Elsberg Marc - Chciwość
Szczegóły |
Tytuł |
Elsberg Marc - Chciwość |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Elsberg Marc - Chciwość PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Elsberg Marc - Chciwość PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Elsberg Marc - Chciwość - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Marc Elsberg
CHCIWOŚĆ
Na co byłoby cię stać?
Przekład Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Strona 3
Tłumaczenie książki powstało przy wsparciu nansowym Austrian Federal Chancellery
Tytuł oryginału: Gier
Copyright © 2019 Marc Elsberg
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIX
Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, MMXIX
Wydanie I
Warszawa MMXIX
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie
do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie
udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób
upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Strona 4
Spis treści
Dedykacja
Dzień wagi
Decyzja pierwsza
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
Decyzja druga
14
15
16
17
18
19
20
Strona 5
21
22
23
24
Decyzja trzecia
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
Decyzja czwarta
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
Strona 6
46
Decyzja piąta
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
Decyzja szósta
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
Strona 7
71
72
73
Decyzja siódma
74
75
76
77
78
79
80
81
82
Zapach ziemi
Posłowie i podziękowania
Przypisy
Strona 8
Dla Almy, Aloisa, Anny, Elisy, Erika, Georga (Georgów), Itty, Kicka, Liny,
Matthiasa, Moritza, Nadine, Noah, Paula, Phillipa, Sebastiana, Theo, Tibbego,
Ursuli, Valerie i wszystkich innych młodych ludzi
Strona 9
Dzień wagi
Dana otarła pot z czoła. Wsparłszy się na drzewcu kosy, powiodła
spojrzeniem po złocistych polach. Powietrze drżało w letnim upale.
Ponad rozkołysanym morzem kłosów torsy żniwiarzy pochylały się
i obracały w rytm regularnych zamachów błyszczących kling. „To jak
taniec”, pomyślała Dana. Powolny, miarowy taniec życia i umierania,
nieskończonego krwiobiegu natury. Wraz z każdym zamachem na ziemię
osuwała się wiązka kłosów, źdźbła padały jedno na drugie jak zylierzy.
Kosiarze pozostawiali w krajobrazie za sobą przesuwające się schodki, aż
wreszcie pod koniec dnia z ziemi sterczały tylko suche szpikulce, niczym
resztki zarostu na pooranej zmarszczkami twarzy starca. W regularnych
odstępach stały jak małe stożki wulkanów wsparte na sobie snopki,
wiązki bezcennego zboża, dzięki któremu Dana i jej bliscy mieli
przetrwać zimę i doczekać kolejnego roku. Aby następnej wiosny na polu
Dany mogła na nowo wykiełkować przyszłość, tak jak działo się to od
pokoleń, przez wszystkie lata.
To był dobry rok dla Dany i jej rodziny. Pogoda okazała się łaskawa.
Surowa zima wymroziła szkodniki, a zachowała ziarno w ziemi. Ciepła
wiosna wywabiła z niej młode pędy, ob ty deszcz wczesnego lata
dosłownie wypchnął je z tłustej gleby. Oszczędziły je burze, grad i grzyby.
A gorące lato i deszcz dały im w odpowiednim czasie ową moc, którą one
przekażą potem Danie i innym pod postacią kaszy i chleba, a czasami
nawet kawałka ciasta.
W oddali widać było pole Billa. Na nim też odbywał się taniec. Dana
zastanawiała się, jak jemu poszło w tym roku.
Nadszedł dzień wagi. Gdy snopki wyschły na polach, Dana i jej bliscy
zebrali je i zwieźli do stodoły. Podczas znojnej i łamiącej krzyże młócki
oddzielili ziarno od plew. Potem tyle ziarna co zawsze schowali
w spichrzach jako zapas na zimę i na przyszłoroczny zasiew. Resztę
wsypali do worków.
Dana zaprzęgła woły do wozu, aby zawieźć worki na targ w mieście.
Cieszyła się z wyprawy do miasta i na targ. Ona, a także Ann, Bill, Carl
i inni chłopi ze wsi sprzedadzą plony tym, którzy zaoferują najlepszą
cenę. A wieczorem, po powrocie, będą świętować jak co roku.
