia? Jesz wiecej niz my wszyscy razem wzieci! -Och, dziadku... -To prawda. Palaszujesz jak wilk. Jeszcze jeden kes tego dyniowego ciasta, a pekniesz. Marcie teatralnym gestem uniosla widelec. -Nie, nie rob tego! - zawolal Pete, zaslaniajac twarz rekami, jakby chcial oslonic sie przed wybuchem. Marcie wsunela kawalek ciasta do ust, przezula i polknela. -A widzisz? Nie peklam. -Pekniesz po nastepnym kawalku. Pomylilem sie o jeden kasek. Pekniesz... albo bedziemy musieli zawiezc cie do szpitala. Marcie sciagnela brwi. -Nie chce do szpitala. -Do szpitala - powtorzyl Pete. - Spuchniesz jak balon, wiec pojedziemy do szpitala, zeby spuscili z ciebie powietrze. -Nie chce do szpitala - oswiadczyla Marcie. Jorja spostrzegla, ze jej glos sie zmienil, ze corka juz nie uczestniczy w zabawie, ze jest przerazona, choc nie wiadomo czemu. Nie bala sie, ze peknie - ale szpitala. -Nie chce do szpitala - powtorzyla ze strachem w oczach. - Do szpitala - powiedzial Pete, nieswiadom zmiany, jaka zaszla w dziecku. Jorja sprobowala zmienic temat: -Tato, chyba powinnismy... Ale Pete wszedl jej w slowo: -Oczywiscie nie zawieziemy cie ambulansem, bo sie w nim nie zmiescisz. Bedziemy musieli wynajac ciezarowke. Dziewczynka gwaltownie pokrecila glowa. -Nie pojade do sz-sz-szpitala nawet za milion lat. Nie pozwole, zeby dotykali mnie doktorzy. -Kochanie - wtracila Jorja - dziadek sie tylko z toba droczy. Nie mowi powaznie... Ale Marcie nie dala sie uspokoic. -Ludzie w szpitalu zrobia mi krzywde, tak jak kiedys. Nie dam sie znowu skrzywdzic. Mary z konsternacja popatrzyla na Jorje. -Kiedy ona byla w szpitalu? -Nigdy. Nie wiem, dlaczego... -Bylam, bylam, bylam! Przywiazali mnie do lozka, kluli iglami, a ja sie strasznie balam, i nie pozwole, zeby mnie znowu dotykali. Przypominajac sobie dziwny atak, o ktorym wczoraj mowila Kara Persaghian, Jorja byla zdecydowana zapobiec kolejnej podobnej scenie. Polozyla reke na ramieniu corki i powiedziala: -Kochanie, nigdy nie bylas... -Bylam! - Zlosc i strach przerodzily sie we wscieklosc i przerazenie. Dziewczynka rzucila widelec i Pete musial sie uchylic przed lecacym na niego sztuccem. -Marcie! - krzyknela Jorja. Mala zsunela sie z krzesla. Blada jak plotno, zaczela cofac sie od stolu. -Kiedy dorosne, zostane swoim wlasnym lekarzem, zeby nikt nie klul mnie iglami. - Slowa dziewczynki zakonczyly sie zalosnym jekiem. Jorja podeszla do niej, chcac ja przytulic. -Kochanie, nie... Marcie uniosla rece, jakby bronila sie przed czyms. Nie bala sie matki, patrzyla poprzez nia na jakies wyobrazone zagrozenie, ale jej strach byl prawdziwy. Juz nie byla blada, lecz niemal przezroczysta. -Marcie, o co chodzi? Roztrzesiona dziewczynka uciekla w kat. Jorja pobiegla za nia i chwycila uniesione w obronnym gescie rece corki. -Marcie, odezwij sie! - Jeszcze nie skonczyla mowic, gdy poczula zapach moczu i zobaczyla ciemna plame rozlewajaca sie od krocza w dol nogawek dzinsow. - Marcie! Dziewczynka chciala krzyknac, ale nie mogla. -Co sie dzieje? - zapytala Mary. - Co sie stalo? -Nie wiem - odparla Jorja. - Boze dopomoz... nie wiem. Z oczami skupionymi na kims lub na czyms widocznym tylko dla niej, Marcie zaczela zawodzic. Nowy Jork, Nowy Jork Z magnetofonu kasetowego rozbrzmiewala swiateczna muzyka, a Jenny Twist wciaz lezala bez ruchu i bez czucia. Jack juz nie prowadzil jednostronnej rozmowy, ktora wypelnial pierwsze godziny odwiedzin. Siedzial w milczeniu, a jego mysli plynely przez lata ku powrotowi z Ameryki Srodkowej. Po przyjezdzie do Stanow dowiedzial sie, ze uwolnienie wiezniow z Instytutu Braterstwa zostalo w pewnych kregach zinterpretowane jako akt terrorystyczny, prowokacja majaca na celu wywolanie wojny. Wszyscy komandosi zostali przedstawieni jako zbrodniarze w mundurach, a ci, ktorzy trafili do niewoli, z jakiegos powodu stali sie szczegolnym celem atakow opozycji. Kongres zakazal jakiejkolwiek tajnej dzialalnosci w Ameryce Srodkowej, lacznie z akcja ratunkowa majaca na celu odbicie czterech wiezniow. Mogli zostac uwolnieni wylacznie na drodze dyplomatycznej. Na prozno jednak czekali na ratunek. Kraj zostawil ich na lasce losu. Jack nie mogl w to uwierzyc. Byl to drugi najgorszy cios w jego zyciu. Odzyskawszy wolnosc, znow w domu, przesladowany przez wrogo nastawionych dziennikarzy, zostal wezwany przed komisje Kongresu, zeby zrelacjonowac swoj udzial w operacji. Sadzil, iz bedzie mogl przedstawic fakty zgodnie z prawda, ale szybko sie przekonal, ze nikt nie jest tym zainteresowany. Transmitowane przez telewizje przesluchanie bylo po prostu okazja do politycznej rozgrywki w niechlubnej tradycji Joego McCarthy'ego. Po paru miesiacach ludzie zaczeli o nim zapominac, a gdy odzyskal kilogramy stracone w wiezieniu, przestali rozpoznawac w nim rzekomego zbrodniarza wojennego, ktorego widzieli w telewizji. Mimo to upokorzenie i poczucie zdrady nadal palily go zywym ogniem. Porzucenie przez ojczyzne wstrzasnelo nim do glebi, lecz znacznie gorsze bylo to, co spotkalo Jenny, gdy tkwil w srodkowoamerykanskim wiezieniu. Zostala napadnieta na korytarzu, kiedy wracala z pracy do domu. Zwyrodnialec przylozyl jej pistolet do glowy, zapedzil do mieszkania, zgwalcil od przodu i od tylu, a potem brutalnie uderzyl pistoletem w glowe i zostawil na pewna smierc. Jack odszukal pograzona w spiaczce Jenny w panstwowym zakladzie. Poziom opieki byl tam zenujaco niski. Norman Hazzurt, gwalciciel Jenny, zostal wytropiony na podstawie odciskow palcow i zeznan swiadkow, jednak sprytny obronca odwlekal proces. Jack przeprowadzil dochodzenie na wlasna reke i dowiodl, ze Hazzurt, wielokrotnie oskarzany o gwalt, jest winny. Ale wkrotce potem dowiedzial sie, ze sprawa ma byc oddalona ze wzgledow proceduralnych. Podczas walki z prasa i politykami snul plany na przyszlosc. Mial przed soba dwa najwazniejsze zadania: najpierw zabic Normana Hazzurta w taki sposob, zeby uniknac podejrzen, a potem zdobyc tyle pieniedzy, zeby przeniesc Jenny do prywatnego sanatorium, choc jedynym sposobem szybkiego uzyskania duzej gotowki mogly byc kradzieze. Jako komandos umial poslugiwac sie wieloma rodzajami broni i materialow wybuchowych, znal sztuki walki i techniki przetrwania. Spoleczenstwo go zawiodlo, lecz zapewnilo mu wiedze i srodki umozliwiajace dokonanie zemsty, a takze nauczylo, jak bezkarnie lamac prawo. Norman Hazzurt zginal w "przypadkowym" wybuchu gazu dwa miesiace po powrocie Jacka do Stanow. Dwa tygodnie pozniej Jenny zostala przeniesiona do prywatnego sanatorium. Pieniadze na oplaty pochodzily z pomyslowego, przeprowadzonego z wojskowa precyzja napadu na bank. Smierc Hazzurta nie sprawila Jackowi satysfakcji. Co wiecej, ogarnelo go przygnebienie. Zabijanie na wojnie roznilo sie od zabijania w zyciu cywilnym. Nie umial zabijac z zimna krwia. Kradzieze natomiast okazaly sie ogromnie pociagajace. Po udanej robocie w banku ogarnelo go radosne uniesienie i poczucie spelnienia. Zuchwale napady dzialaly jak lekarstwo, jak narkotyk. Do niedawna. Siedzac przy lozku Jenny, zastanawial sie, co trzymaloby go przy zyciu dzien po dniu, gdyby nie organizowal tych wszystkich skokow. Poza nimi mial tylko Jenny. Juz nie musial zdobywac pieniedzy, zeby zapewnic jej odpowiednia opieke; zgromadzil ich wiecej niz potrzeba. A zatem jedynym powodem do zycia bylo przychodzenie tutaj kilka razy w tygodniu, patrzenie na jej spokojna twarz, trzymanie za reke - i modlenie sie o cud. To ironia, ze czlowiekowi takiemu jak on - realiscie i indywidualiscie - pozostala jedynie wiara w cud. Rozmyslajac o tym, uslyszal nagle, ze Jenny krztusi sie cicho. Dwa razy odetchnela szybko, a potem westchnela chrapliwie. Przez jedna szalona chwile, gdy wstawal z krzesla, niemal sie spodziewal, ze zobaczy jej otwarte oczy, swiadome po raz pierwszy od ponad osmiu lat, ze cud zdarzyl sie w chwili, kiedy o nim marzyl. Ale Jenny miala zamkniete oczy i zwiotczale miesnie twarzy. Przylozyl reke do jej czola i przesunal ja na szyje, szukajac pulsu. To, co sie stalo, bylo nie cudem, lecz przeciwienstwem cudu, prozaicznym i nieuchronnym: Jenny Twist umarla. Chicago, Illinois Niewielu lekarzy dyzurowalo w szpitalu sw. Jozefa w to Boze Narodzenie, ale rezydent Jarvil i stazysta Klinet nie mieli nic przeciwko temu, zeby porozmawiac z ojcem Wycazikiem o zdumiewajacym wyzdrowieniu Emmeline Halbourg. Klinet, skupiony mlody czlowiek o sztywnych jak druty wlosach, zaprowadzil Stefana do gabinetu lekarskiego, zeby pokazac mu teczke i zdjecia rentgenowskie Emmy. -Piec tygodni temu zaczela dostawac namiloxiprine, nowy lek niedawno zatwierdzony przez Federalny Urzad Zywnosci i Lekow. Doktor Jarvil, ktory dolaczyl do nich w gabinecie, mowil cicho i mial ciezkie powieki, ale on takze byl podekscytowany blyskawiczna poprawa stanu zdrowia Emmeline. -Namiloxiprina w wielu chorobach kosci hamuje destrukcje okostnej, przyspiesza wzrost zdrowych osteocytow, ulatwia gromadzenie wapnia miedzykomorkowego - powiedzial. - W takim przypadku jak u Emmy, gdzie choroba atakuje przede wszystkim szpik kostny, tworzy w jamie szpikowej i kanalikach Haversa srodowisko chemiczne nieprzyjazne dla mikroorganizmow, lecz sprzyjajace produkcji komorek szpiku, krwinek i hemoglobiny. -Ale zaden lek nie dziala tak szybko - zaznaczyl Klinet. -Poza tym namiloxiprina ma charakter zachowawczy - dodal Jarvin. - Moze zatrzymac postepy choroby, polozyc kres degradacji kosci, ale nie odbudowuje ich. Oczywiscie moze wspomagac czesciowa rekonstrukcje, lecz nie odbudowe na taka skale, jaka widzimy u Emmy. -I na pewno nie taka szybka. - Klinet klepnal sie w czolo, jakby chcial wbic ten zdumiewajacy fakt do opornego mozgu. Pokazali Stefanowi zdjecia rentgenowskie zrobione w ciagu szesciu ostatnich tygodni, ukazujace wyrazne zmiany w kosciach Emmy. -Dostawala namiloxiprine przez trzy tygodnie bez wyrazniejszych efektow - powiedzial stazysta. - A potem, dwa tygodnie temu, nie tylko nastapila remisja, ale organizm zaczal takze odbudowywac zniszczone tkanki. Poczatek poprawy stanu zdrowia dziewczynki pokrywal sie idealnie z pierwszym wystapieniem dziwnych pierscieni na rekach Brendana Cronina. Stefan Wycazik nie wspomnial o tej zbieznosci. Jarvil pokazal mu kolejne zdjecia i wyniki badan wskazujace na wyrazna poprawe w skomplikowanej sieci kanalikow Haversa, w ktorych biegna male naczynia krwionosne i limfatyczne. Wiele kanalikow bylo zaklejonych substancja, ktora zamknela przechodzace przez nie naczynia. W ciagu dwoch tygodni zatory prawie zniknely, umozliwiajac pelne krazenie niezbedne do wyzdrowienia i regeneracji. -Nikt nie mial pojecia, ze namiloxiprina moze tak wyczyscic te kanaliki - powiedzial Jarvil. - Brak danych na ten temat. Owszem, obserwowano czesciowe odblokowanie, ale byl to skutek zahamowania choroby. Zdumiewajace. -Jesli regeneracja nadal bedzie postepowac w takim tempie - dodal Klinet - za trzy miesiace Emmy bedzie zupelnie zdrowa dziewczynka. To naprawde fenomenalne. Lekarze usmiechali sie do ojca Wycazika, a on nie mial serca im mowic, ze poprawa stanu zdrowia Emmy Halbourg moze nie byc zasluga ani ich ciezkiej pracy, ani cudownego lekarstwa. Byli wniebowzieci, wiec zachowal dla siebie przypuszczenie, ze Emma wraca do zdrowia w wyniku dzialania sily znacznie bardziej tajemniczej niz wspolczesna medycyna. Milwaukee, Wisconsin Boze Narodzenie z Lucy, Frankiem i wnuczetami nie tylko poprawilo humory Erniemu i Faye Blockom, ale takze podzialalo na nich terapeutycznie. Gdy poznym popoludniem wyszli na spacer (tylko we dwoje), czuli sie lepiej niz kiedykolwiek w czasie kilku ubieglych miesiecy. Dzien byl idealny na przechadzke: mrozny, lecz bezwietrzny. Ostatnie opady sniegu mialy miejsce cztery dni temu, wiec chodniki byly uprzatniete. Gdy nadszedl zmierzch, powietrze wypelnil migotliwy fioletowy blask. Ubrani w grube palta i szaliki Blockowie spacerowali, z ozywieniem omawiajac wydarzenia dnia i ogladajac swiateczne dekoracje na trawnikach przed domami sasiadow Lucy i Franka. Wiele lat minelo od ich slubu, ale Faye czula sie tak, jakby znow byli nowozencami, mlodymi i pelnymi marzen. Od chwili gdy pietnastego grudnia, dziesiec dni temu, przybyli do Milwaukee, miala powody sadzic, ze wszystko bedzie dobrze. Erniemu od razu sie poprawilo - chodzil sprezystym krokiem i usmiechal sie radosnie. Najwyrazniej milosc corki, ziecia i wnuczat wystarczyla, zeby wypalic czesc wyniszczajacego strachu, ktory stal sie najwazniejszym elementem jego zycia. Spotkania terapeutyczne z doktorem Fontelaine'em, a bylo ich jak dotad szesc, rowniez przynosily pomyslne rezultaty. Ernie wciaz bal sie ciemnosci, ale mniej niz w Nevadzie. Lekarz powiedzial, ze w porownaniu z innymi zaburzeniami psychicznymi fobie sa latwe do wyleczenia. W ostatnich latach terapeuci odkryli, ze w wiekszosci przypadkow same objawy sa choroba, a nie skutkiem nierozwiazanych konfliktow ukrytych w podswiadomosci pacjenta. Uwazali, ze szukanie przyczyn psychologicznych juz nie jest konieczne - ani nawet pozadane. Zarzucili dlugotrwale leczenie na rzecz nauczenia pacjenta technik, ktore pozwalaly pozbyc sie fobii w ciagu kilku miesiecy czy nawet tygodni. Dodal, ze metody te okazuja sie nieskuteczne tylko u jednej trzeciej pacjentow i wowczas stosuje sie dlugotrwala terapie oraz przepisuje leki zapobiegajace atakom paniki, takie jak alprazolam. U Erniego poprawa nastepowala w takim tempie, ze nawet doktor Fontelaine, optymista z natury, uznal to za zdumiewajace. Faye duzo czytala o fobiach i odkryla, ze moze pomoc mezowi przez wyszukiwanie zabawnych, ciekawych faktow, ktore pozwola mu spojrzec na wlasna przypadlosc z innej, mniej przerazajacej strony. Szczegolnie lubil sluchac o dziwacznych fobiach, w porownaniu z ktorymi jego lek przed ciemnoscia wydawal sie blahostka. Na przyklad swiadomosc istnienia pteronofobii - niedorzecznego strachu przed piorami - sprawiala, ze lek przed noca wydawal sie nie tylko znosny, ale niemal zwyczajny i uzasadniony. Ludzie cierpiacy na ichtiofobie bali sie ryb, a ci z pediofobia uciekali z wrzaskiem na widok lalki. Nyktofobia Erniego byla zdecydowanie lepsza od koitofobii (lek przed stosunkiem plciowym) czy autofobii (lek przed samym soba). W trakcie spaceru Faye starala sie odwracac mysli meza od zapadajacej ciemnosci, opowiadajac mu o zmarlym pisarzu, Johnie Cheeverze, zdobywcy National Book Award, cierpiacym na gefyrofobie. Pisarza paralizowal strach przed przekraczaniem wysokich mostow. Ernie sluchal z zaciekawieniem, ale byl swiadom, ze robi sie ciemno. W miare jak cienie wydluzaly sie na sniegu, jego reka coraz mocniej zaciskala sie na ramieniu Faye. Byloby to bolesne, gdyby nie miala grubego swetra i plaszcza. Oddalili sie od domu o siedem przecznic, za daleko, zeby zdazyc z powrotem przed zapadnieciem nocy. Dwie trzecie nieba juz poczernialo, a pozostala czesc zrobila sie ciemnofioletowa. Cienie rozlewaly sie jak atrament. Zapalily sie latarnie. Faye zatrzymala Erniego w stozku swiatla, dajac mu chwile wytchnienia. Mial dzikie oczy, kleby pary buchaly z jego ust w tempie, ktore wskazywalo na narastanie paniki. -Pamietaj, ze musisz panowac nad oddechem - przypomniala mu. Pokiwal glowa i zaczal oddychac glebiej, wolniej. -Gotow do powrotu? - zapytala, gdy zgasly resztki swiatla na niebie. -Gotow - odparl glucho. Wyszla z blasku latarni w ciemnosc, kierujac sie ku domowi. Ernie syknal przez zacisniete zeby. Juz trzeci raz stosowali metode terapeutyczna zwana "zalewaniem", polegajaca na tym, ze osoba cierpiaca na nerwice lekowa stawia czolo temu, czego sie boi, i stara sie wytrzymac przez czas potrzebny do przezwyciezenia strachu. Podstawa tej techniki jest fakt, ze organizm ludzki nie moze w nieskonczonosc znosic bardzo wysokiego poziomu paniki, nie moze bez konca produkowac adrenaliny, wiec umysl musi sie zaadaptowac, zawrzec pokoj - albo przynajmniej rozejm - z przyczyna leku. Niezmodyfikowane "zalewanie" jest dosc brutalna metoda walki z fobia i naraza pacjenta na zalamanie nerwowe. Dlatego doktor Fontelaine wybral zmodyfikowana wersje, obejmujaca trzy etapy konfrontacji ze zrodlem strachu. Pierwszy etap w przypadku Erniego polegal na przebywaniu w ciemnosci przez pietnascie minut, z Faye u boku i w poblizu oswietlonych obszarow. W trakcie spaceru zatrzymywali sie pod kazda latarnia, zeby nabral odwagi, i dopiero potem pokonywali nastepna late ciemnosci. Drugi etap, ktory mieli rozpoczac za tydzien lub dwa, po kolejnych spotkaniach z doktorem, polegal na wyjezdzie do miejsca, gdzie nie ma latarn i skad nielatwo dotrzec do oswietlonego terenu. Tam mieli jak najdluzej spacerowac pod reke w ciemnosci, a w chwili nawrotu paniki Faye miala zapalic latarke, zeby maz mogl sie uspokoic. Podczas trzeciego etapu Ernie mial samotnie przechadzac sie w zupelnej ciemnosci. Po paru takich spacerach powinien zostac wyleczony. Jeszcze jednak bylo do tego daleko i zanim przebyli szesc przecznic dzielacych ich od domu, Ernie dyszal jak kon po dlugim galopie i pedzil ku bezpieczenstwu, jakie oferowalo oswietlone wnetrze. Mimo wszystko poszlo niezle - szesc przecznic w ciemnosci. Lepiej niz wczesniej. W tym tempie szybko dojdzie do siebie. Faye weszla do domu, gdzie Lucy juz pomagala Erniemu zdjac plaszcz, i probowala byc dobrej mysli. Jesli tempo sie utrzyma, trzeci i ostatni etap terapii zakonczy sie kilka tygodni - a moze nawet miesiecy - przed przewidywanym terminem. To ja martwilo. Poprawa wydawala sie zbyt szybka i zbyt cudowna, zeby byla prawdziwa. Faye chciala wierzyc, ze Ernie uwolni sie od tego koszmaru, ale szybkie polepszenie sklanialo ja do zastanawiania sie, czy na pewno bedzie trwale. Zawsze starala sie myslec pozytywnie, lecz tym razem dreczylo ja przeczucie, ze dzieje sie cos zlego. Cos bardzo zlego. Boston, Massachusetts Pablo Jackson, chrzesniak Picassa i niegdys slynny artysta sceniczny, a w czasie drugiej wojny swiatowej lacznik pomiedzy wywiadem brytyjskim i francuskim ruchem oporu, byl gwiazda w kregach towarzyskich Bostonu. Pozniejsza wspolpraca z policja jeszcze powiekszyla otaczajaca go aure tajemniczosci. Nigdy nie narzekal na brak zaproszen. Wieczorem w Boze Narodzenie bral udzial w uroczystym przyjeciu u panstwa Hergensheimerow w Brooklin. Imponujacy ceglany dom w stylu kolonialnym byl elegancki i cieply jak sami gospodarze, ktorzy dorobili sie na handlu nieruchomosciami w latach piecdziesiatych. Na posterunku w bibliotece stal barman, kelnerzy w bialych marynarkach krazyli po ogromnym salonie z szampanem i tartinkami, a w holu gral kwartet smyczkowy i muzyka stanowila przyjemne tlo rozmow. W licznym towarzystwie najbardziej interesowal Pabla znany mu prawie od polwiecza Alexander Christophson, byly ambasador w Wielkiej Brytanii, senator ze stanu Massachusetts przez jedna kadencje i dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, obecnie od prawie dziesieciu lat na emeryturze. Siedemdziesiecioszescioletni Christophson byl drugim najstarszym gosciem na przyjeciu, ale czas potraktowal go niemal rownie laskawie jak Pabla. Wysoki i dystyngowany, mial stosunkowo niewiele zmarszczek na arystokratycznej bostonskiej twarzy i umysl bystry jak zawsze. Prawdziwa dlugosc jego ziemskiej podrozy zdradzal tylko lagodny slad choroby Parkinsona, pomimo lekow objawiajacej sie drzeniem prawej reki. Pol godziny przed kolacja Pablo porwal Aleksa na prywatna rozmowe do wylozonego debowa boazeria gabinetu Iry Hergensheimera, sasiadujacego z biblioteka. Sedziwy iluzjonista zamknal drzwi i obaj usiedli z kieliszkami szampana w skorzanych fotelach przy oknie. -Aleksie, potrzebuje twojej rady. -Jak wiesz, w naszym wieku udzielanie rad sprawia wyjatkowa satysfakcje. Kompensuje niemoznosc dawania zlego przykladu. Nie potrafie sobie jednak wyobrazic, jaka rade moglbym dac wlasnie tobie. -Wczoraj przyszla do mnie pewna mloda kobieta. Jest bardzo urodziwa, pelna wdzieku i inteligentna. Zawsze samodzielnie rozwiazuje swoje problemy, ale natknela sie na cos niezwyklego i rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Alex uniosl brwi. -Masz osiemdziesiat jeden lat, a piekne mlode kobiety wciaz przychodza do ciebie po pomoc? Jestem pod wrazeniem, Pablo, czuje sie zakompleksiony i zazdrosny. -To nie jest coup de foudre, ty stara jaszczurko o nieczystych myslach. Namietnosc nie wchodzi w gre. - Nie podajac nazwiska ani zawodu Ginger Weiss, Pablo przedstawil jej problem i zrelacjonowal sesje regresji hipnotycznej, ktora zakonczyla sie ucieczka w stan bliski smierci. - Naprawde byla gotowa pograzyc sie w samoistnej spiaczce, a nawet umrzec, byle uniknac odpowiedzi na moje pytania. Naturalnie odmowilem ponownego wprowadzenia jej w trans, wolalem nie ryzykowac. Obiecalem jednak, ze sie zorientuje, czy literatura zna podobne przypadki. Wczoraj wieczorem i dzis rano wertowalem ksiazki, szukajac wzmianek o blokadach pamieci z wbudowana autodestrukcja. Wreszcie znalazlem... w jednej z twoich prac. Oczywiscie opisales wymuszony stan psychiczny, bedacy skutkiem prania mozgu, natomiast blokada tej kobiety jest jej wlasnym wytworem, ale dostrzegam pewne podobienstwo. Na podstawie doswiadczen wyniesionych ze sluzby wywiadowczej podczas drugiej wojny swiatowej i pozniejszej zimnej wojny Alex Christophson napisal kilka ksiazek, z ktorych dwie dotyczyly prania mozgu. W jednej opisal tak zwana blokade Azraela (od imienia jednego z aniolow smierci), rownie niezwykla jak bariera, ktora otoczyla pamiec o jakims traumatycznym wydarzeniu w przeszlosci Ginger Weiss. Przez zamkniete drzwi saczyla sie stlumiona muzyka smyczkowa. Alex odstawil kieliszek szampana, nie mogac utrzymac go w drzacej dloni. -Nie przypuszczam, zebys chcial zapomniec o tej sprawie, ale sadze, ze byloby to najmadrzejsze. -Obiecalem - powiedzial Pablo, zaskoczony zlowieszczym brzmieniem glosu przyjaciela - ze sprobuje jej pomoc. -Od osmiu lat jestem na emeryturze i moja intuicja nie jest juz taka jak kiedys, ale mam bardzo zle przeczucia. Rzuc te sprawe, Pablo. Nie spotykaj sie ponownie z ta kobieta. Nie probuj jej pomagac. -Alex, obiecalem. -Obawialem sie, ze tak wlasnie odpowiesz. - Alex zlozyl drzace rece. - Dobrze. Blokada Azraela... Zachodnie sluzby wywiadowcze nie uzywaly jej czesto, ale Rosjanie uznali, ze jest bezcenna. Wyobrazmy sobie na przyklad wyszkolonego rosyjskiego szpiega o imieniu Iwan, tajnego agenta KGB z trzydziestoletnim stazem. Jego pamiec zawiera mnostwo supertajnych informacji, ktore, gdyby wpadly w rece Zachodu, spowodowalyby dekonspiracje rosyjskich siatek szpiegowskich. Zwierzchnicy wciaz sie martwia, ze Iwan wpadnie w czasie jakiejs zagranicznej operacji i zostanie poddany przesluchaniu. -Z tego, co wiemy, nikt nie zdola utajnic informacji przed zdeterminowanym przesluchujacym, ktory ma do dyspozycji dzisiejsze srodki farmakologiczne i techniki hipnozy. -Otoz to. Iwan moze byc twardy jak skala, ale wyspiewa wszystko, co wie, bez tortur. Wlasnie dlatego jego mocodawcy wola wysylac mlodszych agentow, ktorzy w razie wpadki zdradza mniej cennych informacji, bo po prostu mniej wiedza. Ale wiele sytuacji wymaga udzialu doswiadczonych ludzi w rodzaju Iwana. Mozliwosc, ze cala jego wiedza wpadnie we wrogie rece, jest koszmarem, z ktorym jego zwierzchnicy musza zyc, czy im sie to podoba, czy nie. -Ryzyko zawodowe. -Otoz to. Jednak wyobrazmy sobie, iz wsrod ogromu tajnej wiedzy Iwan ma dwie czy trzy informacje o takiej wadze, ze ich ujawnienie mogloby zniszczyc kraj. Te wspomnienia, obejmujace niespelna jeden procent jego wiedzy o operacjach KGB, mozna wytlumic bez negatywnego wplywu na jego sprawnosc operacyjna. Mowimy o stlumieniu bardzo malego fragmentu wspomnien. W takim przypadku, gdyby Iwan wpadl w rece wroga, w czasie przesluchania podalby mnostwo informacji, ale nie wyjawilby tych najbardziej istotnych. -I tutaj dochodzimy do blokady Azraela - wtracil Pablo. - Przed wyslaniem Iwana na nastepna misje chlopcy z KGB przy uzyciu srodkow farmakologicznych i hipnozy blokuja czesc jego wspomnien. Alex pokiwal glowa. -Dla przykladu... powiedzmy, ze dziesiec lat temu Iwan byl jednym z agentow, ktorzy brali udzial w zamachu na Jana Pawla Drugiego. Zalozenie blokady sprawi, ze pamiec o tym zdarzeniu zostanie zamknieta w podswiadomosci, poza zasiegiem potencjalnych przesluchujacych, nie utrudniajac mu pracy w czasie kolejnych operacji. Ale to nie moze byc byle jaka blokada. Jesli przesluchujacy odkryja u Iwana standardowa blokade pamieci, zaczna ja usuwac, poniewaz beda wiedzieli, ze to, co sie za nia kryje, musi byc ogromnie wazne. Dlatego musi byc odporna na tego typu manipulacje. Blokada Azraela jest idealna. Umysl zostaje zaprogramowany w taki sposob, ze w trakcie wypytywania na zakazany temat agent zapada w gleboka spiaczke, w ktorej przestaje slyszec glos przesluchujacego i ktora moze go nawet doprowadzic do smierci. W zasadzie lepsza nazwa bylby "spust" Azraela, poniewaz proba siegniecia do zablokowanych wspomnien jest rownoznaczna z pociagnieciem za spust, ktory pograzy Iwana w komie, a w przypadku kontynuowania przesluchania spowoduje smierc. Zafascynowany Pablo zapytal: -Czy instynkt samozachowawczy nie jest dosc silny, zeby pokonac te blokade? Gdy podswiadomosc Iwana stanie przed wyborem, czy przypomniec sobie i wyjawic to, co zapomnial, czy umrzec... z pewnoscia stlumione wspomnienia wyplyna na powierzchnie. -Nie. - Twarz Aleksa byla szara nawet w cieplym bursztynowym swietle lampy stojacej za fotelem. - Nie z narkotykami i technikami hipnotycznymi, jakimi dysponujemy w dzisiejszych czasach. Instynkt samozachowawczy jest najsilniejszy sposrod wszystkich, jakie mamy, ale nawet on nie jest niepokonany. Iwana mozna zaprogramowac na samozniszczenie. Pablo stwierdzil, ze jego kieliszek jest pusty. -Wyglada na to, ze moja mloda przyjaciolka samodzielnie utworzyla blokade Azraela, zeby ukryc przed soba jakies ogromnie niepokojace wydarzenie z przeszlosci. -Nie mogla jej stworzyc sama. -Musiala. Jest w kiepskim stanie, Alex. Po prostu... wymyka mi sie, gdy probuje ja wypytac. Znasz to zagadnienie, pomyslalem wiec, ze moze podsuniesz mi pare pomyslow, jak sie z tym uporac. -Wciaz nie rozumiesz, dlaczego radze ci porzucic te sprawe. - Alex podniosl sie z fotela, podszedl do okna, wsunal drzace rece do kieszeni i patrzyl na zaslany sniegiem trawnik. - Samoistnie utworzona blokada Azraela? To niemozliwe. Ludzki umysl nie narazi sie z wlasnej woli na smierc tylko po to, zeby cos przed soba ukryc. Blokade Azraela mozna zalozyc tylko z zewnatrz. Jesli rzeczywiscie trafiles na taka bariere, to znaczy, ze ktos ja stworzyl. -Mowisz, ze ta kobieta zostala poddana praniu mozgu? To smieszne. Nie jest szpiegiem. -Musialo tak byc. -Nie jest Rosjanka. Dlaczego ktos mialby jej robic pranie mozgu? Zwyczajni obywatele nie sa obiektami tego rodzaju manipulacji. Alex odwrocil sie od okna i spojrzal mu w oczy. -To tylko hipoteza... ale moze przypadkiem zobaczyla cos, czego nie powinna widziec. Cos wyjatkowo waznego. W konsekwencji zostala poddana skomplikowanemu procesowi tlumienia pamieci, aby nikomu nie mogla tego wyjawic. Pablo popatrzyl na niego ze zdumieniem. -Co musialaby zobaczyc, zeby ktos posunal sie do stosowania takich ekstremalnych srodkow? Alex wzruszyl ramionami. -I kto moglby grzebac w jej umysle? -Rosjanie, CIA, izraelski Mossad, brytyjskie M szesnascie... kazda organizacja, ktora wie, jak to sie robi - odparl Alex. -Nie sadze, zeby wyjezdzala ze Stanow, wiec pozostaje CIA. -Niekoniecznie. Wszyscy inni tez dzialaja w naszym kraju. Poza tym nie tylko agencje wywiadowcze znaja metody kontrolowania umyslu. Nie brakuje roznych zwariowanych sekt religijnych, fanatycznych ugrupowan politycznych... Oni tez wiedza, jak to sie robi. Jesli komus zalezalo, zeby ta kobieta o czyms zapomniala, mozesz byc pewien, ze nie bedziesz chcial jej pomagac w odswiezaniu pamieci. To nie jest bezpieczne ani dla ciebie, Pablo, ani dla niej. -Nie moge uwierzyc... -Uwierz - mruknal Alex ponuro. -Ale te fugi, te nagle napady leku przed czarnymi rekawiczkami i kaskami... to wszystko wskazuje, ze blokada pamieci peka. A przeciez ludzie, o ktorych wspomniales, nie wykonaliby roboty na pol gwizdka, prawda? Jesli zalozyli blokade, powinna byc trwala. Alex usiadl w fotelu i wbil w Pabla spojrzenie, probujac uzmyslowic mu powage sytuacji. -To wlasnie martwi mnie najbardziej, stary przyjacielu. Porzadnie wszczepiona blokada pamieci nigdy nie slabnie sama z siebie. Ludzie, ktorzy umieja je tworzyc, sa ekspertami. Nie spieprzyliby roboty. Dlatego problem twojej przyjaciolki, jej pogarszajacy sie stan psychiczny, moze oznaczac tylko jedno. -Co takiego? -Zakazane wspomnienia, tajemnice pogrzebane w umysle za blokada Azraela, sa najwyrazniej tak niebezpieczne i przerazajace, traumatyczne, ze nawet fachowo postawiona bariera nie moze ich powstrzymac. Jakies niezwykle, ogromnie wazne i silne wspomnienia tej kobiety probuja uciec z wiezienia w podswiadomosci do swiadomego umyslu. Rzeczy, ktore powoduja u niej czasowa amnezje... rekawiczki, odplyw zlewu... sa prawdopodobnie elementami tych stlumionych wspomnien. Gdy nieswiadomie skupia sie na jednej z nich, balansuje na krawedzi przypomnienia. Wtedy zaczyna dzialac program i nastepuje utrata swiadomosci. Serca Pabla zabilo szybciej. -W takim razie moge uzyc regresji hipnotycznej do zbadania tej blokady i poszerzyc juz istniejace szczeliny bez wprowadzania mojej przyjaciolki w stan spiaczki. Nalezy zachowac nadzwyczajna ostroznosc, ale... -Ty wcale mnie nie sluchasz! - zawolal Alex, podrywajac sie z fotela. Stanal przed Pablem i pochylil sie, celujac w niego drzacym palcem. - To nieslychanie niebezpieczne. Natknales sie na cos zbyt powaznego, zeby sobie z rym poradzic. Jesli pomozesz jej odswiezyc wspomnienia, zyskasz tylko poteznego wroga. -Jest slodka dziewczyna, a ta sprawa niszczy jej zycie. -Nie mozesz jej pomoc. Jestes za stary, jestes sam. -Sluchaj, moze niezbyt dobrze rozumiesz sytuacje. Nie zdradzilem ci jej nazwiska ani zawodu, ale powiem teraz, ze... -Nie chce wiedziec, kim ona jest! - zawolal Alex. -Jest lekarzem. Przez czternascie lat przygotowywala sie do zawodu, a teraz wszystko traci. To tragiczne. -W jej przypadku odkrycie prawdy bedzie prawie na pewno gorsze od zycia w niewiedzy. Pomysl o tym, do cholery. Skoro stlumione wspomnienia przedzieraja sie w taki sposob, to znaczy, ze sa na tyle traumatyczne, by zniszczyc ja psychicznie. -Mozliwe - przyznal Pablo. - Ale czy to nie do niej powinna nalezec decyzja? Alex jednak pozostal nieugiety. -Jesli nie zniszczy jej samo przywrocenie pamieci, prawdopodobnie zabijaja ludzie, ktorzy wszczepili blokade. Dziwie sie, ze nie zrobili tego od reki. Jezeli stoi za tym jakas agencja wywiadowcza, nasza albo obca, to musisz pamietac, ze dla nich zycie cywilow nie ma najmniejszego znaczenia. Ta kobieta ma nieprawdopodobne szczescie, ze zastosowali pranie mozgu. Kula jest znacznie szybsza i tansza. Nie dadzajej drugiej szansy. Jesli odkryja, ze blokada Azraela sie kruszy, jesli sie dowiedza, ze odkryla tajemnice, ktora przed nia ukryli, natychmiast ja zlikwiduja. -Nie mozesz byc tego pewny. Poza tym ona jest naprawde przebojowa, Alex, to kobieta sukcesu i czynu. Z jej punktu widzenia obecna sytuacja jest rownie zla jak smierc od kuli. Nie probujac ukrywac frustracji i zlosci, Alex powiedzial: -Pomoz jej, a ciebie tez zalatwia. Czy to cie nie powstrzyma? -W wieku osiemdziesieciu jeden lat czlowiek ma przed soba niewiele interesujacych rzeczy, dlatego nie stac go na odwracanie sie plecami do podniecajacych doswiadczen. Vogue la galcre, musze zaryzykowac. -Popelniasz blad. -Mozliwe, przyjacielu. Ale dlaczego czuje sie tak dobrze? Chicago, Illinois Doktor Bennet Sonneford, ktory po strzelaninie w barze operowal Wintona Tolka, wprowadzil ojca Wycazika do przestronnego gabinetu obwieszonego trofeami lowieckimi: marlin, wielki tunczyk bialy, okon, pstrag. Ponad trzydziescioro szklanych oczu patrzylo slepo ze scian na dwoch mezczyzn. W gablocie staly srebrne i zlote puchary, misy i medaliony. Doktor usadowil sie w fotelu w cieniu ogromnego mari i na z otwartym pyskiem, a Stefan usiadl z boku sosnowego biurka na wygodnym krzesle. W szpitalu zdobyl tylko numer gabinetu doktora Sonneforda, ale z pomoca przyjaciol z firmy telekomunikacyjnej i policji zdolal wytropic jego adres domowy. Zjawil sie przed drzwiami chirurga o wpol do osmej w gwiazdkowy wieczor, przepraszajac ze skrucha, ze przeszkadza w swiatecznej kolacji. -Brendan pracuje ze mna w parafii Swietej Bernadetty - wyjasnil doktorowi. - Mam o nim bardzo dobre zdanie i nie chce, zeby mial klopoty. Sonneford, ktory sam troche przypominal rybe - blada cera, lekko wytrzeszczone oczy, sciagniete usta - powtorzyl: -Klopoty? - Otworzyl maly przybornik z narzedziami, wyjal miniaturowy srubokret i zajal sie automatycznym kolowrotkiem, ktory lezal na biurku. - Jakie klopoty? -Utrudnianie pracy policjantom. -Bzdura. - Sonneford zaczal ostroznie wykrecac malenkie srubki z obudowy kolowrotka. - Gdyby nie on, Tolk by umarl. Musielismy mu podac cztery i pol litra krwi. -Naprawde? To nie jest blad na karcie pacjenta? -Zaden blad. - Sonneford zdjal metalowa obudowe i w skupieniu przygladal sie mechanizmowi. - U osoby doroslej na kilogram masy ciala przypada siedemdziesiat mililitrow krwi. Tolk jest roslym mezczyzna, wazy ze sto kilo. Powinien miec siedem litrow. Na ostrym dyzurze podalismy mu cztery i pol, co oznacza, ze stracil ponad szescdziesiat procent. - Odlozyl srubokret i wzial maly klucz francuski. - Poza tym, zanim trafil do mnie, dostal litr w ambulansie. -Chce pan powiedziec, ze przed zabraniem z baru stracil ponad siedemdziesiat piec procent krwi? Ale... czy mozna stracic tyle krwi i przezyc? -Nie - odparl cicho Sonneford. Stefana przebiegl dreszcz emocji. -I obie kule utkwily w tkance miekkiej, ale nie uszkodzily zadnych waznych dla zycia narzadow. Czy zebra albo inne kosci zmienily tor pociskow? Sonneford wciaz patrzyl spod przymruzonych powiek na kolowrotek, lecz juz przy nim nie majstrowal. -Gdyby te trzydziestkiosemki trafily w kosc, sila uderzenia spowodowalaby jej uszkodzenie. Nie znalazlem niczego takiego. Z drugiej strony, gdyby pociski nie zostaly odchylone przez kosci, przeszlyby na wylot, zostawiajac rozlegle rany wylotowe. Znalazlem je w tkance miesniowej. Stefan spojrzal na pochylona glowe chirurga. -Dlaczego mam wrazenie, ze chce pan powiedziec cos wiecej, ale sie pan boi? Sonneford wreszcie spojrzal mu w oczy. -A dlaczego ja mam wrazenie, ze ksiadz nie powiedzial calej prawdy o powodzie tej wizyty? -Punkt dla pana. Sonneford westchnal i schowal narzedzia do przybornika. -Dobrze. Rany wlotowe jasno wskazywaly, ze jedna kula trafila w piers, uderzyla w dolna czesc mostka, ktory powinien peknac, a odlamki kosci powinny przebic narzady i przerwac wazne naczynia krwionosne. Najwyrazniej tak sie nie stalo. -Dlaczego mowi pan "najwyrazniej"? Albo sie stalo, albo nie. -Umiejscowienie rany wlotowej wskazywalo, ze kula uderzyla w mostek. Znalazlem ja w tkance po drugiej stronie, wiec... jakos przeszla przez kosc bez powodowania zniszczen. Oczywiscie to niemozliwe. A jednak tak bylo: rana wlotowa nad mostkiem, bezposrednio pod nia nienaruszona kosc, a za nia kula, przy czym nic nie wskazywalo, w jaki sposob przemiescila sie z jednego miejsca w drugie. Co wiecej, rana wlotowa drugiego pocisku znajdowala sie nad podstawa czwartego zebra, z prawej strony, ale zebro tez nie zostalo uszkodzone. Pocisk powinien je strzaskac. -Moze sie pan myli - powiedzial Stefan, grajac role adwokata diabla. - Moze kula weszla nad zebrem albo pomiedzy zebrami. -Nie. - Sonneford podniosl glowe, ale tym razem nie spojrzal na Stefana. Byl wyraznie zaklopotany. - Nie popelniam takich bledow diagnostycznych. Poza tym znalazlem kule dokladnie tam, gdzie powinny utkwic po przebiciu kosci i wytraceniu reszty impetu w miesniach. Ale pomiedzy punktem wejscia a pociskami nie bylo zniszczonych tkanek. To niemozliwe. Kule nie moga przebic piersi i nie zostawic sladu! -Wyglada to na maly cud. -Wcale nie maly. Dla mnie to wyglada na cholernie wielki cud. -Skoro zostala uszkodzona tylko jedna tetnica i zyla, skoro w obu przypadkach bylo to tylko drasniecie, dlaczego Tolk stracil tyle krwi? Czy te obrazenia mogly spowodowac taki duzy krwotok? -Nie. Nie mogly. Chirurg umilkl. Wygladal, jakby trzymal go w szponach jakis mroczny strach. Stefan nie potrafil tego zrozumiec. Czego sie bal? Jesli wierzyl, ze byl swiadkiem cudu, czy nie powinien sie cieszyc? -Doktorze, wiem, ze czlowiekowi nauki trudno jest przyznac, iz widzial cos, czego nie moze wyjasnic jego wyksztalcenie, cos, co stoi w sprzecznosci ze wszystkim, co dotad uwazal za prawde. Ale blagam, prosze mi powiedziec, co jeszcze pan widzial. Co pan przemilczal? Jak to sie stalo, ze Winton Tolk stracil tyle krwi, skoro obrazenia byly nieznaczne? Sonneford zgarbil sie w fotelu. -W sali operacyjnej po rozpoczeciu transfuzji zlokalizowalem kule na podstawie zdjec i zrobilem naciecia, zeby je usunac. Znalazlem wtedy malenka dziurke w tetnicy krezkowej i male rozdarcie w jednej z gornych zyl miedzyzebrowych. Bylem pewien, ze musza byc inne uszkodzone naczynia, ale nie moglem ich znalezc, wiec zalozylem zaciski na tetnice i zyle, zamierzajac podjac poszukiwania po zszyciu tych naczyn. Mialo to zajac tylko pare minut. Najpierw oczywiscie zszylem arterie, poniewaz krwawienie bylo obfitsze i bardziej niebezpieczne. Nastepnie... -Nastepnie? - zachecil go lagodnie ojciec Wycazik. -Po zszyciu arterii chcialem sie zajac uszkodzona zyla miedzyzebrowa... ale rozdarcie zniklo. -Zniklo - powtorzyl Stefan. Przebieglo go drzenie naboznej grozy. Spodziewal sie czegos podobnego, jednak to wykraczalo poza jego najsmielsze oczekiwania. -Zniklo - powtorzyl Sonneford i wreszcie znowu spojrzal na swojego rozmowce. W jego wodnistych szarych oczach poruszal sie cien, niczym ledwo widoczny potwor w glebinach mrocznego morza, i Stefan widzial wyraznie, ze z jakiegos niewiadomego powodu ten cud budzi strach w sercu chirurga. - Rozdarta zyla sama sie zasklepila, ojcze. Widzialem rozdarcie. Sam zamknalem je zaciskiem. Instrumentariuszka tez je widziala. I pielegniarka. Ale kiedy bylem gotow zalozyc szwy, zniklo. Zyla sie zagoila. Zdjalem klemy i przez naczynie poplynela krew, nie bylo zadnego wycieku. A pozniej... kiedy wyjalem kule, tkanka miesniowa jakby... jakby zrosla sie na moich oczach. -Jakby? -Nie, nie jakby - przyznal Sonneford. - Zrosla sie na moich oczach. Niewiarygodne, ale sam to widzialem. Nie moge tego udowodnic, prosze ksiedza, lecz wiem, ze te dwa pociski zmiazdzyly mostek i strzaskaly zebro. Odlamki kosci poharataly narzady wewnetrzne. Musialy spowodowac powazne, smiertelne uszkodzenia. Jednak gdy Tolk znalazl sie na stole operacyjnym, jego cialo prawie calkiem sie uzdrowilo. Strzaskane kosci... same sie odtworzyly. Gorna tetnica krezkowa i zyla miedzyzebrowa zostaly przerwane, stad tak wielka utrata krwi, lecz kiedy go operowalem, oba naczynia juz byly zamkniete i w kazdym zostalo tylko niewielkie rozdarcie. Brzmi to niewiarygodnie, ale gdybym nie zszyl tetnicy, jestem pewien, ze zamknelaby sie sama... podobnie jak zyla. -Co pomysleli o tym panscy asystenci? -Dziwne... w zasadzie nie rozmawialismy o tym. Nie wiem, jak to wyjasnic. Moze nie rozmawialismy, bo... zyjemy w wieku rozumu i cuda nie sa akceptowane. -Smutne, ale prawdziwe. Z cieniem strachu wciaz czajacym sie w glebi oczu, Sonneford zapytal: -Prosze ksiedza, jesli Bog istnieje... a wcale nie jestem o tym przekonany... dlaczego mialby uratowac akurat tego policjanta? -To dobry czlowiek - odparl ojciec Wycazik. -Tak? Widzialem smierc setek dobrych ludzi. Dlaczego ten zostal ocalony, a inni nie? Ojciec Wycazik przesunal krzeslo i usiadl obok chirurga. -Byl pan ze mna szczery, doktorze, wiec ja tez nie bede owijal w bawelne. Wyczuwam za tymi wydarzeniami sile wieksza od ludzkiej. Obecnosc. I ta obecnosc jest zainteresowana nie Wintonem Tolkiem, ale Brendanem, czlowiekiem... kaplanem, ktory pierwszy dotarl do funkcjonariusza Tolka w barze kanapkowym. Bennet Sonneford zamrugal z zaskoczenia. -Ale nie wysnulby ksiadz takiego wniosku, gdyby... -Gdyby z Brendanem nie wiazalo sie przynajmniej jeszcze jedno cudowne zdarzenie - wszedl mu w slowo Stefan. Nie podajac nazwiska Emmy Flalbourg, opowiedzial o uzdrowieniu konczyn do niedawna wyniszczanych przez chorobe. Zamiast czerpac nadzieje z jego slow, Bennet Sonneford zgarbil sie i sposepnial. Zbity z tropu ponurym nastrojem lekarza, ojciec Wycazik dodal: -Doktorze, moze cos pominalem, ale wydaje mi sie, ze ma pan wszelkie powody do radosci. Mial pan zaszczyt ogladac to, co, jak osobiscie wierze, jest dzielem boskim. - Wyciagnal reke do Sonneforda, a ten uchwycil ja mocno. - Dlaczego jest pan taki przybity? Sonneford chrzaknal i powiedzial: -Urodzilem sie i zostalem wychowany jako luteranin, ale przez dwadziescia piec lat bylem ateista. Teraz jednak... -Rozumiem. Uszczesliwiony ojciec Stefan zaczal lowic na wedke dusze Benneta Sonneforda w obwieszonym rybami gabinecie. Nie przypuszczal, ze jeszcze przed koncem dnia jego euforia sie rozwieje i spotka go gorzki zawod. Reno, Nevada Zeb Lomack nigdy nie wyobrazal sobie, ze jego zycie zakonczy sie krwawym samobojstwem w dzien Bozego Narodzenia, ale tej nocy ogarnela go taka rozpacz, iz zapragnal polozyc kres swojej egzystencji. Zaladowal srutowke, polozyl ja na brudnym kuchennym stole i obiecal sobie, ze jej uzyje, jesli przed polnoca nie uwolni sie od tego cholernego ksiezyca. Dziwaczna fascynacja zaczela sie poltora roku temu i z poczatku wydawala sie niewinna. Pod koniec sierpnia zaczal wychodzic na werande swojego przytulnego malego domu i popijajac piwo Coors, patrzyl na ksiezyc i gwiazdy. W polowie wrzesnia kupil refraktor Tasco 10VR i kilka ksiazek poswieconych amatorskiej astronomii. Nagle zainteresowanie nocnym niebem bylo zaskoczeniem dla niego samego. Przez wieksza czesc zycia piecdziesiecioletni Zebediah Lomack, zawodowy hazardzista, interesowal sie niewieloma rzeczami poza gra w karty. Pracowal w Reno, Lake Tahoe, Vegas oraz mniejszych miastach hazardu, takich jak Elko czy Bullhead City, grajac w pokera z turystami i miejscowymi niedoszlymi mistrzami. Byl w tym nie tylko dobry: kochal karty bardziej niz kobiety, alkohol, jedzenie. Nawet pieniadze nie mialy znaczenia; stanowily tylko przydatny produkt uboczny. Najwazniejsza byla sama gra. Dopoki nie sprawil sobie teleskopu i nie zwariowal. Przez kilka miesiecy uzywal go sporadycznie; dokupil wprawdzie pare ksiazek poswieconych astronomii, ale bylo to tylko hobby. W zeszle Boze Narodzenie zaczal interesowac sie przede wszystkim ksiezycem i wtedy zaszla w nim dziwna przemiana. Nowe hobby wkrotce wciagnelo go bardziej niz gra w karty i Zeb zaczal odwolywac planowane wyprawy do kasyn, zeby przygladac sie powierzchni srebrnego globu. W lutym co noc tkwil przyklejony do okularu teleskopu, ilekroc ksiezyc byl widoczny. W kwietniu mial juz ponad sto ksiazek na jego temat i gral w karty tylko przez dwie czy trzy noce w tygodniu. Pod koniec czerwca astronomiczny ksiegozbior rozrosl sie do pieciuset tytulow. Zeb zaczal wyklejac sciany i sufit sypialni zdjeciami ksiezyca, ktore wycinal ze starych czasopism i gazet. Juz nie gral w karty; zyl z oszczednosci. Zainteresowanie naturalnym satelita Ziemi stracilo znamiona hobby, przeradzajac sie w obsesje. We wrzesniu jego zbior ksiazek skladal sie z ponad tysiaca pieciuset pozycji, lezacych w stosach porozstawianych w calym domu. Czytal je w ciagu dnia albo, co zdarzalo sie czesciej, godzinami wpatrywal sie w zdjecia, az ksiezycowe gory i kratery staly mu sie tak znajome jak pokoje domu. W noce, gdy ksiezyc byl dobrze widoczny, patrzyl przez teleskop tak dlugo, ze zaczynaly go bolec oczy. Zanim owladnela nim ta lunarna obsesja, byl dobrze zbudowanym, wysportowanym mezczyzna. Gdy zainteresowanie ksiezycem zaczelo dominowac w jego zyciu, przestal cwiczyc i ograniczyl sie do niezdrowego, bezwartosciowego pozywienia - ciastek, lodow, gotowych zestawow, kanapek z kielbasa - poniewaz nie mial juz czasu na przygotowywanie porzadnych posilkow. Co wiecej, ksiezyc nie tylko go fascynowal, ale takze budzil w nim niepokoj, przepelnial go nie tylko zdumieniem, ale i strachem, wiec Zeb zrobil sie nerwowy i szukal uspokojenia w jedzeniu. Stal sie tegi i niemrawy, choc nie bardzo zdawal sobie sprawe z zachodzacych w nim zmian. Na poczatku pazdziernika bez przerwy myslal i marzyl o ksiezycu i w domu nie bylo miejsca, w ktorym nie znajdowalyby sie zdjecia jego powierzchni. W czerwcu wykleil nimi cala sypialnie i zajal sie innymi pomieszczeniami. Kolorowe i czarno-biale fotografie pochodzily z zurnali astronomicznych, czasopism, ksiazek i gazet. W czasie jednego z nieczestych wyjazdow z domu zobaczyl przedstawiajacy ksiezyc plakat o wymiarach dziewiecdziesiat na sto piecdziesiat centymetrow, kolorowe zdjecie zrobione przez astronautow, i kupil piecdziesiat sztuk, dosc, by wytapetowac sufit i wszystkie sciany w pokoju. Nakleil te plakaty nawet na okna, wiec kazdy centymetr kwadratowy wnetrza byl ozdobiony powtarzajacym sie motywem, z wyjatkiem drzwi. Wyniosl meble, przeksztalcajac cale mieszkanie w planetarium, w ktorym ekspozycja nigdy sie nie zmieniala. Czasami kladl sie na podlodze i wodzil wzrokiem po piecdziesieciu ksiezycach, ogarniety euforycznym podziwem i groza, ktorych nie pojmowal. W noc Bozego Narodzenia rowniez lezal na podlodze wsrod piecdziesieciu napierajacych na niego wzdetych ksiezycow. Nagle jego uwage przyciagnal napis na jednym z nich, nabazgrane mazakiem na lunarnej tarczy slowo, ktorego tam wczesniej nie bylo: Dominick. Rozpoznal swoj charakter pisma, ale nie pamietal, kiedy nagryzmolil to imie na plakacie. Potem jego wzrok przyciagnelo drugie imie na innym plakacie: Ginger. A potem trzecie na kolejnym: Faye. I czwarte: Ernie. Zaniepokojony, obszedl pokoj, sprawdzajac wszystkie plakaty, ale nie znalazl wiecej imion. Poza tym, ze nie pamietal, kiedy napisal te slowa, nie przypominal sobie nikogo znajomego o imieniu Dominick, Ginger czy Faye. Znal kilku mezczyzn o imieniu Ernie, choc z zadnym sie nie przyjaznil, wiec pojawienie sie tego imienia na jednym z ksiezycow bylo nie mniej tajemnicze niz trzech pozostalych. Patrzac na nie, stawal sie coraz bardziej niespokojny, bo mial dziwne wrazenie, ze znal tych ludzi, ze odegrali wazna role w jego zyciu i ze jego zdrowie psychiczne oraz przetrwanie zaleza od przypomnienia sobie, kim oni sa. Jakies odlegle wspomnienie roslo w nim niczym miarowo nadmuchiwany balon i intuicyjnie wiedzial, ze kiedy ten balon peknie, nie tylko przypomni sobie tozsamosc tych osob, ale rowniez zrozumie przyczyny swojej obsesyjnej fascynacji ksiezycem i lezacego u jej podstaw leku. Poniewaz jednak wraz z balonem narastal strach, zaczal sie pocic i trzasc niepohamowanie. Odwrocil sie od plakatow i pobiegl do kuchni, poganiany dreczacym glodem, ktory byl nieuchronnym nastepstwem zdenerwowania. Gwaltownie otworzyl drzwi lodowki i z zaskoczeniem spojrzal na polki. Staly na nich tylko brudne miski i puste plastikowe pojemniki, dwa kartoniki po mleku oraz foremka z peknietym, wyschlym jajkiem. Zajrzal do zamrazalnika, ale znalazl w nim tylko szron. Probowal sobie przypomniec, kiedy ostatni raz byl w supermarkecie. Mogly minac dni albo tygodnie od ostatniej wyprawy po zakupy. Nie pamietal tego, bo w jego zapelnionym przez ksiezyce swiecie czas stracil znaczenie. Kiedy jadl ostatni posilek? Pamietal niejasno konserwowy pudding, ale nie mial pojecia, czy jadl go dzisiaj, wczoraj czy dwa dni temu. Byl tak wstrzasniety tym odkryciem, ze po raz pierwszy od tygodni rozjasnilo mu sie w glowie, a gdy rozejrzal sie po kuchni, wydal zduszony okrzyk odrazy i przestrachu. Po raz pierwszy zobaczyl - naprawde zobaczyl - balagan, w jakim mieszkal, przysloniety fascynacja ksiezycem. Na podlodze walaly sie smieci: lepkie od soku owocowego puszki, pudelka po platkach i dziesiatki kartonikow po mleku, tuziny zgniecionych torebek po chipsach i papierkow po cukierkach. I wszedzie byly karaluchy. Buszowaly, pomykaly i wiercily sie w smieciach, scigaly sie po podlodze, wspinaly na sciany, lazily po blacie kuchennym i czaily sie w zlewie. -Moj Boze... - wychrypial. - Co sie ze mna stalo? Co ja robie? Co jest ze mna nie w porzadku? Podniosl reke do twarzy i drgnal z zaskoczenia, kiedy poczul sztywny zarost. Zawsze byl gladko ogolony i myslal, ze golil sie rano. Spanikowany, popedzil do lazienki. W lustrze zobaczyl nieznajoma twarz: zmierzwione wlosy zwisajace w tlustych strakach, chorobliwie blada skora, dwutygodniowy zarost oblepiony skorupa jedzenia i brudu, dzikie oczy. Poczul odor wlasnego ciala: smierdzial tak ohydnie, ze az sie zakrztnsil. Najwyrazniej nie kapal sie od wielu dni, a moze tygodni. Potrzebowal pomocy. Byl chory. Zdezorientowany i chory. Nie mogl zrozumiec, co sie z nim dzieje, ale wiedzial, ze musi podejsc do telefonu i wezwac pomoc. Nie zrobil tego jednak od razu, bo sie bal, ze powiedza, iz jest beznadziejnie oblakany, i zamkna go na zawsze. Tak jak zamkneli jego ojca. Gdy Zebediah mial osiem lat, ojciec dostal strasznego ataku i ciskal gromy na niby-jaszczurki, ktore wypelzaly ze scian. Lekarze zabrali go do szpitala na odwyk, ale wtedy, inaczej niz wczesniej, delirium tremens nie minelo i tata Zeba do konca zycia przebywal w zakladzie. Pozniej Zeb sie bal, ze jego umysl tez moze miec skaze. Patrzac na siebie w lustrze, wiedzial, ze nie powinien wezwac pomocy, dopoki nie doprowadzi do porzadku siebie i domu, bo inaczej jego tez zamkna i wyrzuca klucz. Nie mogl zniesc widoku wlasnej twarzy na tyle dlugo, zeby zdolal sie ogolic, wiec najpierw postanowil zajac sie domem. Pochylajac glowe, zeby nie patrzec na ksiezyce, ktore dzialaly na niego jak prawdziwy ksiezyc na morze, pospieszyl do sypialni, otworzyl szafe, odsunal ubrania, znalazl remingtona dwunastke i pudelko amunicji. Z opuszczona glowa, walczac z pragnieniem spojrzenia w gore, poszedl do kuchni, zaladowal strzelbe i polozyl ja na zasmieconym stole. Mowiac na glos, zawarl ze soba umowe: -Pozbedziesz sie ksiazek o ksiezycu i podrzesz zdjecia, zeby dom nie wygladal tak dziwacznie, posprzatasz kuchnie, ogolisz sie, wykapiesz. Moze wtedy rozjasni ci sie w glowie na tyle, ze zdolasz zrozumiec, co tu jest grane. Dopiero potem zwrocisz sie o pomoc... nie teraz. Strzelba byla niemym swiadkiem tej umowy. Udalo mu sie wyrwac z ksiezycowego snu, w ktorym zyl, przywiodl go do rozsadku brak jedzenia w lodowce, ale wiedzial, ze jesli z powrotem pograzy sie w koszmarze, nie moze liczyc na kolejne przebudzenie. Jezeli nie zdola oprzec sie syreniej piesni rozlepionych na scianach ksiezycow, wroci do kuchni, wezmie bron, wsunie lufe do ust i strzeli. Smierc byla lepsza od takiego zycia. I lepsza od dozywotniego zamkniecia w zakladzie. Wrocil do pokoju i wbijajac oczy w podloge, zaczal zbierac ksiazki. Niektore mialy kiedys obwoluty ze zdjeciami ksiezyca, ale je powycinal. Dzwignal narecze ksiazek i wyszedl na zasypane sniegiem podworko za domem, gdzie byl dol do barbecue wylozony betonowymi bloczkami. Drzac w lodowatym zimowym powietrzu, wrzucil ksiazki do dolu. Wrocil do domu po nastepna partie, nie majac odwagi spojrzec w nocne niebo ze strachu przed wiszaca nad nim wielka jasna tarcza. Gdy pracowal, pragnienie powrotu do kontemplacji ksiezyca stalo sie silne i natarczywe jak narkotyczny glod, ktory zmusza heroiniste do siegniecia po strzykawke, ale z nim walczyl. W trakcie wedrowek pomiedzy domem i dolem czul, ze nabrzmiewa w nim wspomnienie jakiegos dawno zapomnianego zdarzenia: Dominick, Ginger, Faye, Ernie... Intuicyjnie wiedzial, ze zrozumie przyczyne swojej lunarnej fascynacji, jesli tylko zdola sobie przypomniec, kim sa te cztery osoby. Koncentrowal sie na tych imionach, probujac zagluszyc kuszacy zew ksiezyca. Wydawalo sie, ze to dobra metoda, bo wrzucil juz do dolu dwiescie czy trzysta tomow i zamierzal je podpalic. Kiedy jednak zapalil zapalke i pochylil sie, zeby podpalic ksiazki, ze zgroza stwierdzil, ze dol jest pusty. Rzucil zapalki, popedzil do domu, otworzyl kuchenne drzwi i zobaczyl to, czego obawial sie najbardziej. W kuchni lezaly stosy ksiazek, wilgotnych od sniegu, zabrudzonych mokrym popiolem. Rzeczywiscie je wyrzucil, ale potem znow ogarnelo go szalenstwo i nieswiadom tego, co robi, przyniosl wszystkie ksiazki z powrotem do domu. Zaczal krzyczec, ale determinacja go nie opuscila. Nie da sie zamknac w domu bez klamek. Podniosl dwadziescia ksiazek i wyszedl na podworko, czujac sie jak potepieniec skazany na powtarzanie tego oblednego rytualu do konca swiata. Gdy uznal, ze dol musi juz byc napelniony, nagle uswiadomil sobie, ze znowu nosi ksiazki nie z domu do dolu, ale z dolu do domu. Ponownie odplynal w ksiezycowy sen i zamiast zniszczyc przedmioty swojej obsesji, zbieral je. Zauwazyl, ze zmarzniety snieg mieni sie odbitym swiatlem. Wbrew woli podniosl glowe i spojrzal w prawie bezchmurne niebo. -Ksiezyc - wyszeptal. Wiedzial, ze juz nie zyje. Laguna Beach, Kalifornia Dla Dominicka Corvaisisa Boze Narodzenie zwykle niewiele sie roznilo od innych dni. Nie mial zony ani dzieci, dla ktorych moglby chciec uczynic ten dzien wyjatkowym. Wychowany w rodzinach zastepczych, nie mial krewnych, z ktorymi moglby dzielic sie indykiem czy babka z bakaliami. Kilkoro przyjaciol, lacznie z Parkerem Faine'em, zawsze zapraszalo go na swieta, ale odmawial, bo wiedzial, ze czulby sie jak piate kolo u wozu. Jednak Boze Narodzenie Dorna nie bylo smutne ani samotne. Nigdy nie nudzil sie we wlasnym towarzystwie, a jego dom byl pelen dobrych ksiazek, ktorych lektura umilala mu ten dzien. Ale w to Boze Narodzenie nie mogl sie skupic na czytaniu, zaintrygowany tajemnicza korespondencja, ktora otrzymal wczorajszego dnia, a takze pochloniety walka z pragnieniem zazycia lekow. Wczoraj nie wzial valium ani dalmane, choc bal sie, ze bedzie snil i lunatykowal. Wciaz potrzebowal pigulek, postanowil jednak nie poglebiac uzaleznienia. Wyrzucil je do klozetu i spuscil wode, bo sobie nie dowierzal, i teraz swiadomosc, ze leki sa niedostepne, zwiekszala uczucie glodu. Niepokoj narastal z godziny na godzine, az osiagnal poziom znany mu sprzed rozpoczecia terapii. O siodmej wieczorem pojawil sie w eklektycznym domu Parkera na stoku i przyjal szklaneczke ajerkoniaku domowej roboty z laseczka wanilii. Z okazji swiat malarz przystrzygl swoja bujna, nieokielznana brode oraz podcial i uczesal kudlata czupryne. Choc wygladal bardziej konserwatywnie niz zwykle, tryskal energia. -Boze Narodzenie! Dzis w tym domu panuje pokoj i milosc, powiadam ci! Moj umilowany brat rzucil tylko czterdziesci czy piecdziesiat jadowitych, pelnych zazdrosci uwag na temat mojego powodzenia, czyli o polowe mniej niz przy innych okazjach. Moja anielskiej dobroci przyrodnia siostra Carla tylko raz nazwala swoja bratowa dziwka, co zreszta mozna uznac za usprawiedliwione, gdyz to Doreen zaczela, nazywajac ja "bezmozga, pelna psychobelkotu swiruska New Age". Tak, dzis jest prawdziwy dzien milosci i ciepla! Nie uwierzysz, ale w tym roku nikt nie wyrzygal ponczu. Maz Carli, choc zalal sie jak zwykle, ani nie puscil pawia, ani nie spadl ze schodow, jak w ubieglych latach. Szkoda tylko, ze sie uparl, zeby co pol godziny parodiowac Bette Midler. Gdy szli w kierunku foteli przy oknie z widokiem na morze, Dom powiedzial: -Wybieram sie na dluga przejazdzke. Polece do Portlandu i wynajme woz. Powtorze jazde sprzed poltora roku, z Portlandu do Reno, przez Nevade i polowe Utah miedzystanowa osiemdziesiat, a potem do Mountainview. Usiadl, ale Parker stal nadal, zelektryzowany ta wiadomoscia. -Co sie stalo? To przeciez nie wakacje. To nie przejazdzka dla przyjemnosci. Znowu lunatykujesz? Pewnie doszedles do wniosku, ze twoj somnambulizm jest zwiazany ze zmianami, ktore zaszly tamtego lata. -Nie lunatykuje, ale jestem przekonany, ze bede, prawdopodobnie dzisiejszej nocy, bo odstawilem te cholerne prochy. Nie pomagaly mi. Klamalem. Uzaleznilem sie, Parker. Nie dbalem o to, bo mi sie zdawalo, ze uzaleznienie jest lepsze od tego, co robilem w czasie snu. Teraz wszystko sie zmienilo. - Pokazal przyjacielowi dwa listy od nieznanego nadawcy. - Problem tkwi nie tylko we mnie, nie tylko w mojej psychice. Dzieje sie cos dziwniejszego. - Podal pierwszy list Parkerowi. Jego drzaca reka swiadczyla, ze jest gleboko zaniepokojony. Malarz przeczytal list i zrobil zdumiona mine. -Odebralem go wczoraj na poczcie - wyjasnil Dom. - Nie ma adresu zwrotnego. A z domowej skrzynki wyjalem ten... - Opowiedzial, jak setki razy w czasie snu napisal na komputerze slowo "ksiezyc" i jak budzil sie z nim na ustach, po czym podal Parkerowi drugi list. -Skoro nikomu o tym nie mowiles, skad nadawca mogl wiedziec takie rzeczy? -Kimkolwiek jest, wie o moim lunatykowaniu, byc moze dlatego, ze poszedlem do lekarza. -Chcesz powiedziec, ze jestes obserwowany? -Najwyrazniej, przynajmniej od czasu do czasu. Ale nawet jesli obserwator wie o moim lunatykowaniu, prawdopodobnie nie ma pojecia, ze wypisuje to slowo na komputerze ani ze powtarzam je, gdy sie budze. Nie, chyba ze stoi przy moim lozku, a przeciez nie stoi. Pomimo to wiedzial, ze zareaguje na slowo "ksiezyc", ze sie go przestrasze. Musi wiec wiedziec tez, co sie kryje za tym calym szalonym cyrkiem. Parker przysiadl na brzegu krzesla. -Znajdz go, a wtedy wszystko sie wyjasni. -Nowy Jork to duze miasto. Nie mam tam zadnego punktu zaczepienia. Ale kiedy dostalem pierwszy list z wiadomoscia, ze przyczyna mojego lunatykowania tkwi w przeszlosci, uswiadomilem sobie, iz musisz miec racje. Ten kryzys osobowosci jest powiazany z poprzednim. Zmiana, ktora we mnie zaszla w czasie jazdy z Portlandu do Mountainview, odgrywa tu jakas role. Jesli jeszcze raz odbede te podroz, zatrzymujac sie w tych samych motelach, jedzac w tych samych przydroznych restauracjach, probujac odtworzyc wszystko jak najdokladniej... moze odswiezy mi pamiec. Odkladajac na pozniej rozwazenie tej mozliwosci, Parker zapytal: -Niezaleznie od tego, kim jest nadawca, nie rozumiem, dlaczego przesyla ci te listy. Zasugerowales, ze wystepuja przeciwko tobie jacys nieznani Oni. Ten facet musi byc jednym z nich, czemu wiec staje po twojej stronie? -Moze nie zgadza sie ze wszystkim, co mi zrobili. -Co ci zrobili? O czym my mowimy? Dom nerwowo obracal w rekach kieliszek z ajerkoniakiem. -Nie wiem. Ale autor listow najwyrazniej chce, zebym wiedzial, iz moj problem ma nie tylko psychologiczna nature, ze kryje sie za tym cos wiecej. Sadze, ze byc moze chce mi pomoc poznac prawde. -Dlaczego wiec po prostu nie zadzwoni i wszystkiego ci nie wyjasni? -Przychodzi mi na mysl tylko jedno wyjasnienie: boi sie mowic. Musi brac udzial w jakiejs konspiracji, Bog wie jakiej, ale z pewnoscia nalezy do grupy, ktora nie chce, zeby prawda wyszla na jaw. Jesli nawiaze ze mna bezposredni kontakt, inni sie o tym dowiedza i facet wdepnie w gowno po szyje. Parker kilka razy przeganial reka wlosy, mierzwiac je jeszcze bardziej. -W twoich ustach brzmi to tak, jakby siedzialo ci na ogonie jakies wszystkowiedzace tajne stowarzyszenie... Iluminaci, rozo-krzyzowcy, CIA i masoni razem wzieci. Naprawde uwazasz, ze poddano cie praniu mozgu? -Skoro tak chcesz to nazwac. Niezaleznie od tego, jaki traumatyczny epizod wyrzucilem z pamieci, nie zrobilem tego bez pomocy. To, co widzialem albo przezylem, wciaz tkwi w mojej podswiadomosci, probujac dotrzec do mnie w czasie snu i poprzez informacje, ktore zostawiam na dyskietkach. To musialo byc cos tak cholernie waznego, ze nawet pranie mozgu nie zdolalo tego wymazac, tak waznego, ze jeden z konspiratorow nadstawia karku, przysylajac mi podpowiedzi. Po ponownym przeczytaniu listow Parker oddal je Domowi i wypil ajerkoniak. -Cholera. Brzmi to tak, jakbys popuscil cugle pisarskiej fantazji, jakbys wyprobowywal na mnie pomysl nowej ksiazki. Ale choc to wszystko brzmi nieprawdopodobnie, mozesz miec racje. Dom spostrzegl, iz sciska kieliszek tak mocno, ze moze go zgniesc. Odstawil go na stolik i osuszyl spocone rece o spodnie. -Nic innego nie wyjasnia tego cholernego lunatykowania, mojej zmiany osobowosci pomiedzy Portlandem i Mountainview oraz tych dwoch listow. -Co to moglo byc, Dom? - zapytal Parker ze zmartwiona mina. - Na co natknales sie w drodze? -Nie mam bladego pojecia. -Brales pod uwage, ze to moglo byc cos na tyle zlego... na tyle niebezpiecznego, iz lepiej o tym nie wiedziec? Dom pokiwal glowa. -Tak, ale jesli nie poznam prawdy, nigdy nie przestane lunatykowac. W czasie snu uciekam przed wspomnieniem czegos, co spotkalo mnie poltora roku temu, i zeby przestac uciekac, musze sie dowiedziec, co to bylo, musze stawic temu czolo. Bo jesli nie przestane lunatykowac, to w koncu zwariuje. Moze to brzmi troche melodramatycznie, ale taka jest prawda. Jesli nie poznam przyczyny leku, wtedy to, czego boje sie w snach, zacznie przesladowac mnie rowniez za dnia. Nie bede mial chwili spokoju, we snie czy na jawie, i w koncu jedynym rozwiazaniem bedzie strzelenie sobie w leb. -Jezu. -Mowie powaznie. -Wiem. Niech Bog ci dopomoze, przyjacielu, wiem. Reno, Nevada Chmura uratowala Zeba Lomacka. Przyslonila ksiezyc, zanim lunarna obsesja zawladnela nim do konca. Gdy podniebna latarnia na chwile przygasla, Zebediah nagle uswiadomil sobie, ze stoi bez plaszcza posrod lodowatej grudniowej nocy i gapi sie w niebo, zahipnotyzowany ksiezycowa poswiata. Gdyby chmura nie przerwala transu, mogl tak stac, dopoki obiekt jego ponurej fascynacji nie schowalby sie za horyzontem. Potem, pograzony w szalenstwie, wrocilby do jednego z pokojow wytapetowanych obliczem starozytnej bogini, ktora Grecy zwali Cyntia, a Rzymianie Diana, i lezal w stuporze, dopoki nie umarlby z glodu. Ulaskawiony, z zalosnym krzykiem pobiegl do domu. Posliznal sie i przewrocil w snieg, potem upadl drugi raz na stopniach wer andy, ale poderwal sie szybko, rozpaczliwie pragnac znalezc sie w bezpiecznym wnetrzu, gdzie tarcza ksiezyca nie bedzie mogla rzucac na niego uroku. Oczywiscie wewnatrz tez nie bylo bezpiecznie. Choc zamknal oczy i natychmiast zaczal drzec zdjecia ksiezyca, rzucajac je na zaslana smieciami podloge, wiedzial, ze znow ulega obsesji. Szczelnie zacisniete powieki nie pozwalaly mu widziec zdjec, ale je czul. Czul na twarzy blada poswiate setek ksiezycow, czul w rekach ich kraglosc. Bylo to szalenstwo, bo przeciez zdjecia nie mogly wytwarzac swiatla ani ciepla, nie mogly przekazac przez dotyk okraglosci lunarnego globu, a jednak czul to wszystko. Otworzyl oczy i znajome cialo niebieskie znowu nim zawladnelo. Skonczy jak ojciec. Zamkniety w domu wariatow. Ta mysl przemknela przez zamglony umysl Zeba Lomacka niczym daleki trzask blyskawicy. Wstrzasnela nim i pozwolila mu odzyskac swiadomosc na wystarczajaco dluga chwile, by zdazyl pobiec z pokoju do kuchni, gdzie na stole czekala zaladowana strzelba. Chicago, Illinois Stefan Wycazik, potomek silnych i pelnych determinacji Polakow, ratownik bladzacych kaplanow, nie byl przyzwyczajony do porazek i nie radzil sobie z nimi dobrze. -Jak mozesz nie wierzyc po tym wszystkim, co ci powiedzialem? - zapytal. -Ojcze Stefanie, przykro mi - odparl Brendan Cronin - ale dzis wcale nie jestem bardziej pewny istnienia Boga niz wczoraj. Znajdowali sie w sypialni na pietrze ceglanego domu rodzicow Brendana w irlandzkiej dzielnicy Bridgeport. Mlody kaplan spedzal tu swieta na polecenie ojca Stefana, wydane po wczorajszej strzelaninie w Uptown. Brendan, ubrany w szare spodnie i biala koszule, siedzial na brzegu szerokiego lozka przykrytego podniszczona kapa z zoltej szenili. Stefan Wycazik, zirytowany jego uporem, krazyl po pokoju pomiedzy toaletka, komoda, oknem i lozkiem, jakby probowal uciec przed klujacym bolem porazki. -Dzisiaj poznalem ateiste, ktory niemal zostal nawrocony za sprawa cudownego wyzdrowienia Tolka - mowil. - Ale na tobie nie zrobilo to wrazenia. -Ciesze sie w imieniu doktora Sonneforda - powiedzial Brendan uprzejmie. Ojca Wycazika draznila nie tylko obojetnosc wikariusza na niedawne cudowne zdarzenia. Jego spokoj tez dzialal mu na nerwy. Jesli nie mogl znow uwierzyc w Boga, powinien przynajmniej byc zniechecony i przybity swoim brakiem wiaiy. Jednak Brendan przestal sie przejmowac swoim godnym pozalowania stanem ducha i zachowywal sie zupelnie inaczej niz ostatnimi czasy. Zaszla w nim niewytlumaczalna zmiana, z niewiadomego powodu splynal na niego spokoj. Wciaz zdecydowany kontynuowac dyskusje, Stefan powiedzial: -To ty, Brendanie, uzdrowiles Emme Halbourg i Wintona Tolka. Ty, poprzez moc stygmatow na swoich rekach. Te znaki swiadcza o' tym, ze Bog cie nawiedzil. Brendan popatrzyl na dlonie, na ktorych teraz nie bylo pierscieni. -Wierze... wierze, ze w jakis sposob uzdrowilem Emme i Wintona, ale to nie Bog dzialal przeze mnie. -Ktoz inny moglby cie obdarzyc moca uzdrawiania? -Nie wiem. Chcialbym to wiedziec. Ale nie Bog. Nie czulem boskiej obecnosci, ojcze. -Dobry Boze, co jeszcze ma zrobic, zebys poczul Jego obecnosc? Czekasz, zeby trzasnal cie po glowie Swoja wielka Laska Sprawiedliwosci, uchylil przed toba korone i przedstawil sie? Musisz spotkac go w polowie drogi, Brendanie. Wikariusz z usmiechem wzruszyl ramionami. -Ojcze, wiem, wydaje sie, ze te zdumiewajace wydarzenia moga miec tylko religijne wyjasnienie. Jestem jednak gleboko przekonany, ze kryje sie za nimi cos innego niz reka Boga. -Co? -Nie wiem. Cos ogromnie waznego, cos naprawde cudownego i wspanialego... ale nie Bog. Posluchaj, powiedziales, ze znaki na moich dloniach sa stygmatami. Jesli tak, dlaczego ich ksztalt nie ma jakiegos chrzescijanskiego znaczenia? Dlaczego akurat pierscienie, ktore nie maja zadnego zwiazku z przeslaniem Chrystusa? Trzy tygodnie temu, na poczatku niekonwencjonalnej terapii w dzieciecym szpitalu sw. Jozefa, Brendan byl tak zrozpaczony utrata wiary, ze zaczal szybko chudnac. Teraz przestal tracic na wadze. Wazyl prawie pietnascie kilogramow mniej niz zwykle, ale wygladal znacznie lepiej niz po szokujacym wybuchu w czasie mszy pierwszego grudnia. Pomimo duchowego upadku jego skora jasniala, a w oczach plonelo swiatlo, ktore wydawalo sie niemal... swiete. -Czujesz sie wysmienicie, prawda? - zapytal Stefan. -Tak, choc nie jestem pewien dlaczego. -Twoja dusza juz nie jest strapiona. -Nie. -Pomimo ze nie odnalazles drogi powrotnej do Boga. -Pomimo to. Moze ma to jakis zwiazek ze snem, ktory mialem zeszlej nocy -Znowu czarne rekawiczki? -Nie. Tamten nie sni mi sie juz od pewnego czasu - odparl Brendan. - Zeszlej nocy snilem, ze ide w zlotym swietle, pieknym swietle. Bylo tak jasne, ze nie widzialem niczego innego, a jednak nie razilo mnie w oczy. - Szczegolna nuta, moze czci, zabrzmiala w jego glosie. - W tym snie ide i ide, nie wiedzac, gdzie jestem ani dokad zmierzam, ale czuje, ze zblizam sie do czegos ogromnie waznego, niewyslowienie pieknego. Nie tylko sie zblizam, ale... jestem przyzywany. To wezwanie rozbrzmiewa we mnie. Moje serce bije jak szalone i troche sie boje. Ale to nie jest zly strach, ojcze, to, co czuje w tym jasnym miejscu. Ide wiec dalej w kierunku czegos wspanialego, czego nie moge zobaczyc, ale wiem, ze tam jest. Przyciagniety sciszonym glosem Brendana jak magnesem, ojciec Wycazik podszedl do lozka i usiadl na brzegu. -Przeciez to sen duchowy, wezwanie Boga, ktory przychodzi do ciebie we snie. Przyzywa cie do wiary, do obowiazkow twojego urzedu. Brendan pokrecil glowa. -Nie. W moim snie nie bylo cech religijnych, nie czulem boskiej obecnosci. Przepelnialo mnie uniesienie innego rodzaju, radosc niepodobna do tej, ktorej doswiadczalem w Chrystusie. Cztery razy budzilem sie w nocy i za kazdym razem mialem na rekach pierscienie. I za kazdym razem, gdy zasypialem, wracalem do tego samego snu. Dzieje sie cos bardzo waznego i dziwnego, ojcze, a ja biore w tym udzial. Cokolwiek to jest, moje wyksztalcenie, doswiadczenie ani dawna wiara nie przygotowaly mnie na to. Ojciec Wycazik zastanawial sie, czy wezwanie we snie nie pochodzilo przypadkiem od szatana. Moze diabel, wiedzac, ze dusza kaplana jest zagrozona, przybral postac pieknego zlotego swiatla, zeby tym pewniej zwiesc go na manowce? Wciaz zdecydowany sprowadzic wikarego z powrotem na lono Kosciola, ale chwilowo nie majac pomyslu, jak to zrobic, postanowil oglosic rozejm. -Wiec... co teraz? - zapytal. - Wbrew moim przewidywaniom nie jestes jeszcze gotow do zalozenia koloratki i podjecia kaplanskich obowiazkow. Czy mam skontaktowac sie z Lee Kellogiem, prowincjalem Illinois, i poprosic o zgode na konsultacje psychiatryczna? Brendan usmiechnal sie. -Nie. To byloby bezcelowe. Nie wierze, zeby kuracja przyniosla cos dobrego. Jesli nie masz nic przeciwko temu, ojcze, chcialbym wrocic do swojego pokoju na plebanii i zobaczyc, co sie stanie. Oczywiscie jako niewierzacy ksiadz nie moge wysluchiwac spowiedzi ani odprawiac fnszy, moglbym jednak gotowac i pomagac ci w kancelarii. Ojciec Wycazik odetchnal z ulga. Bal sie, ze Brendan zechce wrocic do swieckiego zycia. -Bedziesz mile widziany. Jest wiele do zrobienia. Dam ci zajecie, o to nie musisz sie martwic. Ale powiedz mi, Brendanie... jak myslisz, odnajdziesz powrotna droge? Wikariusz pokiwal glowa. -Juz nie czuje sie odtracony przez Boga, tylko pusty. Moze rozwoj wypadkow doprowadzi mnie z powrotem do Kosciola. Ty w to wierzysz, a ja... po prostu nie wiem. Wciaz sfrustrowany i rozczarowany ta niechecia do dostrzezenia cudownej roli Boga w wyzdrowieniu Emmy i Wintona, ojciec Wycazik byl jednak rad, ze bedzie mial wikariusza pod reka, co da mu okazje do poprowadzenia go ku zbawieniu. Zeszli razem na dol i przy drzwiach objeli sie. Ktos, kto nie wiedzial, kim sa, moglby wziac ich za ojca i syna. Brendan wyszedl z ojcem Wycazikiem na werande, gdzie porywisty wiatr wyl w tonacji bardziej pasujacej do Halloween niz do Bozego Narodzenia. -Ojcze Stefanie, nie wiem dlaczego czuje sie tak, jakbym wyruszal na zdumiewajaca przygode. -Odkrycie wiary albo powrot do niej zawsze jest zdumiewajaca przygoda, Brendanie - odparl ojciec Wycazik. Zadawszy ten ostatni cios, odszedl, jak przystalo na dobrego wojownika, walczacego o zblakane dusze. Reno, Nevada Skamlac, z trudem chwytajac oddech i walczac z lunarna obsesja, Zeb Lomack brnal wsrod smieci i rozbiegajacych sie karaluchow do kuchennego stolu. Chwycil strzelbe, wsunal lufe miedzy zeby - i w tym momencie zrozumial, ze nie dosiegnie reka spustu. Pragnienie spojrzenia na rzucajace urok ksiezyce bylo tak silne, ze mial wrazenie, iz ktos trzyma go za wlosy i odciaga glowe do tylu, zmuszajac do oderwania spojrzenia od podlogi. Gdy w obronnej reakcji zamknal oczy, zdawalo mu sie, ze niewidzialny przeciwnik podwaza mu powieki. W strachu przed domem wariatow znalazl w sobie sile, zeby oprzec sie tajemniczemu przyciaganiu. Z zamknietymi oczami opadl na krzeslo, zzul but, sciagnal skarpetke, chwycil strzelbe oburacz, wsunal lufe w usta, podniosl noge i polozyl paluch na zimnym spuscie. Wyimaginowana poswiata ksiezyca na skorze i lunarne plywy w krwi (wcale nie slabsze przez to, ze tylko wyobrazone) zmusily go do otworzenia oczu. Zobaczyl niezliczone ksiezyce na scianach i krzyknal "nie!" w lufe strzelby. Gdy czarodziejski zew ksiezyca wciagal go w trans, gdy naciskal stopa spust, spuchniety balon wspomnien wreszcie pekl i Zeb przypomnial sobie wszystko, co mu zostalo zabrane: poltora roku temu, latem, Dominick, Ginger, Faye, Ernie, miody ksiadz, inni, miedzystanowa numer 80, motel Zacisze, o Boze, motel, o Boze, ksiezyc! Moze Zebediah Lomack nie mogl juz powstrzymac ruchu bosej stopy, a moze nagle ujawnione wspomnienia okazaly sie tak straszne, ze tylko zachecily go do popelnienia samobojstwa. Tak czy owak, strzelba wypalila z hukiem, tyl glowy Zeba eksplodowal i dla niego (choc dla nikogo innego poza nim) koszmar sie skonczyl. Boston, Massachusetts Przez cale swiateczne popoludnie Ginger Weiss czytala Zmierzch w Babilonie. O siodmej wieczorem, kiedy nadszedl czas, aby zejsc na dol na drinka i kolacje z rodzina Hannabych, nadal nie miala ochoty odlozyc ksiazki. Byla dobrowolnym jencem wciagajacej historii, ale jeszcze bardziej zniewolilo ja zdjecie autora. Jego przystojna twarz wciaz budzila w niej niepokoj graniczacy ze strachem, miala tez nadal dziwne wrazenie, ze skads go zna. Kolacja z gospodarzami, ich dziecmi i wnukami bylaby przyjemna, gdyby Dominick Corvaisis z tajemnicza sila nie przykuwal jej uwagi. O dziesiatej, kiedy mogla wreszcie opuscic rodzine Hannabych bez sprawiania nikomu przykrosci, jeszcze raz zyczyla wszystkim szczescia i zdrowia, po czym wrocila do swojego pokoju. Zaczela czytac, przerywajac jedynie po to, by przyjrzec sie zdjeciu autora, i skonczyla o trzeciej czterdziesci piec nad ranem. W glebokiej nocnej ciszy, jaka panowala w Strazniku Zatoki, siedziala z ksiazka na kolanach, z oczami wbitymi w dreczaco znajoma twarz Dominicka Corvaisisa. W miare uplywu minut dziwnego, milczacego, jednostronnego porozumienia z wizerunkiem pisarza stawala sie coraz bardziej przekonana, ze gdzies go spotkala i ze ten mezczyzna ma jakis zwiazek z jej obecnymi problemami. Zdawala sobie sprawe, ze ta intuicyjna' pewnosc moze byc skutkiem tego samego mentalnego zaburzenia, ktore powodowalo fugi, wiec moze byc zludzeniem. Mimo to jej niepokoj i podniecenie narastaly, az w koncu, drzac z przejecia, przystapila do dzialania. Ostroznie wymknela sie z pokoju, zeszla na dol i przez ciemne, puste pokoje wielkiego domu dotarla do kuchni. Zapalila swiatlo i zadzwonila do informacji w Laguna Beach. W Kalifornii byla pierwsza w nocy, zbyt pozno, zeby budzic Corvaisisa, ale wiedziala, ze jesli zdobedzie jego numer, bedzie mogla zadzwonic rano. Ta swiadomosc pomoze jej zasnac. Jednak ku jej niezadowoleniu - choc nie zaskoczeniu - pisarz mial zastrzezony numer telefonu. Zgasila swiatlo i wrocila po cichu do pokoju. Zadecydowala, ze rano napisze do Corvaisisa na adres jego wydawcy. Wysle wiadomosc ekspresem z prosba o niezwloczne przekazanie listu. Moze proba skontaktowania sie z Corvaisisem byla pochopna i irracjonalna. Moze nigdy go nie spotkala, moze nie mial nic wspolnego z jej dziwna przypadloscia. Moze uzna ja za wariatke. Ale jesli ten strzal z szansa trafienia jeden do miliona bedzie celny, moze okazac sie dla niej jedynym ratunkiem, a taka nagroda byla wystarczajaca, zeby ryzykowac zrobienie z siebie idiotki. Laguna Beach, Kalifornia Jeszcze nie wiedzac, ze egzemplarz recenzyjny jego ksiazki stal sie waznym ogniwem pomiedzy nim a strapiona mloda kobieta w Bostonie, Dom siedzial w domu Parkera Faine'a do polnocy. Mial za malo danych, zeby przedstawic przyjacielowi szczegolowy czy chocby tylko przyblizony obraz sytuacji, ale podzielenie sie z nim tajemnica i podjecie proby jej rozwiklania czynily wszystko mniej strasznym. Ustalili, ze Dom nie powinien leciec do Portlandu i zaczynac swojej odysei, dopoki sie nie przekona, w jaki sposob odstawienie valium i dalmane wplynie na jego lunatykowanie. Moze somnambulizm nie powroci i bedzie mogl podrozowac bez strachu, ze w jakims nieznanym miejscu straci panowanie nad soba. Jesli jednak podejmie nocne wedrowki, przed wyjazdem bedzie musial opracowac najlepszy sposob ograniczenia ich zasiegu. Poza tym mogly nadejsc kolejne listy od tajemniczego nadawcy. Zawarte w nich wskazowki byc moze sprawia, ze podroz z Portlandu do Mountainview nie bedzie konieczna, albo wskaza konkretne miejsce, w ktorym Dom zobaczy czy przezyje cos, co wyzwoli uwiezione wspomnienia. O polnocy, gdy Corvaisis zbieral sie do wyjscia, zaintrygowany Parker wygladal, jakby nie mial zamiaru klasc sie przez dlugie godziny. Jego umysl pracowal na najwyzszych obrotach. -Jestes pewien, ze spanie w samotnosci to dobry pomysl? - zapytal przy drzwiach. Dom wyszedl na chodnik pokryty kolczastymi geometrycznymi formami cieni i zoltego swiatla, ktore padalo z ozdobnej zelaznej latarni na wpol przyslonietej przez palmowe liscie. Patrzac na przyjaciela, odparl: -Juz to przerabialismy. Moze niemadry, ale jedyny. -Zadzwonisz, jesli bedziesz potrzebowal pomocy? -Zadzwonie. -I podejmij srodki ostroznosci, o ktorych mowilismy. Dominick zajal sie przygotowaniami zaraz po powrocie do domu. Wyjal pistolet z szafki nocnej, zamknal go na klucz w szufladzie biurka i schowal klucz pod paczka lodow w zamrazarce. Wolal byc nieuzbrojony w przypadku wlamania niz ryzykowac, ze zastrzeli kogos w czasie snu. Nastepnie ze zwoju linki w garazu odcial trzymetrowy kawalek. Po wyszczotkowaniu zebow i rozebraniu sie zawiazal jeden koniec sznura wokol prawego nadgarstka w taki sposob, ze moglby sie uwolnic dopiero po rozsuplaniu czterech trudnych wezlow. Drugi koniec linki przymocowal do slupka wezglowia. Na wezly zuzyl trzydziesci centymetrow, zostalo wiec dosc, zeby sznur nie przeszkadzal mu we snie i jednoczesnie nie pozwolil oddalic sie od lozka. Podczas poprzednich atakow somnambulizmu wykonywal skomplikowane zadania, wymagajace pewnej koncentracji, ale nie takie zmudne jak rozplatywanie porzadnie zawiazanych wezlow, ktore nawet na jawie stanowily wyzwanie. W czasie snu z pewnoscia mial slabsza koordynacje ruchow i mniejsza cierpliwosc, a niemoznosc poradzenia sobie z wezlami wywola stres, ktory go zbudzi. Przywiazywanie sie do lozka nie bylo zbyt bezpieczne. Gdyby w nocy wybuchl pozar albo gdyby dom zostal zniszczony przez trzesienie ziemi, zginalby w dymie lub pod walaca sie sciana, nie mogac sie szybko uwolnic. Musial jednak zaryzykowac. Kiedy zgasil lampke przy lozku i wsunal sie pod koc, ciagnac za soba linke, czerwone cyfry zegara wskazywaly dwunasta piecdziesiat osiem. Czekal na nadejscie snu, wpatrujac sie w ciemny sufit i zastanawiajac sie, w co u licha wmieszal sie w czasie letniej podrozy poltora roku temu. Na szafce nocnej stal milczacy telefon. Gdyby numer nie byl zastrzezony, rozmowa z przerazona mloda kobieta z Bostonu moglaby radykalnie zmienic bieg wypadkow, jakie mialy sie rozegrac w ciagu kilku przyszlych tygodni, i ocalic zycie kilku osobom. Milwaukee, Wisconsin W pokoju goscinnym w domu ich jedynej corki, w swietle palacym sie z uwagi na fobie Erniego, Faye Block sluchala, jak maz mamrocze przez sen w poduszke. Zbudzila sie kilka minut temu, gdy krzyknal cicho i przez chwile rzucal sie w poscieli. Podniosla sie na lokciu, przekrzywila glowe i sluchala pilnie, probujac zrozumiec niewyrazne mamrotanie. Wciaz powtarzal jedno slowo. Niepokoila ja niemal histeryczna natarczywosc w jego glosie. Pochylila sie nad nim, wytezajac sluch. Nagle Ernie przesunal glowe i oderwal usta od poduszki. Slowa staly sie wyrazniejsze, choc nie mniej tajemnicze niz wtedy, gdy byly stlumione: -Ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc... Las Vegas, Nevada Tej nocy Jorja zabrala Marcie do swojego lozka, poniewaz uznala, ze zostawianie jej samej po niepokojacych wydarzeniach dnia nie jest rozsadne. Nie wypoczela, bo Marcie przez cala noc snila koszmary. Dziko kopala posciel i wila sie szalenczo, jakby chciala sie wyrwac z przytrzymujacych ja rak, mowiac przez sen o iglach i doktorach. Jorja zastanawiala sie, jak dlugo to trwalo. Ich sypialnie byly oddzielone przez ustawione tylem do siebie szafy z ubraniami, a dziecko mowilo przez sen bardzo cicho, wiec mozliwe, ze przezylo wiele takich koszmarnych nocy, a ona o niczym nie wiedziala. Glos Marcie przyprawial ja o gesia skorke. Rankiem pojda do lekarza. Biorac pod uwage niewytlumaczalny strach przed lekarzami, dziewczynka moze urzadzic koszmarna scene. Ale podobnie jak Marcie bala sie pojsc do doktora, Jorja bala sie tego nie zrobic. Gdyby znalezienie odpowiedniego lekarza nie bylo takie trudne w dzien Bozego Narodzenia, natychmiast poszukalaby pomocy. Byla przerazona. Po wybuchu Marcie, gdy zarty dziadka o szpitalu spowodowaly paniczna ucieczke malej od stolu, nastapily kolejne katastrofy. Dziewczynka ze strachu zsikala sie w spodnie i przez dziesiec czy pietnascie przerazajacych minut nie pozwalala sie przebrac. Krzyczala, drapala i kopala. W koncu atak minal i dala sie zaprowadzic do lazienki. Wygladala jak maly zombi, z pusta twarza i pustymi oczami, jakby opuszczajacy ja lek zabral ze soba jej sily i rozum. Ten quasi-katatoniczny stan utrzymywal sie prawie przez godzine. W tym czasie Jorja odbyla tuzin rozmow telefonicznych, usilujac wytropic doktora Besancourta, pediatre, ktory leczyl Marcie, gdy zapadala na jakas chorobe. Kiedy Mary i Pete probowali bez powodzenia rozbawic znekana wnuczke albo wydobyc z niej choc jedno slowo, Jorja pomyslala o artykulach na temat autystycznych dzieci, ktore niegdys czytala. Czy autyzm jest zaburzeniem wczesnodzieciecym, czy tez jest mozliwe, aby normalne do tej pory siedmioletnie dziecko nagle wycofalo sie w obreb swojego wlasnego swiata, na zawsze zamykajac sie przed wszystkim innym? Nie mogla sobie tego przypomniec i doprowadzalo ja to do szalenstwa. Stopniowo Marcie zaczela wychodzic z otepienia. Odpowiadala na pytania dziadkow pojedynczymi slowami i plaskim, beznamietnym glosem, niemal rownie niepokojacym jak wczesniejsze wrzaski. Ssac kciuk, czego nie robila od dwoch lat, poszla do pokoju pobawic sie nowymi zabawkami. Przez wieksza czesc popoludnia bawila sie bez widocznej przyjemnosci, z ponura buzia. Jorja wciaz sie zamartwiala, ale z ulga zobaczyla, ze Marcie juz nie okazuje zainteresowania walizeczka Malej Pani Doktor. O wpol do piatej dziewczynka wreszcie sie rozchmurzyla i odzyskala humor. Znow towarzyska i w dobrym nastroju, byla taka urocza, ze atak przy stole mogl sie niemal wydawac zwyczajnym wybuchem zlosci, jakie czesto miewaja dzieci. W drodze do samochodu matka Jorji przystanela na zewnetrznych schodach, poza zasiegiem sluchu Marcie, i powiedziala: -Po prostu chciala nam dac do zrozumienia, ze czuje sie skrzywdzona i zdezorientowana. Nie rozumie, dlaczego jej tata odszedl. Potrzebuje teraz wyjatkowej uwagi i duzo milosci. To wszystko. Jorja jednak wiedziala, ze problem jest znacznie powazniejszy. Nie watpila, ze Marcie wciaz jest przejeta zachowaniem ojca, gleboko zraniona i pelna sprzecznych uczuc. Dziewczynke dreczylo jednak cos wiecej, cos, co wydawalo sie niepokojaco irracjonalne, i Jorja sie tego bala. Niedlugo po wyjsciu dziadkow Marcie zaczela bawic sie Mala Pania Doktor z tym samym co wczesniej niepokojacym skupieniem, a gdy nadeszla pora klasc sie spac, zabrala walizeczke ze soba. Pare drobiazgow z zestawu lezalo teraz na podlodze po jej stronie lozka i na nocnym stoliku, a dziewczynka mamrotala przez sen o doktorach, pielegniarkach, strzykawkach. Jorja nie moglaby zasnac, nawet gdyby Marcie byla spokojna i cicha. Zmartwienie skuteczniej niz tuzin kubkow kawy odpieralo sen. Nasluchiwala czujnie slow corki, majac nadzieje, ze uslyszy cos, co pomoze jej zrozumiec problem albo ulatwi lekarzowi postawienie diagnozy. Bylo po drugiej, gdy Marcie zaczela mowic o czyms, co nie mialo zwiazku z doktorami, pielegniarkami i iglami. Gwaltownie fikajac nogami, przewrocila sie z brzucha na plecy. -Ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc - szeptala ze zdumieniem i strachem. - Ksiezyc. - Ten natarczywy szept przyprawial o ciarki. Jorja zrozumiala, ze nie jest to zwyczajne, nic nieznaczace mowienie przez sen. - Ksiezyc, ksiezyc, ksieeezyyyyc... Chicago, Illinois Brendan Cronin, ksiadz zawieszony w wykonywaniu duszpasterskich obowiazkow, spal pod cieplym kocem i patchworkowa koldra, usmiechajac sie do swoich snow. Zimowy wiatr wzdychal w konarach wielkiej sosny, szumial pod okapem i jeczal przy oknie. Dal w miarowych podmuchach, jakby moc przewietrzala miasto ogromnym mechanicznym miechem w tempie osmiu wydechow na minute. Brendan musial byc swiadom tych miarowych podmuchow, bo gdy zaczal mowic przez sen, jego slowa plynely w takim samym rytmie: -Ksiezyc... ksiezyc... ksiezyc... ksiezyc... Laguna Beach, Kalifornia -Ksiezyc! Ksiezyc! Ten pelen przerazenia wrzask i bol w prawej rece wyrwaly Dominicka Corvaisisa ze snu. Kleczal w ciemnosci przy lozku, szalenczo walczac z czyms, co trzymalo go za rece. Szamotal sie jeszcze przez kilka sekund, dopoki mgla snu sie nie rozwiala. Wtedy zrozumial, ze zmaga sie z przeciwnikiem nie grozniejszym od sznura, ktorym sam sie skrepowal. Oddychajac urywanie, z walacym sercem, zapalil lampke i skrzywil sie, gdy blask porazil mu oczy. Szybkie spojrzenie na linke ujawnilo, ze podczas snu (i w calkowitej ciemnosci), rozsuplal jeden z czterech ciasno zaciagnietych wezlow oraz czesciowo rozplatal drugi. W panice, ktora zawsze towarzyszyla jego lunatyzmowi, niczym bezrozumne zwierze zaczal szarpac krepujaca go linke, bolesnie ocierajac prawy nadgarstek. Podniosl sie z podlogi, odsunal sklebione koce i usiadl na brzegu lozka. Wiedzial, ze snil, choc nie pamietal snu. Byl rowniez pewien, ze nie byly to koszmary nekajace go od miesiaca, bo tamte nie mialy nic wspolnego z ksiezycem. Ten sen byl rownie przerazajacy, ale inny. Krzyki, ktore go zbudzily, byly tak natarczywe, udreczone i straszne, ze nawet w pamieci brzmialy rownie wyraziscie: "Ksiezyc! Ksiezyc!". Zadrzal i przycisnal rece do bolacej glowy. Ksiezyc. Co to znaczy? Boston, Massachusetts Ginger usiadla na lozku z przerazliwym krzykiem. -Och, przepraszam, doktor Weiss - powiedziala Lavinia, gosposia Hannabych. - Nie chcialam pani przestraszyc. Miala pani koszmary. -Koszmary? - Ginger nie pamietala swojego snu. -Och tak, musialy byc naprawde straszne. Przechodzilam korytarzem i uslyszalam krzyki. Weszlam prawie od razu i zobaczylam, ze pani spi. Chcialam wyjsc, ale pani wciaz krzyczala, wiec uznalam, ze lepiej pania zbudzic. Mrugajac, Ginger zapytala: -Krzyczalam? Co krzyczalam? -Caly czas to samo - odparla gosposia. - Ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc. Z wielkim przerazeniem. -Nie pamietam. -Ksiezyc i ksiezyc - powtorzyla Lavinia. - Na okraglo, i to takim glosem, ze mozna bylo pomyslec, iz ktos pania morduje. Czesc II Dni odkrywania Odwaga nie jest brakiem leku. Odwaga to sprzeciwianie sie lekowi i przejecie nad nim wladzy. MARK TWAIN Czy jest cos znaczacego w tym zyciu? Jaki cel kryje sie za konfliktem? Skad przybylismy, dokad zmierzamy? Zimne pytania budza echa i brzmia kazdego dnia, kazdej samotnej nocy. Pragniemy znalezc cudowne swiatlo, ktore rzuci odkrywczy promien na znaczenie ludzkiego snu. KSIEGA POLICZONYCH SMUTKOW Przyjaciela mozna uwazac za arcydzielo natury. RALPH WALDO EMERSONIV IV 26 grudnia -11 stycznia 1 Boston, MassachusettsPomiedzy dwudziestym siodmym grudnia a piatym stycznia doktor Ginger Weiss szesc razy odwiedzila Pabla Jacksona w Back Bay. W czasie kazdej z tych wizyt Pablo stosowal hipnoze, zeby ostroznie i cierpliwie badac blokade Azraela, ktora odgrodzila czesc jej pamieci. Staremu prestidigitatorowi Ginger z kazda wizyta wydawala sie piekniejsza - a takze inteligentniejsza, bardziej czarujaca i fascynujaco zdeterminowana. Chcialby miec taka corke. Wzbudzila w nim ojcowskie uczucia, ktorych dotad nie zaznal. Powtorzyl jej prawie wszystko, czego dowiedzial sie od Alexandra Christophsona na przyjeciu gwiazdkowym u Hergensheimerow. Ginger nie chciala pogodzic sie z przypuszczeniem, ze blokada pamieci nie powstala w sposob naturalny, lecz zostala utworzona przez nieznane osoby. -Bez przesady, takie rzeczy nie zdarzaja sie zwyczajnym ludziom. Jestem zwykla farmishteh z Brooklynu, nie kims zamieszanym w miedzynarodowy spisek. Ze swojej rozmowy z Aleksem Christophsonem Pablo przemilczal tylko ostrzezenie, zeby nie mieszac sie w te sprawe. Gdyby Ginger sie dowiedziala, ze emerytowany szpieg byl gleboko zaniepokojony, moglaby uznac, iz sytuacja jest zbyt niebezpieczna, aby angazowac w nia osoby postronne. Z troski o nia i samolubnego pragnienia uczestniczenia w jej zyciu, Pablo zachowal te informacje dla siebie. Na pierwszym spotkaniu dwudziestego siodmego grudnia, przed seansem hipnotycznym, przygotowal na lunch quiche i salatke. Kiedy jedli, Ginger powiedziala: -Nigdy nie bylam w poblizu tajnych obiektow wojskowych, nigdy nie bralam udzialu w zadnych badaniach zleconych przez Departament Obrony, nigdy nie zadawalam sie z kims, kto moglby nalezec do siatki szpiegowskiej. To niedorzeczne! -Jesli natknelas sie na cos, o czym dla wlasnego dobra lepiej nie wiedziec, pewnie nie zdarzylo sie to na strzezonym terenie. Stalo sie to gdzies, gdzie mialas prawo przebywac... tylko po prostu zjawilas sie tam w niewlasciwym czasie. -Posluchaj, Pablo, jezeli poddano mnie praniu mozgu, wymagalo to czasu. Musialabym byc trzymana gdzies w zamknieciu, prawda? -Przypuszczam, ze zajeloby to kilka dni. -Nie mozesz wiec miec racji. Oczywiscie zdaje sobie sprawe, ze zmuszajac mnie do zapomnienia o tym, co przypadkowo zobaczylam, stlumiono rowniez pamiec o miejscu, w ktorym bylam przetrzymywana w trakcie prania mozgu. Ale wtedy gdzies w mojej przeszlosci byloby puste miejsce, pusty czas. Nie moglabym sobie przypomniec, gdzie bylam ani co robilam. -Wcale nie. Jesli wszczepili ci falszywe wspomnienia, zeby zamaskowac brakujace dni, nigdy sie nie zorientujesz, o jaki czas chodzi. -Dobry Boze! Naprawde? To mozliwe? -Pierwszym celem, jaki mam nadzieje osiagnac, jest zlokalizowanie tych falszywych wspomnien - wyjasnil Pablo, gdy dokonczyl quiche. - Powolne cofanie cie w przeszlosc tydzien po tygodniu zajmie sporo czasu, ale kiedy znajde falszywe wspomnienia, rozpoznam je tout de suite, poniewaz nie beda mialy szczegolow, glebi prawdziwych wspomnien. Tylko plaskie sceniczne dekoracje, rozumiesz? Jesli znajdziemy dwa czy trzy dni cienkich jak bibulka wspomnien, dokladnie umiejscowimy w czasie pochodzenie twojego problemu. Dowiemy sie, kiedy bylas w rekach tych ludzi... kimkolwiek sa. -Tak, tak, rozumiem - odparla z naglym ozywieniem. - Pierwszy dzien metnych wspomnien bedzie dniem, w ktorym zobaczylam cos, czego nie powinnam. A ostatni bedzie dniem zakonczenia prania mozgu. Trudno w to uwierzyc... ale jesli ktos rzeczywiscie wszczepil mi blokade pamieci i jesli te wszystkie fugi sa wynikiem tego, ze stlumione wspomnienia usiluja wyplynac na powierzchnie, to znaczy, iz jest szansa, ze znow bede mogla zajac sie medycyna. Musze tylko odkopac tamte wspomnienia, wyciagnac je na swiatlo dzienne, a wtedy presja zniknie. Pablo uscisnal jej reke. -Jestem przekonany, ze masz racje, ale to nie bedzie latwe. Za kazdym razem, gdy sonduje blokade, ryzykuje wtracenie cie w spiaczke... albo jeszcze gorzej. Nawet jesli zachowam nadzwyczajna ostroznosc, nie wyeliminuje ryzyka. * Pierwsze dwie sesje glebokiej hipnozy mialy miejsce w fotelach przy wielkim oknie w wykuszu, jedna dwudziestego siodmego grudnia, nastepna w niedziele dwudziestego dziewiatego, i kazda trwala po cztery godziny. Pablo cofal Ginger dzien po dniu przez dziewiec miesiecy, nie znalazl jednak zadnych sztucznych wspomnien.W niedziele Ginger zaproponowala, zeby wypytal ja o Dominicka Corvaisisa, powiesciopisarza, ktorego zdjecie zrobilo na niej tak silne wrazenie. Pablo zahipnotyzowal ja i gdy mial juz pewnosc, ze mowi do wewnetrznej Ginger, do jej glebokiej podswiadomej jazni, zapytal, czy zna Corvaisisa, a ona po krotkim wahaniu odparla: -Tak. Pablo ostroznie drazyl dalej, lecz wydobyl niewiele wiecej. Po dlugim indagowaniu cos jej sie przypomnialo. -Rzucil mi sola w twarz - powiedziala. -Corvaisis obrzucil cie sola? Dlaczego? - zapytal Pablo ze zdziwieniem. -Nie... niezupelnie... pamietam. -Gdzie to sie stalo? Sciagnela brwi, a gdy nie porzucil tematu, wycofala sie, zapadajac w spiaczke. Pablo zapewnil ja szybko, ze nie bedzie pytac o Corvaisisa, ze moze bezpiecznie powrocic, a ona powoli zareagowala na te obietnice. Najwyrazniej znala Corvaisisa, a ich spotkanie mialo zwiazek ze wspomnieniami, z ktorych ja okradziono. * W czasie nastepnych dwoch sesji - w poniedzialek trzydziestego grudnia i w srode, w dzien Nowego Roku - Pablo cofnal Ginger o kolejnych osiem miesiecy, pod koniec czerwca sprzed poltora roku, nie odkrywajac zadnych cienkich jak bibulka wspomnien, ktore wskazywalyby na ingerencje specjalistow od kontroli umyslow.W czwartek drugiego stycznia Ginger poprosila, zeby zapytal, co jej sie snilo ubieglej nocy. Od Bozego Narodzenia cztery razy krzyczala przez sen "Ksiezyc", tak glosno i natarczywie, ze zbudzila domownikow. -Mysle, ze snie o miejscu i czasie, ktory mi skradziono. Wprowadz mnie w trans, moze czegos sie dowiemy. Gdy ja zahipnotyzowal i cofnal do snu zeszlej nocy, odmowila odpowiedzi na pytania i zapadla w sen glebszy od transu hipnotycznego. Znow pociagnal za spust Azraela, co bylo dowodem, ze jej sny dotycza zakazanych wspomnien. * W piatek sie nie spotkali. Pablo powiedzial, ze musi miec jeden dzien na poczytanie o blokadach pamieci wszelkiego rodzaju i zastanowienie sie, co dalej.Poza czytaniem i rozmyslaniem przesluchiwal tez fragmenty nagran ze wszystkich pieciu sesji, ktore odbyly sie po Bozym Narodzeniu. Szukal jakiegos slowa albo zmiany w glosie Ginger, ktore sugerowalyby, ze dana odpowiedz jest wazniejsza, niz moglo sie wydawac w czasie seansu. Nie znalazl niczego szczegolnego, choc zauwazyl w jej glosie delikatna nute zaniepokojenia, gdy w czasie regresji hipnotycznej dotarli do trzydziestego pierwszego sierpnia sprzed poltora roku. Nie bylo to nic dramatycznego, nic, co przykuloby jego uwage w czasie nagrywania, ale gdy przewijal tasmy, przesluchujac wszystkie sesje w ciagu jednego popoludnia, i przeskakiwal z dnia na dzien, zauwazyl wzrost napiecia, narastajacy niepokoj. Podejrzewal, ze zblizaja sie do wydarzenia ukrytego za blokada Azraela. Dlatego w czasie szostej sesji po Bozym Narodzeniu, w sobote czwartego stycznia, nie byl zaskoczony przelomem. Ginger jak zwykle siedziala w fotelu przy wykuszowym oknie, za ktorym proszyl drobny snieg. Jej srebrzystoblond wlosy jarzyly sie widmowym swiatlem. Gdy cofnal ja w czasie do lipca sprzed poltora roku, sciagnela brwi i zaczela mowic pelnym napiecia szeptem. Pablo zrozumial, ze zbliza sie do zapomnianej chwili. Poniewaz cofali sie w czasie, mieli juz za soba ponad siedemnascie pracowitych miesiecy rezydentury Ginger w szpitalu Memorial i poniedzialek trzydziestego lipca, gdy stawila sie po raz pierwszy u George'a Hannaby'ego. Jej wspomnienia byly wyrazne i pelne szczegolow, kiedy Pablo przeniosl ja do niedzieli 29 lipca, spedzonej w nowym mieszkaniu, a potem do 28, 27, 26, 25 i 24 lipca, gdy rozpakowywala przywiezione rzeczy i kupowala meble, oraz do 21, 20, 19 lipca... Poprzedniego dnia, 18 lipca, przyjechal woz meblowy z Palo Alto w Kalifornii, gdzie przez dwa lata uczeszczala na podyplomowy kurs kardiochirurgii. Wczesniej... Siedemnastego lipca przyjechala samochodem do Bostonu i zarezerwowala pokoj w Holiday Inn Government Center, jak najblizej Beacon Hill; nie nocowala jednak w nowym mieszkaniu, bo jeszcze nie miala lozka. -Samochodem? Przejechalas przez caly kraj ze Stanford? -To byly moje pierwsze prawdziwe wakacje. Lubie prowadzic i mialam okazje zobaczyc kawalek Ameryki - odparla Ginger takim ponurym glosem, jakby mowila o podrozy przez pieklo, a nie o transkontynentalnej wycieczce. Pablo zaczal ja cofac w czasie przez Srodkowy Zachod, wokol polnocnego skraju Gor Skalistych, przez Utah do Nevady, az dotarli do wtorku rano dziesiatego lipca. Poprzednia noc Ginger spedzila w motelu, a gdy zapytal o nazwe, przebieglo ja drzenie. -Z-zacisze. -Motel Zacisze? Gdzie to jest? Opisz to miejsce. Jej rece na podlokietnikach fotela zacisnely sie w piesci. -Piecdziesiat kilometrow na zachod od Elko, przy miedzystanowej numer osiemdziesiat. - Urywanie, z niechecia, opisala motel z dwudziestoma pokojami i sasiadujacy z nim bar Zacisze. Cos ja tam przestraszylo. Wszystkie miesnie jej ciala byly napiete. -Wieczorem w poniedzialek dziewiatego lipca zameldowalas sie w motelu. Dobrze, jest poniedzialek, dziewiaty lipca. Zblizasz sie do motelu. Jeszcze sie nie zatrzymalas, dopiero podjezdzasz... Ktora godzina? Nie odpowiedziala, ale zadrzala jeszcze gwaltowniej. Gdy powtorzyl pytanie, odparla: -Nie przyjechalam w poniedzialek, tylko w p-piatek. -W piatek? - zdumial sie Pablo. - Bylas w motelu Zacisze od piatku szostego lipca, do poniedzialku dziewiatego? Spedzilas cztery noce w malym motelu posrodku pustkowia? - Pochylil sie w fotelu, wyczuwajac, ze wreszcie znalezli czas wymazany z jej pamieci. - Dlaczego tak dlugo? Troche drewnianym glosem wyjasnila: -Bo tam bylo spokojnie. Bylam przeciez na wakacjach. - Z kazdym slowem jej glos stawal sie coraz bardziej plaski, pozbawiony odcieni. - Potrzebowalam odpoczynku, rozumiesz, a to miejsce idealnie sie do tego nadawalo. Stary iluzjonista odwrocil sie w strone okna, za ktorym padajacy snieg nieco rozjasnial szare, ponure popoludnie, i przez chwile zastanawial sie nad nastepnym pytaniem. -Powiedzialas, ze w tym motelu nie ma basenu, a pokoje nie sa luksusowe. Niezbyt odpowiednie miejsce na dlugi pobyt. Do licha, Ginger, co robilas przez cztery dni na takim pustkowiu? -Jak mowilam, wypoczywalam. Po prostu wypoczywalam. Drzemalam. Przeczytalam kilka ksiazek. Ogladalam telewizje. Nawet tam, na rowninach, maja dobra telewizje, bo na dachu jest mala antena satelitarna. - Teraz mowila tak, jakby czytala z kartki. - Po dwoch pracowitych latach w Stanford potrzebowalam paru dni leniuchowania. -Jakie ksiazki przeczytalas w motelu? -Nie... nie pamietam. - Wciaz zaciskala piesci, wciaz byla sztywna jak manekin. Na jej czole pojawily sie malenkie kropelki potu. -Ginger, jestes teraz w pokoju motelowym i czytasz. Rozumiesz? Czytasz to, co czytalas wtedy. Spojrz na okladke i powiedz mi, jak brzmi tytul ksiazki. -Ja... nie... ona nie ma tytulu. -Kazda ksiazka ma tytul. -Nie ma tytulu. -Bo tak naprawde nie ma ksiazki, prawda? -Tak. Po prostu wypoczywalam. Drzemalam. Przeczytalam kilka ksiazek. Ogladalam telewizje - powiedziala cichym, martwym, beznamietnym glosem. - Nawet tam, na rowninach, maja dobra telewizje, bo na dachu jest mala antena satelitarna. -Jakie programy ogladalas? -Wiadomosci. Filmy. -Jakie filmy? Wzdrygnela sie. -Nie... nie pamietam. Pablo byl pewien, ze Ginger nie pamieta tych rzeczy dlatego, ze wcale ich nie robila. Byla w motelu, to nie ulegalo watpliwosci, poniewaz potrafila opisac go w najdrobniejszych szczegolach, ale nie mogla sobie przypomniec ksiazek ani programow telewizyjnych, bo ich po prostu nie czytala i nie ogladala. Posluszna sugestiom ludzi manipulujacych jej umyslem, mowila, ze robila rozne rzeczy, i naprawde pamietala je mgliscie, lecz byly to tylko sztuczne wspomnienia maskujace rzeczywiste zdarzenia. Pomimo usilnych staran specjalisty od prania mozgu i utworzenia misternej sieci zazebiajacych sie szczegolow, wszczepione wspomnienia nie byly rownie przekonujace jak prawdziwe. -Gdzie jadalas kolacje? - zapytal Pablo. -W barze Zacisze. To maly lokal i wybor dan jest niezbyt duzy, ale potrawy sa naprawde smaczne. - Ta odpowiedz znow zostala udzielona plaskim, gluchym glosem. -Co jadlas w barze Zacisze? Zawahala sie. -Nie... nie pamietam. -Powiedzialas, ze jedzenie bylo smaczne. Jak mozesz tak mowic, skoro nie pamietasz, co jadlas? -Och... to maly lokal i wybor dan jest niezbyt duzy. Im dluzej pytal o szczegoly, tym bardziej robila sie spieta. Jej glos nie zdradzal zadnych emocji, gdy wyrzucala z siebie zaprogramowane odpowiedzi, ale twarz krzywila sie z niepokoju. Pablo moglby jej powiedziec, ze wspomnienia tych czterech dni w motelu Zacisze sa falszywe. Moglby polecic, zeby wytarla je niczym kurz ze starej ksiazki, a Ginger by to zrobila. Moglby jej powiedziec, ze prawdziwe wspomnienia sa zamkniete za blokada Azraela, i kazac rozbic ja w pyl. Gdyby to jednak zrobil, zapadlaby, tak jak ja zaprogramowano, w spiaczke - albo nawet umarla. Wiedzial, ze musi spedzic wiele dni, a najpewniej tygodni na ostroznym poszukiwaniu malenkich szczelin w blokadzie. Tego dnia poprzestal na okresleniu, ile godzin zycia jej ukradziono. Cofnal Ginger do piatku szostego lipca i zapytal, o ktorej godzinie wpisala sie do ksiegi gosci w motelu Zacisze. -Pare minut po osmej. - Juz nie mowila drewnianym glosem, bo te wspomnienia byly prawdziwe. - Do zachodu slonca zostala jeszcze godzina, ale bylam zmeczona. Chcialam zjesc kolacje, wziac prysznic i polozyc sie spac. - Szczegolowo opisala mezczyzne i kobiete w recepcji. Pamietala nawet ich imiona: Faye i Ernie. -Po zameldowaniu sie zjadlas kolacje w barze obok motelu. Opisz to miejsce - polecil Pablo. Zrobila to, podajac przekonujace szczegoly, ale gdy zapytal, co robila po wyjsciu z restauracji, wspomnienia znow staly sie plytkie i bezbarwne. Najwyrazniej zmiany w jej pamieci obejmowaly okres od pobytu w barze Zacisze w piatkowy wieczor do wyjazdu z motelu we wtorek rano. Pablo jeszcze raz cofnal Ginger do malej restauracji, szukajac dokladnego momentu, w ktorym skonczyly sie prawdziwe wspomnienia, a zaczely falszywe. -Opowiedz mi o kolacji od chwili, gdy weszlas do baru Zacisze w piatkowy wieczor. Minuta po minucie. Ginger siedziala wyprostowana w fotelu. Jej oczy poruszaly sie pod opuszczonymi powiekami, jakby rozgladala sie po barze. Nagle ku zdziwieniu hipnotyzera otworzyla piesci i wstala. Ruszyla na srodek pokoju. Pablo szedl obok niej, pilnujac, zeby nie zderzyla sie z jakims meblem. Nie wiedziala, ze jest w jego mieszkaniu. Napiecie i lek ja opuszczaly, bo teraz przebywala w tamtym czasie, gdy jeszcze nie miala sie czego bac. Cichym, spokojnym glosem powiedziala: -Najpierw musialam sie odswiezyc, wiec minelo troche czasu. Zbliza sie zmierzch. Rownina plonie w zachodzacym sloncu, wnetrze baru jest skapane w pomaranczowym blasku. Chyba usiade w boksie przy oknie. Pablo skierowal ja w strone sofy z pastelowymi poduszkami, stojacej pod obrazem Picassa. -Mmmm. Ladnie pachnie - powiedziala. - Cebula... przyprawy... frytki... -Ile osob jest w barze, Ginger? Zatrzymala sie i obrocila glowe, jakby sie rozgladala. -Kucharz za bufetem i kelnerka. Trzech mezczyzn... chyba kierowcy ciezarowek... na stolkach przy barze. I... trzy osoby tutaj przy tym stoliku... i pulchny ksiadz... jeszcze jeden facet w tamtym boksie... - Ginger z zamknietymi oczami liczyla i wskazywala. - Jedenascie osob i ja. -Dobrze, chodzmy do boksu przy oknie. Ruszyla, usmiechajac sie lekko do kogos, omijajac widoczna tylko dla niej przeszkode. Nagle drgnela z zaskoczenia, poderwala reke do twarzy i zatrzymala sie. -Och! -O co chodzi? Co sie dzieje? - zapytal Pablo. Mrugala szybko przez chwile, potem usmiechnela sie do kogos, kto szostego lipca tamtego roku siedzial w barze Zacisze, i powiedziala: -Nie, nie, nic mi nie jest. To drobiazg. Juz strzepnelam. - Przetarla twarz reka. - Widzi pan? - Podniosla glowe, gdy rozmowca z przeszlosci wstal. Pablo czekal, az podejmie rozmowe. -Faktycznie, gdy rozsypie sie sol, trzeba rzucic szczypte przez ramie, bo inaczej Bog wie, co sie moze zdarzyc - powiedziala. - Moj ojciec zawsze rzucal trzy razy. Gdyby byl na pana miejscu, zasypalby mnie sola. Ruszyla z miejsca. -Zatrzymaj sie - polecil jej Pablo. - Zaczekaj, Ginger. Powiedz mi, jak wyglada mezczyzna, ktory rzucil sol przez ramie. -Mlody. Trzydziesci dwa, trzydziesci trzy lata. Jakies sto siedemdziesiat piec centymetrow wzrostu. Szczuply. Ciemne wlosy. Ciemne oczy. Przystojny. Wyglada na niesmialego, jest uroczy. Dominick Corvaisis, bez dwoch zdan. Ruszyla dalej. Pablo szedl u jej boku. Gdy zrozumial, ze zamierza usiasc w boksie, delikatnie podprowadzil ja do sofy. Ginger usiadla i wyjrzala przez okno, usmiechajac sie do swojej prywatnej panoramy rownin Nevady w swietle zachodzacego slonca. Pablo patrzyl i sluchal, jak uprzejmie rozmawia z kelnerka i zamawia butelke coorsa. Potem popijala piwo, patrzac na zachod slonca. Mijaly sekundy, ale Pablo jej nie ponaglal, bo wiedzial, ze zblizaja sie do krytycznej chwili, w ktorej prawdziwe wspomnienia ustapia falszywym. Cos, co widziala, a czego nie powinna widziec, nastapilo mniej wiecej w tym czasie i chcial sie dowiedziec, jak wygladaly poprzedzajace to zdarzenie minuty. W przeszlosci zapadal zmierzch. Kelnerka wrocila do stolika. Ginger zamowila domowa zupe jarzynowa i cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami. W Nevadzie zapadla noc. Nagle, zanim podano jedzenie, Ginger sciagnela brwi i zapytala: -Co to? Ze zmarszczonym czolem patrzyla przez wyimaginowane okno. -Co widzisz? - zapytal Pablo, stojac w swoim salonie w terazniejszym Bostonie. Niepokoj przemknal przez jej twarz, wstala. -Do licha, co to za halas? - Odwrocila sie w strone ludzi siedzacych w restauracji i powiedziala do nich: - Nie wiem. Nie mam pojecia, co to jest. - Nagle zachwiala sie i omal nie upadla. - Gevalt! - Wyciagnela rece, jakby opierala sie o stol czy scianke boksu. - Trzesie sie. Dlaczego wszystko sie trzesie? Przewrocila sie szklanka z piwem. Czy to trzesienie ziemi? Co sie dzieje? Co to za dzwiek? - Znow stracila rownowage. Byla przestraszona. - Drzwi! - Pobiegla przez salon jak wtedy, gdy w przeszlosci kierowala sie do wyjscia z restauracji. - Drzwi! - krzyknela znowu i zatrzymala sie nagle, slaniajac sie i dygoczac. Gdy Pablo podszedl do niej, osunela sie na kolana i zwiesila glowe. -Co sie dzieje, Ginger? -Nic - odpowiedziala glosem robota. -Co to za halas? -Jaki halas? -Ginger, do licha, co sie dzieje w barze Zacisze? Choc na jej twarzy nadal malowal sie strach, powiedziala tylko: -Jem kolacje. -To falszywe wspomnienie. -Jem kolacje. Probowal sklonic ja do powiedzenia czegos wiecej o dramatycznych wydarzeniach, ktore juz zaczely sie rozgrywac. W koncu zrezygnowal, swiadom, ze blokada Azraela tlumi wspomnienia od chwili, gdy Ginger pobiegla do drzwi restauracji, do wtorku rano, gdy pojechala na wschod w kierunku Salt Lake City. Z czasem moze zdola ja rozkruszyc, ale jak na jeden dzien zrobil dosc. Wreszcie naprawde zaczeli robic postepy. Wiedzieli, ze poltora roku temu, szostego lipca w piatkowy wieczor Ginger zobaczyla cos, czego nie powinna ogladac. Nastepnie prawie na pewno zostala zatrzymana w pokoju w motelu Zacisze, gdzie ktos zastosowal wyrafinowane techniki prania mozgu, zeby ukryc wspomnienia tego waznego zdarzenia i tym samym uniemozliwic podzielenie sie nimi z kimkolwiek. Pracowali nad nia trzy dni - w sobote, niedziele i poniedzialek - i wypuscili ze zmienionymi wspomnieniami we wtorek. Ale, na milosc boska, kim byli ci wszechmocni nieznajomi? I co takiego widziala Ginger? 