14596
Szczegóły |
Tytuł |
14596 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14596 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14596 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14596 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
Tajny agent
The Secret Agent — A Simple Tale
Przekład: Agnieszka Ginczanka
H.G. Wellsowi,
kronikarzowi miłości
pana Lewishama,
biografowi Kippsa
i historykowi przyszłych epok,
tę prostą opowieść z XIX wieku
serdecznie dedykuję.
OD AUTORA
Geneza Tajnego agenta: temat, ujęcie, zamysł artystyczny i wszystko inne, co
skłonić może
pisarza do chwycenia za pióro, da się — jak sądzę — wywieść z okresu umysłowej i
uczuciowej
reakcji.
Faktem jest, że zacząłem tę książkę pod wpływem impulsu i pisałem ją jednym
ciągiem. Kiedy
z biegiem czasu została oprawiona i oddana pod osąd publiczności, odezwały się
głosy ganiące
mnie za to, że ją w ogóle napisałem. Niektóre admonicje były surowe, w innych
pobrzmiewała
nuta żalu. Nie mam przed sobą ich tekstów, ale pamiętam doskonale ogólną myśl,
która była
bardzo prosta. Pamiętam też, jak mnie zdziwiła. Dziś wszystko to wydaje się
bardzo odległe! A
przecież nie działo się tak dawno temu. Narzuca mi się wniosek, że w roku 1907
zachowałem był
jeszcze wiele ze swej pierwotnej naiwności. Teraz sądzę, że nawet człowiek
prostoduszny mógł
przewidzieć, iż brzydota środowiska i nędza moralna fabuły staną się powodem
pewnych uwag
krytycznych.
Są to oczywiście zarzuty poważne. Nie były zresztą powszechne. W istocie rzeczy
wydaje się
zgoła niewdzięcznością pamiętać tak nieliczne przygany pośród tylu
inteligentnych i pełnych
zrozumienia ocen dodatnich — i ufam, że czytelnicy niniejszej przedmowy nie
złożą tego
pochopnie na karb zranionej próżności ani niewdzięcznego z natury usposobienia.
Myślę, że ktoś
życzliwy może łatwo przypisać mój wybór wrodzonej skromności. Jednakże to nie
skromność
każe mi wybrać przyganę do zilustrowania moich wywodów. Nie, to nie skromność.
Nie mam
wcale pewności, że jestem skromny — ale ci, którzy przeczytali, co do tej pory
napisałem,
zawierzą mi, że mam dość przyzwoitości, taktu, savoir faire, czy czego tam
jeszcze, aby nie
komponować z cudzych słów peanu na własną cześć. Nie! Prawdziwa przyczyna mojego
wyboru
leży w zupełnie innym rysie charakteru. Zawsze miałem skłonność do
usprawiedliwiania swoich
czynów. Nie do bronienia. Do usprawiedliwiania. Nie do upierania się, że miałem
rację, ale do
wyjaśniania, że u podłoża moich impulsów nie było przewrotnej intencji, ukrytej
wzgardy dla
wrodzonej delikatności ludzkich uczuć.
Tego rodzaju słabość jest groźna tylko o tyle, że naraża na niebezpieczeństwo
zostania
nudziarzem — bo świat interesuje się na ogół nie pobudkami wszelkich jawnych
czynów, lecz ich
konsekwencjami. Człowiek może się uśmiechać, ile zechce, ale zwierzęciem
dociekliwym nie jest.
Lubi to, co oczywiste. Wzdraga się przed wyjaśnieniami. Ja jednak ciągnąć będę
dalej swoje.