Strona 10
Przy wagach kupców Bill przywitał ją gromkim śmiechem. Był
potężnym mężczyzną o niebieskich oczach i bujnej czarnej czuprynie.
Właśnie stawiał swoje worki na szerokiej platformie wagi.
– W tym roku będę miał więcej niż ty – zwrócił się do niej. – Więcej niż
wy wszyscy!
Dana wzruszyła ramionami. Nie zależało jej na ściganiu się z Billem.
Cieszyła się, jeśli mogła wraz z rodziną w sytości przetrwać zimę i zarobić
na zbiorach tyle, aby móc posłać dzieci do szkoły i przeprowadzić
niezbędne naprawy w domu. Może nawet starczy na nową krowę.
Kupiec zważył także jej worki.
– To był dla ciebie dobry rok – powiedział z uznaniem do Dany. –
Miałaś dużo lepsze żniwa niż Bill.
– Oboje mieliśmy dobry rok – odrzekła. – Bez szkodników, bez suszy,
bez powodzi, bez gradu.
Zauważyła, że Bill jest zawiedziony i zły. Już jako dziecko zawsze
chciał być najlepszy. Nieustannie porównywał się z innymi, pojedynkował
się, nie umiał grać razem, tylko przeciwko, musiał być pierwszy i zawsze
zajmować najwyższe miejsce na podium. Uprawiał ziemię równie żyzną
jak ziemia Dany, zasiewał ją takim samym ziarnem. Ich pola zajmowały
taką samą powierzchnię. Żyli pod tym samym niebem i doświadczali
takiej samej pogody. Bill był nie mniej pracowity niż ona i nie gorzej znał
się na swoim fachu. W gruncie rzeczy to sympatyczny mężczyzna i na
dodatek przystojny. Dana uważała go za dosyć atrakcyjnego, lecz nużyła
ją jego wojownicza natura. Zwłaszcza że nad nim górowała.
– To po prostu niemożliwe! – krzyknął. – Harowałem jak wół! Robiłem
wszystko, jak trzeba! A jednak to ty masz ob tsze plony! Trzeci rok
z rzędu! Jak to wytłumaczyć?
Urażona męska ambicja. Jeszcze by tego brakowało, żeby oskarżył ją
o magię.
„Może już czas, aby zdradzić mu tajemnicę”, pomyślała Dana.
Strona 11
Decyzja pierwsza
„W początkach życia część samokopiujących się struktur chemicznych
materializuje regułę matematyczną, która działa na ich korzyść”
Will Cantor
Strona 12
1
Ulice płonęły. Gęsty dym kłębił się nad asfaltem. Koktajle Mołotowa
niczym spadające meteoryty eksplodowały kulami ognia i czarnym
smogiem. Tu i ówdzie przemykały ciemne zjawy, to wyłaniając się
z szarej pomroki, to w niej znikając.
– To jest wojna! – krzyknęła Melanie Amado, kuląc się na wszelki
wypadek.
Z chmury dymu za jej plecami wyrosła zwarta ściana ludzi. Głowy
i ramiona. Banery i transparenty.
– Co tam jest napisane?! – zawołał Ed Silverstein, robiąc zbliżenie na
hasła demonstrantów.
„Pohamujcie chciwość!”, „Płaca podstawowa bez żadnych warunków!”,
„Nie stać mnie na lobbystów!”, „Wreszcie zgoda! Śmierć kapitalizmowi!”.
Amado ścisnęła mikrofon.
– Po pęknięciu bańki zadłużenia przedsiębiorstw światu grozi taki sam
kryzys nansowy jak w dwa tysiące ósmym roku. Setki tysięcy ludzi
protestują w tej chwili w Berlinie przeciwko nowym pakietom
oszczędnościowym dla ratowania banków i korporacji. Kto spodziewałby
się czegoś takiego jeszcze kilka miesięcy temu? Nagle wszędzie mamy
Grecję!
Cięcie. Z dymu wynurzyło się czoło innej demonstracji.
– Ogolone głowy! Bomberki! – krzyczał Silverstein do kamery.