2 Portland, OregonW niedziele piatego stycznia Dominick Corvaisis polecial do Portlandu i wynajal pokoj w hotelu niedaleko apartamentowca, w ktorym kiedys mieszkal. Padal ulewny deszcz, panowal chlod. Z wyjatkiem kolacji, ktora zjadl w hotelowej restauracji, reszte niedzielnego popoludnia i wieczoru spedzil w pokoju. Siedzial przy stole przy oknie nad rozlozonymi mapami drogowymi, od czasu do czasu spogladajac na zasnute deszczem miasto. Odtwarzal w wyobrazni podroz, ktora odbyl poltora roku temu - i w ktora mial wyruszyc jutro z samego rana. Jak powiedzial Parkerowi Faine'owi w Boze Narodzenie, byl przekonany, ze w drodze natknal sie na jakas niebezpieczna sytuacje i prawdopodobnie - choc brzmialo to paranoicznie - pamiec o tym zdarzeniu zostala wymazana z jego umyslu. Listy od nieznanego nadawcy prowadzily wlasnie do takiego wniosku. Dwa dni temu dostal trzeci list bez adresu zwrotnego, nadany w Nowym Jorku. Gdy zmeczylo go studiowanie map i patrzenie na deszcz w Oregonie, wzial koperte, wytrzasnal jej zawartosc i obejrzal. Tym razem nie bylo listu, tylko dwa zdjecia z polaroidu. Pierwsze nie zrobilo na nim specjalnego wrazenia, chociaz poczul niepokoj - z niewiadomego powodu, bo zdjecie przedstawialo osobe, ktorej nie znal. Mlody, pulchny ksiadz z niesforna kasztanowa czupryna, piegami i zielonymi oczami, patrzacy prosto w obiektyw aparatu. Siedzial na krzesle przy malym biurku, obok ktorego stala walizka, nienaturalnie wyprostowany, z podniesiona glowa i wyprezonymi ramionami, z rekami zlozonymi na zlaczonych kolanach. Zdjecie budzilo zaniepokojenie, bo ksiadz mial martwy wyraz twarzy i niewidzace spojrzenie trupa. Zyl, swiadczyla o tym jego postawa, lecz oczy byly przerazajaco puste. Drugie zdjecie wywarlo na Dominicku znacznie wieksze wrazenie, ktorego nie umniejszal fakt, ze znal przedstawiona na nim osobe. Byla to mloda kobieta. Dom nie pamietal, gdzie sie spotkali, ale wiedzial, ze zawarli znajomosc. Na jej widok serce zakolatalo mu ze strachu tak samo jak wtedy, gdy budzil sie po napadach somnambulizmu. Pod trzydziestke. Niebieskie oczy. Srebrzystoblond wlosy Regularne rysy. Bylaby bardzo piekna, gdyby nie zwiotczale miesnie i martwe, puste oczy, jak u tamtego pulchnego ksiedza. Zostala sfotografowana od pasa w gore, lezala na waskim lozku, okryta skromnie po szyje. Byla przypieta pasami. W jej czesciowo odslonietej rece tkwila igla kroplowki. Wydawala sie Dominickowi drobna, bezradna i zgnebiona. Fotografia natychmiast przypomniala mu jego wlasny koszmar, w ktorym niewidoczni' ludzie krzycza i wpychaja jego twarz do zlewu. Kilka razy ten okropny sen zaczynal sie nie od umywalki, ale od lozka w obcym pokoju. Patrzac na mloda kobiete, Dom byl przekonany, ze gdzies w podobnych okolicznosciach rowniez i jemu ktos zrobil takie zdjecie: lezy przywiazany do lozka, ma wkluta igle kroplowki i twarz bez wyrazu. Zdjecia przyszly w piatek i tego samego dnia pokazal je Parkerowi Faine'owi. Artysta doszedl do podobnego wniosku. -Jesli sie myle, usmaz mnie w piekle i zrob ze mnie kanapki dla diabla, ale to zdjecie kobiety w transie albo odurzonej narkotykami, poddawanej praniu mozgu, jakie ty tez najwyrazniej przeszedles. Chryste, ta sprawa z dnia na dzien robi sie coraz dziwniejsza i coraz bardziej intrygujaca! Powinienes pojsc na policje... ale nie mozesz, bo kto wie, po czyjej stana stronie? Mozliwe, ze podczas tamtej podrozy wszedles w konflikt z jakas agencja rzadowa. W kazdym razie nie ty jeden wpadles w tarapaty, przyjacielu. Ksiadz i ta kobieta tez w to wdepneli. Ktos, kto zadal sobie ryle trudu, zeby to zatuszowac, musi ukrywac cos cholernie wielkiego... znacznie wiekszego, niz myslalem. Siedzac przy stole w pokoju hotelowym, Dom ulozyl zdjecia jedno przy drugim i przenosil spojrzenie z ksiedza na kobiete. -Kim jestescie? - zapytal na glos. - Jak sie nazywacie? Co sie nam przytrafilo? Nad Portlandem trzasnela blyskawica niczym bicz - jakby kosmiczny woznica przynaglal ulewe. Grube, ciezkie krople deszczu tlukly w sciane hotelu i galopowaly w dol okna jak tysiace udreczonych koni. * Przed polozeniem sie do lozka Dom zalozyl peta, ktore znacznie udoskonalil od Bozego Narodzenia. Najpierw okrecil nadgarstek prawej reki gaza i umocowal ja tasma samoprzylepna, zeby nie obetrzec skory. Potem zawiazal linke. Juz nie uzywal zwyczajnego sznura. Pleciona nylonowa linka miala tylko nieco wiecej niz pol centymetra srednicy, ale jej wytrzymalosc wynosila dwa tysiace szescset funtow. Byla przeznaczona do wspinaczki.Zmienil linke na mocniejsza, bo w nocy dwudziestego osmego grudnia uwolnil sie, przegryzajac sznur w czasie snu. Linka wspinaczkowa nie strzepila sie i byla odporna na szarpanie zebami. Tej nocy w Portlandzie zbudzil sie az trzy razy, wsciekle szarpiac wiezy, spocony, zadyszany, z sercem walacym jak szalone ze strachu. -Ksiezyc! Ksiezyc! 3 Las Vegas, NevadaDzien po Bozym Narodzeniu Jorja Monatella zabrala Marcie do doktora Louisa Besancourta. Wizyta przerodzila sie w koszmar, ktory zdumial lekarza, przestraszyl Jorje i wprawil ich oboje w zaklopotanie. Od przestapienia progu poczekalni dziewczynka wrzeszczala, piszczala, wyla i plakala. -Nie chce do doktora! Oni zrobia mi krzywde! Gdy wczesniej zdarzalo jej sie zle zachowywac (naprawde rzadko), jeden klaps w pupe zwykle wystarczal, aby zrozumiala swoj blad i okazala skruche. Ale tego dnia proba zastosowania sprawdzonej metody odniosla skutek przeciwny do zamierzonego. Marcie zaczela jeszcze glosniej krzyczec, zawodzic jeszcze bardziej przerazliwie i rozdzierajaco plakac. Jorja musiala poprosic o pomoc pielegniarke, zeby wprowadzic wrzeszczace dziecko z poczekalni do gabinetu. Byla nie tylko zawstydzona irracjonalnym zachowaniem corki, ale rowniez niemal chora ze zmartwienia. Dobry humor i profesjonalizm doktora Besancourta nie uspokoily Marcie; widok lekarza przerazil ja i spowodowal nasilenie ataku. Odsuwala sie od niego, gdy chcial jej dotknac, krzyczala, bila go piesciami i kopala, az w koncu Jorja i pielegniarka musialy ja unieruchomic. Gdy doktor uzyl oftalmoskopu, zeby zbadac jej oczy, przerazenie malej osiagnelo apogeum - zsikala sie, co bylo niepokojacym powtorzeniem katastrofy z pierwszego dnia swiat Bozego Narodzenia. Niekontrolowane oddanie moczu zapoczatkowalo nagla zmiane w zachowaniu dziewczynki. Marcie stala sie ponura i milczaca. Smiertelnie blada, caly czas drzala. Stracila kontakt z otoczeniem i Jorja znowu pomyslala o autyzmie. Lou Besancourt nie postawil jednoznacznej diagnozy, ktora podnioslaby ja na duchu. Mowil o zaburzeniach neurologicznych i o chorobach psychicznych. Chcial, zeby Marcie zostala na kilkudniowe badania w szpitalu Sunrise. Koszmarna scena w gabinecie Besancourta byla tylko rozgrzewka przed seria atakow, jakie Marcie miala w szpitalu. Sam widok lekarzy i pielegniarek budzil w niej strach, ktory przeradzal sie w dlugotrwaly atak histerii, az w koncu wyczerpane dziecko zapada w na wpol katatoniczne odretwienie, utrzymujace sie przez kilka godzin. Jorja wziela tydzien zwolnienia i przez cztery dni mieszkala w szpitalu, nocujac na skladanym lozku w pokoju corki. Ale nie zmruzyla oka. Nawet po srodkach nasennych Marcie rzucala sie, kopala, szlochala i krzyczala przez sen: "Ksiezyc, ksiezyc...". Czwartej nocy, w sobote dwudziestego dziewiatego grudnia, Jorja byla tak bardzo zmeczona, ze wlasciwie sama rowniez potrzebowala pomocy medycznej. Nie do wiary, w poniedzialek rano irracjonalny lek minal jak reka odjal. Marcie wciaz byla blada, nerwowa, niezadowolona z pobytu w szpitalu i chciala wrocic do domu, ale juz nie sprawiala wrazenia przerazonej. Okazywala rezerwe i zaniepokojenie w obecnosci lekarzy i pielegniarek, lecz nie odsuwala sie od nich ze strachem ani nie probowala nikogo uderzyc w czasie badania. Odzyskala tez wreszcie apetyt i zjadla cale sniadanie. Tego samego dnia po zakonczeniu wszystkich badan, gdy Marcie jadla w lozku lunch, doktor Besancourt rozmawial z Jorja w korytarzu. Mial psia twarz z bulwiastym nosem i wilgotnymi, zyczliwymi oczami. -Negatywne, Jorja. Wyniki wszystkich testow sa negatywne. Nie ma guza mozgu, nie ma zadnych zmian, nie ma dysfunkcji neurologicznej. Jorja z trudem powstrzymala lzy radosci. -Dzieki Bogu. -Zamierzam skierowac Marcie do innego lekarza, Teda Coverly. Jest psychologiem dzieciecym, bardzo dobrym. Jestem pewien, ze znajdzie przyczyne. Dziwne... mam przeczucie, ze byc moze wyleczylismy Marcie, nie zdajac sobie z tego sprawy. Jorja zamrugala. -Wyleczylismy? Co pan ma na mysli? -Z moich obserwacji wynika, ze jej zachowanie moglo byc fobia. Irracjonalny lek, ataki paniki... Podejrzewam, ze u Marcie wyksztalcil sie strach przed wszystkim, co ma zwiazek ze szpitalem. Istnieje kuracja zwana "zalewaniem", w trakcie ktorej pacjent cierpiacy na fobie jest celowo narazany na dlugotrwaly, wielogodzinny kontakt z tym, co budzi lek, az w koncu fobia traci nad nim wladze. Byc moze tak wlasnie stalo sie w przypadku Marcie, gdy zmusilismy ja do pobytu w szpitalu. -Dlaczego mialaby u niej powstac taka fobia? - zapytala Jorja. - Skad sie wziela? Nie miala przykrych doswiadczen z lekarzami czy szpitalami. Nigdy powaznie nie chorowala. Besancourt wzruszyl ramionami, usuwajac sie z drogi pielegniarkom, ktore pchaly wozek z pacjentem. -Nie znamy przyczyn fobii. Nie trzeba przezyc katastrofy lotniczej, zeby bac sie latania. Fobie po prostu sie pojawiaja. Jesli nawet nieswiadomie ja wyleczylismy, pozostal szczatkowy lek. Ted Coverly zdola go wykorzenic. Nie martw sie, Jorja. Tego popoludnia, w poniedzialek trzydziestego grudnia, Marcie zostala wypisana ze szpitala. W czasie jazdy do domu zachowywala sie prawie normalnie, radosnie pokazujac chmury, ktore wedlug niej przypominaly zwierzeta. W domu pobiegla do salonu i usadowila sie wsrod nowych gwiazdkowych zabawek, ktorymi dotad nie miala okazji sie nacieszyc. Bawila sie rowniez zestawem Mala Pani Doktor, ale nie przez caly czas i bez wczesniejszego niepokojacego skupienia. Potem przyjechali przejeci dziadkowie. Jorja nie pozwolila im na odwiedziny w szpitalu, obawiajac sie, ze moga zaklocic delikatna rownowage psychiczna corki. W czasie kolacji Marcie byla w doskonalym humorze, slodka i rozbrajajaco zabawna. Przez nastepne trzy noce Jorja spala z nia, na wypadek gdyby powtorzyl sie atak leku, ale nie stalo sie nic zlego. Koszmary dreczyly Marcie rzadziej i z mniejsza sila, a mowienie przez sen zbudzilo Jorje tylko dwa razy w ciagu trzech nocy. "Ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc!". Bylo to ciche, zalosne kwilenie, nie krzyk. Rankiem przy sniadaniu Jorja zapytala mala, co sie jej snilo. Dziewczynka nie mogla sobie przypomniec. -Ksiezyc? - powtorzyla, ze sciagnietymi brwiami patrzac w miske platkow. - Nie snil mi sie ksiezyc. Snilam o koniach. Czy kiedys bede miala konia? -Mozliwe, gdy wyprowadzimy sie na wies. Marcie zasmiala sie. -Przeciez wiem. Nie mozna trzymac konia w mieszkaniu. Sasiedzi by sie skarzyli. * W czwartek Marcie pierwszy raz spotkala sie z doktorem Coverlym. Polubila go. Jesli wciaz dreczyl ja dziwaczny strach przed lekarzami, starannie go ukrywala.Tej nocy spala w swoim lozku, majac do towarzystwa pluszowego misia o imieniu Murphy. Jorja wstawala trzy razy miedzy polnoca a switem, zeby do niej zajrzec. Raz uslyszala znajome slowa - "Ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc" - wypowiedziane szeptem, ktory zjezyl jej wloski na karku, bo brzmial w nim zarazem zachwyt i przerazenie. W piatek, gdy Marcie miala przed soba jeszcze trzy dni ferii, Jorja oddala ja pod opieke Karze Persaghian i wrocila do pracy. Niemal z ulga powitala halas i dym kasyna. Smrod papierosow, starego piwa, a nawet nieswiezych oddechow byl zdecydowanie lepszy od antyseptycznego zapachu szpitala. Po pracy odebrala Marcie od Kary. W drodze do domu coreczka z przejeciem pokazywala jej swoje rysunki wykonane na pakowym papierze: dziesiatki ksiezycow we wszelkich mozliwych kolorach. * W niedziele rano piatego stycznia, gdy Jorja po wstaniu z lozka poszla zaparzyc kawe, Marcie siedziala przy stole w jadalni. Jeszcze w pizamie, wyjmowala z albumu fotografie i ukladala je w schludne stosiki.-Schowam je do pudelka po butach, bo jest mi potrzebny... album - wyjasnila, zacinajac sie na rzadko uzywanym slowie. - Zbieram ksiezyce. - Pokazala matce wyciete z czasopisma zdjecie. - Mam zamiar zgromadzic wielka kolekcje. -Po co? Dlaczego zainteresowal cie wlasnie ksiezyc? -Jest sliczny. - Marcie polozyla zdjecie na pustej stronie albumu i przyjrzala mu sie uwaznie. W jej skupionym, zafascynowanym spojrzeniu bylo echo zapamietania, z jakim bawila sie Mala Pania Doktor. Jorje przebieglo drzenie niepokoju. Tak zaczal sie ten cholerny strach przed lekarzami. Spokojnie. Niewinnie. Czyzby Marcie zamienila jedna fobie na druga? Miala ochote pobiec do telefonu i zadzwonic do doktora Coverly'ego, choc byla niedziela. Ale gdy stala przy stole i przypatrywala sie corce, doszla do wniosku, ze reaguje zbyt emocjonalnie. Marcie na pewno nie zamienila jednej fobii na druga. Przeciez nie bala sie ksiezyca. Byla nim tylko dziwnie zafascynowana. Rodzice siedmiolatkow sa przyzwyczajeni do takich intensywnych, ale krotkotrwalych fascynacji i zauroczen. Mimo wszystko Jorja postanowila opowiedziec o tym doktorowi Coverly'emu, gdy w czwartek zabierze Marcie na drugie spotkanie. * O wpol do pierwszej w nocy przed polozeniem sie spac zajrzala do pokoju Marcie, zeby sprawdzic, czy corka spi. Nie bylo jej w lozku. Przyciagnela krzeslo do okna i siedziala po ciemku, patrzac w noc.-Kochanie, co sie stalo? -Nic zlego. Chodz, zobacz - powiedziala Marcie cichym, rozmarzonym glosem. Jorja podeszla do niej. -Co takiego, Orzeszku? -Ksiezyc - odparla Marcie, wbijajac oczy w srebrzysty sierp wysoko na czarnym sklepieniu nieba. - Ksiezyc. 4 Boston, MassachusettsW poniedzialek szostego stycznia od Atlantyku dal przejmujacy wiatr i caly Boston kulil sie z zimna. Ludzie w grubych plaszczach i szalikach szybkim krokiem przemierzali ulice, chowajac glowy w ramiona i spieszac do cieplych mieszkan. W twardym szarym zimowym swietle nowoczesne szklane biurowce wygladaly jak wyrzezbione z lodu, a starsze budowle Bostonu prezentowaly bure, zalosne fasady, pozbawione zwyklego uroku i dostojenstwa. Ubieglej nocy spadl deszcz ze sniegiem i nagie drzewa ubraly sie w plaszcze lsniacego lodu; czarne galezie sterczace spod bialej skorupy przywodzily na mysl szpik odsloniety przez strzaskane kosci. Herbert, wszechstronny majordomus, ktory dbal o sprawne funkcjonowanie wielkiego domu Hannabych, zawiozl Ginger na siodme poswiateczne spotkanie z Pablem Jacksonem. Nocna lodowa burza zerwala linie wysokiego napiecia i sygnalizacja swietlna nie dzialala na ponad polowie skrzyzowan. Dotarli na Newbury Street o jedenastej piec - piec minut pozniej, niz bylo umowione. Po przelomie, jaki mial miejsce w czasie sobotniego seansu, Ginger chciala skontaktowac sie z ludzmi z motelu Zacisze w Nevadzie i porozmawiac o zdarzeniach, ktore mialy miejsce szostego lipca. Wlasciciele motelu byli albo wspolnikami tych, ktorzy grzebali w jej pamieci, albo ofiarami jak ona. Jesli zostali poddani praniu mozgu, moze rowniez doswiadczali atakow jakiegos leku. Pablo stanowczo sprzeciwial sie tej natychmiastowej konfrontacji. Uwazal, ze ryzyko jest zbyt duze. Jesli wlasciciele motelu byli nie ofiarami, lecz wspolpracownikami przesladowcow, Ginger mogla znalezc sie w powaznym niebezpieczenstwie. -Musisz byc cierpliwa. Zanim sie z nimi skontaktujesz, trzeba zdobyc jak najwiecej informacji. Zaproponowala, ze pojdzie na policje, proszac o ochrone i wszczecie sledztwa, ale Pablo przekonal ja, ze to bezcelowe. Nie miala zadnego dowodu, ze padla ofiara psychicznego rozboju. Poza tym lokalna policja nie mogla zajmowac sie przestepstwem popelnionym poza granicami stanu. Ginger musialaby zwrocic sie do wladz federalnych albo do policji w Nevadzie, co moglo byc rownoznaczne z szukaniem pomocy u ludzi, ktorzy ponosili odpowiedzialnosc za to, co ja spotkalo. Nie potrafiac znalezc slabego punktu w argumentach Pabla, Ginger zgodzila sie kontynuowac terapie. Pablo zarezerwowal dla siebie niedziele, zeby przesluchac nagrania z sobotniego seansu, oraz poniedzialkowe przedpoludnie, bo wybieral sie w odwiedziny do znajomego, ktory przebywal w szpitalu. -Przyjdz w poniedzialek o pierwszej, to zaczniemy poszerzac szczeliny w blokadzie pamieci... en pantoufles, w pantoflach, jak to sie mowi, ostroznie i delikatnie. W poniedzialek rano zadzwonil do niej ze szpitala z informacja, ze przyjaciel zostal juz wypisany. Powiedzial, ze bedzie w domu o jedenastej, wiec Ginger moze przyjsc wczesniej, niz zaplanowali. -Pomozesz mi przyrzadzic lunch. Ginger wysiadla z windy i szybkim krokiem przemierzyla krotki korytarz. Obiecala sobie, ze postara sie pohamowac wrodzona niecierpliwosc i zastosuje sie do wskazowek starego iluzjonisty. Drzwi mieszkania byly uchylone. Zakladajac, ze Pablo specjalnie zostawil je otwarte, weszla do holu. Zamknela drzwi za soba. -Pablo? Cisza. Jedno skrzydlo drzwi biblioteki bylo otwarte, wewnatrz palilo sie swiatlo. Ginger weszla i zobaczyla Pabla lezacego twarza w dol na podlodze przy biurku. Najwyrazniej wlasnie wrocil ze szpitala, bo wciaz mial na sobie kalosze i palto. Podbiegla do niego i uklekla. Przemknely jej przez glowe ponure scenariusze - wylew krwi do mozgu, zakrzepica, embolia - ale nie byla przygotowana na to, co zobaczyla, gdy przewrocila go na plecy. Pablo zostal postrzelony w piers i z rany po kuli wyplywala jasnoczerwona krew tetnicza. Zatrzepotal powiekami i choc mial zamglone oczy, chyba ja poznal. Na jego ustach zapienila sie krew. -Uciekaj - wyszeptal naglaco. Gdy zobaczyla go lezacego na podlodze, zareagowala instynktownie jak przyjaciolka i lekarka: przerazona, natychmiast pospieszyla z pomoca. Dopoki Pablo nie powiedzial "Uciekaj", nie rozumiala, ze jej zycie rowniez moze byc w niebezpieczenstwie. Nagle uswiadomila sobie, ze nie slyszala strzalu, co oznaczalo uzycie pistoletu z tlumikiem. Napastnik z pewnoscia nie byl zwyczajnym wlamywaczem. Z walacym sercem podniosla sie i odwrocila ku drzwiom. Stal w nich wysoki, barczysty mezczyzna, ubrany w mocno sciagniety paskiem skorzany plaszcz i uzbrojony w pistolet z tlumikiem. Byl wielki, ale wygladal mniej groznie, niz sie spodziewala: w jej wieku, schludny i zadbany, o niewinnych blekitnych oczach i dobrotliwym wyrazie twarzy. Gdy sie odezwal, kontrast pomiedzy wygladem a brutalnym czynem, jaki popelnil, stal sie jeszcze wyrazniejszy, bo jego pierwsze slowa byly swego rodzaju przeprosinami. -To sie nie powinno stac. Nie musialo, na milosc boska. Ja tylko... przerzucalem te nagrania na magnetofon. Tylko po to przyszedlem, po kopie tych tasm. Wskazal biurko i Ginger dopiero teraz zauwazyla otwarta dyplomatke ze sprzetem elektronicznym. Obok lezaly rozrzucone kasety magnetofonowe. Natychmiast je poznala. -Wezwijmy pogotowie - powiedziala i chciala podejsc do telefonu, ale mezczyzna zatrzymal ja gwaltownym ruchem pistoletu. -Szybkie kopiowanie... - wymamrotal z zalem. - Moglbym skopiowac wszystkie twoje sesje i wyjsc. Cholera, nie powinno go byc w domu co najmniej przez godzine! Ginger wziela poduszke z fotela i wsunela ja pod glowe Pabla, zeby nie zakrztusil sie krwia i flegma. Wyraznie oszolomiony tym, co sie stalo, b andy ta mowil: -Wszedl po cichu, wsunal sie jak jakis cholerny duch. Ginger przypomniala sobie, z jaka gracja i elegancja poruszal sie prestidigitator, jakby kazdy jego ruch mial byc wstepem do magicznej sztuczki. Pablo kaszlnal i zamknal oczy. Ginger nie mogla nic dla niego zrobic, jedynym ratunkiem byla operacja. W tej chwili mogla tylko trzymac reke na jego ramieniu, probujac dodac mu otuchy. Spojrzala blagalnie na mezczyzne, ale ten burknal: -I po cholere nosil pistolet? Pieprzony osiemdziesiecioletni staruch z bronia w garsci! Myslalby kto, ze wie, jak sie nia poslugiwac. Ginger dopiero teraz spostrzegla pistolet lezacy na dywanie niedaleko wyciagnietej reki Pabla. Na widok broni ogarnal ja obezwladniajacy strach, bo w tym momencie zrozumiala, ze Pablo od poczatku wiedzial, iz pomaganie jej jest niebezpieczne. Nie przypuszczala, ze sama proba zbadania blokady pamieci tak szybko przyciagnie uwage jej wrogow. To oznaczalo, ze byla obserwowana. Moze nie godzina po godzinie ani nawet nie codziennie, ale mieli ja na oku. Juz w chwili gdy pierwszy raz zadzwonila do Pabla, nieswiadomie narazila jego zycie. A on musial wiedziec o zagrozeniu, bo nosil pistolet. Ginger czula przytlaczajacy ciezar winy. -Gdyby nie wyciagnal tej glupiej dwudziestkidwojki - powiedzial mezczyzna - i gdyby sie nie upieral, zeby wezwac gliny, odszedlbym w spokoju. Nie chcialem zrobic mu krzywdy. Cholera. -Na litosc boska, pozwol mi wezwac ambulans - poprosila go Ginger. - Skoro nie chciales go skrzywdzic, pozwol mi go ratowac. Mezczyzna pokrecil glowa i przeniosl wzrok na lezacego. -Juz za pozno. Nie zyje. Ostatnie slowa jak dwa mocne ciosy pozbawily ja tchu. Jedno spojrzenie na szkliste oczy Pabla wystarczylo, zeby potwierdzic slowa mezczyzny, ale Ginger nie chciala pogodzic sie z prawda. Uniosla lewa reke starca i przylozyla czubki palcow do chudego czarnego nadgarstka, szukajac pulsu. Nie znalazlszy go, siegnela do tetnicy szyjnej, ale choc skora byla ciepla, w miejscu, ktore powinno tetnic zyciem, panowala straszliwa martwota. -Nie - szepnela. - Nie. - Z czuloscia polozyla dlon na ciemnym czole. Zal scisnal jej serce, choc znali sie zaledwie od dwoch tygodni. Jak jej ojciec, szybko oddawala ludziom serce, a poniewaz Pablo byl taki, jaki byl, obdarzenie go miloscia przyszlo jej bardzo latwo. -Tak mi przykro - powiedzial zabojca drzacym glosem. - Naprawde mi przykro. Gdyby nie probowal mnie powstrzymac, wyszedlbym. Teraz jestem morderca, prawda? A ty... ty widzialas moja twarz. Mrugajac przez lzy, Ginger uswiadomila sobie nagle, ze nie pora na rozpaczanie, wiec powoli podniosla sie i spojrzala b andy cie w oczy. Jak gdyby myslac na glos, mezczyzna mowil: -Toba tez sie musze zajac. Spladruje mieszkanie, oproznie szuflady i zabiore pare cennych rzeczy, zeby wygladalo na wlamanie. - Przygryzl dolna warge. - Nie bede kopiowac tasm, po prostuje zabiore, to nie wzbudzi podejrzen. - Popatrzyl na Ginger i skrzywil sie. - Przepraszam. Jezu, naprawde nie mam innego wyjscia. Zaluje, ale nie mam. Po czesci to moja wina. Powinienem byl uslyszec tego starego skurczybyka. Nie powinienem dac sie zaskoczyc. - Ruszyl w jej strone. - A moze mam cie zgwalcic? Czy wlamywacz od razu zastrzelilby taka ladna dziewczyne? Czy najpierw by sie nie zabawil? Na pewno wygladaloby to bardziej wiarygodnie. - Podchodzil coraz blizej i Ginger zaczela sie cofac. - Boze, nie mam pojecia, czy dam rade. Jak moze mi stanac, skoro wiem, ze pozniej bede musial cie zabic? - Ginger oparla sie plecami o regal z ksiazkami. - To mi sie nie podoba. Wierz mi, naprawde. To nie powinno sie zdarzyc. Naprawde mi sie nie podoba. Wyrazne wspolczucie, wciaz powtarzane przeprosiny i pelne smutku samooskarzenia mezczyzny przyprawialy Ginger o ciarki. Ten czlowiek budzilby mniejsze przerazenie, gdyby byl bezlitosny i zadny krwi. Fakt, ze mial skrupuly, ale potrafil je odsunac od siebie na czas popelniania gwaltu i drugiego morderstwa, czynil z niego jeszcze wiekszego potwora. Zatrzymal sie niespelna dwa metry od niej i powiedzial: -Zdejmij plaszcz. Blaganie o litosc nie mialo sensu, ale Ginger miala nadzieje, ze jesli to zrobi, mezczyzna poczuje sie pewniej i stanie sie mniej ostrozny. -Nie podam twojego rysopisu. Przysiegam. Pusc mnie, prosze. -Chcialbym, ale nie moge. - Jego twarz wyrazala skruche. - Zdejmij plaszcz. Starajac sie zyskac na czasie i zastanawiajac sie goraczkowo, co powinna zrobic, Ginger zaczela powoli rozpinac plaszcz. Lekko drzaly jej rece, ale tak niezdarnie gmerala przy guzikach, jakby zupelnie nie mogla nad nimi zapanowac. W koncu zsunela plaszcz z ramion i pozwolila mu opasc na podloge. Mezczyzna podszedl blizej. Byl bardziej odprezony, trzymal bron mniej sztywno niz wczesniej, mniej agresywnie, choc nie niedbale. Pistolet znieruchomial kilkanascie centymetrow od piersi Ginger. -Prosze, nie rob mi krzywdy - blagala w nadziei, ze jesli napastnik uzna, iz paralizuje ja strach, moze popelni blad i uda jej sie uciec. -Nie chce cie krzywdzic - odparl, jakby poczul sie urazony sugestia, ze ma w tej sprawie jakis wybor. - Tego starego glupca tez nie chcialem skrzywdzic. To jego wina, nie moja. Posluchaj... obiecuje, ze zrobie to bezbolesnie. Trzymajac pistolet w prawej rece, lewa dotknal jej piersi przez sweter. Zniosla te pieszczote, bo podniecony, mogl stac sie nieostrozny. Pomimo stwierdzenia, ze wspolczucie wplynie negatywnie na jego potencje, na pewno zgwalci ja bez trudnosci. Pomimo zalu i wspolczucia, pomimo wrazliwosci okazywanej bardziej sobie niz jej, podswiadomie czerpal dzika przyjemnosc z tego, co zrobil i co mial zrobic. Choc mial lagodny glos, w kazdym jego slowie kryla sie przemoc - niemal cuchnal przemoca. -Bardzo ladne - stwierdzil. - Drobne, ale ksztaltne. - Wsunal reke pod sweter Ginger, zlapal za stanik i szarpnal mocno. Ramiaczka wpily sie bolesnie w jej ramiona i pekly, metalowa zapinka zadrapala skore na plecach. Skrzywil sie, jakby bol przeniosl sie na niego. - Przepraszam. Zabolalo? Nie chcialem. Bede ostrozniejszy. - Polozyl zimna, lepka reke na jej nagiej piersi. Przepelniona strachem i odraza, jeszcze mocniej przycisnela plecy do regalu, ktory bolesnie wbijal sie w jej lopatki. Mezczyzna stal bardzo blisko, ale nadal w nia celowal. Lufa pistoletu ziebila Ginger w nagi brzuch, pozbawiajac ja swobody ruchow. Jesli sprobuje sie odsunac, napastnik zastrzeli ja w mgnieniu oka. Piescil ja i przemawial lagodnie, wyrazajac wielki smutek z powodu koniecznosci zgwalcenia jej i zabicia, jakby chcial jej uswiadomic, ze bedzie bardzo okrutna, jesli mu tego nie wybaczy. Nie majac dokad uciec, Ginger poddawala sie obmacujacej ja rece, sluchajac monotonnego usprawiedliwiania sie, ktore omywalo ja paralizujacymi falami slow. Ogarnela ja tak silna klaustrofobia, ze miala ochote podrapac mezczyznie twarz, zmuszajac go do pociagniecia za spust i zakonczenia tej meki. Jego oddech mial duszacy mietowy zapach; miala wrazenie, ze razem z nim jest zamknieta w szklanym kloszu z mietowkami. Szlochala i krecila glowa, jakby nie wierzyla, ze to wszystko dzieje sie naprawde. Jej strach i bezsilnosc nie moglyby byc bardziej przekonujace nawet po wielu cwiczeniach, ale niestety bylo w nich niewiele gry. Podniecony rozpacza Ginger, obmacywal ja coraz brutalniej. -Chyba dam rade, skarbie. Chyba zdolam to zrobic. Poczuj mnie, skarbie. Tylko mnie poczuj. - Przysunal sie jeszcze blizej, napierajac miednica. Niewiarygodne, ale chyba myslal, ze jego gotowosc w takich dramatycznych okolicznosciach powinna jej schlebiac. Reakcja Ginger miala sprawic mu zawod. Przyciskajac sie i ocierajac o nia, musial odsunac pistolet. Przekonany, ze Ginger jest slaba i bezradna, juz w nia nie celowal, trzymal bron skierowana w podloge. Odraza i zlosc wziely w niej gore nad strachem. Gdy tylko lufa przestala wbijac sie w jej brzuch, Ginger natychmiast zamienila tlumione emocje w czyny. Przekrecila glowe w bok, oparla sie o piers napastnika, jakby miala zemdlec ze strachu albo jakby wbrew sobie ulegla namietnosci, i jej usta znalazly sie blisko jego szyi. Niemal jednoczesnie ugryzla go mocno w jablko Adama, uderzyla kolanem w krocze i chwycila za prawa reke, zeby nie mogl do niej strzelic. Udalo mu sie czesciowo zablokowac jej kolano, zmniejszajac skutecznosc ciosu w jadra, ale nie byl przygotowany na ugryzienie. Zaskoczony, zatoczyl sie i cofnal o dwa kroki. Ginger poczula smak jego krwi, ale nie pozwolila, zeby odraza spowolnila jej dzialania. Chwycila reke z bronia, podniosla ja do ust i wbila zeby w nadgarstek. Krzyknal z bolu i zdumienia. Poniewaz byla drobna jak skrzat, nie traktowal jej powaznie. Gdy ugryzla go po raz drugi, upuscil pistolet, ale druga reka ze straszliwa sila uderzyl ja w plecy. Osunela sie na kolana i przez chwile myslala, ze przetracil jej kregoslup. Prad bolu przeszyl jej plecy i szyje i oslepiajaco wybuchnal w czaszce. Oszolomiona, widziala jak przez mgle, ale dostrzegla, ze mezczyzna schyla sie po pistolet. Gdy jego palce dotknely rekojesci broni, Ginger rozpaczliwie rzucila sie do jego nog. Majac nadzieje, ze zdazy uskoczyc, wyprostowal sie gwaltownie. Kiedy ulamek sekundy pozniej uderzyla go w kolana, zaczal wywijac rekami, probujac zachowac rownowage. Po chwili upadl na krzeslo, przewrocil stolik z lampa i stoczyl sie na zwloki Pabla Jacksona. Patrzac na siebie dziko, lezeli jak skamieniali. Skuleni w pozycji embrionalnej, walczyli o oddech. Oczy b andy ty byly wielkie i okragle jak tarcze zegara. Prawdopodobnie sadzil, ze zaraz umrze. Ale ugryzienie Ginger nie moglo go zabic. Nie przegryzla zyly ani arterii szyjnej, przebila tylko chrzastke grdyki, zmiazdzyla tkanke i przeciela pare malych naczyn. Latwo bylo jednak zrozumiec, dlaczego mezczyzna wierzy, ze zostal smiertelnie ranny - bol musial byc potworny. Podniosl zdrowa reke do gardla, odsunal ja i z przerazeniem patrzyl na krew sciekajaca z palcow. Myslal, ze umiera, a to moglo uczynic go bardziej niebezpiecznym. W czasie szamotaniny pistolet zostal kopniety na srodek biblioteki, blizej niego niz Ginger. Krwawiac z szyi i reki, charczac i poswistujac, b andy ta ruszyl na czworakach w kierunku broni, a Ginger rzucila sie do ucieczki. Kierowala sie do salonu, bardziej kustykajac niz biegnac, bo przeszkadzal jej bol w plecach, zalewajacy ja w coraz slabszych, lecz wciaz odbierajacych sily falach. Zamierzala opuscic mieszkanie frontowymi drzwiami, ale po chwili zrozumiala, ze to przekresli jej szanse. Nie mogla czekac na winde, a na schodach tez nie bylo bezpiecznie. Zgieta, bo wciaz bolaly ja plecy, przemknela przez salon i dlugi korytarz prowadzacy do kuchni. Wahadlowe drzwi zamknely sie za nia z szumem. Podeszla prosto do wieszaka ze sprzetem kuchennym na scianie przy kuchence i wziela noz rzeznicki. Uswiadomila sobie, ze z jej ust plynie przenikliwe, histeryczne zawodzenie. Wstrzymala oddech, uciszyla sie i wziela w garsc. Mezczyzna nie od razu wpadl do kuchni, jak sie spodziewala. Po paru sekundach zrozumiala, ze ma wielkie szczescie, bo noz nie mogl sie rownac z pistoletem w odleglosci trzech metrow. Zaklela bezglosnie, szybko zawrocila i po cichu stanela obok drzwi. Plecy wciaz ja bolaly, ale mogla juz stanac wyprostowana i przylgnac do sciany. Jej serce lomotalo tak glosno, ze Ginger wydawalo sie, iz sciana za plecami jest membrana bebna, wzmacniajaca bicie, i gluche dudnienie niesie sie po calym mieszkaniu. Trzymala noz nisko, gotowa poderwac go do smiercionosnego ciosu. Ten desperacki scenariusz wymagal, aby b andy ta wpadl do kuchni w ataku histerii i szalu, przekonany, ze umiera z powodu rany na szyi, ogarniety zadza zemsty. Jesli jednak wejdzie powoli, ostroznie, lufa pistoletu otwierajac wahadlowe drzwi centymetr po centymetrze, Ginger znajdzie sie w klopotach. Kazda mijajaca sekunda zmniejszala prawdopodobienstwo, ze wszystko rozegra sie tak, jak sie spodziewala. Moze rana na jego szyi byla znacznie powazniejsza, niz przypuszczala. Wciaz mogl lezec na podlodze w bibliotece, wykrwawiajac sie na smierc na chinskim dywanie. Modlila sie, zeby tak bylo. Ale wiedziala, ze zyje. I nadchodzil. Mogla wrzasnac i zaalarmowac sasiadow, ktorzy wezwaliby policje, lecz napastnik mialby dosc czasu, zeby ja zabic. Dopiero potem rzucilby sie do ucieczki. Wzywanie pomocy byloby strata energii. Jeszcze mocniej przylgnela do sciany, jakby chciala sie w nia wtopic. Drzwi, oddalone o kilka centymetrow od twarzy, przykuwaly jej uwage, jakby byla myszka wpatrujaca sie w weza. Byla gotowa zareagowac na pierwszy znak ruchu, ale drzwi pozostawaly nieruchome, nieznosnie nieruchome. Do licha, gdzie on sie podziewa? Minelo piec sekund. Dziesiec. Dwadziescia. Co on robi? Z kazda sekunda smak krwi w ustach stawal sie coraz bardziej kwasny i mdlosci sciskaly jej zoladek. Zastanawiajac sie nad tym, co zrobila w bibliotece, byla wstrzasnieta, ze okazala sie zdolna do takiego okrucienstwa. A przeciez to jeszcze nie koniec. Wyobrazila sobie szerokie ostrze noza wbijajace sie w cialo tego czlowieka i zatrzesla sie z odrazy. Nie byla zabojca. Byla uzdrowicielka - nie tylko z wyksztalcenia, ale i z natury. Probowala przestac myslec o tym, jak dzga swojego przesladowce nozem. Takie mysli byly niebezpieczne, macily w glowie i odbieraly odwage. Gdzie on jest? Nie mogla czekac dluzej. Bojac sie, ze biernosc oslabi jej determinacje, pewna, ze kazda mijajaca sekunda zwieksza przewage zabojcy, stanela przed drzwiami. Gdy juz miala je uchylic, aby zerknac przez szczeline na korytarz i do salonu, zmrozilo ja nagle uczucie, ze on tam jest, kilkanascie centymetrow dalej, po drugiej stronie, i czeka, az ona wykona pierwszy ruch. Wstrzymujac oddech, sluchala przez chwile. Cisza. Przylozyla ucho do drzwi, ale wciaz niczego nie slyszala. Raczka noza slizgala sie w jej spoconej dloni. Chwycila skraj drzwi i ostroznie pociagnela do wewnatrz, uchylajac je na centymetr. Nie huknal strzal, wiec przysunela oko do szczeliny. B andy ta nie stal na wprost niej, jak sie obawiala; zobaczyla, ze jest w holu. Wrocil do mieszkania z korytarza, z pistoletem w reku. Najwyrazniej najpierw szukal jej przy windzie i na schodach. Zamknal drzwi na klucz i zalozyl lancuch, zeby opoznic jej ucieczke, bylo wiec jasne, ze wie, iz Ginger wciaz jest w mieszkaniu. Przyciskal ugryziona reke do ugryzionego gardla. Nawet z daleka slyszala jego chrapliwy oddech. Juz nie byl spanikowany. Z kazda sekunda nabieral pewnosci siebie. Zaczynal rozumiec, ze nie grozi mu smierc. Przesunal sie i spojrzal w lewo, w strone salonu, potem w prawo, ku sypialni. Popatrzyl w glab dlugiego ciemnego korytarza. Serce Ginger zaczelo tluc sie niespokojnie, bo miala wrazenie, ze mezczyzna patrzy prosto na nia. Ale stal zbyt daleko, zeby zobaczyc, iz drzwi sa odrobine uchylone. Zamiast ruszyc w jej strone, wszedl do sypialni. Jego ciche, zdecydowane ruchy odbieraly Ginger nadzieje. Puscila drzwi kuchni, wiedzac juz, ze jej plan sie nie uda. Byl zawodowcem, przywyklym do takich sytuacji, i choc na poczatku jej niespodziewany atak wytracil go z rownowagi, szybko dochodzil do siebie. Kiedy skonczy przeszukiwac sypialnie i szafy, znow bedzie opanowany. Nie wpadnie do kuchni, nie zrobi z siebie latwego celu. Musiala wydostac sie z mieszkania. Szybko. Nie miala szans dotrzec do drzwi frontowych. B andy ta pewnie skonczyl juz przeszukiwac sypialnie i wracal do holu. Odlozyla noz, siegnela pod bluzke, wyciagnela porwany biustonosz i rzucila go na podloge. Bezglosnie obeszla stol, odsunela firanki i spojrzala przez okno na podest schodow pozarowych. Po cichu przekrecila klamke. Podciagnela dolna polowke okna. Drewniana rama, napeczniala od zimowej wilgoci, przesuwala sie opornie, z piskiem, trzeszczeniem i zgrzytem. Ale po chwili opor zmalal, okno skoczylo w gore i zatrzymalo sie z glosnym hukiem i grzechotaniem szkla. Ginger wiedziala, ze zaalarmowala b andy te. Slyszala, jak biegnie korytarzem. Pospiesznie wygramolila sie przez okno na zelazne schody pozarowe i ruszyla w dol. Smagal ja szczypiacy wiatr, mroz przenikal do kosci. Metalowe stopnie pokrywal lod z nocnej burzy i z poreczy zwisaly sople. Opadajace zakosami schody byly zdradliwe, ale musiala zejsc jak najszybciej, zeby nie zarobic kulki w tyl glowy. Slizgala sie na kazdym stopniu. Bez rekawiczek nie mogla przytrzymac sie lodowatych poreczy, bo gdy sprobowala, jej spocona reka blyskawicznie przymarzla do golego metalu i oderwala ja kosztem utraty fragmentow naskorka. Od nastepnego podestu dzielily ja cztery stopnie, gdy uslyszala przeklenstwo i zerknela przez ramie. Zabojca Pabla Jacksona wychodzil przez okno. Zbyt szybko zrobila nastepny krok, posliznela sie i zsunela z trzech ostatnich stopni na podest. Upadek na nowo rozpalil bol w plecach. Cialo Ginger strzaskalo lod, ktory pokrywal metalowa siatke, i jego kawalki posypaly sie na dolne poziomy schodow, z brzekiem rozbijajac sie o stopnie. Oblakancze wycie wiatru niemal zagluszylo wystrzal pistoletu z tlumikiem, jednak Ginger zobaczyla, jak iskry skoczyly z metalu pare centymetrow od jej twarzy. Strzelec chybil o wlos. Spojrzala w gore. B andy ta skladal sie do nastepnego strzalu, ale nagle sie posliznal i zjechal z kilku stopni. Pomyslala, ze spadnie prosto na nia. Trzy razy chwytal sie poreczy, zanim zdolal sie zatrzymac. Lezal na plecach na kilku stopniach, z jedna reka zacisnieta na krawedzi schodka i z noga wsunieta w waska przestrzen pomiedzy zelaznymi tralkami. Druga reka zahaczyl o porecz, dzieki czemu udalo mu sie zakonczyc ten niekontrolowany zjazd. Wlasnie w tej rece trzymal pistolet i dlatego nie mogl od razu oddac drugiego strzalu. Ginger podniosla sie, zamierzajac jak najszybciej zejsc na dol. Gdy jeszcze raz rzucila okiem za siebie, jej uwage przykuly guziki plaszcza b andy ty, jedyne kolorowe przedmioty w przycmionym swietle zimowego dnia. Jasne mosiezne guziki, kazdy z wypukla sylwetka lwa stojacego na zadnich lapach, znajomym wizerunkiem z angielskiej heraldyki. Wczesniej nie dostrzegla w nich nic szczegolnego; byly podobne do setek innych z kurtek sportowych, swetrow, plaszczy. Teraz jednak wbila w nie spojrzenie i wszystko inne sie rozmylo. Nawet gwizdzacy dziko wiatr, ktory wdzieral sie we wszystkie zakamarki zimowego dnia, nie mial dostepu do jej swiadomosci. Guziki. Tylko te guziki przykuwaly jej uwage i budzily lek - znacznie wiekszy niz sam b andy ta. -Nie... - wymamrotala zrozpaczona. Guziki. - O nie. - Guziki. Byl to najgorszy czas i miejsce na utrate panowania nad soba. Nie mogla zapobiec atakowi, bo znowu przytloczyl ja miazdzacy, irracjonalny strach. Sprawial, ze czula sie mala, skazana na pewna zgube. Ten strach wtracil ja do dziwnego, pozbawionego swiatla wewnetrznego swiata, przez ktory musiala uciekac na oslep. Oderwala wzrok od guzikow i rzucila sie w dol schodow. Spowila ja zupelna ciemnosc. Wiedziala, ze ta paniczna ucieczka moze zakonczyc sie zlamaniem nogi albo kregoslupa. A wtedy, gdy bedzie lezala sparalizowana, zabojca przylozy jej pistolet do glowy i pociagnie za spust. Ciemnosc. * Zimno.Kiedy swiat wrocil do Ginger - albo ona do swiata - kulila sie w martwych lisciach, sniegu i cieniach u podnoza zewnetrznych schodow prowadzacych do sutereny na tylach jakiegos domu, nie wiadomo jak daleko od mieszkania Pabla na Newbury Street. W jej plecach pulsowal tepy bol. Bolal ja caly prawy bok, a paskudnie otarta lewa reka plonela. Ale najgorsze bylo zimno. Ziab ciagnal od sniegu i lodu, na ktorym siedziala. Mroz przenikal w nia osmotycznie z betonowej sciany, o ktora sie opierala. Ostry wiatr splywal po dziesieciu stromych stopniach, parskajac i warczac jak zywe stworzenie. Nie miala pojecia, jak dlugo tu siedzi, ale wiedziala, ze jesli sie nie ruszy, dostanie zapalenia pluc. Jednak b andy ta mogl byc w poblizu i gdyby zbyt szybko sie ujawnila, polowanie rozpoczeloby sie na nowo. Postanowila poczekac pare minut. Byla zdumiona, ze zeszla z oblodzonych schodow pozarowych i dotarla tu, nie skrecajac sobie karku. Najwyrazniej w czasie fugi, sprowadzona do zalosnego poziomu przerazonego, bezmyslnego zwierzecia, zyskiwala przynajmniej zwierzeca szybkosc i zwinnosc. Niczym para pracowitych wampirow, wiatr i betonowa sciana wciaz wysysaly z niej cieplo. Waska klatka schodowa coraz bardziej przypominala Ginger otwarty sarkofag. Uznala, ze pora sie ruszyc. Podniosla sie powoli. Male podworko za domem bylo puste, podobnie jak sasiednie. Zlodowacialy snieg. Pare nagich drzew. Nic groznego. Drzac, pociagajac nosem i mruganiem przepedzajac lzy, wspiela sie na schody i ruszyla po ceglanym chodniku do furtki na koncu malej nieruchomosci. Zamierzala wrocic na Newbury Street, znalezc telefon i zadzwonic na policje, ale zapomniala o tym, gdy zblizyla sie do furtki. Po obu stronach na slupkach staly latarnie powozowe z kutego zelaza z bursztynowymi szybkami. Albo zostaly zapalone przez przypadek, albo uruchomil je solenoid, ktory mylnie uznal ponure zimowe przedpoludnie za zmierzch. Byly to lampy elektryczne z mrugajacymi zarowkami, ktore imitowaly plomien gazowy. Migotliwe bursztynowe swiatlo tanczylo na szybkach. Ta pulsujaca zoltawa jasnosc sprawila, ze oddech u wiazl Ginger w gardle i znow ogarnela ja irracjonalna panika. Nie! Nie znowu. Mgla. Nicosc. Wszystko zniknelo. * Zimniej.Zdretwialy jej rece i stopy. Najwyrazniej znow byla na Newbury Street. Wczolgala sie pod ciezarowke. Lezac w mroku pod miska olejowa, wyjrzala ze swojej kryjowki i zobaczyla pojazdy zaparkowane po drugiej stronie ulicy. Ukrywala sie. Za kazdym razem, gdy dochodzila do siebie po ataku fugi, ukrywala sie przed czyms przerazajacym. Dzisiaj ukrywala sie przed zabojca Pabla. A w inne dni? Przed czym wtedy sie ukrywala? Nawet teraz chowala sie nie tylko przed b andy ta, ale takze przed czyms innym, co krazylo na krawedzi przypomnienia. Przed czyms, co widziala w Nevadzie. Czyms. -Prosze pani? Halo, prosze pani? Ginger zamrugala i niemrawo odwrocila sie w strone, z ktorej dobiegal glos. Zobaczyla kleczacego mezczyzne, zagladajacego pod tyl ciezarowki. Przez chwile myslala, ze to jej przesladowca. -Prosze pani, stalo sie cos zlego? Nie byl to zabojca, ktory najwyrazniej zrezygnowal, gdy nie mogl jej znalezc, i uciekl. Tego mezczyzne widziala po raz pierwszy. Z ulga powitala widok nieznajomej twarzy. -Do licha, co pani tam robi? Ginger byla w stanie, ktory nawet w niej samej budzil litosc. Wyobrazala sobie, jak musiala wygladac, gdy biegala po ulicach niczym jakis oblakany dziwolag. Odarto ja z calej godnosci. Przysunela sie do czlowieka, ktory do niej mowil, chwycila wyciagnieta reke i wygramolila sie spod ciezarowki, wozu meblowego firmy Mayflower. Jego tylne drzwi byly otwarte. Zajrzala do srodka, zobaczyla pudla i meble. Mezczyzna, ktory ja wyciagnal spod samochodu, byl mlody, ogorzaly, i mial na sobie pikowany, ocieplany kombinezon z logo Mayflower na piersi. -Co sie stalo? - zapytal. - Przed kim sie pani ukrywa? Ginger zauwazyla policjanta stojacego na srodku niedalekiego skrzyzowania. Kierowal ruchem, bo sygnalizacja nie dzialala. Pobiegla w jego strone. Mezczyzna z logo Mayflower zawolal za nia. Byla zdziwiona, ze w ogole moze biec. Czula sie jak istota zbudowana wylacznie z bolu i zimna. A jednak biegla w wyjacym wietrze lekko jak we snie. Rynsztoki byly pelne lodowej brei, lecz sama jezdnia byla wzglednie sucha. Uskakujac z drogi nadjezdzajacym samochodom, Ginger krzyknela do policjanta: -Zabito czlowieka! Popelniono morderstwo! Musi pan tam pojsc! Morderstwo! Kiedy spojrzal w jej strone z troska na szerokiej irlandzkiej twarzy, zobaczyla nagle lsniace mosiezne guziki jego ciezkiego zimowego plaszcza. Roznily sie nieco od tych na skorzanym plaszczu mordercy: nie zdobil ich lew, lecz jakas inna wypukla figura, ale ich widok natychmiast naprowadzil jej mysli na wspomnienie guzikow, ktore musiala widziec w czasie tajemniczych wydarzen w motelu Zacisze. Zakazane wspomnienia zaczely wyplywac, pociagajac spust Azraela. Gdy stracila kontrole nad soba i uciekla w ciemnosc, ostatnim dzwiekiem, jaki slyszala, byl jej wlasny zalosny krzyk rozpaczy. * Najzimniej.Tego dnia, przynajmniej dla Ginger Weiss, Boston byl najzimniejszym miejscem na ziemi. Przenikajacy do szpiku kosci styczniowy ziab scinal mrozem ducha i cialo. Gdy sie ocknela, siedziala na lodzie i sniegu. Rece i stopy miala zdretwiale, sztywne, a usta spierzchniete i spekane. Tym razem znalazla schronienie w waskiej przestrzeni pomiedzy rzedem ozdobnie przystrzyzonych krzewow i ceglanym budynkiem, gdzie wysuniety mur wiezy spotykal sie z plaska czescia glownej fasady. Dawny hotel Agassiz. Tutaj mieszkal Pablo. Tutaj zostal zabity. Zatoczyla pelny krag. Nagle uslyszala, ze ktos sie zbliza. Pomiedzy oszronionymi, oblodzonymi galeziami krzewow zobaczyla, ze ktos przechodzi przez niskie ogrodzenie z kutego zelaza, oddzielajace trawnik od chodnika. Widziala tylko obute stopy, nogi w niebieskich spodniach i poly dlugiego, ciezkiego granatowego plaszcza. Gdy mezczyzna szedl przez waski pas trawnika w kierunku zarosli, rozpoznala policjanta, ktory kierowal ruchem, zanim rzucila sie do ucieczki. Bojac sie kolejnego ataku na widok guzikow, zamknela oczy. Byc moze nieodwracalny uraz psychiczny byl skutkiem ubocznym prania mozgu, ktoremu ja poddano, nieuchronnym nastepstwem stresu powodowanego przez napor stlumionych wspomnien, ktore probowaly wyrwac sie z jej podswiadomosci. Nawet jesli znajdzie innego hipnotyzera, ktory bedzie pracowal z nia tak jak Pablo, moze nie udac mu sie przelamac blokady albo zmniejszyc presji, a wtedy jej stan bedzie ulegal ciaglemu pogorszeniu. Skoro jednego przedpoludnia miala az trzy fugi, co zapobiegnie trzem kolejnym w ciagu nastepnej godziny? Buty policjanta chrzescily na zmrozonym sniegu. Zatrzymal sie przed nia. Slyszala, jak rozsuwa niskie krzaki, zeby zajrzec do jej kryjowki. -Prosze pani, co sie stalo? Co pani krzyczala o morderstwie? Prosze pani... Moze wpadnie w nastepna fuge i pozostanie w niej na zawsze. -O co pani chodzilo? - dopytywal sie glina wspolczujacym tonem. - Moja droga, nie potrafie pani pomoc, jesli sie tego nie dowiem. Nie bylaby corka Jacoba Weissa, gdyby nie odpowiedziala uprzejmie na zyczliwosc innych, i troska policjanta w koncu wyrwala ja z odretwienia. Otworzyla oczy i spojrzala na najwyzszy guzik jego plaszcza. Widok ten nie sprowadzil na nia nienawistnej ciemnosci. Ale to nic nie znaczylo, bo oftalmoskop, czarne rekawiczki i inne rzeczy tez na nia nie dzialaly, gdy zmuszala sie do ponownej konfrontacji. Policjant z trzaskiem przedarl sie przez krzewy. -Zabili Pabla. Zamordowali Pabla - wymamrotala. Gdy to mowila, znowu ogarnelo ja poczucie winy. Szosty stycznia do konca zycia mial byc jej czarnym dniem. Pablo nie zyje, poniewaz probowal jej pomoc. Jaki zimny dzien. 5 W drodzeW poniedzialek rano szostego stycznia Dom Corvaisis wsiadl do wypozyczonego chevroleta i ruszyl przez swoje dawne osiedle w Portlandzie. Usilowal wprawic sie w nastroj, jaki mu towarzyszyl podczas wyjazdu z Oregonu do Mountainview w Utah przed ponad poltora rokiem. Potezna ulewa skonczyla sie o swicie. Niebo, choc wciaz zachmurzone od horyzontu po horyzont, mialo szczegolny odcien prochowej szarosci; przypominalo wypalone pole, jakby ponad chmurami plonal ogien, w ktorym wyparowala cala wilgoc. Dom jechal przez campus uniwersytecki, zatrzymujac sie od czasu do czasu i probujac przywolac swoje uczucia i nastawienie z przeszlosci. Zaparkowal naprzeciwko dawnego mieszkania i patrzac w okna, usilowal przypomniec sobie czlowieka, jakim byl kiedys. Z zaskoczeniem stwierdzil, ze trudno mu wskrzesic niesmialosc, z jaka tamten Dom Corvaisis podchodzil do zycia. Pamietal, jaki wtedy byl, ale wspomnieniom brakowalo intensywnosci i nie potrafil sie utozsamic ze swoim dawnym ja. Widzial tamte dawne dni, lecz nie umial sie w nie wczuc, co byc moze wskazywalo, ze juz nigdy nie stanie sie tamtym dawnym Domem - a bardzo sie bal takiej mozliwosci. Nie watpil, ze latem poltora roku temu zobaczyl na drodze cos strasznego i ze w zwiazku z tym spotkala go jakas potworna krzywda. Kryla sie w tym jednak zagadka i sprzecznosc. Zagadkowe bylo to, ze tamto zdarzenie spowodowalo w nim korzystne zmiany. Jak to sie stalo, ze doswiadczenie zwiazane z bolem i strachem tak pozytywnie zmienilo jego podejscie do zycia? Sprzecznosc polegala na tym, ze pomimo dobroczynnego wplywu na osobowosc przyprawialo go to o koszmary. Jak cos moglo byc jednoczesnie przerazajace i zbawienne, straszne i podnoszace na duchu? Odpowiedzi, jesli w ogole mozna bylo je znalezc, kryly sie nie tu, w Portlandzie, ale gdzies po drodze. Zapuscil silnik, wrzucil bieg i odjechal spod swojego dawnego mieszkania, wyruszajac na poszukiwanie klopotow. * Najkrotsza trasa z Portlandu do Mountainview zaczyna sie od odcinka 1-80 prowadzacego na polnoc, ale Dom, jak dziewietnascie miesiecy temu, skierowal sie na poludnie miedzystanowa numer 5. Tamtego lata zaplanowal kilkudniowy przystanek w Reno, zeby zebrac materialy do cyklu opowiadan o hazardzie, dlatego wybral okrezna droge.Jechal znajoma autostrada bez pospiechu, nie przekraczajac osiemdziesieciu kilometrow na godzine, a na stromych podjazdach zwalnial nawet do szescdziesieciu pieciu. Jak wczesniej, zatrzymal sie na lunch w Eugene. Majac nadzieje, ze zauwazy cos, co odswiezy mu pamiec i stanie sie ogniwem laczacym go z tajemniczymi wypadkami z czasu poprzedniej podrozy, przygladal sie mijanym miasteczkom. Nie zobaczyl niczego niepokojacego i pare minut po szostej wieczorem, zgodnie z planem, dotarl bez przeszkod do Grants Pass. Zameldowal siew motelu, w ktorym goscil osiemnascie miesiecy temu. Pamietal numer pokoju - dziesiatka - poniewaz w poblizu staly automaty z napojami i lodem, zrodlo irytujacych wieczornych halasow. Pokoj nie byl zajety, wiec poprosil o niego, metnie tlumaczac recepcjoniscie, ze lacza go z nim sentymentalne wspomnienia. Zjadl kolacje w tej samej restauracji, po drugiej stronie drogi naprzeciwko motelu. Szukal satori, czyli "naglego oswiecenia" wedlug zen. Ale nie splynelo na niego. Przez caly dzien zerkal w lusterko wsteczne, spodziewajac sie ogona. Podczas kolacji ukradkowo przygladal sie innym klientom. Jesli ktos go sledzil, byl w tym mistrzem i umial sie kryc. O dziewiatej, zamiast skorzystac z telefonu w pokoju, poszedl do automatu na pobliskiej stacji obslugi. Placac karta kredytowa, wykrecil numer budki telefonicznej w Laguna Beach. Zgodnie z umowa, Parker Faine czekal juz tam z raportem dotyczacym poczty odebranej w jego imieniu. Istnialo pewne ryzyko, ze ktorys z aparatow jest na podsluchu, ale po odebraniu dwoch niepokojacych zdjec z polaroidu Dom zadecydowal (a Parker sie z nim zgodzil), ze w tym przypadku rozwaga i paranoja sa synonimami. -Rachunki - powiedzial Parker. - Reklamowki. Zadnych dziwnych wiadomosci, zadnych zdjec. A co u ciebie? -Na razie nic - odparl Dom, opierajac sie o sciane kabiny z pleksiglasu i aluminium. - Nie spalem zbyt dobrze zeszlej nocy. -Wybrales sie na spacer? -Nie rozwiazalem ani jednego wezla, ale mialem koszmary. Znowu ksiezyc. Ktos szedl za toba do telefonu? -Nie, chyba ze byl cienkim jak dziesieciocentowka mistrzem kamuflazu. Mozesz jutro zadzwonic pod ten sam numer bez obawy, ze linia jest na podsluchu. -Zachowujemy sie jak dwaj pomylency. -Ja mam dobra zabawe - stwierdzil Parker. - W dziecinstwie zawsze lubilem sie bawic w policjantow i zlodziei, w chowanego, w szpiegow... Trzymaj sie, przyjacielu. Gdybys potrzebowal pomocy, natychmiast sie zjawie. -Wiem - odparl Dom. Wrocil do motelu, kulac sie w zimnym wilgotnym wietrze. Jak w hotelu w Portlandzie, w nocy zbudzil sie trzy razy z koszmaru, ktorego nie pamietal, za kazdym razem krzyczac cos o ksiezycu. * We wtorek siodmego stycznia wstal wczesnie i pojechal do Sacramento. Potem skrecil w miedzystanowa 1-80, zmierzajac na wschod w kierunku Reno. Przez wieksza czesc drogi padal deszcz, srebrzysty i zimny, a gdy Dom dotarl do podnozy gor Sierra, zaczal sypac snieg. Zatrzymal sie na stacji Arco, kupil lancuchy na kola i zalozyl je przed jazda przez gory.Tamtego lata droga z Grants Pass do Reno zabrala mu ponad dziesiec godzin, ale tym razem trwala jeszcze dluzej. Wreszcie zameldowal sie w hotelu Harralfs, w ktorym sie wtedy zatrzymal, zadzwonil z automatu do Parkera Faine'a i zjadl lekka kolacje w barze kawowym. Zbyt zmeczony, zeby zrobic cos wiecej, kupil lokalna gazete i wrocil do pokoju. O wpol do dziewiatej, siedzac w lozku w bieliznie, natknal sie na artykul o Zebediahu Lomacku. MAJATEK CZLOWIEKA Z KSIEZYCA WART POL MILIONA DOLAROW RENO - Zebediah Harold Lomack, lat 50, ktorego samobojcza smierc w dniu Bozego Narodzenia doprowadzila do odkrycia jego dziwnej obsesji na punkcie ksiezyca, pozostawil majatek oszacowany na ponad 500 tysiecy dolarow. Z dokumentow zlozonych w sadzie do spraw spadkowych przez Elcanor Wolscy, siostre zmarlego i wykonawczynie jego testamentu, wynika, ze wieksza czesc funduszy jest ulokowana na kontach roznych towarzystw oszczednosciowych i pozyczkowych oraz w obligacjach skarbowych. Skromny dom Lomacka pod numerem 1420 przy Wass Valley Road ma wartosc okolo 35 tysiecy dolarow. Lomack, zawodowy hazardzista, dorobil sie podobno majatku glownie na grze w pokera. "Byl jednym z najlepszych graczy, jakich znalem" - powiedzial Sidney "Sierra Sid" Garfork z Reno, zawodowy pokerzysta i ubiegloroczny zdobywca tytulu mistrza swiata w grze w pokera w kasynie Binion's Horseshoe w Las Vegas. "Gral w karty od dzieciaka, mial do tego dryg, jak inni do baseballu, matmy czy fizyki". Wedlug Garforka i innych znajomych majatek Lomacka bylby jeszcze wiekszy, gdyby nie jego slabosc do gry w kosci. "Tracil na stolach wiecej niz polowe wygranych, a poza tym fiskus tez bral swoja czesc". W noc Bozego Narodzenia sasiad zglosil, ze slyszal strzal. Cialo Lomacka lezalo w zasmieconej kuchni. Podczas ogledzin policjanci znalezli tysiace zdjec ksiezyca na scianach, sufitach i meblach. Artykul zawieral wiecej informacji; najwyrazniej to zdarzenie od dwoch tygodni bylo lokalna sensacja. Dom czytal go z rosnacym zainteresowaniem i zaniepokojeniem. Prawdopodobnie obsesja Zebediaha Lomacka nie miala nic wspolnego z jego problemami. Zbieg okolicznosci. A jednak czul dokladnie to samo - strach, groze i zachwyt - jak wtedy, gdy budzil sie z koszmarow, podczas ktorych lunatykowal i probowal zabic okna gwozdziami. Przeczytal artykul kilka razy i o dziewiatej pietnascie, pomimo zmeczenia, postanowil rzucic okiem na dom Lomacka. Ubral sie, poprosil o przyprowadzenie wypozyczonego wozu z hotelowego parkingu i zapytal, jak dojechac do Wass Valley Road. Reno lezy ponizej granicy wiecznego sniegu, wiec noc byla sucha, a drogi czyste. Dom wstapil do calodobowej drogerii Sav-On, zeby kupic latarke. Dotarl pod numer 1420 na Wass Valley Road krotko po dziesiatej i zaparkowal po drugiej stronie ulicy. Dom Lomacka, bungalow z wielkimi werandami, stal na polakrowej dzialce. Laty sniegu z wczesniejszych burz lezaly na dachu, przykrywaly trawnik i obciazaly galezie kilku wielkich sosen. Okna byly ciemne. Z artykulu wynikalo, ze Eleanor Wolsey, siostra Zebediaha Lomacka, przyleciala z Florydy trzy dni po jego smierci, dwudziestego osmego grudnia. Zajela sie pogrzebem, ktory odbyl sie trzydziestego, i zostala na czas potrzebny do uregulowania spraw majatkowych. Zatrzymala sie w hotelu, nie w domu brata, poniewaz bungalow robil zbyt przygnebiajace wrazenie. Dominick byl praworzadnym obywatelem; perspektywa wlamania nie przyprawiala go o przyjemny dreszczyk emocji. Ale musial to zrobic, poniewaz tylko w ten sposob mogl obejrzec wnetrze. Zwracanie sie do Eleonor Wolsey z prosba o zgode nie mialo sensu, bo w gazecie cytowano jej wypowiedzi, ktore jednoznacznie wskazywaly, ze jest zmeczona dziennikarzami, a perwersyjna ciekawosc nieznajomych budzi w niej wstret. Piec minut pozniej, na werandzie na tylach domu Lomacka, Dominick stwierdzil, ze drzwi poza zwyklym zamkiem sa takze zabezpieczone zasuwa. Zajal sie oknami wychodzacymi na werande. To nad kuchennym zlewem nie bylo zamkniete od srodka. Otworzyl je i wszedl do kuchni. Oslaniajac reka latarke, zeby nie przyciagnac uwagi kogos z zewnatrz, wodzil waskim snopem swiatla po kuchni. Pomieszczenie bylo w lepszym stanie niz w czasie wkroczenia policji w Boze Narodzenie. W gazecie napisano, ze dwa dni temu siostra Lomacka zaczela sprzatac dom i przygotowywac go do sprzedazy. Najwyrazniej zaczela od kuchni. Smieci znikly. Blaty byly czyste, podlogi lsniace. W powietrzu unosil sie zapach farby i preparatu owadobojczego. Jeden wystraszony karaluch przebiegl po listwie przypodlogowej i czmychnal za lodowke, ale nie bylo wiecej robactwa. Nie bylo tez zdjec ksiezyca. Zmartwiony Dom pomyslal, ze pewnie Eleanor Wolsey i jej pomocnicy wysprzatali caly dom. Prawdopodobnie wszystkie slady obsesji Zebediaha Lomacka zostaly zdarte, wyszorowane, wyrzucone. Obawy okazaly sie nieuzasadnione, bo gdy wszedl za bladym snopem swiatla do salonu, zobaczyl sciany, sufit i okna wytapetowane wielkimi plakatami z ksiezycem. Mial wrazenie, ze nagle zawisl w dalekim kosmosie, w jakims szczegolnie zatloczonym miejscu, w ktorym piecdziesiat swiatow orbituje nieprawdopodobnie blisko jeden drugiego. Czul sie zdezorientowany. Zakrecilo mu sie w glowie, w ustach mial sucho. Powoli wyszedl na korytarz, gdzie zdjecia ksiezyca - kolorowe i czarno-biale, duze i male, niektore nakladajace sie na inne - byly przymocowane do scian klejem, tasma klejaca albo zszywkami. To samo zobaczyl rowniez w dwoch sypialniach. Wszechobecne ksiezyce przywodzily na mysl grzyb, ktory rozsial zarodniki i zagniezdzil sie w calym domu, opanowujac wszystkie zakamarki. Reporter z gazety napisal, ze nikt poza Lomackiem nie przebywal w tym domu od ponad roku. Dom uwierzyl w to bez zastrzezen, bo gdyby ktokolwiek zobaczyl dzielo tego oblakanego wycinankowego Michala Aniola, natychmiast wezwalby pogotowie psychiatryczne. Sasiedzi wspominali o naglej szybkiej przemianie hazardzisty w odludka. Z ich slow wynikalo, ze fascynacja Lomacka ksiezycem zaczela sie latem poltora roku temu. Latem poltora roku temu... Termin ten zadziwiajaco zbiegal sie z poczatkiem zmian w jego wlasnym zyciu. Doma ogarnial coraz wiekszy niepokoj. Nie potrafil zrozumiec idei tej niesamowitej ekspozycji, nie umial wniknac w szalony umysl Lomacka, ale rozumial jego strach. Chodzac po pelnym ksiezycow domu i oswietlajac latarka lunarne tarcze, czul mrowienie na karku. Ksiezyce nie hipnotyzowaly go tak jak Lomacka, ale patrzac na nie, instynktownie czul, ze impuls, ktory pchnal pokerzyste do wytapetowania domu wizerunkami ksiezyca, byl tym samym, ktory jemu kazal o nim snic. On i Lomack przezyli wspolnie jakies zdarzenie, w ktorym ksiezyc odgrywal wazna role albo byl jakims poteznie oddzialujacym symbolem. Tamtego lata musieli przebywac w tym samym miejscu w tym samym czasie. W zlym miejscu, w zlym czasie. Stres i tlumione wspomnienia doprowadzily Lomacka do obledu. Czyja tez zwariuje? - zastanawial sie Dom, rozgladajac sie po glownej sypialni. Nagle przyszla mu do glowy nowa ponura mysl. Przypuscmy, ze Lomack nie zabil sie z rozpaczy, nie potrafiac uwolnic sie od obsesji, ale wsunal sobie w usta lufe strzelby, poniewaz przypomnial sobie, co go spotkalo latem poltora roku temu, i te wspomnienia byly znacznie gorsze niz zycie po poznaniu tajemnicy. Jego wlasne lunatykowanie i koszmary moga rowniez okazac sie mniej straszne od tego, co sie wydarzylo w czasie jazdy z Portlandu do Mountainview. Ksiezyce... Dom mial wrazenie, ze niezliczone wizerunki jasnych tarcz zaczynaja na niego napierac. Klaustrofobiczny wystroj utrudnial mu oddychanie i byl przekonany, ze ksiezyce zapowiadaja cos bardzo zlego. Chwiejnym krokiem wypadl z pokoju, pragnac od nich uciec. Wsrod stad skaczacych cieni, zbudzonych przez swiatlo latarki, przebiegl krotki korytarz, wpadl do salonu, potknal sie o stos ksiazek i runal jak dlugi. Przez chwile lezal oszolomiony, ale szybko rozjasnilo mu sie w glowie. Drgnal, wlepiajac oczy w slowo "Dominick", nabazgrane mazakiem na jasnej tarczy ksiezyca na jednym z tuzinow identycznych plakatow. Wczesniej, gdy wszedl od strony kuchni, nie zauwazyl tego napisu, ale gdy sie przewrocil, swiatlo latarki padlo prosto na plakat z imieniem. Przebiegl go zimny dreszcz. W gazecie nie bylo o tym wzmianki, lecz autorem napisu musial byc Lomack. Dom nie znal hazardzisty, ale udawanie, ze chodzi o jakiegos innego Dominicka, byloby chowaniem glowy w piasek. Podniosl sie z podlogi, zrobil pare krokow w strone plakatu ze swoim imieniem i zatrzymal sie w odleglosci niespelna dwoch metrow od sciany. W polcieniu dostrzegl napis na sasiednim plakacie. Jego imie bylo jednym z czterech, ktore Lomack nabazgral na innych wizerunkach ksiezyca: DOMINICK, GINGER, FAYE, ERNIE. Znalazlo sie tutaj, bo wraz z autorem napisow przezyl jakies zapomniane koszmarne wydarzenie, a zatem pozostale imiona musialy nalezec do osob, ktore tez braly w nim udzial, choc ich nie pamietal. Pomyslal o ksiedzu na zdjeciu z polaroidu. Czy to byl Ernie? I o blondynce przywiazanej do lozka. Ginger? A moze Faye? Gdy przesuwal snop swiatla z jednego imienia na drugie i z powrotem, w jego pamieci odzylo jakies mroczne, budzace groze wspomnienie. Niestety pozostalo gleboko w podswiadomosci - amorficzna plama, jak ogromny stwor przeplywajacy pod powierzchnia metnego morza: o jego obecnosci swiadczy tylko pomarszczony kilwater oraz ruch swiatla i cienia w wodzie. Dominick probowal siegnac po to wspomnienie i pochwycic je, lecz przepadlo bez sladu. Strach trzymal go w swoich szponach od chwili, gdy wszedl do mieszkania Lomacka, ale w tym momencie nad lekiem przewazyla frustracja. Jego glos odbil sie zimnym echem od wytapetowanych ksiezycami scian, kiedy krzyknal z rozpacza: -Dlaczego nie moge sobie nic przypomniec?! - Oczywiscie wiedzial dlaczego: ktos grzebal w jego umysle, usuwajac z niego pewne wspomnienia. Ale wciaz krzyczal, przestraszony i wsciekly. - Dlaczego nie moge sobie tego przypomniec? Musze sobie przypomniec! - Wyciagnal lewa reke w strone plakatu ze swoim imieniem, jakby chcial wydrzec z niego wspomnienie tego, co bylo w glowie Lomacka, gdy pisal "Dominick". Serce lomotalo mu w piersi. Ryknal z gniewem: - Cholera, niech was cholera, kimkolwiek jestescie, przypomne sobie. Przypomne was sobie, sukinsyny. Dranie! Przypomne sobie. Nagle, choc go nie dotykal, choc jego reka znajdowala sie w odleglosci kilkudziesieciu centymetrow, plakat z jego imieniem oderwal sie od sciany. Byl przymocowany czterema paskami tasmy klejacej, ktore oderwaly sie z trzaskiem rozpinanego suwaka. Plakat odkleil sie, jakby wiatr dmuchnal przez sciane i tynk, i poplynal przez pokoj z szelestem papierowych skrzydel. Zaskoczony Dominick cofnal sie gwaltownie, niemal przewracajac sie o ksiazki. Plakat zatrzymal sie w polowie drogi, oswietlony trzymana w drzacej dloni latarka. Wisial w powietrzu na poziomie oczu, falujac lekko od gory do dolu i wybrzuszajac sie w strone Dorna, a potem w strone sciany. Jego imie na dziobatej powierzchni ksiezyca wilo sie jak na lopoczacym sztandarze. Mam halucynacje, pomyslal zrozpaczony Dominick. Wiedzial jednak, ze to sie dzieje naprawde. Nie mogl oddychac, jakby powietrze zgestnialo niczym syrop, nie dajac sie zassac do pluc. Plakat podplynal blizej. Domowi drzaly rece. Swiatlo latarki podrygiwalo. Ostre blyski ciely falujaca powierzchnie blyszczacego papieru. Po nieskonczenie dlugiej chwili, w czasie ktorej jedynym dzwiekiem byl szelest ozywionego plakatu, w pokoju rozlegl sie suchy trzask odklejajacej sie tasmy. Z sufitu, ze scian i z okien splynely jednoczesnie inne plakaty. Z suchym grzechotem i szumem natarly ze wszystkich stron, az Dom krzyknal z zaskoczenia i strachu. Ten krzyk odblokowal mu krtan i znow mogl oddychac. Oderwala sie ostatnia tasma. Piecdziesiat plakatow zawislo w powietrzu bez ruchu, juz nie falowaly, wygladaly jak przylepione do niewidocznej sciany. W domu zmarlego hazardzisty zapadla idealna cisza, jak w pustym kosciele, zimna i przenikajaca Dorna na wskros, tlumiaca nawet szmer krwi w jego tetnicach i zylach. Potem, niczym jeden mechanizm pobudzony do zycia pstryknieciem przelacznika, plakaty o wymiarach sto piecdziesiat na dziewiecdziesiat centymetrow zadrzaly, zaszelescily, zalopotaly. Choc nie napedzal ich najslabszy podmuch, ruszyly w kregu jak konie na karuzeli. Dom stal posrodku tego niesamowitego wiru, a wizerunki srebrnego globu krazyly, podskakiwaly i obracaly sie, zwijaly sie i rozwijaly, napinaly i lopotaly, polksiezyce, sierpy i w pelni, przybieraly i ubywaly, wschodzily i zachodzily, szybciej, szybciej, coraz szybciej. Przywodzily na mysl miotly ze starej bajki, obdarzone magicznym zyciem przez ucznia czarnoksieznika. Strach znikl, ustepujac zdumieniu. Dom mial wrazenie, ze zjawisko to nie niesie zagrozenia. Wybuchla w nim dzika radosc, choc nie umial znalezc zadnego wyjasnienia tego, co mial przed oczami. Stal oniemialy ze zdziwienia, zaintrygowany i zachwycony. Zwykle nic nie budzi wiekszego leku niz nieznane, ale Dom wyczuwal w tym wszystkim jakas dobroczynna sile. Zdumiony, obracal sie dokola, przygladajac sie paradzie ksiezycow, i w koncu wybuchnal drzacym smiechem. W tym momencie atmosfera zmienila sie gwaltownie. Z lopotem imitacji skrzydel plakaty rzucily sie na Dorna niczym piecdziesiat wielkich wscieklych nietoperzy. Pikowaly i przemykaly nad jego glowa, uderzaly go w twarz, tlukly po plecach. Choc nie byly zywymi istotami, czul, ze maja zle zamiary. Oslaniajac twarz jedna reka, tlukl je latarka, ale nie chcialy odstapic. Lopot stawal sie coraz glosniejszy, coraz bardziej szalenczy, papierowe skrzydla bily zimne powietrze i zderzaly sie jedno z drugim. Juz nie pamietajac o swojej niedawnej radosci, Dom w panice brnal przez pokoj, szukajac wyjscia. Ale widzial tylko smigajace, fruwajace wokol niego, wirujace ksiezyce. Zadnych drzwi. Zadnych okien. Rzucil sie w jedna strone, a potem w druga, kompletnie zdezorientowany. Halas zrobil sie jeszcze gorszy, gdy w korytarzach i pozostalych pokojach bungalowu inne ksiezyce zaczely uwalniac sie ze skamienialych orbit na scianach. Tasma odrywala sie, zszywki wyskakiwaly z tynku, klej tracil przylepnosc. Tysiace podziobanych przez kratery form odrywalo sie od scian, wzbijaly w powietrze, wirowaly i szybowaly w kierunku salonu w kakofonii szelestow, trzaskow, szmerow i sykow. Wchodzily na orbite wokol Dorna z narastajacym rykiem, ktory brzmial tak, jakby otaczaly go huczace plomienie. Lsniace kolorowe zdjecia wydarte z czasopism i ksiazek blyskaly, skrzyly sie i migotaly w swietle latarki, potegujac iluzje ognia, a czarno-biale splywaly w kaskadach i kotlowaly sie niczym popiol w pradach cieplnych. Dom gwaltownie chwytal powietrze, a papierowe ksiezyce wciskaly mu sie do ust i musial je wypluwac. Tysiace malych papierowych swiatow szalalo wokol niego w wielu warstwach, a gdy je w panice rozsuwal, za nimi znajdowal nastepne. Intuicyjnie rozumial, ze ten niewiarygodny pokaz ma mu pomoc w przypomnieniu niepamietanych wydarzen. Nie mial pojecia, kto albo co sie za nim kryje, ale wyczuwal, ze wszystko to ma jakis cel. Jesli zanurzy sie w burzy ksiezycow i pozwoli sie porwac, zrozumie swoje sny, zrozumie ich przerazajaca przyczyne i bedzie wiedzial, co go spotkalo w czasie podrozy poltora roku temu. Byl jednak zbyt przestraszony, zeby pozwolic sie wprawic w trans przez hipnotyzujace falowanie i podskakiwanie bladych cial niebieskich. Juz nie pragnal objawienia, a nawet sie go bal. -Nie, nie - wymamrotal. Przycisnal rece do uszu i mocno zacisnal powieki. - Dosyc! Dosyc! - krzyknal. Jego serce bilo jak oszalale. - Dosyc tego! - Zabolalo go gardlo, gdy wrzasnal: - Dosc! Byl zaskoczony, gdy halas ucichl jak orkiestra symfoniczna, konczaca grzmiace crescendo w polowie nuty. Nie spodziewal sie, ze jego protesty zostana wysluchane, i nie sadzil, ze to jego slowa polozyly kres temu szalenstwu. Oderwal rece od uszu. Otworzyl oczy. Wokol niego wisiala galaktyka ksiezycow. Drzaca reka zlapal jedno ze zdjec i ze zdumieniem obrocil je w reku. Sprawdzil palcami, czy jest materialne. Nie wyroznialo sie niczym szczegolnym - poza tym, ze przed chwila jak zaczarowane wisialo w powietrzu razem z tysiacami innych. -Jak? - zapytal drzacym glosem, jakby lewitujace ksiezyce umialy rowniez mowic. - Jak? Dlaczego? Ksiezyce na moment znowu ozyly, jakby zdjal z nich zaklecie. Tysiace kawalkow papieru jednoczesnie spadlo na podloge. Spoczely w nierownych stosach, tworzac zaspe na zimowych butach Dorna, bez sladu tajemniczej sily zyciowej, ktora przed chwila byly obdarzone. Oszolomiony Dom ruszyl w kierunku wyjscia. Ksiezyce chrzescily i szelescily jak suche jesienne liscie. Zatrzymal sie w drzwiach i powoli omiotl snopem swiatla krotki korytarz. Na scianach nie pozostal ani jeden wizerunek ksiezyca, byly puste. Wrocil na srodek pokoju i uklakl wsrod papierow. Odlozyl latarke i przesiewal papierowe ksiezyce przez drzace rece, probujac zrozumiec, co widzial. Strach walczyl w nim z radosnym zdumieniem, a groza z zachwytem. Nie bardzo wiedzial, co powinien czuc, bo to doswiadczenie nie mialo precedensu. W jednej chwili mial ochote parsknac beztroskim smiechem, a zaraz potem mrozilo go lodowate tchnienie przerazenia. Wrazenie, ze ma do czynienia z niewyobrazalnym zlem, sekunde pozniej przerodzilo sie w rownie glebokie przekonanie, ze jest to cos dobrego i czystego. Zlo. Dobro. Moze jedno i drugie... albo ani takie, ani takie. Po prostu... cos. Jakas tajemnicza rzecz niedajaca sie opisac, niedajaca sie ubrac w slowa. Wiedzial tylko jedno: cokolwiek go spotkalo tamtego lata, bylo znacznie dziwniejsze, niz przypuszczal. Wciaz przesiewajac papiery przez palce, spostrzegl na swoich rekach cos dziwnego. Podniosl je do swiatla. Pierscienie. Na obu dloniach plonely pierscienie opuchnietej czerwonej skory, tak idealne, jakby zaogniona tkanka dostosowala sie do kregow wyrysowanych cyrklem kreslarza. Gdy na nie patrzyl, stygmaty zbladly i po chwili znikly. Byl wtorek, siodmy stycznia. 6 Chicago, IllinoisOjciec Wycazik spal w sypialni na pietrze plebanii sw. Bernadetty, gdy nagle zbudzil go loskot, glebokie dudnienie basowego bebna z gluchym poglosem kotla. Dzwieki te przypominaly miarowe bicie ogromnego serca, ale prosty dwutaktowy rytm wzbogacalo dodatkowe uderzenie: LUB-DUB-dub... LUB-DUB-dub... LUB-DUB-dub... Zdumiony, niezupelnie rozbudzony Stefan zapalil lampe i mruzac oczy w blasku, popatrzyl na budzik. Druga siedem, czwartek rano, z pewnoscia niezbyt rozsadna pora na parade. LUB-DUB-dub... LUB-DUB-dub... Po kazdej triadzie uderzen nastepowala trzysekundowa pauza, potem znow potrojny loskot, nastepnie kolejna przerwa. Precyzyjnie odmierzane dzwieki przywodzily na mysl pracowity ruch tloka jakiejs ogromnej maszyny. Ojciec Wycazik odrzucil okrycie i podszedl boso do okna, ktore wychodzilo na dziedziniec pomiedzy plebania a kosciolem. Zobaczyl tylko snieg i nagie drzewa w blasku lampy powozowej wiszacej nad drzwiami zakrystii. Dudnienie stalo sie glosniejsze, pauzy skrocily sie do dwoch sekund. Stefan zdjal szlafrok z oparcia krzesla i nalozyl go na pizame. Donosne bebnienie przestalo byc jedynie utrapieniem. Ogarnal go lek. Kazdy wybuch dzwieku wstrzasal szybami w oknach i drzwiami w futrynie. Ojciec Wycazik wyszedl na korytarz. Przez chwile po omacku szukal przelacznika, wreszcie zapalil swiatlo. W glebi krotkiego korytarza po prawej stronie otworzyly sie drzwi. Z pokoju wyskoczyl w zarzuconym napredce szlafroku Michael Gerrano, drugi wikariusz. -Co sie dzieje? -Nie wiem - odparl Stefan. Nastepny potrojny loskot brzmial dwa razy glosniej od poprzedniego i caly dom zadygotal jak uderzony z ogromna sila przez trzy gigantyczne mloty. Dzwiek, choc bardzo glosny, nie byl ostry, lecz gluchy, jakby mloty owinieto gabka. Teraz dudnienie rozdzielala zaledwie sekunda ciszy, czas zbyt krotki, zeby echo wczesniejszego loskotu zdazylo scichnac. Przy kazdym poteznym huku mrugaly swiatla, a podloga drzala pod nogami. Stefan Wycazik i ojciec Michael Gerrano jednoczesnie zlokalizowali zrodlo halasu: pokoj Brendana Cronina, mieszczacy sie naprzeciwko sypialni drugiego wikariusza. Szybko podeszli do drzwi. Niewiarygodne, ale mlody ksiadz spal. Pomimo grzmiacych eksplozji, ktore sprawily, ze ojcu Wycazikowi przypomnial sie ogien mozdzierzy w Wietnamie, Brendan Cronin spal spokojnie. W pulsujacym swietle wydawalo sie nawet, ze po jego twarzy bladzi lekki usmiech. Szyby w oknach grzechotaly. Zabki zaslonek uderzaly o prety, na ktorych byly zawieszone. Na komodzie podskakiwala szczotka i podzwanialo kilka monet, a brewiarz Brendana przesuwal sie w lewo i w prawo. Na scianie nad lozkiem kolysal sie dziko krucyfiks. Ojciec Gerrano cos krzyknal, ale Stefan nie zrozumial go, bo juz nie bylo pauz pomiedzy stlumionymi detonacjami. Z kazdym potrojnym uderzeniem ojciec Wycazik coraz bardziej nabieral przekonania, ze slyszy jakas potezna maszyne o ogromnej mocy. Dzwiek zdawal sie dobiegac ze wszystkich stron, jakby mozolnie wykonujaca jakas tajemnicza, niepojeta prace maszyneria ukryta byla w murach samego domu. Gdy brewiarz zsunal sie z komody, a monety zaczely spadac na podloge, ojciec Gerrano cofnal sie do drzwi i stal w progu, wytrzeszczajac oczy, w kazdej chwili gotow rzucic sie do ucieczki. Stefan podszedl do lozka, pochylil sie nad spiacym i zawolal go po imieniu. Kiedy to nie poskutkowalo, chwycil wikariusza za ramiona i potrzasnal. Brendan Cronin zamrugal i otworzyl oczy. Dudnienie ustalo. Nagla cisza wstrzasnela ojcem Wycazikiem rownie mocno jak pierwszy huk, ktory wyrwal go ze snu. Puscil mlodego ksiedza i z niedowierzaniem rozejrzal sie po pokoju. -Bylem tak blisko - wymruczal Brendan sennie. - Szkoda, ze mnie zbudziles. Bylem tak blisko. Stefan odrzucil okrycie i zlapal go za rece. Na obu dloniach wikariusza plonely czerwone pierscienie. Stefan przygladal sie im z fascynacja, bo widzial je po raz pierwszy. Na Boga, o co tu chodzi? - zastanawial sie. Oddychajac ciezko, ojciec Gerrano podszedl do lozka, spojrzal na pierscienie i zapytal: -Skad one sie wziely? Ignorujac to pytanie, ojciec Wycazik zwrocil sie do Brendana: -Co to byl za dzwiek? Skad pochodzil? -Wezwanie - odparl Brendan wciaz sennym glosem, ale z glebokim przejeciem i zadowoleniem. - Wezwanie do powrotu. -Czyje wezwanie? Brendan zamrugal i oparl sie o wezglowie. Jego spojrzenie, dotad nieobecne, skupilo sie na twarzy ojca Wycazika. -Co sie stalo? Wy tez to slyszeliscie? -Tak. Huk wstrzasal calym domem. Co to bylo, Brendanie? -Wezwanie. Wzywa mnie, a ja podazam za nim. -Co cie wzywa? -Nie... nie wiem. Cos. Wzywa mnie do powrotu... -Dokad? Brendan sciagnal brwi. -Do swiatla. Do zlotego swiatla ze snu, o ktorym ci mowilem. -Co tu sie dzieje? - chcial wiedziec ojciec Gerrano. Jego glos drzal, bo w przeciwienstwie do proboszcza i drugiego wikariusza nie przywykl jeszcze do cudownych zjawisk. - Czy ktos mi w koncu to wyjasni? Ale dwaj ksieza nadal go ignorowali. -Zlote swiatlo... - powiedzial Stefan do Brendana. - Czym ono jest? Czy to Bog wzywa cie na Swoje lono? -Nie - odparl Brendan. - To... po prostu cos. Cos mnie wzywa. Nastepnym razem lepiej sie przyjrze. Ojciec Wycazik usiadl na brzegu lozka. -Sadzisz, ze to sie powtorzy? Sadzisz, ze bedzie cie wolac? -Tak. Jestem pewien. Byl czwartek, dziewiaty stycznia. 7 Las Vegas, NevadaW piatkowe popoludnie podczas pracy Jorja Monatella dowiedziala sie, ze jej byly maz, Alan Rykoff, odebral sobie zycie. Zadzwonila do niej Pepper Carrafield, kobieta, z ktora mieszkal. Jorja odebrala telefon w sali kasyna, wiec podczas rozmowy zakrywala reka drugie ucho, zeby stlumic gwar rozmow, szelest rozdawanych i tasowanych kart, brzeczenie automatow do gry. Kiedy uslyszala, ze Alan nie zyje, byla wstrzasnieta i zaskoczona, ale nie czula zalu. Swoim okrutnym, samolubnym zachowaniem sprawil, ze nie miala powodow po nim rozpaczac. Litosc byla jedyna emocja, na jaka bylo ja stac. -Zastrzelil sie dzis rano, dwie godziny temu - powiedziala Pepper. - Policja juz tu jest. Musi pani przyjechac. -Policja chce mnie widziec? - zdumiala sie Jorja. - Dlaczego? -Nie chodzi o policje. Musi pani przyjechac i zabrac jego rzeczy. Chce sie ich pozbyc jak najszybciej. -Nie chce jego rzeczy. -To nadal pani sprawa, czy pani tego chce, czy nie. -Panno Carrafield, nasz rozwod byl bardzo przykry. Ani nie chce, ani nie... -W zeszlym tygodniu sporzadzil testament. Jest pani jego wykonawczynia, wiec musi pani przyjechac. Rzeczy Alana maja stad zniknac. To pani zadanie. * Alan mieszkal z Pepper Carrafield na Flamingo Road, w wysokim luksusowym apartamentowcu zwanym Pinaklem. Byl to pietnasto-pietrowy bialy betonowy monolit z ciemnymi oknami. Otoczony niezagospodarowanymi pustynnymi terenami, wydawal sie jeszcze wyzszy. Poniewaz stal w odosobnieniu, wygladal jak najwiekszy na swiecie elegancki nagrobek. Wokol pysznila sie bujna zielen trawnikow i kwietnikow, jednak zasmiecaly je przywiane z pustyni wyrwane z korzeniami suche krzaki. Zimny, przygnebiajacy wiatr zawodzil glucho pod portykiem wiezowca.Przed budynkiem staly dwa wozy policyjne i samochod z kostnicy, ale w holu nie bylo glin. Na liliowej sofie w poblizu wind siedziala mloda kobieta, a za biurkiem obok wejscia pelnil sluzbe mezczyzna w szarych spodniach i niebieskim blezerze, bedacy straznikiem i portierem. Posadzka z trawertynu, krysztalowe zyrandole, orientalny dywan, mosiezne drzwi wind, sofy i fotele Henredona skladaly sie na wystroj, ktory krzyczal o klasie - choc mial z nia niewiele wspolnego. Gdy Jorja poprosila portiera o zaanonsowanie, z sofy podniosla sie mloda kobieta i powiedziala: -Pani Rykoff, jestem Pepper Carrafield. Przepraszam... chyba uzywa pani panienskiego nazwiska. -Monatella. Jak budynek, w ktorym mieszkala, Pepper rowniez silila sie na klase rodem z Piatej Alei, ale jej starania byly mniej udane niz zabiegi projektantow wnetrz. Blond wlosy miala przyciete w taki sposob, zeby wygladaly na naturalnie rozwichrzone; kiedy sie spedza dzien pracy w wielu lozkach, taka fryzura jest najwygodniejsza, poniewaz nie wymaga pielegnacji. Fioletowa jedwabna bluzka mogla pochodzic od Halstona, lecz wygladala prostacko, bo Pepper nie zapiela gornych guzikow, zeby odslonic rowek pomiedzy piersiami. Szare spodnie, dobrze skrojone, byly zbyt obcisle. Nosila zegarek od Cartiera, lecz jego elegancje niweczyly az cztery duze pierscionki z brylantami. -Nie moglam zostac na gorze - powiedziala, ruchem reki zapraszajac Jorje na sofe. - Nie wroce tam, dopoki nie zabiora ciala. - Zadrzala. - Mozemy porozmawiac tutaj, ale po cichu. - Wskazala oddalonego o kilkanascie metrow portiera. - Uprzedzam, jesli bedzie sie zanosilo na scene, po prostu wstane i wyjde, rozumie pani? Ludzie tutaj nie wiedza, z czego zyje, i chce, zeby tak zostalo. Nie pracuje w domu. Uslugi wylacznie na telefon. - Jej szarozielone oczy byly bez wyrazu, kiedy to mowila. Jorja popatrzyla na nia chlodno. -Jesli mysli pani, ze jestem wzgardzona, cierpiaca zona, to grubo sie pani myli, panno Carrafield. Wszystkie moje dawne uczucia do Alana zgasly. Nie czuje nic nawet teraz, gdy wiem, ze nie zyje. Nie jestem dumna ze swojej postawy. Kiedys bylam w nim zakochana i dorobilismy sie slicznego dziecka. Chocby dlatego powinnam cos czuc i wstyd mi, ze jest inaczej. Nie zamierzam urzadzac sceny. -Doskonale - oznajmila z zadowoleniem Pepper, tak pochlonieta soba i swoimi troskami, ze zupelnie nie zwrocila uwagi na to krotkie streszczenie rodzinnej tragedii. - Tutaj mieszka wiele osob z wyzszych sfer, rozumie pani. Kiedy uslysza, ze moj chlopak sie zabil, przez dlugi czas beda odnosic sie do mnie z rezerwa. Tacy ludzie nie lubia nieprzyjemnych scen. I jesli sie dowiedza, czym sie zajmuje... przestane do nich pasowac, rozumie pani? Bede musiala sie wyprowadzic, a tego nie chce. Nie ma mowy, kochana. Tu mi sie bardzo podoba. Jorja popatrzyla na upierscienione rece Pepper i jej naszyjnik, zajrzala w chciwe oczy i zapytala: -' A za kogo pania biora, za dziedziczke fortuny? Jednak Pepper nie wyczula sarkazmu. -Tak, skad pani wie? Zaplacilam za apartament setkami, wiec nie musieli sprawdzac mojego konta, i teraz wszyscy mysla, ze moja rodzina ma pieniadze. Jorja nawet nie probowala jej wyjasniac, ze dziedziczki fortuny nie placa za mieszkania plikami studolarowek. -Czy mozemy porozmawiac o Alanie? - zapytala. - Co sie stalo? Alan nie byl typem... samobojcy. Zerkajac na portiera, zeby sprawdzic, czy nie opuscil swojego posterunku i nie podszedl blizej, Pepper odparla: -Ja tez nie przypuszczalam, kochana, ze Alan tak skonczy. Nigdy w zyciu. Byl z niego taki... macho. Dlatego chcialam, zeby sie wprowadzil, zaopiekowal mna, pokierowal. Byl silny, twardy. Ale kilka miesiecy temu zaczal zachowywac sie troche dziwnie, a ostatnio zupelnie mu odbilo. Zbzikowal do tego stopnia, ze myslalam o poszukaniu sobie innego opiekuna. Nie spodziewalam sie jednak, ze tak mi wszystko pochrzani, odbierajac sobie zycie. Chryste, pani o niczym nie wiedziala, prawda? -Niektorzy nie maja zadnych skrupulow. Pepper zmruzyla oczy, ale zanim zdazyla sie odezwac, Jorja powiedziala: -Rozumiem, ze Alan byl pani alfonsem. Pepper sciagnela brwi. -Posluchaj, ja nie potrzebuje alfonsa. To dziwki potrzebuja alfonsow. Ja nie jestem dziwka. Dziwki obciagaja za piecdziesiat dolcow, pieprza sie z osmioma czy dziesiecioma facetami na dzien, przez polowe zycia maja syfa i koncza bez grosza przy duszy. To nie dla mnie, siostro. Ja jestem osoba towarzyszaca dla zamoznych dzentelmenow. Moje nazwisko znajduje sie na listach pan do towarzystwa w najlepszych hotelach, a w zeszlym roku zarobilam dwiescie tysiecy zielonych. Co ty na to? Mam inwestycje. Dziwki nie inwestuja, kochana. Alan nie byl moim sutenerem. Byl menedzerem. Opiekowal sie rowniez kilkoma moimi przyjaciolkami. Poznalam go z nimi, bo zanim zaczal fiksowac, byl najlepszy. Oszolomiona zaklamaniem tej kobiety, Jorja zapytala: -I dostawal menedzerska pensje za kierowanie wasza kariera? Pepper rozpogodzila sie nieco, ulagodzona tymi eufemizmami. -Nie. To bylo najlepsze w naszym ukladzie. Caly czas pracowal jako krupier przy stole do blackjacka. Mial niezbedne kontakty, zeby nami kierowac, ale za fatyge zyczyl sobie zaplaty w naturze. Nigdy nie znalam faceta z takimi potrzebami. Nigdy nie mial dosc. Prawde mowiac, od para miesiecy mial na tym punkcie obsesje. Z toba tez taki byl, kochana? - Rozdrazniona ta nagla poufaloscia Jorja chciala jej przerwac, ale Pepper nie dala sie uciszyc. - Od para tygodni przez caly czas chodzil napalony, az w koncu zaczelam myslec, ze moze powinnam z nim zerwac. Bylo w tym jakies szalenstwo. Dymal, dymal i dymal, a kiedy juz nie chcial mu stanac, zaczynal ogladac pornosy na wideo. Jorja byla wsciekla, ze Alan mianowal ja wykonawczynia swojego testamentu, zmuszajac do poznania moralnej nedzy, w jakiej przezyl ostatni rok swojego zycia. Byla tez zirytowana, bo musiala w jakis sposob wyjasnic jego smierc Marcie, ktorej stan psychiczny i bez tego pozostawial wiele do zyczenia. Nie byla jednak zla na Pepper Carrafield; nie byla zla, tylko zbulwersowana, bo nawet Alan zaslugiwal na zalobe i odrobine szacunku ze strony kochanki. Tej hieny nie bylo na to stac. Ale nie ma co winic hieny za to, ze jest hiena. Otworzyly sie drzwi windy. Wyszli z niej policjanci w mundurach i pracownicy kostnicy, pchajacy wozek ze zwlokami w czarnym plastikowym worku. Jorja i Pepper podniosly sie z sofy. W chwili gdy wozek wytaczal sie z pierwszej windy, rozsunely sie drzwi drugiej. Pojawilo sie jeszcze czterech gliniarzy, dwoch w mundurach i dwoch po cywilnemu. Jeden z detektywow podszedl do Pepper Carrafield i zadal jej kilka ostatnich pytan. Jorji nikt nie wypytywal. Stala sztywna, w odretwieniu patrzac na worek z cialem swojego bylego meza. Wozek toczyl sie po trawertynowej posadzce, kolka piszczaly. Jorja odprowadzala go wzrokiem. Dwaj policjanci przytrzymali drzwi, gdy pracownicy kostnicy wypychali wozek na zewnatrz. Kiedy przejechal za oknami holu, Jorje zalala fala glebokiego zalu. Przytrzymujac drzwi najblizszej windy, Pepper powiedziala: -Jedzmy na gore. Dyskretnym szeptem w kabinie i na korytarzu czternastego pietra, a potem normalnym tonem, gdy weszly do apartamentu, Pepper opisywala wyjatkowy glod seksualny Alana. Zawsze mial nienasycony apetyt, ale najwyrazniej od kilku miesiecy seks stal sie jego obsesja. Jorja nie chciala tego sluchac, ale powstrzymanie prostytutki wydawalo sie trudniejsze niz wysluchiwanie jej paplaniny. W ciagu ostatnich tygodni Alan calkowicie oddal sie erotycznym ekscesom, choc wygladalo na to, ze robil to z jakiejs goraczkowej desperacji, nie dla przyjemnosci. Poszedl na chorobowe i wzial urlop, by spedzac dlugie godziny w lozku z Pepper albo innymi dziewczynami, ktorych "kariera" kierowal. Nie bylo perwersji, jakiej by nie wyprobowal. Pepper mowila: -Byl zafascynowany afrodyzjakami, przyrzadami, zabawkami i kostiumami... dildo, pierscienie na penis, buty na szpilkach, wibratory, masci z kokaina, kajdanki... Jorja, ktora od czasu zobaczenia worka z cialem ledwo trzymala sie na nogach i miala zawroty glowy, poczula mdlosci. -Przestan juz, prosze. Czy to ma sens? On nie zyje, na milosc boska. Pepper wzruszyla ramionami. -Pomyslalam, ze chcialabys o tym wiedziec. Wydal mnostwo pieniedzy na te... seksualne szalenstwa. Skoro jestes wykonawczynia jego testamentu... * Testament, ktory Alan Arthur Rykoff oddal Pepper na przechowanie, byl prostym jednostronicowym formularzem w rodzaju tych, jakie mozna dostac w kazdym sklepie z zaopatrzeniem dla fimi.Jorja usiadla na fotelu krytym kobaltowoniebieskim materialem ultrasuede przy czarnym lakierowanym stole Tavola i szybko przeczytala testament w swietle nowoczesnej lampy w ksztalcie stozka z polerowanej stali. Najbardziej zaskakujace bylo nie to, ze Alan wyznaczyl ja wykonawczynia, ale to, ze zapisal wszystko Marcie, choc jeszcze niedawno gotow byl wyprzec sie ojcostwa. Pepper siedziala na czarnym lakierowanym krzesle z biala tapicerka pod sciana z oknami. -Nie sadze, aby jego majatek byl duzy. Wydawal pieniadze lekka reka. Jest samochod, troche bizuterii. Jorja zwrocila uwage, ze testament Alana zostal uwierzytelniony notarialnie cztery dni temu, i przebieglo ja drzenie. -Musial planowac samobojstwo, skoro poszedl do notariusza, bo inaczej nie czulby takiej potrzeby. Pepper wzruszyla ramionami. -Pewnie tak. -Nie zauwazylas, na co sie zanosi? Nie wiedzialas, ze ma klopoty? -Jak juz mowilam, kochana, swirowal od kilku miesiecy. -Tak, ale w ciagu para ostatnich dni musiala zajsc w nim jakas inna zauwazalna zmiana. Kiedy powiedzial, ze sporzadzil testament, i oddal ci go na przechowanie, czy to cie nie zdziwilo? Czy w jego zachowaniu lub spojrzeniu nie zauwazylas niczego niepokojacego? Pepper wstala niecierpliwie. -Nie jestem psychologiem, kochana. Jego graty sa w sypialni. Jesli chcesz oddac ubrania na cele dobroczynne, zaraz zadzwonie do Goodwilla. Ale inne rzeczy, bizuterie i osobiste drobiazgi masz natychmiast stad zabrac. Pokaze ci, gdzie sa. Moralny upadek Alana napawal Jorje wstretem, czula sie jednak troche winna jego smierci. Czy mogla cos zrobic, zeby go uratowac? Zapisujac majatek Marcie, a ja czyniac wykonawczynia swojej ostatniej woli, wyciagnal do nich rece w ostatnich dniach zycia i choc byl to zalosny i pusty gest, Jorja poczula wzruszenie. Probowala sobie przypomniec, co mowil przez telefon przed Bozym Narodzeniem, gdy rozmawiala z nim po raz ostatni. Pamietala jego chlod, arogancje i egoizm, ale moze okrucienstwo i bezczelnosc maskowaly inne, bardziej subtelne uczucia, ktore powinna byla dostrzec: bol, konsternacje, samotnosc i strach. Zamyslona, poszla za Pepper do sypialni. Nie miala ochoty grzebac w rzeczach Alana, ale trzeba bylo to zrobic. W polowie dlugiego korytarza Pepper przystanela i pchnela drzwi. -Cholera - mruknela. - Nie przypuszczalam, ze gliniarze zostawia mi ten burdel. Jorja spojrzala w otwarte drzwi i zobaczyla lazienke, w ktorej Alan odebral sobie zycie. Bryzgi krwi pokrywaly bezowa posadzke, szklane drzwi kabiny prysznica, umywalke, reczniki, kosz na smieci i muszle klozetowa. Zaschnieta krew na scianie nad sedesem wygladala jak test Rorschacha, pozwalajacy zrozumiec kondycje psychiczna Alana i przyczyne jego samobojczej smierci. -Strzelil dwa razy - powiedziala Pepper, choc Jorja wolalaby nie znac szczegolow. - Najpierw w krocze. Ciota czy co? Potem wsunal lufe w usta i pociagnal za spust. Jorja czula lekko miedziany zapach krwi. -Ci cholerni gliniarze powinni posprzatac najgorszy syf - stwierdzila Pepper, jakby policjanci oprocz broni powinni nosic takze szczotki i mydlo. - W poniedzialek przyjdzie sprzataczka, ale pewnie nie bedzie chciala sie z tym babrac. Jorja wyrwala sie z transu, w jaki wprawil ja widok lazienki, i na oslep ruszyla w glab korytarza. -Hej! - zawolala za nia Pepper. - Nic ci nie jest? Jorja zacisnela zeby, zrobila kilka szybkich krokow i oparla sie o futryne nastepnych drzwi. -Hej, kochana, wciaz czulas do niego miete, co nie? -Nie - odparla cicho Jorja. Pepper podeszla do niej i polozyla reke na jej ramieniu, oferujac niechciana pocieche. -Jasne, ze tak. Jezu, przepraszam. - Glos prostytutki ociekal falszywym wspolczuciem. Jorja zastanawiala sie, czy ta kobieta jest zdolna do jakichkolwiek uczuc. - Mowilas, ze ci przeszlo, wiec myslalam... Jorja chciala wrzasnac: "Ty glupia suko, on mi wisi, ale byl czlowiekiem, na milosc boska. Jak mozna byc tak nieczulym? Co z toba nie tak? Czego ci brakuje?". Powiedziala jednak tylko: -Nic mi nie jest. Gdzie sa jego rzeczy? Chce je posortowac i wyniesc sie stad. Pepper wprowadzila ja przez drzwi, o ktore sie opierala, do sypialni. -Zajmowal dolne szuflady toaletki, lewa strone komody i te polowe szafy. Pomoge ci - zaofiarowala sie i wysunela najnizsze szuflady toaletki. Nagle pokoj stal sie upiorny i nierzeczywisty jak miejsce ze snu. Jorja z kolaczacym sercem obeszla lozko, podchodzac do pierwszej z trzech rzeczy, ktore przepelnily ja strachem. Ksiazki. Na szafce nocnej lezalo pol tuzina ksiazek. Zobaczyla slowo "ksiezyc" na grzbietach dwoch z nich. Drzacymi rekami przelozyla pozostale i stwierdzila, ze wszystkie dotycza tej samej tematyki. -Cos nie w porzadku? - zapytala Pepper. Jorja podeszla do komody, na ktorej stala kula wielkosci pilki do koszykowki. Zwisal z niej przewod. Pstryknela przelacznik na sznurze i w kuli zapalilo sie swiatlo. Nie byl to glob ziemski, tylko ksiezyc, z opisanymi kraterami, gorami, rowninami. Zakrecila rozjarzona kula. Trzecia rzecza, ktora ja przestraszyla, byl teleskop na trojnogu przy komodzie pod oknem. Niczym sie nie roznil od zwyczajnych amatorskich teleskopow, ale dla niej wygladal zlowieszczo i budzil jakies mroczne skojarzenia. -To rzeczy Alana - wyjasnila Pepper. -Interesowal sie astronomia? Od kiedy? -Od paru miesiecy. Jorje martwily podobienstwa stanu Alana i Marcie. Irracjonalny lek corki przez lekarzami. Maniakalny poped seksualny Alana. Ich problemy psychiczne sie roznily - obsesyjny strach w jednym przypadku, obsesyjny pociag w drugim - ale obie obsesje mialy kompulsywny charakter. Najwyrazniej Marcie zostala wyleczona ze swojej obsesji, lecz Alan nie mial takiego szczescia. Nie mial nikogo, kto podalby mu pomocna dlon, i w koncu pekl, odstrzelil sobie genitalia, ktore zaczely nim rzadzic, i wpakowal kule w mozg. Jorja zadrzala. Jednoczesne wystapienie zaburzen psychicznych u ojca i corki trudno bylo uznac za zbieg okolicznosci, a zainteresowanie ksiezycem zdecydowanie wykluczalo przypadek. Alan nie widzial Marcie od pol roku, ostatni raz rozmawial z nia przez telefon we wrzesniu, kilka tygodni przed poczatkiem swojej fascynacji ksiezycem. Od tamtej pory sie nie kontaktowali, nie mogli wiec przekazac sobie tej fascynacji; wygladalo na to, ze u obojga pojawila sie spontanicznie. Wspominajac niespokojny sen Marcie, Jorja zapytala: -Wiesz moze, czy mial jakies niezwykle sny? O ksiezycu? -Tak. Jak sie domyslilas? Snil, ale po przebudzeniu nie pamietal szczegolow. Zaczely sie... chyba w pazdzierniku. Dlaczego pytasz? O co chodzi? -Czy to byly koszmary? Pepper pokrecila glowa. -Niezupelnie. Slyszalam, jak mowi przez sen. Czasami wygladal, jakby sie bal, ale czesciej sie usmiechal. Jorja miala wrazenie, ze jej szpik przemienia sie w lod. Odwrocila sie, zeby spojrzec na podswietlona kule. Do licha, co sie dzieje? - zastanawiala sie. Wspolne sny? Czy to mozliwe? Jak? Dlaczego? Za jej plecami Pepper zapytala: -Dobrze sie czujesz? Cos doprowadzilo Alana do samobojstwa. Co moze sie stac z Marcie? 