Oczywiście, mogłem nie napisać tej książki. Nic mnie nie zmuszało do podjęcia
tego tematu, a
używam tu słowa temat zarówno w sensie samej fabuły, jak i w szerszym sensie
pewnego
szczególnego zjawiska w życiu ludzkości. To w pełni przyznaję. Ale ani na chwilę
nie postała mi w
głowie myśl, aby rozwodzić się nad pospolitą brzydotą po to, by zaszokować lub
nawet tylko
zdziwić moich czytelników zmianą postawy. Twierdząc tak, liczę na to, że mi
ludzie uwierzą nie
tylko ze względu na całość mojego charakteru, ale również z tej widocznej dla
każdego przyczyny,
że ogólne ujęcie opowieści, oburzenie, jakie budzi, oraz litość i pogarda, jaką
jest nasycona,
świadczą o moim dystansie wobec brzydoty i brudu tkwiących po prostu w
zewnętrznych
okolicznościach, w których opowieść jest osadzona.
Zacząłem Tajnego agenta bezpośrednio po dwuletnim okresie, w którym byłem
całkowicie
pochłonięty pisaniem Nostroma, owej egzotycznej powieści z jej odległą,
południowoamerykańską atmosferą, i głęboko osobistego Zwierciadła morza.
Pierwszy — to
intensywny wysiłek twórczy nad obrazem, który — jak sądzę — pozostanie zawsze
moim
największym płótnem; drugie — to szczera próba odsłonięcia na chwilę głębszych,
intymnych
przeżyć związanych z morzem i wpływów, które kształtowały mnie przez blisko
połowę życia. Był
to też okres, kiedy mojemu poczuciu prawdy tkwiącej w sprawach i rzeczach
towarzyszyło
ogromne napięcie wyobraźni i uczuć, które, choć rzetelne i wierne faktom,
pozostawiło mi jednak
(po wykonaniu zadania) wrażenie, że zostałem sam, bez celu, wśród doznań
będących tylko
plewami bez ziarna, zagubiony w świecie innych, niższych wartości.
Nie wiem, czy rzeczywiście czułem potrzebę odmiany, odmiany wyobraźni, wizji i
postawy
duchowej. Sądzę raczej, że odmiana zasadniczego nastroju już niepostrzeżenie
była się we mnie
dokonała. Nie pamiętam, aby coś konkretnego się wówczas zdarzyło. Po ukończeniu
Zwierciadła
morza, w pełnej świadomości, że w każdym wierszu tej książki byłem uczciwy wobec
siebie i
czytelników, bez przykrości pozwoliłem sobie na pauzę. Wtedy to, podczas gdy
stałem jeszcze
niejako w miejscu i z pewnością nie miałem najmniejszego zamiaru szukać czegoś
brzydkiego,
temat Tajnego agenta — mam tu na myśli fabułę — zjawił mi się w postaci kilku
słów
wypowiedzianych przez znajomego w przypadkowej rozmowie o anarchistach czy
raczej o ich
działalności. Jak do tej rozmowy doszło, tego już dziś nie pamiętam.
Pamiętam jednak swoje uwagi o zbrodniczej daremności tego wszystkiego — doktryny,
akcji,
mentalności, i o nikczemności owej na wpół wariackiej pozy bezwstydnego oszusta,
który
wyzyskuje dotkliwą nędzę i namiętną i łatwowierność rodzaju ludzkiego, zawsze
tak tragicznie
skorego do samozagłady. To właśnie sprawiło, że filozoficzne roszczenia
anarchizmu były dla
mnie niewybaczalne. Niebawem, przechodząc do konkretnych przykładów,
przypomnieliśmy
sobie starą już historię zamachu na obserwatorium w Greenwich — krwawą bzdurę
tak idiotyczną,
że nie sposób było zgłębiać jej genezę jakimkolwiek rozumnym czy nawet
nierozumnym procesem
myślowym. Bo perwersyjny bezrozum ma swoje logiczne procesy. Ale tego zamachu
nie można
było ogarnąć umysłem w żaden sposób, w końcu więc miało się przed sobą tylko
fakt, że człowiek
został rozerwany na kawałki w imię czegoś, co nie miało ani cienia podobieństwa
do jakiejkolwiek
idei, anarchistycznej czy innej. Jeżeli zaś chodzi o mury Obserwatorium, to nie
powstało w nich
nawet najmniejsze pęknięcie.