Niektórzy wywijali drewnianymi żerdziami albo kijami bejsbolowymi.
„Precz z cudzoziemcami!”, „Niemcy najważniejsze!”, „To my jesteśmy
narodem!”. Łyse głowy i wściekłe facjaty wypełniły ekran.
Obok obrazów z demonstracji w lustrze łazienkowym lśniły zielone
oczy Jeanne. Luksusowe hotele prześcigały się w wymyślaniu
niestworzonych rzeczy. Fragment ogromnego lustra był jednocześnie
ekranem telewizyjnym. Jeanne pociągnęła tuszem dolne rzęsy.
Amado:
– Podobne sceny docierają do nas z metropolii amerykańskich…
Podczas gdy Jeanne malowała górne rzęsy, w Bloomberg TV połączono
się z dwoma rozgorączkowanymi reporterami w Nowym Jorku. Tuż obok
twarzy Jeanne policjanci uzbrojeni w pałki biegli przez przetaczające się
Strona 13
fale dymu na Brooklynie. Rozbłyski bengalskich ogni spowijały tę dziką
szarżę demoniczną czerwienią.
– Po tym, gdy członek ruchu Alt-right wjechał samochodem w grupę
demonstrantów, powodując śmierć trzech Afroamerykanów, w kilkunastu
wielkich miastach USA płoną całe dzielnice!
Jeanne sięgnęła po rozświetlacz, Bloomberg TV zaś po obrazy okrętów
wojennych i wystrzeliwanych rakiet balistycznych. Szczerzący zęby
azjatyccy politycy spieszyli na narady.
– A nadciąga coś dużo gorszego – mówiła komentatorka. – Marynarka
wojenna Chin prowokuje na ajzatyckich wodach kon ikty ze swoimi
sąsiadami. Arabia Saudyjska, Iran i Izrael eskalują działania wojenne na
Półwyspie Arabskim. Słychać pierwsze groźby użycia broni atomowej.
Rosja bawi się zapałkami w Europie Wschodniej. Jeszcze nigdy po drugiej
wojnie światowej globalna sytuacja nie była tak napięta.
Zakrwawione, oblepione pyłem dzieci w gruzach po ataku bombowym
gdzieś na Bliskim Wschodzie. Jeanne pociągnęła szminką usta.
Europejscy i północnoamerykańscy politycy stojący za pulpitami na tle
wytapetowanych ścian, siedzący przy stołach konferencyjnych.
– Dlatego od dawna planowane spotkanie ministrów spraw
zagranicznych w Berlinie zostało w trybie pilnym uzupełnione
o dodatkową agendę i zamieniło się w szczyt kryzysowy, na który
zjeżdżają czołowi politycy, przedstawiciele banków centralnych
i szefowie korporacji z całego świata.
Jeanne wyprostowała się przed lustrem. Poprawiła fryzurę, wygładziła
jedwabną wieczorową suknię uszytą na zamówienie w Sook Dwala Studio
w Los Angeles. Mogłaby być modelką.
W lustrze ukazał się Ted Holden. Był tego samego wzrostu co ona,
o kilka lat starszy; miał na sobie smoking. Przez ułamek sekundy Jeanne
poczuła się zdezorientowana. Czy Ted jest w wiadomościach, czy stoi za
jej plecami?
– Jesteś gotowa? – spytał.
Był rzeczywisty.
Skinęła głową, podczas gdy on niemal niezauważalnie powiódł
wzrokiem po jej ciele.
– Łączymy się ponownie z Mel i vEdem w Berlinie…
Płomienie trawiły wraki samochodów.
Strona 14
2
Mimo klimatyzacji smród spalenizny wnikał do wnętrza limuzyny.
Mieszał się z zapachem skóry i zatykał Willowi Cantorowi gardło. Przez
zamknięte okna do kabiny wdzierał się tępy brzęk rozbijanych butelek,
huk eksplozji, pogłos skandujących demonstrantów.
„Czy szyby na pewno wytrzymają uderzenie kostką brukową?”,
zastanawiał się Will, zaciskając palce na uchwycie nad drzwiami.