8 Sobota, 11 styczniaBoston, Massachusetts Nabozenstwo zalobne odbylo sie o jedenastej w sobote jedenastego stycznia, w ekumenicznej kaplicy na terenie cmentarza, na ktorym mial zostac pochowany Pablo Jackson. Koroner i lekarze sadowi skonczyli sekcje w czwartek, wiec od smierci Pabla do pogrzebu uplynelo piec dni. Po wysluchaniu ostatniej mowy pogrzebowej zalobnicy zebrali sie przy grobie. Snieg wokol kwatery zostal uprzatniety, ale nie dla wszystkich starczylo miejsca. Wielu ludzi stalo dalej, niektorzy w sniegu po kostki, inni na krzyzujacych sie wsrod nagrobkow chodnikach. Trzysta osob przyszlo pozegnac starego iluzjoniste. Byli wsrod nich bogaci i biedni, slawni i nieznani, bostonskie osobistosci i koledzy zmarlego po fachu. Ginger Weiss i Rita Hannaby staly w pierwszym kregu wokol grobu. Ginger od poniedzialku nie miala apetytu i niewiele spala. Byla blada, roztrzesiona i bardzo zmeczona. Rita i George sprzeciwiali sie jej udzialowi w pogrzebie. Obawiali sie, ze takie bolesne doswiadczenie moze spowodowac kolejna fuge. Natomiast policjanci zachecali ja do tego w nadziei, ze moze wsrod zalobnikow dostrzeze zabojce Pabla. Ginger zataila prawde; policjanci uwazali, ze morderstwo popelnil zwyczajny wlamywacz, a tacy ludzie czasem zjawiaja sie na pogrzebach swoich ofiar. Ale ona byla przekonana, ze zabojca nie zaryzykuje aresztowania, przychodzac na cmentarz. Plakala w czasie wyglaszania mow pogrzebowych, a w drodze z kaplicy do grobu zal jak imadlo sciskal jej serce, lecz nie stracila panowania nad soba. Nie zamierzala zrobic z siebie widowiska podczas ceremonii, pragnela pozegnac Pabla z godnoscia. Poza tym miala zadanie do wykonania i wiedziala, ze jej sie to nie uda, jesli dostanie ataku fugi albo zalamie sie psychicznie. Przypuszczala, ze na pogrzeb przyjdzie Alexander Christophson - byly ambasador w Wielkiej Brytanii, byly senator Stanow Zjednoczonych i byly dyrektor CIA - a bardzo chciala z nim porozmawiac. To do niego w zwiazku z jej problemem Pablo zwrocil sie w dzien Bozego Narodzenia. To on powiedzial mu o blokadzie Azraela. Chciala zadac Christophsonowi wazne pytanie, choc obawiala sie odpowiedzi. Widziala Alexandra Christophsona w kaplicy, rozpoznala go z czasow zycia publicznego, gdy jego twarz pojawiala sie w telewizji i w gazetach. Wysoki, szczuply, bialowlosy, robil duze wrazenie i zapadal w pamiec. Teraz stal po drugiej stronie grobu. Spojrzal na nia pare razy nad udrapowana trumna, choc nie mogl jej znac. Pastor odmowil ostatnia modlitwe. Kilka osob przywitalo sie z innymi, utworzyly sie male grupy. Pozostali zalobnicy, lacznie z Christophsonem, ruszyli w kierunku parkingu przez las nagrobkow, lawirujac wsrod osniezonych sosen i nagich klonow. -Musze z kims porozmawiac - powiedziala Ginger do Rity. - Zaraz wroce. Zaskoczona Rita chciala o cos zapytac, ale Ginger ani sie nie zatrzymala, ani nic nie wyjasnila. Zrownala sie z Christophsonem w koronkowych cieniach wielkiego debu z czarnymi konarami pokrytymi skorupa sniegu. Zawolala go po nazwisku. Odwrocil sie. Mial przenikliwe szare oczy, ktore otworzyly sie szeroko, gdy sie przedstawila. -Nie moge pani pomoc - powiedzial i ruszyl dalej. -Blagam - poprosila, kladac reke na jego ramieniu. - Jesli obwinia mnie pan za to, co spotkalo Pabla... -Dlaczego mialoby pania obchodzic, co mysle, pani doktor? Nie pozwolila mu odejsc, mocno trzymala go za ramie. -Prosze zaczekac, na milosc boska. Christophson powiodl wzrokiem po powoli rozpraszajacym sie tlumie. Ginger wiedziala, ze sie boi, iz niewlasciwe osoby moga zobaczyc ich razem i zalozyc, ze pomaga jej podobnie jak Pablo. Jego glowa lekko sie trzesla. Ginger z poczatku pomyslala, ze to oznaka zdenerwowania, ale potem uswiadomila sobie, ze drzenie jest objawem choroby Parkinsona. -Doktor Weiss, jesli szuka pani jakiejs formy rozgrzeszenia, chetnie go udziele. Pablo znal ryzyko i liczyl sie z nim. Byllcowalem wlasnego losu. -Znal ryzyko? Musze to wiedziec. Christophson nie kryl zaskoczenia. -Sam go ostrzeglem. -Przed kim? Przed czym? -Nie wiem. Jednak biorac pod uwage ogromny wysilek, jaki sobie zadano, zeby majstrowac przy pani pamieci, musiala pani widziec cos o ogromnym znaczeniu. Ostrzeglem Pabla, iz ci, ktorzy poddali pania praniu mozgu, nie sa amatorami i jesli sie dowiedza, ze probujecie przelamac blokade Azraela, moga przyjsc nie tylko po pania, ale rowniez po niego. - Popatrzyl na nia i westchnal. - Wspomnial pani o naszej rozmowie? -Powtorzyl mi wszystko oprocz panskiego ostrzezenia. - Lzy zablysly w jej oczach. - Na ten temat nie pisnal ani slowa. Wyjal z kieszeni drzaca reke i krzepiaco uscisnal jej ramie. -Po tym, co mi pani powiedziala, nie winie pani. -Ale ja sama sie obwiniam - wyszeptala z udreka. -Nie. Nie moze pani obwiniac sie o jego smierc. - Znow sprawdzil, czy nie sa obserwowani, a potem rozpial dwa gorne guziki palta, wyjal z kieszonki marynarki chusteczke i podal ja Ginger. - Prosze przestac sie zadreczac. Nasz przyjaciel zyl dlugo i szczesliwie. Jego smierc byla gwaltowna, ale stosunkowo szybka, co mozna uwazac za blogoslawienstwo. Osuszyla oczy kwadracikiem blekitnego jedwabiu i powiedziala: -Byl uroczym czlowiekiem. -Tak - przyznal Christophson. - A ja zaczynam rozumiec, dlaczego ryzykowal. Mowil, ze jest pani urocza kobieta. Widze, ze jego osad byl trafny i niezawodny jak zwykle. Odsunela chusteczke od oczu. Imadlo wciaz sciskalo jej serce, ale zaczela wierzyc, ze jest nadzieja, iz zamiast poczucia winy i zalu pozostanie w nim tylko zal. -Dziekuje - odparla, po czym zapytala: - Co teraz? Od czego mam zaczac? -Nie moge pani pomoc - odparl szybko. - Nie zajmuje sie sprawami wywiadu od prawie dziesieciu lat, nie mam juz kontaktow. Nie wiem, kto ani dlaczego zalozyl pani blokade pamieci. -Nie prosze pana o pomoc. Nie naraze juz nikogo niewinnego. Po prostu pomyslalam, ze moze pan mi podpowie, jak sama moge sobie pomoc. -Niech pani idzie na policje. Udzielanie pomocy to ich obowiazek. Ginger pokrecila glowa. -Nie. Policja dziala zbyt powoli. Wielu policjantow jest przeciazonych praca, a pozostali to tylko biurokraci w mundurach. Moj problem jest zbyt pilny, zeby na nich czekac. Poza tym nie ufam im. Stracilam zaufanie do wladz kazdego rodzaju. Gdy sprowadzilam policje do mieszkania, nie bylo juz w nim tasm, na ktorych Pablo nagrywal nasze sesje. Przestraszylam sie. Nie wspomnialam policji o kasetach, o fugach ani o tym, ze Pablo mi pomagal. Powiedzialam tylko, ze bylismy przyjaciolmi, wstapilam do niego na lunch i natknelam sie na zabojce. Twierdza, ze to bylo zwyczajne wlamanie. Czysta paranoja. Nie uwierzylam im. Zwracanie sie do policji nie wchodzi w rachube. -W takim razie niech pani znajdzie innego hipnotyzera, ktory podda pania regresji. -Nie. Nie naraze nikogo wiecej - powtorzyla. -Rozumiem, ale nie mam innych pomyslow. - Wbil rece w kieszenie plaszcza. - Przepraszam. -Nie ma za co. Zamierzal sie odwrocic, ale zawahal sie. Westchnal. -Prosze mnie dobrze zrozumiec. Sluzylem w czasie wielkiej wojny, dostalem kilka medali. Pozniej bylem ambasadorem. Jako szef CIA i senator podejmowalem wiele trudnych decyzji, niekiedy wystawiajac sie na niebezpieczenstwo. Nigdy nie uciekalem przed ryzykiem, ale dzis jestem starym czlowiekiem. Mam siedemdziesiat szesc lat, ale czuje sie starszy. Choroba Parkinsona. Slabe serce. Wysokie cisnienie. Mam zone, ktora bardzo kocham, i jesli stanie mi sie cos zlego, ona zostanie sama. Nie wiem, jak sobie wtedy poradzi, doktor Weiss. -Prosze, nie musi sie pan usprawiedliwiac. - Ginger zauwazyla, jak szybko odwrocily sie ich role. Na poczatku to on ja pocieszal i rozgrzeszal; teraz ona odwzajemniala mu sie tym samym. Jacob, jej ojciec, czesto mawial, ze milosierdzie jest najwieksza ludzka cnota, ze okazywanie go i przyjmowanie tworzy nierozerwalna wiez. Ginger czula te wiez, gdy Alex pomagal jej uwolnic sie od poczucia winy, a potem sama sluzyla mu wsparciem. Najwyrazniej on tez ja czul, bo choc nie przestal sie tlumaczyc, jego wyjasnienia staly sie bardziej osobiste. -Powiem szczerze, pani doktor, moja niechec do zaangazowania sie w te sprawe wynika nie z tego, ze ogromnie cenie sobie zycie, ale z tego, ze coraz bardziej boje sie smierci. - Siegnal do wewnetrznej kieszeni, wyjal notes i pioro. - Zrobilem w zyciu pare rzeczy, z ktorych nie jestem dumny. - Zaczal cos pisac drzaca reka. - Oczywiscie wiekszosc tych grzechow popelnilem w czasie sluzby. Istnienie rzadu i wywiadu jest niezbedne, lecz praca dla nich nigdy nie jest czysta. W tamtych czasach nie wierzylem w Boga ani w zycie pozagrobowe. Teraz zastanawiam sie... Zastanawiam sie i czasami sie boje. - Wydarl kartke z notesu. - Boje sie tego, co moze mnie czekac po smierci, rozumie pani. Dlatego chce jak najdluzej trzymac sie zycia. Dlatego na starosc zrobilem sie tchorzem. Zlozyl kartke i podal jej. Ginger dopiero teraz spostrzegla, ze stanal plecami do wszystkich pozostalych zalobnikow, zanim wyjal notes i pioro. Nikt nie widzial, co zrobil. -To numer telefoniczny antykwariatu w Greenwich, w Connecticut. Jego wlascicielem jest moj mlodszy brat Philip. Nie powinna pani dzwonic do mnie bezposrednio, poniewaz byc moze niewlasciwi ludzie widzieli, ze rozmawiamy. Nie podejme zadnego dochodzenia, mam jednak wieloletnie doswiadczenie w tych sprawach, ktore moze okazac sie pomocne. Jesli zdarzy sie cos niezrozumialego, jesli nie bedzie umiala pani poradzic sobie w jakiejs sytuacji, byc moze bede mogl sluzyc rada. Prosze w takim wypadku zatelefonowac do Philipa i podac mu swoj numer. On bezzwlocznie zadzwoni do mnie i poda umowione haslo. Wtedy pojde do automatu, oddzwonie, a brat podyktuje mi numer i skontaktuje sie z pania. Moje doswiadczenie, szczegolny rodzaj zlego doswiadczenia, jest wszystkim, co mam do zaoferowania, doktor Weiss. -To wiecej, niz sie spodziewalam. Nie musi mi pan pomagac. -Powodzenia - powiedzial i odszedl. Snieg chrzescil pod jego butami. Ginger wrocila do Rity. Przy grobie zostal tylko przedsiebiorca pogrzebowy i dwoch robotnikow. Przyslaniajacy grob pas aksamitu, sciagniety przez trumne, zostal juz wydobyty. Grabarze zdjeli plastikowa plachte z kopczyka ziemi. -O co chodzi? - zapytala Rita. -Pozniej ci powiem. - Ginger pochylila sie i podniosla roze ze stosu kwiatow, ktory pietrzyl sie przy miejscu ostatniego spoczynku Pabla Jacksona. Pochylila sie i rzucila kwiat do dolu, na wierzch trumny. - Alav ha-sholem. Niechaj twoj sen bedzie tylko krotkim snem pomiedzy tym swiatem a lepszym. Baruch ha-Shem. Gdy odchodzily, Ginger slyszala, jak robotnicy zaczynaja zasypywac trumne. Hrabstwo Elko, Nevada W czwartek doktor Fontelaine z zadowoleniem stwierdzil, ze Ernie Block jest wyleczony z utrudniajacej mu zycie nyktofobii. -Nigdy nie widzialem szybszego wyzdrowienia - powiedzial. - Przypuszczam, ze zolnierze piechoty morskiej sa twardsi niz zwyczajni smiertelnicy. W sobote jedenastego stycznia, zaledwie po czterech tygodniach pobytu w Milwaukee, Ernie i Faye wrocili do domu. Linia United polecieli do Reno, tam zlapali maly samolot wozacy ludzi do pracy i o jedenastej dwadziescia siedem wyladowali w Elko. S andy Sarver czekala na nich na lotnisku. Stala przed niewielkim terminalem, machajac rekaw krystalicznym zimowym sloncu. Ernie nie od razu ja poznal. Zniknela szara myszka, przygarbiona i ubrana bez gustu. Po raz pierwszy, odkad sie znali, S andy miala delikatny makijaz, nalozyla cienie na powieki i podmalowala usta. Przestala obgiyzac paznokcie. Jej wlosy, dawniej zawsze ulizane i matowe, teraz byly puszyste i lsniace. Przybrala tez na wadze jakies piec kilogramow. Wygladala dziesiec lat mlodziej. Zarumienila sie, gdy Ernie i Faye zachwycili sie jej przemiana. Udawala, ze to nic takiego, ale byla wyraznie zadowolona z ich pochwal, aprobaty i radosci. Zmienila sie rowniez pod innymi wzgledami. Zwykle byla powsciagliwa i niesmiala, ale teraz, gdy szli na parking i wkladali bagaze na tyl czerwonego pick-upa, wypytywala o Lucy, Franka i ich dzieci. Nie zapytala tylko o fobie Erniego; Blockowie zachowali to w sekrecie i wyjasnili, ze przedluzyli wizyte w Wisconsin, bo chcieli wiecej czasu spedzic z wnuczetami. W trakcie jazdy przez Elko i na autostradzie doslownie nie zamykaly jej sie usta, gdy opowiadala o niedawnym Bozym Narodzeniu i interesach w barze Zacisze. Rownie zaskakujace bylo to, ze prowadzi. Ernie wiedzial, ze S andy ma awersje do podrozowania samochodem. Jechala szybko, z latwoscia i wprawa, jakiej wczesniej u niej nie widzial. Siedzaca pomiedzy nimi Faye tez zauwazyla te zmiane, bo rzucila mu znaczace spojrzenie, gdy S andy plynnie wykonala szczegolnie trudny manewr. Potem jednak stalo sie cos zlego. Poltora kilometra od motelu zainteresowanie Erniego nagla metamorfoza S andy ustapilo dziwnemu uczuciu, ktore ogarnelo go po raz pierwszy dziesiatego grudnia, gdy wracal z Elko z nowymi lampami. Uczuciu, ze przyzywa go kawalek ziemi, lezacy kilkaset metrow dalej na poludnie od autostrady. Uczuciu, ze spotkalo go tam cos dziwnego. Jak wczesniej, bylo to jednoczesnie absurdalne i porywajace uczucie, jakby snil o magicznym miejscu, do ktorego przyciaga go jakas tajemnicza sila. Ogarnal go niepokoj, bo dotychczas myslal, ze ten osobliwy magnetyzm scisle wiaze sie z zaburzeniem umyslowym, ktore powodowalo obezwladniajacy strach przed ciemnoscia. Po wyleczeniu z nyktofobii zalozyl, ze wszystkie inne symptomy znikna wraz z lekiem przed noca. Powrot tamtego uczucia zle wrozyl. Wolal sie nie zastanawiac, czy moze to swiadczyc o nietrwalosci jego wyleczenia. Faye opowiadala S andy o Bozym Narodzeniu spedzonym z wnuczetami, ale Ernie juz nie slyszal smiechu i rozmowy. Gdy zblizyli sie do miejsca, ktore wywieralo na niego tajemniczy wplyw, patrzyl przez pomazana smugami swiatla przednia szybe, ogarniety przeczuciem zblizajacego sie objawienia. Przekonany, ze zaraz stanie sie cos ogromnie donioslego, czekal na to z uniesieniem i strachem. Spostrzegl, ze predkosc jazdy zmalala, gdy mijali magiczne miejsce. S andy zwolnila do szescdziesieciu pieciu kilometrow na godzine, jadac o polowe wolniej niz dotychczas. Chwile pozniej wcisnela pedal gazu; znow sluchala Faye i patrzyla na droge. Ernie spojrzal na nia zbyt pozno, zeby miec pewnosc, iz ona takze byla przez chwile zauroczona tym samym fragmentem krajobrazu, ale zdawalo mu sie, ze miala dziwna mine. Zastanawial sie, czy mogla podzielac jego tajemnicza, irracjonalna fascynacje tym calkiem zwyczajnym miejscem. -Dobrze jest byc w domu - powiedziala Faye, gdy S andy wlaczyla prawy migacz i zaczela zjezdzac w kierunku motelu. Ernie obserwowal ja, szukajac jakiejs wskazowki, ktora moglaby swiadczyc, ze zwolnila w odpowiedzi na to samo wezwanie. Nie zobaczyl u niej strachu, ktory ogarnal wtedy jego samego. Usmiechala sie. Na pewno nie mial racji. Prawdopodobnie zwolnila z jakiegos innego powodu. Chlod zagniezdzil sie w jego kosciach. W czasie jazdy droga lokalna, a potem na parkingu czul na dloniach i na twarzy zimna rose potu. Spojrzal na zegarek. Nie dlatego, ze chcial wiedziec, ktora godzina. Chcial wiedziec, ile czasu zostalo do zachodu slonca. Okolo pieciu godzin. A jesli nie chodzilo o lek przed ciemnoscia jako taka? A jesli bal sie konkretnej ciemnosci? Moze w Milwaukee tak szybko pokonal fobie, poniewaz tamtejsza noc napawala go tylko umiarkowanym lekiem. Moze prawdziwy strach budzily ciemnosci na rowninach Nevady. Czy fobia moze ograniczac sie do jednego miejsca? Na pewno nie. Mimo to jednak spojrzal na zegarek. S andy zaparkowala przed biurem, a gdy wysiedli, zeby zabrac bagaze, usciskala Faye i Erniego. -Ciesze sie, ze wrociliscie. Tesknilam za wami. Pojde teraz do baru i pomoge Nedowi. Zaczela sie pora lunchu. Ernie i Faye popatrzyli za nia. -Jak myslisz, co ja tak odmienilo? - zapytala Faye. -Nie mam zielonego pojecia. -Z poczatku pomyslalam, ze pewnie jest w ciazy - powiedziala Faye. - Teraz tak nie sadze. Gdyby tak bylo, szalalaby z radosci. Powiedzialaby nam o tym, nie moglaby sie powstrzymac. Musi byc inny powod. Ernie zdjal ze skrzyni furgonetki dwie z czterech toreb i postawil je na ziemi, ukradkiem zerkajac na zegarek. Zachod slonca przyblizyl sie o piec minut. Faye westchnela. -Niezaleznie od przyczyny, ciesze sie z tej przemiany. -Ja tez - mruknal Ernie, zdejmujac pozostale bagaze. -Ja tez - powtorzyla Faye, przedrzezniajac go z usmiechem. Podniosla dwie lzejsze torby. - Nie zgrywaj przy mnie twardziela. Wiem, ze masz miekkie serce i martwiles sie o nia prawie tak, jakby chodzilo o Lucy. Obserwowalam cie na lotnisku, gdy na nia patrzyles, i pomyslalam, ze zaraz roztopi ci sie serce. Ruszyl za nia z dwoma ciezszymi torbami. -Czy jest medyczna nazwa takiej przypadlosci? -Jasne. Kardioablacja. Rozesmial sie pomimo napiecia, ktore sciskalo mu zoladek. Faye zawsze umiala go rozbawic - zwlaszcza wtedy, gdy tego najbardziej potrzebowal. Zaraz za progiem obejmie ja, pocaluje i zaprowadzi prosto na gore, do lozka. Nic szybciej nie przepedzi leku, ktory miotal sie w nim jak dzikie zwierze w klatce. Czas spedzony z zona zawsze dzialal na niego jak najlepsze lekarstwo. Faye postawila walizki przed drzwiami recepcji i wyjela klucze z torebki. Gdy stalo sie jasne, ze Ernie bardzo szybko pozbedzie sie fobii i nie beda musieli spedzac w Milwaukee dlugich miesiecy, Faye nie wrocila szukac zastepcy. W czasie ich nieobecnosci motel byl nieczynny. Teraz musieli go otworzyc, wlaczyc termostat, sprzatnac nagromadzony kurz. Mnostwo pracy... ale wystarczy czasu na maly horyzontalny taniec, pomyslal Ernie z usmiechem. Faye odwrocila sie, zeby wsunac klucz do zamka, wiec na szczescie nie widziala, jak drgnal z zaskoczenia, gdy nagle sie sciemnilo. Nie zapadl mrok, po prostu wielka chmura przyslonila slonce; jasnosc zmniejszyla sie nie wiecej niz o dwadziescia procent. Jednak nawet to wystarczylo, zeby sie przestraszyl i zdenerwowal. Zerknal na zegarek. Spojrzal ku wschodowi, skad miala nadejsc noc. Nic mi nie bedzie, pomyslal. Jestem wyleczony. W drodze: z Reno do hrabstwa Elko Po dziwacznym doswiadczeniu w domu Lomacka, gdy stal w roju orbitujacych papierowych ksiezycow, Dominick Corvaisis zostal w Reno jeszcze przez kilka dni. Podczas poprzedniej podrozy z Portlandu do Mountainview zatrzymal sie tutaj, zeby zebrac materialy do kilku opowiadan o hazardzie. Odtwarzajac tamta wyprawe, spedzil srode, czwartek i piatek w "najwiekszym malym miescie swiata". Wedrowal od kasyna do kasyna i obserwowal graczy. Byli wsrod nich nowozency, emeryci, sliczne mlode kobiety, starsze panie w swetrach i elastycznych spodniach, ogorzali kowboje prosto z wypasu, bogacze o miekkich twarzach, sekretarki, kierowcy ciezarowek, pracownicy szczebla kierowniczego, lekarze, byli wiezniowie i policjanci po sluzbie, kanciarze i marzyciele, uciekinierzy ze wszystkich srodowisk, przyciagnieci nadziejami i emocjami, jakie budzi przemysl gier hazardowych, z pewnoscia najbardziej demokratyzujacy pod sloncem. Jak w czasie poprzedniej wizyty, Dom gral tylko po to, zeby sie nie wyrozniac, bo jego glownym celem bylo obserwowanie. Po burzy papierowych ksiezycow mial powody wierzyc, ze w Reno jego zycie zmienilo sie na zawsze i ze wlasnie tutaj znajdzie klucz do uwiezionych wspomnien. Ludzie wokol niego smieli sie, gawedzili, narzekali na nieprzychylnosc kart, zachecali krzykami toczace sie kosci, ale on nie dal sie porwac podnieceniu. Pozostal chlodny i czujny, wypatrujac wskazowek, ktore mogly doprowadzic go do zapomnianych wypadkow z przeszlosci. Nie dostrzegl zadnych. Co wieczor dzwonil do Parkera Faine'a w Laguna Beach, majac nadzieje, ze nieznany korespondent przysle kolejna wiadomosc. Wiadomosci nie naplynely. Co noc przed zasnieciem probowal rozwiazac zagadke nieprawdopodobnego tanca papierowych ksiezycow. Usilowal takze zglebic tajemnice opuchnietych czerwonych pierscieni, ktore zblakly, gdy kleczal w papierowej zaspie w pokoju Lomacka. Bezskutecznie. Dzien po dniu glod valium i dalmane malal, ale koszmary, ktorych nie pamietal, stawaly sie coraz gorsze. Co noc walczyl dziko ze sznurem, ktorym przywiazywal sie do lozka. W sobote wciaz podejrzewal, iz przyczyna jego nocnych lekow i somnambulizmu kryje sie w Reno, ale zadecydowal, ze nie wolno mu rezygnowac, ze musi jechac do Mountainview. Jesli zakonczy podroz bez osiagniecia satori, powroci do Reno. Tamtego lata wymeldowal sie z Harrah's o dziesiatej trzydziesci w piatek szostego lipca, po wczesnym lunchu. W sobote jedenastego stycznia trzymal sie planu i o dziesiatej czterdziesci wjechal na 1-80, kierujac sie na polnocny wschod przez pustkowia Nevady, ku dalekiemu miastu Winnemucca, gdzie w innej epoce Butch Cassidy i Sundance Kid obrabowali bank. Ogromne bezludne przestrzenie niewiele sie zmienily na przestrzeni tysiaclecia. Wzdluz Szlaku Humboldta, ktorym w dawnych czasach podazaly wozy osadnikow, biegly linie wysokiego napiecia i autostrada, czesto jedyne znaki cywilizacji. Dom jechal wsrod jalowych rownin i wzgorz porosnietych krzakami, przez niegoscinny, ale nacechowany surowym pieknem dziewiczy swiat bylicy, piasku, alkalicznych rownin, wyschnietych jezior, zastyglych strumieni lawy i dalekich gor. Kolor stromych urwisk i pozylkowanych monolitow swiadczyl o zawartosci boraksu, siarki, alunu i soli, ostance mienily sie roznymi odcieniami ochry, bursztynu, umbry i szarosci. Na polnoc od Zapadliska Humboldta, gdzie rzeka o tej samej nazwie po prostu znika w spragnionej ziemi, pojawilo sie wiecej strumieni i zyznych dolin porosnietych bujna trawa i drzewami, glownie topolami i wierzbami, choc niezbyt licznymi. Obecnosc wody oznacza osiedla i uprawe roli, lecz nawet w tych dolinach nie bylo wiekszych osad. Jak zawsze, bezkresne pustkowia Zachodu budzily w nim pokore, ale tym razem towarzyszyly jej nowe uczucia: wrazenie tajemniczosci oraz niepokojaca swiadomosc nieograniczonych - i niezwyklych - mozliwosci. W trakcie jazdy przez to odludzie nietrudno bylo uwierzyc, ze spotkalo go tutaj cos dziwnego. O drugiej czterdziesci piec zatrzymal sie, zeby zatankowac i zjesc kanapke w Winnemucca. Choc miasteczko liczylo zaledwie piec tysiecy mieszkancow, bylo najwiekszym skupiskiem ludzkim na obszarze czterdziestu tysiecy kilometrow kwadratowych. Za miastem trasa 1-80 skrecila na wschod. Teren podnosil sie stopniowo w kierunku obrzeza Wielkiej Kotliny. Na horyzoncie majaczyly osniezone zbocza gor. Wsrod krzewow przybywalo kepek trawy, a miejscami rozciagaly sie bujne laki, choc pustynia nie zamierzala ustapic. O zachodzie slonca Dom zjechal z miedzystanowej przy motelu Zacisze. Gdy zaparkowal niedaleko recepcji i wysiadl z samochodu, wzdrygnal sie, zaskoczony zimnym wiatrem. W trakcie dlugiej jazdy przez pustynie psychicznie nastawil sie na cieplo, choc wiedzial, ze na wysokich rowninach kroluje zima. Siegnal do wnetrza wozu po zamszowa kurtke na kozuszku. Ruszyl w kierunku motelu i nagle stanal zaniepokojony. To tutaj. Nie wiedzial, skad o tym wie. Po prostu wiedzial. To tutaj zdarzylo sie cos dziwnego. Zatrzymal sie tu w piatek wieczorem szostego lipca, poltora roku temu. Uznal, ze odludny motel wsrod majestatycznej scenerii moze okazac sie bardzo inspirujacy. Doszedl do wniosku, ze okolica idealnie nadaje sie na osadzenie w niej miejsca akcji. Postanowil zostac tu przez pare dni, zeby sie rozejrzec i rozwazyc pomysly odpowiednie do takiego tla. Do Mountainview w Utah wyruszyl dopiero we wtorek rano dziesiatego lipca. Obracal sie powoli, przygladajac sie otoczeniu w szybko gasnacym swietle, majac nadzieje, ze cos pobudzi jego pamiec. Byl przekonany, ze to, co tutaj przezyl, bylo najwazniejszym wydarzeniem jego przeszlego i przyszlego zycia. Na zachod od motelu stal bar z wielkimi oknami i niebieskim neonem, otoczony wielkim placem, na ktorym parkowaly trzy dlugie ciezarowki. Wzdluz parterowego bialego motelu biegla kryta aluminiowa blacha wiata, na ktorej polyskiwala emalia w kolorze lesnej zieleni. Zachodnie skrzydlo motelu, z dziesiecioma pokojami o lsniacych zielonych drzwiach, bylo oddzielone od wschodniego pietrowym budynkiem, w ktorym na dole miescila sie recepcja, a na gorze znajdowalo sie pewnie mieszkanie wlasciciela. W przeciwienstwie do prostego zachodniego skrzydla, wschodnie mialo ksztalt litery L, z szescioma pokojami w dluzszej czesci i czterema w krotszej. Dominick wciaz sie obracal. Zobaczyl ciemne niebo na wschodzie i ginaca w mroku miedzymiastowa, a potem ogromna panorame bezludnych rownin na poludniu. Daleko na zachodzie wznosily sie gory, nad ktorymi slonce zapalalo szkarlatne smugi. Niepokoj narastal w nim z chwili na chwile. Dom zakonczyl obrot i znowu mial przed soba bar Zacisze. Jak we snie ruszyl w jego strone. Zanim dotarl do drzwi, serce bilo mu jak szalone. Ogarnela go chec ucieczki. Wzial sie w garsc, otworzyl drzwi i wszedl. Lokal byl czysty, dobrze oswietlony, przytulny i cieply. W powietrzu unosily sie rozkoszne zapachy: frytki, cebula, swiezy hamburger skwierczacy na blasze, smazaca sie szynka. Powoli podszedl do wolnego stolika. Na srodku stala butelka z keczupem, sloiczek z musztarda, cukierniczka, pojemniczki z przyprawami i popielniczka. Podniosl solniczke. Przez chwile nie wiedzial, czemu to robi, zaraz jednak przypomnial sobie, ze tamtego lata siedzial przy tym samym stoliku, rozsypal sol i odruchowo rzucil szczypte przez ramie. Niechcacy trafil w twarz mlodej kobiety, ktora przechodzila za jego plecami. Wyczuwal, ze bylo to wazne, ale nie wiedzial dlaczego. Z powodu tej kobiety? Kim ona byla? Nieznajoma. Jak wygladala? Bezskutecznie probowal przypomniec sobie jej twarz. Jego serce bilo jak szalone bez widocznego powodu. Czul sie tak, jakby stal na progu jakiegos przerazajacego odkrycia. Probowal przypomniec sobie jakies inne szczegoly, jednak wciaz mu umykaly. Odstawil solniczke. Nadal poruszal sie jak we snie, drzac z nieokreslonego niepokoju. Podszedl do pustego boksu w kacie przy frontowych oknach. Byl pewien, ze mloda kobieta, gdy juz otrzepala sie z soli, usiadla tu tamtej nocy. -Czym moge sluzyc? Dom zdawal sobie sprawe, ze obok stoi kelnerka w zoltym sweterku i mowi do niego, ale wciaz byl zahipnotyzowany dreczaco powolnym wyplywaniem strasznego zdarzenia z przeszlosci. Jeszcze sie nie pojawilo na powierzchni, ale podnosilo sie z glebiny zapomnienia. Kobieta z tamtego czasu, ktorej twarz wciaz byla pusta plama, siedziala wtedy w tym boksie, olsniewajaco piekna w pomaranczowym blasku zachodzacego slonca. -Prosze pana? Cos nie w porzadku? Mloda kobieta zamowila kolacje, on jadl swoj posilek, slonce zaszlo, zapadla noc i... Nie! Wspomnienie wyplynelo z mrocznej glebiny, niemal przebijalo powierzchnie dzielaca je od swiatla, od swiadomosci, ale w ostatniej chwili spanikowal i cofnal sie przed nim, jakby zobaczyl rozdziawiona paszcze straszliwego potwora. Juz nie chcial sobie niczego przypomniec. Uciekajac przed wspomnieniem, odwrocil sie od zdumionej kelnerki i pobiegl do wyjscia. Byl swiadom, ze ludzie na niego patrza, ze robi z siebie widowisko, ale mial to gdzies. Musial sie stad wydostac, to bylo najwazniejsze. Dopadl drzwi, otworzyl je gwaltownie i wbiegl pod czarne, fioletowe i szkarlatne niebo. Bal sie. Bal sie przeszlosci. Bal sie przyszlosci. Ale najbardziej bal sie tego, ze nie wiedzial, dlaczego sie boi. Chicago, Illinois Brendan Cronin czekal z ogloszeniem swojej decyzji do wieczora, gdy ojciec Wycazik z pelnym brzuchem i kieliszkiem br andy w rece bedzie w najlepszym nastroju. Tymczasem w towarzystwie proboszcza i wikarego Gerrana zjadl suta kolacje: podwojna porcje ziemniakow, fasoli i szynki zjedna trzecia bochenka chleba domowego wypieku. Odzyskal apetyt, ale nie odzyskal wiary. Gdy wiara w Boga odeszla, zostal sam w strasznej, ciemnej pustce, pograzony w rozpaczy. Teraz rozpacz pierzchla, a pustka, choc nie calkiem zapelniona, nie byla juz tak dotkliwa. Byc moze pewnego dnia rozpocznie nowe zycie, niemajace nic wspolnego z Kosciolem. Dla Brendana - ktoremu zadne doczesne przyjemnosci nie wydawaly sie tak necace, jak duchowa radosc plynaca z odprawiania mszy - sama mysl o zyciu swieckim byla rewolucyjna. Moze przestal rozpaczac, bo od Bozego Narodzenia jego ateizm zamienil sie w umiarkowany agnostycyzm. Ostatnie wypadki jakby sie zmowily, zeby przekonac go o istnieniu Mocy, ktora, choc niekoniecznie boskiej proweniencji, stala ponad natura. Po kolacji ojciec Gerrano poszedl na gore poczytac najnowsza ksiazke Jamesa Blaylocka. Brendan tez uwazal Blaylocka za interesujacego autora, ale barwne opowiesci o fantastycznych stworzeniach i jeszcze dziwniejszych istotach ludzkich nie przemawialy do wyobrazni trzezwo myslacego realisty w rodzaju ojca Wycazika. Proboszcz przeszedl razem z Brendanem do gabinetu i powiedzial: -Pisze dobrze, ale po przeczytaniu jednej z jego ksiazek mialem osobliwe wrazenie, ze nic nie jest takie, jak sie wydaje, a nie lubie takiego uczucia. -Moze rzeczywiscie nic nie jest takie, jak sie wydaje - odparl Brendan. Ojciec Wycazik pokrecil glowa. Jego siwe wlosy wygladaly w swietle jak stalowe druty. -Gdy czytam dla rozrywki, wole powazne powiesci, ktore pomagaja radzic sobie z realiami zycia. Brendan usmiechnal sie szeroko. -Jesli jest niebo, ojcze, i jesli jakos uda mi sie dostac tam razem z toba, mam nadzieje, ze bede mogl umowic cie z Waltem Disneyem. Z przyjemnoscia zobacze, jak go przekonujesz, ze powinien spedzac czas na animowaniu dziel Dostojewskiego, a nie przygod Myszki Miki. Smiejac sie, proboszcz przygotowal drinki i usiedli w fotelach, wikary ze szklaneczka sznapsa, a jego zwierzchnik z mala br andy. Brendan doszedl do wniosku, ze lepszej okazji nie bedzie. -Jesli nie masz nic przeciwko temu, ojcze, wyjade na pewien czas - zaczal. - W poniedzialek, jesli mozna. Musze jechac do Nevady. -Do Nevady? - Ojciec Wycazik powiedzial to w taki sposob, jakby wikariusz nosil sie z zamiarem wyjazdu do Bangkoku albo do Timbuktu. - Dlaczego do Nevady? Czujac mietowy smak sznapsa na jezyku i palacy aromat w nozdrzach, Brendan odparl: -Wzywaja mnie tam. Zeszlej nocy we snie, choc nie widzialem nic wiecej oprocz jasnego swiatla, nagle zrozumialem, ze jestem w hrabstwie Elko w Nevadzie. Wiedzialem, ze musze tam wrocic, zeby znalezc wyjasnienie uzdrowienia Emmy i Wintona. -Wrocic? Byles tam wczesniej? -Latem poltora roku temu. Przed przyjazdem do parafii Swietej Bernadetty. Po zakonczeniu pracy u monsignore Orbellego w Rzymie Brendan polecial do San Francisco, zeby wypelnic ostatnie polecenie watykanskiego mentora. Spedzil dwa tygodnie u biskupa Johna Santefiore, starego przyjaciela Orbellego. Biskup pisal ksiazke o historii konklawe i Brendan przywiozl mu materialy dostarczone przez monsignore. Jego zadanie polegalo na udzielaniu odpowiedzi na pytania dotyczace tych dokumentow. John Santefiore byl czarujacym czlowiekiem obdarzonym duza inteligencja i sarkastycznym poczuciem humoru, wiec dni mijaly jak z bicza strzelil. Po zakonczeniu pracy u biskupa Brendan mial dwa tygodnie dla siebie przed zameldowaniem sie u zwierzchnikow w Chicago, swoim rodzinnym miescie, gdzie mial zostac przydzielony do parafii w archidiecezji. Kilka dni spedzil w Carmel, na polwyspie Monterey. Potem postanowil zwiedzic kawalek kraju, wiec wypozyczyl woz i wyruszyl w dluga droge na wschod. Ojciec Wycazik pochylil sie, trzymajac oburacz kieliszek br andy. -Pamietalem o biskupie Santefiore, ale zapomnialem, ze podrozowales samochodem. Przejezdzales przez hrabstwo Elko w Nevadzie? -Zatrzymalem sie posrodku pustkowia, w motelu Zacisze. Chcialem spedzic tam tylko jedna noc, ale okolica byla taka piekna i spokojna, ze przedluzylem pobyt o kilka dni. Teraz musze wrocic. -Dlaczego? Co cie tam spotkalo? Brendan wzruszyl ramionami. -Nic. Wypoczywalem. Drzemalem. Przeczytalem pare ksiazek. Ogladalem telewizje. Nawet tam maja dobry odbior, bo na dachu jest mala antena satelitarna. Ojciec Wycazik przekrzywil glowe. -Co sie stalo? Przez chwile mowiles... jakos dziwnie. Drewnianym glosem, jakbys powtarzal tekst wyuczony na pamiec. -Mowilem tylko, jak tam bylo. -Jesli wiec nie zdarzylo sie nic ciekawego, dlaczego to miejsce jest takie wyjatkowe? Co sie stanie, gdy tam wrocisz? -Nie jestem pewien, ale na pewno cos... niewiarygodnego. W koncu ojciec Wycazik zapytal wprost: -Czy to Bog cie wzywa? -Chyba nie. Ale moze. Bardzo male moze. Ojcze, zalezy mi na twoim pozwoleniu i blogoslawienstwie, jednak tak czy siak pojade. Stefan wypil wiekszy lyk br andy, niz mial w zwyczaju. -Mysle, ze powinienes jechac, lecz nie sam. Brendan nie kryl zaskoczenia. -Chcesz jechac ze mna? -Ja nie. Mam parafie pod opieka. Powinien ci towarzyszyc jakis swiadek. Kaplan znajacy sie na tych sprawach, ktos, kto moze zweryfikowac cud czy objawienie... -Chodzi ci o duchownego, ktory ma zezwolenie kardynala na badanie histerycznych doniesien o placzacych posagach Matki Boskiej, krwawiacych krucyfiksach i objawieniach wszelkiego rodzaju? Ojciec Wycazik pokiwal glowa. -Wlasnie. Kogos, kto zna procedure potwierdzania autentycznosci takich wydarzen. Mialem na mysli pralata Janneya z archidiecezjalnego biura prasowego. Ma duze doswiadczenie. Nie chcac sprawic zawodu proboszczowi, ale nie zamierzajac pozwolic przydzielic sobie opiekuna, Brendan odparl: -Tu nie chodzi o zadne objawienie, wiec pralat Janney nie jest potrzebny. Ta sprawa nie ma zadnego wyraznego zwiazku z wiara. -A kto powiedzial, ze Bog nie potrafi byc subtelny? - zapytal z usmiechem ojciec Wycazik. Byl pewien, ze zwyciezy w tej rundzie. -Te zjawiska moga byc tylko jakims fenomenem psychicznym. -Akurat! Powolywanie sie na fenomeny psychiczne to tylko zalosne racjonalizacje niedowiarkow, ktorzy byli swiadkami boskiej interwencji. Przyjrzyj sie tym wypadkom uwazniej, Brendanie, otworz serce przed ich znaczeniem, a zobaczysz prawde. Bog wzywa cie do powrotu na Swoje lono. Wierze, ze wkrotce dostapisz objawienia. -Skoro tak, dlaczego to nie moze stac sie tutaj? Czemu musze jechac do Nevady? -Moze to proba twojego posluszenstwa wobec woli Boga, proba twojego ukrytego pragnienia powrotu do wiary. Jesli jest dostatecznie silne, zniesiesz niewygody podrozy i w nagrode ujrzysz cos, co sprawi, ze znowu uwierzysz. -Ale dlaczego Nevada? Czemu nie Floryda albo Teksas... albo Stambul? -Tylko Bog to wie. -I dlaczego Bog zadaje sobie tyle trudu, zeby odzyskac dusze jednego zblakanego ksiedza? -Dla Tego, ktory stworzyl ziemie i gwiazdy, to zaden trud. Dla Niego jedno serce jest tak samo wazne jak milion serc. -Czemu zatem pozwolil, zebym utracil wiare? -Moze tracenie i odzyskiwanie wiary jest procesem hartowania ducha. Moze przechodzisz przez to, bo Bog chce, zebys stal sie silniejszy. Brendan usmiechnal sie i z podziwem pokrecil glowa. -Masz odpowiedz na wszystko, prawda, ojcze? Stefan Wycazik, zadowolony z siebie, rozparl sie w fotelu. -Bog poblogoslawil mnie szybkim jezykiem. Brendan znal reputacje ojca Wycazika jako ratownika kaplanow w klopotach i wiedzial, ze proboszcz latwo sie nie poddaje - a moze nawet nigdy. Mimo to byl zdecydowany jechac do Nevady bez pralata Janneya. Ojciec Wycazik patrzyl na niego znad kieliszka br andy z wyrazna sympatia. Czekal na kolejna dyskusje, w ktorej szybko dowiedzie swoich racji, czekal na kolejne pchniecie, ktore sparuje z niezawodna jezuicka pewnoscia siebie. Brendan westchnal. To mial byc dlugi wieczor. Hrabstwo Elko, Nevada Kiedy. Dom Corvaisis w strachu i konsternacji wybiegl z baru Zacisze w szkarlatnofioletowy zmierzch, skierowal sie do recepcji. Tam natknal sie na scene, ktora z poczatku uznal za domowa awanture. Szybko sie jednak zorientowal, ze chodzi o cos zupelnie innego. Na srodku pomieszczenia, po zewnetrznej stronie kontuaru, stal poteznie zbudowany mezczyzna w jasnobrazowych spodniach i brazowym swetrze. Byl tylko o piec centymetrow wyzszy od Doma, ale potezna klatka piersiowa zapewniala mu zdecydowana przewage. Wygladal, jakby zostal wyciosany z pnia poteznego debu. Zdrowe, silne jak u byka cialo zdawalo sie przeczyc wiekowi - ponad piecdziesiat lat - na jaki wskazywaly posiwiale, krotko obciete wlosy i zmarszczki na ogorzalej twarzy. Wielki mezczyzna trzasl sie jak w napadzie zlosci. Obok stala kobieta, blondynka o zywych niebieskich oczach, mlodsza od niego, choc trudno bylo ocenic jej wiek. Z przejeciem patrzyla na blada, lsniaca od potu twarz swojego towarzysza. Dom przestapil prog i zrozumial, ze pierwsze wrazenie bylo bledne: facet dygotal nie ze zlosci, lecz ze strachu. -Odprez sie - powiedziala kobieta. - Staraj sie panowac nad oddechem. Mezczyzna lapczywie chwytal powietrze. Stal ze spuszczona glowa, patrzac w podloge, pochylajac gruby czerwony kark i garbiac plecy. Jego urywany, nieregularny oddech swiadczyl o narastajacej panice. -Oddychaj powoli i gleboko - mowila kobieta. - Pamietaj, czego cie nauczyl doktor Fontelaine. Kiedy sie uspokoisz, pojdziemy na spacer. -Nie! - zaoponowal wielki mezczyzna, gwaltownie krecac glowa. -Tak, pojdziemy - powtorzyla kobieta, krzepiaco kladac reke na jego ramieniu. - Pojdziemy na spacer, Ernie, i zobaczysz, ze ta ciemnosc wcale nie rozni sie od ciemnosci w Milwaukee. Ernie. To imie zmrozilo Doma i natychmiast przypomnialo mu cztery plakaty, na ktorych Zebediah Lomack z Reno nabazgral imiona. Kobieta spojrzala na niego. -Chcialbym wynajac pokoj - powiedzial. -Mamy komplet. -Pali sie znak, ze sa wolne miejsca. -No dobrze. Dobrze, ale nie teraz. Prosze. Nie teraz. Niech pan idzie do baru albo gdzies indziej i wroci za pol godziny. Prosze. Ernie, ktory do tej pory nie zdawal sobie sprawy z obecnosci goscia, z jekiem strachu i rozpaczy oderwal oczy od podlogi. -Drzwi! Zamknij drzwi, zanim wejdzie ciemnosc! -Nie, nie, nie - powiedziala kobieta kategorycznie, choc nie bez wspolczucia w glosie. - Nie wejdzie. Ciemnosc nie moze cie skrzywdzic, Ernie. -Wchodzi - upieral sie zalosnie. Dom spostrzegl, ze w pomieszczeniu jest nienaturalnie jasno. Palily sie lampy na kontuarze, lampa stojaca, lampka na biurku i wszystkie lampy pod sufitem. -Na milosc boska, niech pan zamknie drzwi - przynaglila go kobieta. Wszedl do srodka i zamknal drzwi za soba. -Chodzilo mi o zamkniecie ich z drugiej strony - powiedziala uszczypliwie. Na twarzy Erniego malowal sie strach i zazenowanie. Jego oczy przesunely sie z Doma na okno. -Jest tuz za szyba. Cala ta ciemnosc... naciska... naciska. - Popatrzyl z zaklopotaniem na Doma i znow opuscil glowe, mocno zaciskajac powieki. Dom stal jak sparalizowany. Irracjonalny lek Erniego przypominal strach, ktory kazal mu chodzic we snie i ukrywac sie w szafach. Najwyrazniej usilujac zapanowac nad lzami, kobieta zapytala ostro: -Dlaczego pan nie wyjdzie? Maz cierpi na nyktofobie. Czasami boi sie ciemnosci i gdy ma atak, musimy go przezwyciezyc. Dom przypomnial sobie inne imiona wypisane na plakatach w domu Lomacka - Ginger, Faye - i na chybil trafil wybral jedno z nich. -W porzadku, Faye. Chyba troche rozumiem, przez co przechodzicie. Zamrugala ze zdziwienia, gdy wypowiedzial jej imie. -Czy ja pana znam? -Jestem Dominick Corvaisis. -Nic mi to nie mowi - odparla, nie odstepujac wielkiego mezczyzny, ktory odwrocil sie i z zamknietymi oczami ruszyl w glab recepcji. Zmierzal po omacku w strone przejscia na druga strone kontuaru. -Pojde na gore i zaciagne zaslony, zatrzymam ciemnosc na zewnatrz. -Nie, Ernie, zaczekaj - poprosila Faye. - Nie uciekaj. Dom stanal przed mezczyzna i polozyl reke na jego piersi, zeby go zatrzymac. -Masz koszmary. Po przebudzeniu pamietasz tylko tyle, ze mialy zwiazek z ksiezycem. Faye ze swistem wciagnela powietrze. Ernie z zaskoczenia otworzyl oczy. -Skad wiesz? -Mam podobne koszmary od ponad miesiaca - odparl Dom. - Co noc. I wiem, ze pewnego czlowieka doprowadzily do samobojstwa. Patrzyli na niego w zdumieniu. -W pazdzierniku - mowil dalej - zaczalem chodzic we snie. Wymykalem sie z lozka, ukrywalem w szafach albo gromadzilem bron. Raz probowalem zabic okna gwozdziami, zeby cos powstrzymac. Rozumiesz, Ernie, boje sie czegos w ciemnosci. Zaloze sie, ze ty lekasz sie tego samego. Nie samej ciemnosci, ale czegos innego, czegos, co spotkalo cie... - machnal reka w kierunku okien - tam, w nocy, w pewien weekend latem poltora roku temu. Skonsternowany Ernie zerknal w noc za oknami i natychmiast odwrocil wzrok. -Nie rozumiem. -Chodzmy na gore, gdzie mozna zaciagnac zaslony - zaproponowal Dom. - Powiem wam, co wiem. Wazne, ze nie jestes sam. Juz nie jestes sam. I, dzieki Bogu, ja tez nie. Hrabstwo New Haven, Connecticut Jak w zegarku. Napady Jacka Twista zawsze byly przeprowadzane z zegarmistrzowska precyzja. Skok na pancerna ciezarowke nie stanowil wyjatku. Grube chmury szczelnie przyslanialy nocne niebo. Nie bylo widac gwiazd ani ksiezyca. Nie padal snieg, ale z poludniowego zachodu wial zimny wilgotny wiatr. Ciezarowka Guardmaster toczyla sie wsrod pustych pol, jadac z polnocnego wschodu w kierunku pagorka, z ktorego Jack obserwowal droge w wigilie Bozego Narodzenia. Reflektory przewiercaly cienkie, poszarpane plachty zimowej mgly. Droga przecinala otulone sniegiem pola niczym czarna atlasowa wstazka. Jack, ubrany w bialy kombinezon narciarski z kapturem, lezal na wpol zagrzebany w sniegu na poludnie od szosy. Po drugiej stronie w zaspie u stop pagorka przyczail sie drugi czlonek zespolu, Chad Zepp, tez w bialym stroju kamuflujacym. Branch Pollard zajmowal stanowisko w polowie zbocza, z ciezkim karabinem szturmowym HK91 firmy Heckler i Koch. Ciezarowka byla oddalona o dwiescie metrow. Swiatlo reflektorow zalamywalo sie w latach mgly, ktore przeplywaly nad droga na pograzone w mroku pola. Nagle na zboczu blysnela lufa HK91. Huk zagluszyl warkot silnika. HK91, byc moze najlepszy karabin bojowy na swiecie, wystrzeliwuje setki pociskow bez ryzyka, ze ktorys naboj sie zakleszczy. Jest wyjatkowo celny i skuteczny nawet na tysiac metrow; pocisk 7.62 NATO moze przebic drzewo czy betonowa sciane i zachowac dosc energii, zeby zabic kogos znajdujacego sie po drugiej stronie. Tej nocy nie zamierzali jednak nikogo zabijac. Z pomoca teleskopowego celownika na podczerwien Pollard ulokowal pierwszy pocisk tam, gdzie chcial, w prawej przedniej oponie samochodu Guardmaster. Ciezarowka skrecila gwaltownie, wjechala na lod i zaczela sie slizgac. Jack zerwal sie, przeskoczyl przez row i stanal na srodku szosy. Samochod sunal niczym czolg. W ostatniej chwili, gdy wydawalo sie, ze zaraz wpadnie do rowu, kierowca odzyskal panowanie nad kierownica i gwaltownie zahamowal niespelna dziesiec metrow przed Jackiem. Jack zobaczyl, ze konwojent goraczkowo mowi cos do mikrofonu. Wzywanie pomocy mijalo sie z celem. Gdy tylko Pollard oddal strzal z pagorka, Chad Zepp, wciaz ukryty w sniegu na polnoc od drogi, wlaczyl zasilany z akumulatora nadajnik, ktory zagluszyl czestotliwosc radia w ciezarowce. Coraz silniejszy wiatr przeganial tumany mgly nad szosa. Jack, czujac sie nagi w oslepiajacym swietle reflektorow, wzial na cel krate wlotu powietrza. Mial brytyjska strzelbe przeznaczona dla oddzialow antyterrorystycznych, sluzaca do wystrzeliwania nabojow gazowych. Inne typy takiej broni miotaja granaty, ktore eksploduja pod wplywem uderzenia, dlatego snajperzy musza celowac w szyby. Poniewaz jednak terrorysci po zajeciu jakiegos budynku zwykle barykadowali okna, wymyslono nowe rozwiazanie. Brytyjska strzelba, ktora Jack kupil u czarnorynkowego handlarza bronia w Miami, miala lufe o srednicy pieciu centymetrow i z duza predkoscia poczatkowa wystrzeliwala pocisk z gazem lzawiacym w stalowej koszulce, zdolny przebic drewniane drzwi czy zabite deskami okno. Gdy Jack nacisnal spust, pocisk przestrzelil krate i wpadl pod maske. Przez system wentylacyjny zaczely wplywac do kabiny gryzace zolte opary. Wyszkoleni konwojenci wiedzieli, ze w sytuacji kryzysowej nie nalezy opuszczac bezpiecznego wnetrza ciezarowki, bo kabina miala stalowe drzwi i kuloodporne szyby. Zanim jednak wylaczyli ogrzewanie i zamkneli otwory wentylacyjne, kabine wypelnil gaz. Chcac nie chcac, otworzyli drzwi i wyskoczyli na zimne powietrze, krztuszac sie i kaszlac. Pomimo oslepienia gazem kierowca wyciagnal rewolwer. Padl na kolana, nie przestajac charczec, i przymruzal lzawiace oczy, wypatrujac celu. Jack kopniakiem wytracil mu bron z reki, chwycil go za kolnierz, zaciagnal przed maske ciezarowki i przypial kajdankami do zderzaka. Po oddaniu strzalu, ktory unieruchomil ciezarowke, Branch Pollard zbiegl z pagorka i przykul protestujacego konwojenta do drugiego uchwytu zderzaka. Obaj mezczyzni mrugali gwaltownie, probujac pozbyc sie lez i zobaczyc twarze napastnikow. Nic im to jednak nie dalo, bo Jack, Pollard i Zepp mieli maski narciarskie. Jack i Pollard zostawili przykutych do zderzaka mezczyzn i pobiegli na tyl ciezarowki. Spieszyli sie, choc nie ze strachu, ze na odludnej drodze pojawi sie inny pojazd. Wiedzieli, ze nikt nie nadjedzie, dopoki nie uciekna. W chwili gdy ciezarowka Guardmaster wjechala na rownine, dwaj ostatni czlonkowie grupy, Hart i Dodd, zatarasowali oba konce drogi skradzionymi furgonetkami, ktore zostaly przemalowane i wyposazone w oznakowania zarzadu drog. Majac za plecami feerie swiatel, mrugajacych na dachach pojazdow i zaporach rozstawionych w poprzek jezdni, Dodd i Hart zawracali kierowcow, opowiadajac im historyjke o wypadku cysterny. Jak w zegarku. Chad Zepp juz czekal na Jacka i Pollarda z tylu ciezarowki. W blasku latarki, przymocowanej magnesem do drzwi, Zepp odkrecal zaslaniajaca mechanizm zamka plyte. Wzieli ze soba materialy wybuchowe, ale w przypadku tak opancerzonego samochodu jak ten istnialo ryzyko, ze wybuch stopi trzpienie zamka i jeszcze bardziej uszczelni garnek z miodem. Starsze pojazdy pancerne byly zazwyczaj wyposazone w zamki, ktore otwieralo sie jednym albo dwoma kluczami badz przez odpowiednie manipulowanie tarcza z cyframi. Ten woz byl nowy i mial nowoczesne zabezpieczenie. Zamek mozna bylo zamknac i otworzyc przez wystukanie odpowiedniej kombinacji na bloku dziesieciu klawiszy, wielkoscia i wygladem przypominajacym klawiature telefonu. Aby uaktywnic zamek, straznik zatrzaskiwal drzwi i wybijal srodkowa cyfre trzycyfrowego kodu. Chcac otworzyc drzwi, musial wcisnac wszystkie trzy cyfry w odpowiedniej kolejnosci. Kod byl zmieniany codziennie rano i znal go tylko kierowca. W przypadku dziesieciu cyfr istnieje tysiac mozliwych kombinacji trzech cyfr. Wpisanie kazdej z nich i czekanie, czy zostanie zatwierdzona, zajeloby im cztery, piec sekund, musieliby wiec poswiecic co najmniej piec kwadransow na wyprobowanie wszystkich. Bylo to zbyt ryzykowne. Chad Zepp odkrecil plyte i odslonil klawiature. Pomiedzy klawiszami widac bylo fragmenty mechanizmu zamka. Zepp zdjal z ramienia zasilany akumulatorami komputer wielkosci aktowki. Byl to SLICKS, inteligentne urzadzenie do penetrowania i omijania elektronicznych systemow zabezpieczen, przeznaczone wylacznie dla upowaznionego personelu wojskowego i wywiadowczego. Nieuprawnione posiadanie oznaczalo pogwalcenie ustawy o bezpieczenstwie narodowym. Aby zdobyc SLICKS, Jack pojechal do Meksyku i zaplacil dwadziescia piec tysiecy dolarow czarnorynkowemu handlarzowi bronia, ktory mial kontakty w firmie produkujacej te urzadzenia. Zepp trzymal komputer w ten sposob, zeby wszyscy trzej mogli widziec jego ekran o powierzchni dwudziestu pieciu centymetrow kwadratowych. Jack wyciagnal z obudowy pierwszy z trzech probnikow, ktory wygladal jak stalowy termometr z miedzianym czubkiem, polaczony z komputerem szescdziesieciocentymetrowym przewodem. Przyjrzal sie uwaznie czesciowo odslonietemu mechanizmowi zamka i ostroznie wsunal smukla koncowke probnika pomiedzy dwa pierwsze klawisze, dotykajac styku pod klawiszem z numerem 1. Ekran pozostal ciemny. Przesunal sonde do klawisza numer 2, potem 3. Nic. Gdy dotknal styku numer 4, na ekranie pojawil sie bladozielony napis - NAPIECIE - oraz liczby podajace wartosc. Oznaczalo to, ze srodkowa liczba trzycyfrowego kodu jest czworka. Po zaladowaniu workow pieniedzy i czekow do skrzyni na ostatnim przystanku trasy, kierowca wcisnal czworke, zeby uaktywnic zamek. Styk tego klawisza mial pozostac zamkniety do czasu wprowadzenia calego kodu otwierajacego drzwi. Przy trzech nieznanych cyfrach liczba mozliwych kombinacji wynosila tysiac. Teraz, gdy musieli znalezc tylko pierwsza i ostatnia cyfre, ich liczba zostala ograniczona do stu. Nie zwracajac uwagi na wyjacy wiatr, Jack wyciagnal z komputera drugi przyrzad, rowniez na szescdziesieciocentymetrowym przewodzie, przypominajacy pedzel do malowania akwarelami, ale z jednym swiecacym wlosem, podobnym do grubej zylki wedkarskiej. Wlos byl sztywny i zarazem gietki. Jack wsunal go w szczeline pod klawiszem z numerem 1 i zerknal na wyswietlacz. Nic sie nie stalo. Przesuwal sonde od klawisza do klawisza. Ekran zamrugal i pokazal czesc schematu obwodu. Wlos, ktory Jack wsuwal do mechanizmu, byl wloknem lasera optycznego, nieco bardziej wyrafinowanego kuzyna urzadzenia, ktore w kasach sklepowych odczytuje kody paskowe. SLICKS sluzyl do innego celu: rozpoznawal obwody i pokazywal ich modele na ekranie. Gdy sonda znajdowala sie bezposrednio nad fragmentem obwodu, komputer przetwarzal informacje i wiernie odtwarzal wykryty element. Jack musial przesunac sonde trzy razy i wlozyc ja do mechanizmu zamka w trzech roznych miejscach, zeby komputer odtworzyl schemat calego obwodu. Na miniaturowym wyswietlaczu jarzyly sie zielone linie i symbole. Po trzech sekundach wokol dwoch fragmentow schematu pojawily sie prostokaty wskazujace miejsca, w ktorych najlatwiej mozna bylo podlaczyc sie do obwodu. Nastepnie na schemat zostal nalozony obraz dziesieciocyfrowej klawiatury, ukazujacy lokalizacje tych dwoch slabych punktow na widocznej czesci mechanizmu zamka. -Dobre miejsce jest pod klawiszem numer cztery - powiedzial Jack. -Mam wiercic? - zapytal Pollard. -Chyba nie bedziesz musial. Jack schowal sonde optyczna i wyciagnal trzeci smukly instrument z gabczastym siatkowym czubkiem. Projektant nazwal ten czujnik "rozdzka". Jack wsunal jego koncowke przez malenki otworek u podstawy klawisza numer 4 i powoli zaczal poruszac nim w gore i w dol, w prawo i w lewo. Wreszcie komputer pisnal i wyswietlil na ekranie komunikat INTERWENCJA. Podczas gdy Jack trzymal rozdzke, a Chad Zepp komputer, Pollard wystukiwal polecenia. Komunikat na ekranie oznajmil: PRZEJECIE KONTROLI NAD SYSTEMEM. Komputer mogl teraz wysylac komendy bezposrednio do mikroukladu, ktory przetwarzal kody zamka i sterowal ryglami. Pollard wcisnal jeszcze dwa klawisze i SLICKS zaczal wysylac do ukladu scalonego kombinacje trzech cyfr, jedna co szesc setnych sekundy, wszystkie z czworka w srodku. Komputer zlamal kod - 545 - w dziewiec sekund. Cztery rygle szczeknely i jednoczesnie wysunely sie z gniazd. Jack schowal rozdzke, po czym wylaczyl komputer. Minely zaledwie cztery minuty od strzalu, ktory trafil w prawa przednia opone ciezarowki. Jak w zegarku. Zepp zarzucil komputer na ramie, a Pollard otworzyl pancerne drzwi. Pieniadze czekaly na nich. Zepp zasmial sie z zadowolenia. Pollard z radosnym okrzykiem wgramolil sie do srodka i zaczal wyrzucac na zewnatrz pekate plocienne worki. Jack wciaz czul wewnetrzna pustke i chlod. Pare platkow sniegu zatanczylo na wietrze. Niewyjasnione zmiany, ktore zaczely sie w psychice Jacka kilka tygodni temu, osiagnely punkt kulminacyjny. Nie zalezalo mu juz nawet na porachunkach ze spoleczenstwem. Pozbawiony celu, dryfowal niczym platki sniegu na wietrze. Hrabstwo Elko, Nevada Faye Block zapalila napis BRAK WOLNYCH MIEJSC, zeby nikt im nie przeszkadzal. Siedzac przy stole w przytulnej kuchni mieszkania nad recepcja, z zaluzjami zamknietymi przed noca, Blockowie popijali kawe i jak zaczarowani sluchali historii Doma. Okazali niedowierzanie tylko wtedy, gdy opowiadal o nieprawdopodobnym tancu ksiezycow w domu Zebediaha Lomacka. Opisal to niesamowite zjawisko tak realistycznie, ze sam czul gesia skorke na ramionach, a jego strach i zdumienie udzielily sie Faye i Erniemu. Najwieksze wrazenie zrobily na nich dwa polaroidowe zdjecia, ktore otrzymal od nieznanego nadawcy dwa dni przed wyjazdem do Portlandu. Uwaznie przyjrzeli sie siedzacemu przy biurku ksiedzu o martwej twarzy. Byli pewni, ze zostal sfotografowany w jednym z pokoi w ich motelu. Na drugim zdjeciu, przedstawiajacym blondynke z igla kroplowki w rece, rozpoznali widoczny w rogu kwiatowy desen narzuty; takie narzuty byly w niektorych pokojach jeszcze dziesiec miesiecy temu. Dom nie kryl zaskoczenia, gdy uslyszal, ze oni tez otrzymali tajemnicze zdjecie. Ernie przypomnial sobie, ze dziesiatego grudnia, piec dni przed wyjazdem do Milwaukee, dostali list bez adresu zwrotnego. Faye przyniosla zdjecie z biurka w recepcji. Pochylili sie nad stolem, przygladajac sie fotografii. Przedstawiala troje ludzi - mezczyzne, kobiete i dziecko - stojacych w sloncu przed drzwiami pokoju numer 9. Wszyscy mieli na sobie krotkie spodenki, bawelniane koszulki i sandaly. -Znacie ich? - zapytal Dom. -Nie - odparla Faye. -Mam wrazenie, ze powinienem ich pamietac - mruknal Ernie. -Slonce... letnie ubrania... - zaczal Dom w zamysleniu. - Mozemy z duzym prawdopodobienstwem zalozyc, ze zdjecie zostalo zrobione latem poltora roku temu, w weekend pomiedzy piatkiem szostego lipca i wtorkiem. Te trzy osoby uczestniczyly w tym, co sie wowczas stalo. Moze sa niewinnymi ofiarami jak my. Nasz nieznany informator chce, zebysmy o nich mysleli, zebysmy ich sobie przypomnieli. -Nadawca zdjec jest jednym z tych, ktorzy wykasowali nasze wspomnienia. Dlaczego mialby chciec, zebysmy sobie cokolwiek przypomnieli, skoro wczesniej zadali sobie tyle trudu, aby zatrzec nasze wspomnienia? - zapytal Ernie. Dom wzruszyl ramionami. -Moze od poczatku uwazal, ze postapili nieslusznie. Moze bral w tym udzial, bo musial, moze od tamtej pory gryzie go sumienie z powodu tego, co nam zrobili. Kimkolwiek jest, boi sie otwarcie przekazac informacje. Musi byc bardzo ostrozny. Faye odsunela krzeslo od stolu. -Nie bylo nas piec tygodni, musialo zebrac sie sporo poczty. Moze przyszlo cos ciekawego. Gdy jej kroki cichly na schodach, Ernie wyjasnil: -S andy, nasza kelnerka, sortowala poczte i placila rachunki. Listy wrzucila do papierowej torby. Wrocilismy dzis rano i bylismy zbyt zajeci otwieraniem motelu, zeby sprawdzic, co przyniosl listonosz. Faye wrocila z dwiema bialymi kopertami. Z podnieceniem otworzyli pierwsza z nich. Zawierala polaroidowe zdjecie mezczyzny, ktory lezal na lozku z igla kroplowki w ramieniu. Mial okolo piecdziesieciu lat i przerzedzone ciemne wlosy. Przypominal W. C. Fieldsa i w normalnych okolicznosciach zapewne wygladal dobrodusznie, ale tutaj patrzyl bez wyrazu w obiektyw aparatu, mial pusta twarz i oczy zombi. -Boze, to Calvin! - zawolala Faye. -Tak - potwierdzil Ernie. - Cal Sharkle. Jest kierowca ciezarowki, kursuje pomiedzy Chicago i San Francisco. -Za kazdym razem wstepuje do naszego barn. Czasami, gdy jest zmeczony, zostaje na noc. To bardzo mily facet. -Dla jakiej firmy pracuje? - zapytal Dom. -Jest niezalezny - odparl Ernie. - Ciezarowka nalezy do niego. -Wiecie, jak sie z nim skontaktowac? -Wpisywal sie do ksiazki, mamy wiec jego adres... Chyba mieszka gdzies w okolicach Chicago. -Sprawdzimy to pozniej. Najpierw zobaczmy, co jest w drugiej kopercie. Faye otworzyla ja i wyjela nastepne zdjecie. Przedstawialo mezczyzne lezacego na lozku w motelu Zacisze, z wkluta w ramie igla kroplowki. Jak wszyscy inni, mial martwy wyraz twarzy i oczy, ktore przywodzily na mysl horrory o zywych trupach. Tym razem wszyscy rozpoznali mezczyzne ze zdjecia. Byl to Dom. Las Vegas, Nevada Wieczorem, gdy zblizala sie pora spania, Marcie z kolekcja ksiezycow siedziala przy biureczku w kacie pokoju. Jorja stala w drzwiach i patrzyla na nia. Corka byla tak bardzo pochlonieta swoim zajeciem, ze nie zdawala sobie sprawy, iz jest obserwowana. Obok albumu pelnego ksiezycow lezalo pudelko kredek. Dziewczynka garbila sie nad biurkiem, starannie kolorujac jeden z obrazkow. Bylo to cos nowego i Jorja zastanawiala sie, co moze oznaczac. W ciagu tygodnia od narodzin kolekcjonerskiej pasji Marcie zapelnila caly album. Poniewaz miala niewiele czasopism, z ktorych mogla wycinac fotografie ksiezycow, uzupelniala swoj zbior setkami wlasnorecznie narysowanych obrazkow. Uzywajac monet, wieczek od sloikow, wazonow, szklanek, puszek i naparstkow lysowala ksiezyce roznej wielkosci na kartkach z bloku, kolorowym kartonie, papierowych torbach, kopertach i papierze pakowym. Nie zajmowala sie albumem przez caly czas, ale codziennie poswiecala mu pare minut wiecej niz poprzedniego dnia. Psycholog Ted Coverly byl zdania, ze przyczyny irracjonalnego leku przed lekarzami nie zostaly usuniete i teraz dziecko dawalo mu wyraz poprzez kolekcjonowanie ksiezycow. Gdy Jorja oznajmila, ze Marcie nie boi sie ksiezyca, Coverly odparl: -Lek nie musi szukac ujscia w innej fobii. Moze objawic sie na wiele innych sposobow... na przyklad jako obsesja. Jorja nie mogla zrozumiec, skad sie wzial dziwny lek corki. -Temu wlasnie sluzy terapia, poszukiwaniu przyczyny - powiedzial Coverly. - Prosze sie nie martwic, pani Monatella. Ale Jorja sie martwila. Martwila sie, bo wczoraj zabil sie Alan. Jeszcze nie powiedziala Marcie o smierci ojca. Po wyjsciu z mieszkania Pepper Carrafield zadzwonila do Coverly'ego. Doktor zdziwil sie, ze Alan takze mial sny o ksiezycu i jednoczesnie z corka ulegl lunarnej fascynacji. Stwierdzil, ze przemyslenie tego problemu bedzie wymagalo czasu. Poradzil tez, zeby Jorja wstrzymala sie z przekazywaniem malej zlych wiesci. -Kiedy przyjdzie pani do mnie z Marcie w poniedzialek, powiemy jej o tym razem. Jorja bala sie, ze pomimo obojetnosci Alana dziewczynka bardzo przezyje jego smierc. Stojac w drzwiach sypialni i patrzac na corke, pracowicie kolorujacajeden z ksiezycow, Jorja z niepokojem myslala ojej przeszlosci. Choc Marcie miala siedem lat i chodzila do drugiej klasy, dzieciece krzeselko wielkosci trzech czwartych normalnego wciaz bylo dla niej za duze i tylko czubkami tenisowek dotykala podlogi. Zycie jest trudne nawet dla doroslego, poteznie zbudowanego mezczyzny. W przypadku dziecka tak delikatnego jak Marcie kazdy kolejny dzien stanowil prawdziwe wyzwanie. Jorja uswiadomila sobie, jak latwo moze utracic swoja ukochana coreczke, i scisnelo jej sie serce. Gdy wreszcie powiedziala: "Kochanie, wloz pizame i wyszczotkuj zeby" - nie mogla sie opanowac i jej glos zadrzal. Dziewczynka miala zdumiona mine, jakby niezupelnie wiedziala, gdzie sie znajduje albo kim jest Jorja. Po chwili jej oczy rozjasnily sie i obdarzyla matke usmiechem, ktory moglby stopic maslo. -Czesc, mamusiu. Kolorowalam ksiezyce. -Pora przygotowac sie do lozka. -Jeszcze troszeczke, dobrze? - Marcie sprawiala wrazenie odprezonej, ale sciskala kredke tak mocno, ze zbielaly jej palce. - Chce pokolorowac jeszcze pare ksiezycow. Jorja zamierzala zniszczyc nienawistny album, jednak doktor Coverly ostrzegl ja, ze sprzeczanie sie z dzieckiem o ksiezyce i zakazywanie ich zbierania tylko nasili obsesje. Jorja nie byla przekonana, lecz zdusila w sobie pragnienie zniszczenia albumu. -Jutro bedziesz miala mnostwo czasu na kolorowanie, Orzeszku. Marcie z niechecia zamknela album, schowala kredki i poszla do lazienki wyszczotkowac zeby. Jorje ogarnelo zmeczenie. Poza przepracowaniem calej zmiany, zalatwila formalnosci w zakladzie pogrzebowym, zamowila kwiaty i przedyskutowala szczegoly pochowku z zarzadem cmentarza. Zadzwonila rowniez do Miami, zeby przekazac zle wiesci ojcu Alana. Byla wykonczona. Ze znuzeniem otworzyla album. Czerwien. Dziewczynka malowala wszystkie ksiezyce na czerwono, zarowno te narysowane przez siebie, jak i wyciete z czasopism. Juz pokolorowala ponad piecdziesiat. O obsesyjnym charakterze jej pracy swiadczyla dbalosc, z jaka pilnowala, zeby kredka nie wyszla poza kontur. Z biegiem czasu coraz mocniej ja przyciskala i ostatnie ksiezyce pokrywala taka ilosc szkarlatnego wosku, ze lsnily, jakby byly wilgotne. Uzywanie czerwieni - i tylko czerwieni - bardzo zaniepokoilo Jorje. Wygladalo to tak, jakby Marcie przeczuwala jakies zblizajace sie nieszczescie, wrozyla rozlew krwi. Hrabstwo Elko, Nevada Faye Block poszla na dol do recepcji i wyjela z szafy ksiazke gosci sprzed poltora roku. Po powrocie do kuchni polozyla ja na stole, otworzyla na wpisach z piatku i soboty szostego i siodmego lipca. -Tak, dobrze pamietamy te dni. W tamten piatek wieczorem zamkneli miedzystanowa z powodu wycieku jakichs toksycznych substancji. Cysterna z niebezpiecznymi chemikaliami jechala do Shenkfield. To obiekt wojskowy lezacy niecale trzydziesci kilometrow na poludniowy zachod stad. Musielismy zamknac motel do wtorku, dopoki sytuacja nie zostala opanowana. -Shenkfield jest poligonem doswiadczalnym broni chemicznej i biologicznej, wiec to gowno z ciezarowki musialo byc paskudne jak cholera - dodal Ernie. Glos Faye zmienil barwe, brzmial teraz, jakby recytowala starannie zapamietane zdania. -Postawili blokady drogowe i kazali nam ewakuowac sie ze strefy zagrozenia. Nasi goscie wyjechali swoimi samochodami. - Jej twarz byla bez wyrazu. - Ned i S andy Sarverowie mogli wrocic do swojej przyczepy mieszkalnej, bo strefa kwarantanny nie obejmowala Beowawe. -To niemozliwe - powiedzial Dom ze zdumieniem. - Nie przypominam sobie zadnej ewakuacji. Bylem tutaj. Pamietam, ze czytalem, rozgladalem sie po okolicy, zbierajac materialy do cyklu opowiadan... ale te wspomnienia sa mgliste, nieprecyzyjne. Podejrzewam, ze nie sa prawdziwe. Brakuje w nich glebi. A jednak bylem tutaj, nie gdzies indziej, i zrobiono mi cos dziwnego. - Wskazal swoje zdjecie. - Oto dowod. Faye znowu sie odezwala. Mowila jeszcze bardziej dretwym glosem, a jej oczy zrobily sie szkliste: -Do odwolania alarmu Ernie i ja mieszkalismy u znajomych, ktorzy maja male rancho w gorach pietnascie kilometrow na polnocny wschod stad, u Elroya i Nancy Jamisonow. Posprzatanie po wycieku nie bylo latwe. Wojsko potrzebowalo az trzech dni. Pozwolili nam wrocic dopiero we wtorek rano. -Faye, wszystko w porzadku? - zapytal Dom. Zamrugala. -Co? O co ci chodzi? -Mowilas jak... zaprogramowana. Sprawiala wrazenie szczerze zaskoczonej. -O czym ty mowisz? -Faye, twoj glos stal sie... plaski - powiedzial Ernie, sciagajac brwi. -Przeciez tylko wyjasnialam, co sie stalo. - Pochylila sie i polozyla palec na piatkowej stronie ksiazki. - Widzisz, przed zamknieciem miedzystanowej wynajelismy jedenascie pokoi. Nikt nie zaplacil, bo nikt nie zostal na noc. Wszyscy wyjechali. -Tam jest twoje nazwisko, siodme z kolei - zauwazyl Ernie. Dom patrzyl na swoj podpis i adres w Mountainview w Utah, dokad wowczas jechal. Pamietal, jak sie wpisywal, ale samej ewakuacji juz nie. -Widzieliscie wypadek tej cysterny? Ernie pokrecil glowa. -Nie, ciezarowka wywrocila sie kilka kilometrow stad - wyrecytowal takim tonem, jakim wczesniej mowila Faye. - Eksperci wojskowi z Shenkfield obawiali sie, ze wiatr moze rozniesc opary, dlatego strefa kwarantanny byla bardzo duza. Zmrozony brzmieniem jego glosu, Dom spojrzal na Faye i zobaczyl, ze ona tez zauwazyla te dziwna zmiane. -Tak samo ty mowilas przed chwila, Faye - powiedzial i popatrzyl na Erniego. - Oboje zostaliscie zaprogramowani wedlug tego samego scenariusza. Faye sciagnela brwi. -Chcesz powiedziec, ze nie bylo zadnego wycieku? -Byl, to przeciez jasne - sprzeciwil sie Ernie. - Przez jakis czas trzymalismy wycinki z wydawanej w Elko gazety "Sentinel". Chyba je wyrzucilismy. Tak czy siak, ludzie w tych stronach wciaz sie zastanawiaja, co by sie stalo, gdyby zerwal sie wiatr, gdyby okolica zostala skazona przed zarzadzeniem ewakuacji. Nie, to nie sa nasze urojenia. -Mozemy zapytac o to Elroya i Nancy Jamisonow - podsunela Faye. - Byli u nas w odwiedzinach tamtego dnia wieczorem. Kiedy musielismy sie ewakuowac, zaproponowali, ze zabiora nas do siebie. Dom usmiechnal sie krzywo. -Nie ufalbym ich wspomnieniom. Jesli tu byli, widzieli to samo co wszyscy inni i te wspomnienia usunieto potem z ich pamieci. Pamietaja, ze was zabrali, bo to kazano im pamietac. W rzeczywistosci prawdopodobnie zostali tutaj i poddano ich praniu mozgu jak cala reszte. -Kreci mi sie w glowie. To dla mnie zbyt skomplikowane. -Ale, cholera, przeciez byl wyciek i ewakuacja - upieral sie Ernie. - Pisali o tym w gazetach. Domowi przyszlo na mysl niepokojace wyjasnienie, ktore zjezylo mu wloski na karku. -A jesli wszyscy zostalismy skazeni jakas chemiczna czy biologiczna substancja przewozona do Shenkfield? Moze wojsko i rzad ukryly ten fakt, zeby uniknac zlej prasy, wielomilionowych odszkodowan i ujawnienia tajnych informacji? Moze zamkneli autostrade i oglosili, ze wszyscy zostali bezpiecznie ewakuowani, podczas gdy w rzeczywistosci nikt nie wydostal sie ze strefy skazenia? Potem przeksztalcili motel w szpital, odkazili nas czesciowo, usuneli nam to zdarzenie z pamieci i wszczepili falszywe wspomnienia, zebysmy nigdy sie nie dowiedzieli, co nas spotkalo. Przez chwile patrzyli na siebie w milczeniu. Byli wstrzasnieci nie dlatego, ze ten scenariusz brzmial prawdopodobnie - bo nie brzmial - ale poniewaz byl pierwszym, ktory mogl wyjasnic ich problemy psychiczne i zdjecia zamroczonych ludzi. Potem Ernie i Faye zaczeli wysuwac zastrzezenia. Ernie odezwal sie pierwszy: -W takim przypadku logiczne byloby powiazanie falszywych wspomnien z toksycznym wyciekiem i ewakuacja. Tak wlasnie zrobili z Faye i ze mna, z Jamisonami oraz Nedem i S andy Sarverami. Dlaczego nie z toba? Dlaczego tobie wszczepili wspomnienia niemajace zwiazku z ewakuacja? To nielogiczne i ryzykowne, poniewaz roznice pomiedzy wspomnieniami sa dowodem, ze ty albo my, albo my wszyscy zostalismy poddani praniu mozgu. -Nie wiem - odparl Dom. - To po prostu dodatkowa tajemnica do rozwiklania. -Jest jeszcze inny slaby punkt w twojej teorii. Jesli zostalismy skazeni bronia biologiczna, nie wypusciliby nas po trzech dniach. Baliby sie zarazy, wybuchu epidemii. -Fakt. W takim razie byla to jakas substancja chemiczna, nie wirusy czy bakterie. Cos, co mogli zmyc albo wyplukac z naszego organizmu. -To tez nie ma sensu - zaoponowala Faye. - Bo substancje, jakie testuja w Shenkfield, z zalozenia maja byc zabojcze. Gaz trujacy. Gaz paralizujacy. Gdybysmy znalezli sie w takiej chmurze, bylibysmy juz martwi, a w najlepszym wypadku zostalibysmy fizycznymi lub umyslowymi kalekami. -Moze to bylo cos dzialajacego bardzo powoli - zasugerowal Dom. - Cos, co powoduje raka, bialaczke albo inne choroby, ktore daja o sobie znac po dwoch, trzech, a moze nawet pieciu latach od zetkniecia sie z toksyczna substancja. Zamilkli, wstrzasnieci taka mozliwoscia. Sluchali tykania kuchennego zegara i zalobnego wycia wiatru, zastanawiajac sie, czy w tej chwili nie rosna w nich guzy. Wreszcie Ernie powiedzial: -Byc moze zostalismy skazeni i powoli gnijemy od srodka, ale trudno mi w to uwierzyc. Przeciez w Shenkfield testuja chemiczne i biologiczne rodzaje broni, a jaki jest pozytek z broni, ktora przez dlugie lata nie zabija wroga? -Absolutnie zaden - przyznal Dom. -Czy skazenie chemiczne moze tlumaczyc to, co przezyles w domu Lomacka w Reno? -Nie mam pojecia. Ale skoro juz wiemy, ze odizolowali cala okolice, podajac jako przyczyne toksyczny wyciek, moja teoria prania mozgu ma solidniejsze podstawy. Wczesniej nie umialem wyjasnic, jak ktos mogl zatrzymac nas tutaj na tyle dlugo, zeby wymazac wspomnienia tego, co widzielismy. Kwarantanna zapewnila im potrzebny na to czas i powstrzymala ciekawskich. Teraz przynajmniej wiemy, ze to sily zbrojne Stanow Zjednoczonych, moze w zmowie z rzadem albo samodzielnie, probowaly ukryc cos, co sie tu stalo, a co nie powinno sie stac. Nie wiem jak wy, ale ja robie w portki ze strachu na mysl, ze mamy do czynienia z takim poteznym i bezwzglednym przeciwnikiem. -Jako stary wojak z piechoty morskiej byc moze nie powinienem lubic zolnierzy innych formacji, ale wiesz, to nie sa wcielone diably - mruknal Ernie. - Nie mozemy od razu zakladac, ze padlismy ofiarami jakiegos prawicowego spisku. Paranoiczni pisarze i wytwornie filmowe zbijaja miliony na takich zwariowanych pomyslach, jednak w prawdziwym swiecie zlo jest bardziej subtelne, mniej zauwazalne. Jesli za tym, co sie wydarzylo, stoja wojsko i rzad, ich motywy niekoniecznie musza byc niemoralne. Prawdopodobnie uwazaja, ze zrobili to, co bylo najwlasciwsze. -Moze masz racje, ale i tak musimy rozgryzc te tajemnice - oswiadczyla Faye. - Jesli tego nie zrobimy, twoja nyktofobia z pewnoscia sie nasili. Podobnie jak twoje lunatykowanie, Dom. A co potem? Wszyscy wiedzieli, "co potem". "Co potem" bylo lufa strzelby w ustach, droga do spokoju, jaka wybral Zebediah Lomack. Dom popatrzyl na otwarta ksiazke gosci. Cztery miejsca nad swoim nazwiskiem ujrzal wpis, ktory go zelektryzowal. Doktor Ginger Weiss, adres w Bostonie. -Ginger - powiedzial. - Czwarte imie z plakatow. Cal Sharkle, znajomy Blockow z Chicago, kierowca ciezarowki, mezczyzna o oczach zombi z jednego ze zdjec, zameldowal sie w motelu tuz przed doktor Weiss. Pierwszymi goscmi tego dnia byli panstwo Rykoff z corka, mieszkajacy w Las Vegas. Dom gotow byl sie zalozyc, ze to oni widnieli na rodzinnej fotografii zrobionej przed drzwiami pokoju numer 9. Zebediah Lomack nie wpisal sie do ksiazki, wiec pewnie tylko wstapil na kolacje do baru w drodze pomiedzy Reno i Elko. Ktores z pozostalych nazwisk moglo nalezec do mlodego ksiedza, ale jesli tak, nie podal swojej profesji. -Musimy porozmawiac z tymi wszystkimi ludzmi - oznajmil z podnieceniem. - Zaczniemy telefonowac do nich jutro z samego rana i zobaczymy, co pamietaja z tamtych dni. Chicago, Illinois Nie pozwalajac, zeby w jego postanowieniu pojawila sie nawet cienka jak wlos rysa i nie uciekajac sie do wykretow, Brendan uzyskal zgode proboszcza na wyjazd do Nevady bez pralata Janneya, ktory mialby mu towarzyszyc z nadzieja na cuda. Dziesiec po dziesiatej zgasil swiatla i lezal w ciemnosci, patrzac na pokryta szadzia, lsniaca blado szybe. Okno wychodzilo na dziedziniec, gdzie o tej porze nie palily sie zadne lampy, wiec wiedzial, ze widzi odbita od czegos poswiate ksiezyca, zalamujaca sie w cienkiej warstewce lodu na szkle. Blask nie mogl padac bezposrednio na szybe, poniewaz wczesniej ksiezyc zagladal w okna gabinetu, ktory znajdowal sie po drugiej stronie plebanii; nie mogl teraz swiecic nad dziedzincem. Gdy Brendan cierpliwie czekal na nadejscie snu, coraz bardziej intrygowaly go misterne wzory malowane na lodzie przez odbita poswiate; swiatlo rozszczepialo sie w krysztalkach na setki promieni. -Ksiezyc - szepnal. - Ksiezyc. Po chwili uswiadomil sobie, ze dzieje sie cos niesamowitego. Z poczatku byl tylko zaciekawiony, ale po chwili zainteresowanie przerodzilo sie w chorobliwa fascynacje. Nie mogl oderwac wzroku od pokrytej perelkami szronu szyby, wabiacej go jak syreni spiew zeglarza. Zanim zdal sobie sprawe z tego, co robi, wysunal reke spod kocow i wyciagnal ja w strone okna, choc bylo oddalone o trzy metry i nie mogl go dotknac. Czarny kontur rozpostartej dloni wyraznie rysowal sie na tle oblodzonej, lekko jarzacej sie szyby. Ten gest byl kwintesencja pragnienia. Brendan pragnal znalezc sie w swietle - nie w tym, ktore zylo w lodzie, lecz w tamtym zlotym blasku ze snow. -Ksiezyc - powtorzyl ze zdziwieniem. Jego serce bilo przyspieszonym rytmem. Zaczal sie trzasc. Nagle cukrowy szron ulegl tajemniczej przemianie: cienka lodowa powloka zaczela sie topic, poczynajac od skrajow szyby. Po paru sekundach pozostal z niej idealny krag lodu o srednicy okolo dwudziestu pieciu centymetrow, jarzacy sie niesamowicie posrodku czystego, suchego, ciemnego prostokata szkla. Ksiezyc. Brendan wiedzial, ze to znak, choc nie rozumial jego znaczenia i nie mial pojecia, kto lub co go zsyla. W noc Bozego Narodzenia w domu rodzinnym w Bridgeport musial snic o ksiezycu, bo zbudzil matke i ojca glosnymi, pelnymi strachu krzykami. Nie pamietal tego snu. Od tamtej pory jego sny nie dotyczyly ksiezyca, lecz tajemniczego miejsca pelnego oslepiajacego zlotego swiatla, ktore zwiastowalo jakies niewiarygodne objawienie. Wciaz wyciagal reke w strone szronu lsniacego na szybie. Lekko fosforyzujacy krag stawal sie coraz jasniejszy, jakby w krysztalkach lodu zachodzila jakas reakcja chemiczna. Mleczna biel skrzyla sie niczym snieg w promieniach slonca, jasniala coraz bardziej, az w koncu na szkle zaplonal rozmigotany krag srebra. Z gwaltownie bijacym sercem, pewien, ze balansuje na krawedzi zdumiewajacego odkrycia, Brendan wyprezyl reke i sapnal<>Sentinela<<. - Ludzie z DERO sa znakomicie wyszkoleni, maja bogate doswiadczenie terenowe w sytuacjach bojowych i wysoki poziom dostepu do tajnych informacji, co jest niezwykle istotne, gdyz moga dzialac na scisle tajnych obszarach i widziec poufne rzeczy". Dom pomyslal, ze musza rowniez umiec trzymac jezyk za zebami. "Sentinel" dalej cytowal rzecznika: "Sa najlepsi wsrod naszych mlodych zolnierzy zawodowych, nic wiec dziwnego, ze przed zakwalifikowaniem sie do DERO wielu dosluzylo sie co najmniej stopnia sierzanta. Naszym zamiarem jest stworzenie jednostki wyszkolonej do dzialan w nadzwyczajnych sytuacjach kryzysowych, takich jak atak terrorystyczny na krajowe obiekty wojskowe, zagrozenie nuklearne w bazach z bronia atomowa i inne powazne problemy. Co nie znaczy, ze w obecnym przypadku mamy do czynienia z aktem terroryzmu czy zagrozeniem nuklearnym. W kraju stacjonuje kilka kompanii DERO, a skoro jedna z nich przebywala w poblizu miejsca wycieku gazu paralizujacego, sprowadzenie jej w celu zapewnienia bezpieczenstwa publicznego wydawalo sie roztropnym posunieciem". Pytania reporterow, gdzie stacjonowala owa kompania DERO oraz ilu ludzi bierze udzial w operacji, skwitowal krotko: "To tajne informacje". Nikt z DERO nie chcial rozmawiac z prasa. Ginger skrzywila sie pogardliwie. - Shmontses! Dom zamrugal. -Co? -Cala ta ich historia - odparla, prostujac plecy i krecac glowa, bo scierpla jej szyja. - To wszystko to tylko shmontses. -Ale co znaczy shmontses! -O, przepraszam. To slowo jidysz, zapozyczone z niemieckiego, jak sadze. Czesto uzywane przez mojego ojca. Oznacza cos bezwartosciowego, glupiego, absurdalnego, niedorzecznego, zaslugujacego na pogarde albo kpine. - Przestala krecic glowa, pochylila sie i dzgnela palcem gazete. - Jednostka DERO przypadkiem platala sie po odludziu akurat wtedy, gdy doszlo do sytuacji kryzysowej, co? Zbyt piekne. Dom sciagnal brwi. -Sluchaj, z tych artykulow wynika, ze choc blokady drogowe na osiemdziesiatce postawili zolnierze z Shenkfield, godzine pozniej przejela je DERO. Jesli wiec nie byli w poblizu, to w tak krotkim czasie mogli sie tu dostac tylko w jeden sposob: droga powietrzna, i to startujac jeszcze przed wyciekiem. -Otoz to. -Chcesz powiedziec, ze wiedzieli o tym, co ma sie wydarzyc? Ginger westchnela. -W najlepszym wypadku jestem sklonna przyjac, ze kompania DERO przebywala w ktorejs z najblizszych baz wojskowych... w zachodnim Utah albo na poludniu Idaho. Ale i tak odleglosc jest zbyt duza, zeby wyjasnienie rzecznika mialo sens. Nawet gdyby rzucili wszystko i przylecieli tu, gdy tylko uslyszeli o wycieku, nie zmiesciliby sie w czasie. Nie ma mowy. Dla mnie wyglada to tak, jakby dowiedzieli sie z niewielkim wyprzedzeniem, ze cos sie stanie na zachodnim krancu hrabstwa Elko. Z niewielkim wyprzedzeniem, zauwaz. Nie dni, tylko paru godzin. -To oznacza, ze ten wyciek nie nastapil z powodu wypadku. W rzeczywistosci prawdopodobnie nie bylo zadnego wycieku, ani chemicznego, ani biologicznego. Dlaczego wiec nosili kombinezony ochronne, kiedy sie nami zajmowali? - Sfrustrowany Dom pomyslal, ze wszystko to wiedzie ich coraz dalej w glab tajemnicy, nie w kierunku rozwiazania. Coraz bardziej krete sciezki prowadzily ku kolejnym zagadkom. Ogarnela go irracjonalna chec podarcia gazety, jakby w ten sposob mogl rowniez rozedrzec wojskowa zaslone klamstw i odslonic prawde, chocby nawet tylko w postaci strzepkow. -Jedynym powodem wezwania kompanii DERO do zabezpieczenia strefy kwarantanny bylo to, ze ludzie patrolujacy obwod mogliby zobaczyc cos wyjatkowo poufnego, cos absolutnie scisle tajnego - powiedziala Ginger. - Wojsko uznalo, ze nie moze powierzyc tego zadania zwyklym zolnierzom, ktorzy nie maja dostepu do tajnych informacji. To jedyny powod sciagniecia DERO. -Poniewaz mozna bylo miec pewnosc, ze nie puszcza pary z geby. -Wlasnie. I gdyby chodzilo tylko o toksyczny wyciek na osiemdziesiatce, ludzie z DERO nie byliby potrzebni, no bo co tu utajniac? Wywrocona ciezarowke albo pekniety zbiornik gazu czy cieczy? Ponownie zajeli sie gazetami rozpostartymi na biurku. Wkrotce znalezli dodatkowy dowod na to, ze wojsko otrzymalo ostrzezenie, iz w te goraca lipcowa noc na zachodzie hrabstwa Elko wydarzy sie cos niezwyklego. Dom i Ginger dobrze pamietali, ze bar Zacisze zatrzasl sie od dziwnego huku jakies pol godziny po zmroku, a poniewaz latem slonce zachodzi pozno (nawet na 41 stopniu szerokosci geograficznej polnocnej), klopoty musialy zaczac sie troche po osmej. W tym czasie zaczely juz dzialac blokady pamieci, co pozwalalo dokladniej umiejscowic to wszystko w czasie. Ale Dom w jednym z artykulow wypatrzyl wzmianke, ze trasa 1-80 zostala zablokowana prawie punktualnie o osmej. -Chcesz powiedziec, ze wojsko zamknelo autostrade piec czy dziesiec minut przed "przypadkowym" wyciekiem? -Tak. Chyba ze sie mylimy co do czasu zachodu slonca. Sprawdzili w kolumnie pogody w numerze z szostego lipca. Znalezli tam dokladny opis brzemiennego w skutki dnia. Temperatura dochodzila do trzydziestu dwoch stopni, z wieczornym spadkiem do osiemnastu. Wilgotnosc powietrza wahala sie od dwudziestu do dwudziestu pieciu procent. Bezchmurne niebo. Wiatr lekki, zmienny. Zachod slonca o siodmej czterdziesci jeden. -Tutaj zmierzch trwa bardzo krotko - mruknal Dom. - Pietnascie minut, nie dluzej. O siodmej czterdziesci piec moglo juz byc zupelnie ciemno. Jesli nawet mylimy sie, myslac, ze wszystko zaczelo sie pol godziny po zmroku, a nie pietnascie minut wczesniej, to wojsko i tak ustawilo blokady z wyprzedzeniem. -Wiedzieli, co sie stanie. -Ale nie mogli temu zapobiec. -Co oznacza, ze musial to byc jakis proces, jakas seria wypadkow, ktore zainicjowali i nad ktorymi nie potrafili zapanowac. -Mozliwe, choc niekoniecznie. Moze to nie oni byli winni. Dopoki nie dowiemy sie czegos wiecej, mozemy tylko spekulowac, a to nie ma sensu. Ginger wrocila do pierwszej strony "Sentinela" ze srody jedenastego lipca. Jej stlumiony okrzyk zwrocil uwage Dorna na zdjecie mezczyzny w mundurze i czapce oficera. Choc pulkownik Leland Falkirk nie pojawil sie w ich snach, oboje rozpoznali go natychmiast na podstawie opisu Erniego i Neda: ciemne wlosy siwiejace na skroniach, niezwykle przejrzyste oczy, haczykowaty nos, cienkie wargi, szczupla, wyrazista twarz. Dom przeczytal notke pod fotografia: Pulkownik Leland Falkirk, dowodca oddzialu DERO strzegacego strefy kwarantanny, byl dla reporterow nieuchwytnym celem. To jego pierwsze zdjecie zrobione przez fotografa "Sentinela", Grega Lunde'a. Zaskoczony Falkirk nie kryl zlosci. Jego odpowiedzi na zadane pytania byly jeszcze krotsze niz zwyczajowe "bez komentarza ". Ostatnie zdanie rozbawiloby Dorna, gdyby nie zmrozila go kamienna twarz Falkirka. Rozpoznal ja nie tylko dzieki opisowi Erniego i Neda, ale rowniez dlatego, ze kiedys ja widzial. Ostre, jastrzebie rysy i drapiezne oczy wyrazaly zaciekla determinacje; ten czlowiek szedl do celu po trupach. Perspektywa znalezienia sie na jego lasce mogla budzic lek. Patrzac na zdjecie Falkirka, Ginger powiedziala cicho: - Kayn aynhoreh. - Widzac konsternacje Dorna, wyjasnila: - To tez jidysz. Kayn aynhoreh. Tego wyrazenia uzywa sie do odczynienia uroku rzuconego przez zle oko. Mysle, ze pasuje. Dom przygladal sie zdjeciu niemal jak zahipnotyzowany. -Tak. Jak najbardziej - mruknal po chwili. Twarz na fotografii byla jak zywa i wydawalo sie, ze pulkownik Falkirk odwzajemnia ich badawcze spojrzenia. * Podczas gdy Dom i Ginger przegladali w Elko stare numery "Sentinela", Ernie i Faye Blockowie probowali skontaktowac sie z ludzmi, ktorych nazwiska widnialy na liscie gosci z szostego lipca i ktorzy jak dotad byli nieosiagalni. Siedzieli w recepcji motelu naprzeciwko siebie przy debowym biurku, ktore po obu stronach mialo wneki dla nog. W zasiegu reki na elektrycznej plycie stal dzbanek kawy.Ernie ukladal telegram do Geralda Salcoego, ktory szostego lipca wynajal dwa pokoje dla swojej rodziny. Nie mogli skontaktowac sie z nim telefonicznie, poniewaz jego numer w Monterey w Kalifornii byl zastrzezony. Faye przegladala ksiazke gosci dzien po dniu, szukajac nowszego wpisu Cala Sharkle'a, kierowcy, ktory zatrzymal sie u nich tamtego lata. Wczoraj Dom zadzwonil pod podany w rejestrze numer, ale okazalo sie, ze telefon jest odlaczony. Mieli nadzieje, ze nowszy wpis bedzie zawieral nowy adres i numer telefonu. W trakcie pracy Ernie wspominal, ile razy w czasie trzydziestu jeden lat malzenstwa siedzieli naprzeciwko siebie przy biurku albo przy kuchennym stole. W takim czy innym mieszkaniu, w takim czy innym domu, na tym czy innym koncu swiata od Quantico przez Pendleton do Singapuru, prawie wszedzie, dokad wysylala go piechota morska, spedzali razem dlugie wieczory przy stole, pracujac, marzac albo snujac plany czesto do poznej nocy. Nagle wrocily do niego wzruszajace echa tych wszystkich narad i wspolnej pracy. Mial wielkie szczescie, ze spotkal i poslubil Faye. Ich zycie splotlo sie tak nierozerwalnie, ze rownie dobrze mogliby byc jedna istota. Jesli pulkownik Falkirk lub ktos inny posunie sie do morderstwa, zeby polozyc kres ich dochodzeniu, jesli cos zlego spotka Faye, mial nadzieje, ze to samo spotka rowniez i jego. Skonczyl pisac telegram do Geralda Salcoego, podyktowal go przez telefon i poprosil o natychmiastowe doreczenie, przez caly czas ogrzewany miloscia, ktora lagodzila groze ich polozenia. Faye znalazla w ksiazce z ubieglego roku piec wpisow Cala Sharkle'a, z tym samym adresem, Evanston w Illinois, i tym samym numerem telefonu, ktory wpisal szostego lipca. Najwyrazniej nigdzie sie nie przeprowadzil. Ale gdy zadzwonili, uslyszeli to samo nagranie z informacja, ze telefon zostal odlaczony i numer obecnie nie nalezy do nikogo. Na wypadek gdyby Cal wyprowadzil sie z Evanston do samego Chicago, Faye zadzwonila do informacji strefy 312 i zapytala o numer Calvina Sharkle'a. Nie mieli takiego abonenta. Poslugujac sie mapa Illinois, obdzwonili biura numerow na przedmiesciach: Whiting, Hammond, Calumet City, Markham, Downer's Grove, Oak Park, Oakbrook, Elmhurst, Des Plaines, Rolling Meadows, Arlington Heights, Skokie, Wilmette, Glencoe... Bez powodzenia. Albo Cal Sharkle wyprowadzil sie z obszaru miejskiego Chicago, albo zapadl sie pod ziemie. * Podczas gdy Faye i Ernie pracowali w recepcji, Ned i S andy Sarver przygotowywali jedzenie w kuchni na gorze. Tego wieczoru, gdy z Chicago przybedzie Brendan Cronin, a z Vegas przyleci Jorja Monatella z coreczka, na kolacji bedzie dziewiec osob, dlatego Ned nie chcial zostawiac wszystkiego na ostatnia chwile. Wczoraj, gdy cala szostka wspolnie szykowala wieczorny posilek, Ginger Weiss zauwazyla, ze zebranie przypomina swiateczny zjazd rodzinny; rzeczywiscie czuli wzajemna bliskosc, choc ledwo sie znali. Ned i S andy doszli do wniosku, ze wzmocnienie tej wiezi doda wszystkim sil do stawienia czola przyszlosci, dlatego zdecydowali, ze nastepna kolacja powinna przypominac uczte Dziekczynienia. Przygotowywali wazacego siedem kilogramow indyka z orzechowym farszem, ziemniaki zapiekane w sosie, pieczona kukurydze, marchewke z estragonem, salatke z bialej kapusty i papryki, placek dyniowy i rogaliki.Gdy siekali selery i cebule, kroili chleb i szatkowali kapuste, Ned sie zastanawial, czy ich rodzinna uczta nie okaze sie rowniez ostatnim posilkiem skazanca. Probowal przepedzic te makabryczna mysl, spogladajac na S andy. Usmiechala sie niemal bez przerwy i nucila cos cicho. Pomyslal, ze wydarzenie, ktore zapoczatkowalo te jej radykalna i cudowna przemiane, nie moze doprowadzic do ich smierci. Nie ma powodu do zmartwien. Na pewno nie ma. * Po trzech godzinach spedzonych w redakcji "Sentinela" Ginger i Dom zjedli lekki lunch - salatki firmowe - w restauracji na Idaho Street i o drugiej trzydziesci wrocili do motelu Zacisze. Faye i Ernie wciaz siedzieli w recepcji, ktora wypelnialy splywajace z gory apetyczne aromaty: dynia, cynamon, galka muszkatolowa, cebula smazona na masle, drozdzowy zapach piekacego sie chleba.-Jeszcze nie czuc indyka - powiedziala Faye. - Ned wsunal go do piecyka pol godziny temu. -Mowi, ze kolacja bedzie o osmej - dodal Ernie - ale podejrzewam, ze te wszystkie zapachy doprowadza nas do szalenstwa i wczesniej przypuscimy szturm na kuchnie. -Dowiedzieliscie sie czegos w "Sentinelu"? - zapytala Faye. Zanim Ginger zdazyla odpowiedziec, otworzyly sie drzwi i z wirem zimnego wiatru do biura wpadl korpulentny mezczyzna. Przybiegl z samochodu, nie wkladajac plaszcza; choc mial na sobie szare spodnie, ciemnoniebieski blezer, jasnoniebieski pulower i zwyczajna biala koszule zamiast czarnego stroju z koloratka, natychmiast go rozpoznali. Byl rudowlosym, zielonookim, pyzatym mlodym ksiedzem z polaroidowego zdjecia, ktore nieznany nadawca przyslal Domowi. -Ojciec Cronin! - zawolala Ginger. Cos ciagnelo ja do niego rownie mocno jak do Dominicka Corvaisisa. Czula, ze wraz z ksiedzem i Domem przezyla cos jeszcze bardziej wstrzasajacego niz to, co polaczylo ja Blockami i Sarverami. Najwyrazniej w obrebie Zdarzenia, ktorego wszyscy byli swiadkami w tamta piatkowa noc w lipcu, mialo miejsce Drugie Zdarzenie dotyczace tylko niektorych. Choc witanie w taki sposob nieznajomego mezczyzny, i w dodatku ksiedza, bylo niestosowne, podbiegla do ojca Cronina i zarzucila mu rece na szyje. Przeprosiny nie byly konieczne, bo Brendan Cronin najwyrazniej odczuwal to samo przyciaganie. Bez wahania zamknal ja w ramionach i przez chwile przytulali sie do siebie nie jak nieznajomi, ale jak brat i siostra witajacy sie po dlugiej rozlace. Kiedy Ginger odsunela sie, Dom powiedzial: -Ojciec Cronin - i podszedl, zeby go usciskac. -Nie ma potrzeby nazywac mnie ojcem. W tej chwili ani nie chce, ani nie zasluguje na to, zeby byc kaplanem. Prosze, mowcie mi Brendan. Ernie zawolal Neda i S andy, a potem wyszedl razem z Faye zza kontuaru. Brendan uscisnal jego reke i objal Faye, czujac do nich ogromna sympatie, choc nie tak silna jak dziwny magnetyzm, ktory przyciagal go do Dorna i Ginger. Gdy Ned i S andy zeszli na dol, przywital ich tak samo jak Blockow. Jak Ginger wczorajszego wieczoru, Brendan powiedzial: -Mam wrazenie... ze jestem wsrod rodziny. Wszyscy to czujecie, prawda? Jakbysmy razem przezyli najwazniejsze chwile zycia... jakbysmy przezyli cos, co na zawsze odroznilo nas od wszystkich innych ludzi. Pomimo stwierdzenia, ze nie zasluguje na szacunek nalezny kaplanowi, Brendan Cronin roztaczal wokol siebie duchowa aure. Jego lekko pyzata twarz, blyszczace oczy i szeroki usmiech wyrazaly radosc, ktora podniosla Ginger na duchu. -To, co czuje w tym pokoju, utwierdza mnie w przekonaniu, ze powzialem wlasciwa decyzje - mowil. - Chcialem byc z wami. Stanie sie tu cos, co nas wszystkich odmieni, co juz zaczelo nas zmieniac. Czujecie to? Czujecie? Jego lagodny glos sprawil, ze Ginger poczula przyjemne drzenie wzdluz kregoslupa, przywolywal niedajace sie opisac uczucie euforii, gdy jako studentka medycyny pierwszy raz patrzyla w sali operacyjnej na otwarta klatke piersiowa, gdzie pomiedzy odciagnietymi przez retraktory zebrami pulsowalo ludzkie serce w calym swoim szkarlatnym majestacie. -Wezwano nas tutaj - powiedzial Brendan. Te ciche slowa rozbrzmialy dziwnym echem w pokoju. - Nas wszystkich. Zostalismy wezwani do tego miejsca. -Patrzcie! - zawolal nagle Dom i podniosl rece, pokazujac wszystkim czerwone pierscienie opuchnietego ciala na swoich dloniach. Zaskoczony Brendan obejrzal swoje rece, na ktorych rowniez byly ogniste stygmaty. Obaj mezczyzni spojrzeli na siebie. Wczoraj przez telefon ojciec Wycazik powiedzial Domowi, ze Brendan jest prawie pewien, iz cudowne uzdrowienia i inne wypadki, ktore odmienily jego zycie, nie maja zwiazku z religia. Ginger miala jednak wrazenie, ze powietrze wypelnila jakas dziwna, niepojeta moc. -Wezwani - powtorzyl Brendan. Ginger popatrzyla na Erniego stojacego za Faye z dlonmi na jej ramionach. Ich twarze wyrazaly trwozliwe napiecie. Ned i S andy stali przy karuzeli z widokowkami, trzymajac sie za rece i szeroko otwierajac oczy. Ginger czula ciarki na karku. Pomyslala, ze zaraz sie cos stanie, i w tej samej chwili rzeczywiscie cos zaczelo sie dziac. Wszystkie lampy w pokoju palily sie z powodu leku Erniego przed glebokimi cieniami, lecz nagle zrobilo sie jeszcze jasniej. Recepcje wypelnilo mlecznobiale swiatlo, ktore wydawalo sie tryskac z czasteczek powietrza. Plynelo ze wszystkich stron, ale glownie z gory, tworzac wiszaca w pokoju srebrzysta mgle jasnosci. Ginger zrozumiala, ze to samo swiatlo wystepowalo w jej zapomnianych snach o ksiezycu. Obrocila sie, probujac przebic wzrokiem roziskrzone kurtyny lagodnego blasku, nie w poszukiwaniu jego zrodla, lecz w nadziei, ze przypomni sobie swoje sny i lezace u ich podloza wydarzenia tamtej letniej nocy. Zobaczyla, ze S andy wyciaga reke, jakby chciala pochwycic garsc cudownego swiatla. Ned usmiechal sie niepewnie. Faye rowniez sie usmiechala, a Ernie rozgladal sie po pokoju z dzieciecym zachwytem, wygladajacym niemal komicznie na jego grubo ciosanej twarzy. -Ksiezyc - powiedzial. -Ksiezyc - powtorzyl Dom. Stygmaty wciaz plonely na jego dloniach. Przez jedna elektryzujaca chwile Ginger Weiss balansowala na krawedzi calkowitego zrozumienia. Czarna membrana blokady pamieci drzala; objawienie napieralo mocno z drugiej strony i zdawalo sie, ze zapora zaraz peknie, wyzwalajac wszystko, co powstrzymywala. Nagle swiatlo zmienilo sie z ksiezycowej bieli w krwawa czerwien, a zdumienie i narastajaca radosc Ginger ustapily lekowi. Juz nie pragnela objawienia, ale sie go bala, juz nie szukala zrozumienia, ale chciala uciec przed nim ze strachem i odraza. Zaczela sie cofac przez krwawy blask i zderzyla sie z drzwiami. Po drugiej stronie pokoju, za Domem i Brendanem, S andy Sarver juz nie probowala schwytac garsci swiatla; przytulala sie mocno do Neda, ktorego usmiech przemienil sie w grymas wstretu. Faye i Ernie przyciskali sie plecami do kontuaru. Szkarlatna swiatlosc wezbrala jak ciecz i zalala wszystkie katy pokoju, a do szokujacych wrazen wzrokowych dolaczyl dzwiek. Ginger az podskoczyla, gdy glosny potrojny huk wstrzasnal krwawym powietrzem, podskoczyla drugi raz, gdy dzwiek sie powtorzyl, a potem skulila sie, kiedy rozbrzmial ponownie. Przypominal bicie serca, grzmiace dudnienie ogromnego serca, lecz z jednym uderzeniem wiecej: LUB-DUB-dub, LUB-DUB-dub, LUB-DUB-dub... Natychmiast zrozumiala, ze to ten sam upiorny halas, o ktorym ojciec Wycazik mowil przez telefon Domowi, halas, ktory powstal w sypialni Brendana Cronina i wstrzasal plebania. Wiedziala tez, ze slyszala go wczesniej. Caly ten pokaz - ksiezycowe swiatlo, krwawy blask, halas - byl czescia czegos, co zdarzylo sie tamtego lata. LUB-DUB-dub... LUB-DUB-dub... Szyby grzechotaly w oknach. Sciany sie trzesly. Krwawy blask wraz ze swiatlem lamp pulsowal w rytm loskotu. LUB-DUB-dub... LUB-DUB-dub... Ginger poczula, ze znow zbliza sie do wstrzasajacego odkrycia. Z kazdym trzaskiem i mignieciem swiatla pogrzebane wspomnienia coraz bardziej przyblizaly sie do powierzchni. Jednoczesnie ogarnal ja strach, ktory dzialal jak hamulec, runela na nia ogromna czarna fala przerazenia. Blokada Azraela robila to, co bylo jej celem: zamiast sobie przypomniec, Ginger poczula, ze znowu bedzie miala atak fugi - po raz pierwszy od tygodnia, od dnia smierci Pabla. Rozpoznala znajome oznaki zblizajacej sie utraty swiadomosci: miala trudnosci z oddychaniem, drzala w poczuciu smiertelnego zagrozenia, swiat wokol niej zaczal sie zacierac, na skraj pola widzenia wsaczala sie oleista ciemnosc. Uciekaj albo umrzesz. Odwrocila sie plecami do wszystkich i oburacz chwycila futryne drzwi, jak gdyby chciala zakotwiczyc swiadomosc i odeprzec czarna fale, ktora probowala ja uniesc. W desperacji spojrzala przez szybe na rozlegly pejzaz Nevady, na ponure zimowe niebo, probujac zablokowac bodzce - niesamowite swiatlo i dzwiek - spychajace ja ku mrocznej fudze. Ogarnela ja taka groza i bezrozumna panika, ze ucieczka w nienawistna fuge wydawala sie niemal zbawieniem, a jednak wciaz trzymala sie futryny, trzymala sie mocno, drzac i posapujac, przerazona nie tyle dziwnymi zjawiskami za plecami, ile zapomnianymi wypadkami tamtego lata, ktorych te fenomeny byly tylko niklym echem, wciaz sie trzymala, trzymala... az w koncu potrojny grzmot ucichl, czerwone swiatlo zbladlo, w pokoju zapadla cisza i jedynym swiatlem pozostalo to, ktore plynelo przez okna i z lamp. Juz w porzadku. Nie straci swiadomosci. Po raz pierwszy udalo jej sie powstrzymac atak. Moze zahartowaly ja ciezkie przezycia z ubieglych miesiecy. Moze sam pobyt tutaj, na wyciagniecie reki od rozwiklania tajemnicy, pozwolil jej stawic opor. Albo moze czerpala sile ze swojej nowej "rodziny". Niezaleznie od przyczyny, byla pewna, ze skoro raz pokonala fuge, rozprawienie sie z przyszlymi atakami okaze sie znacznie latwiejsze. Blokady pamieci sie kruszyly. Strach zmierzenia sie z tym, co zaszlo szostego lipca, zostal pokonany przez lek, ze nigdy sie tego nie dowie. Drzac, odwrocila sie w strone pokoju. Brendan Cronin chwiejnym krokiem podszedl do sofy i usiadl. Pierscienie znikly z rak jego i Dorna. Ernie popatrzyl na ksiedza. -Czy dobrze zrozumialem? Takie samo swiatlo czasami wypelnia w nocy twoj pokoj? -Tak. Zdarzylo sie to dwa razy. -Mowiles, ze bylo piekne - powiedziala Faye. -Wlasnie - potwierdzil Ned. - Twoj opis brzmial wspaniale. -Owszem - odparl Brendan. - Po czesci tak jest. Ale kiedy robi sie czerwone... wtedy bardzo sie boje. Na poczatku dodaje mi otuchy i przepelnia wielka radoscia. Zlowieszcze szkarlatne swiatlo i przerazajace trzytaktowe dudnienie przerazilo Ginger tak bardzo, ze na chwile zapomniala o cudownym ksiezycowobialym blasku, ktory wprawil ja w zdumienie i zachwyt. Wycierajac dlonie w koszule, jakby pierscienie zostawily niepozadane slady, Dom powiedzial: -Wypadki tamtej nocy mialy dobra i zla strone. Pragniemy przezyc ponownie to, co nas spotkalo, ale jednoczesnie boimy sie... boimy sie... -Jak jasna cholera - dokonczyl Ernie. Ginger zauwazyla, ze nawet S andy Sarver, ktora dotad poznala tylko dobroczynne skutki tajemniczego zdarzenia, miala pochmurna mine. * O jedenastej w poniedzialek na pogrzebie Alana Rykoffa, bylego meza Jorji Monatelli, slonce spogladalo na Las Vegas spomiedzy rozproszonych, szarych jak zelazo chmur. Setki snopow zlotego swiatla, jednych o srednicy kilkuset, innych zas tylko kilku metrow, niczym kosmiczne reflektory omiataly miasto, przepedzajac zimowe cienie. Kilka z nich przesunelo sie po cmentarzu, chmury pedzily szybko, gnane na zachod nad jalowa pustynia. Gdy korpulentny mistrz ceremonii odmowil ekumeniczna modlitwe i trumna zostala opuszczona do grobu, cmentarz zalalo jasne swiatlo i wszystko wybuchlo kolorami.Poza Jorja i Paulem Rykoffem - ojcem Alana, ktory przylecial z Florydy - przyszlo tylko piec osob. Nie zjawili sie nawet rodzice Jorji. Egoizm Alana sprawil, ze jego odejsciu z tego swiata towarzyszylo niewiele zalu. Paul Rykoff, pod pewnymi wzgledami bardzo podobny do syna, obwinial za wszystko Jorje. Od wczorajszego przyjazdu byl wobec niej ledwie uprzejmy. Gdy jego jedyne dziecko spoczelo w grobie, z kamienna twarza odwrocil sie od synowej i Jorja zrozumiala, ze spotkaja sie ponownie tylko wtedy, jesli jego gniew i upor ustapia checi zobaczenia wnuczki. Kilometr za cmentarzem podjechala do kraweznika, zatrzymala woz i wreszcie zaplakala. Nie plakala nad Alanem ani z powodu jego odejscia, lecz nad ostatecznym zniweczeniem nadziei, z jakimi zaczal sie ich zwiazek, wypalonych nadziei na milosc, rodzine, przyjazn, wspolne cele i zycie. Nie zyczyla Alanowi smierci, ale wiedziala, ze teraz bedzie jej latwiej zaczac wszystko od nowa. Nie czula sie z tego powodu winna czy okrutna; po prostu bylo jej smutno. Wczoraj wieczorem powiedziala Marcie, ze jej tata nie zyje, choc nie wspomniala o samobojstwie. Miala powiadomic ja o tym dzis po popoludniu w obecnosci psychologa, doktora Coverly'ego, ale odwolala wizyte. Postanowila leciec z corka do Elko, zeby dolaczyc do Dominicka Corvaisisa, Ginger Weiss i innych. Marcie zadziwiajaco dobrze przyjela wiesc o smierci ojca. Plakala, ale niezbyt dlugo i nie byl to rozdzierajacy placz. Byla dosc duza, aby rozumiec smierc, lecz wciaz za mala, zeby pojmowac jej okrutna nieuchronnosc. Poza tym, porzucajac corke, Alan nieswiadomie wyswiadczyl jej przysluge; w pewnym sensie dla niej zmarl ponad rok temu i juz odprawila zalobe. Kolejna rzecza, ktora pomogla dziewczynce pokonac rozpacz, bylo obsesyjne zainteresowanie ksiezycem. Zaledwie w godzine po tym jak dowiedziala sie o smierci ojca, z suchymi oczami usiadla przy stole w jadalni, w skupieniu przygryzajac koniuszek rozowego jezyka, z ogryzkiem kredki w reku. Zaczela kolorowac ksiezyce w piatkowy wieczor i robila to przez caly weekend. W poniedzialek rano wszystkie zdjecia i polowa ze stu recznie narysowanych ksiezycow byla juz przeobrazona w ogniste tarcze. Obsesja Marcie niepokoilaby Jorje, nawet gdyby nie wiedziala o innych osobach, ktore ja podzielaly, i o dwoch, ktore sie zabily. Ksiezyc nie zajmowal jeszcze wszystkich godzin dnia dziecka, nie trzeba bylo jednak wysilac wyobrazni, aby zrozumiec, ze jesli obsesja bedzie sie nasilac, Marcie moze bezpowrotnie zatracic sie w krainie obledu. Jorja bala sie o corke tak bardzo, ze szybko zapanowala nad lzami, ktore zmusily ja do zatrzymania sie na poboczu, wrzucila bieg i pojechala do domu rodzicow, gdzie czekala Marcie. Dziewczynka siedziala przy kuchennym stole z nieodlacznym albumem, kolorujac ksiezyce szkarlatna kredka. Gdy Jorja weszla, podniosla glowe, usmiechnela sie blado i wrocila do pracy. Pete patrzyl na wnuczke ze sciagnietymi brwiami. Od czasu do czasu ostroznie probowal odciagnac ja od albumu, zainteresowac czyms mniej dziwacznym i zdrowszym niz niekonczace sie kolorowanie ksiezycow, ale wszystkie jego usilowania spalily na panewce. Kiedy Jorja przebierala sie do podrozy na polnoc w sypialni rodzicow, Mary Monatella zapytala: -Kiedy wreszcie zabierzesz Marcie ten album? Moze ja mam to zrobic? -Mamo, juz ci mowilam: doktor Coverly uwaza, ze w ten sposob mozemy poglebic jej obsesje. -Dla mnie to nie ma sensu. -Doktor mowi, ze jesli na tym etapie zaczniemy protestowac, tylko zwiekszymy znaczenie kolekcji ksiezycow i... -Bzdura. Czy ten Coverly ma dzieci? -Nie wiem, mamo. -Zaloze sie, ze nie ma. Gdyby mial, nie dawalby takich glupich rad. Jorja powiesila sukienke na wieszaku. Rozebrana do stanika i majtek, czula sie naga i bezbronna, bo ta sytuacja przypominala jej o przeszlosci. Mary czesto patrzyla na corke strojaca sie na randki z chlopcami, ktorych nie akceptowala. Zaden chlopak nie zyskal jej aprobaty. W gruncie rzeczy Jorja wyszla za Alana przede wszystkim dlatego, ze matka go nie lubila. Malzenstwo jako bunt. Glupota, ale tak wygladala prawda i drogo za to zaplacila. Doprowadzila ja do tego Mary i jej apodyktyczna milosc. Jorja podniosla dzinsy z lozka i szybko wciagnela sweter. -Nawet nie powiedziala, dlaczego zbiera te rzeczy - mowila matka. -Bo nie wie dlaczego. To irracjonalny przymus, obsesja. Jesli jest jakis powod, tkwi gleboko w jej podswiadomosci, dokad nawet ona sama nie ma dostepu. -Trzeba jej zabrac ten album. -Jeszcze nie teraz, mamo. -Gdyby to zalezalo ode mnie, zabralabym go Marcie od razu. Jorja miala dwie spakowane walizki, ktore wczesniej podrzucila do mieszkania rodzicow. Wziela je i pojechali na lotnisko. Pete prowadzil, a Mary korzystala z okazji, zeby dalej wiercic corce dziure w brzuchu. Jorja i Marcie siedzialy z tylu. Dziewczynka w milczeniu wertowala album. W koncu Mary zrezygnowala z podsuwania Jorji pomyslow, jak powinna poradzic sobie z obsesja malej, i zajela sie podroza do Elko. Miala wiele zastrzezen do tej wyprawy i wcale sie z nimi nie kryla. Samolot ma tylko dwanascie miejsc? Czy lot gruchotem nalezacym do drugorzednej firmy, ktora prawdopodobnie oszczedza na konserwacji, nie jest zbyt niebezpieczny? Poza tym jaki w ogole jest cel tej podrozy? Jesli nawet jacys ludzie w Elko maja takie same problemy jak Marcie, jak to