Powiedziałem to wszystko mojemu znajomemu, który milczał przez chwilę, a potem
zauważył
od niechcenia z charakterystyczną dla niego, wszechwiedzącą miną: „Ach, ten
człowiek był
półidiotą. Jego siostra później popełniła samobójstwo.” Były to jedyne słowa,
jakie padły na ten
temat między nami, gdyż niezmierne zdziwienie tą nieoczekiwaną informacją
sprawiło, że na
chwilę oniemiałem, a on zaczął od razu mówić o czym innym. Później nigdy nie
przyszło mi na
myśl spytać go, skąd się tego dowiedział. Jestem pewien, że jego koneksje z
podziemiem były
znikome — dobrze, jeśli raz w życiu oglądał anarchistę, i to od tyłu. Był to
jednakże człowiek,
który lubił rozmawiać z rozmaitymi ludźmi i mógł uzyskać te rozjaśniające fakty
od jakiegoś
zamiatacza ulic, emerytowanego policjanta, przypadkowego znajomego z klubu albo
nawet, być
może, ministra spotkanego na jakimś publicznym czy prywatnym przyjęciu.
Rozjaśniające działanie tych faktów było niewątpliwe. Poczułem się tak, jakbym
wyszedł z lasu
na równinę — niewiele widać, ale światła mnóstwo. Tak, widać było niewiele i,
szczerze mówiąc,
przez dłuższy czas nawet nie próbowałem niczego dostrzec. Pozostało tylko to
wrażenie
rozjaśnienia, które zadowalało, ale tylko biernie. W jakiś tydzień później
natknąłem się na książkę,
która, o ile wiem, nigdy nie zdobyła rozgłosu — dość powierzchowne wspomnienia
pewnego
komisarza policji, niewątpliwie zdolnego, a przy tym bardzo religijnego
człowieka, który objął
swoje stanowisko w czasach zamachów bombowych w Londynie, jeszcze w latach
osiemdziesiątych. Książka była dość interesująca, bardzo dyskretna oczywiście, i
dziś już nie
pamiętam dokładnie jej treści. Nie zawierała żadnych rewelacji, ślizgała się
zgrabnie po
powierzchni wydarzeń, i na tym koniec. Nie będę nawet próbował tłumaczyć,
dlaczego przykuł
moją uwagę niewielki ustęp liczący może siedem wierszy, gdzie autor (nazywał się
bodajże
Anderson) odtworzył krótką rozmowę, którą odbył z ministrem spraw wewnętrznych w
kuluarach
Izby Gmin po jakimś nieoczekiwanym zamachu anarchistów. Zdaje mi się, że urząd
ten piastował
wtedy sir William Harcourt. Był ogromnie zirytowany, a komisarz tłumaczył się
gęsto. Spośród
trzech zamienionych zdań tym, które uderzyło mnie najbardziej, był gniewny
docinek sir
Williama: „Wszystko to bardzo pięknie. Ale wasze pojęcie o tajności, tam w
policji, polega, zdaje
się, na ukrywaniu prawdy przed ministrem spraw wewnętrznych.” Powiedzenie dość
charakterystyczne dla temperamentu sir Williama Harcourta, ale samo w sobie
niewiele mówiące.
Widocznie jednak była w całym tym incydencie jakaś szczególna atmosfera, bo
poczułem nagłą
podnietę. A potem nastąpiło w moim umyśle coś, co zrozumiałby najlepiej chemik
jako analogię
do wlania maleńkiej kropelki odpowiedniego płynu przyśpieszającego proces
krystalizacji w
probówce zawierającej jakiś bezbarwny roztwór.