Posuwali się w żółwim tempie. Kilka metrów przed nimi na skraju ulicy
płonął samochód.
Kierowca, mocno zbudowany wąsaty mężczyzna w wieku około
pięćdziesięciu pięciu lat, zaklął po niemiecku.
Siedzący obok Willa profesor Herbert Thompson trzymał przy uchu
telefon w kościstej starczej dłoni.
– Jedziemy przez sam środek piekła – zachrypiał jego zdarty głos. –
Porozmawiamy o tym później!
Podobnie jak większość wiekowych ludzi skurczył się w miarę upływu
lat – garnitur był za szeroki w ramionach, rękawy wydawały się zbyt
obszerne. Na luksusowej skórzanej kanapie sprawiał wrażenie wręcz
zagubionego. Ratowała go jedynie energia.
Ze słuchawki docierały strzępy zdań rzucanych przez jego rozmówcę:
– …najbardziej wpływowi współcześni ekonomiści!… popełniasz
naukowe samobójstwo!
– Wręcz przeciwnie – zaskrzeczał Thompson. – To jest moja
najważniejsza praca!
Odpowiedź rozpłynęła się w zgiełku demonstracji.
– Dzieło życia?! – krzyknął Thompson. – Właśnie je stworzyłem! Te
koncepcje mogą wreszcie położyć kres temu szaleństwu. Zapewnić
większą sprawiedliwość. Większy dobrobyt dla wszystkich! Kogo jak
kogo, ale noblisty na pewno posłuchają.
– …ciebie… wyśmieją! – gorączkował się tamten w słuchawce.
Thompson zdecydowanym ruchem nacisnął czerwoną słuchawkę i do
teczki spoczywającej na jego kolanach wsunął z powrotem notatki do
przemówienia.
– Idiota! – rzucił. – Po prostu się boi, że pogonimy kota takim jak on. –
Zmrużył oczy. – Co tam jest napisane? – spytał ze wzrokiem utkwionym
Strona 15
w transparencie.
– Stop chciwości! Śmierć kapitalizmowi! – powiedział Will.
– Nie mają zielonego pojęcia, co to kapitalizm, ale oczywiście to on jest
wszystkiemu winny – gderał Thompson. Po chwili dodał ubawiony: – No
to tra liśmy do właściwego samochodu. Gdyby ci tam wiedzieli, kto nim
jedzie…
Will nie dostrzegał w tym nic zabawnego. Bo gdyby ci na zewnątrz to
wiedzieli, kolejny koktajl Mołotowa z całą pewnością wylądowałby na ich
lśniącej czarnej limuzynie.
Trwająca rewolta bardzo odpowiadała Thompsonowi. On nigdy nie bał
się konfrontacji. Konkurencji. Survival of the ttest podstawą wszelkiego
sukcesu, wzrostu i dobrostanu. Za niektóre ekonomiczne modele służące
realizacji tych celów otrzymał dwanaście lat wcześniej Nagrodę Nobla.
Był legendą. Głosem, którego słuchali najważniejsi, najpotężniejsi
i najbogatsi tego świata.
Jego komórka znowu zaświeciła. Prychnąwszy, Thompson przyłożył ją
do ucha.
– Czego jeszcze chcesz? – warknął. – Chyba wytłumaczyłem ci jasno, że
mamy dowód. Matematyczny dowód!
Will nastawił uszu.
– …zachować tę głupotę.
Staruszek spurpurowiał z wściekłości.
– Stoimy u progu zmiany paradygmatu! Wygłoszę swoją mowę i ty
mnie przed tym nie powstrzymasz. Nikomu się to nie uda.
Rozłączył się i odłożył telefon.
Kierowca w popłochu zerknął do tyłu. Za nimi wlókł się spory sznur
aut. Ostatnie z nich pochłonęła nadciągająca fala dymu, w której
majaczyły nowe sylwetki ludzi.
Thompson, zbyt sztywny, aby się odwrócić, spytał:
– Co to za jedni?
Will rzucił okiem przez tylną szybę.
– Mają na transparentach „Precz z cudzoziemcami”, „Niemcy
najważniejsze”.
Niektórzy unosili ręce w hitlerowskim pozdrowieniu.