mozliwe, ze sa one skutkiem zatrzymania sie w tym samym motelu? -Niepokoi mnie ten Corvaisis - powiedzial Pete, hamujac na czerwonym swietle. - Nie podoba mi sie, ze bedziesz sie zadawac z kims takim. -O co ci chodzi? Nawet go nie znam. -Jest pisarzem, a sama wiesz, jacy oni sa. Kiedys czytalem, ze Norman Mailer wywiesil zone za okno na wysokim pietrze, trzymajac ja za piety. I czy to nie Hemingway zawsze wdaje sie w bojki? -Tato, Hemingway nie zyje. -No wlasnie. Zawsze wdaja sie w bojki, pija, biora narkotyki. Pisarze to postrzelona holota. Nie podoba mi sie, ze sie z nimi zadajesz. -Ta podroz jest wielkim bledem - dodala Mary. Ich utyskiwania nigdy sie nie konczyly. Na lotnisku usciskali sie na pozegnanie. Mary i Pete zapewnili Jorje, ze ja kochaja, a ona powiedziala im to samo, i najdziwniejsze bylo to, ze wszyscy mowili prawde. Choc wciaz sie czepiali corki i choc ja to gleboko ranilo, nadal sie kochali. Bez milosci nie byloby takich rozmow. Relacje pomiedzy rodzicami i dziecmi bywaja czasami bardziej niezrozumiale niz rozne tajemnicze zdarzenia - jak to, ktore prawie dwa lata temu mialo miejsce w motelu Zacisze. Latajacy gruchot byl znacznie wygodniejszy, niz Mary moglaby przypuszczac. Po obu stronach waskiego przejscia bylo szesc wyscielanych foteli, a ze sluchawek plynela nijaka, lecz kojaca muzyka. Pilot prowadzil maszyne tak delikatnie, jak matka wozek z niemowleciem. Trzydziesci minut po starcie Marcie zamknela album i choc przez okna wpadalo dzienne swiatlo, zasnela, ukolysana glosnym, ale hipnotycznym brzeczeniem silnikow. W czasie lotu Jorja myslala o przyszlosci: o skonczeniu szkoly, o nadziejach na wlasny sklep z odzieza, o czekajacej ja ciezkiej pracy - i o samotnosci, ktora juz zaczynala jej doskwierac. Potrzebowala mezczyzny. Nie do lozka, choc seks tez bylby mile widziany. Po rozwodzie pare razy umowila sie na randke, ale z nikim sie nie przespala. Nie byla tego rodzaju kobieta. Seks byl dla niej wazny i troche odczuwala jego brak, ale nie dlatego potrzebowala mezczyzny. Chciala miec kogos, z kim moglaby dzielic sie marzeniami, triumfami i porazkami. Miala Marcie, ale to nie bylo to samo. Ludzie powinni odbywac podroz przez zycie we dwoje, a u niej ta potrzeba byla wyjatkowo silna. Gdy samolot lecial na polnocny-polnocny wschod, sluchala Mantovaniego i zastanawiala sie nad swoja przyszloscia. Moze w motelu Zacisze pozna wyjatkowego mezczyzne, z ktorym bedzie mogla rozpoczac nowe zycie. Przypomniala sobie lagodny, ale zdecydowany glos Dominicka Corvaisisa, i wlaczyla go w swoje fantazje. Jesli Corvaisis byl jej przeznaczony, ciekawe, co powie ojciec, gdy sie dowie, ze wychodzi za jednego z tych zwariowanych pisarzy, ktorzy wywieszaja zony za piety przez okno na wysokim pietrze! Zrezygnowala z tego pomyslu niedlugo po wyladowaniu, bo szybko spostrzegla, ze serce Corvaisisa jest juz zajete. O wpol do piatej, pol godziny przed zachodem slonca, niebo przyslonil pancerz ciemnych chmur. Na horyzoncie majaczyly fioletowoczarne Gory Rubinowe. Przenikliwy zimny wiatr z zachodu byl wystarczajacym dowodem, ze Elko lezy prawie szescset piecdziesiat kilometrow na polnoc od Las Vegas. Corvaisis i doktor Weiss czekali przed malym terminalem. Na ich widok Jorje ogarnelo dziwne, lecz krzepiace uczucie, ze znalazla sie wsrod rodziny. Wlasnie o czyms takim Corvaisis mowil przez telefon, wtedy jednak nie potrafila tego zrozumiec. Bylo to calkiem niezalezne od uczuc, jakie zywila do Ginger Weiss. Nawet Marcie - ubrana w plaszczyk i okrecona szalikiem, z oczami wciaz podpuchnietymi po drzemce w samolocie, z albumem przytulonym do piersi - wyrwala sie z podobnego do transu zamyslenia. Usmiechala sie do pisarza i lekarki, z ozywieniem odpowiadajac na ich pytania. Zaproponowala, ze pokaze im album, i zachichotala, gdy Corvaisis wzial ja na rece, zeby zaniesc na parking. Dobrze, ze tu przylecialysmy, pomyslala Jorja. Dzieki Bogu. Niosac Marcie, Corvaisis pierwszy ruszyl do samochodu. Jorja i Ginger szly za nim z walizkami. Jorja zagadnela: -Moze nie pamietasz, ale udzielilas Marcie pierwszej pomocy tamtego piatkowego wieczoru, jeszcze zanim zameldowalismy sie w Zaciszu. Lekarka zamrugala. -Rzeczywiscie, nie pamietalam tego. To bylas ty i twoj zmarly maz? To byla Marcie? Oczywiscie, ze tak. -Zaparkowalismy na autostradzie, osiem kilometrow na zachod od motelu. Na poludniu roztaczal sie taki malowniczy, cudowny widok, ze chcielismy zrobic troche zdjec. Ginger pokiwala glowa. -Jechalam na wschod zaraz za wami. Zobaczylam was na poboczu. Ty nastawialas aparat, a twoj maz i Marcie przeszli przez barierke i staneli na skraju wysokiej skarpy. -Nie chcialam, zeby podchodzili tak blisko krawedzi, ale Alan sie uparl, ze to najlepsze miejsce na zdjecie. Gdy sie na cos uparl, protestowanie nie mialo sensu. Zanim Jorja nacisnela migawke, Marcie obsunela sie i spadla z ponaddziesieciometrowego nasypu. Jorja wrzasnela: "Marcie!" - po czym rzucila aparat, przeskoczyla barierke i zaczela zsuwac sie za corka. Wyciagala do niej rece, gdy uslyszala, jak ktos krzyczy: "Prosze jej nie ruszac! Jestem lekarzem!". Byla to Ginger Weiss. Zsunela sie po skarpie tak szybko, ze zjawila sie przy malej jednoczesnie z Alanem, ktory zaczal schodzic przed nia. Marcie lezala bez ruchu, ale nie stracila przytomnosci. Byla tylko oszolomiona i Ginger szybko stwierdzila, ze nie odniosla obrazen glowy. Potem dziewczynka zaczela plakac, a poniewaz miala podkulona noge, Jorja przestraszyla sie, ze jest zlamana. Ginger usmierzyla jej obawy. Na porosnietym trawa stoku nie bylo kamieni, wiec Marcie wyszla z wypadku bez szwanku, tylko z paroma zadrapaniami i siniakami. -Zrobilas na mnie wtedy duze wrazenie - powiedziala Jorja. -Ja? - zdziwila sie Ginger. Zaczekala, az przeleci podchodzacy do ladowania jednosilnikowy samolot. - Nie zrobilam niczego specjalnego. Po prostu zbadalam Marcie. Nie potrzebowala zadnych cudow, tylko plastra z opatrunkiem. Gdy wlozyly walizki do bagaznika wozu Dorna, Jorja powtorzyla: -Mimo to zrobilas na mnie duze wrazenie. Bylas taka mloda, drobna, kobieca i jednoczesnie taka zdecydowana. Zawsze uwazalam sie jedynie za zwykla kelnerke, nic wiecej, ale spotkanie z toba zapalilo we mnie jakas iskre. Gdy Alan nas zostawil, nie zalamalam sie. Przypomnialam sobie ciebie i postanowilam zrobic wiecej, niz kiedys uwazalam za mozliwe. W pewien sposob odmienilas moje zycie. Ginger zatrzasnela klape, zamknela bagaznik i podala kluczyki Domowi, ktory wsadzil juz Marcie do samochodu. -To nie moja zasluga, Jorja. Sama zmienilas swoje zycie. -Nie chodzi o to, co zrobilas tamtego dnia. Chodzi o to, jaka bylas. Potrzebowalam wlasnie takiego wzoru do nasladowania. -Dobry Boze! - zawolala zaklopotana lekarka. - Nikt nigdy nie nazwal mnie wzorem do nasladowania. Moja droga, zdecydowanie przesadzasz! -Nie zwracaj na nia uwagi - wtracil sie Dom. - Jest najlepszym znanym mi wzorem. Jej skromnosc to shmontses. Ginger Weiss ze smiechem odwrocila sie w jego strone. - Shmontses? Dom wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Jestem pisarzem, umiem sluchac i zapamietywac. Kiedy poznam jakies ciekawe slowo, to go uzywam. Po prostu wykonuje swoja prace. - Shmontses, co? - powtorzyla Ginger, udajac zlosc. -Jesli jidysz dobrze lezy, to tez go nosze - odparl pisarz z usmiechem. W tym momencie Jorja zorientowala sie, ze serce Dominicka Corvaisisa jest juz zajete i musi go wylaczyc ze swoich romantycznych fantazji dotyczacych przyszlosci. W jego oczach blyszczalo glebokie uczucie, gdy patrzyl na Ginger Weiss. To samo cieple lsnienie ogrzewalo spojrzenie lekarki. Jednak chyba zadne z nich nie uswiadamialo sobie jeszcze prawdziwej sily swoich uczuc. Jeszcze nie, ale szybko sie zorientuja, pomyslala Jorja. Wyjechali z Elko do oddalonego o piecdziesiat kilometrow Zacisza. Gdy na wschodzie zmierzch przechodzil w noc, Dom i Ginger opowiedzieli Jorji o dotychczasowych wydarzeniach i odkryciach. Coraz trudniej bylo jej zachowac dobry nastroj, w jakim wysiadla z samolotu. Gdy pedzili przez mroczne pustkowia, z groznymi czarnymi gorami na horyzoncie pod krwawoczerwonym niebem, zastanawiala sie, czy to miejsce jest progiem nowego zycia, jak sadzila, czy moze wejsciem do grobu. * Gdy lear wyladowal w Salt Lake City, Jack Twist szybko przesiadl sie do wyczarterowanej cessny turbo skylane RG pilotowanej przez uprzejmego, choc milkliwego mezczyzne z sumiastymi, podkreconymi do gory wasami. Wyladowali w Elko w Nevadzie o szesnastej piecdziesiat trzy, jeszcze w swietle dnia.Lotnisko bylo za male, zeby Hertz czy Avis mialy tu swoje wypozyczalnie, ale w Elko dzialalo niewielkie przedsiebiorstwo taksowkowe. Jack kazal sie zawiezc - wraz z trzema wielkimi walizkami - do miejscowego przedstawicielstwa Jeepa, gdzie zaskoczyl szykujacego sie do zamkniecia sprzedawce, placac gotowka za kombi cherokee z napedem na cztery kola. Do tej pory nie probowal zgubic ewentualnego ogona lub chocby sprawdzic, czy rzeczywiscie ktos go sledzi. Jego przeciwnicy mieli dostatecznie duza wladze i mozliwosci, zeby namierzyc pojedynczego czlowieka, pieszo albo taksowka probujacego uciec w takim malym miescie jak Elko. Kiedy Jack wyjechal jeepem z salonu, po raz pierwszy obejrzal sie, sprawdzajac, czy ma towarzystwo. Co jakis czas zerkal w lusterko wsteczne i boczne, ale nie zauwazyl zadnych podejrzanych pojazdow. Pojechal prosto do minimarketu Arco, obok ktorego przejezdzal w drodze z lotniska. Zatrzymal woz na ciemnym koncu parkingu, poza zasiegiem lamp lukowych, wysiadl i rozejrzal sie po okolicy, wypatrujac poscigu. Nikogo nie zobaczyl. Co wcale nie oznaczalo, ze nikt go nie sledzil. Oslepiajace fluorescencyjne lampy i chromowane wystawy minimarketu sprawily, ze zatesknil za staroswieckimi sklepikami spozywczymi obslugiwanymi przez imigrantow mowiacych z obcym akcentem, gdzie powietrze wypelnialy zapachy przywodzace na mysl domowe wypieki mamy i przyrzadzane przez nia kanapki dla taty. Tutaj jedynym zapachem byla lekka won srodka dezynfekcyjnego i ozonu, ktory saczyl sie z agregatow lad chlodniczych. Mruzac oczy w blasku lamp, Jack kupil mape hrabstwa, latarke, kartonik mleka, dwie paczki suszonej wolowiny, pudeleczko czekoladowych paczkow oraz cos zwanego hamwichem, czyli "absolutnie wysmienita kanapke z chleba, przypraw oraz sproszkowanej, zmiksowanej i przeformowanej masy szynkowej, idealna dla turystow, biwakowiczow i sportowcow". Masa szynkowa? Na spodzie hermetycznego plastikowego opakowania widniala informacja: PRAWDZIWE MIESO. Jack zasmial sie. Musieli zaznaczyc, ze to "prawdziwe mieso", bo choc opakowano je w przezroczysty plastik, nikt by go nie rozpoznal. Tak, prosze pana - o tak - masa szynkowa z prawdziwego miesa: wlasnie dlatego Jack pojechal do Ameryki Srodkowej walczyc za ten kraj. Bardzo by chcial, zeby Jenny zyla i byla z nim teraz. Prawdziwe mieso. Nie sztuczne, z poliestru. Mialaby ucieche. Po wyjsciu ze sklepu przystanal na chwile, zeby ponownie zlustrowac ulice, i znow nie zobaczyl nikogo podejrzanego. Wrocil do cherokee na ciemnym krancu parkingu i podniosl tylna klape. Otworzyl walizke, wyjal pusty nylonowy plecak, berette, pelen magazynek, pudelko amunicji.32 i tlumik. Jego oddech parowal w zimnym powietrzu, gdy przekladal zakupy z papierowej torby do plecaka. Zalozyl tlumik na lufe, wsunal magazynek do uchwytu. Rozmiescil amunicje po kieszeniach ocieplanej skorzanej kurki i zamknal klape. Wsiadl do samochodu, polozyl berette na siedzeniu pasazera i zakryl ja plecakiem. W swietle nowej latarki przez pare minut studiowal mape hrabstwa Elko. Gdy zgasil latarke i schowal mape, byl gotow zmierzyc sie z wrogiem. Przez piec minut jezdzil po Elko i uzywal wszystkich znanych sobie sztuczek, zeby sprawdzic, czy jest sledzony. Kilka razy zatrzymal sie na spokojnych, niemal zupelnie pustych ulicach, gdzie nawet najlepsi obserwatorzy rzucaliby sie w oczy jak ropiejacy wrzod. Nic. Zaparkowal na koncu zaulka i wyjal z walizki szerokopasmowy skaner wielkosci dwoch paczek papierosow, z krotka teleskopowa antena. Urzadzenie to odbieralo wszelkie mozliwe pasma radiowe od 30 do 120, lacznie z FM od 88 do 108. Jesli w czasie jego pobytu w sklepie ktos przymocowal do jeepa nadajnik umozliwiajacy inwigilacje z duzej odleglosci, szerokopasmowy odbiornik wykryje sygnaly i wyemituje przerazliwy pisk. Jack wysunal antene i powoli okrazyl woz. Cherokee nie zostal zapluskwiony. Jack schowal odbiornik, wsiadl do samochodu i zastanawial sie przez minute. Nie byl sledzony ani bezposrednio, ani elektronicznie. Czy to mialo sens? Skoro jego przeciwnicy umiescili pocztowki z motelem Zacisze w skrytkach depozytowych, musieli wiedziec, ze natychmiast uda sie do Nevady. Z pewnoscia wiedzieli rowniez, ze moze byc niebezpieczny, nie pozwoliliby mu wiec dzialac na wlasnym terenie bez nadzoru. A jednak wygladalo na to, ze wlasnie to robili. Marszczac czolo, Jack przekrecil kluczyk w stacyjce. Ryknal silnik. W czasie lotu z Nowego Jorku dokladnie wszystko przemyslal i wysnul kilka teorii (w wiekszosci niedopracowanych) na temat tozsamosci i zamiarow przeciwnikow. Teraz jednak doszedl do wniosku, ze nic, co wymyslil, nie bylo ani w polowie tak dziwne jak to, co sie dzialo naprawde. Nikt go nie obserwowal. Jacka ogarnal strach. Zawsze bal sie tego, czego nie umial wyjasnic. Kiedy nie mozesz zrozumiec sytuacji, zwykle oznacza to, ze pominales cos waznego. Jezeli pominales cos waznego, to znaczy, ze miales klapki na oczach. A jesli miales klapki na oczach, mogli odstrzelic ci dupe, gdy najmniej sie tego spodziewales. Zamiast jechac bezposrednio do celu trasa 1-80, pojechal z Elko na polnoc droga stanowa numer 51. Po jakims czasie skrecil na zachod, zeby zwirowymi i gruntowymi drogami przekrasc sie na tyly motelu Zacisze. Pod koniec musial jechac na przelaj przez niebezpieczny teren, opadajacy z wysokosci tysiaca dwustu metrow w kierunku rowniny. Gdy chmury sie rozstapily, odslaniajac ksiezyc w kwadrze, zgasil swiatla i jechal w blasku lunarnej lampy. Jego oczy szybko przyzwyczaily sie do nocy. Zatrzymal sie na wzniesieniu i zobaczyl motel Zacisze, samotna grupe swiatel w rozleglej ciemnej pustce, dwa i pol kilometra ponizej i na poludniowy zachod od niego, po tej samej stronie 1-80. Swiatla byly mniej liczne, niz powinny; albo interesy szly kiepsko, albo motel zostal zamkniety. Jack nie chcial oglaszac swojego przybycia, wiec postanowil reszte drogi odbyc piechota. Zostawil berette w jeepie i zabral uzi, choc nie spodziewal sie klopotow. Jeszcze nie. Jego przeciwnicy, kimkolwiek do cholery byli, nie zapraszali go tutaj po to, zeby go zabic. Mogli to zrobic w Nowym Jorku, gdyby tylko na tym im zalezalo. Mimo wszystko przygotowal sie do obrony. Poza uzi - i zapasowym magazynkiem - zabral plecak z zakupami, mikrofon kierunkowy na baterie i noktowizor Star Tron. Nalozyl rekawiczki i czapke narciarska. Piesza wycieczka dobrze mu zrobila. Noc byla zimna i podmuchy wiatru piekly, ale niezbyt dotkliwie. Poniewaz spodziewal sie tego, opuscil Nowy Jork w odpowiednim stroju. Mial wysokie buty turystyczne na twardej gumowej podeszwie z glebokim bieznikiem, kalesony i dzinsy, sweter i skorzana kurtke z gruba pikowana podszewka. Zaloga wyczarterowanego leara byla zaskoczona jego wygladem, ale traktowala go tak, jakby mial na sobie frak i cylinder; nawet najgorszy obdartus budzil respekt, jesli bylo go stac na wynajecie prywatnego odrzutowca. Pomaszerowal w strone motelu. Przez poszarpane okna w chmurach spogladal ksiezyc i rozproszone laty sniegu lsnily jak fragmenty kosci truchel garbatych wzgorz; naga ziemia, formacje skalne, bylica i sucha trawa poddawaly sie pieszczocie ksiezycowej, przybierajac lekko mleczny odcien. Gdy ksiezyc schowal sie za chmurami, ziemie spowil gleboki mrok. Jack dotarl do odpowiedniego punktu obserwacyjnego na poludniowym zboczu wzgorza, osiemset metrow za motelem Zacisze, usiadl i polozyl obok siebie uzi i plecak. Star tron wykorzystywal wszystkie rodzaje swiatla - gwiazdy, ksiezyc, naturalna luminescencje sniegu, skape oswietlenie elektryczne - i wzmacnial je osiemdziesiat piec tysiecy razy. Soczewki przyrzadu zamienialy ciemne noce - z wyjatkiem tych najczarniejszych - w pochmurny dzien albo lepiej. Jack oparl lokcie na kolanach, chwycil oburacz noktowizor i skierowal go na Zacisze. Zobaczyl ryly budynku wystarczajaco wyraznie, by stwierdzic, ze w niszach cienia nikt sie nie kryje. Od tej strony w motelu nie bylo okien, nikt wiec nie mogl obserwowac pokoi. W srodkowej pietrowej czesci, przypuszczalnie mieszkaniu wlascicieli, w wiekszosci okien palilo sie swiatlo. Nie mogl jednak zajrzec do wnetrza, bo zaslony i rolety byly zaciagniete. Schowal noktowizor do plecaka i podniosl zasilany bateria reczny mikrofon kierunkowy, wygladajacy jak futurystyczny pistolet. Pare lat temu tego typu urzadzenia mialy zasieg tylko do dwustu metrow. W dzisiejszych czasach mogly zassac rozmowe z odleglosci osmiuset metrow, a w idealnych warunkach ze znacznie wiekszej. Jack zalozyl sluchawki, wycelowal mikrofon w zasloniete okno i natychmiast uslyszal ozywiona rozmowe. Wychwytywal jednak tylko fragmenty, poniewaz po dzielacej go od rozmawiajacych przestrzeni hulal porywisty wiatr. Podniosl uzi i plecak i ostroznie podszedl blizej, wybierajac drugi punkt obserwacyjny niespelna sto metrow od budynku. Gdy skierowal mikrofon w strone okna, wyraznie uslyszal wszystkie slowa wypowiadane za szyba i zaslonami. Rozroznil szesc glosow, moze wiecej. Jedli kolacje, chwalac kucharza (kogos o imieniu Ned) i jego pomocnice (S andy) za faszerowanego indyka oraz inne dania. To nie kolacja, pomyslal z zazdroscia Jack, tylko cholerny bankiet. On sam zjadl lekki lunch na pokladzie leara, a pozniej juz nic. Poniewaz wciaz funkcjonowal wedlug czasu wschodnioamerykanskiego, dla niego dochodzila dwudziesta trzecia. Przypuszczal, ze ma przed soba wiele godzin podsluchiwania i rozszyfrowywania tozsamosci tych ludzi. Za bardzo zglodnial, zeby tak dlugo czekac z posilkiem. Ulozyl kilka kamieni w taki sposob, zeby lezacy na nich mikrofon celowal w okno. Rozpakowal hamwicha i wgryzl sie w "sproszkowany, zmiksowany i przeformowany" specjal. Smakowal jak trociny namoczone w zjelczalym tluszczu. Wyplul gumowaty kes, po czym zabral sie do suszonej wolowiny i paczkow. Ten skromny posilek bylby bardziej satysfakcjonujacy, gdyby nie slyszal, jak nieznajomi rozkoszuja sie swoja wspolczesna wersja uczty dziekczynnej pierwszych osadnikow. Z rozmowy wynikalo, ze nie sa jego wrogami. Co dziwne, wszyscy w taki czy inny sposob zostali tu przyciagnieci albo wezwani, podobnie jak on. Podsluchujac, doszedl do przekonania, ze ich glosy brzmia dziwnie znajomo, i mial wrazenie, ze nalezy do stworzonej przez nich rodziny. Kobieta o imieniu Ginger i mezczyzna - Dom albo Don - zaczeli opowiadac, czego sie dowiedzieli w redakcji "Sentinela" w Elko. Jack tracil apetyt, sluchajac rozmowy o toksycznych wyciekach, blokadach drogowych i doskonale wyszkolonych elitarnych oddzialach. DERO! Cholera, slyszal o kompaniach DERO, choc zostaly utworzone juz po jego odejsciu ze sluzby. Skladaly sie z narwancow, ktorzy potrafili zmierzyc sie z niedzwiedziem grizzly, majac do obrony tylko maszynke do mielenia miesa, i byli dosc twardzi, zeby przerobic misia na kielbase. Czlowiek zmuszony do dokonania wyboru pomiedzy szybkim, bezbolesnym samobojstwem a walka z DERO powinien palnac sobie w leb. Jack zrozumial, ze ta sprawa jest znacznie powazniejsza i niebezpieczniejsza niz zemsta fratellanza albo inne rzeczy, nad ktorymi zastanawial sie w czasie lotu z Nowego Jorku. Obraz uzyskany z podsluchiwanej rozmowy byl mglisty, ale wynikalo z niego, ze ci ludzie spotkali sie w motelu, aby odkryc, co ich spotkalo tutaj latem poltora roku temu, w ten sam weekend, kiedy on tez sie tu zatrzymal. Udalo im sie juz zrozumiec wiele rzeczy i Jack dziwil sie, ze dyskutuja o tym tak otwarcie. W swojej naiwnosci wierzyli, ze zamkniete drzwi i zasloniete okna zapewnia im prywatnosc. Chcial wrzasnac: "Hej, na litosc boska, zamknijcie sie w koncu! Skoro ja moge was slyszec, oni tez moga". DERO. Zrobilo mu sie jeszcze bardziej niedobrze niz po zjedzeniu hamwicha. Ludzie w motelu rozmawiali dalej, ujawniajac wrogowi planowana strategie. Jack zerwal sluchawki, chwycil bron i ekwipunek, i pobiegl przez ciemnosc w kierunku Zacisza. * W mieszkaniu Blockow nie bylo jadalni, tylko wneka w kuchni, za mala dla dziewieciu osob. Odsuneli wiec meble pod sciany pokoju, wniesli kuchenny stol i rozlozyli go, zeby wszyscy mogli sie zmiescic. Ta improwizacja jeszcze poglebila wrazenie, ze uczestnicza w swiatecznym rodzinnym spotkaniu.Chcac uniknac powtarzania, Dom i Ginger zaczekali z raportem z poszukiwan w redakcji "Sentinela" do kolacji. Przy szczeku sztuccow poinformowali wspolbiesiadnikow, ze trasa 1-80 zostala zablokowana kilka minut przed toksycznym wyciekiem, co oznaczalo, ze smiglowce pelne zolnierzy musialy wystartowac z dalekiego Shenkfield co najmniej pol godziny przed "wypadkiem". Lamiac rogalik, Dom dodal: -Jesli Falkirk z kompania DERO przylecial do strefy kwarantanny tak szybko po ogloszeniu sytuacji kryzysowej, wojsko musialo dostac ostrzezenie. -W takim razie dlaczego nie zapobiegli wypadkowi? - zapytala Jorja Monatella, tnac na kawalki porcje indyka dla corki. -Najwyrazniej nie mogli - odparl Dom. -Moze terrorysci przypuscili atak na ciezarowke, a wywiad wojskowy dowiedzial sie o ich zamiarach niemal w ostatniej chwili - zasugerowal Ernie. -Moze - mruknal z powatpiewaniem Dom - choc to malo prawdopodobne. Takie zdarzenie zostaloby ujawnione. Dlatego musi chodzic o cos innego. O cos, co dotyczy scisle tajnych informacji o takim znaczeniu, ze dopuszczono do nich tylko oddzialy DERO. Brendan Cronin jadl z wielkim apetytem, co wcale nie odbieralo mu duchowosci. Przelknal kes i powiedzial: -To wyjasnia, dlaczego w czasie tego zdarzenia nie bylo ludzi na tym szesnastokilometrowym odcinku miedzystanowej, a przeciez o tej porze powinien panowac znaczny ruch. Jesli wojsko odcielo autostrade z wyprzedzeniem, wiekszosc ludzi zdazyla wyjechac, zanim cos sie stalo. -A ci, ktorzy nie zdazyli i zobaczyli za duzo - dodal Dom - zostali zatrzymani i poddani praniu mozgu jak my. Przez jakis czas wszyscy dyskutowali, zastanawiajac sie nad prawdopodobienstwem takiego obrotu sprawy. W koncu Dom poinformowal ich o waznym odkryciu, jakiego dokonali, gdy zajeli sie numerami "Sentinela", ktore ukazaly sie w ciagu paru tygodni po wycieku. Po przejrzeniu wydan z tygodnia kryzysu Ginger zasugerowala, ze poszukiwane przez nich wskazowki moga byc ukryte w pozniejszych wiadomosciach, na pozor niemajacych nic wspolnego z kryzysem na zamknietej autostradzie. Wyciagneli nowsze numery i przegladajac artykuly pod tym katem, szybko znalezli to, czego szukali - informacje o miejscu, ktore moglo miec zwiazek z zamknieciem 1-81 -Grzmiace Wzgorze - powiedzial Dom. - Uwazamy, ze wlasnie stamtad pochodza nasze klopoty. Shenkfield bylo zaslona dymna, sprytnym sposobem odwrocenia uwagi od prawdziwego zrodla kryzysu. Grzmiace Wzgorze. Blockowie z zaskoczeniem oderwali oczy od talerzy. -Grzmiace Wzgorze lezy w gorach, jakies szesnascie, moze dziewietnascie kilometrow na polnocny-polnocny wschod stad - wyjasnila Faye. - To obiekt wojskowy, Sklad Grzmiace Wzgorze. W wapiennych gorach sa naturalne jaskinie, w ktorych wojsko przechowuje kopie akt sluzbowych i mnostwo innych waznych dokumentow, zeby wszystkiego nie stracic, gdyby bazy w innych czesciach kraju zmiotl jakis kataklizm... na przyklad wojna jadrowa. -Sklad juz istnial, gdy tu przybylismy - dodal Ernie. - Wybudowano go jakies dwadziescia, moze wiecej lat temu. Chodza sluchy, ze przechowuja tam rowniez ogromne zapasy zywnosci, lekow, broni, amunicji. To ma sens. Wojsko nigdy nie trzyma calej broni i sprzetu w normalnych bazach, bo w przypadku wybuchu wielkiej wojny one pierwsze staja sie celem ataku nuklearnego. Musza miec sklady awaryjne i mysle, ze Grzmiace Wzgorze jest jednym z nich. -Wiec moze tam byc zmagazynowane niemal wszystko - powiedziala Jorja Monatella. -Owszem - potwierdzil Ned Sarver. -Czy jest mozliwe, zeby to miejsce bylo nie tylko magazynem? - zapytala S andy. - Moga przeprowadzac tam jakies eksperymenty? -Jakie eksperymenty? - zapytal Brendan, wychylajac sie zza Neda, przy ktorym siedzial. S andy wzruszyla ramionami. -Wszelkiego rodzaju. -Calkiem mozliwe - odparl Dom. Jemu tez przyszlo to do glowy. -Ale jesli na osiemdziesiatce nie bylo toksycznego wycieku, jesli cos zlego stalo sie w Grzmiacym Wzgorzu, jaki to moglo miec zwiazek z nami, skoro znajdowalismy sie w odleglosci prawie dwudziestu kilometrow od Skladu? - zapytala Ginger. Nikt nie umial na to odpowiedziec. Marcie, ktora przez wieksza czesc wieczoru zajmowala sie swoja kolekcja ksiezycow i nie odzywala sie w czasie kolacji, odlozyla widelec i zadala pytanie: -Dlaczego to miejsce nazywa sie Grzmiacym Wzgorzem? -Wyjasnie ci, skarbie - powiedziala Faye. - Tak naprawde Grzmiace Wzgorze jest jedna z czterech wielkich, polaczonych ze soba gorskich lak, dlugiego, obnizajacego sie pasa pastwisk. Otaczaja je szczyty, ktore w czasie burzy dzialaja jak cos w rodzaju... komina. Indianie juz setki lat temu nazywali to miejsce Grzmiacym Wzgorzem, bo echa grzmotu tluka sie pomiedzy szczytami, staczaja ze zboczy i zlewaja na tej jednej lace, i brzmi to tak, jakby ryk pochodzil z ziemi, nie z nieba. -O rany! Pewnie zsikalabym sie w majtki - szepnela Marcie. -Marcie! - obruszyla sie Jorja, ale wszyscy sie rozesmieli. -O rany, na pewno - powtorzyla dziewczynka. - Pamietasz, jak babcia i dziadek przyszli do nas na kolacje i byla wielka burza, naprawde wielka, i piorun uderzyl w drzewo na naszym podworku, i bylo wielkie bum i musialam zmienic majtki? - Patrzac wokol stolu na nowych czlonkow rodziny, dodala: - Aaaale mi bylo wstyd. Znow zabrzmial smiech. -To bylo ponad dwa lata temu - przypomniala jej Jorja. - Teraz jestes juz duza dziewczynka. Ernie zwrocil sie do Dorna: -Jeszcze nam nie powiedziales, dlaczego nie Shenkfield, a Grzmiace Wzgorze jest zrodlem naszych problemow. Co wyczytaliscie w gazecie? W "Sentinelu" z piatku trzynastego lipca, dokladnie tydzien po zamknieciu miedzystanowej i trzy dni po otwarciu, opublikowano skarge dwoch ranczerow - Norvila Brusta i Jake'a Dirksona - ktorzy mieli klopoty z BLM, federalna Agencja Zarzadzania Ziemia. Zatargi pomiedzy ranczerami a BLM nie byly niczym nowym. Polowa Nevady nalezala do panstwa, nie tylko pustynie, lecz takze mnostwo najlepszych pastwisk, z ktorych czesc dzierzawili hodowcy bydla. Ranczerzy zawsze narzekali, ze BML wylacza z uzytkowania za duzo dobrych terenow, ze rzad powinien sprzedac czesc ziemi prywatnym osobom, ze dzierzawy sa zbyt drogie. Ale skarga Brusta i Dirksona dotyczyla czegos innego. Od lat dzierzawili pastwiska wokol trzystuakrowego obiektu wojskowego, Skladu Grzmiace Wzgorze. Brust mial osiemset akrow na zachodzie i poludniu, a Dirkson korzystal z ponad siedmiuset po wschodniej stronie Grzmiacego Wzgorza. Nagle w sobote rano siodmego lipca, choc do wygasniecia dzierzawy pozostaly cztery lata, agencja zabrala piecset akrow Brustowi, trzysta akrow Dirksonowi i na zadanie wojska wlaczono te osiemset akrow w obreb terenow nalezacych do Skladu Grzmiace Wzgorze. -Czyli na drugi dzien po wycieku i zamknieciu osiemdziesiatki - zauwazyla Faye. -Brust i Dirkson jak zwykle w sobote rano poszli obejrzec swoje stada - podjal Dom - i odkryli, ze zwierzeta zostaly przepedzone z wiekszej czesci dzierzawionych pastwisk, a wzdluz nowej granicy Skladu zastali prowizoryczne ogrodzenie z drutu kolczastego. Ginger, ktora juz skonczyla jesc, odsunela talerz i powiedziala: -BLM po prostu poinformowala Brusta i Dirksona, ze rozwiazuje umowe bez przyznania odszkodowania, ale oficjalne pisemne zawiadomienie dostali dopiero w srode, co bylo jeszcze bardziej niezwykle. Zazwyczaj powiadomienie o wygasnieciu dzierzawy przychodzi szesc dni przed terminem. -Czy to bylo legalne? - zapytal Brendan Cronin. -Na tym polega problem robienia interesow z rzadem - prychnal Ernie. - Masz do czynienia z ludzmi, ktorzy sami decyduja, co jest, a co nie jest zgodne z prawem. To jak granie w pokera z Bogiem. -Tutejsi ludzie nie darza BLM sympatia - dodala Faye. - Zadni inni biurokraci nie sa tacy aroganccy. -My tez doszlismy do takiego wniosku po lekturze "Sentinela" - przyznal Dom. - Byc moze uznalibysmy, ze zajecie terenow wokol Grzmiacego Wzgorza w czasie kryzysu na osiemdziesiatce jest po prostu zbiegiem okolicznosci, gdyby nie pewna rzecz. Nasze podejrzenia wzbudzil sposob, w jaki rzad potraktowal Brusta i Dirksona po odebraniu im ziemi. Kiedy obaj ranczerzy wynajeli prawnikow i w "Sentinelu" zaczely ukazywac sie artykuly o uniewaznieniu dzierzawy, agencja wykonala zwrot o sto osiemdziesiat stopni i zaproponowala odszkodowanie. -To mi zupelnie nie pasuje do BML - stwierdzil Ernie. - Zawsze zmuszaja czlowieka, zeby ciagal ich po sadach, bo maja nadzieje, ze to go wykonczy. -Ile chcieli zaplacic ranczerom? - zapytala Faye. -Nie podano sumy - odparla Ginger. - Ale musiala byc spora, bo Brust i Dirkson bez namyslu przyjeli ich propozycje. -Wiec agencja kupila ich milczenie - podsumowala Jorja. -Mysle, ze za BLM stalo wojsko - powiedzial Dom. - Zrozumieli, ze im dluzej gazeta bedzie pisac o tej sprawie, tym bardziej wzrosnie ryzyko, iz ktos zacznie sie zastanawiac, czy piatkowy kryzys na osiemdziesiatce nie ma jakiegos zwiazku z zajeciem ziemi drugiego dnia rano, nawet jesli te dwa miejsca dzielilo kilkanascie kilometrow. -Dziwi mnie, ze nikt tego ze soba nie powiazal - mruknela Jorja. - Jesli ty i Ginger zauwazyliscie to tak dlugo po fakcie, dlaczego nikt nie wpadl na to wtedy? -Po pierwsze - zaczela Ginger - Dom i ja mielismy przewage, bo moglismy spojrzec na to z pewniej perspektywy. Wiedzielismy, ze w tych dniach wydarzylo sie znacznie wiecej, niz ktokolwiek mogl w owym czasie przypuszczac. Dlatego szukalismy powiazan. Tamtego lipca szum wokol wycieku odwrocil uwage od Grzmiacego Wzgorza. Poza tym zatarg ranczerow z BLM nie byl niczym nadzwyczajnym, nikt wiec nie polaczyl go z wypadkiem na osiemdziesiatce i kwarantanna. A kiedy agencja zaproponowala Brustowi i Dirksonowi odszkodowanie, "Sentinel" zaczal wychwalac postawe rzadu i prorokowal nastanie nowego wieku rozumu. -Ale z waszych slow - powiedzial Dom, patrzac na Faye i Erniego - oraz artykulow w gazecie wynika, ze Agencja Zarzadzania Ziemia tylko ten jeden raz potraktowala ranczerow przyzwoicie. Tak wiec nie byl to poczatek nowej polityki, lecz jednorazowa reakcja w podbramkowej sytuacji. Zbyt wiele tu zbieznosci, aby wierzyc, ze kryzys w Grzmiacym Wzgorzu nie mial zwiazku z kryzysem na miedzystanowej. -Poza tym - podjela Ginger - kiedy juz nabralismy podejrzen, doszlismy do wniosku, ze gdyby to rzeczywiscie bylo zwiazane z Shenkfield, nie musieliby wzywac oddzialow DERO do skazonej strefy. Przeciez nic, co dotyczylo tej bazy, nie moglo byc tajne dla stacjonujacych w niej zolnierzy. Wzywanie DERO mialo sens tylko wtedy, gdyby kryzys nie wiazal sie z Shenkfield i dotyczyl czegos, czym nie mogl sie zajac personel bazy. -Jesli wiec chcemy poznac przyczyne naszych problemow - wtracil Brendan - to najprawdopodobniej powinnismy jej szukac w Skladzie Grzmiace Wzgorze. -Juz wczesniej podejrzewalismy, ze historia o toksycznym wycieku jest wyssana z palca - powiedzial Dom. - Moze kryzys nie mial nic wspolnego z Shenkfield. Jesli prawdziwym zrodlem bylo Grzmiace Wzgorze, cala reszta to tylko dym, jakim dmuchneli ludziom w oczy. -Wedlug mnie to pasuje. - Ernie rowniez skonczyl jesc. Jego sztucce lezaly schludnie na talerzu prawie tak samo czystym jak przed kolacja, co swiadczylo o tym, ze nie zapomnial o wojskowej dyscyplinie. - Wiecie, przez jakis czas sluzylem w wywiadzie piechoty morskiej, mam wiec pewne doswiadczenie i moge powiedziec, ze przypisywanie winy bazie Shenkfield rzeczywiscie kojarzy mi sie ze stawianiem zaslony dymnej. Ned sciagnal brwi, co sprawilo, ze zakola na jego czole wydawaly sie jeszcze glebsze. -Moze jestem glupi, ale paru rzeczy nie rozumiem. Kwarantanna nie obejmowala Grzmiacego Wzgorza. Nie zostaly odciete cale kilometry terenu. Jak wiec skutki czegos, co sie tam wydarzylo, mogly spasc na nas, gdy pomiedzy Skladem a Zaciszem nic zlego sie nie dzialo? -Wcale nie jestes glupi - odparl Dom. - Ja tez nie umiem tego wyjasnic. Wciaz marszczac brwi, Ned powiedzial: -Nastepna rzecz: Sklad nie zajmuje duzego terenu, prawda? Z tego, co slyszalem, miesci sie pod ziemia. Maja wielkie wrota pancerne w zboczu wzgorza, droge dojazdowa, wartownie i to wszystko. Trzysta akrow wokol wejscia to wystarczajaca strefa bezpieczenstwa, wiec dlaczego zabrali ziemie ranczerom? Dom wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia. Ale cokolwiek sie tam stalo szostego lipca, spowodowalo dwa posuniecia ze strony wojska. Po pierwsze, ogloszenie kwarantanny tutaj, kilkanascie kilometrow od Skladu, co umozliwilo im zajecie sie nami, niepozadanymi swiadkami zdarzenia, i po drugie, natychmiastowe powiekszenie strefy bezpieczenstwa wokol Skladu, czyli ustanowienie dodatkowego obszaru podlegajacego kwarantannie. Mam przeczucie, ze jesli chcemy sie dowiedziec, co nas spotkalo i co wciaz sie z nami dzieje, musimy skoncentrowac sie na Grzmiacym Wzgorzu. Zapadlo milczenie. Choc wszyscy skonczyli jesc, nikt nie mial ochoty na deser. Marcie rysowala lyzka kregi w sosie na talerzu, tworzac plynne ksiezyce. Nikt sie nie ruszyl, zeby zebrac brudne talerze ze stolu. Doszli do sedna sprawy: jak wystapic przeciwko silom tak poteznym jak rzad i armia Stanow Zjednoczonych? Jak sforsowac mur tajemnicy, wzniesiony w imie bezpieczenstwa narodowego moca panstwa i stojacego za nim prawa? -Mamy dosc, zeby isc z tym do mediow-powiedziala po chwili Jorja Monatella. - Smierc Zebediaha Lomacka i Alana, morderstwo Pabla Jacksona. Podobienstwo koszmarow, ktore nekaja wielu z was. Zdjecia. Media uwielbiaja takie sensacje. Gdy powiemy swiatu o tym, co nas spotkalo, bedziemy miec za soba potege prasy i opinie publiczna. -To na nic - stwierdzil Ernie. - Jesli to zrobimy, wojsko zacznie grac na zwloke. Stworza jeszcze bardziej mylaca zaslone dymna. Nie pekna pod naciskiem jak politycy. Jezeli natomiast zaczniemy na wlasna reke szukac odpowiedzi, beda tak pewni siebie, ze nie podejma zadnych dzialan. -Nie zapominajcie tez - dodala Ginger - ze pulkownik Falkirk byl przeciwny blokowaniu naszych wspomnien. Wolal nas zabic. Nie mamy powodu sadzic, ze nagle zlagodnial. Jego decyzja zostala uchylona, ale jesli sprobujemy podac do wiadomosci publicznej wszystko, co wiemy, moze przekonac swoich zwierzchnikow o koniecznosci zastosowania radykalnych srodkow. -Moze jednak powinnismy pojsc do mediow, nawet jesli nie jest to bezpieczne - zasugerowala S andy. - Mysle, ze Jorja ma racje. Przeciez i tak nie zdolamy dostac sie do Skladu i zobaczyc, co sie tam dzieje. Maja ochrone i pancerne wrota mogace wytrzymac atak nuklearny. -Nie. Mysle, ze Ernie ma racje - powiedzial Dom. - Musimy trzymac sie w cieniu i szukac slabego punktu, dopoki nie znajdziemy sposobu wejscia do Skladu. -Wyglada na to, ze oni nie maja zadnych slabych punktow - mruknela S andy. -Ich przykrywka rozpada sie na kawalki, bo nasze blokady pamieci zaczynaja sie kruszyc - oswiadczyla Ginger. - Za kazdym razem, gdy ktos z nas przypomina sobie kolejny szczegol, powstaje w niej kolejna dziura. -Tak, ale wydaje mi sie, ze moga latac je predzej, niz my robic nowe - odparl Ned, nie kryjac sceptycyzmu. -Zacznijmy myslec pozytywnie - burknal Ernie. Usmiechajac sie lagodnie, Brendan Cronin powiedzial: -Masz racje. Nie powinnismy byc pesymistami. Nie wolno nam byc pesymistami, bo zamierzamy wygrac. - Jego glos byl przepojony spokojem i przekonaniem wyrastajacym z wiary w nieuchronnosc wyjatkowego przeznaczenia. Tym razem jednak ton glosu i zachowanie ksiedza nie tylko nie podniosly Dorna na duchu, lecz z jakiegos dziwnego powodu poruszyly w nim osad strachu. -Ilu ludzi stacjonuje w Grzmiacym Wzgorzu? - zapytala Jorja. Zanim Dom albo Ginger zdazyli jej odpowiedziec, na szczycie schodow prowadzacych z recepcji pojawil sie jakis mezczyzna. Zblizal sie do czterdziestki, byl szczuply, ciemnowlosy i smagly, z zezem w lewym oku. Choc drzwi na dole byly zamkniete, a linoleum na schodach nie wyciszalo krokow, pojawil sie w magicznej ciszy, jakby nie byl czlowiekiem z krwi i kosci, lecz zjawa z ektoplazmy. -Na milosc boska, zamknijcie sie - powiedzial zwyczajnym ludzkim glosem. - Jesli myslicie, ze mozecie spiskowac tutaj w tajemnicy, popelniacie powazny blad. * Wszystkie pomieszczenia poligonu doswiadczalnego Shenkfield, lezacego trzydziesci kilometrow na poludniowy zachod od motelu Zacisze - laboratoria, biura administracyjne, centrum dowodzenia ochrony, stolowka, sala rekreacyjna i kwatery mieszkalne - znajdowaly sie pod ziemia. W czasie goracych okresow letnich i ostrzejszych zim utrzymanie odpowiedniej temperatury i wilgotnosci w podziemnych pomieszczeniach bylo latwiejsze i bardziej ekonomiczne niz w budynkach na powierzchni. Ale taka lokalizacja obiektu wynikala przede wszystkim z powodu czestego testowania broni chemicznej - a niekiedy takze biologicznej - na otwartej przestrzeni. Testy te mialy na celu zbadanie wplywu swiatla slonecznego, wiatru i innych czynnikow naturalnych na rozprzestrzenianie sie i sile zabojczych gazow, proszkow i roznego rodzaju zawiesin.Gdyby budynki znajdowaly sie nad ziemia, niespodziewana zmiana wiatru moglaby spowodowac ich skazenie, zamieniajac caly personel w mimowolne kroliki doswiadczalne. Niezaleznie od zaangazowania w prace czy rozrywke, zaloga Shenkfield nigdy nie zapominala, ze przebywa pod ziemia, bo nieustannie przypominaly o tym dwie rzeczy: brak okien oraz halas, na ktory skladal sie szum powietrza i pomruk silnikow wtlaczajacych je do przewodow wentylacyjnych. Siedzac przy metalowym biurku w biurze, ktore zostalo mu tymczasowo przydzielone, i czekajac niecierpliwie na sygnal telefonu, pulkownik Leland Falkirk myslal: Boze, jak ja nienawidze tego miejsca! Nieustanny szum i syczenie systemu doprowadzania powietrza przyprawial go o bol glowy. Odkad przybyl tu w sobote, jadl aspiryne jak cukierki. Wytrzasnal dwie kolejne tabletki z buteleczki. Ze stojacej na biurku karafki nalal do szklanki wody, ale nie chcial popijac tabletek. Wrzucil je do ust i rozgryzl. Mialy gorzki smak, tak obrzydliwy, ze niemal sie zakrztusil. Nie siegnal jednak po wode. Nie wyplul aspiryny. Wytrzymal. Samotne, zalosne dziecinstwo pelne niepewnosci i bolu, a potem jeszcze gorsza mlodosc nauczyly Lelanda Falkirka, ze zycie jest ciezkie, okrutne i niesprawiedliwe, ze tylko glupcy wierza w nadzieje czy zbawienie i ze tylko najtwardsi moga przetrwac. Od wczesnych lat zmuszal sie do robienia rzeczy, ktore byly emocjonalnie, psychicznie i fizycznie wyczerpujace, bo uznal, ze dzieki temu stanie sie twardszy i mniej wrazliwy. Hartowal swoja wole cala gama wyzwan, od zucia aspiryny po powazniejsze proby, takie jak wyprawy, ktore nazywal "wedrowkami przetrwania". Ekspedycje te trwaly co najmniej dwa tygodnie i stawialy go twarza w twarz ze smiercia. Polegalo to na tym, ze skakal ze spadochronem do lasu albo dzungli, daleko od najblizszej ludzkiej siedziby, bez prowiantu, kompasu, nawet zapalek. Mial tylko ubranie na grzbiecie, a jego jedyna bronia byly gole rece. Cel: dotrzec do cywilizacji. Spedzil na tej dobrowolnej katordze wiele urlopow i uwazal, ze bylo warto, bo wracal twardszy i bardziej samowystarczalny niz na poczatku kazdej takiej przygody. Teraz jadl aspiryne na sucho. Rozgniotl tabletki na proszek, ktory w polaczeniu ze slina utworzyl kwasna papke. -Dzwon, do cholery - powiedzial do telefonu na biurku. Mial nadzieje otrzymac wiadomosci, ktore pozwola mu opuscic te nore. W DERO, Wewnetrznej Organizacji Reagowania Kryzysowego, oficer w stopniu pulkownika byl przede wszystkim oficerem polowym, nie gryzipiorkiem, jak to czesto bywa w innych formacjach. Rodzima baza Falkirka bylo nie Shenkfield, lecz Grand Junction w Kolorado, ale nawet tam niewiele czasu spedzal w biurze. Bedac czlowiekiem aktywnym fizycznie, w tych niskich, pozbawionych okien pomieszczeniach czul sie jak w wielokomorowym grobowcu. Gdyby bral udzial w jakiejkolwiek innej misji, zalozylby tymczasowa kwatere glowna w Grzmiacym Wzgorzu. Sklad rowniez miescil sie pod ziemia, ale jego pomieszczenia byly przestronne i wysokie. Trzymal swoich ludzi z dala od Grzmiacego Wzgorza, poniewaz nie chcial zwracac uwagi na to miejsce z powodu sekretu, jaki w sobie krylo. W gorach przy drodze dojazdowej mieszkalo kilku farmerow. Gdyby zauwazyli w pelni wyekwipowana kompanie DERO zmierzajaca do Skladu, zaczeliby sie zastanawiac. Nie wolno bylo dopuscic, zeby miejscowi snuli jakies domysly na temat Grzmiacego Wzgorza. Niespelna dwa lata temu wykorzystal Shenkfield jako zaslone dymna, zeby odwrocic uwage od Skladu. Teraz, gdy nastapil kolejny kryzys, zolnierze DERO rowniez mieli zostac w Shenkfield, dzieki czemu bedzie mogl w podobny sposob dezinformowac prase i spoleczenstwo. Drugim powodem zalozenia kwatery glownej w Shenkfield bylo to, ze zywil powazne podejrzenia wobec calego personelu Skladu: nie ufal nikomu, nie czul sie wsrod tych ludzi bezpiecznie. Mogli byc... odmienieni. Trzymal resztki zgryzionej aspiryny w ustach tak dlugo, ze przyzwyczail sie do gorzkiego smaku. Juz nie mial mdlosci, juz nie walczyl z odruchem wymiotnym, wiec teraz mogl napic sie wody. Oproznil szklanke czterema lykami. Przemknelo mu przez glowe, czy nie przekroczyl granicy, ktora oddziela konstruktywne znoszenie bolu od czerpania z niego przyjemnosci. W chwili gdy zadal sobie to pytanie, wiedzial juz, ze tak: do pewnego stopnia stal sie masochista. Wiele lat temu. Doskonale zdyscyplinowanym masochista - odnoszacym korzysci z zadawanych sobie cierpien, umiejacym panowac nad bolem, niepozwalajacym, by bol przejal nad nim kontrole - ale masochista. Z poczatku katowal sie tylko po to, zeby stac sie twardszym, ale gdzies po drodze samoudreka zaczela sprawiac mu przyjemnosc. Uswiadomiwszy sobie ten fakt, zamrugal ze zdziwienia, patrzac na pusta szklanke. W wyobrazni zobaczyl samego siebie za ponad dziesiec lat: szescdziesiecioletni zboczeniec, ktory codziennie rano wbija sobie bambusowe drzazgi pod paznokcie, zeby zaznac rozkoszy i przyspieszyc bicie serca. Byl to ponury obraz. Ale byl tez zabawny i Leland parsknal smiechem. Jeszcze przed rokiem nie bylby zdolny do samokrytycznego spojrzenia na siebie. Nigdy tez zbyt czesto sie nie smial. Do niedawna. Ostatnio nie tylko zauwazal wczesniej niedostrzegane cechy swojego charakteru, ale zaczal rowniez zdawac sobie sprawe, ze mogl i powinien zmienic niektore z nich. Zrozumial, ze dzieki temu jego zycie moze stac sie lepsze - i wcale nie musi rezygnowac z twardosci. Byl to dziwny stan umyslu, ale znal jego przyczyne. To, co go spotkalo dwa lata temu, wszystko, co wtedy i obecnie dzialo sie w Grzmiacym Wzgorzu, musialo zmienic jego zycie. Zabrzeczal telefon. Falkirk chwycil sluchawke z nadzieja, ze dowie sie, jak wyglada sytuacja w Chicago. Dzwonil Henderson z Monterey w Kalifornii z raportem, ze operacja w domu Salcoego przebiega gladko. Latem poltora roku temu Gerald Salcoe wraz z zona i dwoma corkami wynajal dwa pokoje w motelu Zacisze. W niewlasciwym czasie. Ostatnio u calej czworki nastapila znaczna deterioracja blokad pamieci. Wykorzystywani zwykle w tajnych zagranicznych operacjach specjalisci CIA od prania mozgu, ktorych wypozyczono na lipcowa akcje w Zaciszu, obiecali skutecznie stlumic wspomnienia swiadkow. Ale warunkowanie przestawalo dzialac. Przezycia tych ludzi byly zbyt glebokie i wstrzasajace, zeby ich stlumienie nie nastreczalo klopotow; zakazane wspomnienia wywieraly nieustanny nacisk na blokady pamieci. Specjalisci od kontroli umyslow przysiegali, ze jeszcze jedna trzydniowa sesja zagwarantuje dozywotnie milczenie swiadkow. Teraz FBI i CIA nielegalnie przetrzymywaly Salcoeow w Monterey, poddajac ich kolejnemu skomplikowanemu procesowi tlumienia wspomnien i wprowadzania zmian w pamieci. Ale choc Cory Henderson, agent FBI, ktory telefonowal do pulkownika, twierdzil, ze wszystko idzie dobrze, Leland doszedl do wniosku, ze sprawa jest przegrana. Tego sekretu nie da sie utrzymac w tajemnicy. Poza tym w operacji bralo udzial mnostwo ludzi: agenci FBI i CIA, cala kompania DERO, cywile. A to oznaczalo zbyt wielu wodzow i za malo Indian. Leland byl dobrym zolnierzem. Odpowiedzialny za militarna strone operacji, wypelnial swoje zadanie, choc wydawalo sie beznadziejne. -Kiedy zajmiecie sie innymi swiadkami z motelu? - zapytal Henderson. Tak wlasnie nazywano wszystkich ludzi, ktorzy w lipcu zostali poddani praniu mozgu - swiadkami. Leland uwazal, ze to trafne okreslenie, bo poza doslownym znaczeniem mialo mistyczny i religijny wydzwiek. Pamietal, jak w dziecinstwie rodzice zabierali go do Namiotu Odnowy, w ktorym dziesiatki zielonoswiatkowcow wily sie po ziemi, podczas gdy pastor wrzeszczal: "Badzcie swiadkami cudu, badzcie szczerymi swiadkami Pana!". To, co widzieli swiadkowie z motelu Zacisze, bylo rownie dramatyczne, zdumiewajace, uczace pokory i przerazajace jak oblicze Boga, ktore pragneli ujrzec zielonoswiatkowcy. -Mozemy zajac motel w ciagu pol godziny - odparl Leland. - Ale nie wydam rozkazu, dopoki ktos nie uporzadkuje balaganu u Calvina Sharkle'a w Chicago. I dopoki nie bede wiedzial, co sie dzieje w Illinois. -Ale burdel! Dlaczego do tego dopuszczono? Nalezalo zgarnac Sharkle'a wczesniej i poddac go nowemu programowi tlumienia wspomnien, tak jak zrobilismy to z rodzina Salcoeow. -To nie ja zawalilem sprawe. Za monitorowanie swiadkow odpowiada FBI. Ja tylko po was sprzatam. Henderson westchnal. -Nie probuje zwalac winy na panskich ludzi, pulkowniku. Ale pan tez nie powinien nas obwiniac. Klopot w tym, ze choc obserwujemy kazdego swiadka tylko przez cztery dni w miesiacu i przesluchujemy jedynie polowe nagran rozmow telefonicznych, potrzebujemy do tego dwudziestu pieciu agentow. A mamy zaledwie dwudziestu. Poza tym ta cholerna sprawa jest tak bardzo tajna, ze tylko trzech z nich wie, dlaczego inwigiluja swiadkow. Dobry agent nie lubi byc trzymany w niewiedzy, bo wtedy sadzi, ze mu sie nie ufa. To sprawia, ze staje sie niedbaly. Kiedy Sharkle zaczal przelamywac blokade pamieci, nikt tego nie zauwazyl do momentu kryzysu. Jak moglismy myslec, ze zdolamy utrzymac takie skomplikowane oszustwo w tajemnicy? To idiotyzm. Powiem panu, na czym polega nasz problem: uwierzylismy tym patalachom z CIA. Uwierzylismy, ze te sukinsyny rzeczywiscie zrobia to, co obiecywali. -Przeciez wam mowilem, ze bylo prostsze rozwiazanie - przypomnial mu Leland. -Zabic ich wszystkich? Zabic trzydziestu jeden obywateli tylko dlatego, ze znalezli sie w niewlasciwym miejscu w niewlasciwym czasie? -Nie proponowalem tego powaznie, ale uwazalem, ze zachowanie tajemnicy bedzie wymagalo zastosowania drastycznych metod. Milczenie po drugiej stronie sugerowalo, ze Henderson nie wierzy w zapewnienia Lelanda. -Czy zajmie pan motel dzisiejszej nocy? - zapytal w koncu. -Jesli sytuacja w Chicago sie wyklaruje, jesli bede wiedzial, co sie tam dzieje, ruszymy w nocy. Ale pewne pytania wymagaja odpowiedzi. Te dziwne... fenomeny psychiczne. Co oznaczaja? Obaj to wiemy, prawda? I obaj rzygamy ze strachu. Nie, Henderson, nie zajme motelu i nie naraze moich ludzi, dopoki nie zorientuje sie w sytuacji - odparl Leland i odlozyl sluchawke. Grzmiace Wzgorze. Chcial wierzyc, ze to, co sie dzialo w gorach, zapewni ludzkosci lepsza przyszlosc, niz na to zaslugiwala, ale w glebi serca obawial sie, iz zamiast tego nastapi koniec znanego mu swiata. * Kiedy Jack wszedl do salonu - zamienionego w jadalnie - i odezwal sie do zebranych tam osob, kilka z nich krzyknelo i zaczelo gwaltownie wstawac, potracajac stol i wprawiajac w drzenie zastawe, a pozostali skulili sie na krzeslach, jakby mysleli, ze przyszedl ich zabic. Zostawil uzi na dole, zeby nie wywolac paniki, ale jego niespodziewane wejscie i tak wszystkich przerazilo. I dobrze. Moze stana sie ostrozniejsi. Tylko mala dziewczynka, rysujaca ksiezyce w sosie na talerzu, nie zareagowala na jego przybycie.-W porzadku, wszystko w porzadku, zachowajcie spokoj - powiedzial, niecierpliwie machajac reka. - Jestem jednym z was. Tamtej nocy zatrzymalem sie w motelu jako Thornton Wainwright. Pewnie szukaliscie mnie pod tym nazwiskiem, ale naprawde nazywam sie inaczej. Wyjasnie wam to pozniej. A teraz... Nagle wszyscy jednoczesnie zasypali go pytaniami. -Skad pan... -...cholera, ale sie wystraszylem... -Jak pan... -...prosze nam powiedziec, czy... Jack musial podniesc glos, zeby ich uciszyc. -To nie miejsce na dyskutowanie o takich rzeczach - oswiadczyl. - Na litosc boska, ktos moze was podsluchiwac. Ja robilem to prawie przez godzine. A skoro ja slyszalem wszystko, o czym mowiliscie, mogli was slyszec takze ci, przeciwko ktorym spiskujecie. Patrzyli na niego w milczeniu, zaskoczeni stwierdzeniem, ze ich prywatnosc jest iluzja. Potem wielki kanciasty mezczyzna z siwymi, krotko scietymi wlosami zapytal: -Myslisz, ze moga tu byc pluskwy? Trudno mi w to uwierzyc. Sprawdzilem, wiesz, szukalem wszedzie, ale nic nie znalazlem. A mam pewne doswiadczenie w tych sprawach. -Ty pewnie jestes Ernie - powiedzial Jack ostrym, zimnym tonem. Nie mogl pozwolic, zeby sie odprezyli. Musieli zrozumiec, ze powinni uwazac w czasie prowadzenia rozmow. Musi im dac taka nauczke, zeby zapamietali ja do konca zycia. - Slyszalem, jak mowiles, ze sluzyles w wywiadzie piechoty morskiej. Ile lat temu? Pewnie z dziesiec. Od tej pory wiele sie zmienilo, czlowieku. Wcale nie trzeba tu wchodzic i zakladac urzadzen podsluchowych. Dzisiejsze mikrofony pistoletowe sa o niebo lepsze od dawnych urzadzen podsluchowych. Mozna tez podpiac specjalny transmiter do swojego telefonu i wybrac twoj numer. - Jack przepchnal sie obok Erniego i podszedl do aparatu, ktory stal na stoliku przy sofie - Wiesz, co to jest transmiter, Ernie? Gdy wybiora twoj numer, tonowy sygnal oscylatora wylacza dzwonek, jednoczesnie otwierajac mikrofon w sluchawce. Nie slyszysz sygnalu i nie masz pojecia, ze twoja linia jest otwarta, ale oni moga cie podsluchiwac w kazdym pomieszczeniu, w ktorym jest telefon. - Podniosl sluchawke i obrzucil Erniego pogardliwym spojrzeniem. - Oto twoja pluskwa. Sam kazales ja zainstalowac. - Z trzaskiem odlozyl sluchawke na widelki. - Moge sie zalozyc, ze ostatnio czesto was sluchali. A dzis pewnie przez caly czas. Jesli dalej bedziecie tacy nieostrozni, rownie dobrze mozecie wlasnorecznie poderznac sobie gardla i zaoszczedzic im klopotu. To zjadliwe wystapienie wywarlo zamierzony efekt. Patrzyli na Jacka w oszolomieniu. -Czy macie tu pokoj bez okien dosc duzy, zeby mozna bylo odbyc w nim narade wojenna? - zapytal. - Jezeli jest tam telefon, po prostu go odlaczymy. Atrakcyjna kobieta w srednim wieku, najwyrazniej zona Erniego, ktora Jack niejasno przypominal sobie z tamtego dnia sprzed poltora roku, kiedy meldowal sie w motelu, po chwili namyslu powiedziala: -W poblizu jest bar. -Nie ma w nim okien? - zdziwil sie Jack. -Zostaly... wybite - odparl Ernie. - Teraz sa zasloniete plytami. -Wiec chodzmy tam. Opracujemy plan dzialania, a potem wrocimy tu na dyniowe ciasto, o ktorym mowiliscie. Zjadlem okropna kolacje, podczas gdy wy mieliscie same pysznosci. Odwrocil sie i zszedl szybko po schodach, pewny, ze pojda za nim. * Ernie doszedl do wniosku, ze nie cierpi tego zezowatego skurczybyka. Jednak po pieciu minutach nienawisc przerodzila sie w niechetny szacunek.Przede wszystkim docenil ostroznosc, z jaka ten facet zareagowal na wezwanie do motelu Zacisze. Nie przyjechal jak wszyscy inni, jakby nigdy nic. Mial nawet pistolet maszynowy. Ale gdy patrzyl, jak "Thornton Wainwright" zarzuca pas uzi na ramie i kieruje sie do wyjscia, wciaz piekly go slowa krytyki. Zly jak wszyscy diabli, nawet nie wzial kurtki, tylko rzucil sie za nieznajomym. -Sluchaj, czemu zachowujesz sie jak przemadrzaly dupek? - warknal. - Mogles osiagnac swoj cel bez zlosliwosci. -Jasne, ale nie tak szybko - odparl nieznajomy. Zanim Ernie zdolal cos odpowiedziec, uswiadomil sobie, ze jest na dworze, bezbronny, w nocy, w ciemnosci. W polowie drogi do baru. Mial wrazenie, ze zapadaja mu sie pluca; nie mogl wycisnac z nich ani odrobiny powietrza. Z jego ust wyrwal sie zalosny pisk. Ku jego zaskoczeniu nieznajomy natychmiast chwycil go za ramie i bez sladu wczesniejszej pogardy powiedzial: -Chodz, Ernie, jestes juz w polowie drogi. Oprzyj sie na mnie, dasz rade. Wsciekly na siebie, ze pozwolil, aby tamten widzial go w chwili slabosci i strachu, wsciekly na niego za odgrywanie samarytanina, wyszarpnal ramie. -Daj spokoj, Ernie - powiedzial nieznajomy. - Kiedy was podsluchiwalem, dowiedzialem sie o twoim problemie. Nie lituje sie nad toba i nie uwazam, ze twoj stan jest smieszny. Rozumiesz, Ernie? Jesli strach przed ciemnoscia ma cos wspolnego z sytuacja, w ktorej wszyscy sie znajdujemy, to nie twoja wina. Winni sa dranie, ktorzy namieszali nam w glowach. Potrzebujemy sie wzajemnie, jesli chcemy przez to przejsc. Oprzyj sie na mnie, pomoge ci. Gdy dotrzemy do baru, natychmiast zapalimy swiatla. Pozwol sobie pomoc. Kiedy nieznajomy zaczal mowic, Ernie niemal sie dusil, ale nim skonczyl, jego oddech gwaltownie przyspieszyl. Jakby przyciagala go magnetyczna sila, odwrocil sie od baru i spojrzal na poludniowy wschod, w przerazajaca ciemnosc ogromnego pustkowia. Nagle zrozumial, ze boi sie nie samej ciemnosci, lecz czegos, co bylo w niej szostego lipca tamtego zlego lata. Patrzyl w kierunku tajemniczego miejsca przy autostradzie, dokad poszli wczoraj, aby szukac wskazowek. Zjawila sie Faye i wziela go za reke. Ale gdy zezowaty mezczyzna chcial chwycic Erniego za drugie ramie, zlosc nie pozwolila mu przyjac pomocy. -Dobra, dobra - powiedzial nieznajomy. - Jestes starym, twardym skurczybykiem z piechoty morskiej i trzeba czasu, zeby twoja zraniona duma sie zagoila. Smialo, wkurzaj sie na mnie dalej. Zaslepila cie zlosc i tylko dzieki temu doszedles az tutaj w ciemnosci, prawda? Tylko przez glupi, slepy gniew. Jesli nie przestaniesz sie wkurzac, moze dasz rade dojsc do samego baru. Ernie wiedzial, ze zezowaty nie jest okrutny, ze dopieka mu specjalnie, aby mogl dotrzec do baru Zacisze. Nienawidz mnie, mowil, a strach przed ciemnoscia zmaleje. Skup sie na mnie i stawiaj krok za krokiem. Dla Erniego bylo to latwiejsze niz wsparcie sie na ramieniu nieznajomego. Gdyby nie smiertelny strach przed noca, rozbawiloby go takie podpuszczanie, ale nie pozwolil, zeby gniew wystygl, i ruszyl dalej. Po chwili przestapil prog baru i odetchnal z ulga, gdy zapalily sie swiatla. -Alez tu zimno - mruknela Faye i podeszla do termostatu, zeby wlaczyc piec olejowy. Siedzac na krzesle posrodku sali, plecami do drzwi, Ernie powoli dochodzil do siebie. Patrzyl, jak zezowaty mezczyzna chodzi od okna do okna, sprawdzajac plyty ze sklejki, ktorymi zastapili wytluczone szyby. Ku wlasnemu zaskoczeniu uswiadomil sobie, ze nienawisc zniknela, a na jej miejscu pozostala tylko antypatia. Przybysz obejrzal automat telefoniczny przy drzwiach. Nie mogl go odlaczyc, wiec podniosl sluchawke i wyrwal sznur. -Za bufetem jest prywatny telefon - powiedzial Ned. Nieznajomy kazal go odlaczyc i Ned natychmiast to zrobil. Potem kazal Brendanowi i Ginger zsunac trzy stoliki i dostawic krzesla, zeby wszyscy mogli usiasc, a oni posluchali go bez slowa. Ernie z ciekawoscia obserwowal zezowatego mezczyzne. Drzwi frontowe, ktore nie pekly w czasie dziwnego fenomenu w sobotnia noc, bo byly ze szkla znacznie grubszego niz szyby w oknach, nie byly zabite sklejka, stanowily wiec dogodny punkt dla kazdego, kto chcialby ich podsluchiwac przy uzyciu mikrofonu kierunkowego. Nieznajomy zapytal, czy zostaly jeszcze jakies plyty, a gdy Dom przytaknal, wyslal go razem z Nedem po odpowiednie kawalki do budynku gospodarczego za motelem. Gdy wrocili z plyta nieco wieksza niz drzwi, ustawil ja przed szklanym wejsciem i zaparl stolikiem. -Dalekie to od doskonalosci - mruknal - ale chyba wystarczy, zeby uniemozliwic podsluch. - Potem poszedl "rzucic okiem na zaplecze", a po drodze kazal S andy wlaczyc szafe grajaca, nastawic ja na odtwarzanie i zaprogramowac kilka piosenek. - Dzwieki w tle utrudniaja podsluchiwanie - wyjasnil. Jeszcze nie skonczyl mowic, a S andy juz ruszyla do szafy grajacej, by wykonac polecenie. Nagle Ernie zrozumial przyczyne swojej fascynacji zezowatym. Facet szybko myslal, a jego precyzyjne ruchy i umiejetnosc dowodzenia wskazywaly, ze jest - albo byl - zawodowym zolnierzem, oficerem, i to cholernie dobrym oficerem. Umial nastrajac glos na oniesmielajaca twarda nute i zaraz potem na przypochlebna. O rany, pomyslal Ernie, on jest podobny do mnie! To dlatego tak szybko i skutecznie zdolal dopiec mu w motelu. Wiedzial, gdzie wbijac szpile, bo obaj byli ulepieni z tej samej gliny. Ernie zasmial sie cicho. Czasami jestem patentowanym oslem, pomyslal. Zezowaty wrocil z zaplecza i usmiechnal sie z zadowoleniem, gdy zobaczyl, ze wszyscy siedza przy dlugim stole zestawionym z trzech mniejszych przez Brendana i Ginger. Podszedl do Erniego. -Bez urazy? - zapytal. -Do licha, tak. I dzieki... wielkie dzieki. Przybysz stanal u szczytu stolu, gdzie czekalo na niego krzeslo. Z szafy grajacej plynal cichy spiew Kenny'ego Rogera. Nieznajomy powiedzial: -Nazywam sie Jack Twist i wiem nie wiecej niz wy na temat tego, co sie swieci, a pewnie znacznie mniej. To wszystko przyprawia mnie o ciarki, ale powiem wam, ze po raz pierwszy od osmiu lat naprawde czuje, iz stoje po wlasciwej stronie, po raz pierwszy czuje sie jak jeden z dobrych facetow i... na Boga, nie macie pojecia, jak bardzo tego potrzebowalem. * Porucznik Tom Horner, adiutant pulkownika Falkirka, mial ogromne rece. Maly magnetofon zupelnie w nich ginal, gdy niosl go do biura bez okien. Mozna by pomyslec, ze powinien miec klopoty z obslugiwaniem klawiszy wielkimi paluchami, ale byl bardzo zreczny. Polozyl magnetofon na biurku, wlaczyl i nastawil na odtwarzanie.Tasma zostala przegrana z magnetofonu szpulowego, ktory sluzyl do rejestrowania wszystkich rozmow podsluchiwanych przez aparaty telefoniczne w Zaciszu. Byla na niej rozmowa kilku osob sprzed zaledwie paru minut. Pierwsza czesc dotyczyla odkrycia, ze zrodlem ich klopotow jest nie Shenkfield, lecz Grzmiace Wzgorze. Leland sluchal tego z przerazeniem. Nie spodziewal sie, ze swiadkowie tak szybko trafia na wlasciwy trop. Ich przebieglosc martwila go i zloscila. Z nagrania: Na milosc boska, zamknijcie sie. Jesli myslicie, ze mozecie spiskowac tutaj w tajemnicy, popelniacie powazny blad. -To Twist - powiedzial porucznik Horner. Mial gruby, niski glos, ktory kontrolowal rownie dobrze jak swoje ogromne rece: z jego ust plynelo lagodne dudnienie. Zatrzymal tasme. - Wiedzielismy, ze tu jedzie i jest niebezpieczny. Przypuszczalismy, iz bedzie ostrozniejszy niz inni, ale nie sadzilismy, ze przygotuje sie tak, jakby wyruszal na wojne. Z tego, co wiedzieli, blokada pamieci Jacka Twista nie zostala powaznie naruszona. Nie mial atakow fugi, nie lunatykowal, nie mial fobii ani obsesji. Tylko jedna rzecz mogla zmusic go do naglego wyczarterowania odrzutowca i przybycia do hrabstwa Elko: list od tego samego zdrajcy, ktory wyslal Corvaisisowi i Blockom zdjecia. Leland Falkirk byl wsciekly. Ktos zaangazowany w tuszowanie prawdy, prawdopodobnie ktos z Grzmiacego Wzgorza, sabotowal operacje. Dokonal tego odkrycia dopiero w zeszla sobote, gdy Dominick Corvaisis i Blockowie siedzieli w kuchni przy stole i rozmawiali o dziwnych zdjeciach, ktore otrzymali poczta. Natychmiast kazal przeprowadzic dochodzenie i dokladnie sprawdzic wszystkich w Skladzie, ale sledztwo posuwalo sie wolniej, niz sie spodziewal. -Dalej jest jeszcze gorzej - powiedzial Horner. Leland sluchal, jak Twist mowi zebranym o mikrofonach pistoletowych i transmiterze. Zszokowani, przeniesli sie gdzies indziej, by poza zasiegiem podsluchu opracowac strategie. -Sa teraz w barze. - Horner wylaczyl magnetofon. - Odlaczyli telefony. Rozmawialem przez radio z obserwatorami na poludnie od osiemdziesiatki. Widzieli swiadkow przechodzacych do barn, ale nie slysza ich przez mikrofon kierunkowy. -I nie uslysza - rzekl Leland cierpko. - Twist wie, co robi. -Skoro juz wiedza o Grzmiacym Wzgorzu, musimy sie nimi jak najszybciej zajac. -Czekam na wiadomosci z Chicago. -Sharkle wciaz barykaduje sie w domu? -Z tego, co ostatnio slyszalem, tak - odparl Leland. - Musze wiedziec, czy jego blokada pamieci zupelnie sie rozpadla. Jesli tak i jesli bedzie mial okazje powiedziec komus, co widzial tamtego lata, operacja bedzie spalona. W takim wypadku zajecie motelu byloby bledem. Musimy opracowac inny plan. * Czujac sie bezpiecznie na kolanach matki, Marcie zasnela, zanim Jack Twist sie przedstawil. Pomimo drzemki w samolocie, jej oczy okalaly ciemne kregi zmeczenia, a na bladej jak porcelana skorze odznaczala sie siateczka niebieskich zylek.Jorja tez odczuwala zmeczenie, ale spektakularne przybycie Twista okazalo sie skutecznym antidotum na usypiajace skutki obfitej kolacji. Byla calkowicie przytomna i chciala uslyszec, co ten czlowiek ma do powiedzenia. Zaczal od krotkiej wzmianki o uwiezieniu w Ameryce Srodkowej i zakonczeniu kariery wojskowej. Z jego slow wynikalo, ze pobyt w obozie byl bardziej nudny i frustrujacy niz straszny, ale Jorja domyslala sie, ze duzo wycierpial. Jego rzeczowy ton sugerowal, ze jest czlowiekiem swiadomym wlasnej wartosci, wlasnego potencjalu emocjonalnego, fizycznego i intelektualnego, i nie musi sie chelpic ani wysluchiwac cudzych pochwal. O Jenny, swojej zonie, mowil ze znacznie mniejsza rezerwa. Jorja slyszala w jego glosie kadencje rozpaczy; pod udawanym spokojem plynela rzeka milosci i tesknoty. Psychiczny i duchowy zwiazek Jacka Twista i Jenny przed spiaczka musial byc wyjatkowy, bo tylko wyjatkowa, magiczna wiez mogla przetrwac w czasie jej dlugiego, podobnego do smierci snu. Jorja probowala sobie wyobrazic takie malzenstwo, ale po chwili zrozumiala, ze niezaleznie od magii Jack nie bylby tak gleboko oddany dotknietej nieszczesciem zonie, gdyby byl slabszym czlowiekiem. Ich zwiazek byl wyjatkowy, tak, ale jeszcze bardziej wyjatkowy byl ten mezczyzna. Uswiadomienie sobie tego zwiekszylo znacznie jej zainteresowanie Jackiem Twistem i jego historia. Niewiele mowil na temat tego, w jaki sposob finansowal dlugi pobyt zony w sanatorium. Dal do zrozumienia, ze to, co robil, bylo nielegalne i nie jest z tego dumny, i na koniec oswiadczyl, ze jego zycie w niezgodzie z prawem dobieglo konca. -Dobrze, ze przynajmniej nikogo nie zabilem, bo moglibyscie zostac oskarzeni o udzielanie pomocy zabojcy. Najwyrazniej tajemnicze wydarzenia tamtej lipcowej nocy rowniez wplynely na Jacka Twista, tyle ze, jak w przypadku S andy, spowodowaly jedynie korzystne zmiany. -Z twoich slow wynikalo, ze byles zawodowym zlodziejem - powiedzial Ernie Block. Gdy Jack nie odpowiedzial, podjal: - Przyszlo mi na mysl, ze ludzie, ktorzy zrobili nam pranie mozgu, zmusili cie do wyjawienia szczegolow twojej przestepczej dzialalnosci. Z pewnoscia skrytki depozytowe, w ktorych znalazles pocztowki, zalozyles pod falszywymi nazwiskami, uzywanymi w czasie popelniania przestepstw. A to oznacza, ze wojsko i rzad wiedza o twojej dzialalnosci od tamtego lipca. Milczenie Jacka potwierdzalo slusznosc tych wnioskow. -A jednak po zablokowaniu twoich wspomnien o tym, co tu sie stalo tamtego lata - ciagnal Ernie - wypuscili cie i pozwolili dzialac dalej. Do licha, dlaczego? Potrafie zrozumiec, ze wojsko i rzad naginaja, a nawet lamia prawo, zeby cos ukryc, jesli robia to w imie bezpieczenstwa narodowego. Ale generalnie powinni stac na strazy prawa. Dlaczego wiec chocby anonimowo nie poinformowali policji w Nowym Jorku albo nie przylapali cie na goracym uczynku? -Poniewaz od poczatku nie byli pewni, czy nasze blokady pamieci wytrzymaja - odparla Jorja. - Obserwowali nas, przynajmniej od czasu do czasu, sprawdzajac, czy nie potrzebujemy kursu utrwalajacego zapomnienie. To, co spotkalo Ginger i Pabla Jacksona, wyraznie o tym swiadczy. Gdyby uznali, ze trzeba zgarnac Jacka, albo kogokolwiek z nas, i poddac nastepnej sesji z udzialem specow od kontroli umyslow, chcieliby go miec w zasiegu reki. Znacznie latwiej jest zwinac kogos z mieszkania albo z samochodu niz wyluskac z wiezienia. -Chyba masz racje - powiedzial Jack, usmiechajac sie do niej. - Absolutna racje. - Jego usmiech zmrozil ja za pierwszym razem, ale teraz odebrala go inaczej; byl cieplejszy, niz jej sie wczesniej wydawalo. Marcie zamruczala cos przez sen i Jorja, nagle zawstydzona, skorzystala z pretekstu i opuscila glowe. -Chroniona przez nich tajemnica jest tak wazna, ze pozwolili mi bezkarnie popelniac przestepstwa, jakie tylko chcialem - dodal Jack. Ginger Weiss pokrecila glowa. -Moze nie. Moze sami doprowadzili do tego, ze naroslo u ciebie poczucie winy. Moze to oni posiali nasienie zmiany. -Nie. Skoro nie mieli czasu, zeby wplesc historie o toksycznym wycieku w falszywe wspomnienia nas wszystkich, nie zawracaliby sobie glowy sprowadzaniem mnie na uczciwa droge. Poza tym... trudno mi to wyjasnic... ale od czasu przybycia tutaj czuje, ze odnalazlem droge powrotna do spoleczenstwa, poniewaz poltora roku temu spotkalo nas cos waznego. To tajemnicze zdarzenie pozwolilo mi spojrzec na wszystko z innej perspektywy i zobaczyc, ze zadne z moich zlych doswiadczen nie bylo na tyle zle, aby usprawiedliwic zycie, jakie do tej pory prowadzilem. -Tak! - zawolala S andy. - Ja tez to czuje. Cale pieklo, jakie przeszlam w dziecinstwie, stracilo znaczenie po tym, co sie stalo w lipcu. Milczeli, probujac sobie wyobrazic, co moglo byc az tak bardzo wstrzasajace, ze w porownaniu z tym nawet najbardziej bolesne przezycia wydawaly sie nieistotne. Nie potrafili jednak. Po ponownym nastawieniu szafy grajacej Jack zadal mnostwo pytan, wypelniajac luki w swojej wiedzy na temat ich przezyc. Potem rozpoczal dyskusje o strategii, formulujac liste zadan na jutro. Jorja byla zafascynowana jego przywodczymi zdolnosciami. Przedyskutowali kroki, jakie nalezy podjac, i ustalili plan. Zgodzili sie wykonac proponowane zadania, przy czym nikt nie mial wrazenia, ze Jack nimi rzadzi czy manipuluje. Zjawiajac sie w mieszkaniu Blockow, udowodnil, ze umie zapanowac nad sytuacja, i dzieki sile swojej osobowosci sprawial, ze ludzie go sluchali. Teraz dyrygowal nimi w bardziej subtelny sposob, a szybkosc, z jaka poddali sie jego woli, swiadczyla o tym, iz zastosowal wlasciwa taktyke. Jorja zrozumiala, ze zrobil na niej wrazenie z tych samych powodow co Ginger Weiss. Widziala w nim osobe, jaka sama starala sie byc po rozwodzie - i mezczyzne, jakim nigdy nie moglby sie stac Alan. Ostatni omawiany problem dotyczyl niebezpieczenstwa ataku Falkirka. Poniewaz istniala mozliwosc, ze w najblizszej przyszlosci blokady pamieci ulegna znacznemu - albo zupelnemu - rozpadowi, obecnie stanowili dla wroga o wiele wieksze zagrozenie niz w czasie minionego polrocza. Jutro w trakcie wykonywania roznych zadan przez wieksza czesc dnia beda rozdzieleni, ale tej nocy byli latwym celem. Zadecydowali, ze wiekszosc polozy sie spac, a dwie czy trzy osoby pojada do Elko i spedza kilka godzin na krazeniu po miescie, zawsze w mchu, wciaz czujni. Jesli Zacisze bylo pod obserwacja, przeciwnik zrozumie, ze nie zdola zgarnac wszystkich za jednym zamachem. O czwartej nad ranem druga grupa zmieni czlonkow pierwszej, zeby tez mogli zlapac pare godzin snu. -Zglaszam sie na ochotnika do pierwszego zespolu - oswiadczyl Jack. - Musze tylko przyprowadzic cherokee ze wzgorz. Kto pojedzie ze mna? -Ja - zglosila sie szybko Jorja i dopiero potem spojrzala na spiaca corke. - To znaczy, jesli ktos wezmie Marcie do swojego pokoju. -Nie ma problemu, moze spac u nas - zapewnila ja Faye. Jack powiedzial, ze powinni podzielic sie jeszcze bardziej. Brendan Cronin postanowil dolaczyc do pierwszego zespolu. Jego decyzja wzbudzila w Jorji szczegolne uczucie, ktore nieprzyjemnie uklulo ja w serce. Dopiero znacznie pozniej uswiadomila sobie, ze bylo to rozczarowanie. Poniewaz wszyscy inni mieli juz wyznaczone zadania, ktorymi musieli zajac sie z samego rana, drugi zespol skladal sie tylko z Neda i S andy. Uzgodnili, ze spotkaja sie o czwartej nad ranem przy minimarkecie Arco. -Gdybyscie zjawili sie tam pierwsi, nie kupujcie przypadkiem hamwicha - przestrzegl ich Jack. - No coz, to chyba wszystko. Idziemy. -Niezupelnie wszystko - powiedziala Ginger. Patrzyla na swoje splecione palce, zbierajac mysli. - Od chwili gdy zjawil sie Brendan, gdy na rekach jego i Dorna pojawily sie pierscienie, a potem recepcje wypelnil ten niesamowity halas i swiatlo... przez caly czas analizowalam wszystko, czego zdolalismy sie dowiedziec, probujac jakos polaczyc te dziwne zjawiska. Wydaje mi sie, ze czesc z nich potrafie wyjasnic. Wszyscy dali do zrozumienia, ze chetnie wysluchaja jej przypuszczen. -Nasze sny sa rozne, ale laczy je jeden element: ksiezyc. Inne sny, o kombinezonach ochronnych, kroplowkach i lozkach z pasami, okazaly sie oparte na prawdziwych przezyciach, prawdziwych sytuacjach. W rzeczywistosci nie byly to marzenia senne, lecz wspomnienia odzywajace w postaci snow. Dlatego mozna zalozyc, ze ksiezyc rowniez odegral wazna role w tym, co nas spotkalo, ze jest obrazem z przeszlosci probujacym wyplynac w naszych snach. Zgadzacie sie ze mna? -Zgadzamy - przytaknal Dom, a inni pokiwali glowami. -Widzielismy, jak lunarna obsesja Marcie zmienila sie w fascynacje szkarlatnym ksiezycem - kontynuowala Ginger. - A Jack powiedzial, ze pare dni temu w jego koszmarze zwyczajna ksiezycowa poswiata stala sie krwawym blaskiem. Nikt z nas jeszcze nie snil o czerwonym ksiezycu, ale uwazam, iz jego pojawienie sie w snach Marcie i Jacka dowodzi, ze on rowniez jest wspomnieniem. Innymi slowy, w nocy szostego lipca widzielismy cos, co sprawilo, ze ksiezyc zrobil sie czerwony. A widmowe swiatlo z sypialni Brendana, ktore dzis widzielismy w recepcji, jest pewnego rodzaju odtworzeniem tego, co sie stalo z prawdziwym ksiezycem w tamta lipcowa noc. Widmowe swiatlo jest wiadomoscia, ktora ma poruszyc nasze wspomnienia. -Wiadomoscia - powtorzyl Jack. - No dobrze. Tylko kto ja wysyla? Skad pochodzi to swiatlo? Jak jest wytwarzane? -Nie mam pojecia - odparla Ginger. - Ale nie wszystko naraz. Najpierw zastanowmy sie, co moglo sprawic, ze ksiezyc zrobil sie czerwony. Jorja sluchala razem z innymi, najpierw z zaciekawieniem, a potem z narastajacym niepokojem, gdy mloda lekarka, chodzac po barze, przedstawiala swoja teorie. * Ginger Weiss wyznawala naukowy swiatopoglad. Wedlug niej caly wszechswiat podlegal zasadom logiki i rozumu i nie istnialy tajemnice, ktore nie mialyby racjonalnego wytlumaczenia. W przeciwienstwie do niektorych czlonkow srodowiska naukowego - a takze medycznego - uwazala, ze bujna wyobraznia wcale nie przeszkadza logice i rozumowi. Gdyby bylo inaczej, nie wysnulaby teorii, ktora teraz dzielila sie z ludzmi zebranymi w barze Zacisze.Byla to dosc dziwna teoria i Ginger troche sie niepokoila, jak zostanie przyjeta. Krazac pomiedzy szafa grajaca, bufetem i stolem, mowila: -Ludzie, ktorzy zajmowali sie nami przez pierwszy czy drugi dzien po uwiezieniu, nosili kombinezony majace chronic ich przed zagrozeniem biologicznym. Musieli sie obawiac, ze zostalismy czyms zainfekowani. Moze wiec czescia tego, co widzielismy, byla czerwona chmura skazenia biologicznego. Kiedy przechodzila po niebie, ksiezyc zrobil sie czerwony. -A my wszyscy zostalismy zarazeni jakas dziwna choroba - wtracila Jorja. -Byc moze dlatego wczoraj, w tym szczegolnym miejscu przy autostradzie, mialam przeblysk wspomnienia, ze Dom mowi: "To jest we mnie. To jest we mnie". Byloby to logiczne, jesli tamtej nocy znalazl sie w czerwonej chmurze jakiegos czynnika skazajacego i poczul, ze wciaga go do pluc. Brendan powiedzial nam, ze te same slowa: "To jest we mnie" wypowiedzial bezwiednie zeszlej nocy w Reno, gdy jego pokoj wypelnilo widmowe czerwone swiatlo. -Bakterie? Choroba? W takim razie dlaczego nie zachorowalismy? - zapytal Brendan. -Bo natychmiast poddali nas leczeniu - odparl Dom. - Juz to rozpracowalismy wczoraj, zanim tu przyjechales. Ale swiatlo, ktore wypelnilo biuro dzis po poludniu, bylo zbyt jasne, zeby moglo byc ksiezycowa poswiata przefiltrowana przez czerwona chmure. -Wiem - przyznala Ginger, nie przestajac chodzic. - Moja teoria jest niedopracowana i nie wyjasnia wszystkiego, na przyklad pierscieni na waszych rekach. Tlumaczy jednak pewne rzeczy i moze, jesli poswiecimy jej dosc czasu, pozwoli nam rozwiazac inne zagadki. I ma jeden wielki plus. -Jaki? - zapytal Ned. -Moze wyjasnic cudowne uzdrowienia, jakich Brendan dokonal w Chicago. Moze wyjasnic wir papierowych ksiezycow w domu Zebediaha Lomacka. I zniszczenia w barze w sobotnia noc, gdy Dom probowal sobie przypomniec, co sie stalo latem poltora roku temu. Moze tez wyjasnic zrodlo widmowego swiatla. Gdy Ginger zaczela mowic, szafa grajaca ucichla, ale nikt nie wlaczyl jej ponownie, bo wszyscy czekali na wyjasnienie niewiadomego. -Do tego momentu - kontynuowala mloda lekarka - moja teoria jest latwa do zaakceptowania. Czerwona chmura skazenia. Nietrudno wyobrazic sobie cos takiego. Ale teraz... musicie wraz ze mna wytezyc wyobraznie. Zalozylismy, ze cudowne uzdrowienia, a juz na pewno zjawiska typu poltergeist, maja jakies tajemnicze zewnetrzne zrodlo. Ojciec Wycazik, proboszcz Brendana, uwaza, ze tym zrodlem jest Bog. My jestesmy innego zdania. Nie znamy tego zrodla, ale przyjelismy, ze to jakas zewnetrzna sila, cos, co z nas szydzi, probuje przekazac nam jakas wiadomosc albo nam grozi. A jesli te cuda maja wewnetrzne zrodlo? Przypuscmy, ze Brendan i Dom naprawde posiadaja jakas moc, i przypuscmy, ze posiadaja ja dzieki temu, co sie stalo w noc czerwonego ksiezyca. Przypuscmy, ze maja zdolnosci telekinetyczne, umozliwiajace przesuwanie przedmiotow bez dotykania. Wyjasnialoby to wirujace ksiezyce i zniszczenia w barze. Wszyscy patrzyli w oszolomieniu na Dorna i Brendana, nikt jednak nie byl bardziej poruszony niz oni sami. Obaj ze zdumieniem wpatrywali sie w Ginger. -To smieszne! - zawolal Dom. - Nie jestem medium ani czarodziejem. -Ja tez nie - zawtorowal mu Brendan. Ginger pokrecila glowa. -Nie mowie, ze swiadomie. Moze macie w sobie moc, lecz nie jestescie tego swiadomi. Cierpliwosci. Zastanowcie sie nad tym. Pierscienie na rekach Brendana pojawily sie pierwszy raz, gdy czesal wlosy chorej dziewczynki w szpitalu. Powiedzial, iz przepelnialo go wspolczucie, a takze frustracja i zlosc, ze nie moze jej pomoc. Moze ta frustracja i zlosc uwolnily uzdrowicielska moc, choc nie byl tego swiadom. Nie mogl byc swiadom, bo zostal zmuszony do zapomnienia, w jaki sposob ja zdobyl. Drugim razem, gdy zostal ranny policjant, Brendan dzialal w ogromnym stresie i to rowniez moglo wyzwolic jego moc. - Zaczela chodzic i mowic jeszcze szybciej, zeby zapobiec protestom. - Teraz pomyslcie o dziwnych przezyciach Doma. Pierwsze mialo miejsce w Reno, u Lomacka. Powiedziales nam, Dominicku, ze krazyles po pokojach, sfrustrowany do tego stopnia, ze chciales przebiec przez dom i pozdzierac papierowe ksiezyce ze scian. To twoje wlasne slowa. I rzeczywiscie, tak sie stalo. Zdarles ksiezyce ze scian, ale nie rekami, tylko moca. A potem zdjecia spadly na podloge, gdy krzyknales: "Dosc! Dosc!". Wtedy pomyslales, ze cos cie uslyszalo, posluchalo i odeszlo, ale tak naprawde sam to sprawiles. Brendan, Dom i pare innych osob wciaz mialo sceptyczne miny. Slowa Ginger przemowily jednak do wyobrazni S andy Sarver. -To ma sens! Pomyslcie o tym, co zaszlo tutaj w sobotnia noc. Dom wrocil wtedy myslami do tamtego lipcowego piatku, probowal sobie przypomniec, co tu sie dzialo do chwili, gdy zaczela dzialac blokada. Kiedy wytezal pamiec, rozlegl sie dziwny halas, uslyszelismy dudniacy grzmot i wszystko zaczelo sie trzasc. Mogl nieswiadomie uzyc mocy do odtworzenia efektow z przeszlosci. -Doskonale! - pochwalila ja Ginger. - A widzicie? Im dluzej o tym myslicie, tym wiecej rzeczy wyplywa na powierzchnie. -A to dziwne swiatlo? - zapytal Dom. - Sadzisz, ze to tez dzielo moje i Brendana? -Calkiem mozliwe. - Ginger wrocila do stolu i oparla sie o wolne krzeslo. - Pirokineza. Zdolnosc wytwarzania ciepla albo ognia moca samego umyslu. -To nie byl ogien - poprawil ja Dom. - To bylo swiatlo. -Wiec nazwijmy to... fotokineza - powiedziala. - Uwazam, ze kiedy spotkales sie z Brendanem, obaj intuicyjnie rozpoznaliscie, iz macie moc. Na poziomie podswiadomosci przypomnieliscie sobie, co sie stalo w tamta lipcowa noc, i chcieliscie uwolnic swoje stlumione wspomnienia. Dlatego mimowolnie wytworzyliscie to dziwne swiatlo, ktore bylo odzwierciedleniem zmiany blasku ksiezyca z bialego na czerwony w nocy szostego lipca. Wasza podswiadomosc probowala przepchnac to wspomnienie przez blokade. Widziala, ze kreci im sie w glowach od tego wszystkiego. Chciala, zeby byli poruszeni jeszcze chwile dluzej, poniewaz ulatwiloby im to przyswojenie sobie jej slow. Jesli da im czas na spokojna refleksje, gore wezmie sceptycyzm. Ernie Block pokrecil glowa. -Chwileczke. Troche sie pogubilem. Zaczelas od sugestii, ze ksiezyc zrobil sie czerwony z powodu szkarlatnej chmury jakiegos skazenia biologicznego. Potem zrobilas potezny skok w bok i zaczelas mowic, ze wskutek tego, co nas spotkalo, Brendan i Dom posiedli jakas moc. Gdzie tu jest zwiazek? Co skazenie biologiczne ma wspolnego z cala ta parapsychologia? Ginger odetchnela gleboko, bo zblizali sie do sedna jej teorii, do najbardziej nieprawdopodobnej czesci. -A jesli... a jesli zostalismy skazeni przez jakies wirusy czy bakterie, ktore powoduja skutki uboczne w postaci glebokich zmian chemicznych, genetycznych albo hormonalnych w organizmie czlowieka, w jego mozgu? A jesli nawet po zwalczeniu infekcji zmiany sie nie cofnely i stad te niezwykle moce psychiczne? Patrzyli na nia z niepewnymi minami, choc nie jak na wariatke czy fantastke. Byli chyba pod wrazeniem jej wywodow. -Dobry Boze - mruknal Dom - watpie, czy tak wlasnie wyglada prawda, ale z pewnoscia jest to najciekawsza i najstaranniej skonstruowana teoria, jaka spodziewalem sie uslyszec. Niesamowity pomysl na powiesc! Zmodyfikowany genetycznie wirus, ktorego dzialania uboczne powoduja zmiany w ludzkim mozgu i rozwoj mocy psychicznych. Po raz pierwszy od wielu tygodni mam ogromna ochote popedzic do komputera. Ginger, jesli wyjdziemy z tego z zyciem, oddam ci czesc honorarium za ksiazke, ktora powstanie na podstawie tego pomyslu. Lagodnie kolyszac spiaca coreczke, Jorja Monatella zapytala: -Czemu uwazasz to za fantazje? Dlaczego to ma byc tylko wspanialy pomysl na powiesc? -Po pierwsze - zaczal Jack - gdyby tak wygladala prawda, gdybysmy zostali zainfekowani takim wirusem, wszyscy mielibysmy moce psychiczne. -Moze nie wszyscy zostalismy zainfekowani - zaznaczyla Ginger. - A moze zostalismy, lecz wirus nie zagniezdzil sie w nas wszystkich. -Albo moze ten niezwykly skutek uboczny nie wystapil u kazdego, kto zostal zarazony - dodala Faye. -Trafna mysl - pochwalila ja Ginger. Znow zaczela chodzic, tym razem nie ze zdenerwowania, ale z podniecenia. Ned Sarver przegarnal reka wlosy. -Mowicie, ze wojsko wiedzialo o tym efekcie ubocznym, wiedzialo, ze u niektorych z nas wirus moze spowodowac takie zmiany? -Nie mam pojecia - odparla Ginger. - Moze wiedzieli. Moze nie. -Chyba nie - wtracil Ernie. - Zdecydowanie nie. Z tego, co znalezliscie w "Sentinelu" wiemy, ze zamkneli miedzystanowa przed "wypadkiem", co oznacza, ze to wcale nie byl wypadek. A zatem... Przede wszystkim trudno mi uwierzyc, ze nasza wlasna armia umyslnie zakazila nas jakims mikroorganizmem, by przetestowac jego skutecznosc w warunkach polowych. Poza tym, nawet gdyby dopuscili sie takiej potwornosci, z pewnoscia nie testowaliby na nas wirusow, ktore moga spowodowac zmiany sugerowane przez Ginger, poniewaz ludzie obdarzeni mocami psychicznymi utworzyliby nowy gatunek, wyzsza rase. Ich moc psychiczna przelozylaby sie na sile militarna, ekonomiczna i polityczna. Gdyby rzad znal wirusy dajace taka moc, nigdy nie testowalby ich na grupie zwyklych ludzi. Zostaloby to zarezerwowane dla tych, ktorzy juz maja wladze, dla elity. Zgadzam sie z Domem: teoria czerwonej chmury wirusow jest fascynujaca... ale nieprawdopodobna. Jesli jednak rzeczywiscie zostalismy zakazeni czyms takim, to rzad nie ma pojecia o efekcie ubocznym. Kiedy Ernie zamilkl, wszyscy popatrzyli na Brendana i Dorna. W ich spojrzeniach byl podziw, zdumienie, szacunek i strach. Ginger zauwazyla, ze ksiadz i pisarz sa zafascynowani i zarazem przerazeni mysla, iz moga dysponowac jakimis niezwyklymi mozliwosciami, ktore, jesli zostana potwierdzone, na zawsze odizoluja ich od innych ludzi. -Nie. - Dom zaczal sie podnosic, ale znowu usiadl, jakby uznal, ze nie zdola utrzymac sie na nogach. - Nie, nie. Nie masz racji, Ginger. Nie jestem supermanem, czarodziejem, nie jestem zadnym cholernym... odmiencem. Gdybys miala racje, czulbym to. Wiem, Ginger. Brendan Cronin, rownie wstrzasniety, powiedzial: -Myslalem, ze bylem jedynie narzedziem podczas uzdrawiania Emmy i Wintona. Myslalem, ze cos - moze nie Bog, ale cos innego - dziala przeze mnie. Nigdy nie uwazalem siebie za uzdrowiciela. Ale chwileczke... sadzilem, iz doszlismy do wniosku, ze toksyczny wyciek byl tylko zaslona dymna, ze nie zdarzyl sie zaden wypadek, ani chemiczny, ani biologiczny, i ze spotkalo nas cos zupelnie innego. Jack, Jorja, Faye i Ned zaczeli mowic jednoczesnie. Zrobilo sie tak glosno, ze mala Marcie skrzywila sie przez sen. -Uspokojcie sie - mitygowala ich Ginger. - Nie ma sensu o tym dyskutowac, bo nie potrafimy dowiesc ani ze byl taki wirus, ani ze go nie bylo. Jeszcze nie. Moze jednak zdolamy udowodnic cos innego. -Co masz na mysli? - zapytala S andy Sarver. -Moze uda nam sie udowodnic, ze Dom i Brendan maja moc. Nie skad, tylko czy w ogole maja. Dom nie kryl niedowierzania. -Jak? -Przeprowadzimy test - odparla Ginger. * Dom byl absolutnie pewien, ze to sie nie uda, ze traca czas, ze caly ten pomysl jest glupi.Ale jednoczesnie bal sie powodzenia, bo dowiedziona moc skazalaby go na los odmienca i uniemozliwila mu utrzymywanie normalnych kontaktow miedzyludzkich. Jesli sie okaze, ze rzeczywiscie ma te niby boska moc, nikt nigdy nie spojrzy na niego bez zdumienia i strachu. Nawet w najbardziej swobodnych czy intymnych chwilach z przyjaciolmi lub kochankami ich wiedza o jego niezwyklych mozliwosciach bedzie stanowic przeszkode. Wielu ludzi bedzie mu zazdroscic albo go nienawidzic. Irytowala go niesprawiedliwosc tego stanu rzeczy. Przez wieksza czesc zycia byl niesmialy i nieudolny, skazany przez brak pewnosci siebie na szara, nijaka egzystencje. Potem nagle sie zmienil i przez czternascie miesiecy, do momentu, kiedy zaczal lunatykowac, byl towarzyski i odnosil sukcesy. Teraz ten krotki cudowny okres normalnosci mogl sie skonczyc. Jesli test Ginger potwierdzi obecnosc mocy psychicznych, znow zostanie odizolowany, tym razem nie przez wlasny introwertyzm, ale z powodu leku innych przed jego darem. Test. Mial nadzieje, ze go obleje. Siedzial przy dlugim stole naprzeciwko Brendana Cronina. Jorja Monatella polozyla spiaca corke w boksie. Dorosli - wszyscy siedmioro, lacznie z Jorja - stali w polkolu, oddaleni o pare krokow od stolu, zeby nie przeszkadzac Domowi i Brendanowi w koncentracji. Przed Domem stala solniczka. Mial sprobowac przesunac ja bez dotykania. -Tylko o centymetr - powiedziala Ginger. - Jesli zdolasz poruszyc solniczke chocby odrobine, bedziemy wiedzieli, ze masz moc. Na drugim koncu polaczonych stolow przed Brendanem Croninem stala pieprzniczka. Ksiadz patrzyl na maly szklany pojemnik w skupieniu, a jego okragla piegowata twarz wyrazala obawy tylko odrobine mniejsze od tych, jakie zywil Dom. Choc Brendan twierdzil, ze cudowne uzdrowienia i widmowe swiatla nie sa przejawem boskiej ingerencji, dla Dorna bylo jasne, iz kaplan ma skryta nadzieje, ze sie myli. Chcial wrocic do wiary, na lono Kosciola. Jesli uzdrowienia okaza sie jego dzielem, dokonanym dzieki niezwyklym mocom psychicznym, i jesli okaze sie, ze zawdziecza te moce jakiemus zarazkowi, jak mowila szalona teoria Ginger, jego pragnienie duchowej odnowy nie zostanie spelnione. Solniczka. Dom wbijal w nia oczy, probujac oczyscic umysl z wszelkich mysli poza pelnym determinacji pragnieniem przesuniecia pojemnika. Nie chcial odkrywac u siebie zadnych dziwnych talentow, musial jednak przeprowadzic te probe. Musial wiedziec, czy rzeczywiscie je posiada. Ale nawet jesli moc istniala, ani Ginger, ani nikt inny nie zaproponowal sposobu jej przywolania. -Skoro moze ujawniac sie w chwilach stresu - powiedziala Ginger - z pewnoscia zdolacie nauczyc sie uaktywniac ja, kiedy zechcecie, i kontrolowac... tak jak muzyk w dowolnej chwili moze korzystac ze swojego talentu. Albo pisarz. Solniczka stala bez mchu. Dom tak mocno sie skupial, ze w koncu maly szklany pojemnik - z dziurkowanym stalowym kapturkiem i ziarnista biala zawartoscia - przeslonil mu caly swiat. Koncentrowal na nim caly swoj umysl, kazda czasteczke woli, i probowal przesunac go po stole z takim natezeniem, ze nieswiadomie zagryzal zeby i zaciskal piesci. Nic. Zmienil taktyke. Zamiast mentalnie atakowac solniczke, jakby strzelal z armaty w potezne mury fortecy, odprezyl sie i przyjrzal jej uwaznie. Moze cala sztuka polega na wzbudzeniu w sobie empatii do solniczki? "Empatia" wydawala mu sie wlasciwym slowem, choc uzyl go w odniesieniu do nieozywionego, nieorganicznego przedmiotu; zamiast z nim walczyc, moze moglby wczuc sie w niego i jakos sklonic go do krotkiej telekinetycznej podrozy. Tylko centymetr. Pochylil sie lekko, zeby lepiej widziec szklany pojemnik: piec skosnych scianek ulatwiajacych trzymanie w palcach, grube dno zapewniajace rownowage, lsniacy metalowy kapturek... Nic. Solniczka nadal niewzruszenie stala na stole, jakby byla jakims niesamowicie ciezkim przedmiotem, na zawsze przyspawanym do tego miejsca w czasie i przestrzeni. Oczywiscie jak wszystkie formy materii we wszechswiecie, w rzeczywistosci nigdy nie byla calkowicie nieruchoma. Tworzyly ja przeciez miliardy nieustannie poruszajacych sie atomow, z elektronami orbitujacymi niczym planety wokol miliardow jader. Na poziomie subatomowym solniczka byla w nieustannym mchu, wiec przesuniecie jej nie powinno byc trudne - tylko jedna krotka wycieczka na makrokosmicznym poziomie ludzkiej percepcji, tylko jeden podskok, tylko jeden... Poczul nagla lekkosc, jakby sam mial przesunac sie z miejsca na miejsce za sprawa tajemnej sily, ale zamiast tego - wreszcie - poruszyla sie solniczka. Zjednoczyl sie z tym prostym przedmiotem tak mocno, ze zupelnie zapomnial o Ginger i pozostalych; przypomnial sobie o nich, gdy jednoczesnie westchneli i krzykneli glosno. Solniczka nie przesunela sie o centymetr - ani o dwa, dziesiec czy dwadziescia - ale wzniosla sie w powietrze, jakby przestala dzialac sila grawitacji. Plynela w gore niczym malenki szklany balon: trzydziesci centymetrow, szescdziesiat, dziewiecdziesiat. Zatrzymala sie ponad metr nad blatem, na ktorym tkwila nieporuszona zaledwie pare sekund temu. Wisiala kilka centymetrow nad poziomem oczu stojacych wokol ludzi, ktorzy patrzyli na nia ze zdumieniem. Pieprzniczka na drugim koncu stolu takze sie podniosla. Brendan z szeroko otwartymi ustami i oczami sledzil wznoszacy sie pojemniczek. Kiedy naczynko zatrzymalo sie dokladnie na tej samej wysokosci co solniczka, odwazyl sie oderwac od niego wzrok. Popatrzyl na Dominicka, zerknal nerwowo na pieprzniczke, jakby byl pewny, ze spadnie w chwili, gdy przestanie na nia patrzec. Gdy pojal, ze kontakt wzrokowy nie jest konieczny dla utrzymania pieprzniczki w gorze, znowu spojrzal na Dorna. Jego oczy wyrazaly wiele uczuc: zdumienie, podziw, konsternacje, strach i poczucie glebokiego braterstwa, ktore ta dziwna moc stworzyla pomiedzy nim i Domem. Dom byl zdziwiony, ze nie musi sie wysilac, aby utrzymac solniczke w powietrzu. Trudno mu bylo uwierzyc, ze to on jest sprawca tej magicznej sztuczki. Nie mial wrazenia, ze sprawuje kontrole nad tym przedmiotem. Nie czul w sobie zadnej mocy. Prawdopodobnie telekinetyczne zdolnosci funkcjonowaly automatycznie, jak serce i pluca. Brendan podniosl rece. Widnialy na nich czerwone pierscienie. Dom spojrzal na swoje dlonie i ujrzal takie same plonace jasno tajemnicze stygmaty. Co oznaczaly? Kiedy patrzyl na wiszace w powietrzu pojemniki, przepelnilo go uczucie oczekiwania jeszcze silniejsze niz na poczatku proby. Najwyrazniej inni tez to czuli, bo zaczeli ich namawiac, zeby sprobowali zrobic cos innego. -Niewiarygodne - powiedziala Ginger. - Pokazaliscie nam ruch pionowy, lewitacje. A co z mchem poziomym? -Mozecie podniesc cos ciezszego? - zapytala S andy Sarver. -Swiatlo - podsunal Ernie. - Moglibyscie wytworzyc czerwone swiatlo? Decydujac sie najpierw na zadanie skromniejsze od proponowanych, Dom pomyslal o wprawieniu solniczki w ruch obrotowy i naczynie natychmiast zaczelo wirowac w powietrzu, co wywolalo kolejny okrzyk obserwatorow. Po chwili pieprzniczka Brendana rowniez zaczela sie obracac. Swiatlo lamp lsnilo na metalowych kapturkach, odbijalo sie od szklanych scianek i splywalo wzdluz krawedzi, upodabniajac pojemniki do blyszczacych gwiazdkowych ozdobek. Oba naczynia zaczely plynac ku sobie poziomo, tak jak chciala Ginger, choc Dom nie byl pewien, czy zamierzal skierowac solniczke na ten kurs. Prawdopodobnie sugestia Ginger trafila do jego podswiadomosci, ktora natychmiast wykonala zadanie. Solniczka i pieprzniczka zakonczyly ruch poziomy nad srodkiem zestawionych stolow. Dzielilo je nie wiecej niz dwadziescia piec centymetrow; wisialy w powietrzu, wirujac troche szybciej niz wczesniej i migoczac cekinami odbitego swiatla. Potem zaczely krazyc dookola siebie, poruszajac sie po idealnie kolistych orbitach. Kilka sekund pozniej zawirowaly jeszcze szybciej i weszly na bardziej skomplikowane paraboliczne orbity. Zachwyceni widzowie zaczeli smiac sie i klaskac. Dom popatrzyl na Ginger. Na jej twarzy jasnialo uniesienie, ktore czynilo ja jeszcze piekniejsza. Spojrzala na niego, usmiechnela sie z radosnym podnieceniem i podniosla kciuki. Ernie Block i Jack Twist przygladali sie temu pokazowi z ustami otwartymi ze zdumienia; wygladali nie jak byli twardzi zolnierze, ale jak mali chlopcy, ktorzy po raz pierwszy w zyciu ogladaja fajerwerki. Rozesmiana Faye wyciagala rece w strone naczynek, jakby chciala poczuc cudowne pole mocy, w ktorym byly zawieszone. Ned Sarver tez sie smial, ale S andy plakala, co przestraszylo Dorna. Zaraz jednak zrozumial, ze to lzy radosci. -Czy to nie cudowne? - szepnela do niego, jakby poczula, ze na nia patrzy. - Cokolwiek oznacza, czy nie jest cudowne? Wolnosc... taka wolnosc... zerwanie wszelkich wiezi... wznoszenie sie, wysoko i daleko... Dom dobrze wiedzial, co S andy czuje i probuje powiedziec, poniewaz podzielal jej odczucia. Na chwile zapomnial, ze posiadanie tego rodzaju zdolnosci na zawsze odsunie go od ludzi, ktorzy ich nie mieli. Przepelnialo go zachwycajace poczucie transcendencji. Zrozumial, ze moglo to oznaczac ogromny skok w gore drabiny ewolucji, zerwanie lancuchow ludzkich ograniczen. Tej nocy w barze Zacisze wszyscy mieli wrazenie, ze przezywaja historyczne chwile, ze nic na swiecie juz nigdy nie bedzie takie samo. -Zrobcie cos innego - poprosila Ginger. -Tak! - poparla ja S andy. - Pokazcie nam cos innego. Cos wiecej. Ze stolow poderwaly sie inne solniczki: szesc, osiem, dziesiec. Przez chwile wisialy bez mchu, a potem zaczely wirowac jak pierwsza. W tej samej chwili wystartowalo dziesiec pieprzniczek, ktore takze zaczely sie obracac. Dom wciaz nie wiedzial, jak to robi. Nie podjal zadnego wysilku, zeby wykonac nowa sztuczke; mysl po prostu stala sie faktem, jak spelniajace sie zyczenie. Przypuszczal, ze Brendan byl rownie zdziwiony. Milczaca dotad szafa grajaca nagle zaczela odtwarzac piosenke Dolly Porton, choc nikt nie wcisnal programujacych ja klawiszy. Ja to zrobilem, zastanawial sie Dom, czy Brendan? -Moj Boze, jestem taka podniecona, ze chyba zaraz plotz! - zawolala Ginger. - Plotz? Co to znaczy? - zapytal ze smiechem Dom. -Pekne, eksploduje. Jestem taka podniecona, ze zaraz pekne! Wszystkie solniczki i pieprzniczki wirowaly, krazac wokol siebie w parach. Potem jedenascie par zaczelo sunac jedna za druga, coraz szybciej, z cichym szumem powietrza, siejac iskrami odbitego swiatla. Nagle od podlogi oderwalo sie dwanascie krzesel z taka gwaltownoscia i impetem, ze wystrzelily az pod sufit i uderzyly w niego z ogluszajacym trzaskiem. Dwa trafily w lampe w ksztalcie kola od wozu, wybuchly zarowki i w sali zrobilo sie znacznie ciemniej. Lampa zerwala sie z haka i przewodow i spadla na podloge kilka krokow za plecami Dorna. Krzesla wisialy pod sufitem, dygoczac jak stado ogromnych ciemnych nietoperzy. Wiekszosc solniczek i pieprzniczek wciaz wirowala szalenczo nad glowami ludzi, ale kilka zostalo straconych przez wzlatujace krzesla. Pare pojemniczkow przestalo sie obracac, wypadlo z szeregu, zatoczylo sie i polecialo ku podlodze. Ernie krzyknal z bolu, trafiony w ramie. Dom i Brendan zrozumieli, ze stracili kontrole, ale poniewaz nie wiedzieli, wjaki sposob ja zdobyli, nie mieli pojecia, jak ja odzyskac. W mgnieniu oka radosny nastroj przerodzil sie w panike. Widzowie rozpierzchli sie, szukajac schronienia pod stolami, swiadomi, ze lewitujace krzesla - grzechoczace zlowieszczo pod sufitem - sa pociskami znacznie bardziej niebezpiecznymi niz solniczki i pieprzniczki. Halas zbudzil Marcie. Dziewczynka usiadla w boksie, placzac i wolajac mame. Jorja zabrala japod stol. Z wyjatkiem Brendana i Dorna wszyscy znikneli z linii ognia. Dom mial wrazenie, ze psychiczna moc jest granatem, na stale przytwierdzonym do jego reki. Trzy czy cztery pojemniki stracily rozped i spadly na podloge niczym kule. Krzesla zaczely uderzac w sufit tak agresywnie, ze posypaly sie drzazgi. Dom nie wiedzial, czy ma szukac kryjowki, czy probowac odzyskac kontrole nad kwitujacymi przedmiotami. Popatrzyl na Brendana, tak samo zdezorientowany jak on. Trzy pozostale lampy kolysaly sie dziko na lancuchach, po barze skakaly chochliki cieni. Uderzajace w sufit krzesla odlupywaly kawalki tynku. Na stol przed Domem jak malenki meteoryt spadla solniczka. Szklo bylo za grube, zeby roztrzaskac sie na drobne kawalki, ale pojemnik rozpadl sie na trzy czy cztery czesci, rozsiewajac sol. Dom zmruzyl oczy przed bialym prysznicem. Przypomnial sobie karuzele ksiezycow, ktore wirowaly w domu Lomacka przed szescioma dniami i podniosl rece w strone grzechoczacych krzesel i obracajacych sie pojemniczkow. Zaciskajac w piesci naznaczone czerwonymi pierscieniami dlonie, zawolal: -Dosc! Dosc tego! Natychmiast! Krzesla przestaly wirowac. Solniczki i pieprzniczki zatrzymaly sie w polowie obrotu i nieruchomo zawisly w powietrzu. Przez pare sekund w barze panowala absolutna cisza. Potem dwanascie krzesel wraz z reszta pojemnikow runelo prosto w dol, obijajac sie o stoly i krzesla, ktore nie oderwaly sie od podlogi. Gdy wreszcie splatane sterty znieruchomialy, Dom i Brendan stwierdzili, ze wyszli bez szwanku - podobnie jak ci, ktorzy schowali sie pod stolami. Dom mrugal, patrzac na ksiedza. W barze panowala grobowa cisza. Ta chwila ciszy trwala dluzej niz poprzednia. Zdawalo sie, ze czas stanal w miejscu. Dopiero placz Marcie i slowa pocieszajacej ja matki przywrocily wszystkich do rzeczywistosci i wyciagnely ich z kryjowek. Ernie wciaz masowal ramie, w ktore uderzyla solniczka. Nikt inny nie odniosl obrazen, choc wszyscy byli roztrzesieni. Dom zobaczyl, ze patrza nieufnie na niego i na Brendana. Spodziewal sie, ze tak bedzie, gdy udowodni swoja moc. Wlasnie tego sie obawial. Cholera. Ginger byla chyba jedyna osoba, ktorej to nie przeszkadzalo. Usciskala go z entuzjazmem i powiedziala: -Najwazniejsze, ze ja masz. Z pewnoscia wkrotce nauczysz sie jej uzywac. -Nie bylbym tego taki pewny - mruknal, patrzac na polamane krzesla i oberwana lampe. Jack Twist otrzepywal sol i pyl z ubrania. Jorja wciaz pocieszala przestraszona Marcie. Faye i S andy wyskubywaly drzazgi i okruchy z wlosow, a Ned spogladal na zwisajace z sufitu przewody, zastanawiajac sie, czy nie stanowia zagrozenia. - Ginger, kiedy uzywalem mocy, nie wiedzialem, jak to robie. A gdy rozpetalo sie to szalenstwo... nie wiedzialem, jak je zatrzymac. -Ale zatrzymales. - Obejmowala go w talii, jakby wiedziala, jak bardzo potrzebny mu jest krzepiacy kontakt z druga osoba. - Zatrzymales, Dom. -Moze nastepnym razem nie zdolam. - Uswiadomil sobie, ze drzy. - Popatrz na ten balagan. Moj Boze, Ginger, ktos mogl zostac powaznie ranny. -Nikomu nic sie nie stalo. -Ktos mogl zginac. Nastepnym razem... -...bedzie lepiej - dokonczyla. Brendan Cronin obszedl dlugi stol. -Na pewno zmieni zdanie, Ginger - powiedzial. - Daj mu czas. Ja wiem, ze sprobuje znowu. Nastepnym razem sam. Za pare dni, kiedy juz to wszystko przemysle, wyjde gdzies na otwarta przestrzen, z dala od ludzi, gdzie nikt poza mna nie bedzie mogl zostac zraniony, i podejme kolejna probe. Mysle, ze trudno bedzie zapanowac nad ta... energia. Trzeba poswiecic duzo czasu, duzo pracy, moze lat. Ale bede cwiczyc. I Dom rowniez. Gdy bedzie mial pare minut do namyslu, zrozumie, ze tez powinien to robic. Dom pokrecil glowa. -Nie chce tego. Nie chce roznic sie od innych ludzi. -Ale sie roznisz. Obaj sie roznimy. -To cholernie fatal i styczne. Brendan usmiechnal sie. -Choc mam kryzys wiary, wciaz jestem kaplanem, totez wierze w predestynacje, przeznaczenie. To glowny artykul wiary. Ale my, kaplani, mozemy byc fatalistami i jednoczesnie wierzyc w wolna wole, bo jedno i drugie jest dogmatem. - Nie widac bylo po nim strachu, jaki to wszystko wzbudzilo w Dornie. Gdy mowil, stawal na palcach, jakby byl gotow do lotu. Nie pojmujac jego euforii, Dom zmienil temat: -Ginger, jesli udowodnilismy jedna polowe twojej zwariowanej teorii, to obalilismy druga. Sciagnela brwi. -Co masz na mysli? -W srodku tego calego chaosu - wskazal poobijany sufit - znowu zobaczylem pierscienie na rekach i uznalem, ze ta moc psychiczna wcale nie jest efektem ubocznym zadnej dziwnej infekcji wirusowej. Wiem, ze jej zrodlo jest inne, jeszcze dziwniejsze, choc nie umiem go okreslic. -Tak? Mozesz to sprecyzowac? Tylko uznales czy rzeczywiscie wiesz? -Wiem. Gleboko w srodku wiem. -Tak, ja tez - oznajmil radosnie Brendan, gdy Ernie, Faye i inni zebrali sie dokola. - Mialas racje, Ginger, gdy zasugerowalas, ze Dom i ja mamy moc. Jest w nas od tamtej lipcowej nocy. Mylisz sie jednak co do sposobu, w jaki posiedlismy ten dar. Podobnie jak Dom, w srodku tego chaosu nagle poczulem, ze skazenie biologiczne nie jest wlasciwym wyjasnieniem. Nie mam pojecia, jak brzmi wlasciwa odpowiedz, ale mozemy wykluczyc te czesc twojej teorii. W tym momencie Dom zrozumial, dlaczego Brendan jest w takim wspanialym nastroju, choc rowniez przyczynil sie do zdemolowania barn. Wprawdzie mlody ksiadz nie dostrzegal w tym wszystkim religijnego aspektu, ale w glebi duszy mial nadzieje, ze cudowne uzdrowienia i widmowe swiatla mialy boskie pochodzenie. Do tej pory przygnebiala go niepokojaco swiecka mysl, ze otrzymal ten dar nie od Boga, ale dzieki przypadkowemu efektowi ubocznemu jakiejs dziwnej infekcji, ze zawdziecza go jakiemus bezrozumnemu wirusowi - w dodatku stworzonemu przez czlowieka. Z ulga odrzucil taka mozliwosc. Jego dobry nastroj wynikal z przekonania, ze ingerencja boska znow okazala sie sensownym - choc wciaz nieprawdopodobnym - wyjasnieniem. Dom tez chcialby moc czerpac odwage i sile z przekonania, ze ich klopoty sa czescia boskiego planu. W tej chwili jednak wierzyl tylko w niebezpieczenstwo i smierc, dwie niszczycielskie sily, ktore na niego napieraly. Zmiany osobowosci, jakie zaszly w nim podczas podrozy z Portlandu do Mountainview, byly smiesznie male w porownaniu z tymi zainicjowanymi przez odkrycie niechcianej mocy. Niemal czul, jak ta moc rozprzestrzenia sie w nim niczym pasozyt, ktory wkrotce pochlonie wszystko, co bylo Dominickiem Corvaisisem, i przejawszy jego tozsamosc, bedzie grasowac po swiecie w cielesnej powloce, udajac czlowieka. Zwariowany pomysl. Mimo to byl zmartwiony i przerazony. Popatrzyl na zgromadzonych dokola ludzi. Jedni przez chwile spogladali mu w oczy, a potem szybko odwracali spojrzenie jak ktos, kto boi sie zmierzyc wzrokiem z niebezpiecznym, budzacym groze czlowiekiem. Inni - Jack Twist, Ernie i Jorja - nie unikali jego wzroku, lecz nie potrafili ukryc niepokoju czy nawet strachu. Tylko Ginger i Brendan nie zmienili do niego stosunku. -Coz - mruknal Jack, przerywajac cisze - chyba na dzis wystarczy. Jutro czeka nas duzo pracy. -Jutro - powiedziala Ginger - wyjasnimy kolejne tajemnice. Dzis zrobilismy pierwszy krok. -Jutro - oznajmil Brendan cichym, radosnym glosem - nastanie wielki dzien objawienia. Czuje to. Jutro wszyscy mozemy byc martwi, pomyslal Dom. Albo zalowac, ze nie jestesmy. * Pulkownikowi Lelandowi Falkirkowi glowa nadal pekala z bolu. Dzieki umiejetnosci introspekcji - rozwijanej stopniowo od czasu udzialu we wstrzasajacych wydarzeniach sprzed poltora roku - potrafil zrozumiec, ze tak naprawde jest zadowolony, iz aspiryna okazala sie nieskuteczna. Jak wszystkie inne rodzaje cierpienia, bol glowy dobrze mu robil: z nieustannego pulsowania w czole i skroniach czerpal perwersyjna sile i energie.Porucznik Horner odszedl. Leland znow siedzial sam w tymczasowym, pozbawionym okien biurze na poligonie doswiadczalnym Shenkfield, ale juz nie czekal na wiadomosci z Chicago. Telefon zadzwonil niedlugo po wyjsciu Homera i wiesci byly zle. Oblezenie domu Calvina Sharkle'a w Evanston wciaz trwalo i nic nie wskazywalo na to, ze ta nieprzewidywalna sytuacja zostanie w ciagu nastepnych dwunastu godzin rozwiazana. Pulkownik nie chcial znowu zamykac 1-80 i tworzyc kolejnej strefy kwarantanny wokol motelu Zacisze, dopoki nie bedzie mial pewnosci, ze operacja nie zostanie skompromitowana przez rewelacje, ktorymi Sharkle mogl sie podzielic z mediami albo wladzami Illinois. Ale ta zwloka go denerwowala, zwlaszcza teraz, gdy swiadkowie przebywajacy w motelu skoncentrowali sie na Grzmiacym Wzgorzu, planujac dalsze dzialania juz poza zasiegiem mikrofonow kierunkowych i transmitera telefonicznego. Doszedl do wniosku, ze moze czekac najwyzej jeszcze jeden dzien. Jesli niebezpieczny impas w Illinois nie zakonczy sie do jutrzejszego wieczoru, pomimo ryzyka wyda rozkaz ataku na Zacisze. Inne wiadomosci z Chicago dotyczyly Emmeline Halbourg i Wintona Tolka. Agenci przeprowadzili dyskretne dochodzenie, z ktorego wynikalo, ze wspolczesna medycyna nie potrafi wyjasnic zdumiewajacego wyzdrowienia dziewczynki i policjanta. Rekonstrukcja poczynan ojca Stefana Wycazika w dzien Bozego Narodzenia - lacznie z odwiedzinami u malej Halbourg i Tolka, a takze wizyta w laboratorium policji miejskiej, gdzie konsultowal sie ze specjalista w dziedzinie balistyki - potwierdzila, ze ksiadz jest przekonany, iz sprawca cudownych uzdrowien byl jego wikariusz, Brendan Cronin. Leland dowiedzial sie o uzdrawiajacych mocach Cronina dopiero wczoraj, w niedziele, z monitorowanej rozmowy telefonicznej Dominicka Corvaisisa i ojca Wycazika. Rozmowa ta bylaby dla niego prawdziwym szokiem, gdyby wypadki sobotniej nocy nie przygotowaly go na niespodzianki. Kiedy Corvaisis przyjechal tej nocy do Zacisza, Leland Falkirk i eksperci od inwigilacji z narastajacym niedowierzaniem przysluchiwali sie jego pierwszym rozmowom z Blockami. Dziwaczna opowiesc o wirujacych w domu Lomacka zdjeciach ksiezyca brzmiala jak wytwor goraczkujacego umyslu, niezdolnego odroznic fantazje od rzeczywistosci. Pozniej, po kolacji w barze, pisarz probowal wrocic wspomnieniem do ostatnich chwil przed wypadkami w nocy szostego lipca. To, co wtedy nastapilo, zostalo potwierdzone przez obserwatorow ukrytych na poludnie od miedzystanowej i przez podsluch w automacie telefonicznym w barze. Nagle wszystko zaczelo sie trzasc i rozleglo sie dziwne dudnienie, na ktore nalozyl sie elektroniczny pisk, a punktem kulminacyjnym byla implozja wszystkich okien. Fenomeny te stanowily wielkie - i nieprzyjemne - zaskoczenie dla Lelanda i wszystkich osob bioracych udzial w tuszowaniu prawdy, zwlaszcza dla naukowcow. Odkrycie uzdrowicielskich mocy Cronina jeszcze zwiekszylo napiecie. Z poczatku te nowe wydarzenia zdawaly sie nie miec wyjasnienia, ale Leland po krotkim zastanowieniu znalazl wytlumaczenie, ktore zmrozilo mu krew w zylach. Naukowcy doszli do podobnych wnioskow. Niektorzy byli rownie przerazeni jak on. Nikt nie wiedzial, czego sie spodziewac. Teraz wszystko moglo sie zdarzyc. Tamtej nocy w lipcu wierzylismy, ze panujemy nad sytuacja, pomyslal Leland ponuro, ale moze wymknela sie spod kontroli jeszcze przed naszym przybyciem na miejsce. Jedynym pocieszeniem bylo to, ze jak dotad tylko Corvaisis i ksiadz wydawali sie... zainfekowani. Moze "zainfekowani" nie bylo wlasciwym slowem. Moze lepiej pasowalo "opanowani". A moze nie istnialo okreslenie na to, co sie z nimi stalo, skoro nic takiego nie spotkalo nikogo innego w przeszlosci. Jezeli nawet oblezenie domu Sharkle'a jutro sie zakonczy, zagrozenie nie zostanie calkowicie wyeliminowane. Leland wiedzial, ze uderzenie na grupe w motelu moze zakonczyc sie niepowodzeniem. Zdawal sobie sprawe, ze Corvaisisa i Cronina - a moze takze innych - bedzie teraz znacznie trudniej uwiezic niz dwa lata temu. Jesli ci dwaj juz nie byli tacy jak kiedys, jesli jeden i drugi stal sie kims - albo czyms - innym, rozprawienie sie z nimi moze sie okazac wrecz niemozliwe. Bol glowy jeszcze sie nasilil. Zyw sie nim, powiedzial sobie Leland, wstajac zza biurka. Zyw sie bolem. Robisz to od lat, tepy sukinsynu, mozesz wiec wytrzymac jeszcze dzien lub dwa, dopoki nie posprzatasz tego balaganu albo nie zginiesz, bez wzgledu na to, co stanie sie pierwsze. Wyszedl z pozbawionego okien biura do pozbawionego okien sekretariatu, przemierzyl pozbawiony okien korytarz i wszedl do pozbawionego okien centrum lacznosci, gdzie porucznik Horner i sierzant Fixx siedzieli przy stole w kacie. -Powiedz ludziom, ze moga isc spac - polecil Leland porucznikowi. - Na dzisiaj koniec. Zaryzykuje jeszcze jeden dzien, zeby zobaczyc, czy sytuacja w domu Sharkle'a sie wyklaruje. -Wlasnie sie do pana wybieralem - oswiadczyl Horner. - W Zaciszu dzieje sie cos nowego. Wreszcie wyszli z barn. Twist sprowadzil jeepa cherokee ze wzgorz za motelem. On, Jorja Monatella i ksiadz pojechali w kierunku Elko. -O tej porze? - zdumial sie Leland, nieprzyjemnie zaskoczony. Gdyby rozkazal ludziom przypuscic szturm tej nocy, tych troje wyslizneloby im sie z rak, bo zalozyl, ze swiadkowie do rana nie msza sie z motelu. Horner wskazal sierzanta, ktory ze sluchawkami na uszach przysluchiwal sie rozmowom w Zaciszu. -Wnoszac z tego, co slyszelismy, pozostali klada sie spac. Twist, Monatella i Cronin odjechali. Sa zabezpieczeniem na wypadek, gdybysmy chcieli zgarnac wszystkich swiadkow jednym szybkim mchem. To byl pomysl Twista. -Cholera. - Leland westchnal, czubkami palcow masujac pulsujace skronie. - No dobrze. Tej nocy na nich nie mszymy. -A co bedzie jutro? Moze tez sie rozdziela? -Rano wszyscy beda mieli towarzystwo. - Do tej pory nie kazal sledzic swiadkow, bo wiedzial, ze w koncu wszyscy trafia w to samo miejsce - do motelu - ulatwiajac mu zadanie. Ale teraz, skoro zamierzali sie rozproszyc, musial przez caly czas znac miejsce ich pobytu. -Prawdopodobnie je zauwaza - powiedzial Horner. - Tu, na otwartym terenie, trudno dzialac dyskretnie. -Wiem. Nie bedziemy sie chowac. Nie chcialem sie ujawniac, ale teraz musimy zmienic taktyke. Moze nasz widok wytraci ich z rownowagi i zanim sie pozbieraja, bedzie juz za pozno. Moze, wystraszeni, beda trzymac sie razem i ulatwia nam robote. -Zatrzymanie kogos poza motelem, powiedzmy w Elko, nie bedzie latwe - zaznaczyl Horner. -Jesli nie zdolamy ich zatrzymac, trzeba bedzie ich zabic. - Leland przysunal sobie krzeslo i usiadl. - Teraz omowimy szczegoly inwigilacji, a przed switem wyznaczeni do sledzenia ludzie zajma stanowiska. 