Była to dla mnie z początku zmiana wewnętrzna, pobudzenie uśpionej wyobraźni, w
której
nieznajome kształty, ostre w zarysie, ale niedoskonale postrzegane, pojawiały
się i domagały
uwagi, niby kryształy, swoimi dziwacznymi i nieoczekiwanymi formami. Zjawisko to
skłoniło
mnie do rozmyślań — nawet o przeszłości: o Ameryce Południowej, kontynencie
jaskrawego
słońca i brutalnych rewolucji, o morzu, bezmiernym obszarze słonych wód,
zwierciadle gniewu i
uśmiechów niebios, odbijającym światłość świata. Potem zjawiła się wizja
olbrzymiego miasta,
miasta—potwora, ludniejszego od niektórych kontynentów, i w swojej wytworzonej
przez
człowieka potędze jakby obojętnego na gniew i uśmiechy niebios — miasta
pożeracza światłości
świata. Było tam dosyć miejsca na każdą opowieść, dosyć głębi na każdą
namiętność, dosyć
zróżnicowania na każdą scenerię, dosyć mroku na pogrzebanie pięciu milionów
istnień.
Miasto stało się nieodparcie tłem dla kolejnego okresu głębokich, próbnych
rozmyślań.
Nieskończone perspektywy otwierały się przede mną w różnych kierunkach. Lat by
trzeba, żeby
znaleźć właściwą drogę! I zdawało mi się, że trwa to lata całe!… Z wolna
świtające
przeświadczenie o wielkim macierzyńskim uczuciu pani Verloc rozrosło się w
płomień pomiędzy
mną a owym tłem, zabarwiający je swoim utajonym żarem i otrzymujący w zamian coś
z jego
posępnego kolorytu. Na koniec historia Winnie Verloc stanęła przede mną w
całości, od dni jej
dzieciństwa aż po kres, jeszcze bez proporcji, jeszcze ze wszystkim niejako na
pierwszym planie,
ale już gotowa do tego, żebym się nią zajął. Trwało to mniej więcej trzy dni.
Ta książka jest więc tamtą historią, sprowadzoną do odpowiednich rozmiarów, a
cały jej tok
wyznacza i skupia wokół siebie niedorzecznie okrutna eksplozja w Greenwich Park.
Miałem tu
zadanie, nie powiem że niewdzięczne, ale bardzo trudne i absorbujące. Trzeba je
było jednak
wykonać. Była to konieczność. Postacie otaczające panią Verloc i bezpośrednio
lub pośrednio
związane z jej tragicznym przekonaniem, że „życia lepiej zanadto nie zgłębiać”,
są wynikiem tej
właśnie konieczności. Osobiście nigdy nie miałem wątpliwości, że historia pani
Verloc jest realna,
ale trzeba ją było wydobyć z mroku owego olbrzymiego miasta, trzeba ją było
uwiarygodnić.
Myślę tu nie tyle o jej duszy, co o jej otoczeniu, nie tyle o jej psychice, co o
jej ludzkiej postaci. Co
do otoczenia, sugestii mi nie brakowało. Musiałem toczyć ciężkie zmagania, aby
odsuwać od
siebie wspomnienia o moich samotnych nocnych wędrówkach po Londynie w pierwszym
okresie
pobytu w tym mieście. Lękałem się bowiem, że wedrą się i zaleją wszystkie karty
opowieści,
rodzące się jedna po drugiej w najpoważniejszym stanie ducha i myśli, w jakim
zdarzyło mi się
kiedykolwiek pisać. Pod tym względem naprawdę uważam Tajnego agenta za dzieło
absolutnie
rzetelne. Nawet zamysł czysto artystyczny, polegający na zastosowaniu ironii do
tego rodzaju
tematu, powzięty był świadomie w głębokim przekonaniu, że tylko ujęcie ironiczne
pozwoli mi
wypowiedzieć to wszystko, co kładły mi w usta pogarda i litość. Jest jedną z
drobnych satysfakcji
mego pisarskiego żywota, że powziąwszy takie postanowienie zdołałem — jak mi się
zdaje —
zrealizować je aż do końca. Jeśli zaś chodzi o postacie, które absolutna
konieczność sprawy —