– To naziści! – zawołał Will.
Noblista pokręcił głową.
Strona 16
– Trudno się dziwić nowemu nacjonalizmowi. Skoro przez kilkadziesiąt
lat wypiera się państwo, wtedy z państwa narodowego pozostaje jedynie
ten drugi człon: narodowe. Teraz ciągle się to słyszy. Narodowy.
Międzynarodowy…
Jego wywód przerwało uderzenie w tylną szybę. Will skulił się
przerażony. Po śliskiej powierzchni zsuwały się odłamki szkła trzymane
razem etykietą popularnego piwa.
To nie był koktajl Mołotowa, tylko zwyczajny alkohol.
Thompson też się przygarbił. Zwrócił się do kierowcy:
– Mam do wygłoszenia ważne przemówienie – powiedział. – Które
może temu wszystkiemu położyć kres. – Poklepał mężczyznę po ramieniu.
– Jak to kiedyś powiedział Churchill? „Jeśli przechodzisz przez piekło, nie
zatrzymuj się, idź dalej”. A zatem: niech pan jedzie!
Strona 17
3
Siedział w pokoju hotelowym przed ekranem laptopa wypełnionym
szeregami kodów, gdy na szóstym z ośmiu na pozór staroświeckich
telefonów komórkowych z klawiszami, ułożonych w dwóch równych
rzędach po lewej stronie komputera, rozbłysła ikonka wiadomości.
Ponieważ szczelnie zaciągnął pomarańczowobrązowe zasłony, nie widział
wielkiego miasta poniżej. Mogłaby nim być dowolna metropolia świata,
ale akurat tak się składało, że to był Singapur.
Otworzył wiadomość i od razu odgadł nadawcę. Jego nazwiska
oczywiście nigdy nie poznał; wszechświatowy anonim. Natra li na siebie
na jednej z platform w Darknecie, na których można anonimowo
zwerbować specjalistów ze wszystkich dziedzin. W jego przypadku
chodziło o hakera.
Wiadomość zawierała tylko jedno słowo: Ikar.
Uruchomił drugiego laptopa; jego palce tańczyły po klawiaturze, kilka
sekund później wysłał komendę. Równocześnie na ekranie otworzyło się
siedem okien, w których mógł sprawdzić przebieg operacji. Tworzyły
folder z dokumentami z różnych programów e-mailowych i serwerów. Od
chwili, gdy zleceniodawca skontaktował się z nim przed kilkoma
miesiącami, jego programy śledziły wszystkie wersje dokumentów za
pośrednictwem serwerów oraz różnych programów do pobierania
wiadomości e-mail. Jednocześnie w każdej z nich zainstalowały małe
bomby zegarowe, które czekały tylko na jego rozkaz, aby w razie
potrzeby usunąć dokumenty.
Rozkaz, który właśnie wydał.
W ciągu paru sekund jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ze
wszystkich folderów zniknęły poszczególne dokumenty. Jeszcze raz
sprawdził katalogi, a potem zakończył połączenie Remote Control. Okna
zniknęły z monitora; zamknął laptopa. W komórce wstukał także tylko
jedno słowo: Done. Zrobione.
Usunął kartę SIM z telefonu, połamał ją (bezsensowny rytuał, którego
mimo wszystko przesądnie przestrzegał), poszedł do łazienki
i zawinąwszy kawałeczki w papier toaletowy, spuścił je w sedesie.
Telefonem cisnął kilka razy o posadzkę, aż w końcu aparat się roztrzaskał.
Parę kopniaków wystarczyło, aby rozdeptać większe elementy na tyle, by
Strona 18
ich także móc się pozbyć w klozecie. To równie przesadny środek
ostrożności, on jednak – staromodnie – wolał mieć stuprocentową
pewność.
Następnie wrócił do biurka i zajął się kodami na drugim ekranie.
Strona 19
4
Przez przednią szybę range rovera Eldridge patrzył prosto na mercedesa
wiozącego Thompsona i Cantora. Tłumy sprzed pałacu musiały chyba
zboczyć z wyznaczonych tras, a blokady policyjne, które miały je
odgradzać, najwyraźniej były dziurawe jak stary wąż ogrodowy. Właśnie
zalewali ich demonstranci wypływający przez jedno z takich pęknięć.