3 Wtorek, 14 styczniaO siodmej trzydziesci we wtorek rano, po nocnej rozmowie telefonicznej z Brendanem Croninem, ojciec Stefan Wycazik przygotowal sie do wyjazdu do Evanston, gdzie mieszkal Calvin Sharkle, kierowca, ktory tamtego lata zatrzymal sie w motelu Zacisze i ktorego telefon zostal odlaczony. Po wczorajszych dziwnych wypadkach w Nevadzie uzgodniono, ze nalezy podjac wszelkie mozliwe starania, aby skontaktowac sie z uczestnikami tamtych wydarzen, ktorzy dotad byli nieosiagalni. Stojac w cieplej kuchni na plebanii, Stefan zapial plaszcz i nalozyl kapelusz. Ojciec Michael Gerrano, po odprawieniu porannej mszy zasiadajacy do sniadania zlozonego z owsianki i tostu, popatrzyl na swojego proboszcza i powiedzial: -Moze powinienem wiecej wiedziec o tym, co sie wlasciwie dzieje z Brendanem, na wypadek... na wypadek, gdyby cos ci sie stalo. -Nic mi sie nie stanie - odparl zdecydowanie ojciec Wycazik. - Bog nie dalby mi piecdziesieciu lat na nauke o funkcjonowaniu swiata tylko po to, zeby kazac mnie zabic wlasnie teraz, gdy zamierzam wykonac najlepsza robote dla Kosciola. Michael pokrecil glowa. -Zawsze jestes taki... -Pewny swojej wiary? Oczywiscie. Ufaj Bogu, a On nigdy cie nie zawiedzie, Michaelu. -Wlasciwie to chcialem powiedziec, ze zawsze jestes taki uparty - powiedzial Michael z usmiechem. -Co za bezczelnosc! - obruszyl sie ojciec Stefan, okrecajac szyje szalikiem. - Posluchaj, synu: dobry wikary jest pokorny, skromny, silny jak mul, wytrzymaly jak kon roboczy i... uwielbia swojego proboszcza. Michael wyszczerzyl zeby. -O tak, jesli proboszcz jest swiatobliwym starym prykiem zepsutym przez pochwaly parafian... Zadzwonil telefon. -Jezeli to do mnie, juz wyszedlem - powiedzial Stefan. Wlozyl rekawice, ale zanim doszedl do drzwi, Michael wyciagnal do niego sluchawke. -To Winton Tolk, gliniarz ocalony przez Brendana. Gwaltownie domaga sie rozmowy z Brendanem. Stefan wzial sluchawke i przedstawil sie. Glos policjanta zdradzal wielkie przejecie. -Ojcze, musze natychmiast rozmawiac z Brendanem Croninem, to sprawa niecierpiaca zwloki. -Niestety wyjechal na drugi koniec kraju. O co chodzi? Czy moge jakos pomoc? -Cronin... - zaczal Tolk drzacym glosem. - Cos... cos sie dzieje, a ja niczego nie rozumiem. Jezu, to istny obled, ale od razu wiedzialem, ze to ma cos wspolnego z Brendanem. -Z pewnoscia moge panu pomoc. Gdzie pan jest, Winton? -Na sluzbie, koncze dyzur. Bylo pchniecie nozem, strzelanina. Straszne. A potem... Prosze posluchac, niech Cronin tu przyjedzie, musi to wyjasnic, musi, natychmiast. Ojciec Wycazik wyciagnal od Tolka adres i biegiem opuscil plebanie. Jechal, znacznie przekraczajac dozwolona predkosc. Niespelna pol godziny pozniej dotarl do kwartalu identycznych pieciopietrowych czynszowek w dzielnicy Uptown. Musial zaparkowac blisko rogu, bo ulice pod wskazanym adresem zajmowaly wozy policyjne, oznakowane i nieoznakowane, oraz samochod laboratorium kryminalistyki. W zimnym powietrzu brzmial metaliczny chor kodow i polecen. Dwaj policjanci pilnowali pojazdow, zeby zapobiec aktom wandalizmu. W odpowiedzi na pytanie Stefana wyjasnili, ze akcja miala miejsce na drugim pietrze, pod 3-B, w mieszkaniu Mendozow. Szyba w drzwiach frontowych byla peknieta na skos i sklejona tasma monterska. Drzwi prowadzily do ponurego holu. W posadzce brakowalo kilku plytek, a inne pokrywala warstwa brudu. Ze scian odpadala farba. Na schodach Stefan spotkal dwoje dzieci, ktore bawily sie w pogrzeb. Nieboszczykiem byla sfatygowana szmaciana lalka, a trumna pudelko od butow. Gdy stanal w otwartych drzwiach mieszkania Mendozow, zobaczyl bezowa kanape zalana swieza krwia tak obficie, ze w niektorych miejscach poduszki byly prawie czarne. Setki kropelek zbryzgaly jasnozolta sciane nad kanapa, co wskazywalo, ze ktos stojacy na wprost zostal trafiony kulami duzego kalibru, ktore przeszly na wylot. W tynku widnialy cztery dziury po kulach. Krew pochlapala tez lampe, niski stolik, polke z ksiazkami i kawalek dywanu. Sprawialo to tym bardziej szokujace wrazenie, ze w pokoju panowal idealny porzadek. Mendozow stac bylo tylko na mieszkanie w nedznej czynszowce, ale jak wielu innych biednych ludzi, nie chcieli sie poddac. Brud ulic, zasmieconych korytarzy i klatek schodowych zatrzymywal sie przed ich drzwiami, jakby mieszkanie bylo forteca, swiatynia czystosci i porzadku. Stefan zdjal kapelusz i zrobil dwa kroki w glab pokoju, ktory laczyl sie z kacikiem jadalnym oddzielonym lada od malenkiej kuchni. W mieszkaniu tloczyli sie detektywi, funkcjonariusze w mundurach, technicy, lacznie moze tuzin ludzi. Wiekszosc z nich nie zachowywala sie jak gliniarze, co zdziwilo Stefana. Najwyrazniej technicy zakonczyli juz prace, a inni nie mieli nic do roboty, ale nikt nie wychodzil. Stali w grupkach po dwoch czy trzech, rozmawiajac sciszonymi glosami jak na pogrzebie albo w kosciele. Tylko jeden detektyw pracowal. Siedzial w kaciku jadalnym z Latynoska w srednim wieku o twarzy Madonny, zadajac pytania (ojciec Wycazik uslyszal, ze zwraca sie do niej "pani Mendoza") i zapisujac odpowiedzi na urzedowych formularzach. Kobieta probowala wspolpracowac, ale byla rozkojarzona, wciaz spogladala na mezczyzne w jej wieku, zapewne meza, ktory krazyl po pokoju z uroczym szesciolatkiem w ramionach. Pan Mendoza bez przerwy mowil cos do chlopca, poklepywal go, mierzwil mu wlosy. Najwyrazniej omal nie stracil syna w jakims bmtalnym zajsciu i teraz musial go dotykac i przytulac, aby sie upewnic, ze nie doszlo do najgorszego. Jeden z policjantow zauwazyl Stefana. -Ojciec Wycazik? Glos funkcjonariusza byl cichy, ale gdy padlo nazwisko ksiedza, wszyscy umilkli, jakby sie spodziewali, ze jednym zdaniem wyjasni im wszystkie tajemnice i powie, jaki jest sens zycia. Do licha, co tu sie dzieje? - zastanawial sie niespokojnie Stefan Wycazik. -Tedy, prosze ksiedza - powiedzial policjant. Zdejmujac rekawiczki, Stefan poszedl za nim. Panowala cisza, wszyscy ustepowali z drogi ksiedzu i jego przewodnikowi. Weszli do utrzymanej w idealnym porzadku sypialni, gdzie na skraju lozka siedzial Winton Tolk z drugim policjantem. -Przyszedl ojciec Wycazik - zameldowal przewodnik Stefana i wrocil do pokoju. Tolk siedzial pochylony, z lokciami na kolanach, z twarza ukryta w dloniach. Nie podniosl glowy. Drugi policjant wstal i przedstawil sie jako Paul Arrnes, partner Wintona. -Chyba lepiej bedzie, jak ojciec uslyszy to bezposrednio od Wina - powiedzial. - Zostawie was samych. - Wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Sypialnia byla mala, stalo w niej tylko lozko, szafka nocna, komodka i krzeslo. Ojciec Wycazik odwrocil krzeslo w strone lozka i usiadl na wprost Wintona Tolka. Ich kolana prawie sie stykaly. Zdejmujac szalik, zapytal: -Winton, co sie stalo? Tolk podniosl glowe. Stefan byl zaskoczony wyrazem jego twarzy. Myslal, ze policjant jest wstrzasniety tym, co sie stalo w pokoju, lecz jego twarz wyrazala radosc, ledwo hamowane podniecenie i zarazem lek. Nie sprawial wrazenia przerazonego, nie trzasl sie ze strachu, ale najwyrazniej cos go trapilo. -Ojcze, kim jest Brendan Cronin? - Drzenie w glosie tego roslego mezczyzny moglo oznaczac radosc albo groze. - Czym jest Brendan Cronin? Po chwili wahania Stefan postanowil powiedziec prawde. -Jest ksiedzem. Winton pokrecil glowa. -Nie tak nam powiedziano. Stefan z westchnieniem pokiwal glowa. Opowiedzial o utracie wiary przez Brendana i o niekonwencjonalnej terapii, ktora obejmowala tydzien patroli w policyjnym radiowozie. -Nie powiadomiono was, ze jest ksiedzem, poniewaz moglibyscie traktowac go inaczej... i poniewaz chcialem zaoszczedzic mu zaklopotania. -Upadly kaplan - wymamrotal Winton z konsternacja. -Nie upadly - zaprzeczyl ojciec Wycazik - tylko zagubiony. Z czasem odzyska wiare. Policjanta spowijal aksamitny mrok, bo zrodlem swiatla w pokoju byla tylko lampka na nocnym stoliku i waskie okno. Bialka jego oczu jasnialy niczym blizniacze latarnie, kontrastujac z cieniami i czarna skora. -Jak Brendan mnie uleczyl, kiedy zostalem postrzelony? Jak dokonal tego... cudu? Jak? -Dlaczego uznales, ze to byl cud? -Dostalem dwa razy w piers, z bliska. Trzy dni pozniej wyszedlem ze szpitala. Trzy dni! Po dziesieciu dniach bylem gotow wrocic do pracy, ale kazali mi zostac w domu przez dwa tygodnie. Doktorzy mowili o mojej wytrzymalosci i kondycji fizycznej, o szybkim powrocie do zdrowia dzieki doskonalej formie. Pomyslalem, ze to nie mnie probuja wytlumaczyc moje wyzdrowienie, tylko sobie, wciaz jednak uwazalem, ze po prostu mialem wielkie szczescie. Tydzien temu wrocilem do pracy, a potem... stalo sie cos dziwnego. - Winton rozpial koszule i podciagnal podkoszulek, zeby odslonic tors. - Blizny. Ojciec Wycazik zadrzal. Choc siedzial blisko policjanta, pochylil sie jeszcze bardziej, patrzac w zdumieniu na jego piers. Byla gladka, moze niezupelnie bez skazy, ale rany wlotowe juz sie zagoily, zostawiajac tylko odbarwione miejsca wielkosci dziesieciocentowek. Ciecia chirurga prawie znikly - byly widoczne tylko z bliska. W tak krotkim czasie po powaznych obrazeniach cialo powinno byc jeszcze opuchniete i zaczerwienione, ale na tle ciemnobrazowej skory Wintona odznaczala sie tylko jasniejsza, bladorozowa tkanka, ani nie grudkowata, ani nie pomarszczona. -Widzialem stare rany po kulach - podjal policjant. - Nierowne, grube blizny. Brzydkie. Nie mozna dostac dwoch strzalow w klatke, przejsc powaznej operacji i wygladac w ten sposob po trzech tygodniach... ani kiedykolwiek. -Kiedy ostatni raz byles u lekarza? Czy to widzial? Winton zapial koszule drzacymi rekami. -Tydzien temu bylem u doktora Sonneforda. Szwy zostaly zdjete znacznie wczesniej i piers wciaz wygladala paskudnie. Blizny zaczely zanikac dopiero cztery dni temu. Przysiegam, ojcze, gdybym stal przed lustrem dostatecznie dlugo, moglbym zobaczyc, jak znikaja. Skonczyl zapinac koszule i mowil dalej: -Ostatnio myslalem o odwiedzinach ojca w szpitalu w Boze Narodzenie. Im dluzej obracalem to w glowie, tym bardziej zachowanie ksiedza wydawalo mi sie osobliwe. Przypomnialem sobie, co ksiadz mowil, jak wypytywal o Brendana, i zaczalem sie zastanawiac... Musze wiedziec, czy Brendan Cronin uzdrowil tez kogos innego. -Tak. Tamten przypadek nie byl taki dramatyczny jak twoj. Nie jestem... nie mam prawa ujawniac, o kogo chodzi - odparl Stefan. - Ale nie dlatego zadzwoniles na plebanie, Wintonie. Nie po to, zeby pokazac Brendanowi zagojone blizny. Mowiles niemal z panika w glosie. Co tutaj robia ci wszyscy policjanci? Co tu sie stalo? Na szerokiej twarzy mezczyzny blysnal usmiech i zgasl. Jego glos zdradzal emocjonalny zamet. -Jestesmy na patrolu. Ja i Paul. Dostajemy wezwanie. Ten adres. Wkraczamy, znajdujemy szesnastolatka na PCP. Wie ksiadz, jacy oni sa czasami na PCP? Wariaci. Zwierzeta. Te cholerne prochy zzeraja komorki mozgowe. Pozniej stwierdzilismy, ze to byl Ernesto, syn siostry pani Mendozy. Przeniosl sie tutaj tydzien temu, bo matka nie dawala sobie z nim rady. Mendozowie... to dobrzy ludzie. Widzial ksiadz, jak dbaja o mieszkanie? Ojciec Wycazik pokiwal glowa. -Przygarneli siostrzenca - podjal Winton - kiedy zszedl na zla droge, i probowali go ratowac. Ale dla takich szczeniakow nie ma ratunku. Ernesto mial klopoty od piatej klasy. Notowany nieletni. Szesc zarzutow. Dwa calkiem powazne. Wchodzimy, chlopak jest goly, jak go matka urodzila, wrzeszczy na cale gardlo, ma wytrzeszczone oczy. Winton mial troche nieobecne spojrzenie, jakby spogladal w przeszlosc i widzial te scene rownie wyraznie jak za pierwszym razem. -Ernesto zlapal Hectora, tego malca, ktorego ksiadz pewnie widzial, rzucil go na kanape i trzymal, przykladajac mu do gardla pietnastocentymetrowy noz sprezynowy. Pan Mendoza... pan Mendoza odchodzi od zmyslow, chce rzucic sie na Ernesta i zabrac mu noz, ale boi sie, ze chlopak zabije Hectora. Ernesto wrzeszczy, jest szalony, nie mozna przemowic mu do rozumu. Wyciagnelismy bron, nie moglismy ot tak, podejsc do nacpanego czubka z nozem w rozdygotanych rekach. Nie chcielismy strzelac, bo trzymal noz przy gardle chlopca, Hector plakal i Ernesto mogl go zabic, gdybysmy wykonali jakis falszywy ruch. Probowalismy go uspokoic, odwrocic jego uwage od Hectora i wydawalo sie, ze dobrze nam idzie, bo zaczal odsuwac noz od szyi chlopca. Ale nagle, Jezusie, chlasnal szybko, przecial dziecku gardlo niemal od ucha do ucha... - Winton zadrzal -...bardzo gleboko. Podniosl noz nad glowe, wiec zaczelismy strzelac, nie jestem pewien, ile razy dostal. Padl martwy na Hectora. Poderwalismy go, maly lezal, reka probujac zamknac dziure w gardle, krew tryskala mu spomiedzy palcow, oczy juz sie szklily... Policjant odetchnal gleboko i znowu zadrzal. Spojrzenie mial skupione, jakby chcial oderwac sie od tego koszmaru. Popatrzyl w strone okna, za ktorym szare zimowe swiatlo sypalo sie jak sadza na szara ulice w Uptown. Serce Stefana bilo szybko nie z powodu opisanej przez Wintona krwawej lazni, ale poniewaz odgadl dalszy ciag opowiesci i pragnal uslyszec opis cudu. Patrzac przez okno, Winton mowil coraz bardziej drzacym glosem: -W przypadku takiej rany nie mozna udzielic pierwszej pomocy, ojcze. Przeciete tetnice, zyly. Wielkie arterie w szyi. Krew tryska jak woda z weza i nie mozna zalozyc opaski uciskowej, nie na szyje, a bezposredni ucisk nie zamknie arterii szyjnej. Za cholere. Uklaklem na podlodze przy kanapie i zobaczylem, ze Hector umiera. Byl taki maly, ojcze, taki maly. Od tego rodzaju rany umiera sie w dwie minuty, czasem znacznie predzej, a on byl taki maly. Wiedzialem, ze to bez sensu, ale polozylem rece na jego szyi, jakbym jakos mogl zatrzymac krew, zatrzymac w nim zycie. Bylem zly i przerazony, taki maly chlopiec nie powinien umierac w ten sposob, w zaden sposob, nie w tym wieku, a potem... potem... -A potem ozdrawial - dopowiedzial ojciec Wycazik cicho. Winton Tolk oderwal spojrzenie od szarego swiatla za oknem i spojrzal mu w oczy. -Tak, prosze ksiedza, ozdrawial. Byl zlany wlasna krwia, sekundy dzielily go od smierci, ale nagle jego stan sie poprawil. Nie wiedzialem, ze cos sie dzieje, niczego nie czulem, moje rece byly takie jak zawsze. Nie sadzi ksiadz, ze powinienem cos czuc? Ale zrozumialem, ze dzieje sie cos niewiarygodnego, bo krew przestala tryskac. W tej samej chwili chlopiec zamknal oczy i pomyslalem, ze umarl, i... i krzyknalem: "Nie! Boze, nie!". Odsunalem rece od szyi Hectora i wtedy zobaczylem, ze rana... ze rana sie zamknela. Wciaz widac bylo linie glebokiego ciecia, ale brzegi juz sie polaczyly, tworzac jasnoczerwona blizne, gojaca sie blizne. Wielki mezczyzna przestal mowic, lzy znow zalsnily w jego oczach. Gdyby rozdzierala go rozpacz, pewnie moglby ja stlumic, ale to uczucie bylo znacznie potezniejsze: radosc. Czysta, szalona, pelna niedowierzania radosc. Nie mogl pohamowac krotkiego, gwaltownego szlochu. Ojciec Wycazik wyciagnal do niego rece. Winton ujal je, scisnal mocno i nie puszczal, gdy mowil dalej: -Paul, moj partner, widzial, co sie stalo. Mendozowie rowniez. I dwaj inni policjanci, ktorzy sie zjawili, gdy zastrzelilismy Ernesta, oni tez to widzieli. Kiedy patrzylem na te czerwona linie na gardle chlopca, skads wiedzialem, co musze zrobic. Polozylem rece z powrotem na jego szyi, zakrylem rane i zyczylem mu, zeby zyl. Moj umysl pracowal na najwyzszych obrotach, myslalem o Brendanie, gdy byl przy mnie w barze. Pomyslalem tez o moich bliznach znikajacych od kilku dni, trzymalem rece na szyi chlopca i mniej wiecej po minucie Hector otworzyl oczy, usmiechnal sie do mnie... powinien ksiadz widziec ten usmiech... wiec odsunalem rece, blizna wciaz byla, ale jasniejsza. Chlopiec usiadl i zapytal o mame, i wtedy... i wtedy sie rozkleilem. - Winton umilkl na chwile i halasliwie wciagnal powietrze. - Pani Mendoza zabrala Hectora do lazienki, rozebrala go z zakrwawionego ubrania i wykapala. Tymczasem w mieszkaniu wciaz przybywalo ludzi z wydzialu. Wiesc sie rozeszla. Dzieki Bogu, ze reporterzy jeszcze nie zwietrzyli sprawy. Przez chwile obaj mezczyzni siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu, trzymajac sie za rece. Potem Stefan powiedzial: -Probowales ozywic Ernesta? -Tak. Pomimo tego, co zrobil, polozylem rece na jego ranach. Nie udalo sie, ojcze. Moze dlatego, ze juz nie zyl. Hector umieral, jeszcze nie odszedl, ale Ernesto byl martwy. -Czy zauwazyles dziwne znaki na swoich rekach, na dloniach? Czerwone, opuchniete pierscienie? -Nie. Co by to znaczylo, gdyby byly? -Nie wiem. Ale pojawily sie na rekach Brendana, gdy... dzialy sie te rzeczy. Znow umilkli i tym razem Winton przerwal chwile ciszy. -Czy Brendan... czy ojciec Cronin jest... swiety? Ojciec Wycazik usmiechnal sie. -Jest dobrym czlowiekiem, ale nie swietym. -W takim razie jak mnie uzdrowil? -Dokladnie nie wiem, ale to z pewnoscia objawienie woli bozej. W jakis sposob. Z jakiegos powodu. -A jak Brendan przekazal mi te moc uzdrawiania? -Nie wiem, Wintonie. Moze ta moc nie jest twoja. Moze to Bog dziala przez ciebie, najpierw przez Brendana, a teraz przez ciebie. Winton puscil rece ojca Wycazika i spojrzal na swoje dlonie. -Nie, ta moc wciaz tu jest, wciaz jest we mnie. Wiem. Wiem. Czuje. I nie tylko... nie tylko moc uzdrawiania. Cos wiecej. Ojciec Wycazik uniosl brwi. -Wiecej? Co takiego? Winton zmarszczyl czolo. -Jeszcze nie wiem. To wszystko jest takie nowe. Takie dziwne. Ale czuje... cos wiecej. Trzeba czasu, zeby sie rozwinelo. - Odwrocil dlonie, przejety i przestraszony. - Kim jest ojciec Cronin i co ze mna zrobil? -Wintonie, to nie jest nic zlego albo niebezpiecznego - uspokoil go ojciec Wycazik. - To cudowny dar. Pomysl o Hectorze, ocalonym dziecku. Przypomnij sobie, co czules, gdy zycie wracalo do jego malego ciala. Jestesmy aktorami w boskim misterium, Wintonie. Nie zrozumiemy jego sensu, dopoki sam Bog nie pozwoli nam go zrozumiec. Wstal z krzesla i oznajmil, ze chcialby zobaczyc chlopca. -Nie jestem gotow, by wyjsc stad i zmierzyc sie z tlumem - powiedzial Winton - choc to w wiekszosci moi koledzy. Zostane tu przez jakis czas. Wroci ksiadz? -Mam w planach inna pilna sprawe na dzisiejszy ranek, Wintonie - odparl Stefan. - Musze szybko sie nia zajac, ale bede z toba w kontakcie. Mozesz byc tego pewien. Gdybys mnie potrzebowal, po prostu zadzwon do Swietej Betki. Kiedy wyszedl z sypialni, tlum policjantow i technikow umilkl jak wczesniej. Rozstapili sie, gdy szedl do stolu w kaciku jadalnym. Maly Hector siedzial teraz na kolanach matki, z zadowoleniem pogryzajac batonik z migdalami. Chlopiec nie wygladal nawet na szesciolatka, byl bardzo drobny, ale jego oczy blyszczaly inteligencja, co swiadczylo, ze pomimo utraty znacznej ilosci krwi nie doznal uszkodzen mozgu. Jeszcze bardziej zdumiewajace bylo to, ze krew najwyrazniej zostala uzupelniona bez transfuzji. Zdawalo sie, ze Winton ma moc wieksza niz Brendan. Kiedy ojciec Wycazik pochylil sie, zeby spojrzec chlopcu w oczy, malec usmiechnal sie do niego. -Jak sie czujesz, Hectorze? -Dobrze - odparl chlopiec niesmialo. -Pamietasz, co ci sie stalo? Dziecko oblizalo usta z czekolady i pokrecilo przeczaco glowa. -Smakuje ci batonik? Chlopiec pokiwal glowa i wyciagnal baton w jego strone. Ksiadz usmiechnal sie. -Dziekuje, Hectorze, jest caly twoj. -Mama moze dac ci jednego. Tylko nie krusz na dywan. Stefan popatrzyl na pania Mendoze. -Naprawde niczego nie pamieta? -Nie, Bog pozwolil mu o tym zapomniec, ojcze. -Jest pani katoliczka? -Tak, ojcze - odparla, zegnajac sie wolna reka. -Nalezy pani do parafii Matki Boskiej Bolesnej? To parafia ojca Nilo. Dzwonila pani do niego? -Nie, nie wiedzialam, czy... Ojciec Wycazik popatrzyl na pana Mendoze, ktory stal przy krzesle zony. -Prosze zadzwonic do ojca Nilo, poinformowac go o tym, co sie stalo, i poprosic, zeby przyjechal. Prosze powiedziec, ze mnie juz nie zastanie, ale porozmawiam z nim pozniej. I niech pan przekaze, ze mam mu wiele do powiedzenia, ze to, co tu zobaczy, nie jest cala historia. Pan Mendoza pospieszyl do telefonu. -Macie zdjecia rany na gardle chlopca? - zapytal Stefan jednego z detektywow. Mezczyzna kiwnal glowa. -Tak. To normalna procedura. - Zasmial sie nerwowo. - Co ja gadam? Tu nie ma nic normalnego. -Ale ma pan zdjecia na dowod tego, co tu sie stalo. Bo przypuszczam, ze niedlugo nie bedzie zadnej blizny. Zwrocil sie do chlopca: -Hectorze, jesli nie masz nic przeciwko temu, chcialbym obejrzec twoja szyje. Chcialbym dotknac tego znaczka. Chlopiec opuscil batonik. Ojcu Wycazikowi drzaly palce, gdy dotykal zaognionej tkanki i powoli przesuwal palce od jednego konca blizny do drugiego. W arteriach po obu stronach delikatnego gardla bil silny puls i Stefanowi zamarlo serce, gdy poczul cud zycia. Smierc zostala oszukana. Ojciec Wycazik wierzyl, ze byl swiadkiem wypelnienia obietnicy lezacej u podstaw istnienia Kosciola: "Smierc nie jest koncem, bedzie wam dane zycie wieczne". Lzy zablysly w jego oczach. Gdy wreszcie odsunal reke, jeden z policjantow zapytal: -Co to znaczy, ojcze? Slyszalem, jak ksiadz mowil pani Mendozie, ze to nie cala historia. Co sie dzieje? Stefan odwrocil sie w strone zgromadzonych. Na ich twarzach zobaczyl pragnienie uwierzenia - niekoniecznie w prawdy katolicyzmu czy chrzescijanstwa, bo nie wszyscy byli katolikami czy chrzescijanami, ale w istnienie czegos wspanialszego, lepszego i czystszego niz rodzaj ludzki, gleboka tesknote za duchowa transcendencja. -Co to znaczy, ojcze? -Cos sie dzieje - odparl. - Tutaj i gdzies indziej. Cos wspanialego i cudownego. To dziecko bierze w tym udzial. Nie bardzo wiem, co to oznacza ani czy jest w tym palec bozy, chociaz wierze, ze tak. Popatrzcie na Hectora, jak je batonik na kolanach matki, i wspomnijcie boska obietnice: "A smierci juz odtad nie bedzie. Ani zaloby, ni krzyku, ni trudu juz nie bedzie, bo pierwsze rzeczy przeminely". W glebi serca czuje, ze pierwsze rzeczy wlasnie przemijaja. Ale teraz musze isc. Mam pilna sprawe. Choc udzielil im niejasnych wyjasnien, rozstapili sie i nie zatrzymywali go dluzej, moze dlatego, ze cudowne ocalenie Hectora Mendozy bylo niezbitym, namacalnym faktem, a on powiedzial wiecej, niz mogli przyswoic. Gdy przechodzil, kilku policjantow wyciagnelo rece, zeby go dotknac, uscisnac jego dlon czy ramie - nie z religijnej zarliwosci, ale z poczucia emocjonalnego kolezenstwa. Stefana ogarnelo pragnienie odpowiadania tym samym, dzielenia przepelniajacego ich glebokiego poczucia wspolnoty i przekonania, ze zmierzaja ku wielkiemu przeznaczeniu. * Alexander Christophson, byly senator Stanow Zjednoczonych i ambasador w Wielkiej Brytanii, byly dyrektor CIA, obecnie od dziesieciu lat na emeryturze, czytal poranna gazete, gdy o dziesiatej zadzwonil jego brat Philip, antykwariusz z Greenwich w Connecticut. Rozmawiali przez piec minut, jak brat z bratem, ale ich rozmowa miala ukryty cel. W koncu Philip powiedzial:-Aha, przy okazji, dzis rano rozmawialem z Diana, pamietasz ja? -Oczywiscie - odparl Alex. - Co porabia? -Ma klopoty. Ale to zbyt nudne, zeby o tym mowic. Przesyla ci pozdrowienia. - Potem Philip zmienil temat, polecajac bratu dwie nowe ksiazki, jakby wzmianka o Dianie nie miala znaczenia. Imie Diana bylo umowionym haslem, ktore znaczylo, ze do Philipa zadzwonila Ginger Weiss i chce mowic z Aleksem. Gdy Alex zobaczyl ja na pogrzebie Pabla, jej srebrzyste wlosy przywiodly mu na mysl Diane, boginie ksiezyca. Po pozegnaniu sie z Philipem powiedzial zonie Elenie, ze zamierza jechac do centrum handlowego. -Chce wstapic do ksiegami i kupic pare powiesci, ktore poleca mi Philip. Rzeczywiscie pojechal do centrum handlowego, ale zanim kupil ksiazki, znalazl kabine telefoniczna. Uzywajac karty kredytowej ATT, zadzwonil do Philipa, a on podal mu numer zostawiony przez Ginger Weiss. -Powiedziala, ze to budka telefoniczna w Elko w Nevadzie - poinformowal brata. Gdy Alex zadzwonil do Nevady, Ginger odebrala po piatym sygnale. -Przepraszam, bylam w samochodzie przy budce. Tutaj jest za zimno, zeby czekac na zewnatrz. -Co pani robi w Nevadzie? -Jesli dobrze zrozumialam na pogrzebie Pabla, tak naprawde wcale pan nie chce, zebym odpowiadala na tego rodzaju pytania. -Racja. Im mniej wiem, tym lepiej. A o co pani chce mnie zapytac? Nie wnikajac w szczegoly, wyjasnila, ze znalazla inne osoby cierpiace z powodu blokad pamieci, niektore z roznymi falszywymi wspomnieniami dotyczacymi tego samego okresu. Poniewaz Alex byl ekspertem od prania mozgu, chciala wiedziec, czy wszczepienie falszywych wspomnien z prawdziwymi watkami jest trudniejsze niz wszczepienie calkowicie falszywych wspomnien. Zapewnil ja, ze tak. -Domyslalismy sie tego - powiedziala. - Ale dobrze jest uslyszec potwierdzenie. Teraz wiemy, ze jestesmy na wlasciwym tropie. I jeszcze jedno: chcialabym, zeby zdobyl pan dla nas pewne informacje. Musimy jak najwiecej wiedziec o pulkowniku Lelandzie Falkirku, oficerze jednej z elitarnych kompanii DERO. Chcialabym tez... -Chwileczke - przerwal jej Alex. Zerkal nerwowo przez szklane drzwi kabiny na ludzi wchodzacych do centmm, jakby juz byl sledzony. - Na cmentarzu powiedzialem, ze udziele rady albo podziele sie wiadomosciami o technikach kontrolowania umyslow. Uprzedzalem, ze nie bede wyszukiwac zadnych informacji. Chyba jasno przedstawilem swoje stanowisko. -Choc od wielu lat jest pan na emeryturze, musi pan znac odpowiednich ludzi... -Czy pani mnie nie slyszy, pani doktor? Nie zaangazuje sie w wasz problem. Po prostu nie moge sobie na to pozwolic. Mam zbyt wiele do stracenia. -Nie zalezy nam na wyszukiwaniu jakichs nadzwyczajnych czy scisle tajnych informacji - powiedziala tak, jakby go w ogole nie slyszala. - Chodzi o suche fakty z przebiegu sluzby. Moze pomoga nam zrozumiec Falkirka i wyrobic sobie pojecie, czego powinnismy sie po nim spodziewac. -Prosze... Ale Ginger Weiss byla nieugieta: -Potrzebujemy rowniez informacji o Skladzie Grzmiace Wzgorze, obiekcie wojskowym w hrabstwie Elko. -Nie. -Podobno jest to podziemny magazyn. Byc moze przez jakis czas pelnil taka funkcje, a moze od poczatku byl czyms innym, ale wiem, ze dzis jest nie tylko podziemnym magazynem. -Pani doktor, nie zrobie tego dla pani. -Pulkownik Leland Falkirk i Sklad Grzmiace Wzgorze. To nie jest zbyt skomplikowane, nie musi pan gleboko szperac, prosze tylko podac nam to, co jest latwo dostepne. Niech pan porozmawia ze swoimi starymi znajomymi, ktorzy wciaz biora udzial w grze. Przekaze pan te informacje doktorowi George'owi Hannaby'emu z Bostonu albo ksiedzu Stefanowi Wycazikowi z Chicago. - Podyktowala numery telefonow. - Jestem z nimi w kontakcie, a oni zloza raport bez podawania panskiego nazwiska. Nie musi pan dzwonic bezposrednio do mnie, wiec bedzie pan wolny od podejrzen. Alex bez powodzenia probowal zapanowac nad drzeniem rak. -Pani doktor, zaluje, ze zaproponowalem jakakolwiek pomoc. Jestem starym czlowiekiem, ktory boi sie smierci. -Martwia pana rowniez grzechy, ktore mogl pan popelnic w imie obowiazku - powiedziala, powtarzajac to, co uslyszala od niego na cmentarzu. - I prawdopodobnie chcialby pan odpokutowac kilka z nich, prawdziwych czy urojonych. To tez pewnego rodzaju pokuta, panie Christophson. - Powtorzyla numery telefonu Hannaby'ego i Wycazika. -Nie. Jesli bedzie pani przesluchiwana, prosze pamietac, ze odmowilem, kategorycznie odmowilem. Ginger zignorowala go i z doprowadzajaca do szalu beztroska dodala: -Aha, byloby milo, gdyby mial pan cos dla mnie w ciagu szesciu czy osmiu godzin. Wiem, ze to tmdna sprawa, ale przeciez prosze tylko o podstawowe informacje, ktore nie sa tajne. -Zegnam, pani doktor - rzekl z naciskiem. -Bede czekac na wiadomosci. -Nie uslyszy ich pani. -Tere-fere - zasmiala sie i zakonczyla rozmowe. -Chryste - westchnal Alex, halasliwie odwieszajac sluchawke. Byla atrakcyjna, pelna wdzieku kobieta, inteligentna, interesujaca pod wieloma wzgledami. Ale jej przekonanie, ze zawsze musi dostac to, czego chce... Czasami podziwial te ceche u mezczyzn, lecz rzadko albo nigdy u kobiet. Tym razem spotkaja zawod. Tym razem nie dostanie tego, czego chce. Niech mnie diabli, jesli dostanie, pomyslal. Mimo to... wiecznym piorem Cross zapisal numery telefoniczne Hannaby'ego i Wycazika, ktore mu podala. * Dom i Ernie wyruszyli wczesnie we wtorek rano, zeby przeprowadzic rozpoznanie przynajmniej czesci obwodu Skladu Grzmiace Wzgorze. Pojechali nowym jeepem cherokee Jacka Twista. Jack odsypial w motelu godziny spedzone na ulicach Elko z Brendanem Croninem i Jorja Monatella. Zarowno Cherokee, jak i motelowy dodge mialy naped na cztery kola, ale jeep byl mocniejszy i bardziej zwrotny. Wyzynne i gorskie drogi prowadzace do Grzmiacego Wzgorza mogly byc miejscami oblodzone, w dodatku zanosilo sie na opady sniegu. Dom i Ernie chcieli miec najbardziej niezawodny srodek transportu.Domowi nie podobal sie wyglad nieba. Gmbe ciemne chmury wisialy nisko nad rowninami, jeszcze nizej nad wzgorzami, a w gorach przyslanialy szczyty. Komunikaty o pogodzie zapowiadaly pierwsza wielka burze w tym roku (pozniej niz zwykle), z trzydziestoma piecioma centymetrami sniegu na wyzej polozonych terenach. Ale na razie nie spadl jeszcze ani jeden platek. Gotow do smagniecia bicz zimy nie wprawial w melancholijny nastroj Doma ani Erniego; wyjechali z motelu w doskonalych humorach. Nareszcie cos robili, dzialali. Poza tym mezczyzn, ktorzy sie lubia, laczy poczucie braterstwa, gdy wyruszaja na wspolna wyprawe - na ryby, stadion baseballowy albo zwiad. Ich dobre nastroje w duzym stopniu byly tez skutkiem niespodziewanie spokojnej nocy. Po raz pierwszy od tygodni Dom nie mial koszmarow ani nie lunatykowal. Snil tylko o jakiejs komorze wypelnionej zlotym swiatlem, najwyrazniej znajdujacej sie w tym samym miejscu, ktore pojawialo sie w snach Brendana. Ernie, zamiast lezec bezsennie i ze strachem myslec o cieniach, ktore czaily sie poza kregiem blasku nocnej lampki, od razu zapadl w sen. Inni rowniez powiedzieli, ze ta noc byla najspokojniejsza od dlugiego czasu. Teoria Ginger, przedstawiona rano przy szybkim kubku kawy, mowila, ze najgorsze sny wiaza sie nie z tajemniczymi zdarzeniami, ktore widzieli w nocy szostego lipca, ale z pozniejszym praniem mozgow. Dlatego teraz, gdy juz wiedzieli, co ich spotkalo ze strony ekspertow od kontroli umyslow, podswiadome napiecie zmalalo i tym samym wyeliminowana zostala przyczyna koszmarow. Dom mial tez inny powod do zadowolenia. Tego ranka nikt nie patrzyl na niego nieufnie ani nie traktowal inaczej. Z poczatku byl skonsternowany ta szybka akceptacja jego nowego statusu. Potem zrozumial, co musialo im przyjsc do glowy: skoro poltora roku temu przezyli to samo co on, to z pewnoscia predzej czy pozniej rowniez i u nich pojawi sie dziwna moc. Uznali, ze w ich przypadku rozwoj paranormalnych zdolnosci jest po prostu troche opozniony. Ale jesli tak sie nie stanie, w koncu wzniosa emocjonalny, intelektualny i psychologiczny mur, odgradzajac sie od niego. Na razie jednak zachowywali sie tak, jakby nie dzielila ich zadna przepasc. Nucac cicho, Ernie jechal na polnoc dwupasmowa szosa, oddalajac sie od motelu i miedzystanowej. Wspinali sie na te same strome wzgorza, z ktorych ubieglej nocy zjechal Jack Twist, gdy podkradal sie do Zacisza, i Dom z zainteresowaniem przygladal sie zmianom uksztaltowania terenu. W miare wzrostu wysokosci ziemia coraz bardziej chudla, pokazujac mniej ciala, a wiecej skalistych kosci, ktore sterczaly w postaci wapiennych obojczykow, lopatek i mostkow, kosci strzalkowych i udowych z kruchego lupku oraz zeber i kregoslupow z twardego granitu. Jakby swiadoma nadciagajacego zimna, wkladala coraz wiecej ubran: grubsze halki trawy, bardziej sute spodnice bylicy i innych krzewow, potem drzewa, drzewa, coraz wiecej drzew - gorski mahon, wysokie sosny, cedry i drzace osiki, a na wschodnich zboczach gdzieniegdzie swierki i jodly. Po przejechaniu pieciu kilometrow dotarli do granicy wiecznego sniegu. Z poczatku przy drodze lezala tylko cienka powloka bieli, ale trzy kilometry dalej miala juz dwadziescia centymetrow grubosci. Choc od wrzesnia do grudnia panowala zimowa susza i choc w tym sezonie jeszcze nie bylo wielkiej sniezycy, przelotne opady utworzyly calkiem przyzwoita pokrywe, przystrajajac rowniez galezie drzew szpilkowych. Poza malymi, rozproszonymi platami lodu droga byla czysta i doskonale nadawala sie do podrozy. -Zawsze ja odsniezaja az po samo Grzmiace Wzgorze, nawet przy najgorszej pogodzie - wyjasnil Ernie. - Ale za Skladem sluzby drogowe juz sie nie staraja. Szybko przebyli szesnascie kilometrow, jadac krawedzia opadajacego ku wschodowi zbocza doliny, ze wznoszacymi sie od zachodu gorami. Mineli kilka odchodzacych w prawo drog gruntowych i zwirowych prowadzacych do nielicznych domow i rancz w dolinie, i dotarli do strzezonego wjazdu Skladu Grzmiace Wzgorze, rowniez znajdujacego sie z prawej strony. Ernie zwolnil, ale nie skrecil. -Nie bylem tutaj od dawna. Duzo sie zmienilo, odkad ostatnio widzialem to miejsce. Nie robilo takiego wrazenia. Znak informowal, ze teren nalezy do Skladu. Obok znaku od szosy odchodzila utwardzona droga, prowadzaca wsrod strzelistych sosen, ktorych ciemna zielen w posepnym swietle przed burza wydawala sie prawie czarna. Niecale piec metrow od zakretu droge przegradzaly dlugie metalowe kolce. Sterczaly z nawierzchni dokladnie pod takim katem, zeby przebic opony, i byly na tyle duze, zeby zahaczyc o osie wozu terenowego czy osobowego i zatrzymac go w miejscu. Kilka metrow za kolcami wznosila sie masywna stalowa brama zwienczona szpicami, pomalowana na czerwono. Za brama stala betonowa wartownia - szesc metrow na trzy - a jej czarne metalowe drzwi wygladaly, jakby mogly wytrzymac ostrzal z bazooki. Ernie zjechal na skraj glownej drogi i zwolnil jeszcze bardziej, gdy mijali wjazd do Grzmiacego Wzgorza. Wskazal betonowy blok o wymiarach metr na metr, stojacy przy drodze dojazdowej przed groznymi kolcami. -Wyglada na interkom do wartowni. Ale to nie tylko lacze glosowe. Takie systemy maja w bankach dla zmotoryzowanych, z kamera wideo, zeby mogli zobaczyc cie w samochodzie. Czlowiek w wartowni sprawdza goscia przed opuszczeniem kolcow i otworzeniem bramy. Jesli juz po wpuszczeniu stwierdzi, ze zostal oszukany, moze go zdjac z zamontowanych na stale karabinow maszynowych. Po obu stronach bramy ciagnelo sie wysokie na dwa i pol metra ogrodzenie z grubej siatki zwienczone drutem kolczastym, niknace pomiedzy drzewami. Dom zauwazyl biala tablice z czerwonym napisem, ktory ostrzegal: NIEBEZPIECZENSTWO - WYSOKIE NAPIECIE. Choc ogrodzenie bieglo przez las, nie zwisaly nad nim galezie; po obu stronach ciagnal sie pas ziemi niczyjej szesciometrowej szerokosci. Dobry nastroj Dorna przygasl. Nie przypuszczal, ze ochrona obiektu bedzie tak dokladna. Przeciez wlasciwym wejsciem do Grzmiacego Wzgorza byly grube na dwa czy trzy metry pancerne wrota w zboczu. Byla to bariera nie do pokonania, wiec instalowanie szczelnych zabezpieczen na granicy wydawalo sie marnotrawstwem. A jednak nie zalowano na nie srodkow. Ochrona na obwodzie oznaczala, ze strzezona przez wojsko tajemnica jest tak wazna, iz nie wystarczaja nawet drzwi odporne na atak jadrowy i podziemne wapienne jaskinie. -Kolce w nawierzchni sa nowe - stwierdzil Ernie. - A brama sprzed paru lat w porownaniu z ta byla byle jaka. Zawsze mieli ogrodzenie, lecz nie pod napieciem. -Nie mamy szans, zeby zajrzec do srodka. Choc nikt tego nie powiedzial (ze strachu, ze sie osmieszy), wszyscy mieli nadzieje, ze Domowi i Erniemu uda sie rozejrzec po powiekszonym niedawno terenie, dotrzec do samych drzwi obiektu i przy odrobinie szczescia moze znajda kolejny element ukladanki. Dom nie sadzil, ze dostana sie do poziemnych komor Grzmiacego Wzgorza, bylo to raczej nieprawdopodobne, ale w przytulnym wnetrzu motelu Zacisze zakradniecie sie na teren obiektu i poweszenie dokola Skladu nie wydawalo sie fantazja. Do teraz. Przez chwile zastanawial sie, czy moglby uzyc swoich nowo odkrytych zdolnosci telekinetycznych do pokonania zabezpieczen Skladu, ale odrzucil ten pomysl. Dopoki nie opanuje tego dam, bedzie mial z niego niewiele pozytku. Czul, ze jesli moc wyrwie sie spod kontroli, moze spowodowac ogromne zniszczenia i doprowadzic do smierci wielu ludzi, dlatego nie chcial ryzykowac. -Coz - mruknal Ernie - przeciez nie mielismy zamiaru wjezdzac przez brame jakby nigdy nic. Obejrzyjmy ogrodzenie. - Nacisnal na pedal gazu. Patrzac w lusterko wsteczne, dodal: - Nawiasem mowiac, mamy towarzystwo. Zaskoczony Dom odwrocil sie i spojrzal przez tylne okno cherokee. Niespelna sto metrow za nimi jechal pick-up z oponami dwa razy szerszymi i ponad dwa razy grubszymi od zwyczajnych. Na jego dachu zamontowane byly reflektory, a z przodu plug sniezny, teraz podniesiony. Dom przypuszczal, ze wlasciciele domow w gorach moga miec podobne pojazdy, ale ten wygladal na wojskowy. Przednia szyba byla przyciemniona, kierowca niewidoczny. -Jestes pewien, ze nas sledza? Dlaczego sie pokazali? Jadac dalej szosa, Ernie odparl: -Zauwazylem ich kilkaset metrow za motelem. Kiedy zwalniamy, oni tez zwalniaja. Kiedy przyspieszamy, przyspieszaja. -Myslisz, ze beda klopoty? -Tak, jesli beda ich szukac. To pewnie tylko cipowate zolnierzyki. - Ernie usmiechnal sie szeroko. Dom zasmial sie. -Nie wypowiadaj wojny tylko po to, aby mi pokazac, ze piechota morska jest lepsza od wojsk ladowych. Z przyjemnoscia uwierze ci na slowo. Droga stala sie bardziej stroma; Ponure popielate niebo opadlo. Ciemne drzewa z obu stron zblizyly sie do szosy. Pick-up wciaz jechal za jeepem. * Pani Halbourg, mama Emmy, otworzyla drzwi, wypuszczajac tchnienie cieplego powietrza z domu w zimny chicagowski poranek.Ojciec Wycazik powiedzial: -Przepraszam, ze przybywam bez zapowiedzi, ale zdarzylo sie cos nadzwyczajnego i musze sie dowiedziec, czy Emma... Urwal w polowie zdania, bo spostrzegl, ze pani Halbourg jest gleboko wstrzasnieta. Oczy miala szeroko otwarte ze zdumienia - i ze strachu. Zanim zdazyl zapytac, co sie stalo, zawolala: -Boze, to ksiadz! Ze szpitala, pamietam. Skad ksiadz wie? Jeszcze do nikogo nie dzwonilismy. Skad ksiadz wie? -Co sie stalo? Zamiast odpowiedziec, chwycila go za ramie i wciagnela za prog, po czym zatrzasnela drzwi i poprowadzila ojca Wycazika na gore. -Tedy. Szybko. Stefan przyjechal prosto z mieszkania Mendozow w Uptown i spodziewal sie, ze u Halbourgow moze zastac cos dziwnego, ale nie stan kryzysowy. Na korytarzu na pietrze zobaczyl pana Halbourga ze starsza corka. Stali w polowie drogi do otwartych drzwi, zagladajac do pokoju i patrzac na cos, co w rownym stopniu przyciagalo ich i odpychalo. Z pokoju dobieglo dudnienie, grzechot, dwa kipniecia, a potem melodyjny dziewczecy smiech. Pan Halbourg odwrocil sie z dziwnym wyrazem twarzy i zamrugal z zaskoczenia na widok Stefana. -Dzieki Bogu, ze ksiadz tu jest, nie wiedzielismy, co poczac, nie chcemy robic z siebie idiotow, dzwoniac po pomoc, a poza tym, gdy pomoc przybedzie, moze juz byc po wszystkim. Ciesze sie, ze ksiadz przyszedl, to zalatwia sprawe. Stefan ostroznie zajrzal przez otwarte drzwi. Zobaczyl zwyczajna sypialnie prawie jedenastoletniej dziewczynki, ktora zaczyna sie zegnac z dziecinstwem i wkracza w okres dojrzewania: pol tuzina pluszowych misiow, wielkie plakaty aktualnych idoli nastolatkow, drewniany wieszak z kolekcja ekstrawaganckich kapeluszy, prawdopodobnie ze sklepu z uzywana odzieza, lyzworolki, magnetofon, flet w otwartym futerale. Siostra Emmy - w bialym sweterku, kraciastej spodniczce i podkolanowkach - byla blada i na wpol sparalizowana ze strachu. Emma stala na lozku w pizamie, jeszcze zdrowsza niz w Boze Narodzenie. Przytulala do piersi poduszke, patrzac na zdumiewajace przedstawienie, ktore tak bardzo przerazilo reszte rodziny. Gdy ojciec Wycazik wszedl do pokoju, smiala sie, zachwycona wystepem dwoch pluszowych niedzwiadkow, ktore tanczyly walca w powietrzu. Ich mchy byly precyzyjne i plynne jak mchy prawdziwych tancerzy. Misie nie byly jedynymi przedmiotami obdarzonymi magicznym zyciem. Rolki nie staly spokojnie w kacie, ale jezdzily po podlodze pomiedzy lozkiem, szafa, oknem i biurkiem, przyspieszajac i zwalniajac. Kapelusze kolysaly sie na wieszaku. Na regale z ksiazkami podskakiwal trzeci mis. Stefan podszedl do lozka, ostroznie wymijajac lyzworolki, i popatrzyl na Emme. -Emmo? Dziewczynka odwrocila glowe. -Przyjaciel Grubaska! Dzien dobry! Czy to nie jest super? Niesamowite, prawda? -Emmo, ty to robisz? - zapytal, wskazujac na podskakujace przedmioty. -Ja? - zdumiala sie dziewczynka. - Nie. Nie ja. Zauwazyl, ze tanczace misie zwolnily, gdy oderwala od nich wzrok. Nie spadly na podloge, ale podskakiwaly, obracaly sie i zderzaly ze soba. Zauwazyl rowniez, ze nie wszystko w tym telekinetycznym pokazie bylo takie nieszkodliwe. Na podlodze lezala stluczona ceramiczna lampa. Jeden plakat zostal podarty. Lustro toaletki peklo. Widzac, na co ojciec Wycazik patrzy, Emma wyjasnila: -Z poczatku bylo troche strasznie, ale szybko sie uspokoilo i teraz to tylko... zabawa. Czy to nie jest zabawne? Gdy mowila, flet podniosl sie z futeralu na wysokosc okolo dwoch metrow nad podloge i zawisl w powietrzu na lewo od pluszakow. Dziewczynka katem oka dostrzegla unoszacy sie instrument i odwrocila sie w jego strone, a wtedy z fletu poplynela slodka muzyka. Nie byly to przypadkowe dzwieki, ale dobrze zagrana melodia. Emma z podnieceniem zaczela skakac po materacu. -To Piosenka Anniel Umiem ja grac. -Grasz ja teraz - powiedzial Stefan. -Nie - odparla, wciaz patrzac na flet. - Tak mnie bolaly rece, ze rok temu przestalam grac na flecie. Teraz jestem juz zdrowa, ale moje palce jeszcze sie nie nadaja do grania. -Nie uzywasz do gry rak, Emmo. Wreszcie zrozumiala, o co mu chodzi. Spojrzala na niego. -Ja? Flet, na ktorym juz nie skupiala uwagi, wydal kilka falszywych tonow i ucichl. Wciaz wisial w powietrzu, ale kolysal sie i podskakiwal chaotycznie. Emma popatrzyla na instrument. Znieruchomial i zaczal grac. -Ja - powiedziala ze zdziwieniem. Odwrocila sie w strone siostry, wciaz zesztywnialej ze strachu i zdumienia. - Ja - powtorzyla, a potem spojrzala na stojacych w drzwiach rodzicow. - Ja! Stefan rozumial, co musi czuc dziewczynka, i emocje tak mocno sciskaly go za gardlo, ze mial trudnosci z przelykaniem sliny. Miesiac temu byla kaleka, niezdolna samodzielnie sie ubrac, czekajaca tylko na dalsze pogorszenie, bol i smierc. Teraz nie tylko byla zdrowa i sprawna, ale na dodatek otrzymala spektakularny dar. Ojciec Wycazik chcial jej powiedziec, ze jakims sposobem przejela ten dar od Brendana Cronina, Grubaska, ale wtedy musialby wyjasnic, skad sie wzial u Brendana, a tego nie wiedzial. Poza tym nie mial czasu. Dochodzila dziewiata pietnascie. Powinien juz byc w Evanston, a przed koncem dnia prawdopodobnie bedzie musial zlapac samolot do Nevady. Wydarzenia w hrabstwie Elko musialy byc jeszcze bardziej niewiarygodne niz tutejsze, wiec postanowil w nich uczestniczyc. Emma popatrzyla na misie, ktore natychmiast podjely przerwany taniec. Zachichotala. Stefan przypomnial sobie, co niedawno w mieszkaniu Mendozow powiedzial mu Winton Tolk: "Moc wciaz tu jest, wciaz jest we mnie. Wiem... czuje. I nie tylko... nie tylko moc uzdrawiania. Cos wiecej". Winton nie wiedzial co, ale Stefan przypuszczal, ze policjant powinien przygotowac sie na niespodzianki podobne do tych, ktore wprowadzily zamet w domu Halbourgow. -Zrobi to ksiadz sam? - zapytal pan Halbourg od drzwi, w ktorych stal z zona. Niepokoj wyostrzyl jego glos. -Prosze, chcemy, zeby to sie stalo jak najszybciej - dodala pani Halbourg. - Natychmiast. Moze ksiadz zaczac zaraz? -Przepraszam... ale co mialbym zrobic? - zapytal Stefan z konsternacja. -Egzorcyzmy - odparl pan Halbourg. Stefan patrzyl na nich z niedowierzaniem, dopiero teraz w pelni rozumiejac, dlaczego powitali go z taka ulga. Rozesmial sie. -Nie ma potrzeby odprawiac egzorcyzmow. To nie jest dzielo szatana. Dobry Boze, nie! Katem oka dostrzegl jakis ruch na podlodze. Zobaczyl polmetrowego misia, ktory dreptal obok niego na sztywnych wypchanych lapkach. Winton Tolk powiedzial, ze bedzie potrzebowal czasu, zeby poznac swoje moce i nauczyc sie nad nimi panowac. Albo sie mylil, albo dla Emmy bylo to latwiejsze niz dla niego. Dzieci przystosowuja sie znacznie szybciej niz dorosli. Rodzice Emmy z druga siostra weszli do pokoju, zafascynowani, ale nieufni. Stefan rozumial ich rezerwe. Wszystko wygladalo dobrze, moc sprawiala wrazenie lagodnej, lecz cala sytuacja byla taka niesamowita, tak wstrzasajaca, ze nawet taki niepoprawny optymista jak on czul narastajacy lek. * Po rozmowie z Alexandrem Christophsonem z automatu na stacji Shell w Elko Ginger pojechala razem z Faye na ranczo Elroya i Nancy Jamisonow w dolinie Lemoille, dwadziescia kilometrow od Elko. Jamisonowie przyjaznili sie z Blockami i odwiedzili ich szostego lipca poltora roku temu. Z pewnoscia brali udzial w nieznanych wydarzeniach tamtej nocy i zostali zatrzymani w motelu, gdzie poddano ich praniu mozgu jak wszystkich innych, choc oczywiscie tego nie pamietali. Ich falszywe wspomnienia mowily, ze wyjechali ze strefy zagrozenia, zabierajac Faye i Erniego. Byli przekonani, ze wrocili na swoje male ranczo i wraz z Blockami spedzili tam kilka dni. W to samo wierzyli Faye i Ernie - do niedawna.Ginger i Faye wybraly sie w odwiedziny do Jamisonow nie po to, zeby ich poinformowac, co sie naprawde stalo, ale aby dyskretnie sprawdzic, czy maja klopoty podobne do tych, jakie nekaly Ginger, Erniego, Doma i innych. Jesli tak, Jamisonowie powinni dolaczyc do grupy w motelu - zwanej przez czlonkow "rodzina Zacisze" - i wziac udzial w szukaniu odpowiedzi. Jesli jednak pranie mozgow okazalo sie skuteczne, nie moga o niczym sie dowiedziec. Wtajemniczanie rownaloby sie narazaniu Jamisonow na niebezpieczenstwo. Poza tym, biorac pod uwage plan opracowany zeszlej nocy z Jackiem Twistem, jesli nie mieli zadnych problemow, tracenie czasu na przekonywanie ich, ze zostali poddani praniu mozgu, bylo bez sensu. Z kazda mijajaca godzina rodzinie Zacisze grozilo coraz wieksze niebezpieczenstwo. Jack byl przekonany - i przekonal tez o tym Ginger - ze wrogowie niedlugo uderza. Droga z Elko minela szybko. Jechaly motelowym vanem przez malownicza doline Lemoille - dlugosci dwudziestu pieciu kilometrow, szerokosci szesciu - ktora zaczynala sie u podnoza Gor Rubinowych. Uprawiano tam pszenice, jeczmien i ziemniaki, lecz o tej porze roku puste pola drzemaly pod latami sniegu. Pomiedzy dnem doliny a gorami rozciagaly sie bujne pastwiska i to tam Jamisonowie mieli swoje ranczo. Kiedys posiadali setki akrow, na ktorych wypasali bydlo, ale stopniowo wyprzedawali ziemie, ktorej wartosc znacznie wzrosla, i skonczyli z hodowla. Obecnie, oboje po szescdziesiatce i na emeryturze, mieli okolo piecdziesieciu akrow na podgorzu, nie zatrudniali pracownikow i trzymali tylko trzy konie i pare kur. Faye skrecila z glownej szosy na waska droge prowadzaca na lezace wyzej laki. -Chyba ktos nas sledzi - powiedziala. W tylnych drzwiach vana nie bylo okien, wiec Ginger spojrzala w lusterko boczne. Jakies trzydziesci metrow za nimi jechal sedan. -Skad wiesz? -Jedzie za nami od samego miasta. -Moze to zbieg okolicznosci. W polowie zbocza od drogi odchodzil dlugi, waski podjazd do rancza Jamisonow, biegnacy przez osiemset metrow w glebokich cieniach szpaleru sosen. Faye skrecila i zwolnila, zeby zobaczyc, co zrobi sedan. Zamiast jechac dalej na wzgorza, zatrzymal sie na wprost wjazdu na ziemie Jamisonow. Ginger w bocznym lusterku zobaczyla, ze jest to starszy model plymoutha pomalowany na brzydki brazowozielony kolor. -Rzadowy gruchot - mruknela Faye. -Bezczelni, no nie? -Ha, skoro nas podsluchiwali, jak twierdzi Jack, przez telefony w motelu, to wiedza, ze sie przygotowujemy. Moze uznali, ze zabawa w ciuciubabke nie ma sensu. - Faye zdjela noge z hamulca i ruszyly dalej. Patrzac na nieoznakowany samochod malejacy w bocznym lusterku, Ginger powiedziala: -A moze przymierzaja sie, zeby nas aresztowac. Moze sledza nas i tylko czekaja na rozkaz, zeby zgarnac wszystkich w tym samym czasie. Splatane cienie galezi sosen sprawialy, ze na waskiej zwirowej drodze panowal niemal nocny mrok. * Podczas jazdy dwupasmowa droga przez szeroka, pokryta sniegiem lake w kierunku masywnych pancernych wrot, pulkownik Falkirk siedzial w fotelu pasazera i rozmyslal o katastrofie, ktora grozilo ujawnienie tajemnicy Grzmiacego Wzgorza.Z politycznego punktu widzenia w porownaniu z ta katastrofa afera Watergate bedzie wydawac sie niewinna jak popoludniowa herbatka. W tuszowaniu prawdy bralo udzial mnostwo rywalizujacych ze soba instytucji rzadowych - FBI, CIA, Agencja Bezpieczenstwa Narodowego, sily ladowe i powietrzne Stanow Zjednoczonych oraz wiele innych. Bezkonfliktowy przebieg trwajacej od ponad poltora roku wspolpracy, bez jednego przecieku, dobitnie swiadczyl o stopniu zagrozenia. Jesli prawda wyjdzie na jaw, skandal zatoczy tak szerokie kregi, ze zaufanie Amerykanow do rzadu zostanie powaznie nadwerezone. Oczywiscie niewielu czlonkow tych organizacji wiedzialo, co sie naprawde wydarzylo, nie wiecej niz szesc osob z FBI i jeszcze mniej z CIA; wiekszosc ludzi zaangazowanych w tuszowanie prawdy nie miala pojecia, co tuszuje, i dlatego nie bylo przeciekow. Ale dyrektor FBI, dyrektor CIA i szef sztabu armii USA orientowali sie we wszystkim. Nie wspominajac o przewodniczacym Polaczonego Kolegium Szefow Sztabow. I sekretarzu stanu. I prezydencie, jego najblizszych doradcach oraz wiceprezydencie. I wielu innych notablach, ktorzy moga wypasc z lask, jesli cala ta sprawa ujrzy swiatlo dzienne. Katastrofa polityczna spowodowana ujawnieniem tajemnicy stanowilaby tylko wierzcholek gory lodowej. CIGS - zespol doradcow z dziedziny fizyki, biologii, antropologii, socjologii, teologii, ekonomii, edukacji i tak dalej - dokladnie wszystko przeanalizowal na dlugie lata przed zaistnieniem kryzysu w Nevadzie i opracowal liczacy tysiac dwiescie stron scisle tajny raport z niepokojacymi wnioskami. Leland znal ten dokument niemal na pamiec, bo wspolpracowal z CIGS i przyczynil sie do wlaczenia kilku szczegolowych zalecen do ostatecznej wersji tekstu. W CIGS panowalo jednomyslne przekonanie, ze po tym wydarzeniu swiat juz nie bedzie taki sam. Wszystkie spoleczenstwa i kultury zmienia sie diametralnie. Przewidywano tez, ze w ciagu dwoch pierwszych lat zgina miliony ludzi. Porucznik Horner, ktory prowadzil wagoneera, wcisnal hamulec szesc metrow przed pancernymi wrotami w stromym zboczu. Nie czekal na otworzenie sie wielkich drzwi, bo nie zamierzal wjezdzac do Grzmiacego Wzgorza. Skrecil w prawo na maly parking, gdzie staly trzy minibusy, cztery jeepy, land-rover i kilka innych pojazdow. Dziewieciometrowej wysokosci pancerne drzwi, grube i ciezkie, otwieraly sie bardzo powoli, z dudnieniem, ktore nioslo sie na poltora kilometra i bylo wyczuwalne w powietrzu i gruncie co najmniej w polowie tej odleglosci. Gdy podjezdzala ciezarowka - zaladowana amunicja, bronia albo prowiantem - drzwi rozsuwaly sie przez piec minut. Otwieranie tych poteznych wrot, zeby wpuscic czy wypuscic czlowieka, byloby ogromnie nieekonomiczne, totez dziewiec merow na prawo od glownego wejscia znajdowaly sie drugie drzwi, wielkosci zwyczajnych - ale tak samo grube jak wrota. Nie istnialo lepsze miejsce do ukrycia tajemnicy szostego lipca. Grzmiace Wzgorze bylo niezdobyta forteca. Leland i porucznik Horner wyszli na mrozne powietrze i pospieszyli do mniejszego wejscia. Male stalowe drzwi, niemal rownie odporne na wybuch jak glowna brama, mialy elektroniczny zamek, ktory otwieral sie po wystukaniu czterech cyfr na klawiaturze. Kod zmieniano co dwa tygodnie i ci, ktorzy mieli prawo go znac, nosili go w pamieci. Leland wystukal kod i grube, czterdziestocentymetrowe stalowe drzwi z olowiana plyta w srodku odsunely sie z pneumatycznym szumem. Weszli do trzyipolmetrowego, jasno oswietlonego, betonowego tunelu o srednicy prawie trzech metrow. Tunel skrecal w lewo. Na koncu znajdowaly sie metalowe drzwi, ktore mozna bylo otworzyc dopiero po zamknieciu zewnetrznych. Leland dotknal reagujacego na cieplo przelacznika umieszczonego tuz za wejsciem do tunelu i drzwi zamknely sie z sykiem. Natychmiast wlaczyly sie dwie kamery wideo zamontowane na suficie w przeciwleglych koncach korytarza. Sledzily ludzi idacych do wewnetrznych drzwi. Nie byly podlaczone do monitorow, zadne ludzkie oczy nie obserwowaly pulkownika i porucznika. System obslugiwal komputer zwany Czujnym, stanowiacy dodatkowe zabezpieczenie na wypadek, gdyby jakis zdrajca z jednostki ochrony Grzmiacego Wzgorza postanowil wpuscic do obiektu wrogow. Czujny nie mial polaczenia z glownym komputerem ani ze swiatem zewnetrznym, dzieki czemu znajdowal sie poza zasiegiem sabotazystow, ktorzy chcieliby przejac nad nim kontrole za pomoca modemu czy innych urzadzen elektronicznych. O przybyciu pulkownika Lelanda Falkirka i porucznika Thomasa Homera powiadomil Czujnego wartownik przy zewnetrznym ogrodzeniu. Gdy obaj oficerowie zblizali sie do wewnetrznych drzwi, komputer porownal ich twarze z przechowywanymi w pamieci obrazami holograficznymi i szybko sprawdzil czterdziesci dwa punkty podobienstwa. Zmylenie Czujnego makijazem czy upodobnieniem sie do kogos uprawnionego nie bylo mozliwe. Gdyby ktos probowal podszyc sie pod Lelanda czy Homera albo gdyby ktorys z nich nie mial prawa wstepu do Grzmiacego Wzgorza, Czujny natychmiast wlaczylby alarm, jednoczesnie wypelniajac tunel gazem usypiajacym. Na wewnetrznych drzwiach nie bylo klawiatury, tego zamka nie otwierano kodem. W scianie obok drzwi znajdowala sie szklana tafla o wymiarach trzydziesci na trzydziesci centymetrow. Leland wyciagnal w jej strone prawa reke, lecz po chwili wahania przylozyl lewa. Szklo pojasnialo i rozleglo sie ciche brzeczenie. Czujny skanowal odcisk dloni i palcow, porownujac je z wzorami w swoich plikach. -Prawie tak samo trudno tu wejsc jak do nieba - zauwazyl porucznik Horner. -Trudniej. Swiatlo za mleczna szyba zamrugalo i Leland odsunal reke. Wewnetrzne drzwi sie otworzyly. Weszli do wielkiego naturalnego tunelu. Lampy zawieszono na metalowej kratownicy i strop ginal w ciemnosci, co sprawialo, ze tunel wydawal sie o szesc czy osiem metrow nizszy niz w rzeczywistosci. Mial pietnascie metrow szerokosci i biegl sto dziesiec metrow w glab gory. Miejscami skalne sciany zachowaly naturalne kontury, ale gdzie indziej nosily slady obrobki dynamitem, wiertarkami udarowymi i innymi narzedziami, ktorymi poszerzano wezsze odcinki. Ciezarowki mogly wjechac tunelem do stref zaladunku przy wielkich windach towarowych, ktore laczyly ten poziom z glebiej polozonymi czesciami obiektu. Za wewnetrznymi drzwiami prowadzacymi do mniejszego tunelu siedzial przy stole wartownik. Zdaniem Lelanda wystarczylaby izolacja Grzmiacego Wzgorza, najnowoczesniejsze zabezpieczenia i dokladnosc, z jaka Czujny kontrolowal gosci, i ten samotny straznik byl zupelnie niepotrzebny. Wartownik musial byc tego samego zdania, bo rewolwer trzymal w kaburze i spokojnie jadl batonik. Kiedy obaj oficerowie podeszli do niego, niechetnie odlozyl stara powiesc Jacka Finneya. Mial na sobie plaszcz, poniewaz w tunelach i grotach Skladu panowal chlod; cieplo bylo tylko w zamknietych kwaterach mieszkalnych i laboratoriach. Mala hydroelektrownia, wykorzystujaca sile podziemnej rzeki, wraz ze wspomagajacymi ja generatorami dieslowskimi wytwarzala ogromne ilosci energii, lecz nie wystarczalo jej do ogrzania gigantycznych jaskin. Stala temperatura pod ziemia wynosila dwanascie stopni i byla calkiem znosna, jesli czlowiek mial odpowiednie ubranie. Wartownik zasalutowal. -Pulkowniku Falkirk, poruczniku Horner, doktor Bennell czeka. Oczywiscie wiecie panowie, gdzie go szukac. -Oczywiscie - odparl Falkirk. W odleglosci trzech metrow od nich z lewej strony znajdowaly sie wielkie pancerne wrota. Ich wypolerowana powierzchnia lsnila lekko we fluorescencyjnym swietle, przywodzac na mysl pionowa sciane lodowca. Leland i porucznik Horner mszyli w prawo, w glab gory, w kierunku wind. Sklad Grzmiace Wzgorze byl wyposazony w hydrauliczne dzwigi trzech rozmiarow, z ktorych najwieksze mogly konkurowac z ogromnymi windami na lotniskowcach, sluzacymi do wywozenia samolotow z ladowni na poklad startowy. Zreszta windy w Grzmiacym Wzgorzu opuszczaly i podnosily rowniez samoloty. Poza wartym 2,4 miliarda dolarow wyposazeniem - liofilizowana zywnoscia, lekarstwami i sprzetem medycznym, odzieza, kocami, namiotami, krotka bronia palna, karabinami, mozdzierzami, artyleria polowa, amunicja, lekkimi pojazdami wojskowymi takimi jak jeepy i transportery opancerzone, a takze dwudziestoma walizkowymi bombami atomowymi - w wielkim magazynie stalo mnostwo roznego rodzaju maszyn latajacych. Przede wszystkim smiglowce: trzydziesci bojowych przeciwczolgowych maszyn sikorsky S-67 blackhawk, dwadziescia bellow kingcobra, osiem angielsko-francuskich transporterow ogolnego przeznaczenia westland puma i trzy wielkie helikoptery do ewakuacji rannych. Bylo tu tez dwanascie odrzutowcow pionowego startu z wytworni brytyjskiej Hawker Siddeley, zwanych harrierami, a w armii amerykanskiej noszacych nazwe AV-9A. Poniewaz maja one potezne silniki o wektorowym ciagu, moga startowac i ladowac pionowo, bez koniecznosci korzystania z pasa startowego. W przypadku powaznego kryzysu - na przyklad ataku jadrowego o ograniczonym zasiegu i inwazji ladowej - smiglowce i harriery mogly natychmiast zostac wyniesione windami na najwyzszy poziom Grzmiacego Wzgorza, wytoczone za masywne drzwi i wyslane w powietrze. Obecny kryzys nie dotyczyl jednak wojny i nie wymagal korzystania z tych maszyn, wiec Leland i porucznik mineli dwie ogromne windy. Echo ich krokow odbijalo sie od skalnych scian, gdy przechodzili obok dwoch mniejszych, ale rowniez imponujaco duzych wind towarowych. Wsiedli do jednej z trzech mniejszych - wielkosci standardowej windy osobowej w hotelu - i pojechali w glab Grzmiacego Wzgorza. Na trzecim, najnizszym poziomie kompleksu, wyposazonym w kanaly do odprowadzania sprezonego powietrza i grodzie chroniace przed ewentualnym wybuchem, w hermetycznych komorach skladowano zapasy medyczne, zywnosc, bron i amunicje. W ogromnych grotach na drugim, srodkowym poziomie znajdowaly sie wszystkie pojazdy, helikoptery i samoloty, a takze kwatery i miejsca pracy personelu. Leland i porucznik Horner wysiedli z windy na drugim poziomie. Weszli do oswietlonej kolistej komory skalnej o srednicy dziewiecdziesieciu metrow. Pelnila ona role wezla - i wlasnie tak nazywal ja personel - z ktorego mozna bylo wejsc do czterech sasiednich grot i lezacych za nimi pomieszczen. W najwiekszej z tych pieczar staly miedzy innymi samoloty, smiglowce, jeepy i transportery opancerzone. Trzy z czterech komor polaczonych z Wezlem nie mialy drzwi, bo na tym poziomie praktycznie nie istnialo niebezpieczenstwo pozam czy wybuchu. Drzwi strzegly dostepu tylko do czwartej komory, gdyz wlasnie tutaj Leland ukrywal tajemnice szostego lipca. Pulkownik wyszedl z windy i zatrzymal sie przed wysoka na osiem i szeroka na dwadziescia metrow brama. Nie wykonano jej ze stali, tylko z drewna, z krzyzujacych sie kantowek piec na dziesiec centymetrow, bo nie bylo czasu na zamawianie metalowej grodzi, zeby odciac te grote. Przypominala wielkie drewniane wrota w murze, ktory chronil przerazonych krajowcow w pierwszym King Kongu. Skojarzenie z filmem grozy nie podnosilo na duchu. Leland zadrzal. -Wciaz przyprawia o ciarki, prawda? - mruknal porucznik Horner. -Chcesz powiedziec, ze ty sie juz oswoiles? -Do licha, nie, panie pulkowniku. Ani troche. W dolnej czesci drewnianej bariery miescily sie znacznie mniejsze drzwi, z ktorych korzystali naukowcy. Uzbrojony wartownik wpuszczal tylko tych, ktorzy mieli przepustki. Prace prowadzone w tej grocie nie mialy nic wspolnego z innymi funkcjami Skladu, i zakaz wstepu obejmowal dziewiecdziesiat procent personelu. Ci wszyscy ludzie w ogole nie wiedzieli, co znajduje sie w jaskini. W Wezle pomiedzy wejsciami do innych pieczar staly budynki przytwierdzone kotwami do skalnych scian. Pochodzily one z pierwszego roku budowy Skladu, z poczatku lat szescdziesiatych. Byly w nich wtedy biura inzynierow, kierownikow i oficerow nadzorujacych projekt. Z biegiem lat w sasiednich grotach powstalo cale podziemne miasto - miedzy innymi kwatery mieszkalne, stolowka, pokoje rekreacyjne, pokoje komputerowe, nawet sklep. Obecnie zajmowal je personel rzadowy i wojskowy, oddelegowany do rocznej lub dwuletniej sluzby w Grzmiacym Wzgorzu. W budynkach tych bylo ogrzewanie, lepsze oswietlenie, wewnetrzne i zewnetrzne linie telefoniczne, kuchnie, lazienki i inne domowe wygody. Zostaly zbudowane z metalowych plyt, pomalowanych niebieska, biala lub szara emalia, z malymi oknami i waskimi metalowymi drzwiami. Choc nie mialy kol, przypominaly nieco ustawione w kregu przyczepy mieszkalne, jak w obozowisku wspolczesnych Cyganow, ktorzy postanowili przeczekac zime siedemdziesiat metrow pod lezacym na powierzchni sniegiem. Leland odwrocil sie od zakazanej komory z drewniana brama i ruszyl przez Wezel w kierunku bialego metalowego budynku - biura doktora Milesa Bennella. U jego boku szedl porucznik Horner. Latem poltora roku temu Miles Bennell (ktorego Leland Falkirk nie cierpial) przeprowadzil sie do Grzmiacego Wzgorza, zeby kierowac zespolem badajacym wydarzenia tamtej brzemiennej w skutki lipcowej nocy. Od tej pory opuscil Sklad tylko trzy razy, nie dluzej niz na dwa tygodnie. Mial obsesje na tym punkcie - albo jeszcze gorzej. W Wezle przebywalo w tej chwili kilkunastu oficerow, zolnierzy i cywilow, przechodzili z jednej groty do drugiej albo po prostu stali i rozmawiali. Leland patrzyl na nich, nie mogac zrozumiec, jak mogli sie zgodzic na pobyt pod ziemia przez tyle tygodni i miesiecy. Dostawali trzydziestoprocentowy dodatek za prace w trudnych warunkach, ale zdaniem pulkownika ich wynagrodzenie nie bylo wystarczajace. Sklad byl znacznie mniej klaustrofobiczny niz ciasne, pozbawione okien labirynty Shenkfield, lecz i tak pozostawial wiele do zyczenia. Leland podejrzewal, ze cierpi na lekka postac klaustrofobii. Pod ziemia czul sie jak pogrzebany zywcem. Byl masochista, wiec powinien cieszyc sie tym dyskomfortem, ale ten rodzaj cierpienia nie sprawial mu przyjemnosci. Doktor Miles Bennell wygladal na chorego. Jak prawie wszyscy w Grzmiacym Wzgorzu, mial ziemista twarz, co bylo efektem dlugotrwalego braku swiatla slonecznego. Kedzierzawe czarne wlosy i broda jeszcze bardziej podkreslaly bladosc jego skory. We fluorescencyjnym blasku lamp wygladal prawie jak duch. Szorstko przywital Lelanda i porucznika Homera, nie podajac im reki. Pulkownikowi to odpowiadalo. Nie darzyl Bennella przyjaznymi uczuciami i wymiana usciskow dloni bylaby czysta hipokryzja. Poza tym troche sie obawial, ze Miles Bennell juz nie jest tym, na kogo wyglada... ze juz nie jest czlowiekiem. Jesli ta obledna, paranoiczna mozliwosc miala okazac sie prawda, nie chcial ryzykowac fizycznego kontaktu, nawet tak krotkiego jak uscisk dloni. -Doktorze Bennell - zaczal lodowatym tonem, ktory w parze z surowa mina zawsze wymuszal na ludziach bezwarunkowe posluszenstwo - sposob, w jaki zajal sie pan sprawa naruszenia przepisow bezpieczenstwa, swiadczy albo o panskiej karygodnej niekompetencji, albo o tym, ze to pan jest zdrajca. Ale to juz koniec sabotowania wykrywaczy klamstw i nieudolnych przesluchan. Powiem to glosno i wyraznie: tym razem znajdziemy lajdaka, ktory wyslal te zdjecia. Dowiemy sie, czy to on naklonil Jacka Twista do przyjazdu, i damy mu taki wycisk, ze pozaluje, iz nie jest mucha i nie spedzil zycia w stajni na ssaniu konskiego gowna. Miles Bennell powiedzial z usmiechem: -Pulkowniku, to najlepsze nasladownictwo Richarda Jaeckela, jakie w zyciu widzialem, ale zupelnie niepotrzebne. Tak samo jak panu zalezy mi na znalezieniu i zalataniu przecieku. Leland mial ochote trzasnac doktora piescia. Byl to jeden z powodow jego nienawisci do Milesa Bennella: dran nie dawal sie zastraszyc. * Calvin Sharkle mieszkal na O'Bannon Lane na osiedlu w Evanston. Ojciec Wycazik musial dwa razy pytac o droge. Kiedy dojechal do skrzyzowania O'Bannon i Scott Avenue, dwie przecznice od domu Sharkle'a, zostal zatrzymany przez policjantow pilnujacych zapory drogowej zlozonej z dwoch czarno-bialych radiowozow i jednego ambulansu. Na zewnatrz biegaly ekipy telewizyjne z minikamerami.Stefan natychmiast zrozumial, ze cos sie dzieje w domu Sharkle'a. Choc temperatura spadla do minus czterech stopni, a predkosc wiatru wynosila piecdziesiat kilometrow na godzine, przed policyjna barykada - na chodnikach i trawnikach przy naroznych domach - zgromadzilo sie okolo stu osob. Gapie utrudniali ruch na Scott Avenue i Stefan musial przejechac prawie dwa kwartaly w irytujaco slimaczym tempie, zanim znalazl miejsce do parkowania. Kiedy wrocil na O'Bannon Lane, wtopil sie w tlum, probujac dowiedziec sie czegos od gapiow. Byli raczej przyjaznie usposobieni, choc dziwnie podekscytowani. Ale byli zwyklymi ludzmi i na rozgrywajacy sie na ich oczach dramat reagowali tak, jakby ogladali emocjonujacy mecz futbolowy. Bo zdecydowanie byl to dramat, co dla ojca Wycazika stalo sie oczywiste w minute po dolaczeniu do tlumu. Rumiany wasaty facet w kraciastej kurtce mysliwskiej i czapce narciarce powiedzial: -Jezu, czlowieku, nie ogladasz telewizji, do cholery? - Nawet nie probowal sie hamowac, bo nie wiedzial, ze mowi do ksiedza; plaszcz i szalik zakrywaly wszystkie swiadectwa swietosci urzedu Stefana. - Chryste, stary, tam jest Sharkle. Rekin, tak go nazywaja. Facetowi kompletnie odbilo. Wczoraj zabarykadowal sie w domu. Juz zastrzelil dwoch sasiadow i jednego gliniarza. Teraz ma dwoch zakladnikow, ktorzy, jesli chcesz wiedziec, maja mniej wiecej takie same szanse przezycia, jak kot na zjezdzie dobermanow. * We wtorek rano Parker Faine polecial samolotem linii Pacific Southwest z hrabstwa Orange do San Francisco i tam zlapal polaczenie West Air do Monterey. Mial za soba godzinny lot w gore kalifornijskiego wybrzeza, godzine przerwy w San Francisco i trzydziesci piec minut lotu do Monterey. Ale podroz wydawala mu sie krotsza, poniewaz sliczna mloda wspolpasazerka rozpoznala jego nazwisko, lubila jego obrazy i najwyrazniej miala ochote na flirt z rubasznym malarzem.Na lotnisku w Monterey Parker wypozyczyl zielonego jak wymiociny forda tempo, razacego jego wyrafinowane poczucie estetyki. Samochod na plaskim terenie utrzymywal tempo allegro, ale na podjazdach zwalnial do adagio. Mimo to Parker potrzebowal mniej niz pol godziny, zeby znalezc dom Geralda Salcoego, ktory wieczorem szostego lipca zatrzymal sie z zona i dwiema corkami w motelu Zacisze i jak dotad byl nieosiagalny droga telefoniczna i pocztowa. Wielki dom w kolonialnym stylu, zupelnie niepasujacy do wybrzeza Kalifornii, stal na typowej polakrowej dzialce w cieniu masywnych sosen, wsrod tylu ozdobnie przystrzyzonych krzewow, ze przychodzacy raz w tygodniu ogrodnik musial miec tu pelne rece roboty, i rabat niecierpka, ktory mimo zimowej pory pysznil sie czerwonym i fioletowym kwieciem. Parker wjechal na wielki kolisty podjazd i zatrzymal sie przed szerokimi, otoczonymi kwiatami stopniami, ktore prowadzily na gleboka werande. Drzewa tak bardzo zacienialy dom, ze we wnetrzach powinny palic sie swiatla, ale okna od frontu byly ciemne, szczelnie zasloniete. Wygladalo na to, ze w domu nie ma zywego ducha. Wysiadl z forda, wbiegl po schodach i przecial szeroka werande, glosno wyrazajac niezadowolenie z zimna: "Brrrr". Normalna w tej okolicy poranna mgla rozproszyla sie wokol lotniska, umozliwiajac ladowanie, ale w tej czesci polwyspu wciaz sie ociagala, przyprawiajac brody sosnom, wijac sie pomiedzy pniami i tonujac jaskrawe barwy kwiatow. Zima w polnocnej Kalifornii byla chlodniejsza niz w Laguna Beach i w polaczeniu z wilgocia lepkiej mgly zupelnie nie odpowiadala Parkerowi. Z mysla o niej wlozyl grube sztruksy, zielona flanelowa koszule w krate, zielony pulower - aplikacja pancernika na piersi przedrzezniala firmowego aligatora Izod-Lacoste - i marynarska kurtke z naszywkami sierzanta na rekawie. Byl to dosc oryginalny stroj, zwlaszcza w polaczeniu z jaskrawopomaranczowymi butami do biegania. Zanim Parker zadzwonil do drzwi, popatrzyl na siebie i uznal, ze byc moze czasami ubiera sie zbyt ekscentrycznie nawet jak na artyste. Zadzwonil szesc razy, odczekujac po pol minuty miedzy dzwonkami, ale nikt sie nie zjawil. Wczoraj o jedenastej w nocy, kiedy z automatu w Elko zadzwonil do niego niejaki Jack Twist z wiadomoscia od Dorna i prosba, zeby poszedl do wyznaczonej budki w Laguna, gdzie za dwadziescia minut zadzwoni telefon, Parker pracowal nad nowym, ekscytujacym obrazem, ktory zaczal malowac o trzeciej po poludniu. Choc byl pochloniety praca, pospieszyl do budki i bez wahania zgodzil sie leciec do Monterey. W gruncie rzeczy rzucil sie w wir pracy, aby oderwac mysli od Dorna i wypadkow w hrabstwie Elko, bo to wlasnie tam naprawde chcial byc. Gdy Twist powiedzial mu o psychicznych demonstracjach Dominicka i ksiedza - latajace solniczki i pieprzniczki, lewitujace krzesla! - nic mniejszego od trzeciej wojny swiatowej nie mogloby go powstrzymac od podrozy do Monterey. Pusty dom tez nie pokrzyzuje mu szykow. Znajdzie Salcoeow, gdziekolwiek sa, a poszukiwania najlepiej zaczac u sasiadow. Poniewaz polakrowe dzialki oddzielone byly murami splatanych krzewow, najkrotsza droga do sasiedniego domu nie wchodzila w rachube. Parker wrocil do forda, jeszcze raz rzucil okiem na dom i w tym momencie dostrzegl ruch w oknie na dole: lekko rozsuniete zaslony zeszly sie z powrotem. Siedzial i patrzyl, ale po chwili uznal, ze omamila go gesta mgla i cienie. Zwolnil reczny hamulec i z kolistego podjazdu wyjechal na ulice, zadowolony, ze znow gra role szpiega. * Ernie i Dom zaparkowali jeepa cherokee na koncu gorskiej drogi, a pick-up z przyciemniona szyba zatrzymal sie dwiescie metrow za nimi. Na grubych terenowych oponach, z wylupiastymi reflektorami na dachu, wygladal wedlug Dorna jak wielki przyczajony insekt, gotow czmychnac do kryjowki, gdyby nagle zjawil sie ktos z gigantycznym pojemnikiem preparatu owadobojczego. Nikt nie wysiadl z samochodu, jakby nikogo w nim nie bylo.-Myslisz, ze beda klopoty? - zapytal Dom, wysiadajac z cherokee, by stanac z Erniem na poboczu. -Gdyby im na tym zalezalo, juz bysmy je mieli - odparl Ernie. W zimnym powietrzu para buchala z jego ust. - Jesli chca jezdzic za nami, nie mam nic przeciwko temu. Do diabla z nimi. Zabrali z jeepa dwie strzelby mysliwskie - Winchester model 94 ladowany specjalna amunicja kalibru.32 i Springfield kalibru.30/06 - i trzymali bron na widoku w nadziei, ze ludzie w pick-upie dadza im spokoj, gdy zrozumieja, iz zwierzyna zamierza stawic opor. Po zachodniej stronie drogi wznosilo sie lesiste zbocze gory, a po wschodniej otwierala sie szeroka bezdrzewna przestrzen, polnocny kraniec lancucha lezacych na stoku lak. Snieg jeszcze nie zaczal sypac, ale wiatr przybieral na sile. Dom byl zadowolony, ze w Reno kupil zimowe ubranie, choc wolalby miec ocieplany stroj narciarski jak Ernie, i pare mocnych sznurowanych butow. Wiedzial, ze Ginger i Faye wstapia do sklepu sportowego w Elko z lista zakupow na wieczorna operacje. Mialy takze kupic odpowiednie ubrania dla tych, ktorzy ich nie mieli, lecz w tej chwili nie bardzo go to pocieszalo. Uparty wiatr znalazl droge pod kurtke, wciskajac sie pod kolnierz i w rekawy, ktore nie mialy elastycznych mankietow. Zostawili cherokee i mszyli na lake, pieszo kontynuujac inspekcje obwodu Grzmiacego Wzgorza. Z lasu wychodzilo wysokie ogrodzenie pod napieciem, uzbrojone drutem kolczastym; juz nie bieglo rownolegle do gorskiej drogi na polnoc, ale skrecalo na wschod, w strone dna doliny. Na szczescie snieg nie wsypywal sie za cholewki. Zamierzali dotrzec do oddalonego o dwiescie metrow miejsca, z ktorego mogli spojrzec na wielkie stalowe drzwi pancerne w zboczu doliny. Dom nie dostrzegl ani ludzkich, ani psich strazy. Dziewiczy snieg po drugiej stronie ogrodzenia swiadczyl o braku regularnych patroli. -Na pewno nie sa niedbali - mruknal Ernie. - Jesli wiec nie ma pieszych patroli, to znaczy, ze za plotem jest od groma elektronicznych zabezpieczen. Dom co chwila spogladal w strone drogi, bojac sie, ze ludzie z terenowki moga cos zmajstrowac w jeepie. Kiedy znow sie obejrzal, zobaczyl mezczyzne w ciemnym ubraniu, wyraznie rysujacego sie na tle sniegu. Facet nie okazywal zainteresowania ich samochodem. Zszedl z drogi na nachylona lake i stal bez mchu jakies sto osiemdziesiat mertow od Dorna i Erniego, obserwujac ich z gory. Ernie rowniez go zauwazyl. Wetknal winchestera pod ramie i uniosl lornetke, ktora mial na szyi. -Zolnierz. Przynajmniej to, co ma na sobie, wyglada na plaszcz wojskowy. Tylko na nas patrzy. -Myslalby kto, ze beda bardziej dyskretni. -Nie mozna sledzic nikogo dyskretnie na tych otwartych przestrzeniach. Moze zreszta wcale nie zamierzaja sie chowac. Poza tym ten facet najwyrazniej chce, zebysmy zobaczyli, co trzyma, bo wtedy zrozumiemy, ze nie przejmuje sie naszymi strzelbami. -A co trzyma? -Belgijski pistolet maszynowy FN. Cholernie dobra bron. Moze wystrzeliwac do szesciuset pociskow na minute. * Gdyby Stefan Wycazik ogladal wiadomosci, dowiedzialby sie o Calvinie Sharkle'u juz zeszlej nocy, bo od dwudziestu czterech godzin byl to goracy temat. Ale ojciec Stefan od lat nie ogladal telewizji, bo uwazal, ze sprowadzanie wszystkich zagadnien do czerni i bieli jest intelektualnie zubazajace, a radosne koncentrowanie sie na przemocy, seksie, ludzkich nieszczesciach i rozpaczy - moralnie odrazajace. Moglby rowniez przeczytac o tragedii na O'Bannon Lane na pierwszych stronach porannego wydania "Tribune" i "Sun-Times", ale rano tak sie spieszyl, ze nie mial czasu na lekture gazet. Poskladal cala historie z informacji dostarczonych przez tlum za policyjnymi barykadami.Cal Sharkle od miesiecy zachowywal sie dziwnie. Zwykle pogodny i uprzejmy, mieszkajacy samotnie i lubiany przez wszystkich na O'Bannon Lane, przeobrazil sie w skwaszonego, ponurego mruka. Mowil sasiadom, ze ma "zle przeczucia", ze "stanie sie cos waznego i strasznego". Czytal ksiazki i czasopisma poswiecone technikom przetrwania i opowiadal o apokalipsie. Dreczyly go koszmary. Pierwszego grudnia sprzedal swoja ciezarowke. Powiedzial sasiadom i krewnym, ze zbliza sie nieuchronny koniec. Nosil sie z zamiarem sprzedazy domu; chcial kupic dzialke na odludziu w gorach i zbudowac schron, jaki widzial w czasopismach survivalowych. "Ale nie ma na to czasu - powiedzial swojej siostrze, Nan Gilchrist. - Dlatego musze przygotowac ten dom na oblezenie". Nie wiedzial, co sie stanie, nie rozumial zrodla swojego strachu, choc zawsze mowil, ze nie boi sie wojny jadrowej, inwazji Rosjan, zalamania gospodarki ani innych katastrof, ktorych obawia sie wiekszosc survivalowcow. "Nie wiem co... ale stanie sie cos dziwnego i strasznego". Siostra namowila go na wizyte u lekarza, ktory stwierdzil, ze Calvin jest zdrowy, tylko zestresowany praca. Po Bozym Narodzeniu wczesniejsze gadulstwo ustapilo milczacej podejrzliwosci. W pierwszym tygodniu stycznia Calvin odlaczyl aparat telefoniczny, wyjasniajac enigmatycznie: "Kto wie, jak sie do nas dobiora, kiedy przyjda. Moze przez telefon". Nie mogl albo nie chcial powiedziec, kim sa ci "oni". Nikt nie uwazal Cala za groznego dla otoczenia. Przez cale zycie byl spokojnym, zyczliwym czlowiekiem. Pomimo ekscentrycznego zachowania nie bylo powodu przypuszczac, ze stanie sie niebezpieczny. Wczoraj o osmej trzydziesci rano odwiedzil Wilkersonow, sasiadow mieszkajacych po drugiej stronie ulicy, z ktorymi kiedys sie przyjaznil, ale ostatnio ich stosunki ulegly oziebieniu. Edward Wilkerson powtorzyl reporterom jego slowa: "Sluchajcie, nie moge byc egoista. Ja sie przygotowalem, ale wy jestescie bezbronni. Kiedy przyjda, mozecie ukryc sie u mnie". Gdy Wilkerson zapytal, o kogo mu chodzi, Cal odparl: "Nie wiem, jak wygladaja ani jak sami siebie nazywaja. Ale zrobia nam cos zlego, moze przemienia w zombi". Dodal, ze ma mnostwo broni i amunicji i zamierza zamienic dom w fortece. Zaalarmowany tym gadaniem o broni i strzelaninie Wilkerson przyznal mu racje, a kiedy Cal wyszedl, zadzwonil do jego siostry. Nan Gilchrist przybyla o wpol do jedenastej z mezem. Zapewnila Wilkersona, ze wezmie sprawy w swoje rece i przekona Cala, ze powinien udac sie do szpitala na obserwacje. Gdy panstwo Gilchrist weszli do domu Sharkle'a, Ed Wilkerson uznal, ze moga potrzebowac wsparcia, wiec pospieszyl za nimi z sasiadem, Frankiem Krelkym. Wilkerson spodziewal sie, ze do drzwi podejdzie pani albo pan Gilchrist, lecz otworzyl im Cal. Byl rozkojarzony, bliski histerii - i uzbrojony w polautomatyczna strzelbe kalibru.20. Oskarzyl sasiadow, ze juz stali sie zombi. "Zmieniliscie sie! - krzyknal. - O Boze, powinienem to dostrzec. Powinienem poznac. Kiedy to sie stalo, kiedy przestaliscie byc ludzmi? Boze, przyszliscie zalatwic nas wszystkich za jednym zamachem". Potem otworzyl ogien. Pierwszy strzal z bliskiej odleglosci trafil Krelky'ego w szyje i oderwal mu glowe. Wilkerson rzucil sie do ucieczki, dostal w nogi, gdy byl juz na ulicy, upadl, przetoczyl sie i udawal martwego, co uratowalo mu zycie. Teraz Krelky lezal w kostnicy, a Wilkerson w szpitalu, ale czul sie na tyle dobrze, ze mogl rozmawiac z reporterami. Ojciec Wycazik stal przy wylocie na O'Bannon Lane, w tlumie za kordonem policji. Mlody mezczyzna z przejeciem relacjonowal mu zakonczenie historii. Przedstawil sie jako Roger Hasterwick, "chwilowo niezatrudniony mikser", co, jak przypuszczal Stefan, oznaczalo bezrobotnego barmana. Mial dziwnie blyszczace oczy, ktore mogly swiadczyc o upojeniu alkoholowym, zazywaniu narkotykow, braku snu, psychopatii albo o wszystkim naraz, ale podawal szczegolowe, dokladne informacje. -Widzisz, gliniarze zamkneli caly kwartal i ewakuowali ludzi z domow, a potem probowali gadac z tym Sharkle' em Rekinem. Ale on nie ma telefonu, kapujesz, a kiedy uzyli megafonu, nie odpowiedzial. Gliny uwazaja, ze siostra i szwagier zyja i sa zakladnikami, wiec nikt nie rwie sie do dzialania. -Slusznie - mruknal ponuro Stefan, czujac, ze przenika go ziab wiekszy od tego, jaki usprawiedliwialby zimowy dzien. -Slusznie, slusznie, slusznie - powtorzyl z irytacja Roger Hasterwick, zly, ze mu przerwano. - Gdy zostalo tylko pol godziny do zmroku, postanowili wyslac antyterrorystow, zeby go wyluskali i byc moze uratowali zycie jego siostrze i szwagrowi. Wrzucili do domu gaz lzawiacy, rozumiesz, i przypuscili szturm, ale Sharkle od wielu tygodni musial zastawiac pulapki. Gliniarze wlezli na porozpinane wszedzie cienkie druty i jeden dostal czyms ciezkim w leb. Przezyl, ale pewnie zostal powaznie ranny. Potem, Chryste, Sharkle otworzyl ogien. Mial maske przeciwgazowa i zaczail sie na nich jak kot. Facet naprawde sie przygotowal. Rozwalil jednego gline i ranil drugiego, po czym skoczyl do piwnicy i zatrzasnal drzwi. Nikt nie moze tam wejsc, bo to nie sa zwyczajne drzwi, ale stalowe, robione na zamowienie. Zewnetrzne drzwi do piwnicy, za domem, tez sa ze stali, a na okienka zalozyl okiennice z grubej blachy, wiec mamy klasyczny impas, kapujesz. Wedlug obliczen Stefana dwie osoby nie zyly, a trzy zostaly ranne. Hasterwick mowil: -Dlatego gliniarze migiem spuscili z tonu i wykombinowali, ze najlepiej bedzie przetrzymac go przez noc. Dzis rano Rekin Sharkle uchylil okno w piwnicy, kapujesz, i zaczal wywrzaskiwac okropne rzeczy, naprawde okropne, a potem zatrzasnal stalowa okiennice i od tej pory nie daje znaku zycia. Mam nadzieje, ze niedlugo cos zrobi, bo jest zimno i zaczynam sie nudzic. -Co krzyczal? - zapytal Stefan. -Co? -Co takiego krzyczal rano z piwnicy? -Aha, sluchaj, wrzeszczal... - Roger Hasterwick urwal, bo jakas przekazywana z ust do ust wiadomosc zelektryzowala tlum. Ludzie odsuneli sie od barykady, a potem jedni szybkim krokiem, inni biegiem mszyli na poludnie Scott Avenue. W strachu, ze minie go nowy rozlew krwi, Hasterwick zlapal za ramie faceta o plamistej twarzy, ubranego w czapke mysliwska z powiewajacymi nausznikami. -Co jest? Co sie dzieje? Probujac sie uwolnic, mezczyzna odparl: -W vanie siedzi facet z radiem nastawionym na pasmo policyjne. Antyterrorysci szykuja sie do starcia tego pieprzonego Sharkle'a z powierzchni ziemi! - Wyrwal sie i pobiegl, a Hasterwick za nim. Ojciec Wycazik przez chwile patrzyl w slad za oddalajacym sie tlumem. Potem spojrzal na kilkunastu gapiow, ktorzy zostali, na policjantow obsadzajacych barykade i w glab ulicy. Smierc, zbrodnia. Czul, ze powinien cos zrobic, zeby temu zapobiec, ale nie mogl zebrac mysli. Byl odretwialy ze strachu. Do tej pory widzial tylko pozytywna strone ujawniajacej sie tajemnicy. Cudowne uzdrowienia i inne fenomeny rodzily radosne oczekiwanie na zblizajace sie boskie objawienie. Teraz zobaczyl ciemna strone i byl tym gleboko wstrzasniety. W koncu pospieszyl za Rogerem Hasterwickiem i innymi, majac nadzieje, ze nie zostanie wziety za kolejnego wampira w tym zadnym krwi tlumie. Ludzie zebrali sie przecznice na poludnie od O'Bannon Lane, wokol rekreacyjnej furgonetki chevy w kolorze blue metalic, z widoczkiem kalifornijskiej plazy na boku. Wlasciciel, wielki brodacz siedzacy za kierownica, otworzyl drzwi i nastawil radio na caly regulator, zeby ciekawscy mogli slyszec rozmowy uczestniczacych w akcji policjantow. Po paru minutach wszyscy znali plan ataku. Antyterrorysci juz zajmowali pozycje na parterze domu Sharkle'a. Mieli zalozyc na stalowych drzwiach piwnicy maly ladunek plastiku, niezbyt silny, zeby odlamki nie wpadly do srodka. Jednoczesnie druga grupa za pomoca takiego samego ladunku miala wysadzic drzwi zewnetrzne. Zanim dym sie rozproszy, obie grupy wedra sie do piwnicy i wezma Cala Sharkle'a w kleszcze. Bylo to ogromnie niebezpieczne dla funkcjonariuszy i zakladnikow, ale uznano, ze jedni i drudzy znajda sie w znacznie wiekszym niebezpieczenstwie, jesli akcja zostanie odlozona. Sluchajac glosow trzeszczacych w zimnym styczniowym powietrzu, ojciec Wycazik nagle zrozumial, ze musi powstrzymac atak. Jesli tego nie zrobi, zacznie sie rzez. Musi przejsc za barykade, dotrzec do domu i porozmawiac z Calem Sharkle'em. Teraz. Natychmiast. Juz. Odwrocil sie od furgonetki i ruszyl w strone wjazdu na O'Bannon Lane, przecznice dalej. Nie bardzo wiedzial, co powinien powiedziec Sharkle'owi, zeby przebic sie przez jego paranoje. Moze "Nie jestes sam, Calvin". Cos wymysli. Nagle odejscie Stefana tlum zinterpretowal jako znak, ze uslyszal albo zobaczyl cos przy barykadzie. Byl w polowie drogi do O'Bannon Lane, gdy mlodsi i szybsi gapie zaczeli go wyprzedzac, krzyczac z podnieceniem. Biegli po chodniku i po jezdni, zupelnie zatrzymujac i tak juz niemrawy ruch na Scott Avenue. Zapiszczaly hamulce. Ryknely klaksony. Rozlegl sie trzask, gdy jeden zderzak uderzal w drugi. Ludzie potracali ojca Wycazika, a ktos pchnal go tak mocno, ze upadl na kolana. Nikt sie nie zatrzymal, zeby mu pomoc. Podniosl sie i pobiegl. Zdawalo sie, ze zwierzece szalenstwo i zadza krwi zagescily powietrze. Przerazony zachowaniem bliznich, Stefan pomyslal, ze tak wlasnie moze wygladac pieklo: wieczne bieganie w rozszalalym, belkoczacym tlumie. Nim dotarl do blokady, wyprzedzila go ponad polowa rozgoraczkowanego tlumu. Ludzie napierali na barierki i radiowozy, wyciagali szyje, zeby zajrzec w glab O'Bannon Lane. Stefan przepychal sie miedzy nimi, rozpaczliwie probujac porozmawiac z policja. Odpychano go i potracano, na prozno mowil, ze jest ksiedzem, nikt go nie sluchal, kapelusz spadl mu z glowy. Ale nie rezygnowal i w koncu przebil sie na czolo rozgoraczkowanego tlumu. Policjanci gniewnie kazali ludziom sie cofnac. Grozili aresztowaniem, wyciagneli palki i opuscili przylbice helmow. Ojciec Wycazik gotow byl sklamac, powiedziec im cokolwiek, byle tylko wstrzymali atak na dom. Powie, ze jest kaplanem Sharkle'a, ze wie, co sie z nim dzieje, i potrafi naklonic go do kapitulacji. Oczywiscie nie mial pojecia, jak to zrobic, ale jesli zyska na czasie i zdola porozmawiac z Sharkle'em, moze cos wymysli. Policjantowi, ktory kazal mu sie cofnac, powiedzial, ze jest ksiedzem. Gliniarz nie sluchal, wiec Stefan rozchylil poly plaszcza i sciagnal bialy szalik, zeby pokazac koloratke. -Jestem ksiedzem! W tym momencie tlum naparl, przyciskajac go do barierki. Barierka sie przewrocila i gliniarz odskoczyl. Chwile pozniej powietrzem wstrzasnal huk, ulamek sekundy pozniej drugi, niski i plaski. Z setek gardel wyrwal sie krzyk, a potem wszyscy umilkli, bo wiedzieli, co oznaczaja te eksplozje: antyterrorysci wysadzili drzwi do piwnicy. Po dwoch pierwszych nastapil trzeci wybuch, znacznie potezniejszy, wibrujacy w kosciach i w zebach. W zimowe niebo pofrunely plyty i kawalki drewna z domu Sharkle'a, po czym runely na dol. Gapie znow zaczeli wrzeszczec i cofneli sie ze strachu, nagle rozumiejac, ze smierc moze byc nie tylko interesujaca rozrywka do bezpiecznego ogladania, ale takze sztuka z udzialem publicznosci. -Mial bombe! - krzyknal jeden z policjantow. - Moj Boze, Boze, Sharkle mial bombe! - Odwrocil sie w strone ambulansu, w ktorym czekalo dwoch sanitariuszy, i zawolal: - Ruszac! Ruszac! Na dachu karetki, ktora opuscila miejsce w barykadzie i pojechala w glab ulicy, zaczely blyskac czerwone swiatla. Drzac z przerazenia, ojciec Wycazik chcial pospieszyc za nia, lecz ktorys z gliniarzy chwycil go za ramie. -Ty, zjezdzaj stad. -Jestem ksiedzem. Ktos moze potrzebowac pociechy, ostatniego namaszczenia. -Ojcze, nie moglbym cie przepuscic, nawet gdybys byl samym papiezem. Nie wiemy, czy Sharkle na pewno nie zyje. Ojciec Wycazik w otepieniu wrocil za barierke. Straszliwa sila eksplozji nie pozostawiala watpliwosci. Cal Sharkle zginal. Sharkle i jego siostra. I szwagier. I wiekszosc brygady antyterrorystycznej. Ilu razem? Pieciu? Szesciu? Dziesieciu? Szedl bez celu przez tlum w stanie lekkiego szoku. Bezmyslnie poprawial szalik i zapinal palto, mruczac Pater Noster. Zobaczyl Rogera Hasterwicka, bezrobotnego barmana o podejrzanie blyszczacych oczach, i polozyl reke na jego ramieniu. -Co on krzyczal do policji dzis rano? - zapytal. Hasterwick zamrugal. -Ze co? -Zanim sie rozeszlismy, powiedziales, ze Calvin Sharkle podniosl metalowa okiennice i krzyczal z piwnicy dziwne rzeczy. Pomyslales, ze cos sie stanie, ale nic sie nie stalo. Co dokladnie powiedzial? Twarz Hasterwicka rozjasnil szeroki usmiech. -Aha, tak. To bylo naprawde odjazdowe, czysty obled. - Krzywil sie, wytezajac pamiec, zeby przypomniec sobie slowa szalenca. Wyszczerzyl zeby i oblizal sie, jakby rozkoszowal sie ich smakiem, a potem powtorzyl je. Ale Stefana wcale nie rozbawilo to przedstawienie. Z sekundy na sekunde nabieral coraz wiekszego przekonania, ze Calvin Sharkle nie byl oblakany. Zdezorientowany, tak, skonsternowany i przestraszony z powodu ogromnej presji wywolanej przez pranie mozgu i rozpad blokady pamieci, straszliwie zagubiony, lecz nie oblakany. Roger Hasterwick i wszyscy inni uwazali, ze oskarzenia i przeklenstwa wykrzykiwane przez osloniete okno w zbudowanej napredce fortecy byly wymyslami chorego umyslu. Ale ojciec Wycazik mial nad nimi przewage: widzial to wszystko w kontekscie wydarzen w motelu Zacisze, w kontekscie cudownych uzdrowien i telekinezy. Zastanawial sie, czy w wykrzykiwanych przez okno piwnicy slowach biednego, zaszczutego czlowieka moze tkwic ziarno prawdy. I czul, jak wlosy mu sie jeza na karku. Zadrzal. Widzac jego reakcje, Hasterwick powiedzial: -Hej, nie bierz tego na serio, na litosc boska. Chyba nie myslisz, ze facet mowil prawde? Do diabla, przeciez to swir. Wysadzil sie w powietrze, co nie? Ojciec Wycazik pobiegl Scott Avenue do samochodu. Przed przyjazdem do Evanston, zanim dowiedzial sie o dramacie w domu Calvina Sharkle'a, rozwazal mozliwosc wyjazdu do Nevady. Wypadki w mieszkaniu Mendozow i Halbourgow rozniecily w nim plomien zdumienia i ciekawosci, i wiedzial, ze ten plomien nie zgasnie, dopoki nie przylaczy sie do grupy ludzi w hrabstwie Elko. Teraz jednak, po tym, co uslyszal od Hasterwicka, podroz do Nevady stala sie pilna koniecznoscia. Jesli Sharkle chocby w polowie mowil prawde, Stefan musial leciec do Nevady nie tylko po to, zeby byc swiadkiem cudu. Musial zrobic wszystko, co w jego mocy, aby ochronic tych, ktorzy zgromadzili sie w Zaciszu. Przez cale zycie byl ratownikiem kaplanow w klopotach, pasterzem sprowadzajacym zblakane dusze na lono Kosciola. Byc moze tym razem czekalo go ratowanie rowniez umyslow i zycia. Niebezpieczenstwo, o ktorym mowil Calvin Sharkle, moglo grozic w tym samym stopniu duchowi, co cialu i umyslowi. Wrzucil bieg i wyjechal z Evanston. Zadecydowal, ze nie wroci na plebanie, zeby sie spakowac. Nie bylo czasu. Pojedzie prosto na miedzynarodowe lotnisko O'Hare i pierwszym mozliwym samolotem poleci na zachod. Dobry Boze, co nam zsylasz? - pomyslal. Czy jest to najwspanialszy dar, o jaki moglibysmy prosic? A moze plaga, w porownaniu z ktora zbledna te biblijne? Wciskal gaz do deski i pedzil na poludnie, a potem na zachod w kierunku O'Hare, jakby sam diabel deptal mu po pietach. * Ginger i Faye wieksza czesc przedpoludnia spedzily u Elroya i Nancy Jamisonow pod pretekstem, ze Ginger, ktora Faye przedstawila jako corke swojej dawnej przyjaciolki, udajaca sie na zachod z blizej nieokreslonych powodow zdrowotnych, jest zainteresowana hrabstwem Elko. Jamisonowie pasjonowali sie lokalna historia i chetnie rozmawiali o hrabstwie, zwlaszcza o pieknej dolinie Lemoille.W rzeczywistosci Ginger i Faye szukaly posrednich i bezposrednich wskazowek swiadczacych o kruszeniu sie blokad pamieci. Nie znalazly zadnych. Jamisonowie byli szczesliwi, nie mieli zadnych problemow. W ich przypadku pranie mozgu okazalo sie rownie skuteczne jak u Faye; falszywe wspomnienia byly gleboko zakorzenione. Wlaczanie Elroya i Nancy do rodziny Zacisze oznaczaloby narazenie ich na niebezpieczenstwo bez przynoszenia komukolwiek korzysci. W samochodzie, gdy odjezdzaly spod domu Jamisonow (Elroy i Nancy stali na werandzie, machajac rekami na pozegnanie), Ginger powiedziala: -Mili ludzie. Naprawde dobrzy ludzie. -Tak, godni zaufania. Szkoda, ze nie moga byc razem z nami. Ale chyba tak bedzie dla niej lepiej. Faye umilkla i Ginger odgadla, ze ich mysli plyna jednakowym torem: zastanawialy sie, czy rzadowy samochod wciaz parkuje na drodze niedaleko wjazdu na ziemie Jamisonow i czy siedzacy w nim ludzie zadowola sie sama obserwacja. Ernie i Dom uzbroili sie na wyprawe do Skladu Grzmiace Wzgorze, ale nikt nie pomyslal, ze one takze moga znalezc sie w niebezpieczenstwie. Ginger, jak wiele atrakcyjnych kobiet samotnie mieszkajacych w miescie, umiala poslugiwac sie pistoletem, a Faye, zona zolnierza piechoty morskiej, mogla uchodzic w tej dziedzinie za eksperta, lecz bez broni