sprawy pani Verloc — wydobywa z londyńskiego tła na pierwszy plan, to i po nich
także
doczekałem się owych drobnych satysfakcji, które tak wiele znaczą wobec mnóstwa
dokuczliwych
wątpliwości uporczywie towarzyszących każdej próbie twórczej pracy. Pochlebiło
mi na przykład,
gdy nawet o panu Vladimirze (który aż prosił się o karykaturę) pewien
doświadczony światowiec
powiedział, że „ten Conrad musiał się obracać w takich kołach albo też ma
wyjątkową intuicję”,
ponieważ pan Vladimir jest „nie tylko prawdopodobny w szczegółach, ale
całkowicie utrafiony w
swojej istocie”. Następnie ktoś przybyły z Ameryki poinformował mnie, że zdaniem
wszelkiego
rodzaju uchodźców—rewolucjonistów w Nowym Jorku książkę napisał człowiek, który
ich dobrze
zna. Uznałem to za wielki komplement, zważywszy, że — mówiąc całkiem szczerze —
miałem z
ludźmi tego pokroju jeszcze mniej do czynienia niż ów wszechwiedzący znajomy,
który pierwszy
podsunął mi pomysł powieści. Nie mam wszakże wątpliwości, że w czasie pisania
książki bywały
momenty, kiedy byłem krańcowym rewolucjonistą, nie powiem że bardziej od nich
żarliwym, ale
na pewno mającym jaśniejszą świadomość celu niż którykolwiek z nich w całym
swoim życiu. Nie
mówię tego, żeby się chwalić. Po prostu robiłem, co do mnie należało. Pisząc
wszystkie swoje
książki, zawsze robiłem, co do mnie należało. Robiłem to z całkowitym
samozaparciem. I to
stwierdzenie też nie jest przechwałką. Nie mogłem inaczej. Pisanie na niby
zanadto by mnie
nudziło.
Pomysły do pewnych postaci opowieści, zarówno tych prawomyślnych, jak tych
postępujących
wbrew prawu zaczerpnąłem z różnych źródeł, które tu i ówdzie, być może, jakiś
czytelnik
rozpoznał. Są one dość łatwo dostępne. Ale nie zależy mi tu na wykazaniu
autentyczności
któregokolwiek z tych ludzi i nawet jeśli chodzi o mój ogólny pogląd na reakcje
moralne
zachodzące między przestępcą a policją, powiem tylko, że uważam go za co
najmniej możliwy.
Dwanaście lat, które upłynęły od chwili opublikowania książki, nie zmieniły
mojej postawy.
Nie żałuję, że ją napisałem. Ostatnio okoliczności nie mające nic wspólnego z
ogólną treścią
niniejszej przedmowy zmusiły mnie do odarcia tej opowieści z literackiej szaty
pogardy i
oburzenia, w którą przed laty z takim wysiłkiem starałem się ją przyodziać*.
Zmuszony zostałem
spojrzeć niejako na jej nagi kościec. Przyznaję, że szkielet to odrażający. Ale
w dalszym ciągu
twierdzę, że opowiadając historię Winnie Verloc aż do jej anarchistycznego końca
w zupełnym
osamotnieniu, szaleństwie i rozpaczy i opowiadając ją tak, jak ją tu
opowiedziałem, nie miałem
zamiaru lekkomyślnie obrażać ludzkich uczuć.
J. C.
1920
I
Pan Verloc, wychodząc rano z domu, zostawił sklep teoretycznie pod opieką
szwagra. Mógł tak
zrobić, gdyż ruch w sklepie był zawsze mały, a przed południem nie było go
prawie wcale. Pan
Verloc niewiele zresztą dbał o swój oficjalny warsztat pracy. A ponadto szwagrem
opiekowała się
żona pana Verloca.
Sklep był mały, podobnie jak dom. Był to jeden z tych zasmolonych ceglanych
domów, których
istniało w Londynie mnóstwo, nim zaświtała miastu era przebudowy. Sklep
przypominał
kwadratowe pudło z frontowym oknem oszklonym małymi szybkami. W dzień drzwi
pozostawały
otwarte; wieczorem były dyskretnie, lecz podejrzanie uchylone.