Pierwsi wytatuowani łysole, skini i brodaci rockersi zrównali się już
z ostatnimi samochodami. Ich Eldridge się nie bał. On i czterej pozostali
mężczyźni w aucie byli przyzwyczajeni do czegoś znacznie gorszego.
Siedzący za kierownicą Jack czekał na jego polecenia. Stalowoszare
bojówki opinały potężne uda, umięśnione ramiona i barki prężyły się pod
szarą koszulą, wąskie szparki w mięsistej twarzy poznaczonej bliznami
kryły oczy. Jego czoło niemal dotykało dachu.
Zestaw słuchawkowy w uchu Eldridge’a zasygnalizował połączenie. To
mogła być tylko jedna osoba.
– Odbiór.
– Plan Ikar – oznajmił głos w minisłuchawce.
– Powtarzam – powiedział Eldridge. – Plan Ikar.
– Potwierdzone.
Dzwoniący zakończył połączenie.
Eldridge, dla członków swojej ekipy El, musnął palcem tablet, który
trzymał na kolanach. Na ekranie ukazał się przekrój samochodu widziany
z góry: kabina, siedzenia, deska rozdzielcza, silnik…
System napędowy i system sterowania – silnik, kierownica, skrzynia
biegów, pedały – świeciły się na niebiesko. Powyżej silnika
prędkościomierz pokazywał dwa kilometry na godzinę. W prawym
górnym rogu ekranu czerwone pole „Enter”.
Kliknięcie.
„Enter” zmieniło kolor z czerwonego na zielony.
El ponownie przytknął czubek dużego, szorstkiego palca wskazującego
do ekranu. Dokładnie do niebieskiego pedału gazu w przekroju auta.
Podniósł wzrok na tylną szybę limuzyny, po której zsuwały się resztki
rozbitej butelki po piwie, i zaczął delikatnie zwiększać nacisk.
Strona 20
5
Nagłe przyspieszenie wcisnęło Willa w kanapę. Mercedes jechał prosto na
ludzi. Wśród demonstrantów podniósł się krzyk. Niektórzy raptownymi
skokami w bok ratowali się przed rozpędzonym autem, inni z furią
wymachiwali pięściami.
– Uważaj, człowieku! – zachrypiał Thompson. – Powiedziałem tylko:
jechać przez piekło! A nie: wykończyć ich!
– Coś tu nie tak! – krzyknął kierowca łamaną angielszczyzną.
Will usłyszał w jego głosie niedowierzanie.
– Co się dzieje?
– Auto… ono jedzie samo!
Kierowca gwałtownymi ruchami naciskał pedały, walił w klakson. Wóz
pruł jak taran przez dym oraz umykające przed nim cienie i wciąż
nabierał prędkości.
– Hamulce nie działają! – Mężczyzna spróbował szarpnięciem
przełączyć biegi. – Biegi też! Nic!
Cofnął ręce z kierownicy.
– Widzi pan?
– Niech pan nie puszcza kierownicy! – rozkazał Thompson.
Kierowca zastosował się do polecenia.
Will widział za szybą szeroko otwarte oczy, wrzeszczące usta.
Jakiś transparent pacnął na prawą połowę przedniej szyby i ją zasłonił.
Po chwili zerwał go pęd powietrza.
Kierowca na próżno kręcił kierownicą.
– Rany boskie… – wyjąkał Will. – Ktoś włamał się do samochodowego
komputera!
Drżącymi rękami wygrzebał komórkę z kieszeni marynarki. Mimo
nerwowego uderzania w wyświetlacz jego powierzchnia pozostała czarna.
Na ulicy gęstniał dym. Ludzie pierzchali przed nimi we wszystkie
strony. Kupie metalu rozpędzonej do co najmniej czterdziestu kilometrów
na godzinę nie mogli przeciwstawić niczego poza własnym ciałem,
własnymi kośćmi i własną skórą. Własnym życiem.
– Ma pan telefon? – Will spytał kierowcę.
– Proszę.