nie mialy zadnego pozytku ze swojej wiedzy i doswiadczenia. W polowie dlugiego podjazdu Faye zatrzymala woz w kaluzy glebokiego cienia rzucanego przez galezie sosen. -Pewnie dramatyzuje - powiedziala, rozpinajac plaszcz i siegajac pod sweter. - Poza tym nie na wiele sie to przyda, jesli przyloza nam lufy do skroni - dodala, wyjmujac dwa noze do stekow i kladac je na siedzeniu. -Skad je masz? - zapytala zdziwiona Ginger. -Wlasnie dlatego uparlam sie, zeby pomoc Nancy przy zmywaniu naczyn po sniadaniu. Chowajac sztucce, zwedzilam te noze. Nie chcialam prosic wprost o bron, bo wtedy musialabym powiedziec Jamisonom, o co chodzi, a nie powinnismy ich w to wciagac. Zwroce je pozniej, gdy bedzie po wszystkim. - Podniosla jeden z nozy. - Spiczasty, krawedz ostra, zabkowana. Jak powiedzialam, niewiele pomoze, jesli przyloza nam pistolety do glowy. Ale gdyby zajechali nam droge i sprobowali wciagnac do swojego samochodu, w odpowiednim momencie zrob z niego uzytek. -Rozumiem. - Ginger usmiechnela sie i pokrecila glowa. - Mam nadzieje, ze pewnego dnia bedziesz miala okazje poznac Rite Ffannaby. -Twoja przyjaciolke z Bostonu? -Tak. Jestescie bardzo podobne. -Ja i dama z towarzystwa? - mruknela Faye z powatpiewaniem. - Nie wyobrazam sobie, co mogloby nas laczyc. -Po pierwsze, obie jestescie opanowane, zachowujecie spokoj w kazdych okolicznosciach. Faye odlozyla noz na siedzenie. -Jesli jestes zona wojskowego, musisz nauczyc sie plynac z pradem albo oszalejesz. -Jestescie tez bardzo kobiece i delikatne, ale w srodku kazda z was jest twarda jak skala - dodala Ginger. Faye usmiechnela sie. -Moja droga, ty tez taka jestes. Przejechaly czterysta metrow sosnowa aleja i wyjechaly z cieni w mrok nadciagajacej burzy. Brazowozielony nieoznakowany woz rzadowy parkowal na szosie. Siedzieli w nim dwaj mezczyzni. Popatrzyli obojetnie na Ginger, a ona pomachala do nich. Nie odpowiedzieli. Faye skrecila w strone wylotu doliny Lemoille. Plymouth ruszyl za nimi. * Miles Bennell ze znudzona mina siedzial w wielkim fotelu za szarym metalowym biurkiem, odpowiadajac na pytania czasem obojetnym, czasem ironicznym tonem. Nigdy sie nie wiercil, nie plaszczyl, nie okazywal strachu, nie wpadal w zlosc.Pulkownik Falkirk nienawidzil go. Siedzac za porysowanym stolem w kacie pokoju, powoli przedzieral sie przez stos akt osobowych cywilnych naukowcow, ktorzy prowadzili badania i eksperymenty w jaskini za wielkimi drewnianymi drzwiami skrywajacymi tajemnice szostego lipca. Mial nadzieje, ze skroci liste potencjalnych zdrajcow przez stwierdzenie, kto z personelu mogl byc w Nowym Jorku w czasie, gdy wyslano listy i zdjecia do Dominicka Corvaisisa. Polecil wojskowej ochronie Grzmiacego Wzgorza wyjasnic to do niedzieli. Jednak po zakonczeniu dochodzenia uslyszal, ze nie zlokalizowali przecieku. Z powodu niedociagniec w dochodzeniu - lacznie z umyslnym uszkodzeniem dwoch wykrywaczy klamstw - ufal im nie bardziej niz Bennellowi czy innym naukowcom. Musial zrobic to sam. Ale nie bylo to latwe. Po pierwsze, w czasie ostatnich osiemnastu miesiecy do tajemnicy dopuszczono zbyt wielu cywilow. Trzydziesci siedmioro mezczyzn i kobiet, reprezentujacych szerokie spektrum dyscyplin naukowych i posiadajacych wyspecjalizowana wiedze niezbedna dla opracowanego przez Bennella programu badawczego. Trzydziesci osmioro cywilow, wliczajac w to Bennella. To cud, ze trzydziesci osmioro jajoglowych tak dlugo dochowalo tajemnicy, zwlaszcza takiej. Co gorsza, tylko Bennell i siedmiu innych prowadzilo badania na pelnym etacie, praktycznie mieszkajac w Grzmiacym Wzgorzu. Pozostalych trzydziescioro mialo rodziny i stanowiska uniwersyteckie, ktorych nie mogli opuszczac na dluzszy czas, wiec przyjezdzali i wyjezdzali zgodnie z wlasnym rozkladem zajec, przebywajac w Skladzie przez kilka dni, niekiedy pare tygodni, rzadko miesiecy. Dlatego sprawdzenie, czy i kiedy ktos z nich odwiedzil Nowy Jork, moglo byc trudne. Poza tym z osmiu stalych czlonkow zespolu trzech bylo w grudniu w Nowym Jorku, lacznie z doktorem Milesem Bennellem. Krotko mowiac, lista podejrzanych obejmowala obecnie co najmniej trzydziesci trzy osoby z samego personelu naukowego. Leland podejrzewal rowniez ochroniarzy z Grzmiacego Wzgorza, choc major Fugata i porucznik Helms, czyli szef ochrony i jego prawa reka, byli ponoc jedynymi, ktorzy wiedzieli, co sie dzieje w zakazanej grocie. W niedziele, niedlugo po rozpoczeciu przesluchiwania obecnych w Skladzie naukowcow Fugata odkryl, ze wariograf jest uszkodzony, co uniemozliwilo uzyskanie wiarygodnych wynikow. Wczoraj przywieziono z Shenkfield drugi wykrywacz, jednak rowniez okazal sie wadliwy. Fugata powiedzial, ze drugie urzadzenie zostalo zepsute w Shenkfield, ale byla to bzdura. Ktos bioracy udzial w projekcie widzial raporty, ze blokady pamieci swiadkow zaczynaja sie kruszyc. Postanowil wykorzystac te okazje i wyslal do kilku z nich tajemnicze listy i skradzione z akt polaroidowe zdjecia. Sukinsyn dlugo sie konspirowal, a gdy zaczelo robic sie goraco, uszkodzil wykrywacze klamstw. Leland przerwal przegladanie dokumentow i spojrzal na Milesa Bennella, ktory stal przy malym oknie. -Doktorze, zna pan dobrze psychike naukowca. Czy zechce mi pan pomoc? Bennell odwrocil sie od okna. -Naturalnie, pulkowniku. -Wszyscy pracujacy z panem wiedza o sporzadzonym siedem lat temu tajnym raporcie CIGS. Wiedza o strasznych konsekwencjach, jakie moga byc skutkiem publicznego ogloszenia odkrycia. Dlaczego wiec ktos zachowuje sie nieodpowiedzialnie, sabotujac ochrone projektu? Doktor Bennell odpowiedzial tonem, ktory sugerowal skwapliwa chec udzielenia pomocy, ale Lelend uslyszal w nim nute zracej jak kwas pogardy: -Niektorzy nie zgadzaja sie z konkluzjami CISG. Niektorzy uwazaja, ze opublikowanie odkryc nie spowoduje katastrofy, ze CIGS sie myli, ze jest zbyt elitarystyczne w swoim punkcie widzenia. -Ja uwazam, ze CIGS ma racje. A pan, poruczniku Horner? Horner siedzial blisko drzwi. -Zgadzam sie z panem, pulkowniku. Jesli informacje maja zostac podane do publicznej wiadomosci, nalezy to robic powoli, moze nawet przez dziesiec lat. Ale takze wtedy... Leland pokiwal glowa i ponownie odwrocil sie do Bennella. -Realistycznie oceniam swoich bliznich, doktorze, i wiem, ze raczej nie poradziliby sobie w nowym swiecie, jaki nastalby po opublikowaniu odkryc. Chaos. Wstrzasy polityczne i niepokoje spoleczne. Tak jak jest w raporcie CIGS. Bennell wzruszyl ramionami. -Ma pan prawo do wlasnego zdania. - Ale ton jego glosu mowil: "Nawet gdy jest prymitywne, aroganckie i ograniczone". Leland pochylil sie na krzesle. -A pan, doktorze? Czy uwaza pan, ze CIGS ma racje? -Stoje po panskiej stronie, pulkowniku - odparl Bennell wymijajaco. - Nie wyslalem listow i zdjec do Corvaisisa i Blockow. -W porzadku, doktorze. Czy zatem wesprze pan moje starania, ktore maja na celu przesluchanie wszystkich podejrzanych z uzyciem serum prawdy? Jesli nawet naprawimy wariograf, odpowiedzi beda mniej wiarygodne od tych, jakie mozna uzyskac z pomoca pentotalu sodu i pewnych innych substancji. Bennell sciagnal brwi. -Sa tacy, ktorzy sie temu sprzeciwiaja. To ludzie, dla ktorych zycie intelektualne jest najwazniejsze i nie zaryzykuja przyjecia srodkow, jakie wskutek dzialan ubocznych moga chocby w najmniejszym stopniu zaszkodzic funkcjom umyslowym. -Zaden z nich nie powoduje skutkow ubocznych. Sa bezpieczne. -W wiekszosci przypadkow byc moze. Ale niektorzy maja tez zastrzezenia natury moralnej co do stosowania narkotykow, niezaleznie od powodu, nawet bezpiecznych narkotykow, nawet w imie szczytnego celu. -Doktorze, zamierzam poddac wspomaganemu narkotykami przesluchaniu wszystkich w Grzmiacym Wzgorzu, zarowno tych, ktorzy znaja sekret, jak i tych, ktorzy go nie znaja. Zamierzam wystapic o zgode do generala Alvarada. - Alvarado byl dowodca Skladu Grzmiace Wzgorze, gryzipiorkiem, ktory cala kariere przesiedzial na tylku za biurkiem. Leland lubil Alvarada nie bardziej niz Bennella. - Jesli general zatwierdzi moja propozycje i jesli ktorys z panskich ludzi odmowi poddania sie przesluchaniu, zastosuje inne srodki, zeby go zlamac. Takze wobec pana, jesli spotkam sie z odmowa. Rozumie pan? -Och, doskonale - odparl Bennell, wciaz nieporuszony. Pulkownik z obrzydzeniem odsunal akta. -To idzie za wolno. Musze znalezc zdrajce natychmiast, nie za miesiac. Lepiej naprawmy wariograf. - Zaczal sie podnosic, ale znowu usiadl, jakby sie zastanawial, co jeszcze powiedziec, choc od chwili wejscia do Skladu mial przygotowane pytanie. - Doktorze, co pan mysli o nowych talentach Cronina i Corvaisisa? Te cudowne uzdrowienia i inne dziwaczne zjawiska. Jak pan to rozumie? Bennell, ktory do tej pory trzymal rece splecione na karku, opuscil je i pochylil sie w fotelu. -Rozumiem, ze to pana niepokoi, pulkowniku, ale moze istnieje inne wyjasnienie, mniej katastroficzne niz to, o ktorym pan mysli. Panska jedyna reakcja jest strach, podczas gdy ja mysle, ze moze to byc najwspanialsza chwila w historii ludzkosci. Ale niezaleznie od tego, ktory z nas ma racje, bezwzglednie musimy porozmawiac z Croninem i Corvaisisem. Musimy powiedziec im wszystko i zaprosic ich do wspolpracy, zeby odkryc, w jaki dokladnie sposob zyskali te cudowne moce. Nie mozemy ich wyeliminowac albo poddac kolejnemu czyszczeniu pamieci, nie znajac wszystkich odpowiedzi. -Jesli wtajemniczymy wszystkich swiadkow z Zacisza, a potem nie wymazemy im wspomnien, nie zdolamy dochowac sekretu. -Prawdopodobnie nie. W takim wypadku... trzeba bedzie poinformowac spoleczenstwo. Cholera, pulkowniku, z powodu tych ostatnich wydarzen zbadanie Cronina i Corvaisisa ma pierwszenstwo przed wszystkim innym, lacznie z zachowaniem tajemnicy. Nie tylko zbadanie, ale takze umozliwienie im rozwoju talentow, jakie moga miec. Kiedy ich pan aresztuje? -Najpozniej dzis po poludniu. -W takim razie mozemy sie spodziewac, ze trafia do nas wieczorem? -Tak. - Leland wstal, wzial plaszcz i podszedl do drzwi, przy ktorych czekal porucznik Horner. Przystanal. - Doktorze, pozna pan, czy Cronin i Corvaisis zostali odmienieni? Uwaza pan, ze nie istnieje prawdziwe ryzyko... przejecia, ale jesli nie ma pan racji, jesli obaj nie sa juz calkowicie ludzmi i nie zechca wyznac prawdy, jak zdola ja pan odkryc? Przypuszczalnie potrafiliby wtedy oszukac wykrywacz klamstw albo nasze serum prawdy. -Ma pan racje. - Miles Bennell podniosl sie, wbil rece w kieszenie laboratoryjnego kitla i zaczal krazyc po pokoju. - Moj Boze, to prawdziwe wyzwanie, czyz nie? Pracujemy nad tym problemem od niedzieli, odkad dowiedzielismy sie od pana o tych dziwnych mocach. Mielismy wzloty i upadki, ale teraz uwazamy, ze sobie poradzimy. Opracowalismy badania medyczne, testy psychologiczne oraz pare sprytnych sztuczek i sadzimy, ze wszystko to razem pozwoli nam ocenic, czy zostali zainfekowani, czy nie, czy nadal sa, czy juz nie sa ludzmi. Mysle, ze panskie obawy sa calkowicie nieuzasadnione. Z poczatku liczylismy sie z ryzykiem infekcji... przejecia, ale od ponad roku wiemy, ze nie mielismy racji. Uwazam, ze sa ludzmi, choc maja moc. Sa ludzmi w stu procentach. -Nie zgadzam sie z panem. Moje obawy sa uzasadnione. Jesli Corvaisis, Cronin i inni sie zmienili, a pan wierzy, ze zdola wyciagnac z nich prawde, oszukuje pan samego siebie. Wprowadzenie pana w blad bedzie dla nich dziecinna igraszka. -Nawet nie zapytal pan, co my... -Jeszcze jedno, doktorze. Cos, o czym pan nie pomyslal, ale co ja musze wziac pod uwage. Moze to pomoze panu zrozumiec moje stanowisko. Czy nie pojmuje pan, ze musze byc podejrzliwy i bac sie nie tylko ludzi z Zacisza? Odkad dowiedzielismy sie o tych dziwnych nowych zjawiskach, o tych paranormalnych mocach, boje sie rowniez pana. Bennell oslupial. -Mnie? -Pan z tym pracowal, doktorze. Jest pan w grocie niemal codziennie, od osiemnastu cholernych miesiecy tylko z trzema krotkimi urlopami. Wykonuje pan prace laboratoryjne, badania i testy. Jesli Corvaisis i Cronin ulegli przemianie w ciagu kilku godzin kontaktu, dlaczego mialbym wierzyc, ze pan sie nie zmienil w ciagu poltora roku? Bennell, zszokowany, milczal przez dluga chwile. -Przeciez to nie to samo. Moje badania zaczely sie po fakcie. Jestem facetem, ktory przychodzi po zgaszeniu pozaru, zeby przesiewac popioly i szukac przyczyny. Ryzyko przejecia czy infekcji, o ile w ogole istnialo, to tylko na poczatku, w pierwszych godzinach, nie pozniej. -Skad ta pewnosc? - zapytal Leland, patrzac na niego zimno. -W warunkach laboratoryjnych, z zachowaniem srodkow ostroznosci... -Mamy do czynienia z czyms, czego nie znamy, doktorze. Nie potrafimy przewidziec wszystkich problemow. Taka jest natura nieznanego. A nie da sie podjac srodkow ostroznosci przeciwko czemus, czego nie mozna przewidziec. Bennell gwaltownie pokrecil glowa. -Nie, nie, nie. -Jesli sadzi pan, ze przesadzam tylko po to, zeby pana zirytowac, to niech pan sie zastanowi, dlaczego towarzyszy nam porucznik Horner. Jak pan wie, jest ekspertem od wariografow, moglby je wiec reperowac w czasie naszej rozmowy. Rzecz w tym, doktorze Bennell, ze nie chcialem przebywac z panem sam na sam w jednym pomieszczeniu. Nie sam, wykluczone. Bennell zamrugal. -Chce pan powiedziec, ze moglbym w jakis sposob... Leland pokiwal glowa. -Jesli zostal pan zmieniony, moglby pan zmienic rowniez mnie, za pomoca jakiegos procesu, ktorego nawet nie probuje sobie wyobrazic. Gdybym byl sam, moglby pan skorzystac z okazji i zaatakowac mnie, zainfekowac, przygotowac do przejecia, usunac ze mnie ludzka dusze i umiescic zamiast niej cos innego. - Leland zadrzal. - Do diabla, nie wiem, jak to ujac, ale obaj wiemy, o co chodzi. -Zastanawialismy sie nawet, czy nas dwoch wystarczy, zeby zagwarantowac bezpieczenstwo - dodal porucznik Horner. Jego glos dudnil w niskim pomieszczeniu i wibrowal lekko w metalowych scianach. - Caly czas mialem pana na oku, doktorze. Moze pan nie zauwazyl, ale wciaz trzymalem reke blisko rewolweru. Bennellowi ze zdumienia odjelo mowe. -Doktorze, moze pan mnie uwazac za podejrzliwego sukinsyna, ktory zbyt szybko chwyta za bron, za zatwardzialego ksenofobicznego faszyste, ale mam obowiazek nie tylko zachowac sprawe w tajemnicy, lecz rowniez chronic spoleczenstwo - oznajmil Leland. - Moje zadanie polega miedzy innymi na przewidywaniu najgorszego i dzialaniu w taki sposob, jakby to rzeczywiscie mialo sie zdarzyc. -Jezu Chryste! - zawolal Bennell. - Jestescie oblakanymi paranoikami! -Spodziewalem sie takiej reakcji niezaleznie od tego, czy nadal jest pan czlonkiem ludzkiej rasy - oswiadczyl pulkownik i odwrocil sie do Homera. - Idziemy. Musisz naprawic wariograf. Porucznik wyszedl do Wezla, a Leland ruszyl za nim. -Chwileczke, prosze zaczekac! - zawolal Bennell. Leland spojrzal na niego. -W porzadku, pulkowniku. Moze potrafie zrozumiec, dlaczego musi pan byc podejrzliwy, ale mimo wszystko to szalenstwo. Ani we mnie, ani w zadnym z moich ludzi nic nie moglo... zamieszkac. To wykluczone. Skoro jednak byl pan gotow mnie zabic, gdybym wzbudzil podejrzenia, czy zabilby pan rowniez wszystkich moich wspolpracownikow w przypadku uzyskania pewnosci, ze zostali przejeci? -Bez wahania - odparl Leland. -A czy zdaje pan sobie sprawe, ze jesli naukowcy ulegli przemianie, co jest niemozliwe, to samo moze dotyczyc calego personelu w Grzmiacym Wzgorzu? Nie tylko ludzi, ktorzy wiedza, co jest w tej grocie, ale wszystkich, cywilow i wojskowych z generalem Alvaradem wlacznie? -Tak, naturalnie. Zdaje sobie sprawe. -I zabilby pan wszystkich w obiekcie? -Tak. -Jezu! -A gdybyscie przypadkiem postanowili sie ulotnic, mozecie zapomniec o wyjsciu stad. Osiemnascie miesiecy temu, przewidujac taka mozliwosc, potajemnie wprowadzilem do Czujnego specjalny program. Na moje polecenie komputer moze ustanowic nowe zasady, ktore uniemozliwia komukolwiek opuszczenie Grzmiacego Wzgorza bez specjalnego kodu. Tylko ja go znam. Bennell az zatrzasl sie z oburzenia. -Chce pan powiedziec, ze uwiezi nas tutaj z powodu jakiegos... - Umilkl, gdy dotarl do niego prawdziwy sens slow pulkownika. - Boze, nie powiedzialby mi pan tego, gdyby nowy program Czujnego juz nie zostal umchomiony. -Zgadza sie - przyznal Leland. - Gdy wszedlem, potwierdzilem tozsamosc nie prawa, ale lewa dlonia. To bylo sygnalem do wprowadzenia nowego porzadku. Nikt poza porucznikiem Homerem i mna nie opusci Grzmiacego Wzgorza, dopoki nie uznam, ze jest to bezpieczne. Leland Falkirk wyszedl z biura do Wezla zadowolony z siebie. Zajelo to poltora roku, ale w koncu udalo mu sie zburzyc doprowadzajacy do szalu mur opanowania Milesa Bennella. Gdyby chcial, moglby dodac cos, co rzuciloby naukowca na kolana, ale te rewelacje zachowal dla siebie. Opracowal juz plan zniszczenia Grzmiacego Wzgorza, gdyby sie okazalo, ze jego personel zostal zainfekowany i jedynie udaje ludzi. Mogl przemienic caly obiekt w zuzel i powstrzymac zaraze. Szkopul w tym, ze wraz ze wszystkimi innymi bedzie musial zabic takze siebie, ale byl przygotowany na taka ofiare. * Jorja spala tylko piec i pol godziny. Wziela prysznic, ubrala sie i poszla do mieszkania Blockow, gdzie przy kuchennym stole siedziala Marcie z Jackiem Twistem. Przystanela tuz za progiem i patrzyla na nich przez chwile, a oni nie mieli pojecia, ze sa obserwowani.Zeszlej nocy o czwartej czterdziesci, po spotkaniu z drugim zespolem w minimarkecie i powrocie z Elko, Jack polozyl sie spac na podlodze w pokoju Blockow, zeby Marcie nie byla sama rano, gdy Faye i Ernie pojada wykonac wyznaczone zadania. Jorja chciala przeniesc corke do swojego pokoju, ale Jack oswiadczyl, ze chetnie sie nia zaopiekuje po przebudzeniu. -Mala spi teraz razem z Faye i Erniem - powiedzial. - Jesli sprobujemy ja przeniesc, zbudzimy cala trojke, a wszyscy musza sie wyspac, zeby wytrwac do wieczora. -Marcie spala dzisiaj kilka godzin, wiec wstanie przed toba. Zbudzi cie. -Lepiej mnie niz ciebie. Nie potrzebuje duzo snu, nigdy nie potrzebowalem. -Jestes milym facetem, Jack. -Tak, jestem swiety - mruknal z ironia, a ona oznajmila z wielka powaga: -Nie znam milszego od ciebie faceta. Utwierdzila sie w tym przekonaniu w czasie wielogodzinnej nocnej jazdy po ulicach Elko. Byl bystry, dowcipny, wrazliwy, delikatny i umial sluchac. O wpol do drugiej Brendan oznajmil, ze jest wykonczony, skulil sie na tylnym siedzeniu jeepa i natychmiast zasnal. Jorja, od poczatku niezadowolona z jego towarzystwa, dopiero wtedy zrozumiala, ze jej uczucia nie mialy nic wspolnego z ksiedzem, lecz wynikaly z checi przebywania z Jackiem Twistem sam na sam. Gdy Brendan usunal sie z drogi, jej podswiadome pragnienie zostalo spelnione i wtedy zupelnie ulegla urokowi Jacka. Powiedziala mu o sobie wiecej niz komukolwiek, odkad jej serdeczna przyjaciolka wyprowadzila sie do innego miasta, gdy obie mialy po szesnascie lat. W czasie prawie siedmiu lat malzenstwa nigdy nie odbyla z Alanem rozmowy chocby w polowie tak szczerej jak z Jackiem Twistem, czlowiekiem, ktorego znala krocej niz dwanascie godzin. Gdy stala w kuchni w mieszkaniu Blockow, patrzac na Jacka i Marcie, dostrzegla jego kolejna dobra ceche. Umial swobodnie rozmawiac z dzieckiem, bez sladu protekcjonalnosci czy znudzenia, co potrafi niewielu doroslych. Zartowal, wypytywal mala o jej ulubione piosenki, potrawy i filmy, pomogl tez pokolorowac jeden z ostatnich ksiezycow w albumie. Marcie byla w glebszym, jeszcze gorszym transie niz wczoraj. Nie odpowiadala, tylko spogladala na niego z pustka w oczach, on jednak sie nie zniechecal. Jorja wiedziala, ze spedzil osiem lat na mowieniu do pograzonej w spiaczce zony, ktora nigdy nie reagowala, i pewnie dlatego nie tracil cierpliwosci przy Marcie. Stala w cieniach za drzwiami przez kilka minut, nie zdradzajac sie, rozdarta pomiedzy przyjemnoscia patrzenia na Jacka i rozpacza, ze stan corki coraz bardziej przypomina autyzm. -Dzien dobry! - powiedzial Jack, odrywajac spojrzenie od albumu pelnego czerwonych ksiezycow. - Dobrze spalas? Jak dlugo tam stoisz? -Niedlugo - odparla, podchodzac blizej. -Marcie, przywitaj sie z mama i zycz jej milego poranka. Ale dziewczynka nawet nie podniosla glowy, zajeta kolorowaniem kolejnego ksiezyca. Jorja spojrzala Jackowi w oczy i wyczytala z nich wspolczucie i troske. -Wlasciwie to juz nie ranek. Zbliza sie poludnie - powiedziala. Podeszla do Marcie, wsunela palce pod jej podbrodek i uniosla glowe. Spojrzenie dziecka skupilo sie na oczach matki, ale tylko na chwile, potem ucieklo w glab. Bylo przerazajaco puste. Gdy Jorja ja puscila, dziewczynka natychmiast wrocila do kolorowania, mocno przyciskajac do papieru ostatnia czerwona kredke. Jack odsunal krzeslo i podszedl do lodowki. -Jestes glodna, Jorja? Ja umieram z glodu. Marcie zjadla wczesniej, aleja czekalem na ciebie. - Otworzyl lodowke. - Jajka na bekonie i tost? A moze omlet z serem, ziolami, odrobina cebuli i paroma kawalkami zielonej papryki? -Jestes rowniez kucharzem? -Nigdy nie zdobede zadnej nagrody - odparl - ale moje potrawy sa jadalne i czasem mozna je nawet rozpoznac, gdy juz sa na talerzu. - Otworzyl zamrazarke. - Maja mrozone gofry. Moglbym upiec kilka, beda do omletu. -Jak sobie zyczysz. - Jorja nie mogla oderwac oczu od Marcie. Widok pograzonej w transie corki pozbawil ja apetytu. Jack wyjal z lodowki kartonik mleka, jajka, paczke sera, zielona papryke i mala cebule, po czym zaniosl produkty na lade z deska do krojenia przy zlewie. Jorja podeszla do niego, gdy zaczal rozbijac jajka. Choc nie sadzila, ze Marcie ja uslyszy, nawet gdyby krzyczala, zapytala szeptem: -Naprawde zjadla sniadanie? -Jasne - odparl rownie przyciszonym glosem. - Platki i kawalek tostu z galaretka i maslem orzechowym. Musialem jej troche pomoc, to wszystko. Jorja starala sie nie myslec o tym, co Dom powiedzial o Zebediahu Lomacku, ani o tym, co wiazalo tego czlowieka z Alanem. Skoro dwaj dorosli mezczyzni nie zdolali uporac sie z chorobliwa obsesja, bedaca skutkiem wydarzenia z szostego lipca i pozniejszego prania mozgu, jakie szanse miala mala dziewczynka? -Nie placz, Jorja - powiedzial cicho Jack. - Placz nic tu nie pomoze. - Wzial ja w ramiona. - Nic jej nie bedzie. Obiecuje ci. Sluchaj, rano inni mowili, ze mieli wspaniala noc, nikogo nie nekaly koszmary, Dom nie lunatykowal, a Ernie prawie wcale nie bal sie ciemnosci. Wiesz dlaczego? Bo sam nasz pobyt tutaj razem kruszy blokady pamieci i zmniejsza presje. Tak, zgadza sie, stan Marcie troche sie pogorszyl, ale to wcale nie znaczy, ze nie nastapi poprawa. Wydobrzeje, wiem, ze wydobrzeje. Jorja nie spodziewala sie, ze Jack ja przytuli, ale sprawilo jej to wielka przyjemnosc. Oparla sie o niego i pozwalala sie obejmowac, czujac, jak wplywa w nia nowa sila. Byla wysoka kobieta, a on niezbyt wysokim mezczyzna, byli wiec prawie rowni wzrostem, ale mimo to ogarnelo ja poczucie bezpieczenstwa. Przypomniala sobie, co myslala wczoraj w samolocie: ludzie nie sa stworzeni do samotnego zycia, do samotnej walki; istota ich relacji jest potrzeba dawania i otrzymywania przyjazni, sympatii, milosci. W tej chwili ona chciala przyjmowac, a Jack dawac, i ta zbieznosc pragnien zblizyla ich do siebie. -Omlet z serem, ziolami, odrobina siekanej cebulki i kawalkami zielonej papryki - szepnal cicho, z ustami przy jej uchu, jakby wyczul, ze odzyskala kontrole nad soba i jest gotowa zyc dalej. - Moze byc? -Cudownie - odparla, z niechecia pozwalajac mu sie odsunac. -Iz jeszcze jednym skladnikiem. Uprzedzalem, ze nigdy nie zdobede nagrody kucharskiej. Zawsze zostawiam kawalek skompki, chocbym nie wiem jak uwazal. -To sekret dobrego omletu. Skorupka poprawia jego konsystencje. Robia to w najlepszych restauracjach. -Naprawde? Czy zostawiaja rowniez osci w rybach? -I po kawalku kopytka w kazdej porcji wolowiny po burgundzku - odparla. -Kwiatki w paczkach? -I kremowe zamki w ekierkach. -Zab spiewaka w kielbasie? -Boze, nie cierpie kalamburow - mruknela Jorja. -Ja tez nie - przyznal. - Zawieszenie broni? -Jasne. Zetre cheddar do omletu. Razem przyrzadzili sniadanie. Przy stole Marcie kolorowala ksiezyce. Wciaz kolorowala ksiezyce. I monotonnym, hipnotyzujacym, rytmicznym glosem mruczala jedno slowo. * W Monterey Parker Faine omal nie wpadl w sidla zmyslnego pajaka, budujacego w ziemi rurkowata pulapke przykryta klapka na zawiasie. Gdy jakis bezbronny, niczego niepodejrzewajacy owad wejdzie na idealnie zamaskowana pokrywe, ta opuszcza sie pod jego ciezarem i nieszczesnik spada prosto w szpony czyhajacego na dole potwora. Parker uwazal sie za wielkiego szczesciarza, bo zdolal ujsc z zyciem. Pulapka pajeczycy - tak nazwal w mysli Essie Craw, sasiadke Salcoeow - byla ladnym duzym hiszpanskim domem znacznie lepiej pasujacym do kalifornijskiego wybrzeza niz kolonialny dwor Salcoeow, z wdziecznymi lukami, witrazowymi oknami i kwiatami w wielkich terakotowych donicach wokol schodow. Wystarczyl jeden rzut oka na to miejsce, by Parker nastawil sie na spotkanie z czarujacymi, kulturalnymi gospodarzami, ale kiedy Essie Craw otworzyla drzwi, natychmiast zrozumial, ze wpadl w klopoty. Gdy uslyszala, ze chcialby dowiedziec sie czegos o sasiadach, zlapala go za rekaw, wciagnela za prog i zatrzasnela drzwi, bo ci, ktorzy szukali informacji, czesto mieli cos do powiedzenia w zamian. Essie Craw zywila sie plotkami, tak jak pajak nieostroznymi owadami.Ale nie przypominala pajaka, tylko ptaka. Nie mizernego, chudego wrobla, raczej spasiona mewe. Chodzila szybkim ptasim krokiem, lekko przekrzywiala glowe i miala paciorkowate oczka. Wprowadzila goscia do salonu i zaproponowala kawe, a gdy powiedzial, ze nie chce sprawiac klopotu, nie przestala nalegac i wbrew jego protestom przyniosla kawe i maslane ciastka. Parker podejrzewal, ze - podobnie jak pajak - zawsze jest przygotowana na wizyty niespodziewanych gosci. Nie kryla zawodu, ze Parker nic nie wie o rodzinie Salcoeow i nie ma zadnych informacji na ich temat. Ale z drugiej strony, poniewaz nie byl ich przyjacielem, idealnie nadawal sie do wysluchania jej spostrzezen, opowiastek, oszczerstw i zlosliwosci. Bez wypytywania uslyszal wiecej, niz chcial wiedziec. Donna Salcoe, zona Geralda, bezczelna, zadzierajaca nosa i falszywie slodka blondynka, byla taka chuda, ze musiala byc anorektyczka albo alkoholiczka na plynnej diecie. Gerald byl jej drugim mezem i choc przezyli razem osiemnascie lat, malzenstwo nie mialo widokow na przyszlosc. Co do corek, Essie tak sugestywnie opisala ich rozwydrzenie, wdzieki i lubieznosc, ze Parker wyobrazil sobie stada mlodych mezczyzn weszacych wokol domu Salcoeow jak psy, ktore czuja suke majaca cieczke. Gerald Salcoe mial w pobliskim Carmel trzy dobrze prospemjace sklepy - antykwariat i dwie galerie sztuki, ale Essie nie mogla zrozumiec, skad sie biora zyski, skoro Salcoe jest rozpustnym pijakiem i tepym cymbalem. Parker wypil tylko dwa lyki kawy i nawet nie tknal ciastek, bo upodobanie Essie Craw do zlosliwych plotek, wykraczajace daleko poza granice normalnosci, krepowalo go i budzilo w nim chec odwrocenia sie do niej plecami - albo skonsumowania niemal wszystkiego, co zaserwowala. Dowiedzial sie jednak od niej paru rzeczy. Salcoeowie wybrali sie na nieplanowane wakacje - tydzien w krainie wina, w dolinie Napa i Sonoma. Tak rozpaczliwie pragneli uciec od stresujacego zycia w Monterey, ze nie chcieli nawet podac nazwy hotelu, by ktos przypadkiem nie przypomnial im o przykrosciach, od ktorych zamierzali odpoczac. -Gerald zadzwonil do mnie w niedziele i poinformowal mnie, ze wyjezdzaja i wroca w poniedzialek, dwudziestego - powiedziala Essie. - Poprosil, zebym jak zwykle miala oko na ich dom. Sa okropnie wygodniccy. Wypatrywanie wlamywaczy i Bog wie czego jest takim utrapieniem. Mam wlasne zycie, oni mnie absolutnie nie interesuja. -Nie rozmawiala z nim pani osobiscie, tylko przez telefon? -Bardzo im sie spieszylo. -Widziala pani, jak wyjezdzaja? -Nie, chociaz... no... wyjrzalam pare razy, ale ich nie widzialam. -Blizniaczki tez pojechaly? Nie powinny chodzic do szkoly? -To nowoczesna szkola, zbyt nowoczesna wedlug mnie. Podrozowanie jest rozumiane jako poszerzanie lekcji. Czy slyszal pan kiedys takie... -Czy zwrocila pani uwage, jak mowil pan Salcoe, gdy z pania rozmawial? -Mowil... jak zawsze - odparla Essie. - Co pan ma na mysli? -Nie z napieciem? Nerwowo? Sciagnela usta i przekrzywila glowe, a jej ptasie oczy zablysly na mysl o potencjalnym skandalu. -Skoro o tym mowa, rzeczywiscie mowil troche dziwnie. Pare razy sie zajaknal, ale wtedy nie przyszlo mi do glowy, ze prawdopodobnie jest pijany. Mysli pan... mysli pan, ze pojechal do jakiejs kliniki na odwyk albo... Parker dosc juz uslyszal. Wstal, lecz Essie zastapila mu droge, probujac go zatrzymac. Przeciez nie dopil kawy i nawet nie sprobowal ciastek. Zaproponowala, ze zrobi herbate i poczestuje go struclem albo "moze migdalowym rogalikiem". W koncu jednak Parkerowi udalo sie przebic do drzwi i wyjsc na werande. Poszla za nim az do wypozyczonego samochodu. Male, zielone jak wymiociny tempo wedlug Parkera dorownywalo w tej chwili uroda rolls-royce'owi, bo oferowalo mozliwosc ucieczki od Essie Craw. W trakcie szybkiej ewakuacji recytowal glosno odpowiedni fragment wiersza Coleridge'a: ...co po odludnej drodze Strwozony idzie w nocy: Raz obrociwszy sie, juz tylko Przed siebie zwraca oczy, Bo wie, ze przerazliwy diabel Tuz za nim stale kroczy. Krazyl po okolicy przez pol godziny, zbierajac odwage, zeby zrobic to, co musial zrobic. W koncu wrocil pod dom Salcoeow i zaparkowal na kolistym podjezdzie w cieniach wielkich sosen. Podszedl do drzwi i uparcie wciskal dzwonek przez trzy minuty. Jesli nawet ktos byl w domu i nie chcial widziec gosci, z pewnoscia zareagowalby na jazgot dzwonka. Nikt jednak nie podszedl do drzwi. Parker ruszyl wzdluz wer andy, ogladajac okna. Zachowywal sie swobodnie, jakby mial prawo tu przebywac, choc bylo malo prawdopodobne, ze w tym gaszczu zobaczy go ktos z ulicy - albo z okien Essie Craw. Zaciagniete zaslony nie pozwalaly zajrzec do wnetrza. Spodziewal sie, ze na szybach zobaczy przewodzaca prad tasme systemu alarmowego, ale nie bylo ani tasmy, ani innych sladow wskazujacych na elektroniczna ochrone. Zszedl z wer andy i udal sie na zachodnia strone domu, gdzie poranne slonce jeszcze nie skrocilo dlugich, glebokich cieni sosen. Sprobowal otworzyc dwa okna. Byly zamkniete. Na tylach domu, gdzie roslo jeszcze wiecej krzewow i kwiatow, rozciagal sie duzy ceglany taras z azurowym zadaszeniem, ceglanym murkiem i drogimi meblami ogrodowymi. Parker wytlukl lokciem szybke we francuskim oknie. Otworzyl je, rozsunal kotary i wszedl do wylozonego terakotowymi plytkami pokoju. Znieruchomial, nasluchujac. W domu panowala cisza. Pokoj bylby nieprzyjemnie ciemny, gdyby nie laczyl sie z aneksem jadalnym, a aneks z kuchnia. Swiatlo wpadalo do kuchni przez wychodzace na patio drzwi bez zaslon. Parker minal kominek, stol bilardowy i zamarl, gdy zobaczyl na scianie wykrywacz mchu. Rozpoznal go, bo interesowal sie systemami alarmowymi, gdy urzadzal swoj dom w Laguna Beach. Juz chcial rzucic sie do ucieczki, gdy nagle sobie przypomnial, ze na wlaczonym urzadzeniu-powinno palic sie czerwone swiatelko. Zarowka byla, ale ciemna. Najwyrazniej Salcoeowie nie umchomili alarmu. Kuchnia byla przestronna, nowoczesnie wyposazona. Za nia znajdowal sie pokoj kredensowy i jadalnia. Swiatlo z kuchni nie siegalo tak daleko, wiec Parker postanowil zaryzykowac i zapalic lampy. W jadalni znow zastygl w bezruchu i sluchal. Cisza. Gleboka i martwa jak w grobie. * Brendan Cronin wstal pozno, wzial dlugi, goracy natrysk i poszedl do kuchni Blockow. Marcie kolorowala ksiezyce i mamrotala cos do siebie. Przypomnial sobie, jak dotykiem dloni uzdrowil Emmeline Halbourg, i zastanowil sie, czy ta sama psychiczna moca nie moglby wyleczyc Marcie z jej ksiezycowej obsesji. Ale nie smial probowac. Nie, dopoki nie nauczy sie panowac nad swoim nowym talentem, bo moglby spowodowac nieodwracalne szkody w umysle dziewczynki.Jack i Jorja, konczacy sniadanie zlozone z omletow i tostow, przywitali go cieplo. Jorja zaproponowala, ze zrobi mu cos do zjedzenia, ale odmowil. Chcial wypic kubek kawy, czarnej i mocnej. Po sniadaniu sprawdzil cztery pistolety, ktore lezaly na stole obok jego talerza. Dwa byly wlasnoscia Erniego, pozostale Jack przywiozl z soba ze wschodu. Nikt nie wspomnial ani slowem o broni, bo wszyscy wiedzieli, ze moze ich sluchac wrog. Brendana na widok broni ogarnal niepokoj. Mial zlowrozbne przeczucie, iz zostanie uzyta jeszcze przed koncem dnia. Jego wrodzony optymizm znikl - glownie z tego powodu, ze nie snil zeszlej nocy. Po raz pierwszy od wielu tygodni spokojnie przespal noc, ale nie cieszyl sie z tego. W przeciwienstwie do innych mial dobre sny, ktore dawaly mu nadzieje. Teraz odeszly i to go przygnebialo. -Myslalem, ze juz pada snieg - powiedzial, siadajac do stolu z kubkiem kawy. -Niebawem zacznie - odparl Jack. Niebo wygladalo jak wielka plyta ciemnoszarego granitu. * Ned i S andy Sarver pojechali do Elko, zeby o czwartej nad ranem spotkac sie z Jackiem, Jorja i Brendanem w minimarkecie Arco, a potem krazyli po miescie do siodmej trzydziesci. O tej porze ci, ktorzy zostali w Zaciszu, juz wyruszyli na wyznaczone misje. Sarverowie wrocili do motelu o osmej, zjedli szybkie sniadanie i polozyli sie do lozka, zeby zlapac pare godzin snu i miec sily do zmierzenia sie z czekajacym ich pracowitym dniem.Ned zbudzil sie po dwoch godzinach, ale nie wstal. Przez jakis czas lezal w polmroku motelowego pokoju, patrzac na spiaca S andy. Jego milosc do niej byla gleboka i potoczysta niczym wielka rzeka, ktora mogla zaniesc ich oboje do lepszego miejsca i czasu, wolnego od wszystkich trosk tego swiata. Ned zalowal, ze nie radzi sobie ze slowami rownie dobrze jak z naprawianiem roznych rzeczy. Czasami martwil sie, ze nie umie powiedziec zonie, co do niej czuje. Ilekroc probowal, to albo nie mogl nic wykrztusic, albo wyrzucal z siebie beznadziejnie kulawe zdania. Dobrze bylo byc fachowcem umiejacym wszystko zreperowac, od zepsutych tosterow przez zepsute samochody po zepsutych ludzi. Ale czasem Ned chetnie zamienilby te umiejetnosci na mozliwosc ulozenia i wypowiedzenia jednego zdania, ktore wyrazaloby jego najglebsze uczucia. Zauwazyl, ze S andy juz sie przebudzila. -Udajesz, ze spisz? - zapytal. Otworzyla oczy i usmiechnela sie do niego. -Przestraszylam sie. Wygladasz, jakbys zamierzal pozrec mnie zywcem, dlatego udawalam, ze spie. Odrzucila okrycie i otworzyla ramiona. Natychmiast wpadli w znajomy jedwabisty rytm, w ktorym nabrali mistrzowskiej wprawy w ciagu roku od jej seksualnego przebudzenia. Pozniej, gdy lezeli obok siebie, trzymajac sie za rece, S andy powiedziala: -Och, Ned, jestem najszczesliwsza kobieta na swiecie. Dales mi szczescie, gdy poznalismy sie w Arizonie i wziales mnie pod swoje skrzydla. Jestem tak bardzo szczesliwa, ze gdyby Bog zabral mnie w tej chwili, nie moglabym sie skarzyc. -Nie mow tak - przykazal jej ostro. Podniosl sie na lokciu, pochylil nad nia i dodal: - Nie lubie, jak tak mowisz. Robie sie... przesadny. Wszystkie te klopoty... mozliwe, ze ktos z nas umrze. Nie kus losu. Nie mow takich rzeczy. -Ned, jestes najmniej przesadnym czlowiekiem, jakiego znam. -Tak, ale mam zle przeczucia. Nie chce, zebys mowila, jaka jestes szczesliwa i ze nie masz nic przeciwko smierci, rozumiesz? Nawet o tym nie mysl. Objal ja i przytulil mocno, pragnac poczuc tetniace w niej zycie. Po chwili przestal czuc silne, regularne bicie jej serca, bo sie dopasowalo - i zagubilo - w rytmie jego wlasnego serca. * Chcac spelnic prosbe Dominicka, w domu rodziny Salcoeow Parker Faine wypatrywal przede wszystkim dwoch rzeczy. Mial nadzieje znalezc jakis dowod, ze Salcoeowie naprawde pojechali do Napa-Sonoma: hotelowy folder albo nawet - jesli regularnie bywali w krainie winnic - ksiazke adresowa z numerem telefonicznym miejsca, w ktorym sie zatrzymali. W takim wypadku bedzie mogl zadzwonic i sprawdzic, czy sie tam zameldowali. Ale byl niemal pewien, ze znajdzie wywrocone meble, plamy krwi lub inne dowody swiadczace o tym, ze rodzina zostala uprowadzona.Oczywiscie Dom poprosil go tylko o porozmawianie z tymi ludzmi. Bylby przerazony, gdyby wiedzial, ze jego przyjaciel posunal sie do zlamania prawa - ale Parker nigdy nie robil niczego polowicznie, poza tym doskonale sie bawil, choc serce bilo mu jak oszalale i strach sciskal go za gardlo. Za salonem miescila sie biblioteka, a dalej maly pokoj muzyczny z pianinem, pulpitami do nut, krzeslami, klarnetami w futeralach i porecza do cwiczen baletowych. Najwyrazniej blizniaczki Salcoe lubily muzyke i taniec. Nie znalazl niczego interesujacego na parterze, wiec wszedl powoli po schodach, stapajac po pluszowym chodniku na debowych stopniach. Swiatlo z dolu siegalo tylko do najwyzszych stopni. W korytarzu na pietrze panowal mrok. Zatrzymal sie na podescie. Cisza. Rece mial lepkie od potu. Nie rozumial, dlaczego jest taki spiety. Moze to instynkt? Moze powinien sluchac bardziej prymitywnych zmyslow. Ale gdyby ktos chcial wciagnac go w zasadzke, na parterze nie brakowalo miejsc idealnie nadajacych sie do tego celu, a jednak nikt na niego nie czyhal. Ruszyl dalej i kiedy wszedl na korytarz, wreszcie cos uslyszal. Z pokojow po obu stronach korytarza plynal jakis dzwiek, ni to cykanie, ni popiskiwanie. Przez chwile myslal, ze to jednak system alarmowy, ale alarm bylby tysiac razy glosniejszy. Dzwieki byly regularne, kontrapunktowe. Znalazl przelacznik u szczytu schodow i zapalil swiatla w korytarzu. Znow stanal bez mchu, probujac uslyszec cos wiecej. Nie uslyszal jednak. Dziwne pikanie brzmialo znajomo, lecz nie potrafil go zidentyfikowac. W koncu ciekawosc przewazyla nad strachem. W jego przypadku ciekawosc miala charakter chroniczny i gdyby bronil sie przed nia, nie odnioslby sukcesu jako artysta. Ciekawosc byla podstawa kreatywnosci. Spojrzal w obie strony korytarza, a potem skrecil w prawo i ruszyl ostroznie w kierunku zrodla dzwiekow. Na koncu korytarza rozroznil dwa rodzaje popiskiwania o nieco innym rytmie, dochodzace zza uchylonych drzwi ciemnego pokoju. Gotow do ucieczki, otworzyl drzwi szerzej. Nic nie skoczylo na niego z ciemnosci. Dzwieki brzmialy glosniej, ale tylko dlatego, ze teraz nie tlumily ich drzwi. W pokoju nie bylo zupelnie ciemno. Waskie wstazki bladego swiatla obrysowywaly zaslony, ktore przyslanialy szerokie okno albo moze dwoje drzwi balkonowych; kolonialny dom Salcoeow mial wiele balkonow. Oprocz tego w kacie za drzwiami, poza polem widzenia, znajdowaly sie dwa zrodla dziwnego zielonkawego swiatla, ktore troche rozpraszalo mrok. Parker przestapil prog, pstryknal przelacznik i wszedl do pokoju. Zobaczyl blizniaczki Salcoe i przez chwile myslal, ze nie zyja. Lezaly na wznak na szerokim lozku, okryte po szyje, nieruchome, z otwartymi oczami. Zrozumial, ze zrodlem popiskiwania i zielonkawego swiatla sa monitory EEG i EKG, do ktorych podlaczono obie dziewczyny. Zobaczyl stojaki z kroplowkami i igly tkwiace w ich rekach, wiec wiedzial, ze nie sa martwe. Byly w trakcie procesu prania mozgu. Pokoj nie wygladal na sypialnie nastolatek; brak osobistych drobiazgow swiadczyl o tym, ze to pokoj goscinny. Dziewczeta polozono w jednym lozku, aby latwiej bylo je monitorowac. Gdzie byli ich porywacze i dreczyciele? Gdzie byli specjalisci od kontroli umyslow? Czyzby do tego stopnia ufali swoim narkotykom i urzadzeniom, ze zostawili Salcoeow samych i wyskoczyli na big maca z frytkami do McDonalda? Czy nie istnialo ryzyko, ze w chwili przeblysku swiadomosci ktos z nich wyrwie igle kroplowki, wstanie i ucieknie? Podszedl do lezacej blizej dziewczyny i spojrzal w jej puste oczy. Przez kilka sekund patrzyla bez mrugania, potem gwaltownie zatrzepotala powiekami - dziesiec, dwadziescia, trzydziesci razy - i znow spogladala bez mruzenia oczu. Nie widziala go. Pomachal reka przed jej twarza, ale nie doczekal sie zadnej reakcji. Zobaczyl, ze dziewczyna ma na glowie sluchawki podlaczone do magnetofonu, ktory lezal na poduszce. Pochylil sie, lekko odchylil sluchawke i uslyszal lagodny, melodyjny, kojacy kobiecy glos: W poniedzialek rano spalam do pozna. W tym hotelu to mozliwe, bo obsluga jest cudownie cicha i pelna uszanowania. W zasadzie to ekskluzywny osrodek, rozniacy sie od zwyczajnych hoteli, gdzie pokojowki halasuja na korytarzach juz o wschodzie slonca. Och, jak tu slicznie! Chcialabym pewnego dnia zamieszkac w kramie winorosli. W kazdym razie w koncu wstalysmy i poszlysmy z Chrissie na dlugi spacer, troche liczac na poznanie jakichs interesujacych chlopcow, ale nie spotkalysmy nikogo... Najwyrazniej ktos z tej rodziny, moze nawet wszyscy, przypomnieli sobie, co zaszlo w motelu Zacisze latem poltora roku temu. Wspomnienia znow byly tlumione. Aby zamaskowac czas kolejnej sesji prania mozgow, wszczepiano im nowe wspomnienia, a proces ten polegal miedzy innymi na powtarzaniu nagrania, zawierajacego komunikaty slyszalne i podprogowe. Dorn wspomnial o tym przez telefon w sobote i niedziele w nocy, ale Parker nie rozumial powagi sytuacji, dopoki nie uslyszal na pozor niewinnego szeptu, ktory saczyl sie do ucha corki Salcoeow. Przeszedl na druga strone lozka i przyjrzal sie drugiej blizniaczce, ktora takze patrzyla niewidzacym wzrokiem albo mrugala szybko, z predkoscia wystrzalow z karabinu maszynowego. Zastanowil sie, czy wyrzadzilby im fizyczna albo mentalna krzywde, gdyby wyciagnal igly, odlaczyl dziewczeta od maszyn i wyniosl je z domu przed powrotem porywaczy. Nie, lepiej znalezc telefon i zadzwonic na policje... Nie wiedzial, jak dlugo byl obserwowany, lecz nagle uswiadomil sobie, ze on i blizniaczki nie sa sami. Gwaltownie odwrocil sie w strone drzwi. Do pokoju wchodzili dwaj mezczyzni w ciemnych spodniach i rozpietych pod szyja bialych koszulach z podwinietymi rekawami, z rozluznionymi, przekrzywionymi krawatami. Za nimi stal trzeci, w okularach i garniturze, ze starannie zawiazanym krawatem. Musieli byc agentami rzadowymi, bo nikt inny nie zawracalby sobie glowy wkladaniem garnituru do takiej roboty. -A kim ty, kurwa, jestes? - zapytal jeden z nich. Parker nie probowal z nimi dyskutowac ani powolywac sie na prawa obywatelskie. Bez slowa rzucil sie w strone oddalonych o trzy kroki zaslon, za ktorymi musialo byc szerokie okno albo rozsuwane drzwi. Mial nadzieje, ze zaslony ochronia go przed odlamkami szkla, gdy wytlucze szybe i zniknie, zanim faceci sie polapia, co sie stalo. Jednak gdyby zaslony byly szersze niz okno, mialby klopot. Skoczyl. Mezczyzni, najwyrazniej przekonani, ze znalazl sie w pulapce, krzykneli z zaskoczenia. Zderzenie bylo straszne, bolesne drzenie przeniknelo bark i tors Parkera, ale cos peklo z trzaskiem, zgrzytem i brzekiem. Wypadl na swiatlo dzienne, niejasno uswiadamiajac sobie, ze bylo to francuskie okno i ze mial szczescie, bo zamek okazal sie slaby. Wyladowal na balkonie z dwoma fotelami wypoczynkowymi z sekwojowego drewna i stolikiem ze szklanym blatem, ktory podcial mu nogi. Przewrocil sie na fotele, obijajac kolana i ocierajac golenie, poderwal sie w okamgnieniu, po czym przeskoczyl przez balustrade, modlac sie, zeby nie wyladowac na jakims zdrewnialym krzewie i nie zostac wykastrowanym przez ostra, mocna galaz. Spadl z wysokosci ponad trzech i pol metra na pusty trawnik, stlukl drugie ramie i plecy, ale niczego sobie nie zlamal. Przetoczyl sie po ziemi, podniosl i pobiegl. Nagle liscie tuz przed nim zadrzaly i zatrzepotaly. Pedzil dalej, nie wiedzac, co sie dzieje. Gdy kawalki kory oderwaly sie od pnia, zrozumial, ze do niego strzelaja. Nie uslyszal huku. Mieli tlumiki. Zaczal biec zygzakiem, przewrocil sie na grzadke azalii, w koncu jednak dotarl do zywoplotu, przedarl sie na druga strone i popedzil dalej. Byli gotowi go zabic, byle tylko zapobiec rozpowszechnieniu wiesci o tym, co widzial w domu Salcoeow. Prawdopodobnie teraz w pospiechu przenosili ich albo zabijali. Jesli znajdzie telefon i zadzwoni na policje, a tamci sa agentami rzadu USA, po czyjej stronie stana gliny? Komu dadza wiare? Ekscentrycznemu, dziwacznie ubranemu artyscie z krzaczasta broda i rozczochrana czupryna? A moze trzem schludnym agentom FBI, twierdzacym, ze prowadzili w domu Salcoeow zgodna prawem obserwacje i ze Parker Faine jest zbrodniarzem, ktorego chcieli aresztowac? Jezu. Zostawiwszy wynajety woz, pobiegl w dol plytkiego wawozu, wzdluz skalistego koryta waskiego potoku, miedzy drzewami, przez krzaki, potem w gore zbocza, przez trawnik na podworko za czyims domem, na ulice, a z niej na nastepna. Zwolnil do szybkiego marszu, zeby nie zwracac na siebie uwagi, i zaczal kluczyc, coraz bardziej oddalajac sie od siedziby Salcoeow. Wiedzial, co musi zrobic. Niedawno widziany koszmar z cala wyrazistoscia uswiadomil mu groze polozenia Dorna. Zdawal sobie sprawe, ze jego przyjaciel jest w niebezpieczenstwie, uwiklany w jakis straszliwy spisek, ale dopiero teraz w pelni to zrozumial. Nie pozostawalo mu nic innego, jak jechac do hrabstwa Elko. Dom Corvaisis byl jego przyjacielem, moze najblizszym, a tak wlasnie postepuja przyjaciele: dziela klopoty, razem odpieraja ciemnosc. Mogl odejsc, wrocic do Laguna Beach i podjac prace nad rozpoczetym wczoraj obrazem. Wiedzial jednak, ze jesli tak zrobi, juz nigdy nie pomysli o sobie z sympatia - co bedzie nie do zniesienia, gdyz zawsze bardzo siebie lubil. Musial dotrzec na lotnisko w Monterey, zlapac samolot do San Francisco i stamtad mszyc na wschod, do Nevady. Nie martwil sie, ze agenci z domu Salcoeow beda go szukac na lotnisku. Kiedy go zobaczyli, jeden z nich zapytal: "A kim ty, kurwa, jestes?". Skoro tego nie wiedzieli, z pewnoscia uznaja go za miejscowego. Przy kluczykach do tempo byl breloczek wypozyczalni, ale mial je w kieszeni. Oczywiscie za godzine czy dwie trafia na lotnisko, on jednak bedzie juz w tym czasie w drodze do San Francisco. Szedl szybkim krokiem po cichej osiedlowej ulicy. Na podjezdzie przed domem znacznie skromniejszym od rezydencji Salcoeow zobaczyl mlodego mezczyzne, dziewietnasto-, moze dwudziestoletniego, ktory pieczolowicie czyscil biale opony odrestaurowanego, zoltego jak banan plymoutha fury z 1958, dlugiego krazownika z wielka kratownica wlotu powietrza i olbrzymimi statecznikami. Mlodzieniec mial wlosy uczesane w kaczy kuper, w stylu epoki, z ktorej pochodzil pojazd. Parker podszedl do niego. -Sluchaj, zepsul mi sie woz, a musze dostac sie na lotnisko - powiedzial. - Ogromnie sie spiesze, podrzucisz mnie za piecdziesiat dolcow? Chlopak wiedzial, co to znaczy sie spieszyc. Gdyby nie byl doskonalym kierowca, stracilby kontrole nad kierownica i wyladowal na drzewie albo w rowie, bo na ostrych zakretach nie zdejmowal nogi z gazu. Wielki krazownik pedzil z maksymalna predkoscia. Gdy przezyli trzeci zakret, Parker zrozumial, ze jest w dobrych rekach, i troche sie uspokoil. Na lotnisku wykupil bilet na jedno z dwoch ostatnich miejsc w samolocie West Air, za dziesiec minut startujacym do San Francisco. Wszedl na poklad, na wpol sie spodziewajac, ze przed startem zostanie zatrzymany przez agentow federalnych. Gdy w koncu wzbili sie w powietrze, mogl zaczac sie martwic o cos innego: o zlapanie nastepnego samolotu do Reno, zanim go wytropia. * Jack Twist chodzil po mieszkaniu Blockow od jednego okna do drugiego, wypatrujac stanowiska - albo stanowisk - obserwacyjnych wroga na rozleglej rowninie. Wiedzial, ze motel i bar sa monitorowane co najmniej przez jeden zespol obserwatorow. Ale niezaleznie od tego, jak dobrze sie ukryli, w kazdej chwili mogl ich zlokalizowac za pomoca urzadzenia, ktore przywiozl z Nowego Jorku razem z innym sprzetem. Byl to wojskowy analizator termiczny HS101 w ksztalcie znanego z filmow smuklego futurystycznego miotacza promieni, majacy zamiast lufy lunete o srednicy pieciu centymetrow. Jack trzymal go za uchwyt i patrzyl przez lunete, widzac powiekszony fragment terenu z nalozonym odwzorowaniem zrodel ciepla. Mogly to byc rosliny, zwierzeta i nagrzane sloncem skaly, ale HS101 analizowal rodzaje promieniowania cieplnego i odrzucal wiekszosc naturalnych zrodel tla. Pokazywal tylko zywe obiekty o wadze powyzej dwudziestu trzech kilogramow: ludzi i zwierzeta wieksze od psow. Jesli nawet obserwatorzy mieli na sobie ocieplane kombinezony narciarskie, pochlaniajace znaczna czesc ciepla ciala, mozna bylo ich namierzyc.Jack przez dluzszy czas przygladal sie terenom lezacym na polnoc od motelu, skad sam przybyl w nocy, ale w koncu osadzil, ze ta strona jest czysta. Przeszedl do wychodzacych na zachod okien w innych pokojach. Stamtad tez nikogo nie wypatrzyl, wiec zajal sie oknami od poludnia. Marcie pokolorowala ostatni ksiezyc w albumie, a gdy Jack opuscil kuchnie, zeby wypatrywac wroga, poszla z nim i nie odstepowala go na krok. Moze go polubila, bo mowil do niej godzinami, choc mu nie odpowiadala. Albo moze czegos sie bala i przy nim czula sie bezpieczniej. A moze miala inny powod, zbyt dziwny do odgadniecia. Jack mowil do niej cicho, gdy za nim chodzila. Dolaczyla do nich Jorja i choc sie nie odzywala, rozpraszala go znacznie bardziej niz corka. Byla piekna, ale co wazniejsze, bardzo ja polubil. Sadzil, ze ona tez go lubi, choc nie przypuszczal, zeby czula do niego pociag, nie w sensie relacji damsko-meskich. Co taka kobieta moglaby zobaczyc w kims takim jak on? Przyznal sie, ze jest przestepca, a jego twarz przypominala stary znoszony but, nie wspominajac juz o zezie. Mogli jednak zostac przyjaciolmi i to bylo mile. Z okien salonu wypatrzyl wreszcie to, czego szukal: plamy ciepla na zimnych pustkowiach. Na obrazie w lunecie - rowninie z nalozonym odwzorowaniem termicznym - pojawily sie cyfry informujace, ze w odleglosci okolo szesciuset piecdziesieciu metrow na poludnie od motelu znajduja sie dwa zrodla. Po tej informacji ukazaly sie liczby z szacunkowa ocena ich powierzchni. Teraz Jack wiedzial, ze zlokalizowal dwoch ludzi. Wylaczyl funkcje analizy ciepla i powiekszyl obraz, zamieniajac urzadzenie w zwykla lunete. Wycelowal w obszar, na ktorym wykryl zrodla ciepla, i szukal przez pare minut, bo obserwatorzy mieli stroje kamuflujace. -Bingo - powiedzial w koncu. Jorja nie zapytala, co zobaczyl, bo dobrze zapamietala wczorajsza lekcje: wszystko, o czym mowili w mieszkaniu, trafialo prosto do elektronicznych uszu wroga. Na zimnej ziemi lezeli dwaj mezczyzni. Jeden mial lornetke, ale w tej chwili jej nie uzywal, nie mogl wiec zauwazyc, ze jest obserwowany przez okno. Jack przeszedl do wschodnich okien i omiotl krajobraz, ale nie wykryl obecnosci ludzi. Monitorowano ich tylko od poludnia; wrog uznal, ze to wystarczy. Obserwatorzy widzieli z tego stanowiska front motelu i jedyna prowadzaca do niego droge. Nie docenili Jacka. Znali jego przeszlosc, wiedzieli, ze jest dobry, lecz nie zdawali sobie sprawy jak bardzo. O pierwszej czterdziesci zaczal sypac snieg. O drugiej Dom i Ernie wrocili ze zwiadu na granice Skladu Grzmiace Wzgorze. -Wiesz, Ernie - powiedzial Jack - kiedy rozszaleje sie sniezyca, z miedzy stanowej moze zjechac sporo ludzi szukajacych schronienia, nawet jesli zapalimy znak z informacja, ze nie ma wolnych miejsc. Sciagnie ich tu widok naszych samochodow. Lepiej przestawmy cherokee, pick-upa Sarverow i inne wozy na tyly. Po co ludzie maja pukac do drzwi i dopytywac sie, czemu jednych przyjmujecie, a innych nie. Byl pewien, ze sa podsluchiwani, i obraz najazdu znekanych sniezyca kierowcow mial byc wiarygodnym powodem usuniecia pick-upa i jeepa, dwoch pojazdow z napedem na cztery kola, z widoku ulokowanych na poludnie od 1-80 obserwatorow. Gdy snieg zgestnieje i zapadnie wczesny zmierzch, cala rodzina Zacisze ukradkiem opusci w nich motel. Ernie zrozumial sens slow Jacka i poszedl z Domem przestawic wszystkie wozy za motel. W kuchni Ned i S andy prawie skonczyli przygotowywanie kanapek, ktore mieli dostac na kolacje. Teraz musieli tylko czekac na Faye i Ginger. Nadal sypalo, chwilami dosc gwaltownie, i sciemnilo sie. O drugiej czterdziesci zaczal padac gestszy snieg, ktory pomimo braku wiatru zredukowal widocznosc do paruset metrow. Obserwatorzy na rowninie pewnie zbierali sprzet i podchodzili do motelu. Jack coraz czesciej spogladal na zegarek. Wiedzial, ze czas ucieka, ale nie mial pojecia, jak szybko moze go zabraknac. * Kiedy porucznik Horner naprawial w biurze ochrony uszkodzony wariograf, Falkirk robil wyklad szefowi ochrony Skladu i jego zastepcy - majorowi Fugacie i porucznikowi Helmsowi - dajac im jednoczesnie do zrozumienia, ze sa na jego liscie potencjalnych zdrajcow. Przysporzyl sobie dwoch wrogow, ale to nie mialo znaczenia. Nie zalezalo mu, zeby go lubili - chcial budzic szacunek i strach.Jeszcze nie skonczyl mieszac ich z blotem, gdy zjawil sie general Alvarado, dupek z wielkim brzuchem, palcami jak serdelki i tlustym podgardlem. Wpadl do biura czerwony z gniewu, gdy tylko uslyszal najswiezsze wiadomosci od doktora Milesa Bennella. -To prawda, pulkowniku Falkirk? Na Boga, czy to prawda? Naprawde przejal pan kontrole nad Czujnym i zrobil z nas wiezniow? Leland oswiadczyl, ze zostal upowazniony do wprowadzenia tajnego programu do komputera ochrony i uruchomienia go wedle wlasnego uznania. Alvarado zapytal, kto go do tego upowaznil. -General Maxwell D. Riddenhour, przewodniczacy Polaczonego Kolegium Szefow Sztabow. Alvarado odparl, ze doskonale wie, kim jest Riddenhour, i nie wierzy, aby to on byl mocodawca pulkownika. -Moze zadzwoni pan do niego i zapyta, generale? - zasugerowal Leland. Wyjal z portfela wizytowke i podal ja Alvaradowi. - To numer generala Riddenhoura. -Znam numer kwatery glownej - prychnal general. -To nie jest numer sztabu, ale zastrzezony numer prywatny generala. Jesli nie ma go w biurze, moze pan poszukac go w domu. Sprawa jest naprawde powazna, panie generale. Alvarado wyszedl sztywnym krokiem, jeszcze bardziej czerwony, trzymajac wizytowke w taki sposob, jakby niosl cos odrazajacego. Wrocil po pietnastu minutach, juz nie czerwony, lecz blady. -W porzadku, pulkowniku, rzeczywiscie ma pan upowaznienie. Wiec... przypuszczam, ze przejmuje pan dowodzenie nad Grzmiacym Wzgorzem. -Alez skad, panie generale - odparl Leland. - Nadal pan jest dowodca. -Skoro zostalem wiezniem... -Panie generale - wszedl mu w slowo Leland - panskie rozkazy beda mialy pierwszenstwo, dopoki nie beda bezposrednio kolidowac z moimi, majacymi na celu zagwarantowanie, ze zadne niebezpieczne osoby... zadne niebezpieczne istoty... nie wydostana sie z Grzmiacego Wzgorza. Alvarado ze zdumieniem pokrecil glowa. -Ubzdural pan sobie, ze wszyscy jestesmy jakimis potworami. -Panie generale, jak pan wie, ktos w tym obiekcie, byc moze nie sam, probowal sprowadzic niektorych swiadkow do Zacisza. Najwyrazniej sadzil, ze przypomna sobie to, do zapomnienia czego zostali zmuszeni, po czym narobia szumu w mediach, aby sklonic nas do ujawnienia tajemnicy. Zdrajcy ci, prawdopodobnie nalezacy do personelu Bennella, zapewne dzialali w dobrej wierze, w przekonaniu, ze nalezy poinformowac o wszystkim spoleczenstwo. Nie mozna jednak wykluczyc mozliwosci, ze mieli inne, zle intencje. -Potwory - powtorzyl Alvarado cierpko. Kiedy wariograf zostal naprawiony, Leland kazal majorowi Fugacie i porucznikowi Helmsowi przesluchac wszystkich ludzi z personelu, ktorzy wiedzieli o sekrecie ukrywanym tu od ponad osiemnastu miesiecy. -Jesli znow spieprzycie sprawe, zaplacicie za to glowa - zagrozil. Jezeli nie zdolaja znalezc czlowieka, ktory wyslal zdjecia swiadkom, uzna ich porazke za kolejny dowod, ze wsrod zalogi Grzmiacego Wzgorza szerzy sie zgnilizna. To nie zwyczajna demoralizacja, lecz skutek przerazajacej infekcji. Za niepowodzenie beda musieli zaplacic zyciem. O pierwszej czterdziesci piec Leland i porucznik Horner wrocili do Shenkfield, zostawiajac personel Skladu zamkniety gleboko pod powierzchnia ziemi. Po powrocie do pozbawionego okien biura w drugim podziemnym obiekcie pulkownik otrzymal kilka zlych wiesci od Fostera Polnicheva, szefa chicagowskiego oddzialu FBI. Po pierwsze, Sharkle zginal, co byloby dobra wiadomoscia, gdyby nie to, ze wraz ze soba zabil siostre, szwagra i cala jednostke antyterrorystyczna. Z powodu tego dramatycznego zakonczenia oblezenie jego domu stalo sie ogolnokrajowym tematem dnia. Zadne krwi media beda koncentrowac sie na O'Bannon Lane, dopoki powtarzana w nieskonczonosc historia nie przestanie przyprawiac o dreszcze. Co gorsza, wywrzeszczane przez Sharkle'a slowa zawieraly dosc informacji, aby doprowadzic jakiegos bystrego reportera do Nevady, do Zacisza, a moze nawet do Grzmiacego Wzgorza. Ale Foster Polnichev zameldowal takze, ze "dzieje sie cos prawie... hmmm... nadprzyrodzonego". Dramatyczne wydarzenia w Uptown, w mieszkaniu niejakich Mendozow, wzbudzily taka sensacje, ze reporterzy z gazet i telewizji od kilku godzin oblegali ich kamienice. Wszystko wskazywalo na to, ze Winton Tolk, policjant uratowany przez Brendana Cronina, przywrocil do zycia umierajace dziecko. Niewiarygodne, Brendan Cronin przekazal swoje zdumiewajace talenty Tolkowi. Co jeszcze przekazal czarnoskoremu policjantowi? Winton Tolk mogl zyskac nie tylko te cudowna moc, ale takze cos mrocznego i niebezpiecznego, zywego i nieludzkiego. A wiec jednak rozwijal sie najgorszy z mozliwych scenariuszy. Leland byl niemal chory ze strachu, gdy sluchal Polnicheva. Wedlug jego slow Tolk nie udzielal wywiadow i obecnie przebywal w swoim domu, wokol ktorego zgromadzil sie tlum reporterow. Ale predzej czy pozniej zgodzi sie z nimi rozmawiac i wspomni o Brendanie Croninie, a wowczas doszukaja sie powiazan z mala Halbourg. Mala Halbourg... To byl kolejny koszmar. Po otrzymaniu informacji o niespodziewanych mocach uzdrowicielskich Tolka Polnichev pojechal do domu Halbourgow, zeby wybadac, czy na skutek cudownego uzdrowienia Emma tez otrzymala jakis niezwykly dar. To, co tam zobaczyl, przechodzilo ludzkie pojecie. Natychmiast odizolowal cala rodzine od prasy i otoczenia, zanim wszystko wyszlo na jaw. Obecnie Halbourgowie przebywali pod czujna opieka szesciu agentow FBI, ktorzy zostali poinstmowani, ze nalezy ich chronic, ale rowniez uwazac za zagrozenie, i ze nikomu nie wolno zostawac sam na sam z zadnym czlonkiem rodziny. Gdyby wykonali jakis grozny czy niezwykly ruch, mieli zostac natychmiast zlikwidowani. -Uwazam, ze to bezcelowe - powiedzial Polnichev przez telefon. - Sytuacja wymknela sie spod kontroli. Takie wiesci szybko sie rozchodza, nie zdolamy ich utajnic. Rownie dobrze mozemy podac wszystko do ogolnej wiadomosci. -Czy pan zwariowal? - warknal Leland. -Jesli dojdzie do tego, ze bedziemy musieli zaczac zabijac ludzi, wielu ludzi, Halbourgow, Tolkow i wszystkich swiadkow w Nevadzie, byle tylko prawda nie wyszla na swiatlo dzienne, cena stanie sie zbyt wysoka. Leland Falkirk byl wsciekly. -Zapomina pan, co jest stawka. Czlowieku, chodzi nie tylko o zatajenie prawdy przed spoleczenstwem. Teraz to niemal bez znaczenia. Probujemy chronic caly nasz gatunek przed unicestwieniem. Jesli wyjawimy ludziom prawde i dopiero potem postanowimy uzyc sily, zeby zahamowac infekcje, wszyscy beda krytykowac nasza wczesniejsza decyzje i zanim sie pan spostrzeze, wojna bedzie przegrana! -Sadze, ze dotychczasowe zdarzenia dowodza, iz niebezpieczenstwo nie jest takie wielkie. Jasne, przykazalem ludziom pilnujacym Halbourgow, ze maja uwazac ich za groznych, ale nie wierze, iz naprawde sa niebezpieczni. Ta mala Emma... to slodkie dziecko, nie zaden potwor. Nie wiem, jak Cronin zdobyl swoja moc i jak przekazal ja dziewczynce, lecz dalbym glowe, ze to wszystko, co zyskala. I co zyskali inni. Gdyby tylko mogl pan poznac Emme, pulkowniku! Jest rozkoszna. Wszystkie dowody wskazuja, ze to, co sie dzieje, powinnismy uwazac za najdonioslejsze wydarzenie w historii ludzkosci. -Oczywiscie wrog chcialby, zebysmy tak wlasnie mysleli - wycedzil Leland zimno. - Jezeli zdola nas przekonac, ze przystosowanie sie i poddanie jest wielkim dobrodziejstwem, zostaniemy podbici bez walki. -Pulkowniku, jesli Cronin, Corvaisis, Tolk i Emma zostali zainfekowani, jesli juz nie sa ludzmi albo przynajmniej nie sa tacy jak pan czy ja, nie ujawnialiby sie przez dokonywanie cudownych uzdrowien czy przez pokazy telekinetyczne. Ukrywaliby swoje zdumiewajace mozliwosci, aby niepostrzezenie infekowac innych ludzi. Argumenty te nie zrobily wrazenia na Lelandzie. -Nie wiemy dokladnie, jak to sie odbywa. Moze zainfekowana osoba podporzadkowuje sie pasozytowi, staje sie jego niewolnikiem. Albo moze wspolzycie pomiedzy gospodarzem i pasozytem ma charakter symbiotyczny, korzystny dla obu stron. Byc moze gospodarz nawet nie zdaje sobie sprawy, ze ma w sobie pasozyta, co wyjasnialoby, dlaczego mala Halbourg i inni nie wiedza, skad wziela sie ich moc. Tak czy owak, zainfekowana osoba nie jest juz w stu procentach czlowiekiem. Moim zdaniem, Polnichev, takiej osobie juz nie mozna ufac. Ani troche. A teraz, na milosc boska, prosze aresztowac cala rodzine Tolka. Nalezy ich natychmiast odizolowac. -Jak powiedzialem, pulkowniku, dom Tolkow otaczaja dziennikarze. Jesli wkrocze tam z agentami i aresztuje Tolka na oczach dziesiatkow reporterow, nasza zaslona dymna sie rozwieje. Choc juz nie jestem jej zwolennikiem, nie zamierzam jej sabotowac. Znam swoje obowiazki. -Czy przynajmniej agenci obserwuja dom? -Tak. -A co z Mendozami? Jesli Tolk zainfekowal chlopca, tak jak najwyrazniej Cronin jego... -Obserwujemy Mendozow - odparl Polnichev. - Tam tez nie mozemy wykonac zadnego mchu z uwagi na reporterow. Kolejnym problemem byl ojciec Stefan Wycazik. Ksiadz byl w mieszkaniu Mendozow, a potem w domu Halbourgow, zanim Foster Polnichev sie dowiedzial, co tam zaszlo. Pozniej agent FBI widzial Wycazika przy blokadzie w poblizu domu Sharkle'a w Evanston w czasie, gdy wybuchla bomba. Nikt nie wiedzial, dokad sie stamtad udal; nie widziano go od prawie szesciu godzin. -Najwyrazniej kawalek po kawalku sklada obraz sytuacji - stwierdzil Polnichev. - To jeszcze jeden powod do rezygnacji z utajniania. Nalezy wyjawic prawde, zanim zostaniemy przylapani na jej tuszowaniu. Leland Falkirk poczul nagle, ze wszystko sie rozpada, wymyka spod kontroli. Mial klopoty z oddychaniem. Cale zycie podporzadkowal filozofii kontroli, nieustannej zelaznej kontroli nad wszystkim. Kontrola byla najwazniejsza. Najpierw samokontrola. Czlowiek musi nauczyc sie panowac nad wlasnymi pragnieniami i zachciankami, bo inaczej moze zostac zniszczony przez taka czy inna slabosc: alkohol, narkotyki, seks. Leland wiele nauczyl sie od swoich gleboko wierzacych rodzicow, ktorzy zaczeli wbijac mu te lekcje do glowy, zanim jeszcze podrosl na tyle, by zrozumiec, o czym mowia. Trzeba rowniez umiec panowac nad procesami intelektualnymi; trzeba pilnowac sie i zawsze polegac na logice i rozumie, bo w naturze ludzkiej lezy sklonnosc do przesadow, do zachowan opartych na irracjonalnych przeslankach. Tego nauczyl sie na nabozenstwach zielonoswiatkowcow, gdy w szoku i ze strachem patrzyl, jak padaja na podloge kosciola, wrzeszcza i miotaja sie w dzikim zapamietaniu, opanowani przez cos, co uwazali za Ducha Swietego - choc w rzeczywistosci byla to tylko histeria. Nalezy takze panowac nad strachem, bo strach moze pozbawic zdrowego rozsadku. Leland nauczyl sie pokonywac lek przed rodzicami, ktorzy regularnie bili go i karali, twierdzac, ze czynia to dla jego dobra, poniewaz ma w sobie diabla, ktorego trzeba wypedzic. Jednym ze sposobow zapanowania nad strachem jest zadawanie sobie cierpien i zwiekszanie odpornosci na bol, bo czlowiek boi sie tylko wtedy, gdy nie ma pewnosci, czy zniesie bol zadany przez to, co budzi w nim strach. Kontrola. Do tej pory Leland Falkirk mial pelna kontrole nad soba, swoim zyciem, swoimi ludzmi i wszystkimi wyznaczonymi mu zadaniami, ale teraz czul, ze kontrola nad ta sytuacja wymyka mu sie wyraznie. Byl blizszy paniki niz kiedykolwiek od ponad czterdziestu lat. -Polnichev - powiedzial do sluchawki - zaraz sie rozlacze, ale niech pan czeka przy telefonie. Moj czlowiek zorganizuje kodowana konferencje telefoniczna pomiedzy mna, panem, panskim szefem, Riddenhourem w Waszyngtonie i naszym kontaktem w Bialym Domu. Uzgodnimy twarda polityke i najlepszy sposob jej przeprowadzenia. Niech mnie diabli, jesli pozwole, by te wasze cuda-niewidy rozwalily cala operacje. Zachowamy kontrole. Jesli to bedzie konieczne, zlikwidujemy zainfekowanych ludzi, nawet gdy beda to urocze dziewczynki i ksieza, i ocalimy nasze tylki. Na Boga, dopilnuje, zeby tak sie stalo! * Gdy Faye i Ginger wracaly z Elko o drugiej czterdziesci piec, zielonobrazowy sedan jechal za nimi do zjazdu z 1-80. Ginger byla niemal pewna, ze skreci na parking motelu i stanie obok ich vana, ale zatrzymal sie na szosie sto metrow od Zacisza i czekal w padajacym sniegu.Faye zaparkowala przed recepcja. Dom i Ernie wyszli do nich, zeby pomoc wypakowac zrobione w Elko zakupy: skafandry i maski narciarskie, buty i ocieplane rekawice dla tych, ktorzy jeszcze ich nie mieli i wczoraj podali rozmiar, dwie nowe polautomatyczne strzelby kalibru 20, amunicje, plecaki, latarki, dwa kompasy, maly palnik acetylenowy z dwoma butlami gazowymi i wiele innych rzeczy. Ernie objal Faye, a Dom Ginger. Obaj jednoczesnie powiedzieli: -Martwilem sie o ciebie. Ginger uslyszala wlasne slowa w chwili, gdy wypowiadala je Faye: -Ja tez sie o ciebie martwilam. Ernie i Faye pocalowali sie. Dom, z platkami sniegu na brwiach i lsniacymi paciorkami wody na rzesach, pochylil glowe i pocalowal Ginger. Ten pocalunek byl slodki, cieply, dlugi i rownie naturalny, jak malzenski pocalunek Faye i Erniego. Od przybycia do Elko przed dwoma dniami naturalnosc cechowala wszystkie uczucia Ginger do Dorna. Po rozladowaniu vana i zlozeniu rzeczy w mieszkaniu Blockow, dziesiecioro czlonkow rodziny Zacisze zebralo sie w barze. Jack, Ernie, Dom, Ned i Faye przyniesli bron. Gdy przysuneli krzesla do stolu, przy ktorym Brendan i Dom wyprobowali wczoraj swoja moc, Ginger zauwazyla, ze kaplan patrzy na bron z mieszanina niezadowolenia i strachu. Wysmienity nastroj, w jaki wprawilo go wczoraj odkrycie zdumiewajacego dam, gdzies zniknal. -Dzis nie snilem - wyjasnil, gdy zapytala go o przyczyne przygnebienia. - Zadnego zlotego swiatla, zadnego wzywajacego mnie glosu. Wiesz, Ginger, od poczatku sobie mowilem, ze nie wierze, iz to Bog mnie wzywa, ale w glebi duszy wlasnie w to wierzylem. Ojciec Wycazik mial racje: zawsze tkwilo we mnie ziarno wiary. Ostatnio zaczalem z powrotem akceptowac Boga. Nie tylko akceptowac: znow Go potrzebuje. Ale teraz... zadnych snow, zadnego zlotego swiatla... jakby Bog mnie porzucil. -Mylisz sie - powiedziala Ginger, biorac go za reke, jakby mogla osmotycznie wchlonac jego rozpacz i poprawic mu samopoczucie. - Jesli wierzysz w Boga, On nigdy cie nie porzuci. Ty mozesz porzucic Boga, ale nigdy na odwrot. On zawsze wybacza, zawsze kocha. Czy nie to mowiles swoim parafianom? Brendan usmiechnal sie blado. -Mowisz tak, jakbys to ty chodzila do seminarium. -Te sny byly prawdopodobnie tylko wspomnieniem stlumionym przez blokade, ktora zamyka je w twojej podswiadomosci. Ale jesli naprawde Bog cie tu wezwal, to... juz nie masz powodu snic. Przybyles, jak chcial, wiec nie ma potrzeby, zeby dalej zsylal ci sny. Rozumiesz? Twarz Brendana troche sie rozjasnila. Zajeli miejsca wokol stolu. Ginger z przerazeniem zauwazyla, ze stan Marcie pogorszyl sie od zeszlej nocy. Dziewczynka siedziala z pochylona glowa, z twarza na wpol przyslonieta przez geste czarne wlosy, i patrzyla na swoje rece lezace bezwladnie na kolanach. -Ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc... - mamrotala z determinacja, scigajac wspomnienia z szostego lipca. Balansowaly na skraju jej swiadomosci, dreczaco niedostepne, i wciagaly ja coraz glebiej w obsesyjna kontemplacje czegos, co widziala tamtej nocy. -Wyjdzie z tego - powiedziala Ginger do Jorji, wiedzac, ze te slowa sa puste i glupie, ale nie potrafila wymyslic innych. -Tak - odparla Jorja, najwyrazniej wcale nie uwazajac jej slow za glupie i puste. - Musi z tego wyjsc. Musi. Jack i Ned ustawili pod drzwiami plyte i zaparli ja stolem, zapewniajac wszystkim swobode rozmowy bez ryzyka podsluchania. Faye i Ginger szybko opowiedzialy o swojej wizycie na ranczu Jamisonow i o sledzacych ich dwoch mezczyznach w sedanie. Ernie i Dom tez mieli towarzystwo. Wiadomosci te zaniepokoily Jacka. -Skoro wyszli z ukrycia, to znaczy, ze sa prawie gotowi nas zgarnac. -Moze stane na warcie i sprawdze, czy juz nie mszyli - zaproponowal Ned Sarver. Podszedl do drzwi i przylozyl oko do waskiej szczeliny pomiedzy sklejka a futryna, wygladajac na zasypywany sniegiem parking. Na prosbe Jacka Dom i Ernie opowiedzieli, co zobaczyli w czasie zwiadu w okolicy Skladu Grzmiace Wzgorze. Jack sluchal uwaznie, zadajac liczne pytania, ktorych cel nie zawsze byl dla Ginger zrozumialy. Czy zauwazyli w siatce gole cienkie druty? Z czego sa zrobione slupki? Wreszcie zapytal: -Nie ma psow ani patroli? -Nie - odparl Dom. - Bylyby slady na sniegu wzdluz ogrodzenia. Musza miec dobra ochrone elektroniczna. Mialem nadzieje, ze zdolamy dostac sie na teren obiektu, ale teraz powaznie w to watpie. -Dostaniemy sie, nie ma obawy - powiedzial Jack. - Wejdziemy nawet do samego Skladu. Dom i Ernie spojrzeli na niego z takim zdumieniem, ze Ginger pomyslala, iz Grzmiace Wzgorze naprawde musi robic oniesmielajace wrazenie. -Do srodka? - zapytal Dom. -To niemozliwe - stwierdzil Ernie. -Jesli zastosowali systemy elektroniczne dla ochrony granicy - powiedzial Jack - to prawdopodobnie glowne wejscie ma podobne zabezpieczenia. Tak to jest w dzisiejszych czasach. Wszyscy korzystaja z najnowszych technologii. Oczywiscie przy frontowej bramie bedzie straznik, ale niezbyt czujny, bo przywykl do komputerow, kamer wideo i innych gadzetow. Dlatego mozemy go zaskoczyc i obezwladnic. Ale nie mam pojecia, jak daleko zajdziemy wewnatrz ani co zdolamy zobaczyc, zanim nas przygwozdza. -Skad pewnosc, ze w ogole... - zaczela Ginger. -Przez osiem lat niejako zawodowo zajmowalem sie wchodzeniem do trudno dostepnych miejsc i wydostawaniem sie z nich - przypomnial jej Jack. - Poza tym wyszkolil mnie rzad, wiec znam ich procedury i sztuczki. - Mrugnal zezowatym okiem. - Mam tez pare wlasnych. -Ale z twoich slow wynika, ze zamierzasz dac sie schwytac - powiedziala zdezorientowana Jorja. -Owszem. -W takim razie jaki sens ma wchodzenie do srodka? Jack wylozyl im swoj plan. Ginger sluchala go najpierw z konsternacja, a potem z narastajacym podziwem. * Jack przedstawil im szczegoly planu tak, jakby byl pewien, ze pozostalych dziewieciu czlonkow grupy zgodzi sie zrobic dokladnie to, co im kaze, niezaleznie od ryzyka. Posluzyl sie wszystkimi znanymi sobie sposobami wywierania nacisku i wykorzystal swoje zdolnosci przywodcze nie dlatego, ze nie chcial rozwazac alternatywnych strategii czy modyfikacji, ale poniewaz nie bylo juz na to czasu. Jego rozum i instynkt ostrzegaly: czas ucieka.Za godzine wszyscy - z wyjatkiem Dorna, Neda i samego Jacka - wsiada do cherokee i okrezna droga dotra do Elko, pociagajac za soba czesc obserwatorow. W Elko sie rozdziela. Ernie, Faye i Ginger pojada jeepem na polnoc, do Twin Falls w Idaho, a potem do Pocatello. Stamtad poleca do Bostonu, gdzie zatrzymaja sie u przyjaciol Ginger, Hannabych. Powinni dotrzec do Bostonu w czwartek wieczorem albo w piatek rano. Natychmiast po przybyciu opowiedza Hannabym, co odkryli. W ciagu godziny lub dwoch Ginger obdzwoni wszystkich swoich kolegow w Boston Memorial i wraz z Blockami opowie lekarzom, co zrobiono grupie niewinnych ludzi dwa lata temu w Nevadzie. Tymczasem George i Rita Hannaby skontaktuja sie ze swoimi wplywowymi znajomymi i umowia spotkania, na ktorych Ginger i Blockowie przedstawia cala historie. Dopiero wtedy Ginger, Faye i Ernie powiadomia prase, a jeszcze pozniej przedstawia policji zeznanie podwazajace dotychczasowe przekonanie, ze Pablo Jackson zostal zamordowany przez zwyklego wlamywacza. -Chodzi o to, zeby rozpowszechnic te historie w szerokich kregach wysoko postawionych ludzi - powiedzial Jack. - Gdyby zdarzyl sie wam "wypadek", zanim przekonacie prase do zajecia sie nasza sprawa, mnostwo ustosunkowanych osob zacznie pytac, kto was zabil i dlaczego. Jestes dla nas bezcenna, Ginger, ty i twoje znajomosci z waznymi ludzmi w jednym z najwiekszych miast w kraju. Jesli poruszysz ich swoja historia, stworzysz cala armie adwokatow. Tylko pamietaj, musisz dzialac szybko, zanim tamci odkryja, ze wrocilas do domu, i postanowia cie unieszkodliwic. Na zewnatrz zerwal sie wiatr i jeczal za plytami w oknach. Dobrze. Jesli sniezyca sie nasili i jeszcze bardziej pogorszy widocznosc, beda mieli wieksze szanse niepostrzezenie wymknac sie z motelu. -Kiedy Ginger, Faye i Ernie wyjada z Elko w strone Pocatello - podjal Jack tonem, ktory sugerowal, ze nie jest to propozycja, lecz koniecznosc - ty, Brendan, oraz S andy i Jorja z Marcie udacie sie do miejscowego salonu Jeepa. Tam kupicie drugi woz z napedem na cztery kola za pieniadze, ktore wam dam przed wyjazdem z Zacisza. Zaraz potem wyjedziecie z Elko w przeciwnym kierunku niz Ginger i Blockowie, na wschod, do Salt Lake City w Utah. Snieg bedzie was spowalnial, ale dacie rade. W Salt Lake po uciszeniu sie burzy zlapiecie samolot i w czwartek po poludniu albo wieczorem powinniscie byc w Chicago. - Zwrocil sie do ksiedza: - Brendan, z lotniska zadzwonisz do swojego proboszcza, tego ojca Wycazika, o ktorym nam mowiles. Niech uzyje swoich wplywow, zeby umowic natychmiastowe spotkanie z szefem archidiecezji chicagowskiej. -Z kardynalem Richardem O'Callahanem - sprecyzowal Brendan. - Nie wiem, czy nawet ojciec Wycazik zdola zalatwic natychmiastowa audiencje u Jego Eminencji. -Musi - oswiadczyl Jack stanowczo. - Brendan, powinienes dzialac szybko, tak jak Ginger w Bostonie. Prawdopodobnie nasi wrogowie was namierza, gdy tylko zjawicie sie w Chicago. W kazdym razie na spotkaniu z kardynalem O'Callahanem razem z Jorja i S andy wyjawisz, co sie stalo w hrabstwie Elko, i zademonstrujesz swoje telekinetyczne zdolnosci. Musicie zrobic wszystko, co w waszej mocy, zeby go przekonac. Czy kardynalowie nosza spodnie pod szatami? Brendan zamrugal ze zdziwienia. -Co? Oczywiscie, ze nosza spodnie. -W takim razie spraw, zeby kardynal zlal sie w nie ze strachu. Zrob takie przedstawienie, zeby wiedzial, iz bierze udzial w najwazniejszym wydarzeniu od czasu, gdy dwa tysiace lat temu znaleziono kamien odtoczony z grobu. Nie uwazaj moich slow za bluznierstwo, Brendanie. Naprawde wierze, ze to najwazniejsze wydarzenie. -Ja rowniez - przyznal Brendan. Choc przez cale przedpoludnie byl przybity, zdawalo sie, ze autorytatywny ton i spokoj Jacka dodaja mu sily. Silny wiatr wstrzasal plytami w oknach i wypelnial bar niskim, zlowieszczym dudnieniem. Ernie Block przekrzywil szpakowata glowe, nasluchujac. -Skoro juz teraz tak wieje, to gdy zacznie sie sniezyca, bedziemy miec prawdziwy huragan - mruknal. Jack mial nadzieje, ze pogoda nie zepsuje sie zbyt szybko, bo jesli ich przeciwnicy zamierzali uderzyc za pare godzin, jak sie spodziewal, mogli przyspieszyc atak, zeby uniknac komplikacji spowodowanych przez burze sniezna. -W porzadku, Brendan - podjal - masz przekonac kardynala O'Callahana i naklonic go do spotkania z burmistrzem, rada miejska oraz innymi waznymi osobami. Byc moze bedziesz mial dwadziescia cztery godziny, zanim twoje zycie znajdzie sie w niebezpieczenstwie. Im szerzej rozejda sie wiesci, tym mniejsze bedzie zagrozenie. Ale tak czy siak nie powinienes ryzykowac, przeznaczajac na to wiecej niz dwanascie godzin, zanim poprosisz o zorganizowanie konferencji prasowej. Wyobraz sobie: najznamienitsi obywatele miasta, tlum reporterow, a ty demonstrujesz swoje umiejetnosci, wysylajac krzeslo w podroz po sali! Brendan usmiechnal sie szeroko. -To z pewnoscia rozwieje zaslone dymna. Po czyms takim nasi wrogowie nie beda mogli dluzej ukrywac prawdy. -Miejmy nadzieje, bo kiedy wy bedziecie wypelniac swoje zadania, Dom, Ned i ja bedziemy w Grzmiacym Wzgorzu, byc moze zamknieci. Nasza jedyna szansa na wyjscie stamtad w takim samym stanie, w jakim weszlismy, bedzie maksymalne naglosnienie sprawy. -To mi sie nie podoba - stwierdzila Jorja. - Nie podoba mi sie, ze zamierzacie dostac sie do Skladu. Czy to konieczne? Zadalam ci to samo pytanie pietnascie minut temu, a ty nie odpowiedziales, Jack. Skoro mozemy sie stad wymknac, jechac do Bostonu i do Chicago, wykorzystac znajomosci Ginger i Brendana, zeby rozdmuchac te historie, myszkowanie w Skladzie mija sie z celem. Gdy wprawimy w mch kola prasy, wojsko i agencje rzadowe zaangazowane w te sprawe musza w koncu wyznac cala prawde. Musza nam powiedziec, co sie stalo tamtego lata i co robili w Grzmiacym Wzgorzu. Jack odetchnal gleboko. Wiedzial, ze ta czesc planu moze wzbudzic zastrzezenia, zwlaszcza ze strony Neda i Dorna. -Przykro mi, Jorja, ale nie masz racji. Jesli wszyscy zaczniemy mowic, nacisk na ujawnienie prawdy bedzie ogromny, zgadza sie, jednak wojsko i rzad beda zwlekac. Beda grac na zwloke i tygodniami, miesiacami rozpowszechniac sprzeczne informacje. W ten sposob zyskaja czas na wymyslenie przekonujacego klamstwa, ktore wyjasni wszystko, niczego nie ujawniajac. Nasza jedyna szansa to szybkie postawienie ich w sytuacji bez wyjscia. Aby do tego doszlo, musicie powiedziec swiatu, ze trzej wasi przyjaciele, czyli Dom, Ned i ja, sa przetrzymywani w gorach jako zakladnicy. Dramat zakladnikow, z agencjami naszego rzadu w roli terrorystow, uniemozliwi wojsku wymigiwanie sie od odpowiedzi dluzej niz przez pare dni. Widzial, ze jego slowa zaskoczyly wszystkich. Ernie i Faye patrzyli na niego, jakby byl juz martwy - albo po kolejnym praniu mozgu. Na twarzy Jorji malowal sie strach. -Nie mozesz - powiedziala. - Nie, nie. Po prostu nie mozecie sie poswiecac... -Jesli dobrze wykonacie swoja robote - wszedl jej w slowo Jack - nie bedzie to zadne poswiecenie. Wyciagniecie nas z Grzmiacego Wzgorza dzieki spolecznym protestom, ktore zainicjujecie. Dlatego jest takie wazne, zebysmy wszyscy zrobili to, co do nas nalezy. -Zalozmy, ze jakims sposobem zdolacie wejsc do wnetrza gory i zobaczycie cos, co wyjasni, co spotkalo nas w lipcu. I moze uda sie wam zrobic pare zdjec. W takim wypadku sprobujecie uciec, prawda? Nie powiedziales, ze dramat zakladnikow jest konieczny. -Nie, oczywiscie, ze nie - odparl Jack. Klamal. Byc moze uda im sie dostac do wnetrza Skladu, ale prawdopodobienstwo wydostania sie bez odkrycia bylo bliskie zeru. A znalezienie czegos, co wyjasniloby tajemnice tamtego lata, w ogole nie wchodzilo w rachube. Przede wszystkim nie wiedzieli, czego szukac. Moglo sie zdarzyc, ze przejda obok czegos waznego, nie majac pojecia, na co patrza. Co wiecej, jezeli w Grzmiacym Wzgorzu przeprowadzano niebezpieczne eksperymenty ktorys z nich w tamta lipcowa noc wymknal sie spod kontroli, odpowiedzi na nurtujace ich pytania prawdopodobnie zawarte sa na mikrofilmach albo w raportach laboratoryjnych; jesli nawet zdolaja wejsc do laboratoriow, nie beda mieli czasu na przegladanie ton dokumentow i szukanie w nich informacji, ktore rzucilyby swiatlo na te sprawe. Jack nie powiedzial tego Jorji ani innym, poniewaz nie chcial, zeby zebranie przemienilo sie w dyskusje na temat potencjalnego ryzyka i szukanie innych opcji. Na zewnatrz wyl wiatr. -Skoro sie uparles, ze musicie we trojke wedrzec sie do Skladu, czy nie powinnismy byc jak najblizej was? - zapytala Jorja. - Mozemy pojechac do Elko, do redakcji "Sentinela", i Brendan zademonstruje swoja moc lokalnej prasie. Mozemy zaczac demaskowac naszych przeciwnikow tutaj, zamiast w Chicago i Bostonie. -Nie. - Jack byl wzruszony jej troska, ale zaczynal sie niepokoic. (Na milosc boska, wskazowki zegarka zdawaly sie wirowac). - Krajowe media nie zwroca wiekszej uwagi na doniesienia malomiasteczkowej gazety o pojawieniu sie czlowieka z mocami parapsychicznymi i wielkim rzadowym spisku. Uznaja to za wyssana z palca historyjke w rodzaju tych o yeti czy UFO. Nasi wrogowie znajda was i ucisza... ucisza tez wszystkich miejscowych reporterow, z ktorymi bedziecie rozmawiac, i to na dlugo przed tym, zanim ogolnokrajowe media zadadza sobie trud wyslania kogos, zeby sprawdzil doniesienia "Sentinela". Musicie jechac, Jorja. Moj plan jest nasza jedyna szansa. Zgarbila sie na krzesle. -Dom, jestes ze mna? - zapytal Jack. -Tak, chyba tak - odparl pisarz zgodnie z przewidywaniami. Corvaisis byl facetem z charakterem, godnym zaufania, choc prawdopodobnie nie postrzegal siebie w ten sposob. Z ironicznym usmiechem zapytal: - Ale czym zasluzylem sobie na ten zaszczyt? -Ernie nie do konca pokonal nyktofobie, wiec calonocna jazda do Pocatello bedzie dla niego trudna. Nie nadaje sie do takiej wyprawy. W ten sposob zostajecie mi tylko ty i Ned. I szczerze mowiac, Dom, nie zaszkodzi naszej sprawie, jesli jednym z zakladnikow w Grzmiacym Wzgorzu bedzie znany powiesciopisarz. To podgrzeje emocje. Ginger Weiss, ktora sluchala Jacka ze sciagnietymi brwiami, powiedziala: -Jestes wspanialym strategiem, Jack, ale i meskim szowinista. Zabierasz na wyprawe do Grzmiacego Wzgorza samych mezczyzn. Mysle, ze sklad grupy powinien byc inny: ty, Dom i ja. -Ale... -Wysluchaj mnie - poprosila, stajac u szczytu stolu i skupiajac na sobie uwage wszystkich. Jack byl swiadom, ze wykorzystuje swoj intelekt, sile woli i urode, stosujac metody podobne do tych, z ktorych on sam korzystal, by naklonic innych do przyjecia jego planu. - Brendan moze jechac do Chicago z Nedem i S andy, ktorzy poswiadcza, ze mowi prawde. Jorja i Marcie pojechaliby z Faye i Erniem do Bostonu, zabierajac list ode mnie. George i Rita Hannaby przyjma ich i wysluchaja. Co wazniejsze, Rita z pewnoscia zobaczy w Faye swoje lustrzane odbicie, pokochaja sie jak siostry i Rita gotowa bedzie walczyc dla niej do upadlego. Moja obecnosc w Bostonie nie jest niezbedna. Bardziej jestem potrzebna tutaj. Po pierwsze, infiltracja Skladu zapowiada sie na niebezpieczne przedsiewziecie. Ktorys z was moze zostac ranny i bedzie potrzebowal pomocy lekarskiej. Nie wiemy na pewno, czy Dom ma te sama moc uzdrawiania co Brendan, a jesli nawet, moze nad nia nie panowac. Warto wiec miec pod reka lekarza, prawda? Po drugie, skoro znany pisarz... no dobrze, Dom, jeszcze niezbyt znany... idealnie nadaje sie na zakladnika, to czy nie przyciagniemy wiekszej uwagi prasy, jesli w Grzmiacym Wzgorzu zostanie zatrzymana kobieta? Do licha, Jack, naprawde mnie potrzebujesz! -Masz racje - przyznal, zaskakujac ja ta szybka zgoda. Jej slowa mialy sens i tracenie czasu na dyskusje mijalo sie z celem. - Ned, pojedziesz z S andy i Brendanem do Chicago. -Nie mam nic przeciwko udzialowi w wyprawie do Skladu, jesli sadzisz, ze tak bedzie lepiej - zaznaczyl Ned. -Wiem. Tak sadzilem, ale zmienilem zdanie. Jorja, ty i Marcie pojedziecie do Bostonu z Erniem i Faye. A teraz, jesli zaraz sie stad nie wydostaniemy, kwestia, kto dokad ma jechac, przestanie miec znaczenie, bo wpadniemy w rece ludzi, ktorzy majstrowali w naszych glowach. Ned odsunal stol od drzwi, a Ernie odstawil plyte. Swiat za szyba byl jedna biala sciana sniegu wirujacego na wietrze. -Doskonale - stwierdzil Jack. - Dobra oslona. Po wyjsciu z barn mogli siegnac wzrokiem tylko do miejsca, w ktorym niedawno zatrzymal sie zielonobrazowy rzadowy plymouth. Samochod zniknal. To zaniepokoilo Jacka. Wolal, gdy obserwatorzy przebywali na widoku, bo wtedy on tez mogl ich obserwowac. * Konferencja przebiegala niezgodnie z oczekiwaniami pulkownika Lelanda Falkirka. Zamierzal uzyskac zgode na natychmiastowe aresztowanie swiadkow w motelu i przywiezienie ich do Skladu Grzmiace Wzgorze. Przypuszczal, iz general Riddenhour przekona innych, ze grozba rozprzestrzenienia sie infekcji jest realna i powazna. Liczyl na decyzje o koniecznosci zlikwidowania calej grupy Zacisze oraz calego personelu Grzmiacego Wzgorza, gdy bedzie mial dowod, iz osobnicy ci nie sa juz ludzmi - dowod, ktory spodziewal sie wkrotce zdobyc. Ale od chwili gdy podniosl sluchawke, nic nie szlo po jego mysli. Sytuacja znacznie sie pogorszyla.Emil Foxworth, dyrektor Federalnego Biura Sledczego, mial dla niego wiadomosci o jeszcze bardziej katastrofalnym obrocie sprawy. Zespol ponownie modyfikujacy pamiec rodziny Salcoeow w Monterey w Kalifornii zameldowal o wizycie brodatego intruza. Agenci byli przekonani, ze maja go w garsci, ale mezczyzna zdolal uciec, i to w bardzo spektakularny sposob. Salcoeowie zostali natychmiast przewiezieni karetkami w bezpieczne miejsce, gdzie podjeto modyfikacje pamieci. Rachunek znaleziony w porzuconym wozie doprowadzil agentow do wypozyczalni na lotnisku, a tam sie okazalo, ze samochod zostal wynajety nie przez zwyczajnego wlamywacza, lecz przez Parkera Faine'a, przyjaciela Corvaisisa. -Dowiedzielismy sie, ze z Monterey polecial do San Francisco - powiedzial Foxworth - ale tam go zgubilismy. Nie mamy pojecia, gdzie jest ani co robil od czasu, gdy wysiadl z samolotu linii West Air. Foster Polnichev z chicagowskiego biura FBI juz wczesniej uwazal, ze dalsze utajnianie prawdy nie jest mozliwe, a wiesci o ucieczce Faine'a potwierdzily jego stanowisko. Dwaj wysocy urzednicy rzadowi - Foxworth z FBI i James Herton, prezydencki doradca do spraw bezpieczenstwa narodowego - byli przekonani, ze ma racje. Co wiecej, Foster Polnichev wazeliniarsko dowodzil, ze kazde nowe odkrycie - cudowne uzdrowienia dokonane przez Cronina i Tolka, zdolnosci telekinetyczne Corvaisisa i Emmy Halbourg - wskazuje, iz ostateczne skutki wypadkow z szostego lipca beda dla ludzkosci dobroczynne, a nie szkodliwe. -Wiemy tez, ze doktor Bennell oraz wiekszosc pracujacych z nim ludzi jest zdania, iz nie ma i nigdy nie bylo zadnego zagrozenia. Sa tego pewni od wielu miesiecy. Ich argumenty brzmia calkowicie przekonujaco. Leland probowal wykazac, ze Bennell i jego ludzie moga byc zainfekowani i tym samym niegodni zaufania, ze nikomu w Grzmiacym Wzgorzu juz nie wolno ufac. Ale byl wojskowym, nie dyskutantem, i wiedzial, ze w starciu w Fosterem Polnichevem nie ma szans. Nie uzyskal nawet poparcia czlowieka, na ktorego liczyl najbardziej: generala Maxwella Riddenhoura. Przewodniczacy Kolegium Szefow Sztabow z poczatku byl bezstronny, uwaznie wysluchiwal opinii uczestnikow konferencji i gral role mediatora, bo zajmowane stanowisko lokowalo go pomiedzy wysokimi urzednikami panstwowymi i zawodowymi zolnierzami. Wkrotce jednak stalo sie jasne, ze bardziej zgadza sie z Polnichevem, Foxworthem i Hertonem niz Lelandem Falkirkiem. -Rozumiem panskie intencje, pulkowniku, i jestem pelen podziwu - oznajmil - ale uwazam, ze ta sprawa wykroczyla poza zakres panskich kompetencji. Przed podjeciem decyzji chcialbym zasiegnac rady nie tylko wojskowych, ale takze neuropatologow, biologow i filozofow. Oczywiscie zmienie zdanie, jesli przedstawi mi pan dowody istnienia niebezpieczenstwa. Opowiem sie wowczas za zatrzymaniem swiadkow w motelu, ogloszeniem bezterminowej kwarantanny Grzmiacego Wzgorza i podjeciem innych drastycznych srodkow, jakie pan zaleca. W tej chwili jednak, skoro nie ma powaznego i oczywistego zagrozenia, powinnismy zachowac wieksza powsciagliwosc, a takze liczyc sie z mozliwoscia, ze byc moze trzeba bedzie wyjawic prawde. -Z calym szacunkiem - zaczal Leland, ledwo panujac nad wsciekloscia - moim zdaniem zagrozenie jest zarowno powazne, jak i oczywiste. Jestem przekonany, ze nie ma czasu na neuropatologow czy filozofow. A juz na pewno nie na wykrety b andy tchorzliwych politykow. Jego slowa wywolaly burzliwa reakcje Foxwortha i Hertona. Gdy odpowiedzieli gniewnie, pulkownik stracil swoje zwykle opanowanie i zrewanzowal sie tym samym. W jednej chwili konferencja przerodzila sie w halasliwa potyczke slowna, ktora zakonczyla sie dopiero po interwencji Riddenhoura. General szybko doprowadzil do ugody: nie zostana podjete zadne dzialania przeciwko swiadkom ani zadne kroki majace na celu umocnienie zaslony dymnej, choc nie nalezy tez robic niczego, co mogloby ja oslabic. -Natychmiast po zakonczeniu rozmowy poprosze o spotkanie z prezydentem - oznajmil. - Za dwadziescia cztery godziny, najpozniej w ciagu czterdziestu osmiu, bedziemy miec plan, ktory zadowoli wszystkich, od szefa sztabu po Bennella i jego ludzi w Grzmiacym Wzgorzu. To niemozliwe, pomyslal Leland kwasno. Gdy odlozyl sluchawke po konferencji zakonczonej niespodziewanym upokorzeniem, przez ponad minute stal przy biurku w pozbawionym okien pokoju w Shenkfield, tak bardzo wyprowadzony z rownowagi, ze obawial sie wezwac Homera. Nie chcial, zeby porucznik zaczal podejrzewac, iz operacja, ktora zamierzal przeprowadzic, jest sprzeczna z decyzja generala Riddenhoura. Jego zadanie bylo jasne. Ponure, ale jasne. Wyda rozkaz zamkniecia 1-80 pod pretekstem toksycznego wycieku, aby odizolowac motel Zacisze. Potem aresztuje swiadkow i przewiezie ich do Skladu Grzmiace Wzgorze. Gdy wszyscy znajda sie pod ziemia, lacznie z doktorem Milesem Bennellem i innymi podejrzanymi pracownikami, uwiezieni za masywnymi wrotami pancernymi, wysadzi ich - a takze siebie - w powietrze, detonujac dwie bomby walizkowe o mocy pieciu megaton, przechowywane w magazynie amunicyjnym podziemnego obiektu. Dwie atomowki spala wszystkich i wszystko we wnetrzu gory, zostanie tylko popiol i kawalki kosci. Eksplozja zniszczy rowniez zrodlo straszliwego skazenia, gniazdo wroga. Oczywiscie pozostana inne zrodla infekcji: rodzina Tolkow i Halbourgow, wszyscy swiadkowie, u ktorych blokady pamieci nie skruszaly i ktorzy nie wrocili do Nevady, oraz inni... Ale pulkownik byl przekonany, ze takie bezprzykladne poswiecenie zawstydzi Riddenhoura i sprawi, ze general znajdzie w sobie hart, aby dokonczyc rozpoczete dzielo i zetrzec z powierzchni ziemi najmniejszy slad zarazy. Leland Falkirk drzal. Nie ze strachu. Drzal z dumy. Byl ogromnie dumny, ze postanowil stoczyc i wygrac najwieksza bitwe w dziejach ludzkosci, ratujac nie tylko jeden narod, ale caly swiat przed niewyobrazalnym zlem. Wiedzial, ze jest zdolny do zlozenia ofiary ze swego zycia. Kiedy sie zastanawial, co bedzie czul w ostatnim ulamku sekundy, zanim wybuch jadrowy go unicestwi, przebiegl go przyjemny dreszcz. Mial sie zmierzyc z najstraszliwszym bolem, jaki tylko mozna sobie wyobrazic. Tak, bedzie straszliwy, lecz zarazem tak krotki, ze bez watpienia zniesie go rownie meznie jak wszelkie inne zadawane sobie cierpienia. Byl juz spokojny. Absolutnie spokojny. Rozkoszowal sie slodkim oczekiwaniem na potworny bol. Ta krotka atomowa agonia bedzie tak cudownie czysta, ze zapewni mu wstep do nieba, na ktore, jak twierdzili jego rodzice zielonoswiatkowcy, zawsze widzacy w nim diabla, nigdy nie zasluzy. * Dom Corvaisis wyszedl za Ginger z barn Zacisze i spojrzal w wir pedzacego, kotlujacego sie sniegu. Przez chwile widzial, slyszal i czul cos, czego tam nie bylo.Za jego plecami brzeczalo szklo sypiace sie z wybuchajacych okien, przed nim zalegal blask lamp na parkingu, a dalej rozposcierala sie goraca letnia ciemnosc; wszedzie grzmial lyk dochodzacy z tajemniczego zrodla i ziemia sie trzesla; serce chcialo wyskoczyc mu z piersi, oddech uwiazl w gardle; gdy wybiegl z baru, rozejrzal sie, a potem popatrzyl w gore... -Co sie stalo? - zapytala Ginger. Dom uswiadomil sobie, ze slizga sie nie tylko po zasniezonym chodniku, ale takze po powierzchni wspomnien, ktore wyrywaly sie zza blokady pamieci. Powiodl wzrokiem po twarzach swoich towarzyszy. -Widzialem... kiedy tu bylem... tamtej lipcowej nocy... Dwa dni temu w barze, gdy byl bliski przypomnienia sobie wszystkiego, nieswiadomie odtworzyl grzmot i drzenie z szostego lipca. Tym razem nie doszlo do takich manifestacji, moze dlatego, ze wspomnienia juz nie byly tlumione, same przedzieraly sie na powierzchnie i nie potrzebowaly pomocy. Nie umiejac wyrazic slowami intensywnosci swoich doznan, Dom odwrocil sie, spojrzal w padajacy snieg i... Od glosnego tyku bolaly go uszy, a wibracje byly tak silne, ze czul je w kosciach i zebach, wstrzasaly nim jak huk pioruna szyba w oknie. Biegl chwiejnie po asfalcie, patrzac w nocne niebo, i zobaczyl lecacy kilkadziesiat metrow nad ziemia samolot. Jego czerwone i biale swiatla pozycyjne blyskaly na tle ciemnosci, lecial tak nisko, ze widac bylo blask w kabinie pilotow. Odrzutowiec, sadzac z predkosci, i to bojowy odrzutowiec, sadzac z poteznego ryku silnikow. Po chwili zobaczyl drugi, zakreslajacy luk na czarnym polu obsianym makiem gwiazd; ryk i wstrzasy, ktore strzaskaly okna baru i wprawily w taniec drobne przedmioty na stolach, staly sie jeszcze potezniejsze, choc sadzil, ze oslabnie, gdy odrzutowce sie oddala, odwrocil sie, wyczuwajac za soba nowe zrodlo huku, i bzyknal z przerazenia, gdy znad baru wystrzelil trzeci odrzutowiec, lecacy na wysokosci nie wiekszej niz dwanascie metrow, tak nisko, ze w blasku lamp odbitym od asfaltu widzial oznakowania na skrzydle - kilka cyfr i amerykanska flage; Jezu, lecial coraz nizej i Dom padl na ziemie, przekonany, ze maszyna zaraz sie rozbije, ze za sekunde posypia sie na niego szczatki, moze nawet zaleje go deszcz plonacego paliwa... -Dom! Lezal rozplaszczony na sniegu, przywierajac do ziemi, i ponownie przezywal strach, jaki czul w nocy szostego lipca, gdy myslal, ze spadnie na niego odrzutowiec. -Dom, co sie stalo? - zapytala S andy Sarver. Kucala przy nim z reka na jego ramieniu. Ginger kleczala z drugiej strony. -Dom, nic ci nie jest? Z ich pomoca podniosl sie ze sniegu. -Kruszy sie blokada mojej pamieci. - Podniosl twarz ku niebu, majac nadzieje, ze bialy sniezny dzien zniknie jak wczesniej, zastapiony przez ciemne letnie niebo, majac nadzieje, ze wspomnienia poplyna swobodnie. Nic. Dmuchal wiatr. Snieg sypal mu w oczy. Pozostali patrzyli na niego. -Pamietam odrzutowce, wojskowe odrzutowce... najpierw dwa, w locie koszacym kilkadziesiat metrow nad ziemia... a potem trzeci, tak nisko, ze omal nie zerwal dachu barn. -Odrzutowce! - zawolala Marcie. Wszyscy spojrzeli na nia ze zdziwieniem, nawet Dom, bo bylo to pierwsze slowo - poza slowem "ksiezyc" - jakie wypowiedziala od wczorajszej kolacji. Jorja trzymala ja w ramionach, oslaniajac przed sniegiem. Dziewczynka spogladala w gore, jakby po uslyszeniu slow Dorna szukala na burzowym niebie sladu odrzutowcow z tamtego lata. -Odrzutowce - powtorzyl Ernie, rowniez patrzac w niebo. - Nie... Nie pamietam. -Odrzutowce! Odrzutowce! - Marcie podniosla raczke. Dom uswiadomil sobie, ze robi to samo, ze tez wyciaga rece, jakby mogl siegnac poza oslepiajacy snieg chwili obecnej w goraca, pogodna noc z przeszlosci i sciagnac stamtad wspomnienia. Nie zdolal ich jednak przywolac, choc staral sie ze wszystkich sil. Pozostali nie mogli sobie przypomniec zadnych odrzutowcow i ich niesmiala nadzieja w jednej chwili przerodzila sie we frustracje. Marcie opuscila glowe, wsunela kciuk do ust i ssala go gorliwie. Jej spojrzenie znow zwrocilo sie do wewnatrz. -Idziemy - powiedzial Jack. - Musimy sie stad wynosic. Pospieszyli do motelu, zeby sie ubrac i przygotowac do czekajacej ich podrozy. Dom Corvaisis, wciaz czujac zapach goracego lipca, z echem ryku odrzutowych silnikow w kosciach, z ociaganiem ruszyl za nimi. Czesc III Noc w Grzmiacym Wzgorzu Odwaga, milosc, przyjazn, wspolczucie i empatia wynosza nas ponad zwierzeta i definiuja czlowieczenstwo. KSIEGA POLICZONYCH SMUTKOW Obcymi dlonmi twoj skromny grob zdobiony; Czczony przez nieznajomych i przez nich oplakiwany. ALEXANDER POPE VI Wtorkowa noc, 14 stycznia 1 KonfliktyOjciec Stefan Wycazik polecial liniami Delta z Chicago do Salt Lake City, a stamtad lokalna linia do Elko. Wyladowal niedlugo po tym, jak zaczal padac snieg, ale jeszcze przed pogorszeniem sie widzialnosci i falszywym zmierzchem burzy, ktora ograniczyla ruch powietrzny. W malym terminalu podszedl do automatu, sprawdzil numer motelu Zacisze i zadzwonil. Nikt sie nie zglosil, nie bylo nawet sygnalu. Sprobowal drugi raz - z tym samym skutkiem. Kiedy zadzwonil do centrali, telefonistka tez nie mogla polaczyc sie z tym numerem. -Przykro mi, prosze pana, ale wydaje sie, ze sa jakies klopoty z linia. Zaniepokojony ojciec Wycazik zapytal: -Klopoty? Jakie klopoty? Co sie stalo? -Prawdopodobnie spowodowane przez sniezyce. Wiatr jest naprawde silny. Stefan nie byl tego taki pewny. Burza dopiero sie zaczela. Nie przypuszczal, by linie telefoniczne mogly ucierpiec z powodu pierwszych niesmialych podmuchow, ktore czul w drodze do terminalu. Izolacja motelu wydawala sie zlowrozbna i raczej byla dzielem ludzi, a nie nadciagajacej sniezycy. Zadzwonil na plebanie w Chicago. Ojciec Gerrano odebral po drugim sygnale. -Michael, przybylem bezpiecznie do Elko, ale nie moge zlapac Brendana. Telefon w Zaciszu jest nieczynny. -Tak, wiem. -Skad? Jakim cudem? -Pare minut temu zadzwonil jakis mezczyzna. Nie przedstawil sie, powiedzial tylko, ze jest przyjacielem Ginger Weiss, ktora jest razem z Brendanem. Powiedzial, ze zadzwonila do niego dzis rano z prosba o pewne informacje. Zdobyl je, ale nie mogl ich przekazac do Zacisza. Ginger najwyrazniej przewidziala taka sytuacje, bo podala mu numer plebanii i numer swoich przyjaciol w Bostonie, proszac o przekazanie wiadomosci. Powiedziala, ze zadzwoni do nas w dogodnym dla siebie momencie. -Nie podal nazwiska? - zdziwil sie ojciec Wycazik. - I mowisz, ze Ginger Weiss prosila go o zdobycie informacji? -Tak. Dotyczyly dwoch rzeczy. Po pierwsze, miejsca zwanego Skladem Grzmiace Wzgorze. Prosil, aby jej powtorzyc, ze o ile mu wiadomo, Sklad jest tym, czym byl zawsze: przeciwatomowym magazynem, jednym z osmiu podobnych podziemnych obiektow rozsianych po calym kraju i wcale nie najwiekszym. Chciala rowniez, zeby zdobyl informacje na temat pulkownika Lelanda Falkirka z Wewnetrznej Organizacji Reagowania Kryzysowego... Patrzac na rozmigotany, roziskrzony snieg szalejacy za oknem terminalu, ojciec Wycazik sluchal sluzbowej biografii pulkownika. Probowal zapamietac wszystkie szczegoly, ale wikariusz oswiadczyl, ze nie sa one wazne. -Pan X uwaza - powiedzial - ze tylko jedna rzecz w biografii pulkownika Falkirka moze miec zwiazek z tym, co spotkalo ludzi w motelu Zacisze. -Pan X? -Skoro nie podal nazwiska, nazwalem go panem X. -Mow dalej. -Otoz wedlug pana X najistotniejsze jest to, ze pulkownik Falkirk byl wojskowym przedstawicielem w komitecie rzadowym CIGS, ktory jakies dziewiec lat temu podjal pewne wazne badania. Pan X sadzi, ze CIGS jest kluczem do wszystkiego, bo w czasie poszukiwan natrafil na dwie dziwne rzeczy. Po pierwsze, wielu naukowcow, ktorzy brali udzial w projekcie, przebywa obecnie albo niedawno przebywalo na bardzo dlugich urlopach lub przepustkach. Po drugie, dokumenty CIGS zostaly objete nowa klauzula tajnosci w dniu osmego lipca niecale dwa lata temu, dokladnie dwa dni po klopotach Brendana i innych w Nevadzie. -Co to jest CIGS? I co badal ten komitet? Kiedy Michael Gerrano mu to powiedzial, Stefan Wycazik zawolal: -Moj Boze, tak myslalem! -Naprawde? Ojcze, trudno cie zaskoczyc. Ale przeciez nie mogles przewidziec, ze to wlasnie moze byc przyczyna problemow Brendana. Myslisz... myslisz, ze naprawde... ze tam naprawde stalo sie cos takiego? -To wciaz moze sie dziac, ale musze przyznac, ze nie wydedukowalem tego sam. Wykrzyczal to dzis rano policji Calvin Sharkle, zanim wysadzil sie w powietrze. -Dobry Boze... -Byc moze stoimy na progu zupelnie nowego swiata, Michaelu. Czy jestes na to przygotowany? -Nie... nie wiem - odparl Michael. - A ty, ojcze? -O tak! - zawolal Stefan. - Tak, oczywiscie, ale droga do tego swiata moze byc najezona niebezpieczenstwami. * Ginger widziala, ze w miare uplywu czasu Jack Twist staje sie coraz bardziej nerwowy. Mial przeczucie, ze w klepsydrze przesypuja sie ostatnie ziarnka piasku. Kiedy pomagal im szykowac sie do wyjazdu, wciaz zerkal na okna i drzwi, jakby spodziewal sie zobaczyc w nich wroga.Potrzebowali prawie pol godziny, zeby przygotowac sie odpowiednio do czekajacej ich lodowatej nocy, zaladowac bron i przeniesc caly ekwipunek do pick-upa Sarverow i cherokee Jacka za motelem. Nie zachowywali milczenia, bo mogloby to wzbudzic podejrzenia podsluchujacych i zasugerowac, ze cos knuja. Wreszcie dziesiec po czwartej nastawili glosno radio w nadziei, ze na jakis czas zamaskuje ich nieobecnosc, i wymkneli sie tylnymi drzwiami na zewnatrz. Zbili sie w wirujacym sniegu, obejmujac sie i mowiac: "do widzenia", "uwazaj na siebie" i "bede sie za ciebie modlic", "wszystko bedzie dobrze" i "dokopiemy sukinsynom". Ginger zauwazyla, ze Jack i Jorja zegnali sie wyjatkowo dlugo, a potem Jack pocalowal i usciskal Marcie jak rodzone dziecko. Rozstanie bylo smutniejsze niz zwykle pozegnanie rodziny, bo mimo wzajemnych zapewnien, ze wszystko bedzie dobrze, czlonkowie tej rodziny byli przekonani, iz niektorzy z nich nie doczekaja ponownego spotkania. Przelykajac lzy, Ginger powiedziala: -W porzadku, wystarczy, wynosmy sie stad w diably. Ci, ktorzy mieli jechac do Bostonu i Chicago, stloczyli sie w jeepie, Ned usiadl za kierownica i ruszyli. Snieg sypal tak gesto, ze po przejechaniu trzydziestu metrow cherokee niemal zginal pozostalym z oczu, a po piecdziesieciu majaczyl w zadymce niczym duch. Nie kierowali sie prosto na wzgorza, zeby nie zobaczyli ich obserwatorzy, ktorych Jack zlokalizowal termowizorem. Jechali nierownym dnem waskiego wawozu - mieli trzymac sie jarow, dolin i obnizen terenu tak dlugo, jak tylko bedzie to mozliwe. Warkot silnika zginal w glosniejszym wyciu wiatru, jeszcze zanim jeep zniknal w sniezycy. Ginger, Dom i Jack wsiedli do pick-upa Sarverow i mszyli sladem cherokee, kolyszac sie i podskakujac na nierownosciach. Majacy spora przewage jeep szybko rozplynal sie w bialym zamecie. Ginger siedziala pomiedzy Jackiem i Domem, spogladajac przez przednia szybe omiatana wycieraczkami. Zastanawiala sie, czy kiedys zobaczy tych, ktorzy jechali przed nimi. W ciagu paru dni pokochala ich wszystkich i bala sie o nich. Troszczymy sie o siebie nawzajem. To nas odroznia od zwierzat. Tak zawsze mawial Jacob. Intelekt, odwaga, milosc, przyjazn, wspolczucie i empatia - kazda z tych rzeczy jest rownie wazna dla ludzkiego gatunku jak pozostale, powtarzal czesto. Niektorzy mysla, ze liczy sie tylko intelekt: umiejetnosc rozwiazywania problemow, radzenia sobie w zyciu, dostrzegania i wykorzystywania okazji. Tak, intelekt zapewnil ludziom wyzszosc i przewage nad innymi gatunkami, ale nie zawsze wystarczal bez odwagi, milosci, przyjazni, wspolczucia i empatii. Troszczymy sie o siebie. To nasza sciezka. To nasze blogoslawienstwo. * Z poczatku Parker Faine bal sie, ze pilot dziesieciomiejscowego samolotu, zamiast przebijac sie przez burzowy front i podjac probe ladowania, poleci na inne lotnisko na poludniu Nevady. Jednak gdy maszyna zaczela opadac, niemal zalowal, ze nie zawrocil. Porywisty wiatr i oslepiajacy snieg wydawaly sie zbyt niebezpieczne nawet dla doswiadczonego pilota, wspomaganego wskazaniami przyrzadow. Ale po chwili samolot bezpiecznie znalazl sie na ziemi, jako jeden z ostatnich przed zamknieciem lotniska w Elko.Na malym lotnisku nie bylo oslonietych schodkow dla wysiadajacych. Parker pobiegl po zasniezonym asfalcie do drzwi malego terminalu, krzywiac twarz kluta zimnymi igielkami gnanego wiatrem sniegu. Nieco wczesniej, gdy samolot linii Air West z Monterey wyladowal w San Francisco, Parker na lotnisku w sklepie z upominkami kupil nozyczki i elektryczna golarke, po czym w meskiej toalecie pospiesznie zgolil brode. Nie widzial swojej twarzy bez zarostu od dziesieciu lat. Byla znacznie przystojniejsza, niz sie spodziewal. Przystrzygl rowniez wlosy. Kiedy to robil, mezczyzna myjacy rece przy sasiedniej umywalce zapytal zartobliwie: -Uciekasz przed glinami, co? -Nie, przed zona - odparl Parker. -Ja tez - powiedzial facet takim tonem, jakby naprawde mowil powaznie. Nie chcac uzywac karty kredytowej, zeby nie zostawiac za soba tropu, Parker zaplacil gotowka za bilet do Reno. Po czterdziestu pieciu minutach lotu odrzutowcem Air Cal nad gorami Sierra Nevada do "najwiekszego malego miasta na swiecie" okazalo sie, ze dopisalo mu szczescie, bo w samolocie, ktory za dwanascie minut startowal do Elko, bylo jedno wolne miejsce. Znow zaplacil gotowka i w portfelu zostalo mu tylko dwadziescia jeden dolarow. Przez dwie godziny znosil pelen turbulencji lot nad Wielka Kotlina w kierunku wyzej polozonej polnocno-wschodniej czesci Nevady, gdzie znajdowal sie jego przyjaciel i prawdopodobnie byl w powaznych tarapatach. Gdy wszedl do skromnego, ale czystego terminalu, w ktorym miescily sie biura i hol pasazerski, pomyslal, ze powinien czuc sie wykonczony po dramatycznej ucieczce w Monterey i dlugiej podrozy. Ale rozpierala go energia i determinacja. Przypominal byka, ktory pedzi przez pole, zeby rozprawic sie z lisem straszacym stado. Znalazl dwa automaty telefoniczne, z ktorych jeden byl zajety. Sprawdzil numer Zacisza i sprobowal zadzwonic do Dorna. Telefony w motelu nie dzialaly. Przypuszczal, ze z powodu burzy, ale byl mocno zaniepokojony. Musi jak najszybciej dostac sie do motelu. Po paru minutach stwierdzil, ze na lotnisku nie ma wypozyczalni samochodow, a miejscowe przedsiebiorstwo taksowkowe, dysponujace tylko trzema pojazdami, mialo tyle roboty z powodu sniezycy, ze musialby czekac co najmniej poltorej godziny. Kiedy rozejrzal sie po hali, zobaczyl paru maruderow ze swojego lotu i kilku innych ludzi, ktorzy przylecieli prywatnym samolotem tuz przed zamknieciem lotniska. Zaczepial ich jednego po drugim, bez powodzenia proszac o podwiezienie do Zacisza. Odwracajac sie od kolejnej osoby, niemal zderzyl sie z dystyngowanym siwowlosym mezczyzna, ktory wygladal na rownie zdesperowanego jak on. Nieznajomy rozchylil plaszcz, zeby pokazac koloratke. -Prosze mi wybaczyc - powiedzial. - Jestem ksiedzem, bardzo sie spiesze, to sprawa zycia i smierci. Musze jak najszybciej dotrzec do motelu Zacisze. Czy ma pan samochod? * Dom Corvaisis siedzial w pick-upie pomiedzy drzwiami po stronie pasazera a Ginger Weiss. Sniezyca byla tak gesta, ze mial wrazenie, iz jada przez niezliczone kurtyny z bialej gazy. Wpatrywal sie w nie z takim przejeciem, jakby za nastepna mial sie ukazac jakis nieprawdopodobny widok. Wszystkie rozsuwaly sie bez oporu, odslaniajac niezliczone rzedy kolejnych zaslon, falujacych i wydymajacych sie na wietrze.Po jakims czasie zrozumial, czego tak wypatruje: nawrotu przeblysku pamieci, jaki mial miejsce po wyjsciu z barn Zacisze. Odrzutowce... Co sie stalo, gdy przelecial trzeci, a on ze strachu rzucil sie na ziemie? Choc niesione wiatrem platki sniegu sprawialy, ze zimowy dzien wygladal jak gobelin z milionow przypadkowo ulozonych bialych nitek, w wawozie panowal mrok. Burza przyspieszyla zmierzch o trzy kwadranse. Poszarpane zebate skaly i topole wylanialy sie z mroku niczym prehistoryczne bestie z pierwotnej mgly, za kazdym razem niespodziewanie. Dom wiedzial, ze Jack woli nie ryzykowac zapalania swiatel. Pick-up byl osloniety przez snieg i strome sciany wawozu, ale swiatla odbijalyby sie od trylionow krysztalkow lodu i blask bylby widoczny dla obserwatorow. Dotarli do miejsca, w ktorym niknace pod sniegiem slady opon cherokee, jak tropy wielkich blizniaczych wezy, skrecaly do prowadzacego na wschod odgalezienia wawozu. Jack nie pojechal jednak za Nedem Sarverem i innymi, bo ich trasa prowadzila na polnoc. Jechal dalej, pilotowany przez Dorna, ktory odczytywal wskazania kompasu. Po przejechaniu kilkuset metrow dotarli do konca wawozu, ktory zamykalo strome wzniesienie. Dom pomyslal, ze chyba beda musieli zawrocic i pojechac za Nedem, ale Jack zmienil biegi i dodal gazu. Pick-up z napedem na cztery kola zaczal sie wspinac po skalistym, zrytym bmzdami stoku. Kolysal sie i podskakiwal tak bardzo, ze Ginger i Dom wpadali na siebie, co zreszta mialo takze swoje przyjemne strony. W ponurym szarym swietle konca dnia, w mrocznej, podniszczonej kabinie pick-upa Ginger wygladala jeszcze piekniej niz zwykle. W porownaniu z jej lsniacymi srebrzystymi wlosami bialy snieg wydawal sie przybrudzony. Dom uderzyl glowa o dach, gdy samochod podskoczyl i z trzaskiem wspial sie na szczyt wzniesienia. Zjechali po krotkiej pochylosci, przecieli droge i mszyli w gore nastepnego zbocza. Nagle Jack nacisnal pedal hamulca i krzyknal: -Odrzutowce! Dom wstrzymal oddech i spojrzal w kotlujacy sie snieg, spodziewajac sie zobaczyc pikujaca na nich maszyne, ale po chwili zrozumial, ze Jack mowi o odrzutowcach z przeszlosci. Przypomnial sobie to samo co on przed niespelna godzina. Nie stracil panowania nad kierownica i zachowal spokoj, co oznaczalo, ze nie widzial samolotow, a tylko je sobie przypomnial. -Odrzutowce - powtorzyl, trzymajac jedna stope na pedale hamulca, druga na sprzegle i zaciskajac rece na kierownicy. Patrzyl na snieg za szyba, ale zagladal w przeszlosc. - Jeden, drugi... przelatujace wysoko z rykiem silnikow. Tak jak mowiles, Dom. Potem nastepny, nisko nad barem, a zaraz za nim... czwarty... -Nie pamietam czwartego - powiedzial Dom podnieconym glosem. Garbiac sie nad kierownica, Jack mowil: -Czwarty nadlecial, gdy wybieglem z motelu. Nie bylem z wami w barze. Wszystko zaczelo sie trzasc, panowal ogluszajacy halas. Wybieglem z pokoju i zdazylem zobaczyc trzeci mysliwiec, F-szesnascie, jak sadze. Doslownie wystrzelil znikad, z ciemnosci nad dachem barn. Masz racje, lecial nie wyzej niz dwanascie czy pietnascie metrow nad ziemia. Probowalem zrozumiec, co sie dzieje, gdy nad motelem pojawil sie czwarty. Lecial jeszcze nizej, moze trzy metry nizej niz poprzedni. Gdy przelatywal, okno za mna wybuchlo. -A potem? - zapytala Ginger szeptem, jakby glosniejszy ton mogl wtracic wspomnienia z powrotem w glab podswiadomosci Jacka. -Trzeci i czwarty polecialy w kierunku miedzystanowej, jakies szesc metrow nad linia wysokiego napiecia, mozna bylo zajrzec prosto w rozgrzane do czerwonosci dysze silnikow, i z rykiem wpadly nad rownine za osiemdziesiatka. Potem jeden poderwal sie i skrecil na wschod, a drugi na zachod, zawracaly... zaczalem biec w wasza strone... w strone wszystkich, ktorzy wyszli z barn... bo pomyslalem, ze moze wiecie, co sie dzieje...Snieg plaskal miekko w przednia szybe. Wiatr szeptal cos tajemniczo przy szczelnie zamknietych oknach. -To wszystko. Wiecej nie pamietam - zakonczyl Jack Twist. -Przypomnisz sobie - powiedzial Dom. - Wszyscy sobie przypomnimy. Blokady sie rozpadaja. Jack wrzucil bieg i ruszyl w gore zbocza, podejmujac jazde do Grzmiacego Wzgorza. * Pulkownik Leland Falkirk i porucznik Horner w towarzystwie dwoch ciezko uzbrojonych kaprali DERO pojechali jeepem wagoneerem do blokady drogowej na zachodnim krancu strefy kwarantanny. W poprzek szerokich, prowadzacych na wschod pasm 1-80 staly dwa wielkie transportery, tarasujac je skutecznie. (Pasma biegnace na zachod zostaly zablokowane po drugiej stronie Zacisza, w odleglosci szesnastu kilometrow). Na barierkach blyskaly liczne swiatla ostrzegawcze. W polu widzenia znajdowalo sie szesciu ludzi z DERO, ubranych w zimowe mundury. Trzech zagladalo do otwartych okien zatrzymanych pojazdow, rozmawiajac z kierowcami i wyjasniajac im sytuacje.Leland kazal Homerowi i kapralowi zaczekac w samochodzie, a sam podszedl do blokady, zeby zamienic pare slow z sierzantem Bidakianem, ktory dowodzil ta czescia operacji. -Jak idzie? - zapytal. -Dobrze, panie pulkowniku - odparl Vince Bidakian, lekko podnoszac glos w wyjacym wietrze. - Na drodze panuje niezbyt duzy ruch. Na zachod stad burza uderzyla wczesniej, wiec wiekszosc zmotoryzowanych zatrzymala sie w Battle Mountain albo nawet w Winnemucca, zeby przeczekac pogorszenie pogody. Wyglada na to, ze kierowcy ciezarowek tez postanowili sie gdzies schowac, zamiast ryzykowac jazde przez Elko. Przypuszczam, ze nawet za godzine w kolejce bedzie stac nie wiecej niz dwiescie wozow. Nie zawracali kierowcow do Battle Mountain. Mowili im, ze blokada potrwa najwyzej godzine. Dluzsze blokowanie drogi oznaczaloby powstanie ogromnego korka, mimo ze burza znacznie zmniejszyla ruch. Aby poradzic sobie z tlumem niezadowolonych podroznych, Leland musialby powiadomic policje stanowa i szeryfa. Nie chcial tego robic, poniewaz zwrociliby sie o potwierdzenie jego decyzji do wyzszych wladz wojskowych, a wtedy wyszloby na jaw, ze dziala na wlasna reke. Jesli policja nie dowie sie o zamknieciu drogi przez najblizsze pol godziny i jesli - gdy juz sie dowie - zolnierze szybko sie uwina, nikt nie zdemaskuje jego gry, dopoki nie bedzie za pozno. Potrzebowal zaledwie godziny, zeby zgarnac swiadkow z motelu i przewiezc ich do glebokich lochow Grzmiacego Wzgorza. -Sierzancie, upewnijcie sie, czy wszyscy maja dosc benzyny. Jesli nie, przepompujcie do bakow po czterdziesci litrow z cysterny, ktora przywiezlismy. -Tak jest. Rozumiem, panie pulkowniku. -Pokazaly sie gliny albo plugi sniezne? -Jeszcze nie, panie pulkowniku - odparl Bidakian, spogladajac na koniec krotkiego rzedu samochodow, gdzie w snieznym mroku blysnela kolejna para reflektorow. - Ale pewnie zjawia sie w ciagu dziesieciu minut. -Wiecie, co im powiedziec? -Tak jest. W ciezarowce jadacej do Shenkfield doszlo do niewielkiego wycieku. Ciezarowka przewozi ladunek nieszkodliwy i toksyczny, dlatego nie... -Pulkowniku! - zawolal porucznik Horner, ktory przybiegl z wagoneera. Mial na sobie tyle ocieplanych ubran, ze wydawal sie dwa razy grubszy. - Wiadomosc od sierzanta Fixxa z Shenkfield. W motelu dzieje sie cos zlego. Od pietnastu minut nie slyszal zadnych glosow. Tylko radio, nastawione bardzo glosno. Sadzi, ze nikogo tam nie ma. -Moze przeniesli sie do tego cholernego barn? -Nie, panie pulkowniku. Fixx sadzi, ze uciekli, panie pulkowniku. -Uciekli? Dokad? - zapytal Leland, choc nie spodziewal sie odpowiedzi ani na nia nie czekal. Z walacym sercem popedzil do wagoneera. * Nazywala sie Talia Ervy i wygladala jak Marie Dressler, grajaca Tugboat Annie w tych cudownych starych filmach z Wallace' em Beerym. Byla nawet wieksza niz Dressler, ktorej nikt nie nazwalby filigranowa: gmbe kosci, szeroka twarz, duze usta, silna szczeka. Okazala sie jednak mila kobieta, bo nie tylko zgodzila sie podrzucic Parkera i ojca Wycazika z lotniska do Zacisza, ale odmowila przyjecia zaplaty.-Do diabla, nie mam nic przeciwko - powiedziala glosem Marie Dressler. - I tak nigdzie mi sie nie spieszy. Jade do domu zrobic sobie kolacje. Jestem koszmarna kucharka, wiec jazda z wami troche opozni te kare. Szczerze mowiac, na mysl o swoich klopsach dochodze do przekonania, ze wyswiadczacie mi wielka przysluge. Talia miala dziesiecioletniego cadillaca, wielki woz z zimowymi oponami i lancuchami snieznymi. Twierdzila, ze moze dojechac nim, gdzie tylko zechce, niezaleznie od pogody, i nazywala go Starym Srokaczem. Parker usiadl z przodu, a ojciec Wycazik ulokowal sie z tylu. Przejechali poltora kilometra, gdy uslyszeli komunikat radiowy o domniemanym toksycznym wycieku i zamknieciu 1-80 na zachod od Elko. -Bezmyslne fajtlapowate przyglupy! - zawolala Talia, podkrecajac radio i jednoczesnie podnoszac glos, zeby je przekrzyczec. - Skoro woza jakies niebezpieczne swinstwa, powinni sie z nimi cackac jak z partia niemowlakow w szklanych kolyskach. To juz drugi taki wypadek w ciagu dwoch lat. Parker i ojciec Wycazik powstrzymali sie od komentarza. Obaj wiedzieli, ze spelniaja sie najgorsze obawy ich przyjaciol. Talia Ervy popatrzyla na nich. -I co teraz, panowie? -Czy jest tu gdzies wypozyczalnia samochodow? - zapytal Parker. - Potrzebny nam woz z napedem na cztery kola. Jeep, cos w tym stylu. -W Elko jest salon Jeepa. -Moze nas pani tam zawiezc? -Ja i Stary Srokacz mozemy was zabrac, gdzie tylko chcecie, nawet jesli zaczna padac platki sniegu wielkosci psow. Sprzedawca w salonie Jeepa, Felix Schellenhof, byl postacia o wiele mniej barwna niz Talia Ervy. Nosil szary garnitur, szary krawat i jasnoszara koszule, mial tez szary glos. Nie, powiedzial Parkerowi, nie wypozyczaja samochodow. Tak, maja kilka na sprzedaz. Nie, nie ubija interesu w dwadziescia minut. Oswiadczyl, ze zalatwianie formalnosci potrwa do jutra i nawet czek nie przyspieszy sprawy, bo Parker pochodzi spoza stanu. -Zadnych czekow - powiedzial Parker. Schellenhofowi zablysly szare oczy na mysl o zaplacie gotowka, ale Parker dodal: - Zaplace zlota karta American Express. Schellenhof okazal szare rozbawienie. Przyjmuja American Express, powiedzial, jednak tylko przy placeniu za akcesoria i naprawy; nikt nigdy nie kupil calego samochodu za plastikowe pieniadze. -Karta nie ma limitu - przekonywal go Parker. - Prosze posluchac, bylem w Paryzu, zobaczylem w galerii fantastyczny olejny obraz Salvadora Dali wart trzydziesci tysiecy zielonych i bez slowa przyjeli zaplate karta! Ale Schellenhof nie dal sie przekonac. -Na milosc boska, czlowieku, msz swoja sfatygowana dupe! - ryknal ojciec Wycazik, walac piescia w blat biurka, zaczerwieniony od przekrzywionej koloratki po nasade wlosow. - Dla nas to sprawa zycia i smierci. Zadzwon do American Express. - Wysoko podniosl reke, a przestraszone oczy sprzedawcy sledzily jej ruch. - Zapytaj, czy autoryzuja zakup. Na milosc boska, pospiesz sie! - wrzasnal, drugi raz walac piescia w biurko. Widok takiej furii u osoby duchownej wreszcie dodal sprzedawcy energii. Zabral karte Parkera i niemal sprintem pobiegl przez salon wystawowy do przeszklonego biura kierownika. -Wielkie nieba, ojcze - powiedzial Parker - gdybys byl protestantem, zaslynalbys jako kaznodzieja straszacy ogniem piekielnym. -Och, nawet jako katolik w swoim czasie przyprawilem o drzenie kilku grzesznikow. -Nie watpie. American Express zaaprobowalo zakup. Skmszony Schellenhof skwapliwie przygotowal plik formularzy i pokazal Parkerowi, gdzie ma podpisac. -Co za tydzien! - zawolal, wciaz szarobury pomimo przyplywu entuzjazmu. - W poniedzialek wchodzi facet, kupuje nowego cherokee za gotowke, za pliki samych dwudziestek. Musial trafic w kasynie w Nevadzie. Teraz wy. A tydzien dopiero sie zaczal. To nie byle co, prawda? -Fascynujace - mruknal Parker. Korzystajac z telefonu na biurku Schellenhofa, ojciec Wycazik zadzwonil na koszt rozmowcy do Michaela Gerrano w Chicago, aby powiedziec mu o spotkaniu z Parkerem i zamknieciu trasy 1-80. Gdy sprzedawca wybiegl z biura, dodal cos, co zaskoczylo Parkera: -Michael, byc moze spotka nas cos zlego, wiec natychmiast po odlozeniu sluchawki zadzwon do Simona Zodermana z "Tribune". Powiedz mu wszystko. Naglosnij sprawe. Powiedz Simonowi, w jaki sposob Brendan jest zwiazany z Wintonem Tolkiem, dziewczynka Halbourgow, Calvinem Sharkle'em, wszystko. Powiedz, co sie stalo w Nevadzie dwa lata temu, co tutaj zobaczyli. Jesli trudno mu bedzie w to uwierzyc, powiedz, ze ja wierze. Wie, ze jestem twardo stojacym na ziemi realista. Gdy ksiadz zakonczyl rozmowe, Parker zapytal: -Czy dobrze zrozumialem? Boze, ksiadz wie, co ich spotkalo w tamta lipcowa noc? -Tak, jestem tego prawie pewien - odparl ojciec Wycazik. Zanim zdazyl dodac cos wiecej, wrocil Schollenhof. Teraz, gdy mial zapewniona prowizje, nieco sie rozpogodzil. -Musi mi ksiadz o tym opowiedziec - poprosil Parker. -Gdy tylko mszymy w droge - obiecal ojciec Wycazik. * Ned w slimaczym tempie jechal wozem Jacka na wschod przez pokryte sniegiem zbocza. S andy i Faye siedzialy obok niego. Pochylone, patrzyly niespokojnie przez przednia szybe, wypatrujac przeszkod w kotlujacej sie bieli.Z tylu siedzial Ernie, scisniety pomiedzy Brendanem i Jorja z Marcie na kolanach - i powtarzal sobie, ze nie wpadnie w panike, gdy ostatnie swiatlo burzowego zmierzchu ustapi ciemnosci. Ubieglej nocy, kiedy lezal w lozku, patrzac w mrok poza zasiegiem swiatla lampy, jego niepokoj byl juz tylko cieniem dawnego przerazenia. Poprawialo mu sie. Mial rowniez nadzieje, ze uda mu sie wskrzesic wspomnienie odrzutowcow nad barem. Skoro Dom odzyskal pamiec, z nim bedzie podobnie. A kiedy blokada pamieci sie skruszy, kiedy wreszcie przypomni sobie, co widzial w tamta lipcowa noc, przestanie bac sie ciemnosci. -Szosa - powiedziala Faye, gdy jeep sie zatrzymal. Zamierzali dotrzec do drogi lokalnej, biegnacej obok Zacisza i pod trasa 1-80. Motel lezal okolo trzech kilometrow na poludnie, a Grzmiace Wzgorze trzynascie kilometrow na polnoc. Droga zostala juz odsniezona, i to niedawno, poniewaz rzad federalny placil hrabstwu za utrzymanie dojazdu do Skladu. -Szybko - popedzala meza S andy. Ernie wiedzial, o czym mysli: w kazdej chwili mogl nadjechac ktos zmierzajacy do Grzmiacego Wzgorza albo z niego wyjezdzajacy i odkryc ich obecnosc. Ned dodal gazu, przecial pusta droge i wjechal na wzgorza po drugiej stronie, pokonujac koleiny w takim pospiechu, ze Brendan i Jorja obijali sie o Erniego. Znowu skryli sie w sniegu, ktory sypal z plonacego zimnym ogniem nieba. Nastepna lokalna trasa polnoc-poludnie - droga w dolinie Vista - biegla dziesiec kilometrow dalej na wschod i wlasnie do niej sie kierowali. Potem mieli skrecic na poludnie i dojechac do trzeciej szosy, rownoleglej do 1-80 i prowadzacej do Elko. Ernie spostrzegl nagle, ze zmierzch ustepuje pod naporem mrocznych armii nocy. Ciemnosc juz sie podkradala. Miala trzymac sie na dystans jeszcze przez kilka minut, ale widzial, jak obserwuje ich przez miliardy otworkow pomiedzy miliardami wirujacych platkow sniegu, podpelzajac coraz blizej, gotowa skoczyc na niego przez kurtyny sniegu... Nie. Bylo zbyt wiele prawdziwych powodow do strachu, zeby tracic energie na niedorzeczna fobie. Nawet z kompasem mogli zgubic sie w tej zadymce. Przy widocznosci zredukowanej do kilku metrow mogli zsunac sie z krawedzi albo wpasc w skalna szczeline, nieswiadomi niebezpieczenstwa. Grozba takiego zakonczenia jazdy byla na tyle realna, ze Ned nie smial dodawac gazu i posuwal sie bardzo powoli. Boje sie tego, czego naprawde trzeba sie bac, powtarzal sobie Ernie. Nie boje sie ciebie, ciemnosci. Faye spojrzala na niego przez ramie z przedniego fotela. Ernie usmiechnal sie i podniosl kciuk - jego reka drzala tylko troche. Faye chciala mu odpowiedziec tym samym, ale w tym momencie mala Marcie wrzasnela. * W biurze pod sciana Wezla, gleboko w Grzmiacym Wzgorzu, doktor Miles Bennell siedzial w ciemnosci, martwiac sie i rozmyslajac. Jedynym zrodlem swiatla byly dwa waskie okna, ktore wychodzily na centralna grote drugiego poziomu Skladu. Nikly blask nie wystarczal, zeby oswietlic pomieszczenie.Na biurku przed Bennellem lezalo szesc arkuszy papieru. Przeczytal je dwadziescia lub trzydziesci razy w ciagu ostatnich pietnastu miesiecy i tego wieczoru nie musial czytac ich znowu, zeby sobie przypomniec ich tresc. Byl to nielegalnie zdobyty wydruk psychologicznego profilu Lelanda Falkirka, ukradziony z komputerowych plikow akt osobowych elity Wewnetrznej Organizacji Reagowania Kryzysowego. Miles Bennell - doktor biologii i chemii, fizyk amator i antropolog, wirtuoz gitary i fortepianu, autor ksiazek tak roznych jak podrecznik neurohistologii i studium tworczosci Johna D. Mac-Donalda, znawca win i wielbiciel filmow Clinta Eastwooda, czlowiek renesansu z konca dwudziestego wieku - byl takze genialnym wlamywaczem komputerowym. Wedrowki po sieci elektronicznych systemow informacyjnych rozpoczal juz jako student college'u. Poltora roku temu, gdy uczestnictwo w projekcie Grzmiacego Wzgorza zmusilo go do czestych kontaktow z Lelandem Falkirkiem, doszedl do wniosku, ze pulkownik jest psychicznie niezrownowazonym osobnikiem, ktory zostalby uznany za niezdolnego nawet do sluzby zasadniczej. Najwyrazniej byl jednym z tych rzadko spotykanych paranoikow, ktorzy nauczyli sie wykorzystywac swoj obled, przeobrazajac sie w sprawnie funkcjonujacego czlowieka maszyne, wygladajacego i zachowujacego sie dosc normalnie. Miles chcial wiedziec, co Lelanda najbardziej irytowalo i jaki bodziec mogl doprowadzic go do niespodziewanego wybuchu. Odpowiedzi na te pytania mogl znalezc tylko w kwaterze glownej DERO. Szesc miesiecy temu zaczal uzywac osobistego komputera z modemem, aby miec dostep do plikow DERO w Waszyngtonie. Gdy po raz pierwszy przeczytal charakterystyke Falkirka, byl przerazony, ale nie zmienil miejsca pracy, choc mialo to oznaczac kontakty z niebezpiecznym, nieprzewidywalnym czlowiekiem. Uznal, ze ryzyko wystapienia klopotow sie zmniejszy, jesli bedzie traktowal pulkownika z chlodnym, pelnym rezerwy szacunkiem. Z takim czlowiekiem lepiej sie nie spoufalac ani mu nie pochlebiac, bo pomysli, ze cos sie przed nim ukrywa. Najlepsze podejscie to okazywanie uprzejmego lekcewazenia. Ale teraz Falkirk mial go w garsci i trzymal w zamknieciu pod ziemia, zamierzajac osadzic go i skazac z powodu swoich urojen. Miles byl chory ze strachu. Wojskowy psycholog, ktory sporzadzil profil, nie byl ani zbyt dobrze wyksztalcony, ani zbyt wnikliwy. Mimo to, choc stwierdzil, ze pulkownik doskonale nadaje sie do sluzby w elitarnych kompaniach DERO, zwrocil uwage na pewne szczegolne cechy jego charakteru. To sprawilo, ze raport zaniepokoil Milesa, ktory potrafil dostrzec niedopowiedziane rzeczy. Po pierwsze: Leland Falkirk bal sie religii i gardzil wiara. Poniewaz milosc do Boga i ojczyzny jest ceniona u zawodowych zolnierzy, pulkownik ukrywal swoje antyreligijne uczucia. Najprawdopodobniej byly one wynikiem trudnego dziecinstwa w rodzinie fanatykow. Moglo to okazac sie dosc klopotliwe, poniewaz przedsiewziecie, w ktorym obaj brali udzial, mialo sporo mistycznych konotacji. Wiele aspektow tego projektu budzilo skojarzenia, ktore z pewnoscia wywolywaly u pulkownika silne negatywne reakcje. Po drugie: Leland Falkirk mial obsesje na punkcie kontroli. Musial panowac nad wszystkim i nad wszystkimi, z ktorymi mial do czynienia. Potrzeba kontroli nad zewnetrznym swiatem byla odbiciem jego ciaglej wewnetrznej walki o kontrole nad wlasnymi wybuchami gniewu i atakami paranoicznego leku. Miles Bennell zadrzal na mysl o straszliwym napieciu, w jakim musial zyc pulkownik, bo tajemnicy ukrytej w Grzmiacym Wzgorzu nie mozna bylo kontrolowac w nieskonczonosc. Uswiadomienie sobie tego moglo doprowadzic Falkirka do niezbyt groznego zalamania - albo do napadu psychotycznego szalu. Po trzecie: Leland Falkirk cierpial na lagodna klaustrofobie, ktora najsilniej dawala o sobie znac w miejscach lezacych pod ziemia. Lek ten mogl zrodzic sie w dziecinstwie wskutek ciaglego powtarzania przez rodzicow, ze pewnego dnia trafi do w piekla. Czlowiek, ktory odczuwal nieustanny dyskomfort podczas przebywania pod ziemia, musial stac sie chorobliwie podejrzliwy w miejscu takim jak Grzmiace Wzgorze. Narastanie paranoicznej podejrzliwosci wobec wszystkich ludzi bioracych udzial w projekcie bylo nieuchronne. Po czwarte i najgorsze: Leland Falkirk byl umiejacym sie kontrolowac masochista. Poddawal sie probom wytrzymalosci fizycznej i odpornosci na bol, udajac, ze sa one konieczne dla zachowania wysokiej sprawnosci fizycznej i znakomitego refleksu wymaganego od oficera DERO. Nawet przed samym soba skrywal swoj brzydki sekret: bol sprawial mu przyjemnosc. Ta ostatnia cecha charakteru pulkownika niepokoila Milesa Bennella bardziej niz wszystkie inne wyszczegolnione w profilu. Poniewaz pulkownik lubil bol, nie bedzie mial nic przeciwko cierpieniu wraz ze wszystkimi innymi w Grzmiacym Wzgorzu, jesli dojdzie do wniosku, ze jest to konieczne dla oczyszczenia swiata. Byc moze nawet cieszyla go perspektywa smierci. Miles Bennell siedzial w ciemnosci, zmartwiony i ponury. Jednak to nie smierc, wlasna czy kolegow, przerazala go najbardziej. Podejrzewal, ze Falkirk nie poprzestanie na unicestwieniu wszystkich, ktorzy biora udzial w projekcie, ale zniszczy rowniez sam projekt. Jesli to zrobi, uniemozliwi ludzkosci poznanie czegos ogromnie waznego, a takze odbierze calemu gatunkowi najwieksza - i byc moze jedyna - szanse na pokoj, niesmiertelnosc, dostatek i transcendencje. * Leland Falkirk stal w kuchni Blockow, patrzac na album lezacy na stole. Kiedy go otworzyl, zobaczyl zdjecia i rysunki ksiezyca, wszystkie pokolorowane na czerwono. Na zewnatrz dwunastu zolnierzy DERO przeszukiwalo teren motelu. Pokrzykiwali jeden do drugiego, szalejacy wiatr rwal i tlumil ich slowa.Wykonujac cwiczenia oddechowe, ktore mialy zmniejszac napiecie, Leland przewrocil kartke i zobaczyl kolejne szkarlatne ksiezyce. Byla to dziwaczna kolekcja. Do okien kuchni dotarl ryk silnikow, gdy co najmniej dwa pojazdy przejezdzaly sprzed motelu na tyly. Leland rozpoznal charakterystyczny warkot podrasowanej terenowki. Przegladal album, calkowicie nad soba panujac mimo komplikacji, ktore wciaz go przesladowaly. Byl dumny ze swojego opanowania. Nic nie moglo wytracic go z rownowagi. Na schodach prowadzacych z recepcji do mieszkania Blockow, a potem w salonie zabrzmialy szybkie, ciezkie kroki. Do kuchni wszedl porucznik Horner. -Panie pulkowniku, sprawdzilismy wszystkie pokoje w motelu. Nikogo tam nie ma. Wyszli przez zaplecze. W sniegu widac niewyrazne slady dwoch pojazdow. Nie mogli odjechac daleko. Nie przy takiej pogodzie, nie w tak krotkim czasie. -Wyslales poscig? -Nie, panie pulkowniku, ale kazalem przestawic pick-upa i wagoneera za motel. Ludzie sa gotowi do jazdy. -Niech ruszaja - powiedzial Leland cichym, opanowanym tonem. -Nie ma obawy, panie pulkowniku, zlapiemy ich. -Jestem tego pewien - odparl Leland. Chcial pokazac porucznikowi, ze panuje nad soba i nad sytuacja. Kiedy jego podwladny odwrocil sie do wyjscia, dodal: - Po wyslaniu ludzi czekaj na mnie na dole z mapa hrabstwa. Uciekinierzy beda chcieli dotrzec do jakiejs drogi lokalnej czy stanowej. Uprzedzimy ich ruch i bedziemy na nich czekac. -Tak jest. Leland zostal sam. Spokojnie przewrocil kartke albumu. Czerwone ksiezyce. Dudniace kroki Homera scichly na dole, a potem drzwi zamknely sie z trzaskiem, ktory wstrzasnal scianami. Spokojnie, bardzo spokojnie Leland przewracal kolejne kartki. Na zewnatrz porucznik wykrzykiwal rozkazy. Leland przewracal kartki. Czerwone ksiezyce. Na zewnatrz silniki zwiekszyly obroty. Osmiu ludzi, po czterech w samochodzie, ruszylo tropem zbieglych swiadkow. Pulkownik spokojnie przewrocil dwie strony, trzy, szesc, widzac coraz wiecej czerwonych ksiezycow. Spokojnie podniosl album i rzucil go przez kuchnie. Album uderzyl w szafke, odbil sie od lodowki i upadl. Dziesiatki szkarlatnych ksiezycow wyrwaly sie spomiedzy kartek i trzepotaly przez chwile. Leland zobaczyl ceramiczny sloj: usmiechniety niedzwiadek z lapami splecionymi na brzuszku. Cisnal go na podloge, rozbijajac na setki kawalkow. Pokruszone czekoladowe ciastka zasypaly album i rozrzucone czerwone ksiezyce. Pulkownik zmiotl z lady radio. Cukiernice. Puszke z maka. Rozbil o sciane pojemnik na chleb i rzucil ekspres do kawy na kuchenke. Stal przez chwile, oddychajac gleboko, miarowo. Potem odwrocil sie, spokojnie wyszedl z kuchni i spokojnie zszedl po schodach, zeby spokojnie przestudiowac mape hrabstwa i spokojnie ocenic sytuacje. * -Ksiezyc! - wrzasnela Marcie przerazliwym glosem. - Mamusiu, patrz, patrz, ksiezyc! Dlaczego, mamo, dlaczego? Patrz, ksiezyc!Zaczela wyrywac sie matce, wijac sie i wymachujac rekami. Jorja bez powodzenia starala sie ja unieruchomic. Zdezorientowany Ned zatrzymal jeepa. Marcie z krzykiem wyrwala sie matce i przeczolgala na kolana Erniego, najwyrazniej uciekajac przed czyms, co widziala we wspomnieniach. Chyba nie zdawala sobie sprawy, ze jest w jeepie - byla przekonana, ze przebywa zupelnie gdzie indziej, w jakims przerazajacym miejscu. Ernie zlapal ja, zanim zdazyla przedrzec sie na kolana Brendana. Trzymal ja mocno w silnych ramionach, przytulal do piersi, a ona nie przestawala krzyczec, choc mowil do niej uspokajajacym glosem. Wreszcie przestala sie szamotac i zwiotczala w jego ramionach. Juz nie krzyczala, tylko powtarzala monotonnie: -Ksiezyc, ksiezyc, ksiezyc... - A potem dodala cicho, ale z wyraznym strachem: - Nie pozwol, zeby to mnie dopadlo, nie pozwol, nie pozwol. -Uspokoj sie, kochanie - mowil Ernie, poklepujac ja i gladzac po glowie - spokojnie, jestes bezpieczna. Nie pozwole, zeby to cie dopadlo. -Cos sobie przypomniala - mruknal Brendan, gdy Ned wrzucil bieg. - Ale szczelina otworzyla sie tylko na chwile. -Co widzialas, malenka? - zapytala Jorja. Dziewczynka pograzyla sie w glebokiej katatonii, nic nie slyszac i nie rozumiejac. Po chwili Ernie poczul, ze jej raczki obejmuja go z calej sily. Przytulil ja. Nie odezwala sie. Nie bylo jej z nimi, dryfowala po ciemnym wewnetrznym morzu. Najwyrazniej jednak czula sie bezpiecznie w niedzwiedzich ramionach Erniego, bo obejmowala go mocno, gdy samochod kolysal sie i podskakiwal, jadac coraz dalej w sniezna noc. Po miesiacach zycia w strachu przed kazdym cieniem, po witaniu kazdego zmierzchu z rozpacza i lekiem, Ernie byl rad, ze ktos potrzebuje jego sily. Sprawialo mu to wielka satysfakcje. Poza tym, kiedy trzymal Marcie, mruczal uspokajajaco i gladzil jej geste czarne wlosy, nie czul, ze jeepa otacza noc i przyciska twarz do okien. * Jack skrecil na wschod i dotarl do lokalnej drogi prowadzacej do Grzmiacego Wzgorza mniej wiecej poltora kilometra od miejsca, w ktorym przecial ja Ned. Skrecil w prawo i ruszyl w kierunku Skladu trasa, ktora rano pokonali Dom i Ernie.Nigdy jeszcze nie widzial takiej sniezycy. Im wyzej wjezdzali, tym szybciej i gesciej padal snieg. Niczym deszcz podczas oberwania chmury. -Wjazd do Skladu jest jakies poltora kilometra stad - poinformowal go Dom. Jack zgasil reflektory i zwolnil. Dopoki jego oczy nie przyzwyczaily sie do braku swiatla, caly swiat wydawal mu sie zlozony z wirujacych bialych plamek i ciemnosci. Nie bardzo wiedzial, czy jedzie po wlasciwym pasie. Bal sie, ze lada chwila z mroku wypadnie jakis pojazd i zderza sie czolowo. Najwyrazniej Ginger myslala o tym samym, bo skulila sie w fotelu, jakby przygotowujac sie na zderzenie. Nerwowo przygryzala dolna warge. -Swiatla przed nami to wjazd do Skladu - oznajmil Dom. Po bokach automatycznej bramy plonely na slupach dwie lampy rteciowe. W dwoch waskich oknach wartowni jasnial cieply bursztynowy blask. Pomimo oswietlenia Jack widzial tylko niewyrazny kontur niewielkiego budynku po drugiej stronie ogrodzenia, bo padajacy snieg zacieral szczegoly. Byl przekonany, ze jesli ktos wyglada przez okno, nie zauwazy jadacego szosa pick-upa bez swiatel. Wiatr gluszyl warkot silnika. Wspinali sie powoli po stromym zboczu, coraz glebiej w noc i gory. Wycieraczki sprawialy sie coraz gorzej, bo oblepial je snieg, ktory przemienial sie w lod. Poltora kilometra za wjazdem do Grzmiacego Wzgorza Ginger powiedziala: -Moze teraz zapalisz swiatla? Garbiac sie nad kierownica i z wytezeniem patrzac w mrok, Jack odparl: -Nie. Przejedziemy po ciemku cala droge. * W recepcji motelu pulkownik Falkirk i porucznik Horner rozlozyli na ladzie mape hrabstwa. Wciaz jeszcze ja studiowali, kiedy ludzie, ktorzy ruszyli w poscig za zbieglymi swiadkami, wrocili pokonani zaledwie pare minut po wyjezdzie. Slady opon znikly, zatarte przez snieg i wiatr, gdy dotarli do prowadzacego na polnoc wawozu. Ale wiedzieli, ze przynajmniej jeden pojazd skrecil w drugie obnizenie wiodace na wschod, i zalozyli, ze oba, pick-up Sarverow i cherokee, zdazaja obecnie mniej wiecej w tym kierunku.Leland popatrzyl na mape i powiedzial: -To ma sens. Nie pojechaliby na zachod. Tam nie ma nic az po Battle Mountain, szescdziesiat piec kilometrow stad, i Winnemucca, ponad osiemdziesiat kilometrow dalej. Ani jedno, ani drugie miasto nie jest dosc duze, zeby mogli dlugo sie w nim ukrywac. I zadne nie jest wezlem komunikacyjnym, jest tam niewiele drog wylotowych. Jada na wschod, do Elko. Porucznik Horner polozyl na mapie palec wielki jak cygaro. -Tutaj jest droga, ktora biegnie obok motelu i w gore, do Grzmiacego Wzgorza. Musieli ja juz przeciac i wciaz jada na wschod. -Gdzie jest nastepna droga prowadzaca na poludnie? Porucznik Horner pochylil sie, by odczytac drobny druk na mapie. -W dolinie Vista. Jakies dziesiec kilometrow na wschod od drogi do Grzmiacego Wzgorza. * Ktos zapukal do drzwi.-Prosze - powiedzial Miles Bennell. General Robert Alvarado, dowodca Grzmiacego Wzgorza, otworzyl drzwi i wszedl do srodka w snopie srebrzystego swiatla, ktore pokrylo czesc ciemnego biura imitacja szronu. -Siedzisz sam po ciemku? - zapytal. - Pomysl, jakie podejrzane byloby to dla pulkownika Falkirka. -To wariat, Bob. -Nie tak dawno temu uwazalem, ze jest naprawde dobrym oficerem, choc troche nadgorliwym i zbyt sztywno trzymajacym sie regulaminu. Dzisiaj musze przyznac ci racje. Facetowi brakuje piatej klepki. Dzwonil pare minut temu niby z prosba, ale brzmialo to jak rozkaz. Chce, zeby caly personel, wszyscy wojskowi i cywile, udali sie do swoich kwater i przebywali w nich az do odwolania. Za pare minut uslyszysz moj rozkaz w glosnikach. -Dlaczego? Alvarado usiadl na krzesle w poblizu otwartych drzwi. Szron swiatla kladl sie na jego nogach i przykrywal go do polowy piersi. Twarz pozostala w cieniu. -Falkirk ma zamiar sprowadzic tu swiadkow i nie chce, zeby zobaczyl ich ktos oprocz tych, ktorzy juz o nich wiedza. Przynajmniej taki podal powod. Miles nie kryl zdumienia. -Przeciez jesli trzeba bedzie poddac ich kolejnemu czyszczeniu pamieci, to lepiej, zeby zostali w motelu. Chociaz, o ile wiem, Falkirk jeszcze nie wezwal tych cholernych czyscicieli. -Nie wezwal - potwierdzil Bob Alvarado. - Mowil, ze dluzej nie utrzymamy tej sprawy w tajemnicy. Chce, zebys to ty zbadal swiadkow, zwlaszcza Cronina i Corvaisisa. Powiedzial, ze moze juz nie sa ludzmi, ale po rozmowie z toba zaczal sie zastanawiac, czy przypadkiem nie popada w paranoje. Jesli stwierdzisz, iz sa w stu procentach ludzmi, a ich dary nie swiadcza o obecnosci czegos, co nie jest ludzkie, wtedy ich oszczedzi i sprzeciwi sie nastepnemu praniu mozgu. Moze nawet w rozmowie ze zwierzchnikami opowie sie za podaniem calej historii do wiadomosci publicznej. Miles milczal przez chwile. Przesunal sie na krzesle, jeszcze bardziej niespokojny niz dotychczas. -Wyglada na to, ze w koncu odzyskal troche zdrowego rozsadku. Ale jakos trudno mi w to uwierzyc. Myslisz, ze mowi prawde? Alvarado wyciagnal reke i zatrzasnal drzwi, pograzajac pokoj w ciemnosci. Domyslajac sie, ze Miles siega do przelacznika lampy, powiedzial: -Niech tak zostanie, dobrze? Moze jesli nie bedziemy widziec swoich twarzy, latwiej nam bedzie zdobyc sie na szczerosc. - Kiedy Bennell usiadl, nie zapalajac lampy, general zapytal: - Powiedz mi, Miles, czy to ty wyslales zdjecia Corvaisisowi i Blockom? Gdy doktor nie odpowiedzial, Bob Alvarado podjal: -Jestesmy przyjaciolmi. Przynajmniej ja tak uwazam. Nigdy nie spotkalem faceta, z ktorym moglbym grac zarowno w szachy, jak i w pokera. Dlatego ci powiem... to ja sciagnalem tu Jacka Twista. -Po co? - zapytal zaskoczony Miles. -Podobnie jak ty, wiedzialem, ze u niektorych swiadkow blokady pamieci powoli sie rozpadaja, powodujac rozne problemy psychiczne. Dlatego, zanim ktokolwiek moglby zarzadzic kolejne czyszczenie pamieci, postanowilem zrobic cos, co zwrociloby ich uwage na motel. Mialem nadzieje, ze uniemozliwi to dalsze ukrywanie prawdy. -Dlaczego? -Poniewaz w koncu uznalem, ze to jest zle. -Ale dlaczego nie dzialales otwarcie? -Bo gdybym tak zrobil, zlamalbym rozkazy. Zwichnalbym sobie kariere i moze stracil prawo do emerytury. Poza tym... pomyslalem, ze Falkirk moze mnie zabic. Miles mial podobne obawy. -Zaczalem od Twista - kontynuowal Alvarado - bo uznalem, ze wojskowa przeszlosc i zdolnosci przywodcze ulatwia mu zorganizowanie pozostalych swiadkow. Z informacji ujawnionych w czasie sesji wymazywania pamieci dowiedzialem sie o jego skrytkach depozytowych. Przejrzalem jego akta, znalazlem nazwy bankow i hasla. Teczka zawierala rowniez kopie wszystkich kluczy do skrytek. Falkirk kazal je zrobic na wypadek, gdyby trzeba bylo wykorzystac dowody przestepczej dzialalnosci Twista do szantazowania go albo wpakowania do wiezienia. Sporzadzilem kopie tych kopii. Potem, gdy pod koniec grudnia bylem na dziesieciodniowym urlopie, pojechalem do Nowego Jorku z plikiem widokowek z motelu Zacisze i wlozylem po jednej do kazdej skrytki. Twist nieczesto odwiedzal te banki, tylko pare razy w roku, a poniewaz maja tysiace klientow, nikt go nie pamietal ani nie podejrzewal, ze sie pod niego podszywam. To bylo latwe. -I pomyslowe - dodal Miles, patrzac z podziwem na zwalistego, spowitego mrokiem mezczyzne. - Kartki mialy zelektryzowac Twista i sklonic go do dzialania, tak? Nawet gdyby Falkirk cos zwietrzyl, w zaden sposob nie moglby trafic do ciebie. -Zwlaszcza ze nie dotykalem pocztowek bez rekawiczek. Nie zostawilem ani jednego odcisku palca. Zamierzalem wrocic tutaj, zeby dac Twistowi czas na znalezienie kartek. Potem chcialem jechac do Elko i z publicznego telefonu zadzwonic anonimowo do innych swiadkow, podac im zastrzezony numer Twista i powiedziec, ze ten czlowiek zna przyczyne ich psychicznych problemow. To wprawiloby kola w ruch. Ale zanim to zrobilem, ktos inny wyslal listy ze zdjeciami do Corvaisisa i Blockow i zrobilo sie goraco. Podobnie jak Falkirk wiedzialem, ze nadawca listow jest ktos z Grzmiacego Wzgorza. Przyznasz sie, czy tylko ja jestem w nastroju do zwierzen? Miles wahal sie. Jego spojrzenie padlo na niewyrazne, szarawe kartki: profil psychologiczny Falkirka. Wzdrygnal sie i powiedzial: -Tak, Bob, wyslalem te zdjecia. Okazuje sie, ze myslimy podobnie. Alvarado rzekl: -Powiedzialem ci, z jakiego powodu wybralem Twista. Moge sie domyslac, czemu chciales podburzyc Blockow: sa miejscowi i tkwia w centrum tego wszystkiego. Ale dlaczego wybrales Corvaisisa, a nie kogos innego? -Jest pisarzem, co oznacza zywa wyobraznie. Zalozylem, ze anonimowe listy i dziwne zdjecia zainteresuja go znacznie bardziej niz kogokolwiek innego. Poza tym jego pierwsza powiesc zostala bardzo dobrze przyjeta, gdyby wiec odkryl choc czesc prawdy, reporterzy wysluchaliby go chetniej niz innych. -Tworzymy przebiegly tandem. -Niestety okazalismy sie zbyt powolni. Powinnismy byli wczesniej zjednoczyc sily. Wyglada na to, ze sabotowanie zaslony dymnej bylo za wolne. Nalezalo zlamac przysiege zobowiazujaca nas do zachowania tajemnicy i oglosic wszystko publicznie, nawet gdyby mialo to oznaczac rozwscieczenie Falkirka i oskarzenia ze strony rzadu. Po chwili milczenia Alvarado zapytal: -Jak myslisz, Miles, dlaczego przyszedlem tutaj i otworzylem sie przed toba? -Potrzebujesz sprzymierzenca przeciwko pulkownikowi. Nie wierzysz w ani jedno slowo z tego, co powiedzial ci przez telefon. Nie wierzysz, ze nagle nabral rozumu. Nie wierzysz, ze sprowadzi tu swiadkow, abysmy mogli ich zbadac. -Chyba ma zamiar ich zabic. I nas tez. Nas wszystkich. -Poniewaz mysli, ze zostalismy zainfekowani. Przeklety glupiec. Z glosnika w biurze dobiegl trzask i gwizd. Glosniki znajdowaly sie we wszystkich pomieszczeniach Skladu. Po gwizdzie uslyszeli komunikat: caly personel wojskowy i cywilny ma zameldowac sie najpierw w zbrojowni, gdzie otrzyma bron krotka, a potem wszyscy maja udac sie do kwater, zeby czekac na dalsze instrukcje. Alvarado podniosl sie z krzesla. -Kiedy juz beda w kwaterach, powiem, ze wyslanie ich tam bylo pomyslem Falkirka, ale uzbrojenie moim. Ostrzege, ze z powodow, ktore dla jednych moga byc jasne, dla innych zas niezrozumiale, pulkownik Falkirk i jego ludzie z DERO moga stanowic zagrozenie. Jesli pulkownik przysle zolnierzy, zeby zlikwidowali personel, moi ludzie beda mogli odpowiedziec ogniem. Mam nadzieje, ze go powstrzymamy, zanim dojdzie do najgorszego. -Czy ja tez dostane pistolet? Alvarado podszedl do drzwi, ale ich nie otworzyl. Stojac w ciemnosci, powiedzial: -Ty przede wszystkim. Nos go pod kitlem, zeby Falkirk nie zauwazyl, ze jestes uzbrojony. Ja rozepne plaszcz i zatkne pistolet z tylu za pas. Jesli dojde do wniosku, ze ma zamiar wydac rozkaz likwidacji, wyciagne bron i zastrzele go. Ale najpierw uprzedze cie w jakis umowiony sposob, zebys mogl zabic Homera. Jesli tego nie zrobisz, porucznik zabije mnie, gdy tylko otworze ogien do Falkirka. A ja musze przezyc... nie tylko dlatego, ze bardzo cenie wlasna skore, ale przede wszystkim dlatego, ze jestem generalem i ludzie z DERO posluchaja mnie po smierci Falkirka. Dasz rade to zrobic? Potrafisz zabic czlowieka, Miles? -Tak. Potrafie pociagnac za spust, jesli trzeba bedzie powstrzymac Homera. Ja tez uwazam cie za przyjaciela, Bob. Nie tylko z powodu pokera i szachow, ale takze dlatego ze czytales T. S. Eliota. -"Mysle, ze jestesmy na szczurzej ulicy, gdzie umarli pogubili swoje kosci" - zacytowal Bob Alvarado. Z cichym smiechem otworzyl drzwi i stanal w srebrnym blasku swiatel groty. - Coz za ironia. Moj tata martwil sie, ze zainteresowanie poezja jest oznaka, iz wyrosne na zniewiescialego maminsynka. A jednak zostalem jednogwiazdkowym generalem i w godzinie proby to wlasnie poezja cie przekonuje, zebys zabil dla mnie czlowieka i ocalil moja dupe. Idziesz do arsenalu, doktorze? Miles podniosl sie i dolaczyl do generala w perlowym swietle w drzwiach. -Falkirk dziala w imieniu samego szefa sztabu i jeszcze wyzszych wladz. Jesli go zabijesz, bedziesz mial na karku Riddenhoura i prezydenta. -Pieprzyc Riddenhoura - powiedzial Bob Alvarado, poklepujac Milesa po ramieniu. - Pieprzyc wszystkich politykow i wazeliniarskich generalow w rodzaju Riddenhoura. Chociaz Falkirk zabierze ze soba do grobu nowe kody komputera bezpieczenstwa, wydostaniemy sie stad w ciagu paru dni, nawet gdybysmy musieli rozmontowac te cholerne wrota. A potem... zdajesz sobie sprawe, ze gdy oglosimy swiatu prawde, zostaniemy najslynniejszymi ludzmi na tej zalosnej planecie? Moze najslynniejszymi w historii. Szczerze mowiac, nie przychodzi mi na mysl nikt, kto oglosilby kiedys rownie wazne wiadomosci... moze z wyjatkiem Marii Magdaleny w wielkanocny ranek. * Stefan Wycazik prowadzil, bo w czasie sluzby z ojcem Naderem w Wietnamie zdobyl doswiadczenie w kierowaniu pojazdami z napedem na cztery kola. Oczywiscie tam jezdzil po moczarach i w dzungli, nie w sniezycy, ale stwierdzil, ze jeep zachowuje sie mniej wiecej tak samo w kazdych warunkach. I choc tamte wyczyny mialy miejsce dawno temu, nadal zyly w jego sercu i pamieci, wiec prowadzil cherokee z taka sama beztroska pogarda dla niebezpieczenstwa jak w mlodosci. Gdy oddalali sie od swiatel Elko, pograzajac w snieznej nocy, pomyslal, ze Bog powolal go do kaplanstwa wlasnie dlatego, ze czasami Kosciol potrzebuje czlowieka, ktory ma dusze poszukiwacza przygod.Poniewaz trasa 1-80 byla zamknieta, pojechali na polnoc droga stanowa numer 51. Pokonali caly szereg prowadzacych przez pustkowie drog lokalnych - asfaltowych, zwirowych i gruntowych - okrytych calunem sniegu. Na poboczach staly w dosc duzych odleglosciach slupki z zoltymi swiatlami odblaskowymi, ktore chronily ich przed zgubieniem drogi. Czasami musieli jechac na przelaj, zeby przedostac sie z jednej drogi na druga. Na szczescie mieli na desce rozdzielczej kompas i mape hrabstwa. Choc trasa byla kreta i trudna, powoli zblizali sie do motelu Zacisze. Po drodze Stefan zrelacjonowal Parkerowi, czego dowiedzial sie o CIGS od Michaela Gerrano, ktory uslyszal to od pana X, przyjaciela Ginger Weiss. -Pulkownik Falkirk byl jedynym przedstawicielem wojska w CIGS. Ten projekt wyglada na zwykle marnowanie pieniedzy podatnikow: zespol badawczy majacy przedstawic naukowa ocene problemu spolecznego, jaki najprawdopodobniej nigdy nie zaistnieje. Skladal sie z biologow, fizykow, antropologow, lekarzy, socjologow i psychologow. Akronim CIGS oznacza Grupe Badawcza Skutkow Kontaktu, a to z kolei znaczy, ze probowano okreslic pozytywne i negatywne skutki pierwszego kontaktu czlowieka z inteligentnym gatunkiem pozaziemskim. Nie odrywajac oczu od zasniezonej drogi, dal Parkerowi czas na przetrawienie tych informacji. Usmiechnal sie lekko, gdy uslyszal, jak malarz gwaltownie wciaga powietrze. -Chyba nie myslisz... przeciez nie chodzi o... -Tak. -Cos przybylo... chcesz powiedziec... cos... - Po raz pierwszy od poznania ojca Wycazika Parkerowi zabraklo slow. -Tak - powtorzyl Stefan. Choc dla niego ta zdumiewajaca informacja juz nie byla nowoscia, wciaz przyprawiala go o drzenie i rozumial, co musi czuc artysta. - Cos spadlo tamtej nocy. Cos spadlo z nieba szostego lipca. -Jezu! - zawolal Parker. - Och, przepraszam, ojcze. Spadlo. Cholera. Przepraszam. Naprawde. Ale... Jezusie! Sledzac swiatla odblaskowe wzdluz wyjatkowo kretej zwirowej drogi wijacej sie u podnozy wzgorz, ojciec Wycazik powiedzial: -Nie sadze, zeby w tych okolicznosciach Bog mial ci za zle nieumiarkowanie w mowie. Najwazniejszym celem CIGS bylodokonanie oceny, w jaki sposob bezposredni kontakt z istotami pozaziemskimi wplynie na nasza cywilizacje. -Przeciez odpowiedz jest prosta. Odkrycie, ze nie jestesmy sami, to cudowna rzecz! Filmy o innych swiatach i ich mieszkancach od dziesiatkow lat fascynuja ludzi! -Tak, ale jest roznica pomiedzy kontaktem fikcyjnym i rzeczywistym. Przynajmniej takiego zdania sa naukowcy, zwlaszcza przedstawiciele nauk humanistycznych, takich jak socjologia i psychologia. Antropolodzy mowia, ze kiedy wysoko rozwinieta kultura spotyka sie z mniej rozwinieta, ta druga traci zaufanie do swoich tradycji i czesto kompletnie sie zalamuje. Przestaje szanowac swoja religie i system rzadow. Zwyczaje seksualne, wartosci spoleczne i struktury rodzinne ulegaja rozpadowi. Popatrz, co sie stalo z Eskimosami po spotkaniu z zachodnia cywilizacja: rozprzestrzeniajacy sie alkoholizm, niszczacy wiezi rodzinne konflikt pokolen, wysoki wskaznik samobojstw... Co nie znaczy, ze zachodnia kultura jest niebezpieczna czy zla. Nie jest. Ale nasza kultura byla znacznie bardziej zaawansowana i zroznicowana niz eskimoska. Kontakt z nami doprowadzil Eskimosow do trwalego obnizenia poczucia wlasnej wartosci. Stefan umilkl, bo dotarli do konca zwirowego szlaku. Parker w niklym blasku swiatla schowka przestudiowal mape, po czym spojrzal na kompas na desce rozdzielczej. -Tedy - powiedzial, wskazujac w lewo. - Piec kilometrow na zachod, na przelaj. Dojedziemy do lokalnej drogi polnoc - poludnie, biegnacej w dolinie Vista. Przetniemy doline, a potem przejedziemy jakies trzynascie, czternascie kilometrow po bezdrozach i dotrzemy na tyly motelu Zacisze. -Patrz na kompas i pilnuj, zebym jechal prosto na zachod. - Stefan skrecil na przysloniete padajacym sniegiem pola. -Te rzeczy o Eskimosach, szczegoly dotyczace stanowiska CIGS... Chyba pan X nie przekazal tego wszystkiego ojcu Gerrano w czasie jednej rozmowy telefonicznej. -Czesc tak, ale nie wszystko. -Przypuszczam wiec, ze zastanawiales sie nad tym juz wczesniej. -Nie myslalem o kontakcie z cywilizacja pozaziemska, nie. Ale program ksztalcenia jezuitow obejmuje krytyczne spojrzenie na dobre i zle skutki dzialan, jakie na przestrzeni dziejow podejmowal Kosciol w celu nawrocenia zacofanych ludow. Generalnie uwaza sie, ze niosac oswiecenie, wyrzadzilismy wiele szkod. W kazdym razie studiujemy antropologie, potrafie wiec zrozumiec obawy CIGS. -Odbijasz na polnoc. Skrec w lewo, gdy tylko uksztaltowanie terenu na to pozwoli - powiedzial Parker, patrzac na kompas. - Sluchaj, nadal nie jestem pewien, czy rozumiem obawy CIGS. -Przypomnij sobie historie Indian. To nie karabiny bialego czlowieka ich zniszczyly, lecz zderzenie kultur. Naplyw nowych idei zmusil Indian do spojrzenia na swoje zycie z innej perspektywy, co stalo sie przyczyna utraty poczucia wlasnej wartosci, spojnosci kulturowej i celu. Z tego, co pan X powiedzial ojcu Gerrano, wynika, ze wedlug CIGS kontakt ludzkosci z bardzo wysoko rozwinieta cywilizacja pozaziemska wywola podobne skutki u nas: zalamanie wiary, utrate zaufania do rzadow i innych swieckich systemow wladzy, narastajacy kompleks nizszosci, samobojstwa. Parker Faine prychnal drwiaco. -Czy ty tez stracisz wiare z tego powodu? -Nie. Wrecz przeciwnie - odparl Stefan z ozywieniem. - Gdyby w calym ogromnym wszechswiecie nie bylo zadnego zycia, gdyby tryliony gwiazd i miliardy planet byly go pozbawione, moze wtedy zwatpilbym w istnienie Boga i zastanawial sie, czy ewolucja naszego gatunku nie byla tylko szczesliwym zbiegiem okolicznosci. Ale Bog kocha zycie i troszczy sie o wszystkie Swoje stworzenia, wiec nigdy nie zostawilby takiej pustki we wszechswiecie. -Wielu ludzi jest podobnego zdania. -Nawet jesli gatunek, ktory spotkamy, bedzie sie bardzo roznil od nas wygladem, nie przerazi mnie to. Kiedy Bog powiedzial, ze stworzyl nas na swoje podobienstwo, nie oznaczalo to wcale, ze wygladamy podobnie jak On. Chodzilo Mu o nasze dusze i umysly, o nasz rozum i zdolnosci do kochania, milosci i przyjazni: to wlasnie sa aspekty czlowieczenstwa w Jego wizerunku. Taka jest wiadomosc, jaka niose Brendanowi. Jestem przekonany, ze jego utrata wiary byla efektem spotkania z rasa istot ogromnie sie od nas rozniacych i pod wieloma wzgledami nas przewyzszajacych. Podswiadomie uwierzyl, ze zadaje to klam naukom Kosciola, mowiacym, iz czlowiek zostal stworzony na obraz i podobienstwo Boga. Chce mu powiedziec, ze ani wyglad tych istot, ani stopien ich rozwoju nie maja znaczenia. Swiadectwem, ze kieruje nimi boska reka, jest zdolnosc do kochania, troski o innych i wykorzystania danej przez Niego inteligencji, aby zatriumfowac nad wyzwaniami wszechswiata. -Musieli to zrobic, zeby dotrzec tak daleko. -Otoz to! - zawolal ojciec Wycazik. - Jestem pewien, ze gdy mina skutki prania mozgu, gdy Brendan przypomni sobie, co sie stalo, i bedzie mial czas to przemyslec, dojdzie do takiego samego wniosku. Ale na wszelki wypadek chce byc przy nim, zeby sluzyc mu pomoca i rada. -Bardzo go kochasz. Przez kilka sekund ojciec Wycazik mruzyl oczy, patrzac w bialy chaos za szyba i jadac jeszcze wolniej i ostrozniej niz wtedy, gdy sledzil swiatla odblaskowe wzdluz drogi. Wreszcie cichym glosem rzekl: -Czasami zalowalem, ze zostalem duchownym. Boze, wybacz mi, ale to prawda. Czasami mysle o rodzinie, jaka moglbym miec: o zonie, z ktora moglbym dzielic zycie, o dzieciach, ktore roslyby na naszych oczach... Tego mi brakuje, rodziny. Niczego innego. Brendan... coz, jest synem, ktorego nigdy nie mialem i nigdy miec nie bede. Kocham go bardziej, niz potrafie wyrazic. Po chwili milczenia Parker westchnal i powiedzial: -Uwazam, ze CIGS doszlo do bzdurnych wnioskow. Pierwszy kontakt wcale nas nie zniszczy. -Zgadzam sie z toba. Przyjeli bledne zalozenie, rozpatrujac sytuacje pod katem naszych doswiadczen w kontaktach z prymitywnymi kulturami. Roznica polega na tym, ze my nie jestesmy prymitywni. To bedzie spotkanie jednej rozwinietej kultury z druga, bardzo wysoko rozwinieta. CIGS uznalo, ze jesli kiedys dojdzie do kontaktu, nalezy ukryc ten fakt i dawkowac spoleczenstwu informacje na ten temat przez dziesiec czy nawet dwadziescia lat. To calkowicie bledne przekonanie, Parker. Mozemy poradzic sobie z szokiem, poniewaz jestesmy gotowi na przybycie tych istot. Och, dobry Boze, jestesmy gotowi i rozpaczliwie tego pragniemy! -Jak najbardziej - przyznal Parker. Moze przez minute jechali w ciszy, nie potrafiac ujac w slowach tego, co czuli, wiedzac, ze ludzkosc nie jest samotna we wszechswiecie. Wreszcie Parker chrzaknal, rzucil okiem na kompas i powiedzial: -Jestes dokladnie na kursie, Stefanie. Zostalo nam jeszcze jakies poltora kilometra od drogi w dolinie Vista. Ten czlowiek w Chicago, o ktorym wspomniales... Cal Sharkle. Co on krzyczal do glin dzisiaj rano? -Twierdzil, ze widzial ladowanie obcych i ze byli nieprzyjaznie nastawieni. Bal sie, ze nas podbija, ze wiekszosc jego sasiadow juz zostala przez nich opanowana. Mowil, ze probowali przejac nad nim kontrole, przywiazujac go pasami do lozka i wsaczajac sie w jego zyly. Z poczatku sadzilem, ze moze mial racje, ze moze to, co sie stalo w Nevadzie, naprawde jest grozne. Ale podczas podrozy z Chicago wszystko przemyslalem. Cal Sharkle pomieszal uwiezienie i pranie mozgu z ladowaniem statku kosmicznego, ktorego byl swiadkiem. Myslal, ze to obcy w skafandrach kosmicznych wiezili go i kluli iglami. Widzial ladowanie, a potem zjawili sie ludzie w kombinezonach ochronnych. Gdy wtloczyli te wszystkie wspomnienia do jego podswiadomosci i zablokowali je, kompletnie sie pogubil. Nie zostal zatrzymany przez zadnych obcych. Znecali sie nad nim jego blizni. -Mowisz, ze agenci rzadowi nosili kombinezony ochronne, poki nie stalo sie jasne, iz kontakt z obcymi nie niesie ryzyka skazenia bakteriologicznego? -Wlasnie - potwierdzil Stefan. - Niektorzy goscie z Zacisza musieli podejsc do statku, dlatego uwazano ich za skazonych, dopoki badania nie wykazaly, ze jest inaczej. Poza tym wiemy, ze pare osob z motelu dokladnie pamieta, iz kombinezony nosili ludzie: zolnierze i specjalisci od prania mozgu. Tak wiec bledne przekonanie wynikajace z niemoznosci przypomnienia sobie wszystkiego, co widzial, doprowadzilo biednego Calvina do obledu. -Do drogi przez doline zostalo nie wiecej niz kilkaset metrow - powiedzial Parker, patrzac na mape w swietle padajacym z otwartego schowka. W zoltych stozkach reflektorow sypal gesty snieg. Od czasu do czasu, gdy wiatr slabl albo na chwile zmienial kierunek, w swiatlach tanczyly efemeryczne sniezne zjawy, szybko przepedzane przez silniejsze podmuchy. Kiedy mszyli w gore stromego zbocza, Parker rzekl cicho: -Cos spadlo... Skoro zamkneli osiemdziesiatke przed tym zdarzeniem, to znaczy, ze statek byl sledzony przez dlugi czas. Ale wciaz nie rozumiem, skad wiedzieli, gdzie wyladuje. Przeciez zaloga w kazdej chwili mogla zmienic kurs. -Chyba ze statek sie rozbil - powiedzial ojciec Wycazik. - Moze wykryto go dzieki obserwacji satelitarnej daleko w kosmosie i sledzono przez wiele dni czy tygodni. Jesli nie zmienial kursu, co mogloby swiadczyc o braku kontroli, mieli czas na ustalenie miejsca zderzenia. -Nie, nie. Nie chce myslec, ze sie rozbil. -Ja tez nie. -Chce wierzyc, ze dotarli tu zywi... Pomyslec, ze przebyli taka dluga droge... Kola zabuksowaly na lacie lodu w polowie zbocza, ale po chwili odzyskaly przyczepnosc i z szarpnieciem pociagnely woz w gore. -Chce wierzyc, ze Dom i inni nie tylko widzieli statek... - podjal Parker - ale ze rowniez spotkali sie z tymi, ktorzy nim przylecieli. Wyobraz sobie. Wyobraz sobie tylko... -To, co przezyli tamtej lipcowej nocy, musialo byc naprawde bardzo dziwne, o wiele dziwniejsze niz samo zobaczenie statku z innego swiata. -Masz na mysli... Chodzi ci o moc Brendana i Dorna? -Tak. Doszlo do czegos wiecej niz tylko do kontaktu. Wspieli sie na szczyt wzgorza i mszyli w dol. Za przesuwajacymi sie plachtami sniegu Stefan zobaczyl reflektory czterech pojazdow. Staly na drodze w dolinie zwrocone w rozne strony i snopy swiatel krzyzowaly sie w snieznej ciemnosci jak lsniace szable. Jadac w kierunku tego zgromadzenia, szybko zrozumieli, ze pakuja sie w klopoty. -Karabiny maszynowe! - krzyknal Parker. Stefan zobaczyl, ze dwoch ludzi na dole mierzy z karabinow do gmpy zlozonej z siedmiu osob - szesciu doroslych i dziecka - ustawionych wzdluz jeepa cherokee, ktory tylko kolorem roznil sie od wozu kupionego przez Parkera. Towarzyszylo im osmiu czy dziesieciu zolnierzy w zimowych mundurach. Stefan nie watpil, ze brali udzial w zamknieciu 1-80 tej nocy i poltora roku temu. Odwrocili sie w strone nadjezdzajacego jeepa, zaskoczeni przybyciem intruzow. Stefan chcial zawrocic, dodac gazu i uciec, ale wiedzial, ze to nie ma sensu. Zolnierze natychmiast msza za nimi. Nagle dostrzegl znajoma irlandzka twarz w grupie ludzi przy jeepie. -Na koncu szeregu stoi Brendan! -Pozostali musza byc z motelu. - Parker pochylil sie, patrzac z niepokojem przez szybe. - Ale nie widze Dorna. Po zauwazeniu Brendana ojciec Wycazik nie moglby zawrocic, nawet gdyby Bog otworzyl przed nim gory jak Morze Czerwone dla Mojzesza i zapewnil mu prosta droge do samej Kanady. Ale nie byl uzbrojony, a gdyby nawet, jako kaplan mialby niewielki pozytek z pistoletu czy karabinu. Nie majac mozliwosci obrony i jednoczesnie nie bedac w stanie uciec, zjezdzal powoli ze wzgorza, goraczkowo zastanawiajac sie, co powinien uczynic. Parker mial podobne zmartwienie. -Do licha, co zrobimy? W tym momencie zolnierze rozstrzygneli ten problem. Ku zdumieniu Stefana jeden z nich otworzyl do nich ogien z karabinu maszynowego. * Dom patrzyl, jak Jack Twist kieruje latarke na siatkowe ogrodzenie Grzmiacego Wzgorza, a potem w gore na zwoje drutu kolczastego wiszace nad ich glowami. Stali przy dlugim odcinku, biegnacym przez otwarta lake w kierunku dna doliny. Nawiany snieg oblepil splecione grube druty stalowej siatki, ale wiele miejsc bylo czystych i to wlasnie im przygladal sie Jack.-Samo ogrodzenie nie jest pod napieciem - stwierdzil, przekrzykujac wyjacy wiatr. - Nie ma wplecionych przewodow, a prad nie moze plynac przez siatke. Nie ma mowy. Opor bylby zbyt duzy, poza tym nie wszystkie druty sa dokladnie polaczone. -No to po co te znaki ostrzegawcze? - zapytala Ginger. -Po czesci po to, zeby zniechecic amatorow - odparl Jack. Poswiecil na drut kolczasty. - Przewody pod napieciem znajduja sie w srodku zwojow drutu. Usmazylabys sie, probujac przejsc gora. Przejdziemy dolem. Ginger trzymala latarke, a Dom otworzyl jeden z plociennych plecakow, znalazl palnik acetylenowy i podal go Jackowi. Jack zalozyl przyciemnione gogle narciarskie, zapalil palnik i zaczal wycinac wejscie w ogrodzeniu. Wsciekly syk plonacego gazu byl slyszalny nawet w zawodzacym, pojekujacym wietrze. Jaskrawy niebieskobialy acetylenowy plomien dawal niesamowite swiatlo, ktore krzesalo w sniegu tysiace roziskrzonych blyskow. Znajdowali sie w miejscu niewidocznym od strony glownego wjazdu do Skladu, lezacym po drugiej stronie wzgorza, ktore wznosilo sie za ogrodzeniem. Dom byl jednak pewien, ze zimny acetylenowy blask siega dosc wysoko, by byc widoczny z drugiej strony wzniesienia. Mogl przyciagnac straze. Ale jesli Jack mial racje, jesli ochrona Skladu opierala sie na zabezpieczeniach elektronicznych, straznicy nie beda krazyc po terenie. Pogoda uniemozliwiala rowniez monitorowanie przez kamery wideo, bo snieg i lod zakleily obiektywy. Oczywiscie chcieli dostac sie do Skladu, zeby sie rozejrzec, wiec zatrzymanie juz tutaj nie byloby tragedia. Aresztowanie stanowilo element planu Jacka i mialo skupic uwage spoleczenstwa na Grzmiacym Wzgorzu. Dom, Ginger i Jack nie byli uzbrojeni. Cala bron zabrali pozostali, bo ich ucieczka byla najwazniejsza. Jesli oni zostana zatrzymani, wszystko bedzie stracone. Dom mial nadzieje, ze nie musieli uzywac broni i dotarli bezpiecznie do Elko. Gdy Jack przecinal ogrodzenie, upiorne swiatlo palnika coraz bardziej przyciagalo uwage Doma i nagle powiazalo go z przeszloscia, rzucajac w studnie wspomnien: Znad dachu baru wyskoczyl z rykiem trzeci odrzutowiec, tak nisko, ze Dom padl na ziemie, pewien, ze maszyna zaraz sie rozbije, ale poleciala dalej, ciagnac za soba huk i cieplo z silnika; kiedy zaczal sie podnosic, nad dachem motelu zadudnil czwarty odrzutowiec, ogromny cien przemknal w gorze, swiatla pozycyjne wycinaly biale i czerwone rany na nocnym niebie, gdy z hukiem pedzil na poludnie i skrecal na wschod, nad pustkowiem za 1-80, dokad polecial trzeci odrzutowiec; dwa pierwsze, na wiekszej wysokosci, byly juz daleko, skrecaly, jeden na wschod, drugi na zachod; ziemia wciaz sie trzesla, potezne dudnienie jakby niekonczacej sie eksplozji wypelnialo noc, wiec pomyslal, ze widocznie nadlatuja nastepne maszyny, choc dziwny elektroniczny dzwiek, ktory pulsowal w tle ryku, teraz glosniejszy, bardziej przenikliwy i jeszcze dziwniejszy, w niczym nie przypominal huku samolotu; poderwal sie z ziemi i odwrocil, zobaczyl Ginger Weiss, Jorje i Marcie przed barem, Jacka biegnacego z motelu, Erniego i Faye wychodzacych z biura, i wszystkich innych, wsrod nich Neda i S andy; przeciagle dudnienie przypominalo huk wodospadu Niagara polaczony z niskim loskotem tysiaca kotlow; zawodzacy elektroniczny gwizd sprawial, ze czul sie tak, jakby pila tasmowa scinala mu czubek glowy; zobaczyl niezwykle swiatlo, srebrzyscie perlowe; spojrzal w gore, w przeciwna strone, niz odlecialy odrzutowce, nad dach baru, spojrzal w kierunku swiatla; wyciagnal reke i zawolal; "Ksiezyc! Ksiezyc!". Inni tez spojrzeli; Doma nagle ogarnal strach i znowu krzyknal: "Ksiezyc! Ksiezyc!", cofajac sie chwiejnie, zdumiony i przerazony; ktos wrzasnal... -Ksiezyc! - wykrztusil. Kleczal w sniegu, rzucony na kolana przez szok przeblysku pamieci, a Ginger kucala przed nim, trzymajac go za ramiona. -Dom? Dom, nic ci nie jest? -Przypomnialem sobie - powiedzial glucho. Wiatr przemykal pomiedzy ich twarzami, porywajac obloczki oddechow z ust. - Cos... ksiezyc... jeszcze nie wszystko. Jack skonczyl wycinac przejscie w ogrodzeniu i wylaczyl palnik. Ciemnosc zamknela sie wokol nich niczym skrzydla wielkiego nietoperza. -Chodzcie - powiedzial Jack. - Idziemy. Szybko. -Dasz rade? - zapytala Ginger Doma. -Tak - odparl, choc lodowaty skurcz sciskal mu wnetrznosci, utrudniajac oddychanie. - Nagle... zaczalem sie bac. -Wszyscy sie boimy. -Nie chodzi mi o strach przed zlapaniem. Nie. To cos innego. Cos, co niemal sobie przypomnialem. Na Boga... trzese sie jak osika. * Brendan sapnal z niedowierzania, gdy pulkownik Falkirk rozkazal otworzyc ogien do jeepa, ktory zblizal sie do drogi. Nawet nie wiedzial, kto nim jedzie. Zolnierz, ktory otrzymal rozkaz, tez mial watpliwosci, bo nie od razu podniosl bron. Falkirk zrobil krok w jego strone i z grozna mina krzyknal:-Rozkazalem otworzyc ogien, kapralu! To kwestia bezpieczenstwa narodowego. Ktokolwiek siedzi w tym pojezdzie, nie jest przyjacielem waszym, moim ani naszej ojczyzny. Myslicie, ze jakis niewinny cywil jezdzi po bezdrozach w takiej cholernej sniezycy? Strzelac! Rozwalic ich! Tym razem kapral posluchal. Klekot strzalow z karabinu zagrzmial w nocy, na krotko zagluszajac wycie szalejacego wiatru. Reflektory nadjezdzajacego jeepa zgasly. Dwiescie twardych trzaskow dwustu pociskow wypryskujacych w morderczej strudze z lufy karabinu maszynowego zostalo wzmocnionych przez jek dartej blachy i huk, gdy kule trafialy w solidniejsze przeszkody. Przednia szyba samochodu implodowala, zasypana gradem olowiu. Zjezdzajacy dotad powoli jeep nagle nabral predkosci i popedzil w ich strone. Skrecil w lewo, gdy kola podskoczyly na garbie, ktory schodzil skosem ze zbocza. Najwyrazniej juz nikt nim nie kierowal. Znow zwolnil, wpadl na nastepny garb, zaczal sunac bokiem i omal sie nie wywrocil, ale po chwili znieruchomial w zaspie oddalonej zaledwie o dwanascie metrow od szosy. Piec minut temu, gdy Ned zjechal ze wzgorza po drugiej stronie drogi i skrecil na poludnie, po pokonaniu kilkuset metrow natkneli sie na pulkownika i zolnierzy. Natychmiast stalo sie jasne, ze wszystkie strzelby i pistolety - nawet uzi Jacka - na nic sie nie przydadza. Poniewaz ich zycie zalezalo od ucieczki z hrabstwa Elko, byli gotowi walczyc, ale Falkirk mial zbyt wielu uzbrojonych ludzi. W tej sytuacji stawianie oporu byloby czysta glupota. Brendana ogarnela frustracja, bo nie mial odwagi uzyc swojej mocy, zeby ich uwolnic. Byl pewien, ze moglby wykorzystac dar telekinezy. Gdyby skupil sie dostatecznie mocno, moglby sprawic, ze bron wyskoczylaby z rak zolnierzy. Czul, ze ma wystarczajaca moc, ale nie wiedzial, jak nia kierowac. Nie mogl zapomniec o wczorajszym eksperymencie w barze, ktory wymknal sie spod kontroli; mieli szczescie, ze nikt nie zostal zraniony przez latajace solniczki i pieprzniczki czy lewitujace krzesla. Jesli uzyje mocy do wyrwania broni zolnierzom, moze sie okazac, ze nie zdola rozbroic ich wszystkich jednoczesnie, a wtedy pozostali natychmiast otworza ogien. Moze tez byc tak, ze pistolety wyrwa sie z rak zolnierzy i zawiruja w powietrzu, siejac kulami we wszystkie strony. Pewnie potrafilby wyleczyc rannych, ale co bedzie, jesli sam zostanie trafiony? Czy moglby uzdrowic samego siebie? Prawdopodobnie tak. A jesli zginie? Nie przywroci sobie zycia. Gdyby zginal ktos inny, tez nie byl pewien, czy zdola go ozywic. Zadnego pozytku z takiego dam, jesli nie towarzysza mu wyrazne instrukcje. Patrzac, jak dziesiatki kul uderzaja w jeepa, jak woz niczym szalona, oslepiona bestia stacza sie ze wzgorza i zatrzymuje gwaltownie w swiatlach jednego z wojskowych pojazdow, czul narastajaca frustracje. Ludzie w jeepie mogli byc ranni. Mogl im pomoc. Wiedzial, ze moze, i udzielenie pomocy bylo jego obowiazkiem, nie tylko jako kaplana, ale takze czlowieka. Nie rozumial swojej uzdrawiajacej mocy, lecz proba jej uzycia nie niosla takiego niebezpieczenstwa jak telekineza. Ruszyl z miejsca, wyminal zolnierzy, ktorzy w tej chwili skupiali uwage na dramacie rozgrywajacym sie na zboczu, i pobiegl w kierunku posiekanego przez kule jeepa. Uslyszal krzyk za plecami. To Falkirk ostrzegal, ze kaze go zastrzelic. Ale Brendan nadal biegl, slizgajac sie na zasniezonej nawierzchni. Wskoczyl do rowu, upadl, wygramolil sie i podbiegl do ostrzelanego jeepa. Nikt nie strzelil, czul jednak, ze zolnierze biegna za nim. Drzwi od strony pasazera byly blizej, skapane w snopach swiatel wojskowego wozu. Otworzyl je. W jego ramiona wpadl krepy piecdziesiecioletni "mezczyzna w marynarskiej kurtce. Zobaczyl krew, ale nie bylo jej duzo. Nieznajomy nie stracil przytomnosci, choc balansowal na krawedzi omdlenia; jego oczy byly zamglone. Brendan wyciagnal go z jeepa i ostroznie polozyl na sniegu. Jeden z zolnierzy zlapal go za ramie. Brendan odwrocil sie i wrzasnal mu w twarz: -Odczep sie, pieprzony sukinsynu! Uzdrowie go! Uzdrowie! - Potem zaklal tak ordynarnie, ze sam byl zdumiony wlasnymi slowami. Nie mial pojecia, ze jest zdolny do uzywania takiego jezyka. Rozwscieczony zolnierz poderwal karabin, chcac uderzyc go w twarz. -Stoj! - krzyknal Falkirk, chwytajac swojego podwladnego za reke. Odwrocil sie w strone Brendana i popatrzyl na niego; jego oczy przypominaly polerowane krzemienie. - Smialo. Chce to zobaczyc. Chce zobaczyc, jak obciazasz sie na moich oczach. -Obciazam? - powtorzyl Brendan. - O czym pan mowi? -Rob swoje - warknal pulkownik. Nie czekajac na dalsza zachete, Brendan uklakl obok rannego i rozchylil poly jego kurtki. Krew przesiakala przez sweter w dwoch miejscach: ponizej lewego barku i nisko po prawej stronie, pare centymetrow nad talia. Podciagnal sweter ofiary i rozdarl koszule. Najpierw polozyl rece na ranie na brzuchu, bo wygladala grozniej. Nie wiedzial, co ma robic dalej. Nie pamietal, co myslal albo czul, gdy uzdrawial Emme i Wintona. Co obudzilo uzdrawiajaca moc? Kleczal na sniegu, czujac, jak krew nieznajomego przesacza sie pomiedzy jego palcami, dotkliwie swiadom, ze zycie ucieka z rannego mezczyzny. Nie mogl jednak uaktywnic cudownej mocy, ktora posiadal. Frustracja przerodzila sie w zlosc, a zlosc we wscieklosc na wlasna niemoc i glupote, na niesprawiedliwosc smierci, tej smierci i wszystkich innych... Mrowienie. W kazdej dloni. Wiedzial, ze znowu pojawily sie na nich czerwone kregi, ale nie oderwal rak od rany, by spojrzec na stygmaty. Po raz pierwszy naprawde poczul, jak do rannego czlowieka przeplywa z niego tajemnicza energia. Wysnuwala sie z niego niczym mocna nic z kadzieli. Przadl ja tak, jakby byl kolowrotkiem, a ranny wrzecionem, na ktory sie nawijala. Ale byl nie tylko prosta maszyna, wyrabiajaca jedna skromna nitke; czul w sobie tysiace milionow obracajacych sie szybko kol, ze swistem i sykiem wypluwajacych tysiace milionow niematerialnych i niewidzialnych, a jednak wytrzymalych, spajajacych wlokien. Byl rowniez krosnem, bo jakims sposobem z niezliczonych nici cudownej mocy tkal tkanine zdrowia. W przeciwienstwie do przypadkow Emmy Halbourg i Wintona Tolka, gdy nie byl swiadom, ze uzdrawia, teraz doskonale wiedzial, iz rozdarte tkanki sie zablizniaja. Niemal slyszal grzechot naciskanych pedalow, dudnienie listwy dobijajacej watek do poprzecznej krawedzi tkaniny, spiew strun nicielnicowych prowadzacych osnowe i szmer przesuwanego czolenka. Nie tylko zaczal rozumiec swoja moc, ale czul, ze magiczna sila rosnie, ze jest dziesiec razy wieksza niz wtedy, gdy ratowal Wintona - i ze on sam jutro bedzie dwa razy lepszym uzdrowicielem. Juz po paru sekundach oczy nieznajomego skupily sie, zamrugaly. Gdy Brendan oderwal rece od rany, wzruszenie scisnelo mu gardlo, a w sercu wezbrala radosc, bo krwawienie ustalo. Jeszcze bardziej zdumialo go, ze kula wyszla z ciala, jakby wypchnieta przez wewnetrzne cisnienie; przecisnela sie przez otwor wlotowy i wyskoczyla z cichym cmoknieciem na zewnatrz. Gdy wilgotny pocisk staczal sie z brzucha rannego, poszarpany otwor zaczal sie zamykac. Proces ten przebiegal tak szybko, ze Brendan mial wrazenie, iz oglada poklatkowy film o gojeniu. Szybko dotknal mniejszej rany na ramieniu. Natychmiast poczul, jak druga kula, tkwiaca plyciej niz pierwsza, wypycha sie z rozdartego ciala. Po chwili wsliznela sie w jego dlon. Przebieglo go drzenie triumfu. Mial ochote uniesc glowe i wybuchnac zwycieskim smiechem w szalejaca sniezyce, w noc, bo ostateczny chaos i mrok smierci zostal pokonany. Nieznajomy mezczyzna mial juz calkiem przytomne spojrzenie. Popatrzyl na Brendana najpierw z oszolomieniem, a potem ze zgroza. -Stefan - powiedzial. - Ojciec Wycazik. Znajome, umilowane imie w ustach zupelnie obcej osoby przestraszylo Brendana i przepelnilo go niewytlumaczalnym lekiem. -Co? Co jest z ojcem Wycazikiem? -Moze potrzebowac pomocy bardziej niz ja. Szybko! Przez chwile Brendan nie rozumial, o czym mowi ten czlowiek. Potem z naglym przerazeniem pojal, ze za kierownica ostrzelanego jeepa musial siedziec jego proboszcz. Jak sie tu znalazl? Kiedy? Dlaczego? W jakim celu przybyl? -Szybko! - powtorzyl nieznajomy. Brendan poderwal sie z ziemi, odwrocil w strone zolnierza i pulkownika Falkirka, przepchnal pomiedzy nimi, posliznal na sniegu i potknal o przedni zderzak jeepa. Jedna reka przytrzymujac sie maski, dobrnal do drzwi kierowcy. Nie chcialy sie otworzyc, albo zablokowane, albo zniszczone przez kule. Szarpnal je w panice, lecz nawet nie drgnely. Pociagnal mocniej. Wciaz bez skutku. Potem po prostu zapragnal je otworzyc i wtedy z chrzestem i piskiem rozdartego metalu otworzyly sie szeroko na wykrzywionych zawiasach. Cialo, oparte o kierownice, zaczelo powoli wysuwac sie na zewnatrz. Brendan chwycil ojca Wycazika, sciagnal go z fotela i polozyl na zimnym kocu sniegu. Po tej stronie jeepa bylo mniej swiatla. Pomimo ciemnosci zobaczyl oczy proboszcza i uslyszal wlasny udreczony glos, dochodzacy jakby z wielkiej dali: -Dobry Boze, nie... Nie. - Pasterz sw. Betki mial niewidzace, nieruchome oczy, ktore patrzyly juz nie na ten, lecz na tamten swiat. - Blagam, nie. - Brendan zobaczyl bruzde wyryta przez kule na czaszce od kacika prawego oka do miejsca za uchem. Ta rana nie byla smiertelna, ale druga tak: okropna, rozdziawiona jama u postawy szyi, pelna strzepow ciala i krwi, ktora juz nie plynela. Brendan polozyl drzace rece na poszarpanej szyi Stefana Wycazika. Czul, ze znow zaczynaja snuc sie nici mocy, tysiace milionow wielobarwnych, wytrzymalych wlokien, niewidzialnych, lecz wystarczajacych do utworzenia watku i osnowy. Siegajac psychicznie w glab stygnacych zwlok czlowieka, ktorego tak bardzo kochal i szanowal, Brendan probowal z pomoca swej tajemniczej umiejetnosci splesc nici na krosnie, naprawic podarta tkanine zycia. Jednak po chwili zrozumial, ze cudowny proces uzdrawiania wymaga wspoldzialania pomiedzy uzdrawiajacym i uzdrawianym. Nie byl jednoczesnie kolowrotkiem przedacym nici mocy i krosnem, ktore tkalo z nich tkanine zycia. To pacjent stawal sie krosnem, ktore korzystalo z dostarczonych przez niego zyciodajnych wlokien. W jakis dziwny sposob uzdrawianie bylo dwustronnym procesem. Ale w Stefanie Wycaziku nie bylo juz krosna zycia; zmarl, zanim Brendan dotarl do jeepa. Dlatego niezliczone nici uzdrawiajacej mocy tylko plataly sie bezuzytecznie, niezdolne do naprawy zniszczonego ciala. Brendan leczyl rannych i uzdrawial chorych, nie mogl jednak uczynic tego, co Jezus uczynil dla Lazarza. Ogarnela go rozpacz, ale nie chcial sie jej poddac. Gwaltownie potrzasnal glowa, uparcie przeczac poniesionej stracie, zdlawil szloch i zdwoil wysilki, zdecydowany wskrzesic martwego, choc wiedzial, ze to niemozliwe. Jak przez mgle slyszal wlasny glos, lecz dopiero po paru minutach uswiadomil sobie, ze sie modli, jak wiele razy w przeszlosci: -Swieta Boza Rodzicielko, modl sie za nami, Matko najczystsza, modl sie za nami, Matko nieskalana, modl sie za nami... Modlil sie nie odruchowo, nie machinalnie, ale zarliwie, z glebokim przekonaniem, ze Matka Boska uslyszy jego rozpaczliwe krzyki, ze dzieki polaczeniu jego nowej mocy z Jej wstawiennictwem ojciec Wycazik zmartwychwstanie. Jesli kiedys utracil wiare, odzyskal ja w tej tragicznej chwili. Wierzyl calym sercem i umyslem. Jesli ojciec Wycazik odszedl przed wyznaczonym mu czasem, jesli Matka Boska przekaze zwilzone wlasnymi lzami prosby Brendana Temu, ktory nigdy nie odmowil Jej niczego, o co prosila w imie milosci, zniszczone cialo ozdrowieje i proboszcz wroci do swiata zywych, zeby zakonczyc swoja misje. Trzymajac rece na strasznej ranie, kleczac, nie majac innych kaplanskich szat poza czystym sniegiem na ramionach, Brendan odmawial Litanie do Najswietszej Marii Panny. Blagal Marie - Krolowa Aniolow, Krolowa Apostolow, Krolowa Meczennikow - o wstawiennictwo. Ale umilowany proboszcz wciaz lezal bez mchu na ziemi. Brendan blagal o milosierdzie Marie Panne - Roze duchowna, Gwiazde zaranna, Wieze z kosci sloniowej, Uzdrowienie chorych, Pocieszycielke strapionych. Ale martwe oczy, niegdys pelne ciepla, inteligencji i uczucia, nadal patrzyly nieruchomo w sypiace sie na nie platki sniegu. -Zwierciadlo sprawiedliwosci, modl sie za nami, Przyczyno naszej radosci, modl sie za nami... W koncu zrozumial, ze wola Boga bylo zabranie ojca Wycazika z tego swiata. Cicho odmawial litanie, a jego glos z kazdym slowem stawal sie coraz bardziej drzacy. Zdjal rece z rany. Ujal bezwladna, martwa dlon Stefana i trzymal ja mocno, jak zagubione dziecko. Jego serce bylo glebokim naczyniem zalu. Pulkownik Leland stanal nad nim. -Wiec twoja moc ma granice, co? Dobrze to wiedziec. W porzadku, idziemy. Wracaj do pozostalych. Brendan spojrzal w jastrzebia twarz i twarde jak krzemienie oczy bez strachu, jaki wczesniej budzil w nim pulkownik. Powiedzial cicho: -Zmarl, nie mogac sie wyspowiadac. Jestem ksiedzem. Zostane tutaj i zrobie wszystko, co musi zrobic ksiadz, a kiedy skoncze, dolacze do pozostalych. Mozesz zabrac mnie stad tylko w jeden sposob: zabic i powlec. Skoro nie chcesz czekac, musisz mnie zastrzelic. - Odwrocil sie od pulkownika. Z twarza mokra od lez i topniejacego sniegu zaczerpnal tchu i poczul, ze odpowiednie lacinskie slowa same cisna sie mu do ust. * Jack wycial w ogrodzeniu niewielkie przejscie, ale zadne z nich nie bylo olbrzymem. Bez trudu przecisneli sie na teren Grzmiacego Wzgorza, przepychajac przed soba plecaki ze sprzetem.Dom i Ginger, wypelniajac polecenie Jacka, trzymali sie blisko ogrodzenia, podczas gdy on omiatal najblizsze otoczenie luneta noktowizora Star Tron. Wypatrywal slupkow, na ktorych mogly byc zamontowane kamery i fotokomorki systemu alarmowego. Choc wciaz padajacy snieg utmdnial poszukiwania, zlokalizowal dwa slupki z kamerami, ktore kontrolowaly te czesc obwodu Grzmiacego Wzgorza. Przypuszczal, ze obiektywy sa zaklejone sniegiem, ale co jakis czas wiatr mogl je oczyszczac. W tej czesci laki nie dostrzegl fotoelektrycznych czujnikow mchu. Z zasuwanej kieszeni wyjal urzadzenie wielkosci portfela, bedace czyms w rodzaju nieco bardziej skomplikowanego woltomierza, ktore wykrywalo przeplyw pradu elektrycznego w przewodach. Odwrocil sie w strone otwartej laki, plecami do ogrodzenia. Przykucnal, wyciagajac reke z urzadzeniem na wysokosci okolo szescdziesieciu centymetrow nad ziemia, i ruszyl powoli przed siebie. Detektor wykrywal prad w przewodach zakopanych nawet na glebokosci czterdziestu pieciu centymetrow, chyba ze byly umieszczone w rurkach. Przewody, ktorych szukal Jack, nie byly ani tak gleboko, ani osloniete i nawet trzydziesci centymetrow nowego i starego sniegu nie zaklocalo pracy urzadzenia. Pokonal niespelna trzy metry, gdy wykrywacz zaczal cicho piszczec i mrugac bursztynowym swiatelkiem. Jack zatrzymal sie, cofnal o pare krokow, po czym przywolal Ginger i Dorna. -Na glebokosci dwoch i pol do pieciu centymetrow jest siatka alarmu reagujacego na nacisk. Zaczyna sie jakies trzy metry od ogrodzenia i prawdopodobnie biegnie rownolegle do niego wokol calego obiektu. To siatka drutow w cienkiej plastikowej izolacji, przez ktore przeplywa prad o niskim napieciu. Jest zaprojektowana w taki sposob, ze okreslony ciezar, powiedzmy dwudziestu paru kilogramow, przerywa polaczenia miedzy przewodami i tym samym przeplyw pradu. Ciezar sniegu nie wlacza alarmu, bo jest rowno rozlozony. Siatka reaguje na nacisk punktowy, na przyklad stop. -Nawet ja waze wiecej - powiedziala Ginger. - Jaka szerokosc ma ta siatka? -Co najmniej dwa i pol, trzy metry - odparl Jack. - Chca byc pewni, ze nawet jesli ktos wykryje system, to nie zdola go przeskoczyc. -Nie wiem jak ty - mruknal Dom - ale ja nie umiem fruwac. -Nie bylbym tego taki pewien. Chodzi mi o to, ze gdybys mial czas zbadac swoja moc... Skoro mozesz unosic w powietrze krzesla, czemu nie mialbys uniesc siebie? - Jack zauwazyl, ze ta sugestia zaskoczyla Doma. - Ale nie miales czasu nauczyc sie kontrolowac mocy, bedziemy wiec musieli polegac na tym, co mamy. -Czyli na czym? - zapytala Ginger. -Na moim geniuszu - odparl Jack z szerokim usmiechem. - Oto, co zrobimy. Bedziemy szli wzdluz ogrodzenia, trzymajac sie bezpiecznego pasa pomiedzy nim a siatka alarmu, dopoki nie znajdziemy drzewa rosnacego w odleglosci szesciu, dziewieciu metrow od ogrodzenia, za siatka. -A potem? - zapytal Dom. -Zobaczycie. -A jesli nie znajdziemy takiego drzewa? - zapytala Ginger. -Pani doktor, mialem cie za przebojowa optymistke. Spodziewalem sie, ze powiesz: znajdziemy caly las i bedziemy miec tysiac drzew do wyboru. Znalezli drzewo niespelna trzysta metrow dalej w dole zbocza opadajacego w strone dna doliny. Byla to sosna, stara i potezna, z grubymi rzadkimi konarami. Miala ponad dwadziescia piec metrow wysokosci - przyproszony sniegiem kolos majaczacy w burzy. Rosla w odleglosci dziewieciu, dziesieciu metrow od ogrodzenia, daleko za skrajem siatki alarmu. Uzywajac noktowizora, Jack przyjrzal sie masywnemu drzewu i znalazl odpowiedni konar - mocny, wyrastajacy z pnia niewiele wyzej niz szczyt ogrodzenia, z ktorym mial utworzyc dwa przeciwstawne pylony mostu wiszacego. Schowal noktowizor i wyjal z plecaka hak z czterema zebami, jeden z wielu artykulow z listy zakupow, jakie Ginger i Faye zrobily w Elko. Do haka przywiazana byla trzydziestometrowa pleciona nylonowa linka alpinistyczna o srednicy okolo osmiu milimetrow, zdolna utrzymac nie tylko jedno z nich, lecz wszystkich jednoczesnie. Jack sprawdzil wezel laczacy ja z hakiem, choc zrobil to juz tuzin razy wczesniej. Polozyl zwoj linki u stop i nastapil na luzny koniec, zeby nie uciekla, gdy rzuci hak. -Odsuncie sie - polecil. Rozkolysal hak na szescdziesieciocentymetrowym kawalku linki i zaczal obracac nim coraz predzej, az szum, z jakim hak rozcinal powietrze, stal sie glosniejszy od wycia wiatru. Gdy poczul, ze predkosc jest wlasciwa, otworzyl prawa reke i sznur przesunal sie swobodnie w lewej, wleczony za hakiem, ktory poszybowal lukiem w gore i zniknal w burzy. Choc mial wystarczajaca mase i impet, zeby wiatr mu nie przeszkodzil, wyladowal jakis metr przed celem. Jack przyciagnal go po sniegu, ryjac bruzde w dziewiczej pokrywie. Musial szarpnac pare razy albo cierpliwie manipulowac linka, gdy o cos zaczepil. Nie bal sie wlec haka nad zakopana siatka reagujaca na nacisk, bo byl za lekki, zeby wlaczyc alarm. Po paru minutach znowu mial go w reku. Dom uklakl na sniegu i zwinal linke. Jack byl gotow do drugiej proby. Tym razem hak wyladowal we wlasciwym miejscu, pewnie zahaczajac o galaz. Jack podszedl do najblizszego slupa w ogrodzeniu. Przelozyl koniec linki przez oczko siatki na wysokosci ponad dwoch metrow, otoczyl slupek, przelozyl przez kolejne oczko po drugiej stronie i jeszcze raz dokola. Pociagnal z calej sily, mocno napinajac linke. Potem zawolal do pomocy Doma i Ginger, zeby napinali sznur, gdy przywiazywal go do slupka. Mieli most linowy, ktory zaczynal sie na wysokosci dwoch metrow dziesieciu centymetrow przy ogrodzeniu i biegl w gore do wysokosci niecalych trzech metrow przy drzewie. Lekki skos na dlugosci ponad dziesieciu metrow z pewnoscia utrudni przeprawe, ale nie dalo sie rozpiac linki poziomo. Jack podskoczyl, oburacz chwycil linke, rozkolysal sie, zeby nabrac rozpedu, po czym zarzucil na linke nogi i skrzyzowal je w kostkach. Jak australijski mis koala czepiajacy sie galezi, wisial zwrocony twarza ku niebu, a plecami do ziemi. Wyciagajac rece za glowe i przesuwajac sie po linie, podkurczajac i prostujac nogi, mogl posuwac sie bez dotykania ziemi. Nie docierajac do niebezpiecznej strefy z reagujaca na nacisk siatka, rozplotl nogi, puscil linke i opadl na ziemie. Dom sprobowal wspiac sie na linke. Chwycil ja przy pierwszym skoku, ale minela cala minuta, zanim udalo mu sie zarzucic na nia i skrzyzowac nogi. Opadl na ziemie. Ginger, ktora miala tylko sto piecdziesiat piec centymetrow wzrostu, potrzebowala pomocy, zeby dobrze sie zlapac, jednak ku zaskoczeniu Jacka szybko zahaczyla nogami o linke. -Jestes w niezlej formie - pochwalil ja. -Tak - odparla, zeskakujac na ziemie. - To dlatego, ze co wtorek, moj dzien wolny, zjadam wiaderko vareniki, pare kilo krakersow z razowej maki i tyle blinow, ze zatopilyby statek. Dieta, Jack. To klucz do kondycji. Wsuwajac rece w szelki plecaka i zapinajac paski na plecach, Jack powiedzial: -Dobra. Przejde pierwszy z dwoma najciezszymi plecakami, wiec dla was zostanie po jednym. Ginger, ty pojdziesz za mna. Dom, zamykasz tyly. W miare zblizania sie do srodka lina bedzie sie opuszczac, choc mocno ja napialem, ale sie tym nie martwcie. Nie opadnie na tyle, zebyscie dotkneli ziemi i uruchomili alarm. Pilnujcie tylko, zeby krzyzowac nogi i na milosc boska, nie wypusccie linki z obu rak naraz w czasie podciagania. Na wszelki wypadek starajcie sie dotrzec do samego drzewa. Jesli jednak zmecza sie wam rece i nogi, mozecie zeskoczyc w odleglosci trzech, czterech metrow od pnia, bo tam juz nie powinno byc siatki. -Damy rade do samego konca - oswiadczyla z przekonaniem Ginger. - To tylko dziewiec czy dziesiec metrow. -Po trzech bedziesz miala wrazenie, ze ramiona wyskakuja ci ze stawow - powiedzial Dom, mocujac plecak na piersi. - Po pieciu bedziesz pewna, ze juz wyskoczyly. * Reakcja Brendana Cronina na smierc proboszcza wstrzasnela Lelandem Falkirkiem. Kiedy mlody ksiadz oswiadczyl, ze chce w spokoju odprawic ostatnie obrzedy, w jego oczach plonal taki dziki ogien oburzenia, a w glosie brzmiala rozpacz tak goraca, ze nie moglo byc watpliwosci co do jego czlowieczenstwa.Pulkownik nie potrafil zdusic w sobie strachu przed opanowaniem przez obcych. Ten strach byl nienasycony, zzeral go zywcem. Widzial w statku kosmicznym rzeczy wystarczajaco dziwne, zeby usprawiedliwic obawy, jesli nie paranoje. Trudno mu bylo uwierzyc, ze cierpienie ksiedza jest przebiegla sztuczka nieludzkiej inteligencji w ludzkim przebraniu, ale mimo to Cronin ze swoja cudowna moca byl jednym z dwoch pierwszych podejrzanych, jednym z dwoch swiadkow, ktorzy najprawdopodobniej zostali opanowani. Drugim byl Dominick Corvaisis. No bo skad mogla pochodzic moc uzdrawiania i telekineza, jesli nie od obcego animatora ukrytego w ludzkim ciele? Leland byl w rozterce. Brnac w sypkim sniegu, oddalil sie od kleczacego ksiedza, przystanal i potrzasnal glowa, probujac odzyskac jasnosc mysli. Popatrzyl na pozostalych szesciu swiadkow, stojacych pod straza przy cherokee Jacka Twista. Popatrzyl na zolnierzy, ktorzy musieli byc jeszcze bardziej zdezorientowani niz on. Popatrzyl na mezczyzne, ktory przyjechal z Wycazikiem - calego i zdrowego. Uzdrowienie tego czlowieka wydawalo sie cudownym zdarzeniem wartym swietowania, nie strachu; blogoslawienstwem, a nie przeklenstwem. Ale Leland wiedzial, co jest w Grzmiacym Wzgorzu. Ta mroczna wiedza pozwalala mu spojrzec na wszystko z innej perspektywy. Uzdrowienie bylo podstepem, przebiegla sztuczka, mialo sklonic go do uznania dobrodziejstw wspolpracy z wrogiem i przekonac, ze nie nalezy sie przed nimi bronic. Obiecywaly koniec bolu, byc moze nawet koniec smierci innej niz w wypadku. Ale Leland wiedzial, ze istota zycia jest bol. Przeswiadczenie, ze mozna uciec od cierpienia, bylo niebezpieczne, poniewaz takie nadzieje nigdy sie nie spelnialy. Bol bedacy nastepstwem utraty nadziei byl znacznie gorszy od tego, przed ktorym sie uciekalo. Lepiej stawic mu czolo i zniesc go meznie. Leland wierzyl, ze cierpienie - fizyczne, psychiczne, emocjonalne - jest sednem kondycji ludzkiej, ze przetrwanie i zachowanie zdrowia psychicznego zaleza od pogodzenia sie z bolem, nie od opierania mu sie czy marzenia o ucieczce. Trzeba czerpac z bolu sile, zeby nie zostac przez niego pokonanym, i kazdego, kto przychodzi z propozycja uwolnienia od wszystkich cierpien, witac z niedowierzaniem, pogarda i gleboka nieufnoscia. Juz wiedzial, co ma zrobic. * W wielkiej wojskowej ciezarowce - Jorja przypuszczala, ze sluzyla do transportu zolnierzy - wzdluz burt i od strony kabiny ciagnely sie twarde metalowe lawki. Skorzane petle, przymocowane do scian w regularnych odstepach, sluzyly siedzacym do przytrzymywania sie w czasie jazdy po stromym czy trudnym terenie. Cialo ojca Wycazika lezalo na przedniej lawce, zabezpieczone linkami, ktore przeciagnieto pod siedzeniem do uchwytow, tworzac siatke. Wszyscy pozostali - Jorja, Marcie, Brendan, Ernie, Faye, S andy, Ned i Parker - siedzieli na bocznych lawkach. Zwykle tylne drzwi zamykano tylko od srodka, zeby zolnierze mogli szybko wyskoczyc w razie wypadku czy innego naglego zdarzenia. Tym razem jednak pulkownik Falkirk osobiscie zasunal rygiel od zewnatrz. Jego zgrzyt sprawil, ze Jorja pomyslala o wieziennych celach i lochach i ogarnela ja rozpacz. Pod sufitem byla jarzeniowka, ale Falkirk nie pozwolil jej zapalic, wiec jechali w ciemnosciach.Do tej pory Ernie Block znosil noc wzglednie spokojnie, ale wszyscy spodziewali sie zalamania, gdy zostanie zamkniety w czarnej jak smola skrzyni ciezarowki. Siedzial obok Faye, trzymajac ja za reke, i walczyl. Od czasu do czasu mial ataki leku, objawiajace sie przyspieszeniem oddechu, lecz szybko je pokonywal. -Zaczynam sobie przypominac odrzutowce, o ktorych mowil Dom - powiedzial zaraz po tym, gdy wsiedli do ciezarowki, jeszcze zanim ruszyli. - Co najmniej cztery, lecace nisko, dwa bardzo nisko... potem stalo sie cos, czego nie pamietam... pozniej wsiadlem do motelowego vana i popedzilem na zlamanie karku w kierunku osiemdziesiatki... w kierunku tamtego miejsca przy autostradzie, ktore dla S andy tez ma duze znaczenie. Jak na razie to wszystko, ale im wiecej sobie przypominam... tym mniej boje sie ciemnosci. Pulkownik nie przydzielil im straznika. Prawdopodobnie sadzil, ze jazda w ich towarzystwie bylaby niebezpieczna nawet dla dwoch czy trzech uzbrojonych zolnierzy. Przed zapakowaniem wszystkich do ciezarowki zanosilo sie na to, ze wyda rozkaz natychmiastowego wykonania egzekucji, na drodze w dolinie Vista. Jorje rozbolal zoladek ze strachu. W koncu jednak ochlonal, choc Jorja nie byla pewna, czy pozwoli im zyc, gdy juz dotra do miejsca przeznaczenia. Chcial wiedziec, dokad udala sie Ginger z Domem i Jackiem. Z poczatku nie zamierzali udzielic mu odpowiedzi, co jeszcze bardziej go rozwscieczylo. Polozyl reke na glowie Marcie i powiedzial cicho, jaki zada jej bol, jesli nie zaczna z nim wspolpracowac. Ernie najpierw sklal Falkirka za hanbienie munduru, a potem z ociaganiem powiedzial, ze Ginger, Dom i Jack pojechali na zachod, kierujac sie do Battle Mountain, Winnemucca i do Reno. -Balismy sie, ze wszystkie trasy do Elko moga byc obserwowane - dodal. - Nie chcielismy wkladac wszystkich jaj do jednego koszyka. Oczywiscie byla to nieprawda. Jorja chciala wrzasnac, zeby nie narazal jej corki takimi przejrzystymi klamstwami, ale po chwili zrozumiala, ze Falkirk nie moze poznac ich planow. Zreszta Ernie usmierzyl jego podejrzenia, podajac wiecej szczegolow. Pulkownik wyslal czterech ludzi, zeby to sprawdzili. Gdy kolyszaca sie, podskakujaca ciezarowka toczyla sie przez wietrzna noc w kierunku miejsca przeznaczenia, ktorego Falkirk im nie wyjawil, Jorja jedna reke zaciskala na uchwycie, a druga przytrzymywala Marcie. Dziewczynka obejmowala ja kurczowo. Jej na wpol katatoniczny bezwlad ustapil silnemu pragnieniu uczucia i bliskosci, choc wciaz nie miala kontaktu z rzeczywistoscia. Nagla potrzeba przytulania sie byla wedlug Jorji optymistycznym znakiem, ze corka znajdzie droge powrotna z mrocznej krainy, do ktorej uciekla. Nie przypuszczala, ze cos moze przewazyc nad jej gleboka troska o corke, ale kiedy po paru minutach jazdy Parker Faine zaczal wyjasniac, dlaczego wraz z ojcem Wycazikiem podjal ryzykowna wyprawe po bezdrozach w czasie snieznej zawieruchy, zapomniala o wszystkim innym i sluchala jak urzeczona. Opowiedzial im o CaWinie Sharkle'u i o tym, jak Brendan przekazal moc Emmy Halbourg oraz Wintonowi Tolkowi. -A teraz... byc moze... mnie - dodal z wielkim zdumieniem w glosie i Jorja natychmiast dostala gesiej skorki. Potem opowiedzial im o CIGS i wyjasnil, co musieli widziec w tamta niepamietana lipcowa noc: cos spadlo. Cos spadlo z nieba i swiat juz nigdy nie bedzie taki sam. Cos spadlo. Po ujawnieniu tych zdumiewajacych informacji ciemnosci w ciezarowce wypelnil podekscytowany gwar. Reakcje byly bardzo rozne od zdumienia i sceptycyzmu Faye po natychmiastowa, entuzjastyczna akceptacje S andy. S andy nie tylko w to uwierzyla, ale takze przypomniala sobie nagle fragmenty zakazanej nocy, jakby rewelacje Parkera byly mlotem, ktory uderzyl w jej blokade pamieci i zrobil w niej wylom. -Kiedy trzy odrzutowce przelecialy, czwarty wyskoczyl znad dachu motelu tak nisko, ze niemal o niego zahaczyl - powiedziala. - Wszyscy wybieglismy z baru, ludzie wychodzili z motelu. Drzenie nie ustawalo. Ziemia dygotala jak w czasie trzesienia. Powietrze tez wibrowalo... - W jej glosie byla mieszanina radosci i trwogi, zachwytu i udreki. Wszyscy milczeli, zeby dobrze slyszec, co mowi. - Potem Dom... wtedy jeszcze nie znalam jego imienia, ale to byl on... odwrocil sie w nasza strone, spojrzal nad dachem barn i krzyknal: "Ksiezyc! Ksiezyc!". Wszyscy sie odwrocilismy... ksiezyc byl jasniejszy niz zwykle, przyprawial o ciarki, i przez chwile wydawalo sie, ze na nas spadnie. Och, nie pamietacie? Nie pamietacie, co czuliscie, gdy patrzyliscie w gore i widzieliscie spadajacy ksiezyc? -Tak - przyznal cicho Ernie. - Pamietam. -Pamietam - zawtorowal mu Brendan. Jorja tez miala przeblysk wspomnienia ksiezyca - niesamowicie jasnego, pedzacego w ich strone. S andy podjela: -Niektorzy krzyczeli, inni zaczeli uciekac, wszyscy sie balismy. Potezne drzenie nie ustawalo, ryk stawal sie glosniejszy, czulo sie go w kosciach, przypominal huk kotlow i strzalow zmieszany z wyciem poteznej wichury, choc w ogole nie bylo wiatru. Slychac bylo takze inny dzwiek, dziwny gwizd, zawodzacy, piskliwy, z sekundy na sekunde glosniejszy... Ksiezyc stal sie nagle oslepiajaco jasny. Splynely z niego promienie, zalaly parking perlowym blaskiem... a potem sie zmienil, zrobil sie czerwony jak krew! Wtedy wszyscy zrozumielismy, ze to nie ksiezyc, wcale nie ksiezyc, tylko cos innego. Jorja zobaczyla we wspomnieniach, jak barwa lunarnej tarczy zmienia sie z perlowobialej w szkarlatna. Bariery wszczepione przez specjalistow od kontroli umyslu zaczely sie rozpadac niczym zamki z piasku zalewane przez fale. Dziwila sie, jak mogla tak czesto patrzec na album ksiezycow Marcie i niczego nie pamietac. Teraz wszystko to runelo na nia z sila powodzi. Zaczela drzec nie tylko ze strachu przed nieznanym, ale takze z wielkiego uniesienia. -Przelecial nad barem - mowila S andy z takim przejeciem, jakby ujrzala ladowanie statku kosmicznego nie we wspomnieniu, lecz w rzeczywistosci. - Lecial tak nisko jak ostatni odrzutowiec, choc znacznie wolniej... wolniej... coraz wolniej... tylko troche szybciej niz sterowiec Goodyear. Wydawalo sie to niemozliwe, bo widac bylo, ze jest ciezki, wcale nie jak sterowiec. Bardzo ciezki. A jednak dryfowal nad nami powoli i majestatycznie. Wtedy wszyscy zrozumielismy, co to jest, co to musi byc, poniewaz nie przypominalo niczego, co skonstruowano na Ziemi... Jorja drzala coraz mocniej, bo wspomnienia powracaly z coraz wieksza wyrazistoscia. Pamietala, jak stala na parkingu bam Zacisze z Marcie w ramionach, patrzac na statek. Sunal przez ciepla lipcowa noc i wcale nie budzilby strachu, gdyby nie grzmot i niskie wibracje, ktore mu towarzyszyly. Jak powiedziala S andy, gdy tylko rozwialo sie bledne przekonanie o spadajacym ksiezycu, natychmiast zrozumieli, co widza. Ale ten statek ani troche nie przypominal latajacych spodkow i rakiet znanych z tysiecy filmow. Nie bylo w nim niczego oszalamiajacego - poza samym faktem jego istnienia! - zadnych skrzacych sie pasow wielobarwnych swiatel, zadnych dziwnych kolcow i babli czy guzow, nieziemskiego lsnienia nieznanego metalu, dziwnie rozmieszczonych okien, plonacych gazow wylotowych lub groznie wygladajacej broni. Spowijajacy go szkarlatny blask byl najwyrazniej polem energetycznym, ktore go napedzalo i utrzymywalo w powietrzu. Jego konstrukcja sprawiala wrazenie calkiem prostej: cylinder znacznych rozmiarow, choc nie tak duzy jak na przyklad kadlub starego DC-3, majacy moze pietnascie metrow dlugosci i trzy i pol, cztery i pol metra srednicy; zaokraglony z obu koncow, przypominal dwa naboje zespawane podstawami. Kadlub otoczony migoczacym polem energetycznym wcale nie wygladal imponujaco, pocetkowany jakby ze starosci i od trudow dlugiej podrozy, z kilkoma wyrozniajacymi sie elementami. Jorja we wspomnieniach widziala, jak opada w kierunku 1-80, podczas gdy odrzutowce eskorty kraza po niebie, kreslac petle i osemki na wschodzie i na zachodzie. Jak w tamta noc, oddech uwiazl jej w gardle, serce kolatalo, w piersi nabrzmiewaly emocje. Czula sie tak, jakby stala przed drzwiami, za ktorymi kryje sie sens istnienia, drzwiami, do ktorych nagle dostala klucz. -Spadl na pustkowie za osiemdziesiatka - mowila S andy - w miejscu, ktore dla kilkorga z nas bylo wyjatkowe, choc nie wiedzielismy dlaczego. Odrzutowce przelatywaly nisko nad ziemia. Wszyscy z motelu i bam chcieli sie tam znalezc, nic nie moglo nas powstrzymac, Boze, nic nie mogloby nas powstrzymac! Wsiedlismy do samochodow i ciezarowek i mszylismy... -Faye i ja wsiedlismy do vana - powiedzial Ernie w ciemnosci wojskowej ciezarowki. Juz nie mial klopotow z oddychaniem, nyktofobia wypalila sie w zarze wspomnien. - Dom i Ginger pojechali z nami. Ten zawodowy pokerzysta tez. Lomack. Zebediah Lomack z Reno. To dlatego napisal nasze imiona na plakatach, o ktorych mowil Dom. Jakies wspomnienie tamtej jazdy z nami do statku musialo przebic sie przez blokade jego pamieci. -Jorja - podjela S andy - ty, twoj maz i Marcie razem z paroma innymi osobami pojechaliscie na skrzyni naszego pick-upa. Brendan, Jack i inni wsiedli do kolejnych wozow, nieznajomi z nieznajomymi, ale w pewnym sensie juz nie bylismy nieznajomi. Zaparkowalismy na poboczu. Od strony Elko tez nadjezdzaly samochody, ludzie przebiegali na nasza strone, pojazdy z zachodu zatrzymywaly sie na autostradzie. Wszyscy zebralismy sie na poboczu, patrzac na statek. Blask przygasl, choc statek wciaz swiecil, nie czerwono, ale bursztynowo. W czasie ladowania zapalilo sie pare kep bylicy i trawy, lecz ogien prawie wygasl, gdy tam dotarlismy. To bylo dziwne... stalismy na skraju drogi, nikt nie krzyczal, nie odzywal sie, nie halasowal. Panowala cisza, z poczatku wszyscy milczelismy. Bylismy niezdecydowani. Wiedzielismy, ze stoimy na... krawedzi, lecz skok z tej krawedzi nie mial byc upadkiem, tylko... wzlotem. Nie umiem dobrze opisac tego uczucia, ale sami wiecie. Wiecie. Jorja wiedziala. Czula to teraz tak samo jak wtedy, bylo to cudowne uczucie: ludzkosc zyla dotad w ciemnej skrzyni, ktorej wieko w koncu zostalo otwarte. Uczucie, ze ciemnosc nocy juz nigdy nie bedzie wydawala sie zlowrozbna, a przyszlosc tak przerazajaca jak przedtem. -Kiedy tam stalam - kontynuowala S andy - patrzac na ten swietlisty statek, taki piekny, taki nieprawdopodobny, wszystko, co mnie spotkalo, gdy bylam mala, wszystkie gwalty, bol i strach... wszystko to stracilo znaczenie. Po prostu ot tak... - pstryknela palcami w ciemnosci. - Przestalam bac sie ojca. - Glos jej sie lamal z emocji. - Nie widzialam go od czternastego roku zycia, od ponad dziesieciu lat, ale wciaz zylam w strachu, ze pewnego dnia przyjdzie, rozumiecie, i znow mnie zabierze, zmusi, zebym z nim poszla. To... to bylo glupie... ale zylam w ciaglym strachu, bo zycie stalo sie dla mnie koszmarem i te wszystkie straszne rzeczy powracaly w zlych snach. Ale gdy stalam i patrzylam na statek, gdy wszyscy milczeli i tylko odrzutowce lataly po bezkresnym nocnym niebie, zrozumialam, ze juz nigdy nie przestrasze sie ojca, nawet gdyby zjawil sie pewnego dnia. Zrozumialam, ze ten facet jest tylko malym chorym czlowieczkiem, drobina, malenkim ziarnkiem piasku na najwiekszej plazy, jaka mozna sobie wyobrazic... Tak, pomyslala Jorja, przepelniona radoscia z odkrycia S andy. Tak, wlasnie to oznaczal pozaziemski statek - uwolnienie od najgorszych, rodzacych zahamowania lekow. Byc moze jego pasazerowie wcale nie przywiezli panaceum na bolaczki nekajace ludzkosc, ale sama ich obecnosc byla w pewnym sensie cudownym lekiem. Glosem schrypnietym z emocji, przelykajac lzy szczescia, S andy mowila: -Patrzac na ten statek, poczulam nagle, ze moge na zawsze zapomniec o calym bolu... i ze jestem kims. Przez cale zycie, rozumiecie, przez cale zycie uwazalam, ze jestem nikim, mniej niz nikim, brudna i bezwartosciowa rzecza, ktora kiedys sie przydawala, ale do niczego... niczego godnego. Potem zrozumialam, ze wszyscy jestesmy tylko ziarnkami piasku na plazy, nikt z nas nie jest wazniejszy od innych. Poza tym... - Westchnela cicho. - Brak mi slow, a tak bardzo chcialabym je znalezc. -Idzie ci doskonale - powiedziala Faye. - Na Boga, dziewczyno, naprawde doskonale. I S andy mowila dalej: -Ale choc jestesmy tylko ziarnkami piasku, jestesmy rowniez... jestesmy czlonkami rasy, ktora moze pewnego dnia poleci tam, w te ogromna ciemnosc, z ktorej przybyly istoty ze statku, wiec nawet jako ziarnka piasku mamy swoje miejsce i cel. Rozumiecie? Po prostu musimy byc dla siebie dobrzy i robic, co do nas nalezy. Pewnego dnia wszyscy, miliardy tych, ktorzy byli i ktorzy sa, i ktorzy przyjda po nas... wszyscy bedziemy tam, na szczycie ciemnosci, i wszystkie nasze wysilki nabiora sensu, bo przyczynia sie do wzlotu. Te mysli opadly mnie, kiedy stalismy na miedzy-stanowej. Nagle zaczelam plakac i smiac sie jednoczesnie... -Pamietam! - zawolal Ned ze swojej czesci ciemnosci. - O Boze, teraz pamietam, wszystko mi sie przypomina. Stalismy na poboczu, a ty mnie przytulilas. Wtedy po raz pierwszy powiedzialas, ze mnie kochasz, pierwszy raz, choc o tym wiedzialem. Usciskalas mnie, powiedzialas, ze mnie kochasz, to bylo cudowne, akurat wtedy, gdy przylecial statek kosmiczny! I wiesz co? Przez pare minut, gdy obejmowalas mnie i mowilas, jak bardzo mnie kochasz... statek kosmiczny byl niewazny. Liczylo sie tylko to, co mowisz, co mowisz po tylu latach. - Jego glos takze rwal sie z emocji i Jorja domyslila sie, ze objal S andy w mroku po drugiej stronie ciezarowki. - A potem oni mi to odebrali. Przyszli z cholernymi narkotykami i kontrola umyslow, zabrali mi ten pierwszy raz, gdy powiedzialas, ze mnie kochasz. Ale teraz to pamietam, S andy, i juz nigdy mi tego nie odbiora. Nigdy. -Tylko ja wciaz niczego nie pamietam - poskarzyla sie Faye. - Tez chcialabym sobie to przypomniec. Chce brac w tym udzial. Wszyscy milczeli, gdy ciezarowka jechala przez noc. Jorja wiedziala, ze inni na pewno rozmyslaja o tym samym, co jej przelatywalo przez glowe. Sam fakt istnienia innej inteligencji - w dodatku wyzszej - ukazywal ludzkie konflikty w nowym swietle. Nieustanne bmtalne dazenie do zdominowania innych, do ich zniewolenia, wpojenia im takich czy innych pogladow nawet kosztem krwi i bolu, wydawalo sie teraz blahe i pozbawione sensu. Ograniczone, skoncentrowane na zdobyciu i utrzymaniu wladzy filozofie z pewnoscia upadna. Religie gloszace jednosc wszystkich ludzi prawdopodobnie rozkwitna, ale te, ktore zachecaja do nawracania przemoca, utraca prawo bym. Nie umialaby tego wyjasnic, lecz czula tak samo jak Jorja, ze kontakt z pozaziemska cywilizacja moze uczynic z calej ludzkosci jeden narod, jedna wielka rodzine; po raz pierwszy w dziejach kazda jednostka moglaby cieszyc sie szacunkiem, jakim moze obdarzyc czlowieka tylko dobra, kochajaca sie rodzina - nie krolowie ani rzady. Cos spadlo z nieba. A cala ludzkosc mogla sie do niego wzniesc. -Ksiezyc - wymruczala Marcie w szyje matki. - Ksiezyc. Jorja chciala jej powiedziec: "Wszystko bedzie dobrze, kochanie, pomozemy ci ozywic wspomnienia, bo juz wiemy, co zapomnialas, a kiedy sobie przypomnisz, zrozumiesz, ze nie ma sie czego bac; zrozumiesz, ze to cudowne, kochanie, i bedziesz sie smiala". Ale nie powiedziala tego, bo nie znala zamiarow Falkirka. Dopoki mial ich w swojej wladzy, nie zywila wielkich nadziei na szczesliwe zakonczenie. -Pamietam wiecej - odezwal sie Brendan Cronin. -Pamietam, jak schodzilismy po skarpie i podchodzilismy do statku. Wygladal jak polyskliwy bursztynowy krysztal kwarcu. Szedlem powoli w jego strone, odrzutowce lataly po niebie, inni szli ze mna... ty tez, Faye... i ty, Ernie... i Dom, i Ginger. Ale tylko Dom i Ginger podeszli ze mna do samego statku. Zobaczylismy drzwi... okragle... otwarte... Jorja pamietala, ze stala na poboczu 1-80, bojac sie zblizyc do statku i tlumaczac swoj lek troska o bezpieczenstwo Marcie. Chciala krzyknac ostrzegawczo i jednoczesnie ich popedzic, gdy Brendan, Dom i Ginger zblizali sie do zlotego statku. Zaczeli go okrazac, a wtedy ludzie wciaz stojacy na poboczu pobiegli na wschod, zeby nie stracic ich z oczu. Jorja tez widziala drzwi, krag plonacego swiatla z boku lsniacego kadluba. -Stanelismy przed drzwiami - mowil Brendan cicho, a jednak jego glos niosl sie ponad dudnieniem ciezarowki. - Dom, Ginger i ja. Myslelismy... ze cos wyjdzie. Nie wyszlo. Ale to swiatlo wewnatrz... cudowne zlote swiatlo z moich snow... pelne ciepla i otuchy, przyciagalo nas nieodparcie. Balismy sie, dobry Boze, bylismy przerazeni! Slyszelismy jednak nadlatujace smiglowce i wiedzielismy, ze ludzie z rzadu przejma kontrole, gdy tylko zjawia sie na scenie, przejma kontrole i nas przepedza, a my chcielismy w tym uczestniczyc. I to swiatlo! Takie... -Wiec weszliscie - przynaglila go Jorja. -Tak. -Pamietam - wtracila S andy. - Tak. Weszliscie. Wszyscy troje weszliscie do srodka. Wspomnienie bylo przytlaczajace. Chwila, w ktorej pierwsi przedstawiciele rodzaju ludzkiego po raz pierwszy postawili noge w miejscu niestworzonym przez nature ani niezbudowanym ludzkimi rekami. Chwila, ktora na zawsze podzielila historie na Przed i Po. Gdy wspominali, blokady pamieci zupelnie sie skruszyly i nikt przez jakis czas nie mogl mowic. Ciemnosc w ciezarowce wydawala sie bezkresna, ale oni byli sobie tak bliscy jak nikt inny od zarania dziejow. Wreszcie Parker zapytal: -Co sie stalo, Brendanie? Co sie stalo, gdy weszliscie we trojke do statku? * Przeciagneli sie po moscie linowym nad siatka alarmu reagujacego na nacisk. Przystajac kilka razy, gdy Jack uzywal innych urzadzen ze swojego zapasu, przebyli misternie utkana siec elektronicznych zabezpieczen, ktore strzegly Grzmiacego Wzgorza, i wreszcie dotarli do glownego wejscia.Ginger popatrzyla na ogromne pancerne drzwi. Niesiony wiatrem snieg przymarzal do polerowanej stali, tworzac tajemnicze wzory, ktore wygladaly jak szyfr. Od wrot odchodzila dwupasmowa asfaltowa droga. Najwyrazniej byly w niej spirale grzewcze, bo z nawierzchni, na ktorej nie bielal ani jeden platek sniegu, unosila sie para. Droga biegla w dol i dalej na zachod przez lake, w las, gdzie miedzy drzewami jarzyly sie miekko swiatla przy glownej bramie. Ginger nie mogla zobaczyc wartowni, obok ktorej przekradli sie w pick-upie, ale wiedziala, ze tam jest. Gdyby w ciagu paru minut ktos sie zjawil albo gdyby miala nastapic zmiana warty, zabawa bylaby skonczona. Mogliby uciec, polozyc sie w sniegu i ukryc, ale pozostawione przez nich swieze slady przed mniejszymi drzwiami bylyby wystarczajacym powodem do wszczecia alarmu. Musieli szybko dostac sie do srodka - jesli w ogole mieli na to jakiekolwiek szanse. Mniejsze drzwi na lewo od pancernej bramy wygladaly nie mniej oniesmielajaco, ale Jack nie sprawial wrazenia zniecheconego. Zabral ze soba nie wiekszy od aktowki komputer zwany SLICKS-em i choc Ginger zapomniala, co dokladnie oznacza ten akronim, wiedziala od Jacka, ze jest to urzadzenie do penetrowania zamkow elektronicznych roznych rodzajow, niedostepne na rynku. Nie pytala, gdzie je zdobyl. Pracowali w milczeniu. Ginger wypatrywala swiatel zblizajacych sie od strony glownej bramy i pieszych patroli na lace, choc byli pewni, ze nikt nie patroluje terenu. Dom oswietlal latarka dziesieciocyfrowa klawiature, bedaca odpowiednikiem dziurki od klucza w zwyczajnych drzwiach, podczas gdy Jack wyprobowywal kolejne sondy, szukajac sekwencji otwierajacej zamek. Przykucnieta na sniegu Ginger, wypatrujac klopotow, czula sie odslonieta - i znacznie bardziej niz o trzy tysiace osiemset kilometrow oddalona od swojego zycia w Bostonie. Wiatr piekl ja w twarz, snieg topil sie na rzesach i splywal w oczy. Co za okropna sytuacja. Meshugge. Ze tez mozna doprowadzic niewinnego czlowieka do takiego stanu. Za kogo, do cholery, uwaza sie ten pulkownik Falkirk? A takze ludzie, ktorzy wydawali mu rozkazy - za kogo sie uwazali? Nie byli prawdziwymi Amerykanami. Momzers - oto, kim byli. Przypomniala sobie zdjecie Falkirka w gazecie: natychmiast poznala, ze jest treyfnyak, osoba, ktorej nie mozna ufac, ani troche, nigdy. I wiedziala cos jeszcze: ilekroc zaczynala uzywac w mysli czy w mowie zbyt wielu slow jidysz, znaczylo to, ze ma klopoty albo bardzo sie boi. Niespelna cztery minuty po tym, jak Jack zabral sie do pracy, uslyszala za plecami szum skompresowanego powietrza. Odwrocila sie i zobaczyla, ze drzwi sie rozsunely. Dom cofnal sie z zaskoczenia, a Jack klapnal na tylek. Gdy Ginger podeszla, zeby pomoc mu wstac, pokazal na migi, ze drzwi otworzyly sie tak nagle i szybko, iz nie mial czasu wyciagnac komputerowej sondy z mechanizmu; przewod zostal wyrwany z komputera. Najwazniejsze, ze drzwi zostaly otwarte i nie wlaczyl sie alarm. Za progiem zaczynal sie betonowy tunel, majacy ponad trzy i pol metra dlugosci i prawie trzy metry szerokosci. Oswietlaly go lampy fluorescencyjne. Korytarz lekko skrecal w lewo i konczyl sie stalowymi drzwiami. -Zostancie tutaj - polecil Jack, wchodzac do tunelu. Ginger stala obok Doma, dwa i pol, moze trzy metry przed wejsciem. Choc wiedziala, ze wedlug planu maja zostac zakladnikami, gotowa byla rzucic sie do ucieczki przy pierwszych klopotach. Dom najwyrazniej odgadl jej mysli, bo objal ja ramieniem, jakby chcial zapewnic, ze nie jest sama. Mniej wiecej po minucie, kiedy ciszy nocy nie rozdarl jazgot dzwonkow ani syren alarmowych, Jack wyszedl na zewnatrz. -Dwie kamery monitorujace na suficie tunelu... -Widzieli cie? - zapytal Dom. -Chyba nie. Nie poruszaly sie. Przypuszczam, ze trzeba zamknac zewnetrzne drzwi, zeby moc otworzyc wewnetrzne, i pewnie dopiero wtedy wlaczaja sie kamery. Zauwazylem rowniez dysze ukryte przy lampach. Wedlug mnie wyglada to tak: zamykasz zewnetrzne drzwi, kamery cie ogladaja i jesli im sie nie spodobasz, traktuja cie gazem zwalajacym z nog albo czyms zabojczym. -Jestesmy gotowi dac sie zlapac, ale nie zagazowac - mruknal Dom. -Nie zamkniemy zewnetrznych drzwi, jesli nie otworzymy wewnetrznych. -Ale mowiles, ze to nie... -Moze jest na to sposob - odparl Jack, mrugajac zezowatym okiem. Zabrali plecaki z drogi i przykryli je sniegiem. Jack nie sadzil, ze beda potrzebowac kolejnych urzadzen, a ich ciezar tylko by ich spowalnial. Po wejsciu do tunelu Dom podniosl Ginger, aby zgodnie z instrukcjami Jacka przeciela nozem przewody i unieszkodliwila kamery. Spodziewala sie, ze wlaczy sie alarm, ale nic sie nie stalo. Zostawiajac zewnetrzne drzwi otwarte, Jack poprowadzil ich do wewnetrznych. -Nie ma klawiatury otwierajacej zamek, wiec nic nie szkodzi, ze SLICKS zostal zniszczony. -Mozemy tu rozmawiac? - zapytala nerwowo Ginger. - Nie ma mikrofonow? -Sa, ale watpie, zeby ktos sluchal, dopoki zewnetrzne drzwi sie nie zamkna. Prawdopodobnie dopiero ich zamkniecie uruchamia komputer i program sprawdzajacy kazdego, kto chce wejsc. A jesli za tymi drzwiami jest straznik, nie uslyszy nas przez cala te stal, nawet gdybysmy krzyczeli - odparl Jack, jednak sam w dalszym ciagu szeptal. Wskazal szklana plytke osadzona w scianie tunelu na prawo od drzwi. - Tylko tak mozna je otworzyc. Gdy osiem lat temu odszedlem ze sluzby, dopiero zaczynali instalowac takie czytniki w strzezonych obiektach. Przykladasz dlon do szkla, komputer ochrony skanuje linie papilarne i jesli masz prawo wejsc, drzwi sie otwieraja. -A jesli nie masz prawa? - zapytal szeptem Dom. -Gaz. -Jak wiec otworzysz drzwi? - zapytala Ginger. -Nie otworze. -Ale powiedziales... -Powiedzialem, ze moze jest sposob. I byc moze jest. - Jack z usmiechem spojrzal na Doma. - Ty mozesz je otworzyc. Dom spojrzal na niego tak, jakby byly zlodziej stracil rozum. -Ja? Mowisz powaznie? Co ja mialbym wiedziec o systemach bezpieczenstwa wysokiej klasy? -Nic. Ale masz moc wystarczajaca, zeby zedrzec ze scian tysiace papierowych ksiezycow i sklonic je do jednoczesnego tanca, poderwac dwadziescia krzesel w powietrze i robic inne sprytne sztuczki, nie rozumiem wiec, czemu nie moglbys... siegnac do mechanizmu zamka i otworzyc drzwi. -Nie moge. Nie wiem jak. -Skoncentruj sie, zrob to samo co wtedy, gdy wczoraj w nocy podniosles solniczke. Dom energicznie pokrecil glowa. -Nie umiem panowac nad moja moca. Widziales, jak wymknela mi sie spod kontroli. A jesli tutaj to sie powtorzy? Moglbym zrobic krzywde tobie albo Ginger. Moglbym niechcacy uruchomic dysze z gazem i zabic nas wszystkich. Nie, nie. To zbyt ryzykowne. Przez chwile stali w milczeniu. Wiatr huczal i gwizdal za otwartymi zewnetrznymi drzwiami. -Jesli nie sprobujesz - powiedzial Jack - wejdziemy do srodka tylko jako jency. Ale Dom pozostal niewzruszony. Jack zawrocil do zewnetrznych drzwi. Ginger ruszyla za nim, bo myslala, ze wychodzi. Zatrzymal sie tuz przed progiem i uniosl reke, siegajac do guzika w scianie. -To czujnik ciepla, Dom. Jesli nie sprobujesz otworzyc drzwi, dotkne tego przelacznika i zamkne zewnetrzne drzwi. Zostaniemy uwiezieni. Uruchomi to komputerowy program kontrolny, a kiedy komputer stwierdzi, ze kamery monitorujace nie dzialaja, wlaczy alarm, ktory powiadomi ochrone. -Przyszlismy tu miedzy innymi po to, zeby dac sie zlapac - zauwazyl Dom. -Przyszlismy sie rozejrzec i dopiero potem ewentualnie dac sie zlapac. -Coz, bedziemy musieli poprzestac na tym drugim. Cieplo z tunelu ucieklo w noc. Kleby pary plynace z ust potegowaly wrazenie, ze mezczyzni tocza ze soba pojedynek, choc byla to walka woli, nie sily fizycznej. Stojac pomiedzy nimi, Ginger nie miala watpliwosci, kto wygra. Lubila i podziwiala Doma Corvaisisa bardziej niz jakiegokolwiek innego mezczyzne - czesciowo dlatego, ze zdawal sie ucielesniac dazenia i determinacje Anny Weiss oraz skromnosc i niesmialosc Jacoba. Byl dobry i madry. Powierzylaby mu zycie, zreszta juz to zrobila. Ale wiedziala, ze wygra Jack Twist, bo byl przyzwyczajony do wygrywania, podczas gdy Dom, jak sam przyznal, wygrywal dopiero od poltora roku. -Jesli nas nie zobacza z pewnoscia puszcza gaz - przekonywal go Jack. - Moze tylko usypiajacy, a moze dla bezpieczenstwa uzyja oparow cyjanku albo jakiegos gazu paralizujacego, ktory przenika przez ubranie, bo przeciez nie beda wiedzieli, czy nie mamy masek przeciwgazowych. -Blefujesz. -Tak sadzisz? -Nie zabilbys nas. -Masz do czynienia z zawodowym przestepca, pamietasz? -Juz nim nie jestes. -Wciaz mam czarne serce - burknal Jack, szczerzac jednoczesnie zeby w usmiechu. Ale tym razem w jego glosie pobrzmiewala niepokojaca nuta, a zimny blysk w zezowatym oku sklonil Ginger do zastanowienia, czy naprawde potrafilby narazic ich na smierc, jesli nie dopnie swego. -Nasza smierc nie jest czescia planu - stwierdzil Dom. - Wszystko spieprzy. -Twoja odmowa pomocy... tez nie jest czescia planu. Na milosc boska, zrob to! Dom byl w rozterce. Spojrzal na Ginger. -Cofnij sie jak najdalej. Cofnela sie za Jacka Twista. -Jesli sie otworza - powiedzial Jack do Dorna, nie odsuwajac reki od czujnika ciepla przy zewnetrznych drzwiach - przejdz szybko na druga strone. Na pewno jest tam straznik. Bedzie zaskoczony, ze drzwi sie otworzyly, choc nie zostal uruchomiony program kontrolujacy wchodzacych. Jesli ty go nie powalisz, wejde zaraz za toba i go ucisze. Zwiekszy to nasze szanse na dostanie sie w glab obiektu i zobaczenie tego, co warto zobaczyc, zanim dobiora nam sie do tylkow. Dom kiwnal glowa i stanal przodem do wewnetrznych drzwi. Popatrzyl na framuge, przylozyl reke do stali, poruszyl palcami jak kasiarz z dawnych czasow, wyczuwajacy ruch opadajacych zapadek. Potem odwrocil sie, zeby spojrzec na czytnik odciskow palcow i dloni. Jack odsunal reke od przelacznika i zerknal na sniezna noc za zewnetrznymi drzwiami. Szepnal do Ginger tak cicho, ze Dom, stojacy w drugim koncu tunelu, nie mogl go uslyszec: -Czuje, ze lada chwila z lodygi fasoli zejdzie olbrzym i rozdepcze nas na miazge. Wiedziala, ze nie narazilby ani jej, ani Dorna, ze prawdopodobnie poprowadzilby ich do wartowni i razem z nimi oddal sie w rece strazy, ale z tamtym morderczym blyskiem w oku byl calkiem przekonujacy. Nagle wewnetrzne drzwi otworzyly sie z szumem. Choc sprawil to Dom, byl tak zaskoczony, ze cofnal sie o krok, zamiast natychmiast, jak przykazal Jack, przejsc na druga strone. Zaraz jednak uswiadomil sobie swoj blad i szybko przeskoczyl prog, wkraczajac do podziemnego swiata. Jack nacisnal guzik, zamykajacy zewnetrzne drzwi, jeszcze zanim Dom znalazl sie za wewnetrznymi, i pobiegl za nim. Ginger ruszyla za obydwoma mezczyznami. Spodziewala sie walki lub strzelaniny, ale wokol panowala cisza. Wyszla z betonowego korytarza i znalazla sie w nastepnym wielkim skalnym tunelu oswietlonym przez lampy wiszace na kratownicy. Mial okolo osiemnastu metrow szerokosci i co najmniej trzydziesci dlugosci i prowadzil od masywnych stalowych wrot do czegos, co wygladalo jak rzad wind. Trzy metry za drzwiami stal osadzony w betonowej podlodze stolik z komputerowym terminalem. Straznikow nie bylo widac. W ogole caly tunel byl pusty, cichy i spokojny niczym mauzoleum. Cisza. Niezmacona ani przez kapanie wody ze stropu, ani przez szelest skrzydel nietoperzy pod sklepieniem. Ginger przypuszczala, ze w tym wartym wiele miliardow dolarow obiekcie przystosowanym do przetrwania trzeciej wojny swiatowej nie ma ani sciekajacej ze skaly wody, ani latajacych stworzen. -Gdzies tutaj powinny byc straze - mruknal Jack. Jego slowa odbily sie syczacym echem od skalnych scian. -Co teraz? - zapytal Dom drzacym glosem. Najwyrazniej wciaz byl zdumiony swoja zdolnoscia do skupienia mocy po wczorajszej katastrofie. -Cos jest nie w porzadku. Nie wiem co, lecz brak strazy oznacza cos zlego. - Jack zdjal z glowy kaptur narciarskiego skafandra i rozpial suwak o kilka centymetrow, a Dom i Ginger wzieli z niego przyklad. - To tylko strefa rozladunkowa - powiedzial. - Tutaj wjezdzaja ciezarowki. Glowna czesc obiektu musi znajdowac sie nizej. Hm... nie podoba mi sie ta pustka... ale chyba powinnismy jechac na dol. -Skoro tak, przestanmy shmoozing i w droge - powiedziala Ginger, odwracajac sie w strone dalekiego konca tunelu. Za soba uslyszala szmer wewnetrznych drzwi, gdy Jack je zamknal. Ruszyli w glab Grzmiacego Wzgorza. 2 StrachStarali sie przemykac bezszelestnie, jak myszy przed nosem drzemiacego kota, ale ich kroki budzily echa w wysokiej skalnej komorze. Na szczescie byly nieglosne, bardziej przypominaly szepty i mruczenie spiskowcow ukrytych w ciemnych niszach niz odglosy krokow. Dom byl coraz bardziej niespokojny. Przekradli sie obok kilku ogromnych wind. Otwarte platformy na podnosnikach hydraulicznych, szerokosci ponad dwudziestu metrow i prawie rownie glebokie, z powodzeniem mogly przewozic samoloty mysliwskie. Mineli mniejsze dzwigi towarowe, za ktorymi znajdowaly sie windy o standardowych wymiarach. Zanim Jack wcisnal guzik, zeby przywolac winde, Dom doswiadczyl kolejnego przeblysku wspomnienia. Jak wczesniej, bylo tak wyrazne, ze przycmilo rzeczywistosc. Tym razem przypomnial sobie niezwykle istotne zdarzenie z tamtego dnia: zmiane bialego blasku w szkarlatny i nagla metamorfoze ksiezyca w widziany z przodu okragly dziob opadajacego statku. Byl to prosty cylinder bez zadnych charakterystycznych cech, wlasciwie niemal brzydki, jednak Dom natychmiast zrozumial, ze jego podroz, konczaca sie tutaj, nie zaczela sie w tym swiecie. Gdy wspomnienie zblaklo, pozwalajac wziac gore rzeczywistosci, Dom uswiadomil sobie, ze opiera sie oburacz o zamkniete drzwi windy, z glowa zwieszona pomiedzy rekami. Poczul czyjs dotyk na ramieniu, odwrocil sie i zobaczyl Ginger. Za nia stal Jack. -Co sie stalo? - zapytala. -Przypomnialem sobie... wiecej. -Co? - zapytal Jack. Kiedy im powiedzial, nie musial ich przekonywac, ze tamtej lipcowej nocy niedaleko motelu wyladowal pozaziemski statek. Gdy przypomnial Jackowi i Ginger, co widzieli, ich blokady pamieci rozpadly sie rownie szybko. Na ich twarzach malowal sie podziw, strach, radosc i nadzieja, jaka wzbudzilo tamto zdarzenie. -Weszlismy do srodka - wyszeptala Ginger ze zdumieniem. -Tak - potwierdzil Jack. - Ty, Dom i Brendan. -Ale nie pamietalam... nie pamietam, co tam sie stalo. -Ja tez nie - przyznal Dom. - Tego jeszcze sobie nie przypomnialem. Pamietam wszystko do chwili, gdy weszlismy przez wlaz, w zlote swiatlo... a potem nic. Na chwile zapomnieli o swoim niebezpiecznym polozeniu. Sliczna, delikatna twarz Ginger zbielala jak kosc. Czesciowo byla to bladosc strachu, ale nie tylko. Dom zrozumial, podobnie jak ona, dlaczego tak silnie zareagowali na swoj widok, gdy wysiadla z samolotu na lotnisku w Elko. Tamtej letniej nocy razem weszli do statku i wspolnie przezyli cos, co zwiazalo ich na zawsze. -Ten statek jest tutaj, w Grzmiacym Wzgorzu - powiedziala. - Musi tu byc. Dom przytaknal. -Dlatego rzad odebral ziemie ranczerom. Powiekszyli teren Skladu, zeby zmniejszyc prawdopodobienstwo dostrzezenia ciezarowki, ktora przewozila statek. -To musial byc ogromny ladunek - stwierdzil Jack. -Chyba uzyli ciagnika do przewozenia promow kosmicznych. -Tak, lecz dlaczego go ukryli? -Nie wiem - odparl Dom. Nacisnal guzik przywolujacy winde. - Ale moze wkrotce sie tego dowiemy. Kiedy z cichym mruczeniem przybyla winda, zjechali na drugi poziom. Sadzac z dlugosci jazdy, dwa gorne poziomy obiektu oddzielalo kilka pieter litej skaly. W koncu drzwi sie otworzyly i weszli do gigantycznej kolistej groty o srednicy dziewiecdziesieciu metrow. Na podwieszonej kratownicy plonely lampy, zalewajace zimnym blaskiem przytulone do scian blaszane budynki. Cieplejsze swiatlo padalo z malych okien w dwoch blaszakach; pozostale byly ciemne i wygladaly na puste. Dom pomyslal, ze przypominaja skupisko przyczep ekipy filmowej w plenerze. Z ogromna grota laczyly sie cztery inne, jedna strzezona wielka drewniana brama, dziwnie prymitywna w tym nowoczesnym obiekcie. W trzech otwartych jaskiniach palily sie lampy i w ich blasku Dom zobaczyl zmagazynowany tam sprzet - jeepy, transportery, ciezarowki, smiglowce, a nawet samoloty - oraz kolejne podobne do przyczep budynki, wszystkie ze swiatlami w oknach. Choc wiedzial, ze Grzmiace Wzgorze jest ogromnym arsenalem i samowystarczalnym podziemnym miastem, nie mial pojecia, iz jest takie wielkie. Bardziej niezwykla od wielu cudow Skladu byla panujaca w nim atmosfera wymarlego miasta. Drugi poziom byl pusty i cichy jak pierwszy. Ani straznikow, ani krzatajacego sie personelu, ani odglosow pracy. Wprawdzie w jaskiniach panowal chlod i o tej porze wiekszosc ludzi przebywala pewnie w cieplych kwaterach, ale kilka osob powinno znajdowac sie w polu widzenia. A skoro wiekszosc ludzi byla po pracy, z dalszych czesci obiektu powinna plynac muzyka, halas wlaczonych telewizorow, ozywione rozmowy przy grze w pokera i inne stlumione dzwieki. Ledwo slyszalnym szeptem Ginger spytala: -Wszyscy nie zyja? -Mowilem - odparl Jack rownie cicho - ze cos jest nie w porzadku... Dorna ciagnelo cos do wielkich drewnianych wrot - wysokich prawie na trzy pietra, szerokich na niemal dwadziescia metrow - ktore zamykaly wejscie do czwartej jaskini. Pozwolil kierowac sie intuicji. Ruszyl najciszej, jak potrafil - a za nim Ginger i Jack - do furtki w skrzydle wielkiej bramy. Byla uchylona, na kamienna podloge padal klin swiatla jasniejszego niz w glownej grocie. Dom pchnal furtke i zamarl, gdy uslyszal ciche glosy. Sluchal, dopoki nie nabral pewnosci, ze rozmawiaja tylko dwie osoby, mezczyzni. Ich glosy brzmialy zbyt cicho, zeby mogl zrozumiec rozmowe. Zastanowil sie, czy nie zawrocic, ale wiedzial, ze jesli chce zajrzec, gdzie tylko mozna, przed aresztowaniem, to lepszej okazji nie bedzie. Otworzyl drzwi w bramie na cala szerokosc i wszedl. Za nimi byl statek. * Ginger przyciskala reke do piersi, jakby pragnela uciszyc bicie serca.Grota za drzwiami byla ogromna, dluga na szescdziesiat metrow, i szeroka od dwudziestu pieciu do trzydziestu pieciu, z wysokim stropem. Skala zostala wyrownana i wygladzona, a wszystkie zaglebienia i szczeliny zacementowano. Sadzac z plam oleju i smaru oraz wpuszczonych w podloze srub oczkowych z pierscieniami, grota kiedys musiala sluzyc do parkowania albo napraw i konserwacji pojazdow. Na prawo od wejscia wzdluz sciany niemal do jej konca ciagnely sie kolejne podobne do przyczep budynki z malymi oknami i metalowymi drzwiami. Kiedys prawdopodobnie pelnily role biur albo kwater mieszkalnych, ale teraz byly w nich laboratoria. Na niektorych drzwiach wisialy odrecznie wypisane tabliczki: LABORATORIUM CHEMICZNE, BIBLIOTEKA CHEMICZNA, PATOLOGIA, LABORATORIUM BIOLOGICZNE, BIBLIOTEKA BIOLOGICZNA, FIZYKA 1, FIZYKA 2, ANTROPOLOGIA i inne, za daleko jednak, zeby je odczytac. Przed blaszanymi budynkami staly rzedy stolow oraz rozne wielkie urzadzenia - Ginger rozpoznala wsrod nich tylko konwencjonalny aparat rentgenowski i spektrograf akustyczny, dokladnie taki, jakiego uzywano w bostonskim szpitalu Memorial - jakby ktos zorganizowal tu garazowa wyprzedaz nowoczesnego sprzetu laboratoryjnego. Wewnatrz budynkow bylo za malo miejsca do przeprowadzania badan, co nie stanowilo niespodzianki, zwazywszy na ich przedmiot. Pozaziemski statek znajdowal sie na lewo od wejscia. Wygladal dokladnie tak, jak we wspomnieniach, ktore pare minut temu wreszcie przedarly sie przez blokade w pamieci Ginger: cylinder dlugosci pietnastu, osiemnastu metrow, cztery i pol metra srednicy, zaokraglony na koncach. Spoczywal na licznych poltorametrowych stalowych kozlach, jak okret podwodny w suchym doku. Jedyna roznica polegala na braku dziwnego blasku, ktory w nocy szostego lipca zmienil sie z ksiezycowobialego w szkarlatny, a potem w bursztynowy. Statek nie mial widocznego ukladu napedowego, zadnych rakiet. Kadlub byl niemal tak prosty, jak pamietala: tu dlugi na trzy metry rzad plytkich wklesniec w metalu, na tyle duzych, ze zmiescilaby sie w nich piesc, sluzacych nie wiadomo do czego; tam cztery wypukle polkule wielkosci polowek melona, rowniez o nieznanym przeznaczeniu; gdzieniegdzie okragle wynioslosci nie wyzsze niz na osiem centymetrow, jedne wielkosci pokrywy kosza na smieci, inne nie wieksze od zakretki sloika majonezu. Jesli nie liczyc sladow zniszczenia i starosci, niemal cala powierzchnia dlugiego kadluba byla gladka. A jednak ten malo efektowny statek byl w oczach Ginger najbardziej niezwyklym pojazdem, jaki dotad widziala. Czula jednoczesnie lek i radosc, strach przed nieznanym i euforie. Przy stole u stop przenosnych schodkow prowadzacych do otwartego wlazu siedzieli dwaj mezczyzni. Jeden po czterdziestce, szczuply, z kedzierzawymi czarnymi wlosami i broda, ubrany w ciemne spodnie, ciemna koszule i bialy kitel laboratoryjny. Drugi, w mundurze wojskowym z rozpieta bluza, byl korpulentny i dziesiec lat starszy od swojego brodatego towarzysza. Na widok trojki gosci obaj umilkli i wstali, lecz ani nie wezwali strazy, ani nie pobiegli wlaczyc alarmu. Patrzyli na Doma, Jacka i Ginger z zainteresowaniem, oceniajac ich pierwsze reakcje na widok wznoszacego sie nad nimi statku kosmicznego. Spodziewali sie nas, pomyslala Ginger. Powinno ja to zmartwic, ale tak sie nie stalo. Interesowal ja wylacznie statek. Z Domem po prawej stronie i Jackiem po lewej w milczeniu podeszla do blizszego konca cylindrycznego pojazdu. Choc w chwili, gdy weszla do groty i zobaczyla statek, jej serce zaczelo bic szybko i mocno, teraz to bicie zamienilo sie we wsciekly lomot. Zatrzymali sie pol metra od kadluba i przygladali mu sie ze zdumieniem graniczacym z czcia. Caly kadlub pokrywaly wzory delikatnych rys, jakby statek przelatywal przez chmury kosmicznego pylu czy jakichs czastek, jeszcze nieznanych czlowiekowi. Na powierzchni pojazdu widnialy liczne naciecia i niewielkie wgniecenia, najwyrazniej bedace dzielem zywiolow znacznie bardziej wrogich niz wichry i burze, ktore pastwia sie nad statkami na ziemskich morzach i niebie. Pokryty szarymi, czarnymi, bursztynowymi i brazowymi plamkami kadlub wygladal, jakby zostal skapany w setkach roznych kwasow i spieczony w tysiacu ogni. Statek mogl zostac zbudowany pare lat temu i przybyc do hrabstwa Elko w nocy szostego lipca zaledwie po paru miesiacach, moze roku podrozy, Ginger sadzila jednak, ze prawda jest inna. Nie miala ku temu zadnych racjonalnych przeslanek, ale intuicyjnie czula, ze stoi w cieniu czegos pradawnego. Gdy wyciagnela reke, dotknela chlodnego metalu i poczula pod palcami jego porysowana, starta powierzchnie, uczucie, ze jest to starozytny pojazd, jeszcze sie poglebilo. Przebyli dluga droge. Niewyobrazalnie dluga. Za jej przykladem Dom i Jack rowniez dotkneli kadluba. Dom z drzeniem gleboko wciagnal powietrze. Jego "aaach" bylo bardziej wymowne niz jakiekolwiek slowa. -Szkoda, ze moj ojciec nie dozyl tej chwili - powiedziala Ginger, wspominajac Jacoba marzyciela, Jacoba luftmentsch, uwielbiajacego opowiesci o innych swiatach i odleglych czasach. -Chcialbym, zeby Jenny zyla dluzej... tylko troche dluzej... - szepnal Jack. Ginger zrozumiala nagle, ze Jack mowi o czyms innym niz ona - nie chodzilo mu o to, zeby Jenny zobaczyla statek. Chcial, zeby zyla, bo dzieki kontaktowi z pozaziemskim statkiem Brendan i Dom posiedli moc, z pomoca ktorej mogli ja uzdrowic. Gdyby nie umarla w dzien Bozego Narodzenia, mogliby do niej pojechac - zakladajac, ze wyjda stad zywi - i byc moze naprawic jej zniszczony mozg, wyprowadzic ja ze spiaczki, oddac z powrotem kochajacemu mezowi. Pod wplywem tego szokujacego odkrycia Ginger uswiadomila sobie, ze dopiero zaczyna pojmowac implikacje przybycia pozaziemskich istot. Krepy mezczyzna w wojskowym mundurze i brodacz w kitlu laboratoryjnym odeszli od stolu w poblizu wlazu statku. Cywil polozyl reke na kadlubie, ktoremu Ginger, Dom i Jack wciaz sie przygladali. -To jakis stop. Twardszy od stali produkowanej w naszym swiecie. Twardszy niz diament, ale niezwykle lekki i gietki - wyjasnil. - Pan nazywa sie Dom Corvaisis, prawda? -Tak - odparl Dom, wyciagajac reke do nieznajomego. Ginger bylaby zaskoczona jego uprzejmoscia, gdyby rowniez nie czula, ze mowiacy lagodnym glosem naukowiec i milczacy oficer nie sa ich wrogami. -Jestem Miles Bennell, kierownik zespolu zajmujacego sie tym... niezwyklym zdarzeniem. A to general Alvarado, dowodca Grzmiacego Wzgorza. Nie potrafie wam powiedziec, jak mi przykro z powodu tego, co wam zrobiono. Ten sekret nie powinien nalezec do wybranych. Jest wlasnoscia swiata. Gdybym postawil na swoim, swiat uslyszalby o nim juz nastepnego dnia. - Bennell uscisnal ich dlonie. -Mamy pytania... - zaczela Ginger. -I zaslugujecie na odpowiedzi - odparl Bennell. - Powiem wam wszystko, czego zdolalismy sie dowiedziec, ale rownie dobrze mozemy zaczekac na pozostalych. Gdzie oni sa? -Kto? - zdziwil sie Dom. -Chodzi panu o ludzi z motelu? - zapytala Ginger. - Nie ma ich z nami. Bennell zamrugal. -To znaczy, ze udalo im sie wysliznac z rak pulkownika Falkirka? -Falkirka? - powtorzyl Jack. - Mysli pan, ze to on nas tutaj przywiozl? -Jesli nie on, to kto? -Przyszlismy sami - oznajmil Dom. Ginger zobaczyla zdumienie na twarzach Bennella i generala Alvarado. Popatrzyli jeden na drugiego, a potem nadzieja rozjasnila ich oczy. -Chcecie powiedziec, ze zdolaliscie pokonac zabezpieczenia Skladu? - zapytal Alvarado. - Przeciez to niemozliwe! -Czytales akta Jacka? - zwrocil sie Bennell do przyjaciela. - Tak? Przypomnij sobie o jego komandoskim wyszkoleniu i o tym, z czego zyl przez osiem lat. Jack pokrecil glowa. -To nie tylko moja zasluga. Tak, dzieki mnie przeszlismy przez ogrodzenie i pierwsze drzwi, ale to Dom wprowadzil nas do srodka. -Dom? - Zaskoczony Bennell odwrocil sie w strone pisarza. - Co pan wie o systemach bezpieczenstwa? Chyba ze... oczywiscie! Ta wasza niesamowita moc! Od czasu wydarzen w domu Lomacka i wytworzenia swiatla po przyjezdzie Cronina do Zacisza musial pan odkryc, ze moc nie pochodzi z zewnatrz. Zrozumial pan, ze ma ja w sobie. Ginger uswiadomila sobie, ze slowa Bennella stanowia potwierdzenie, iz rozmowy w Zaciszu rzeczywiscie byly monitorowane. Wynikalo z nich tez, ze dyskusje i narady w barze po przybyciu Jacka nie zostaly podsluchane. W przeciwnym wypadku Bennell wiedzialby o wczorajszym eksperymencie, ktory dowiodl, ze wszystkie pozornie tajemnicze zjawiska byly dzielem Doma i Brendana. -Tak - przyznal Dom. - Wiemy, ze mamy moc, Brendan i ja, ale skad ona pochodzi, doktorze Bennell? -Nie wiecie? -Chyba ma cos wspolnego z tym, co sie stalo, gdy weszlismy do statku, nie moge jednak sobie tego przypomniec. Moze mi pan to powiedziec? -Nie. Wiedzielismy, ze troje z was weszlo do statku, ale nie mamy pojecia, co sie tam wydarzylo. Wyszliscie, gdy tylko nadlecialy smiglowce z zolnierzami DERO i naukowcami, wiec przebywaliscie w srodku nie dluzej niz kilka minut. Po zatrzymaniu nie wspomnieliscie, ze w czasie waszego pobytu na pokladzie stalo sie cos waznego. Chyba powiedzieliscie, ze tylko sie rozgladaliscie. Aby latwiej mozna bylo sie wami zajac, zostaliscie uspieni zaraz po aresztowaniu i przewiezieniu do Zacisza. Nawet gdybyscie postanowili nam jednak powiedziec, co sie wydarzylo, nie moglibyscie juz tego zrobic. - Chudy naukowiec z zaklopotaniem przeczesal smuklymi palcami kedzierzawa czarna brode. - Gdy zapadla decyzja, ze nalezy utajnic cale to zdarzenie i poddac praniu mozgu wszystkich cywilow, ktorzy je widzieli, nie bylo czasu na dokladne wypytywanie. Prawde mowiac, nawet nie zostaliscie wybudzeni, natychmiast podano wam narkotyki, co bylo czescia programu wymazywania pamieci. Miedzy innymi z tego powodu sprzeciwialem sie tuszowaniu sprawy. Uwazalem, ze czyszczenie wam pamieci bez uprzedniego wypytania... Coz, to bylo nie tylko nieuczciwe i okrutne wobec was, ale naprawde glupie, gdyz oznaczalo utrate zrodla informacji. Ginger spojrzala w kierunku otwartego wlazu na burcie statku, u szczytu ruchomych schodkow. -Jesli wejdziemy tam teraz, moze rozpadnie sie ostatnia blokada pamieci. -To mogloby pomoc - zgodzil sie Bennell. Patrzac na statek, Jack zapytal: -Skad wiedzieliscie, ze spadnie przy osiemdziesiatce? -Wlasnie - wtracil Dom. - I dlaczego uznaliscie, ze nalezy go ukryc? -Wraz z istotami, ktore tym statkiem przylecialy - dodal Jack. -Boze, tak! - zawolala Ginger. - Gdzie one sa? Co sie z nimi stalo? Do rozmowy wlaczyl sie general Alvarado. -Jak powiedzial Miles, uslyszycie odpowiedzi, bo na nie zaslugujecie, ale najpierw pilniejsza sprawa... - Zwrocil sie do Doma: - Umie pan przemieszczac przedmioty sila woli i tworzyc swiatlo z niczego, przypuszczam wiec, ze przejscie przez nasze systemy zabezpieczen nie stanowilo dla pana problemu. Skoro zdolal pan wejsc, czy moglby pan uzyc swojej mocy, zeby uniemozliwic to innym? Jak pan mysli? Czy moze pan zablokowac wrota i mniejsze drzwi do czasu, az bedziemy gotowi je otworzyc? Dom pokrecil glowa. -Byc moze, nie wiem - odparl. Bennell popatrzyl na generala. -Bob, jesli zatrzymasz pulkownika na zewnatrz, bedzie to rownoznaczne z nastawieniem bomby zegarowej. Falkirk wie, ze nikt poza nim nie moze kontrolowac Czujnego. Jesli nie zdola wejsc... uzna, ze wszyscy jestesmy zainfekowani. -Zainfekowani? - powtorzyla Ginger z niepokojem. -Pulkownik jest przekonany, ze wszyscy - ja, Miles i inni - zostalismy opanowani w jakis sposob przez obce istoty, przemienieni w marionetki, ze juz nie jestesmy ludzmi. -To chore - prychnal Jack. -Oczywiscie wiemy, ze to nieprawda - powiedziala jeszcze bardziej zaniepokojona Ginger - ale czy istniala taka mozliwosc? -Tak, poczatkowo liczylismy sie z tym - odparl Miles Bennell - jednak nic sie nie stalo. Teraz wiemy, ze nigdy nie bylo takiej mozliwosci. Ale czaraowidz zawsze bedzie interpretowal wszystko w najgorszy sposob. Pozniej to wyjasnie. Ginger chciala poprosic o natychmiastowe wyjasnienie, ale przeszkodzil jej general Alvarado. -Prosze wstrzymac sie z pytaniami. Mamy niewiele czasu.Jestesmy pewni, ze pulkownik Falkirk wraca juz do Skladu z waszymi przyjaciolmi... -Nie - zaprzeczyl Dom. - Wyjechali przed nami. Uciekli. -Nie powinniscie lekcewazyc pulkownika - powiedzial Alvarado. - Jesli Dom wykorzysta swoja moc, zeby zamknac wejscia i zatrzymac go, zyskamy czas na zastanowienie sie, jak ujawnic swiatu cala te historie. Bo jesli Falkirk tu wejdzie... sadze, ze poleje sie krew. Nagle jakis ruch przy bramie przyciagnal uwage Ginger. Krzyknela cicho, gdy zobaczyla Jorje, Marcie, Brendana i wszystkich innych wchodzacych przez drzwi w wielkich wrotach. -Za pozno - mruknal Bennell. - Za pozno. * Siedmioro swiadkow wraz z Parkerem Faine wysiadlo z ciezarowki i stanelo na sniegu przed mniejszymi stalowymi drzwiami prowadzacymi do Skladu Grzmiace Wzgorze. Karabin maszynowy porucznika Homera zniechecal do stawiania jakiegokolwiek oporu.Leland odeslal pozostalych ludzi z DERO do Shenkfield, gdzie mieli pochowac Stefana Wycazika w bezimiennym grobie i czekac na dalsze rozkazy. Nie od niego, bo on juz nie bedzie mogl ich wydac. Uznal, ze nie ma sensu poswiecac calej kompanii, skoro do pilnowania jencow i zniszczenia calego Skladu wystarczy dwoch ludzi. Porucznik Horner mial pecha, bo byl jego zastepca i ten obowiazek spadl na jego barki. W tunelu Leland z zaskoczeniem stwierdzil, ze kamery nie dzialaja. Potem przypomnial sobie, ze nowy program Czujnego nie musi identyfikowac twarzy, bo reaguje tylko na jeden klucz: odciski jego lewej reki. Gdy przylozyl dlon do szklanej tafli przy wewnetrznych drzwiach, Czujny natychmiast je otworzyl. Zabrali osmioro wiezniow na drugi poziom i poprowadzili przez Wezel do groty, w ktorej czekal Alvarado z Bennellem. Gdy Leland stal i patrzyl, jak wchodza przez male drzwi w wielkiej drewnianej bramie, zobaczyl w grocie innych swiadkow - Corvaisisa, Weiss i Twista. Choc nie wiedzial, jak sie tu dostali, ucieszyl sie, bo dzieki temu mial cala grupe dokladnie tam, gdzie chcial. Poslal Homera za wiezniami, a sam zawrocil do wind. Wiedzial, ze juz nie bedzie mogl ufac biednemu Tomowi, nie teraz, gdy zostal sam z ludzmi, ktorzy mogli byc skazeni. Trzymajac karabin w pogotowiu, zjechal mniejsza winda na trzeci poziom. Byl gotow zabic kazdego, kto stanie mu na drodze, a jesli rzuca sie na niego w wiekszej liczbie, zwroci bron przeciwko sobie. Nie chcial zostac zmieniony. Przez cale jego dziecinstwo i mlodosc rodzice nie szczedzili sil, zeby zmienic go w takiego samego jak oni terroryzowanego przez Boga krzykacza i histeryka, ktory praktykuje samobiczowanie i belkocze o objawieniu. Oparl sie zmianom, jakie chcieli na nim wymusic, i teraz tez sie nie zmieni. Bezskutecznie scigali go przez cale zycie, w takim czy innym przebraniu, i nie dopadna go teraz, gdy zaszedl tak daleko, zachowujac tozsamosc i godnosc. Na dolnym poziomie Skladu miescily sie magazyny zywnosci, amunicji i materialow wybuchowych. Wszyscy czlonkowie personelu mieszkali na drugim i wiekszosc tam pracowala. O tej porze dnia na trzecim, najnizszym poziomie przebywalo zwykle tylko kilku robotnikow i straznik. Gdy Leland wyszedl z windy do centralnej groty, z ktora laczyly sie inne jaskinie - w ukladzie podobnym do tego na drugim poziomie - z zadowoleniem zobaczyl, ze w magazynie nie ma nikogo. General posluchal jego rozkazow i odeslal wszystkich do kwater. Alvarado pewnie myslal, ze okazujac chec wspolpracy, przekona go, iz on i wszyscy inni sa ludzmi w pelnym tego slowa znaczeniu. Leland nie byl na tyle naiwny, zeby dac sie nabrac na taki podstep. Jego rodzice tez umieli zachowywac sie jak istoty ludzkie - usmiechy i slodkie slowka, zapewnienia o milosci - a gdy juz zaczynal myslec, ze naprawde sie o niego troszcza i zycza mu jak najlepiej, nagle pokazywali, kim sa naprawde. Wyjmowali skorzany pas albo paletke pingpongowa, w ktorej ojciec powywiercal dziury, i w imie Boga spuszczali mu lanie. Lelanda Falkirka nielatwo bylo oszukac przez udawanie czlowieczenstwa, bo juz w dziecinstwie nauczyl sie wypatrywac - a wlasciwie spodziewac - obecnosci bestii pod powloka normalnosci. Idac przez glowna jaskinie do masywnych stalowych drzwi magazynu amunicji, spogladal nerwowo na prawo i lewo, a takze w gore, w ciemnosc pomiedzy swiatlami. Jedna z jego kar w dziecinstwie polegala na zamykaniu w pozbawionej okien piwnicy na wegiel. Przycisnal lewa reke do szklanej plytki przy drzwiach. Kiedy sie rozsunely, pod sufitem rozblysly zapalane automatycznie lampy. Dlugie pomieszczenie zastawione bylo na wysokosc szesciu metrow skrzyniami, beczkami i regalami z amunicja, pociskami do mozdzierzy, granatami, minami i innymi narzedziami zniszczenia. Na koncu dlugiej jaskini znajdowala sie krypta o powierzchni dwoch metrow kwadratowych, rowniez otwierana za pomoca identyfikacji linii papilarnych. Przechowywano w niej bron o tak wielkim smiercionosnym potencjale, ze tylko osiem osob z Grzmiacego Wzgorza mialo tu prawo wstepu i zadna z nich nie mogla samodzielnie otworzyc drzwi. Trzy z nich musialy przylozyc dlonie do szyby, jedna po drugiej, w ciagu minuty, i dopiero wtedy drzwi sie otwieraly. Poniewaz ten system rowniez podlegal Czujnemu i byl zarzadzany przez nowy program, jedynym dozorca taktycznego arsenalu jadrowego Grzmiacego Wzgorza stal sie Leland Falkirk. Pulkownik przylozyl reke do chlodnej tafli i pietnascie sekund pozniej wielowarstwowe stalowe drzwi otworzyly sie powoli z pomrukiem elektrycznych silnikow. Na scianie na prawo od drzwi wisialo dwadziescia bomb walizkowych bez glownych zapalnikow i ladunkow dwuskladnikowego materialu wybuchowego. Detonatory byly przechowywane w szufladach pod tylna sciana. Na lewo od drzwi w wylozonych olowiem szafach czekaly na apokalipse ladunki. Szkolenie DERO obejmowalo zaznajomienie sie z cala gama ladunkow jadrowych, ktore terrorysci mogli podlozyc w amerykanskich miastach, wiec Leland wiedzial, jak zlozyc, uzbroic i rozbroic niemal kazda bombe. Wyjal z szaf komponenty, zdjal z kolkow dwa korpusy i zlozyl bomby w osiem minut, podczas pracy nerwowo zerkajac na drzwi. Odetchnal dopiero wtedy, gdy nastawil mechanizmy zegarowe obu detonatorow na pietnascie minut i uruchomil je. Zarzucil karabin na ramie i zlapal uchwyty bomb walizkowych. Kazda z nich wazyla trzydziesci jeden kilogramow. Podniosl je i wyszedl z krypty skrzywiony jak garbus, stekajac pod wielkim ciezarem. Kazdy inny czlowiek musialby zatrzymac sie dwa czy trzy razy w drodze przez wielki magazyn, odlozyc bomby, zlapac oddech i rozluznic miesnie. Kazdy, tylko nie Leland Falkirk. Ogromy ciezar lamal mu plecy, wyrywal ze stawow ramiona i sprawial bol, ale w miare nasilania sie bolu Falkirk byl coraz szczesliwszy. W glownej grocie z windami postawil jedna bombe na podlodze, po czym popatrzyl na skalne sciany i granitowy strop. Jesli w warstwach skalnych sa jakies szczeliny - a na pewno sa - grota zapadnie sie wraz ze wszystkim, co znajduje sie nad nia. Gdyby nawet potezne kamienne komory wytrzymaly wybuch, nie przezyje nikt, kto sprobuje uciec na ten poziom. Nawet obca forma zycia o wysokiej zdolnosci adaptacji nie zrekonstruuje sie po wyparowaniu w nuklearnym zarze i redukcji do przypadkowych atomow. Nuklearny bol. Nie przezyje, ale udowodni, ze mial odwage stawic mu czolo. Tylko ulamek sekundy oslepiajacego cierpienia. To wcale nie tak zle. Prawde mowiac, na pewno bedzie to lepsze od dlugotrwalego bicia skorzanym pasem albo paletka z wywierconymi dziurami, zeby bardziej pieklo. Trzymajac druga bombe za uchwyt, Leland usmiechnal sie do zmieniajacych sie liczb na cyfrowym zegarze pierwszej, juz odliczajacej minuty pozostale do Ragnaroku. Najlepsza rzecza w bombach walizkowych bylo to, ze raz uzbrojonych nie mozna rozbroic. Nie musial sie martwic, ze wskutek czyjejs interwencji jego praca pojdzie na marne. Wsiadl do windy i pojechal na drugi poziom. * Niosac Marcie, Jorja podeszla do Jacka Twista i stanela przy nim, patrzac na spoczywajacy na kozlach statek. Choc blokady jej pamieci juz sie rozsypaly i naplyw wspomnien mniej lub bardziej przygotowal ja na ten widok, ogarnelo ja zdumienie rownie wielkie jak w ciezarowce, gdy uslyszala oszalamiajaca prawde. Wyciagnela reke, chcac dotknac nakrapianego kadluba. Przebieglo ja drzenie strachu, zdumienia i radosci, kiedy czubki palcow zetknely sie ze spieczonym, porysowanym metalem.Czy to za przykladem matki, czy pod wplywem wewnetrznego impulsu, Marcie rowniez wyciagnela reke. Gdy jej drobna dlon niesmialo dotknela kadluba, szepnela: -Ksiezyc. Ksiezyc. -Tak - przytaknela Jorja. - Tak, kochanie. To wlasnie widzialas, jak spada z nieba. Pamietasz? Ale to nie byl spadajacy ksiezyc, tylko statek, ktory najpierw swiecil jak ksiezyc, a potem czerwono i bursztynowo. -Ksiezyc - powtorzyla cicho dziewczynka, przesuwajac raczke po boku statku, jakby chciala zetrzec cetkowana warstwe starosci i znojnej podrozy, jednoczesnie oczyszczajac powierzchnie swojej pamieci. - Ksiezyc spadl. -Nie ksiezyc, kochanie. Statek. Niezwykly statek. Statek kosmiczny, jak w filmach, kochanie. Marcie odwrocila glowe i popatrzyla na Jorje, naprawde popatrzyla - jej oczy juz nie byly nieprzytomne ani nie spogladaly do wewnatrz. -Jak kapitana Kirka i pana Spocka? Jorja usmiechnela sie i przytulila ja mocniej. -Tak, kochanie, jak statek kapitana Kirka i pana Spocka. -Jak Luke'a Skywalkera - wtracil Jack, odgarniajac kosmyk wlosow z oczu dziewczynki. -Luke'a - powtorzyla Marcie. -I Hana Solo - dodal Jack. Oczy dziewczynki znow zrobily sie puste. Wrocila do swojego prywatnego swiata, zeby rozwazyc zaslyszane informacje. Jack usmiechnal sie do Jorji. -Nic jej nie bedzie. Moze potrzeba na to czasu, ale wydobrzeje, bo jej obsesja wynikala z walki o odblokowanie wspomnien. Teraz zaczela sobie przypominac i juz nie musi walczyc. Jak zwykle, sama obecnosc Jacka i jego spokojna pewnosc siebie podniosly Jorje na duchu. -Wydobrzeje... jesli wyjdziemy stad zywi i z nietknieta pamiecia. -Wyjdziemy - zapewnil ja Jack. - Jakos wyjdziemy. * Domowi zrobilo sie cieplo na sercu, gdy zobaczyl Parkera. Objal krzepkiego malarza i zapytal:-Na mily Bog, przyjacielu, skad sie tu wziales? -To dluga historia - odparl Parker. Smutek na jego twarzy i w oczach mowil lepiej niz slowa, ze przynajmniej czesc tej historii jest ponura. -Nie chcialem, zebys wpakowal sie w klopoty. Parker popatrzyl na statek. -Nie przepuscilbym takiej okazji za skarby swiata. -Co sie stalo z twoja broda? -Dla takiego towarzystwa - Parker wskazal reka statek - wypadalo sie ogolic. * Ernie szedl wzdluz statku, patrzac i dotykajac.Faye zostala z Brendanem, bo sie o niego martwila. Kilka miesiecy temu utracil wiare - albo przynajmniej tak sadzil. Tej nocy stracil ojca Wycazika i ten cios go zalamal. -Jest cudowny, prawda? - powiedzial, patrzac na statek. -Tak. Nigdy nie przepadalam za historiami o innych swiatach, nigdy sie nie zastanawialam, co by bylo, gdyby... Teraz wiem, ze to koniec wszystkiego i poczatek czegos nowego. Cudownego i nowego. -Ale to nie Bog, a w glebi serca mialem nadzieje, ze bedzie inaczej. Faye ujela jego reke. -Pamietasz slowa ojca Wycazika, ktore przekazal ci Parker? Pamietasz, co powiedzial w ciezarowce? Ojciec Wycazik wiedzial, co sie stalo, co spadlo tamtej nocy, i to zdarzenie utwierdzilo go w wierze. Brendan usmiechnal sie smutno. -Jego wszystko utwierdzalo w wierze. -Utwierdzi rowniez ciebie - zapewnila go. - Po prostu potrzebujesz czasu, troche czasu, zeby o tym pomyslec. Wtedy zobaczysz wszystko w taki sam sposob jak ojciec Wycazik, bo choc nie zdajesz sobie z tego sprawy, jestes bardzo do niego podobny. Popatrzyl na nia zaskoczony. -Ja? Nie znalas go. Ani w polowie nie jestem takim ksiedzem... takim czlowiekiem jak on. Faye usmiechnela sie i uszczypnela go lekko w policzek. -Brendanie, gdy opowiadales nam o swoim proboszczu, bylo jasne, ze go podziwiasz. I w ciagu jednego dnia stalo sie rownie jasne, ze jestes do niego podobny bardziej, niz ci sie wydaje. Jestes mlody, musisz sie jeszcze wiele nauczyc, ale w wieku ojca Wycazika bedziesz takim samym czlowiekiem i ksiedzem jak on. Kazdy dzien twojego zycia bedzie jego zywym swiadectwem. Niesmiala nadzieja wstapila w serce Brendana, przepedzajac rozpacz. Drzaly mu usta i glos mu sie lamal, gdy spytal: -Naprawde... naprawde tak myslisz? -Ja to wiem - odparla Faye. Objal ja, a ona go usciskala. * Ned i S andy obejmowali sie, patrzac na statek. Nic nie mowili, bo slowa nie byly potrzebne. Przynajmniej on tak uwazal. S andy powiedziala cos, co musialo zostac powiedziane:-Ned, jesli przezyjemy... pojde do lekarza. Wiesz, do specjalisty od nieplodnosci. Chce zrobic wszystko, co tylko mozliwe, zebysmy mogli miec dziecko. -Ale ty zawsze... nigdy... -Nigdy az tak bardzo nie lubilam swiata - odparla cicho. - Teraz... chce, zeby czesc nas byla tutaj, gdy ludzie wzleca na szczyt ciemnosci, do innych swiatow, moze na spotkanie z tymi wspanialymi nieznajomymi, ktorzy przybyli do nas. Bede dobra matka, Ned. -Wiem. * Gdy Miles Bennell zobaczyl, jak ostatni swiadkowie i Parker Faine wchodza do groty, stracil nadzieje, ze uda im sie wykorzystac moc Dorna Corvaisisa do uniemozliwienia pulkownikowi wstepu do Grzmiacego Wzgorza. Doszedl do wniosku, ze bedzie musial polegac na zatknietym za pas rewolwerze magnum kalibru.357. Bron gniotla go w brzuch, ukryta pod luznym bialym kitlem.Byl pewien, ze Falkirk przybedzie co najmniej z dwudziestoma ludzmi, moze nawet czterdziestoma. Spodziewal sie, ze za ostatnimi swiadkami wkroczy do groty pulkownik, porucznik i zolnierze, ale zjawil sie tylko Horner, uzbrojony w karabin maszynowy i gotow do jego uzycia. Gdy Blockowie, Sarverowie, Brendan Cronin i pozostali podeszli do statku, porucznik powiedzial: -Generale Alvarado, doktorze Bennell, za chwile bedzie tu pulkownik Falkirk. -Jak pan smie wchodzic tutaj z bronia automatyczna gotowa do strzalu? - zapytal Alvarado z pewnoscia siebie, ktora budzila podziw Milesa. - Dobry Boze, czlowieku! Czy nie zdajecie sobie sprawy, ze jesli omsknie sie wam palec i puscicie serie, pociski odbija sie od scian, zabijajac nas wszystkich lacznie z wami? -Nigdy mi sie to nie zdarza, panie generale - odparl Horner wyzywajacym tonem. Alvarado nie dal sie jednak sprowokowac i zapytal ostro: -Gdzie jest Falkirk? -Panie generale, pulkownik musi dopilnowac pewnych spraw. Przeprasza, ze musi pan czekac. Niebawem do nas dolaczy. -Jakich spraw? -Pulkownik nie zawsze informuje mnie o kazdym swoim ruchu. Miles obawial sie, ze Falkirk rozkazal juz ludziom z DERO zlikwidowac personel Grzmiacego Wzgorza. Na szczescie ta ponura mozliwosc z kazda sekunda stawala sie coraz mniej prawdopodobna. Mial bron i tylko czekal na okazje, ale nie chcial zdradzac sie z tym przed Homerem. Uznal, ze najbardziej naturalna reakcja bedzie rozmowa ze swiadkami. Zaczal odpowiadac na pytania, jakimi go zarzucali. Stwierdzil, ze wiekszosc z nich juz wie o CIGS, wiec szybko strescil innym orzeczenia komitetu dla wyjasnienia, czemu nie poinformowano swiata o statku kosmicznym. Powiedzial, ze pojazd zostal zauwazony przez dalekie satelity obronne okrazajace Ziemie w odleglosci ponad trzech i pol tysiaca kilometrow. Zobaczyly go, gdy mijal Ksiezyc. (Rosjanie, majacy bardziej prymitywne urzadzenia, dostrzegli go znacznie pozniej i nie zdolali zidentyfikowac). Poczatkowo obserwatorzy sadzili, ze obcy statek jest wielkim meteoroidem albo mala asteroida na kursie kolizyjnym z Ziemia. Gdyby byl miekki, porowaty, splonalby w czasie przechodzenia przez atmosfere. Ale nawet jesli Ziemia mialaby pecha i obiekt utworzony byl z twardszego materialu, prawdopodobnie rozpadlby sie na mnostwo malych i stosunkowo niegroznych meteorytow. W wyjatkowo niesprzyjajacych okolicznosciach, gdyby wedrujaca w przestrzeni bryla miala wysoka zawartosc niklu i zelaza, oznaczaloby to powazne zagrozenie. Bylo jednak prawie pewne, ze wpadnie do wody, poniewaz oceany pokrywaja siedemdziesiat procent powierzchni naszej planety. Zderzenie z woda spowodowaloby niewielkie szkody, chyba ze nastapiloby blisko brzegu i fala tsunami zalalaby jeden czy dwa porty. Najgorsza mozliwoscia bylo zderzenie z Ziemia na gesto zaludnionym terenie. -Wyobrazcie sobie bryle niklu i zelaza wielkosci autobusu uderzajaca w centrum Manhattanu z predkoscia kilku tysiecy kilometrow na godzine - powiedzial Miles. - Wizja ta byla na tyle przerazajaca, ze rozwazalismy mozliwosc rozbicia obiektu albo zmiany tom jego lotu. Niespelna pol roku wczesniej na orbicie umieszczono dyskretnie pierwsze amerykanskie satelity strategicznej tarczy obronnej. Stanowily one mniej niz dziesiec procent planowanego systemu i w obecnej liczbie nie moglyby zapobiec wojnie nuklearnej. Ale dzieki kilku dalekowzrocznym projektantom kazdy satelita mial duza zwrotnosc, pozwalajaca kierowac uzbrojenie na zewnatrz i chronic planete rowniez przed takimi wlasnie niebezpieczenstwami jak kawalki kosmicznych smieci. Jedna z ostatnich teorii mowila, ze wyginiecie dinozaurow spowodowaly spadajace komety lub asteroidy, dlatego autorzy projektu uznali, ze warto wziac pod uwage uzycie strategicznej tarczy obronnej nie tylko do stracania rosyjskich rakiet, ale takze zeslanych przez los pociskow samego wszechswiata. Dlatego gdy meteoroid zblizyl sie do Ziemi, zmieniono pozycje jednego z satelitow, aby ostrzelac go pociskami antyrakietowymi. Choc zaden z nich nie mial glowicy jadrowej, sadzono, ze zdolaja rozbic bryle na kawalki dostatecznie male, by nie wyrzadzily szkod, gdy spadna na Ziemie. -Jednak kilka godzin przed planowanym atakiem analizy najnowszych zdjec wykazaly, ze zblizajacy sie obiekt ma zdumiewajaco regularny ksztalt - mowil Miles. - Dane spektrograficzne z satelity dawaly podstawy do przypuszczen, ze moze to byc cos innego niz meteoroid. Analizy widma nie pasowaly do standardowych profili. Kiedy mowil, chodzil wsrod obecnych. Po chwili zatrzymal sie i polozyl reke na kadlubie statku, ktory nawet po osiemnastu miesiacach badan napawal go zdumieniem. -Co dziesiec minut robiono zdjecia. W miare uplywu czasu obiekt stawal sie coraz wyrazniejszy. Po godzinie prawdopodobienstwo, ze jest statkiem, stalo sie na tyle duze, iz nikt nie zaryzykowalby jego zniszczenia. Nie poinformowalismy Rosjan o obiekcie ani o wczesniejszym zamiarze zniszczenia go, bo wtedy dowiedzieliby sie o mozliwosciach naszych satelitow obronnych. Celowo zaczelismy zaklocac rosyjski radar siegajacy do gornych warstw atmosfery, zeby uniemozliwic wykrycie statku i tym samym zachowac w tajemnicy jego wizyte. Z poczatku sadzilismy, ze wejdzie na orbite Ziemi, ale potem zrozumielismy, ze poleci prosto, jak meteoryt. Niestety uswiadomilismy to sobie zbyt pozno. Komputery systemu obrony ostrzegly nas zaledwie z trzydziestoosmiominutowym wyprzedzeniem, ze zderzenie z Ziemia nastapi tutaj, w hrabstwie Elko. -Wystarczylo wam czasu tylko na zamkniecie osiemdziesiatki - stwierdzil Ernie Block - oraz na wezwanie Falkirka i jego ludzi z DERO, gdziekolwiek byli. -W Idaho - odparl Miles. - Byli na manewrach w poludniowej czesci Idaho, na szczescie dosc blisko. Albo na nieszczescie, w zaleznosci od punktu widzenia. -Oczywiscie dobrze znam panski punkt widzenia, doktorze - powiedzial Leland Falkirk od drzwi, w ktorych sie wreszcie pojawil. Miles Bennell mial wrazenie, ze choc rewolwer uciskajacy mu brzuch wydaje sie wielki jak armata, jest bezuzyteczny niczym dmuchawka do strzelania grochem. * Widzac pulkownika Falkirka po raz pierwszy, Ginger pomyslala, ze zdjecie w gazecie mozna uwazac niemal za niepochlebne. W rzeczywistosci byl znacznie przystojniejszy, bardziej imponujacy - i bardziej przerazajacy. Trzymal karabin maszynowy nie z surowa gorliwoscia, jak Horner, ale niemal z nonszalancja, w jednej rece. Jednak ta pozorna niedbalosc byla grozniejsza niz pozerstwo Homera. Ginger podejrzewala, ze okazujac beztroske, prowokuje ich, zeby sprobowali cos zrobic. Gdy zblizyl sie do nich, miala wrazenie, ze otacza go niemal wyczuwalna aura - jakby smrod - nienawisci i obledu.-Gdzie panscy ludzie, pulkowniku? - zapytal Miles Bennell. -Nie mam ze soba ludzi - odparl Falkirk. - Jestesmy tylko my dwaj, porucznik Horner i ja. Nie ma potrzeby demonstrowac sily. Jestem pewien, ze jesli spokojnie przedyskutujemy sytuacje, znajdziemy satysfakcjonujace wszystkich rozwiazanie. Wrazenie Ginger, ze pulkownik ich prowokuje, jeszcze sie wzmoglo. Falkirk przypominal dziecko, ktore zna jakis sekret i jest nie tylko dumne ze swej wiedzy, ale rowniez podniecone faktem, ze nie znaja go inni. Widziala, ze doktor Bennell jest skonsternowany zachowaniem Falkirka i pelen rezerwy. -Prosze kontynuowac - powiedzial pulkownik, spogladajac na zegarek. - Nie bede wam przeszkadzal. Musicie miec tysiace pytan do doktora Bennella. -Ja mam jedno - odezwala sie S andy. - Doktorze, gdzie sa... ludzie, ktorzy przylecieli statkiem? -Nie zyja - odparl Bennell. - Bylo ich osmiu, ale zmarli na dlugo przed tym, zanim tu dotarli. Uklucie zalu przeszylo serce Ginger, a z wyrazu twarzy swoich towarzyszy poznala, ze sa rownie wstrzasnieci i rozczarowani. Parker i Jorja jekneli nawet cicho, jakby wlasnie dowiedzieli sie o smierci przyjaciela. -Jak zmarli? - zapytal Ned. - Z jakiego powodu? Zerkajac na pulkownika, Bennell oswiadczyl: -Najpierw musicie sie dowiedziec, dlaczego przylecieli. W statku znalezlismy wirtualna encyklopedie ich gatunku, intensywny kurs kultury, biologii i psychologii nagrany na czyms w rodzaju naszych wideodyskow. Potrzebowalismy paru tygodni na samo zlokalizowanie odtwarzacza i miesiaca na nauczenie sie jego obslugi. Kiedy w koncu uporalismy sie z tym problemem, okazalo sie, ze urzadzenie wciaz dziala, co bylo zdumiewajace, zwazywszy na to, ze... ale nie uprzedzajmy faktow. Wystarczy powiedziec, ze wciaz przegladamy te dyski. Zawarty w nich material ma glownie charakter wizualny i pomimo bariery jezykowej wiele wyjasnia, a takze powoli uczy ich jezyka. My wszyscy, uczestnicy projektu, czujemy niemal... braterska wiez z budowniczymi tego statku. Pulkownik Falkirk zasmial sie. -Braterska wiez... - powtorzyl drwiaco. Doktor Bennell spojrzal na niego gniewnie i mowil dalej: -Potrzebowalbym tygodni, zeby wam przekazac wszystko, co juz o nich wiemy. Powiem tylko, ze sa niewyobrazalnie starozytna rasa, ktora od dawna eksplorowala kosmos i znala juz piec innych inteligentnych gatunkow poza wlasnym Ukladem Slonecznym. -Az piec? - zdumiala sie Ginger. - Przeciez... jesli nawet cala galaktyka tetni zyciem, to niewiarygodne z uwagi na ogromne przestrzenie do pokonania, niezliczone miejsca do przeszukania. Doktor Bennell pokiwal glowa. -Wyglada na to, ze od czasu, gdy mozliwe staly sie podroze miedzygwiezdne, uznali poszukiwanie innych inteligencji za swoj swiety obowiazek. Chyba stalo sie to ich religia. - Pokrecil glowa i westchnal. - Trudno nam to zrozumiec, poniewaz nawet ich wspaniala wirtualna encyklopedia zawiera wiecej opisow rzeczy fizycznych niz filozoficznych. Ale prawdopodobnie uwazali, ze sluza jakiejs najwyzszej sile, ktora stworzyla wszechswiat... -Bogu? - wtracil Brendan. - Mowi pan, ze uwazali sie za slugi boze? -Cos w tym stylu, choc nie glosza zadnego religijnego przeslania. Po prostu uwazaja, ze maja obowiazek pomagac inteligentnym gatunkom w odnajdywaniu sie i laczeniu poprzez bezkresna pustke kosmosu. -Pustke - powtorzyl Falkirk zlowieszczo i spojrzal na zegarek. Alvarado powoli zachodzil go od prawej strony, na skraju pola widzenia. Zrobil nastepny krok. Ginger byla coraz bardziej zaniepokojona niezrozumialym, ale wyczuwalnym antagonizmem pomiedzy Falkirkiem a Bennellem i Alvaradem. Podeszla do Doma i objela go. -Przywiezli ludziom dar - powiedzial Bennell, ze sciagnietymi brwiami patrzac na pulkownika. - Sa gatunkiem tak starym, ze wyksztalcily sie u nich pewne zdolnosci, ktore my uwazamy za paranormalne. Zdolnosc uzdrawiania. Telekineza. Inne tego typu rzeczy. Nie tylko rozwineli te zdolnosci, ale nauczyli sie takze przekazywac je innym gatunkom inteligentnym, ktore ich nie posiadaja. -Przekazywac? - zapytal Dom. - Jak? -Nie wiemy dokladnie, ale przekazuja. Najwyrazniej to wlasnie zrobili z wami i teraz wy mozecie przekazywac moc innym. -Przekazywac moc? - zdumial sie Jack. - Chce pan powiedziec, ze Dom i Brendan moga dac nam... albo komus innemu... to, co maja? -Juz dalismy - powiedzial Brendan. - Ginger, Dom, Jack, nie slyszeliscie nowin, jakie Parker przekazal mi od ojca Wycazika. Tych dwoje, ktorych uzdrowilem w Chicago, Emmy i Winton, tez ma teraz moc. -Nowe zrodla infekcji - burknal ponuro Falkirk. -A skoro Brendan mnie uzdrowil - wtracil Parker - ja rowniez bede ja mial. -Sadze, ze moc jest przekazywana nie tylko w trakcie uzdrawiania - dodal Brendan. - Po prostu uzdrawianie jest bardzo bliskim kontaktem. W trakcie gojenia tkanek uzdrawianej osoby w jakis sposob przekazujesz jej te moc. Ginger krecilo sie w glowie. Byly to nowiny rownie wstrzasajace jak samo istnienie statku. -Chcecie powiedziec... Boze... chcesz powiedziec, ze przybyli, aby pomoc nam przejsc na nowy poziom rozwoju? I ze ewolucja juz sie rozpoczela? -Na to wyglada - przyznal Bennell. Znowu zerkajac na zegarek, Leland Falkirk powiedzial: -Ta maskarada robi sie nudna. -Jaka maskarada? - obruszyla sie Faye Block. - O czym pan mowi, pulkowniku? Powiedziano nam, ze jest pan przekonany, iz wszyscy zostalismy w jakis sposob opanowani przez obcych, co jest wierutna bzdura. Jak pan wpadl na taki szalony pomysl? -Prosze darowac sobie te komedie - warknal Falkirk. - Udajecie, ze nic nie wiecie. W rzeczywistosci wiecie wszystko. Nikt z was nie jest juz czlowiekiem. Zostaliscie opanowani, a to wszystko jest komedia majaca mnie przekonac, ze powinienem was oszczedzic. Ale jest juz za pozno. Ginger odwrocila sie, zdegustowana otaczajaca Falkirka aura szalenstwa. -O co chodzi z ta infekcja i opanowaniem? - zapytala Bennella. -To nieporozumienie - odparl Bennell, przesuwajac sie pare krokow w lewo. Ginger uswiadomila sobie, ze doktor probuje odciagnac uwage pulkownika od Alvarada, aby ulatwic generalowi znikniecie z pola widzenia. -Nieporozumienie - powtorzyl Bennell. - Albo raczej... przyklad typowej dla ludzi ksenofobii, nienawisci do obcych, podejrzliwosci wobec kazdego, kto jest inny. Kiedy pierwszy raz przegladalismy wideodyski ze statku, gdy dowiedzielismy sie o gotowosci tych istot do przekazania wlasnej mocy innym gatunkom, niewlasciwie zinterpretowalismy to, co widzielismy. Poczatkowo myslelismy, ze przejmuja wladze nad tymi, ktorych zmienili, ze umieszczaja w ich ciele obca swiadomosc. Gdy wezmie sie pod uwage te wszystkie powiesci grozy i horrory, to dosc zrozumiala paranoja. Balismy sie, ze mamy do czynienia z jakas pasozytnicza rasa. Ale to bledne przekonanie szybko sie rozwialo, gdy obejrzelismy wiecej dyskow i zrozumielismy kilka glownych elementow ich filozofii. Teraz wiemy, ze sie mylilismy. -Ja nie wiem - warknal Falkirk. - Mysle, ze wszyscy zostaliscie zarazeni i bedac pod kontrola tych stworzen, przestaliscie zdawac sobie sprawe z grozacego wam niebezpieczenstwa. A te dyski to tylko propaganda. Klamstwa. -Nie. Przede wszystkim nie sadze, zeby te istoty byly zdolne do klamstwa. Poza tym, jesli tak latwo mogly nas opanowac, nie potrzebowalyby propag andy. I raczej nie przywozilyby tu encyklopedii, gdyby zamierzali nas opanowac. Ginger zauwazyla, ze Brendan Cronin sledzi przebieg dyskusji z jeszcze wiekszym zainteresowaniem niz pozostali. -Wiem, ze religijne porownania moga nie byc odpowiednie - powiedzial - ale skoro uwazali, ze przybywaja do nas jako sludzy bozy... i przekazali nam te cudowne dary, mozna by nazwac ich aniolami czy archaniolami. Falkirk zasmial sie chrapliwie. -To smieszne, Cronin! Naprawde myslisz, ze przekona mnie gadka o religii? Mnie? Nawet gdybym byl religijnym fanatykiem, jak moi martwi, gnijacy rodzice, nie dalbym sobie wmowic, ze te potwory sa aniolami. Aniolowie o twarzach przypominajacy wiadra pelne robakow? -Robakow? O czym on mowi? - zapytal Brendan Bennella. -Bardzo sie od nas roznia - odparl naukowiec. - Sa dwunozni, ich przedramiona przypominaja nasze, choc maja po szesc palcow zamiast pieciu. Ale to jedyne fizyczne podobienstwa. Poczatkowo wydawali sie nam odrazajacy. W gruncie rzeczy odrazajacy to zbyt lagodne slowo. Jednak z czasem... mozna zaczac dostrzegac w nich piekno. -Piekno - powtorzyl Falkirk pogardliwie. - Sa potworami pieknymi jedynie w oczach innych potworow, wiec tylko dowiodles mojej racji, Bennell. Rozgniewana Ginger podeszla do pulkownika, nie zwracajac uwagi na karabin maszynowy. -Ty przeklety glupcze, czy to wazne, jak wygladaja? Wazne, jacy sa. A najwyrazniej sa istotami, ktorym przyswieca chwalebny cel. Niewazne, jak bardzo sie od nas roznia, bo to, co nas laczy, jest istotniejsze od roznic. Moj ojciec zawsze mowil, ze poza inteligencja odroznia nas od zwierzat odwaga, milosc, przyjazn, wspolczucie i empatia. Czy zdajesz sobie sprawe, jakiej odwagi wymagalo wyruszenie w te podroz i przebycie Bog wie ile tysiecy milionow kilometrow? To jedna wspaniala cecha, ktora nas laczy: odwaga. A milosc, przyjazn? Tez musza je znac, bo inaczej jak stworzyliby cywilizacje, ktora moze siegnac gwiazd? Trzeba milosci i przyjazni, zeby tego dokonac. Wspolczucie? Ich misja polega na pomaganiu innym gatunkom wspiac sie na wyzszy szczebel drabiny ewolucji. To z pewnoscia wymaga wspolczucia. A empatia? Czy to nie jest jasne? Wczuwaja sie w nasz strach i samotnosc, w obawe, ze dryfujemy samotnie w pozbawionym sensu wszechswiecie. Wczuwaja sie tak bardzo, ze podejmuja niewiarygodne podroze w samej tylko nadziei spotkania z nami i przyniesienia nam wiesci, ze nie jestesmy sami. - Nagle zrozumiala, ze wscieka sie nie tyle na Falkirka, ile na slepote calej ludzkosci, tak czesto prowadzaca do samozaglady. - Popatrz na mnie - powiedziala do pulkownika. - Jestem Zydowka. Sa ludzie, ktorzy uwazaja, ze jestem inna niz oni, gorsza, a nawet niebezpieczna. Historie o Zydach pijacych krew niemowlat gojow... sa ignoranci, ktorzy wierza w takie bzdury. Jaka jest roznica pomiedzy antysemityzmem a twoim stwierdzeniem, ze te istoty przybyly tu, aby nas opanowac? Prosze dac nam spokoj, na milosc boska. Czas polozyc kres nienawisci. Naszym przeznaczeniem jest zycie, w ktorym brak miejsca na nienawisc. -Brawo - wycedzil Falkirk. - Bardzo ladna przemowa. - Mowiac to, skierowal karabin w strone Alvarada. - Prosze nie siegac po bron, generale. Zakladam, ze ma pan pistolet. Nie dam sie zastrzelic. Chce umrzec w cudownym ogniu. -W ogniu? - zapytal Bennell. Falkirk usmiechnal sie szeroko. -Zgadza sie, doktorze. W cudownym ogniu, ktory pochlonie nas wszystkich i ocali swiat przed zaraza. -Chryste! - zawolal Bennell. - Dlatego nie przyprowadzil pan ludzi! Nie chcial pan poswiecac nikogo wiecej, niz uznal pan za konieczne. - Zwrocil sie do Alvarada: - Bob, ten szalony sukinsyn uzbroil taktyczne ladunki jadrowe! Ginger wiedziala, ze general czuje dokladnie to, co ona, bo jego twarz wykrzywila sie i poszarzala. -Dwie bomby walizkowe - sprecyzowal Falkirk. - Jedna stoi zaraz za drzwiami. Druga w glownej grocie na dole. - Spojrzal na zegarek. - Za niecale trzy minuty wszyscy wyparujemy. Zaloze sie, ze to za malo czasu, aby mnie zmienic. Jak dlugo trwa taka przemiana? Przypuszczam, ze dluzej niz trzy minuty. Nagle pistolet maszynowy wyrwal sie z rak Falkirka jak zywy - i to z taka sila, ze pokaleczyl mu palce i zlamal kilka paznokci. Porucznik Horner wrzasnal, bo w tej samej chwili jego bron uwolnila sie rownie gwaltownie. Karabiny zawirowaly w powietrzu i spadly z trzaskiem na podloge, jeden u stop Erniego Blocka, drugi obok Jacka Twista. Obaj mezczyzni podniesli je blyskawicznie i wymierzyli w Falkirka i Homera. -Ty? - zapytala Ginger ze zdumieniem, patrzac na Doma. -Tak, chyba ja - wy dyszal. - Nie wiem, czy moglbym to zrobic, gdybym nie musial. To mniej wiecej tak, jak z uzdrawianiem ludzi przez Brendana. -To juz nie ma znaczenia - powiedzial oszolomiony Bennell. - Falkirk powiedzial, ze mamy tylko trzy minuty. -Dwie - poprawil go Falkirk, zaciskajac krwawiace rece i usmiechajac sie radosnie. - Juz tylko dwie minuty. -A bomb walizkowych nie mozna rozbroic - mruknal Alvarado. Dom krzyknal do Brendana. -Wez te za drzwiami! Ja zajme sie ta na dole. -Nie mozna ich rozbroic! - zawolal za nimi Alvarado. * Brendan uklakl obok bomby jadrowej i skrzywil sie, gdy zobaczyl, ile czasu zostalo na zegarze. Minuta trzydziesci trzy sekundy.Nie wiedzial, co zrobic. Uzdrowil trzy osoby, tak, podniosl w powietrze pare pieprzniczek i nawet stworzyl swiatlo z nicosci. Ale pamietal, jak pieprzniczki wyrwaly sie spod kontroli, jak krzesla uniosly sie w powietrze i uderzyly w sufit. I wiedzial, ze jesli teraz wykona jeden falszywy ruch, nie uratuje go cala jego niezwykla moc. Minuta dwadziescia szesc sekund. Wszyscy wyszli z jaskini, w ktorej znajdowal sie statek, i staneli dokola, nawet Falkirk i Horner. Obaj byli pod straza, choc nie mieli powodu, zeby siegac po bron. Wierzyli w niezawodnosc bomby. Minuta jedenascie sekund. -Jesli zniszcze detonator - powiedzial Brendan do Alvarada - czy to... -Nie - odparl general. - Raz uzbrojony, automatycznie zdetonuje bombe, jesli sprobujesz go zniszczyc. Minuta trzy sekundy. Faye uklekla przy nim. -Spraw, zeby po prostu wyskoczyl z tej cholernej bomby. Tak jak Dom wyrwal im karabiny z rak. Brendan patrzyl na szybko zmieniajace sie cyfry na zegarze zapalnika i probowal sobie wyobrazic, ze detonator wyskakuje z bomby. Nic sie nie stalo. Piecdziesiat cztery sekundy. * Klnac na powolna winde, Dom niemal wyfrunal z drzwi, kiedy sie wreszcie otworzyly. Ginger popedzila za nim do bomby walizkowej stojacej posrodku glownej groty na najnizszym poziomie Grzmiacego Wzgorza. Z walacym jak oszalale sercem przykucnal obok bomby i szepnal: "Jezu" - gdy zobaczyl zegar.Piecdziesiat sekund. -Dasz rade - zapewnila go Ginger, stajac po drugiej stronie. - Masz misje do spelnienia. -Juz sie robi. -Kocham cie. -Ja tez cie kocham - powiedzial, podobnie jak ona zaskoczony tym wyznaniem. Czterdziesci dwie sekundy. Podniosl rece nad bomba i poczul, ze na jego dloniach pojawiaja sie pierscienie. Czterdziesci sekund. * Brendan byl caly zlany potem. Trzydziesci dziewiec sekund.Wytezal sie, probujac sprawic cud. Wiedzial, ze jest do tego zdolny. Ale choc stygmaty plonely na jego rekach i czul wzbierajaca moc, nie mogl sie skupic na swoim zadaniu. Myslal o tym, co zlego moze sie zdarzyc, a im wiecej myslal, tym gorzej szlo mu skupianie cudownej energii. Trzydziesci cztery sekundy. Pomiedzy dwoma obserwatorami przepchnal sie Parker Faine i uklakl obok Brendana. -Bez obrazy, ojcze, ale moze problem tkwi w tym, ze jako jezuita masz sklonnosci do zbytniego intelektualizowania. Moze trzeba zdac sie na instynkt. Moze trzeba isc na calosc, byle do celu, na chybil trafil, na wariata? - Wyciagnal wielkie dlonie w strone detonatora i wrzasnal: - Wylaz, ty pierdolona kupo zlomu! Z trzaskiem pekajacych przewodow detonator wyskoczyl z zaglebienia w korpusie bomby prosto w jego rece. Rozlegly sie okrzyki ulgi i gratulacje, lecz Brendan zauwazyl: -Zegar wciaz odlicza czas. Jedenascie sekund. -Tak, ale juz nie jest polaczony z bomba - odparl Parker, usmiechajac sie szeroko. -W tym cholernym detonatorze jest konwencjonalny ladunek - powiedzial Alvarado. * Detonator wyskoczyl z bomby w rece Dorna. Zobaczyl, ze zegar wciaz odlicza czas. Czul, ze trzeba go zatrzymac, choc wybuch nuklearny juz im nie grozil. Po prostu zapragnal go zatrzymac i wyswietlane cyfry zamarly. Wskazywaly 0:01. * 0:03 Parker, nieprzywykly do roli czarodzieja, spanikowal w czasie tego drugiego kryzysu. Pewny, ze jego moc zostala wyczerpana, wybral sposob postepowania najbardziej pasujacy do jego charakteru. Z wojennym okrzykiem, ktory mogl konkurowac z indianskim wyciem ze starych filmow z Johnem Wayne, odwrocil sie i cisnal detonator w strone dalekiej sciany jaskini. Wiedzial, ze nie dorzuci do samej sciany, ale mial nadzieje, ze wystarczajaco daleko. Gdy tylko zapalnik wystrzelil z jego reki, rzucil sie na ziemie, co inni zrobili juz wczesniej. * Dom calowal Ginger, gdy uslyszeli nad soba eksplozje. Oboje podskoczyli. Przez chwile sadzili, ze Brendanowi nie udalo sie rozbroic drugiej bomby, ale zaraz zrozumieli, ze wybuch jadrowy zrzucilby na nich strop.-Detonator - domyslila sie Ginger. -Idziemy. Musimy sprawdzic, czy ktos nie zostal ranny. Winda jechala w slimaczym tempie. Kiedy dotarli na drugi poziom, glowna komora byla pelna czlonkow personelu Skladu, wszystkich z bronia, przywolanych odglosem wybuchu. Trzymajac Ginger za reke, Dom przepychal sie przez tlum w kierunku miejsca, gdzie zostawil Brendana z pierwsza bomba. Zobaczyl Faye, S andy i Neda. Potem Brendana - zywego, calego i zdrowego. A takze Jorje i Marcie. Parker zamknal Dorna i Ginger w niedzwiedzim uscisku. -Szkoda, zescie tego nie widzieli, kochani. Gdyby mieli mnie i bohaterskiego Audiego Murphy'ego, druga wojna swiatowa skonczylaby sie w pol roku. -Zaczynam rozumiec, dlaczego Dom tak cie uwielbia - powiedziala Ginger. Parker uniosl brwi. -Alez to oczywiste, moja droga! Znac mnie, to znaczy pokochac. Nagly krzyk z tylu wstrzasnal Domem, bo juz myslal, ze niebezpieczenstwo przeminelo. Odwrocil sie i zobaczyl, ze w zamieszaniu Falkirk odsunal sie od Jacka i Erniego i wyrwal rewolwer komus z personelu Grzmiacego Wzgorza. Wszyscy odsuneli sie od niego. -Na milosc boska! - zawolal Jack. - Juz po wszystkim, pulkowniku. Skonczone, do cholery! Jednak Falkirk nie zamierzal podejmowac prywatnej wojny. W jego szarych, przejrzystych oczach lsnilo szalenstwo. -Tak, skonczone, aleja nie zmienie sie jak wy wszyscy. Mnie nie dostaniecie. - Nim ktokolwiek zdazyl cos zrobic, zanim ktos pomyslal, ze mozna telekinetycznie wyrwac mu bron, wsunal sobie lufe rewolweru do ust i strzelil. Z krzykiem przerazenia Ginger odwrocila oczy od przewracajacego sie ciala. Dom takze odwrocil glowe. Nie smierc go odepchnela, ale glupota i bezsensownosc tego czynu - w chwili gdy ludzkosc wreszcie miala w zasiegu reki klucz do lepszego zycia. 3 TranscendencjaGdy ludzie z personelu Grzmiacego Wzgorza tloczyli sie wokol statku, ktorego wiekszosc z nich dotad nie widziala, Ginger i Dom wraz z innymi swiadkami weszli za Milesem Bennellem do wnetrza. Nie bylo tu zadnych skomplikowanych, poteznych urzadzen, ktore kazdy spodziewalby sie zobaczyc w statku zdolnym do takich podrozy. Miles Bennell wyjasnil, ze jego konstruktorzy daleko wykroczyli poza ludzka technike, a moze nawet poza ludzkie rozumienie fizyki. Byla tam tylko jedna dluga komora, szara, nijaka, bez zadnych charakterystycznych cech. Brakowalo w niej cieplej zlotej jasnosci, ktora przepelniala statek w noc szostego lipca - i ktora Brendan pamietal ze snow. Wnetrze rozjasnial tylko rzad zwyczajnych lamp rozwieszonych przez naukowcow z Grzmiacego Wzgorza. Pomimo prostoty, komora wydawala sie ciepla i przyjemna i w jakis sposob kojarzyla sie Ginger z gabinetem jej ojca na tylach sklepu jubilerskiego w Brooklynie, pelniacym role kwatery glownej Jacoba Weissa. Sciany tego sanktuarium zdobil tylko kalendarz, a meble byly niedrogie, stare, podniszczone. Zwyczajne wnetrze, troche ponure. Ale w oczach Ginger byl to piekny i magiczny pokoj, bo Jacob rzadko w nim pracowal, czesciej czytajac jej tam rozne ksiazki. Czasami byly to historie detektywistyczne czy szpiegowskie, czasem fantastyczne opowiesci o gnomach i czarownicach albo o innych swiatach. Kiedy czytal, jego glos stawal sie tajemniczy i hipnotyczny. Rzeczywistosc szarego, malego biura zacierala sie i Ginger godzinami towarzyszyla Sherlockowi Holmesowi prowadzacemu poszukiwania na zasnutych mgla moczarach, swietowala z hobbitem Bilbem Bagginsem w Bag End albo wraz z Jimem i Willem zwiedzala straszne wesole miasteczko w slicznej ksiazce pana Bradbury'ego. Biuro Jacoba bylo nie tylko tym, na co wygladalo. I choc statek w niczym nie przypominal tamtego gabinetu, istnialo miedzy nimi podobienstwo: byl czyms wiecej, niz sie wydawalo, pod nijaka powloka skrywaly sie cudowne rzeczy i wielkie tajemnice. Wzdluz scian staly po cztery podobne do trumien pojemniki z polprzejrzystego, mlecznoniebieskiego materialu, ktory wygladal jak ciety kwarc. Miles Bennell wyjasnil, ze sa to lozka, w ktorych podroznicy odbywali dluga podroz w stanie niemal calkowitego zawieszenia funkcji zyciowych, starzejac sie o jeden rok w czasie piecdziesieciu lat. Gdy spali, w pelni zautomatyzowany statek mknal przez proznie, czujnikami i sondami szukajac sladow zycia w setkach tysiecy mijanych ukladow slonecznych. Ginger zauwazyla, ze z pokryw wszystkich pojemnikow wystaja po dwa pierscienie dokladnie takiej wielkosci jak te, ktore pojawialy sie na rekach Doma i Brendana. -Powiedzial pan, ze byli martwi, gdy tu przybyli - przypomnial Ned Bennellowi. - Ale nie odpowiedzial pan na moje pytanie. Co bylo przyczyna ich smierci? -Czas - odparl naukowiec. - Statek i wszystkie jego urzadzenia funkcjonowaly w trakcie schodzenia i ladowania przy osiemdziesiatce, lecz pasazerowie zmarli ze starosci na dlugo przed tym, zanim tu dotarli. -Ale... - zaczela Faye - powiedzial pan, ze starzeli sie o rok co piecdziesiat lat. -Owszem, a z tego, czego sie o nich dowiedzielismy, wynika, ze sa dlugowieczni. Wydaje sie, ze srednia dlugosc ich zycia wynosi piecset lat. Trzymajac Marcie w ramionach, Jack Twist zawolal: -Na Boga, to znaczy, ze podrozowali dwadziescia piec tysiecy lat, by w koncu umrzec ze starosci! -Dluzej. Pomimo ogromnej wiedzy i zaawansowanej technologii nie odkryli sposobu na przekroczenie predkosci swiatla, wynoszacej trzysta tysiecy kilometrow na sekunde. Ich statek osiaga predkosc rowna dziewiecdziesieciu osmiu procentom tej wartosci, czyli dwiescie dziewiecdziesiat cztery kilometrow na sekunde. To za malo, gdy wezmie sie pod uwage odleglosci, jakie musieli pokonac. Srednica naszej Galaktyki, w ktorej sa naszymi sasiadami, wynosi osiemdziesiat tysiecy lat swietlnych, czyli okolo trzystu dziewiecdziesieciu trylionow kilometrow. Probowali pokazac nam lokalizacje swojego ojczystego swiata na trojwymiarowych diagramach. Uwazamy, ze przybyli z miejsca oddalonego od nas o ponad trzydziesci jeden tysiecy lat swietlnych wzdluz obwodu Galaktyki. Poniewaz podrozowali z predkosci nieco mniejsza od predkosci swiatla, oznacza to, ze opuscili dom prawie trzydziesci dwa tysiace lat temu. Choc hibernacja przedluzyla im zycie, musieli umrzec prawie dziesiec tysiecy lat temu. Ginger znow drzala, jak wtedy, gdy pierwszy raz spojrzala na starozytny statek. Dotknela najblizszego mlecznoniebieskiego kontenera, ktory byl swiadectwem wspolczucia i empatii, symbolem ofiary, ktora oszalamiala i budzila pokore w sercu. Dobrowolnie zrezygnowac z domowych wygod, zostawic wlasny swiat i cala swoja rase, by mszyc w daleka podroz w samej tylko nadziei udzielenia wsparcia jakiemus gatunkowi na dalekim, dalekim krancu wszechswiata... Glos Bennella cichl stopniowo i teraz brzmial, jakby naukowiec mowil w kosciele. -Zmarli dwadziescia piec tysiecy lat swietlnych od swojego domu. Byli juz martwi, gdy ludzie wciaz jeszcze mieszkali w jaskiniach i dopiero zaczynali sie uczyc uprawy roli. Kiedy ci... kosmiczni podroznicy zmarli, na Ziemi bylo okolo pieciu milionow ludzi, mniej niz obecnie mieszka w samym Nowym Jorku. W czasie dziesieciu tysiecy lat, gdy my wygrzebywalismy sie z blota i zginalismy grzbiety, budujac nasza chwiejna cywilizacje zawsze balansujaca na krawedzi zniszczenia, tych osmiu martwych poszukiwaczy lecialo ku nam przez bezkres obrzeza Galaktyki. Ginger zobaczyla, ze Brendan dotknal rogu trumny, na ktorej opierala rece. W jego oczach lsnily lzy. Wiedziala, o czym mysli. Zlozyl sluby czystosci i ubostwa i dla Boga wyrzekl sie wielu przyjemnosci, jakie niesie zycie swieckie. Znal znaczenie poswiecenia, jednak zadna z jego ofiar nie mogla sie rownac z poswieceniem tych istot. -Ale zeby znalezc piec innych inteligentnych gatunkow - odezwal sie Parker - przy tak ogromnych odleglosciach i niklych szansach powodzenia musieli wyslac bardzo duzo takich statkow. -Sadzimy, ze wysylaja setki w ciagu roku, moze nawet tysiace, i robili to przez ponad sto tysiecy lat przed opuszczeniem portu przez ten statek. Jak powiedzialem, jest to cos w rodzaju religii tej rasy. Odkryli innych mieszkancow Galaktyki w odleglosci do pietnastu tysiecy lat swietlnych od swojego swiata. I pamietajcie, ze ich wspolplemiency dowiadywali sie o tym co najmniej pietnascie tysiecy lat po fakcie, bo tyle czasu plynela wiadomosc. Rozumiecie teraz glebie i skale ich zaangazowania? -Wiekszosc tych statkow - wtracil Ernie - prawdopodobnie nigdy nie wrocila i nigdzie nie dotarla. Po prostu lecialy, pokonujac bezkresna przestrzen, podczas gdy ich zalogi umieraly jak ta. -Tak - potwierdzil Bennell. -A jednak nie rezygnowali - stwierdzil Dom. -A jednak nie rezygnowali - powtorzyl naukowiec. -Moze nigdy nie spotkamy sie z nimi twarza w twarz - powiedzial Ned. -Daj ludzkosci sto lat na nauczenie sie korzystania z wiedzy i technologii, ktore nam przywiezli - odparl Bennell. - Potem daj nam nastepne sto... albo lepiej tysiac, zebysmy dojrzeli do podobnego poswiecenia. Wtedy zostanie wystrzelony statek z ludzka zaloga w stanie hibernacji. Mozliwe, ze znajdziemy sposob, aby ja udoskonalic, wiec zaloga nie bedzie sie starzec, a jesli nawet, to bardzo powoli. Zaden z nas nie dozyje startu tego statku, ale wiem, ze to nastapi. Czuje w sercu, ze tak bedzie. Potem... trzydziesci dwa tysiace lat pozniej nasi dalecy potomkowie dotra do tamtego swiata i ponownie nawiaza kontakt z istotami, ktore nawet nie wiedza, ze kiedys do niego doszlo. Stali w milczeniu, probujac ogarnac te wizje. Ginger poczula dreszcz podniecenia. -To skala boska - powiedzial Brendan. - Mowimy o... mysleniu, planowaniu i dzialaniu w skali boskiej, nie ludzkiej. -Od razu staje sie mniej wazne, kto w tym roku zdobedzie mistrzostwo w baseballu, prawda? - mmknal Parker. Dom polozyl rece na pierscieniach wystajacych z pokrywy komory hibernacyjnej, wokol ktorej wszyscy sie zgromadzili. -Jestem przekonany, ze tamtej lipcowej nocy tylko szesciu czlonkow zalogi bylo martwych, naprawde martwych, doktorze Bennell. Zaczynam sobie przypominac, co sie stalo, gdy weszlismy do wnetrza statku. Cos przyzywalo nas do dwoch z tych kontenerow... cos, co wciaz w nich zylo. Ledwo zylo, ale jeszcze nie bylo martwe. -Tak - szepnal Brendan ze lzami na policzkach. - Pamietam, ze z dwoch skrzyn plynelo zlote swiatlo, przyciagajac nas rowniez w podprogowy sposob. Po prostu musialem podejsc i polozyc rece na pierscieniach. A gdy to zrobilem... wiedzialem, ze pod wiekiem cos rozpaczliwie czepia sie zycia, nie dla wlasnego dobra, ale aby przekazac rai jakis dar. Przylozylo dlonie do wewnetrznej strony tych przewodzacych pierscieni... i przekazalo mi to, co mialo przekazac. Potem umarlo. Wowczas nie wiedzialem, co zyskalem. Przypuszczam, ze zrozumienie tej mocy i nauczenie sie korzystania z niej zajmie mi troche czasu. Wtedy nie mialem zadnych szans, bo zostalismy aresztowani. -Zyli - powiedzial Bennell, wstrzasniety i zafascynowany. - Coz, stan osmiu cial... dwa wlasciwie rozpadly sie w proch... dwa byly w stanie daleko posunietego rozkladu... najwyrazniej aparatura hibernacyjna wylaczyla sie, gdy zmarli. Cztery byly w znacznie lepszym stanie, a dwa sprawialy wrazenie idealnie zakonserwowanych, lecz nie sadzilismy... -Tak - dodal Dom, przypominajac sobie wiecej. - Ledwo zyli, ale przekazali nam dar. Oczywiscie spodziewalem sie, ze zostane przesluchany, ze bede mial okazje powiedziec, co sie stalo wewnatrz statku. Ale rzad zbyt skwapliwie pragnal ochronic spoleczenstwo przed szokiem kontaktu, a potem tak bardzo bal sie nieznanego, ze nie mialem okazji niczego powiedziec. -Niebawem powiemy o tym wszystkim ludziom - oznajmil Bennell. -I zmienimy swiat - dodal Brendan. Ginger patrzyla na twarze rodziny Zacisze, na Parkera i Bennella, i wyczuwala wiez, ktora niedlugo polaczy wszystkich ludzi, niewiarygodna bliskosc, ktora zrodzi sie ze wspolnego skoku w gore drabiny ewolucji, ku lepszemu swiatu. Ludzie juz nie beda sobie obcy, nigdzie na calej Ziemi. Do tej pory, od zarania dziejow, ludzkosc zyla w mroku, teraz jednak stanela u progu nowego dnia. Spojrzala na swoje szczuple rece, dlonie chirurga, i pomyslala o dziesieciu latach studiow, ktorym poswiecila sie w nadziei ratowania zycia. Teraz moze sie okazac, ze uczyla sie na prozno. Nie dbala o to. Przepelniala ja radosc na mysl o swiecie, w ktorym nie beda potrzebne lekarstwa ani operacje. Wkrotce, gdy Dom przekaze jej swoj dar, o co zamierzala go poprosic, bedzie mogla leczyc dotykiem. I co wazniejsze, z kazdym dotykiem bedzie przekazywac moc uzdrawiania. Zycie ludzkie bardzo sie wydluzy - do trzystu, czterystu, moze nawet pieciuset lat. Z wyjatkiem tragicznych wypadkow, widmo smierci zostanie przepedzone za daleki horyzont. Zadna Anna i Jacob nie zostana odebrani dzieciom, ktorzy ich kochaja. Zaden maz juz nie bedzie rozpaczac przy lozu smierci mlodej zony. Nigdy wiecej, Baruch ha-Shem, nigdy wiecej. Nowe poslowie Dean Koontz Poslowie Bylem w stanie niepelnej poczytalnosci, gdy pisalem Nieznajomych. Niektorzy psycholodzy beda dowodzic, ze czlowiek moze byc albo poczytalny, albo niepoczytalny, ze nie ma stopni posrednich. Powiedza, ze osobe, ktora poza paroma osobliwymi czy irracjonalnymi wybrykami zachowuje sie poczytalnie, lepiej nazywac ekscentrykiem; niektorzy freudysci moga preferowac powazniejszy termin medyczny "swir", podczas gdy zwolennicy teorii Junga moga upierac sie przy okresleniu "czubek". Ale gdy pisalem te ksiazke, bylem nie tylko ekscentrykiem, swirem, czubkiem czy nawet ciastem biszkoptowym Sary Lee; naprawde bylem nie w pelni poczytalny. Prosze zrozumiec: nie bedac w pelni poczytalny, nie bylem niepoczytalny. Nie rzucilem sie z siekiera na sasiada, choc przy wielu okazjach dal mi dobry powod, zeby go pocwiartowac, zemlec i wrzucic szczatki do formy w ksztalcie osla do robienia galaretek. Nie kupilem przyprawiajacego o ciarki starego motelu, nie ubieralem sie jak moja matka, nie zadzgalem ani jednego Bogu ducha winnego goscia, gdy bral prysznic, albo szczotkowal zeby. Grono moich czytelnikow w owym czasie nie bylo na tyle liczne, zeby zapewnic mi majatek umozliwiajacy zakup nieruchomosci, przyprawiajacej o ciarki lub innej. Nigdy ani przez chwile nie myslalem, ze jestem Napoleonem, bylym francuskim cesarzem, czy nawet tylko smakowita napoleonka. Nigdy nikomu nie wmawialem, ze Ziemia jest plaska, choc zawsze to podejrzewalem, i nigdy nie zatknalem piorka za otok kapelusza w przekonaniu, ze jest to makaron. Co do Nieznajomych, oto dwa dowody swiadczace o moim odejsciu od stanu pelnej, slonecznej poczytalnosci: Po pierwsze, pisalem te ksiazke w ciemno, to znaczy bez kontraktu, bez zadnego zapewnienia, ze zostanie przyjeta przez wydawce. Oczywiscie wszyscy pisarze zaczynaja w ten sposob, ale po sprzedaniu jednej ksiazki, dwoch czy pieciu odkrywaja, ze wydawcy gotowi sa zawrzec z nimi umowe na powiesc jedynie na podstawie kilku rozdzialow i/lub konspektow i wyplacic zaliczke, co zapewni im zywy pieniadz, gdy beda tworzyc genialne dziela albo takie, ktore sklonia ich ukochane matki do placzu z rozpaczy, albo takie i takie. Niektorzy pisarze gospodaruja tymi pieniedzmi rozsadnie, zeby im wystarczyly na czas pisania ksiazki, inni zas przepuszczaja je blyskawicznie na alkohol, narkotyki, wyprawy do Las Vegas, kaski tropikalne, egzotyczne weze, rekreacyjne lobotomie, wielkie pluszowe misie, lodowe rzezby, proby zintegrowania sie z czlonkami rodziny Osmondow, na wiecej alkoholu, zabytkowe lyzki, wspolczesne lyzki, lyzki z przyszlosci, lyzki ze swiatow alternatywnych, lyzki aktualnie kolekcjonowanych slaw, widelce, na jeszcze wiecej alkoholu, na kobiety o imieniu Lola, na mezczyzn o imieniu Fabio, na osobnikow nieokreslonej plci o imieniu Sassy, na ozywianie zmarlych, na platnych mordercow, zeby pozbyc sie niewygodnych kochankow, na alkohol, na kosztowne krotkoterminowe wypozyczenie watroby, na roznego rodzaju chlam, blyskotki, ozdobki, swiecidelka, cacka, wodotryski, wodotryski o napedzie atomowym... Zaprawde, nieskonczona jest liczba rzeczy, na ktore nieodpowiedzialni pisarze moga roztrwonic pieniadze, ale niezaleznie od tego, czy pisarz jest liczykrupa, czy beztroskim rozrzutnikiem, jesli podpisal umowe i ma zamiar oddac ksiazke przynajmniej troche przypominajaca te opisana w kontrakcie, w czasie pisania wie, ze dostanie jeszcze wiecej pieniedzy i ze jego dzielo kiedys pojawi sie w ksiegarniach - i ze rekopis nie bedzie lezal i plesnial w szufladzie. Przed Nieznajomymi napisalem wiele powiesci, za ktore dostalem zaliczki, i niektore okazaly sie broszurowymi bestsellerami, co dawalo mi satysfakcje, ale wydawcy i agent generalnie byli zdania, ze moje ksiazki nie sa odpowiednim materialem na bestsellery w twardej oprawie. Choc nikt nie potrafil wyjasnic, co im brakuje do "odpowiedniego materialu", ten z gory przyjety osad gwarantowal, ze naklady moich ksiazek w twardej oprawie beda niewielkie (najwiekszy w owym czasie osiagnely Szepty, siedem tysiecy egzemplarzy) i nie beda mialy reklamy. Sfrustrowany tak bardzo, ze gryzlem meble w gabinecie, przygnebiony wynikajacym z tego zalosnym stanem mojego miejsca pracy, tonac w rachunkach od dentysty i bojac sie rozwoju powaznego uzaleznienia od werniksu albo nylonowej tapicerki, doszedlem do wniosku, iz podpisywanie umow na podstawie probek i konspektow bylo powaznym bledem. Po jej podpisaniu wydawca i redaktor mieli rok albo poltora roku na myslenie o konspekcie, na przewidywanie, jaka bedzie ksiazka, na tworzenie w glowach olsniewajacego wyobrazenia. W konsekwencji, gdy wreszcie dostawali rekopis, ktory w nieunikniony sposob roznil sie od ich koncepcji, entuzjazm natychmiast gasl. Powiesc mogla byc dobra pod kazdym wzgledem, mogla byc nieskonczenie lepsza od wymuszonej probki upiekszonej dla podlapania kontraktu, mogla byc napisana z pasja i narracyjna werwa, ale sam fakt, ze nie spelniala oczekiwan, przemawial na jej niekorzysc; gubila ja ta roznica. Dlatego w stanie niepelnej poczytalnosci zaplanowalem napisanie powiesci w ciemno, choc zaproponowano mi umowe. Marzylem o napisaniu ksiazki, ktora bedzie wspaniala pod wzgledem mozliwosci narracyjnych i tematu, nafaszerowana ciekawymi postaciami, wciagajaca czytelnika zaskakujacymi zwrotami akcji i tajemnicami - ktora bedzie NAJLEPSZA KSIAZKA WSZECH CZASOW Tak, oczywiscie, cel jest absurdalny, to wygorowana ambicja najzalosniejszego rodzaju, zwlaszcza ze ksiazka The Little Engine That Could juz dawno ustanowila literacki szczyt, ktorego zaden smiertelny pisarz nigdy nie zdobedzie. Poniewaz jednak pisanie jest takie trudne - choc czasami sprawia wielka przyjemnosc - przystepowanie do pracy z zamiarem napisania miernej czy nawet wzglednie dobrej powiesci nie ma wiekszego sensu. Poza tym za kazdym razem, gdy czlowiek zaczyna pisac najlepsza ksiazke wszech czasow, i za kazdym razem, gdy nieuchronnie mu sie to nie udaje, automatycznie mobilizuje sie do wiekszego wysilku przy tworzeniu nastepnej, zeby zblizyc sie do upragnionego Graala. W kazdym razie moim zamiarem bylo stworzenie historii, ktora tak bardzo zaskoczy i zachwyci wydawce, ze zagwarantuje mi w kontrakcie bestsellerowy naklad w twardej oprawie i odpowiedni budzet na reklame. Kiedy zaczalem pisac Nieznajomych, mialem w banku dosc pieniedzy, zeby przezyc szesc czy osiem miesiecy, czyli czas, jaki wedlug moich przewidywan powinno zajac napisanie mniej wiecej pieciuset stron rekopisu. To bylo szalenstwo. Pieniadze nigdy nie starczaja na tak dlugo, jak powinny, a ksiazke rzadko mozna ukonczyc w przewidywanym terminie. Szesc miesiecy pozniej, pracujac po szescdziesiat godzin w tygodniu i majac czterysta piecdziesiat stron tekstu, zdalem sobie sprawe, ze jeszcze nie dotarlem do polowy powiesci. Przystapilem do pracy bez szkicu, bez notatek dotyczacych fabuly, majac w glowie ledwo zarysowane sylwetki dwoch glownych bohaterow, a oprocz tego tylko ogolna koncepcje i pewne watki, ktore wabily mnie emocjonalnie i intelektualnie. Podejscie na wariata dawalo poczucie wielkiej swobody i pozwalalo na tworcza zywiolowosc. Glowne postacie meskie i kobiece ozyly i wkrotce mialem dwunastu bohaterow w historii znacznie bardziej skomplikowanej niz wszystkie, z ktorymi mierzylem sie wczesniej. Zamiast szesciu, potrzebowalem jedenastu miesiecy i trzech tygodni na ukonczenie pracy. Moja zona Gerda jakos zaoszczedzila pieniadze i zdolalismy przedluzyc czas, ktory moglem poswiecic na pisanie bez wynagrodzenia. Jestem pewien, ze przezywalismy chwile kryzysow finansowych, ale ich nie pamietam; pamietam tylko dreszcz emocji, jaki czulem, gdy powiesc z dnia na dzien stawala sie lepsza, zaczynajac zyc wlasnym zyciem, wciagajac mnie w narracyjne tornado tak, ze wydawalo sie, iz nie jestem tworca, lecz pelnoprawnym uczestnikiem tej burzy. Gdy dostarczylem Nieznajomych wydawcy, zareagowal zgodnie z moimi nadziejami. Rekopis zostal przeczytany w ciagu weekendu; w poniedzialek otrzymalem propozycje honorarium dwa i pol razy wiekszego od sumy, jaka dostalem za oplacona z gory poprzednia ksiazke. Co wiecej, w umowie byly gwarancje wysokosci nakladu i budzetu na reklame. Zgodzilem sie. Swietowalem. Kupilem zabytkowa lyzke. A teraz drugi niepodwazalny dowod mojej niepelnej poczytalnosci. Poniewaz powiesc byla bardzo dluga i poniewaz jej objetosc miala zwiekszyc koszty skladu, papieru i przewozu, zaproponowano mi dodatkowa szesciocyfrowa sume, ktora zostanie wyplacona pod warunkiem, ze skroce rekopis o trzydziesci procent. Ta niespodziewana premia nawet po zaplaceniu podatku byla wystarczajaco duza, zeby pokryc koszty naszego utrzymania przez dwa lata - co stanowilo kuszacy okres wolnosci. (Pozwoliloby mi to rowniez na obstalowanie formy w ksztalcie osla; moj sasiad wciaz dopraszal sie przemielenia). Po roku ciezkiej pracy za darmo poczytalna osoba z miejsca przyjelaby taka oferte. Ja odmowilem, wyjasniajac, ze ksiazka jest mi tak bliska, iz nie moglbym znalezc w niej miejsc nadajacych sie do wyciecia. Wydawca uprzejmie przyznal, ze tez nie jest calkiem pewny, w jaki sposob mozna by osiagnac cel i ze kazda z postaci jest niezbedna - co eliminowalo mozliwosc skrocenia tekstu przez zmniejszenie liczby bohaterow. Zapewnil mnie jednak, ze zostanie mi przydzielony nowy redaktor, ktory pokaze, jak odchudzic ksiazke bez jej okaleczenia. Redaktorem byl Alan Williams. Czarujacy, inteligentny i dowcipny, zabral sie do Nieznajomych, majac za soba lata doswiadczenia w redagowaniu literatury pieknej i popularnej, lacznie z wieloma bestsellerami. Po szesciu tygodniach pracy przyslal rekopis z uwagami i sugestiami dotyczacymi ciec. W celu skrocenia rekopisu o trzydziesci procent musialbym wyciac trzysta stron (bylo dziewiecset szescdziesiat). Ciecia proponowane przez Alana obejmowaly w sumie zaledwie piec stron. Stwierdzil, ze bohaterowie, fabula i nawet ustepy opisowe sa tak scisle splecione narracyjnie i tematycznie, iz nie moglby wyciac niczego bez "sprucia" calej ksiazki. Chcac ze mnie zazartowac, napisal: "Tu i owdzie zobaczysz sugestie wykreslenia linii, czasami nawet akapitu, lacznie okolo pieciu stron. Jestem pewien, ze majac ten przyklad za przewodnika, szybko znajdziesz nastepnych dwiescie dziewiecdziesiat piec stron". Sadzilem, ze napisal to serio, dopoki zaniepokojony nie zadzwonilem do niego i nie uslyszalem jego smiechu. Przycialem Nieznajomych tylko o dziesiec stron i nigdy nie dostalem tej dodatkowej szesciocyfrowej sumy, ale mimo to niechec do calkowicie poczytalnego i odpowiedzialnego zachowania w koncu sie oplacila. Po pierwsze, mialem ksiazke taka, jaka chcialem, taka, jaka zostala mi dana. Kocham jej wady albo umiem z nimi zyc; moge patrzec na nia bez zalu nad utraconymi postaciami czy brakujacymi scenami. Co wiecej, Nieznajomi stali sie moim pierwszym bestsellerem w twardej oprawie, dobrze przyjetym przez krytykow i przetlumaczonym na niemal wszystkie jezyki z wyjatkiem urdu (ale wciaz mam nadzieje, ze jakis tamtejszy wydawca dozna olsnienia). Od tej pory ani razu nie dalem wydawcy konspektu ani probki, zeby podpisac umowe; zawieramy umowe na trzy powiesci o nieznanym charakterze, a wydawca dowiaduje sie, o co chodzi, gdy dostaje caly rekopis. Poza tym od czasu Nieznajomych kazda ksiazke zaczynam na wariata, majac niewiele wiecej niz zarys akcji, jedna czy dwie postacie i glowny temat. W opatrzonej przypisami bibliografii w The Dean Koontz Companion, ksiazce o mojej pracy, bibliograf pisze o Nieznajomych: "Choc powiesc przedstawia tyle samo zagadnien i tematow co postaci, jest przede wszystkim studium natury przyjazni we wszelkich odmianach...". To prawda, ale Nieznajomi dotycza rowniez milosci, odkupienia, nadziei i transcendencji, czyli kwestii, ktore wystepuja we wszystkich moich ksiazkach - i na ktorych punkcie mam obsesje - po dzis dzien. Krotko mowiac, po tych wszystkich latach wciaz jestem troche szalony i Wy, Czytelnicy, ktorzy wspieraliscie moje pisarstwo, umozliwiliscie mi pograzenie sie w tym przyjemnym szalenstwie. Dziekuje Wam i dziekuje Bogu za to, ze jestescie. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-19 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/