Witryna zawierała fotografie mniej lub bardziej rozebranych baletnic,
nieokreślone paczuszki w
opakowaniach, wyglądające na patentowane leki, zaklejone koperty z żółtego
papieru, bardzo
wiotkie, na których grubymi, czarnymi cyframi wypisana była cena: dwa i pół
szylinga, kilka
egzemplarzy starych francuskich pism humorystycznych, rozwieszonych w poprzek
okna na
sznurku, jakby do wyschnięcia, brudnawa miska z niebieskiej porcelany, czarna
drewniana
kasetka, flaszeczki tuszu i gumowe pieczątki, kilka książek, których tytuły
pozwalały się domyślać
nieprzyzwoitej treści, parę starych numerów mało znanych czasopism o marnym
druku i tytułach
takich, jak Pochodnia, Gong — tytułach podżegających. A dwa płomyki gazowe za
szybami były
zawsze przykręcone, czy to przez oszczędność, czy przez wzgląd na klientów.
Klienci owi byli to albo bardzo młodzi mężczyźni, którzy snuli się jakiś czas
pod oknem
wystawowym, a potem szybko wślizgiwali się do wnętrza, albo też ludzie w
dojrzalszym wieku,
ale wyglądający przeważnie tak, jakby nie dysponowali pieniędzmi. Niektórzy z
tego ostatniego
gatunku mieli kołnierze płaszczy postawione wysoko, aż po wąsy, i ślady błota na
nogawkach
dolnych części garderoby, które sprawiały wrażenie mocno znoszonych i niezbyt
cennych. A i
nogi, które w nich tkwiły, także z reguły nie przedstawiały się zbyt świetnie.
Mężczyźni ci, z
rękami zanurzonymi głęboko w boczne kieszenie płaszczy, wsuwali się do sklepu
boczkiem,
jednym ramieniem do przodu, jakby się bali uruchomić dzwonek.
Dzwonek zawieszony był u drzwi na zagiętym stalowym pasku tak, że trudno go było
obejść.
Był beznadziejnie popękany, ale wieczorami przy najlżejszym trąceniu grzechotał
za klientem z
bezczelną zaciekłością.
Grzechotał — a na ten sygnał pan Verloc wychodził spiesznie z bawialni na
zapleczu przez
zakurzone szklane drzwi za ladą z malowanego drewna. Oczy miał z natury zaspane;
wyglądał tak,
jakby przez cały dzień walał się w pełnym ubraniu na nie zasłanym łóżku. Kto
inny uważałby taki
wygląd za wyraźnie upośledzający. W transakcjach handlowych typu detalicznego
wiele zależy od
ujmującej i miłej powierzchowności sprzedawcy. Pan Verloc jednak znał swój
interes i spokoju
jego nie zakłócały żadne estetyczne wątpliwości na temat własnego wyglądu. Ze
spokojnym
wzrokiem i stanowczym tupetem, za którym zdawała się kryć jakaś ohydna groźba,
stawał za ladą
i zabierał się do sprzedaży przedmiotu w sposób oczywisty i skandaliczny
niewartego sumy, która
z okazji tej transakcji przechodziła z rąk do rąk: na przykład tekturowego
pudełeczka,
wyglądającego na to, że nie ma nic w środku, albo jednej z owych starannie
zaklejonych, cienkich
żółtych kopert, albo przybrudzonego tomu w papierowej okładce z obiecującym
tytułem. Od czasu
do czasu zdarzało się sprzedać amatorowi którąś ze zblakłych, pożółkłych
baletniczek, jak gdyby
była żywa i młoda.
Czasem to pani Verloc pojawiała się na zew pękniętego dzwonka. Winnie Verloc
była kobietą o
pełnym, opiętym ciasnym stanikiem biuście i szerokich biodrach. Włosy miała
bardzo starannie
uczesane. Ze spokojnym, jak u męża, wzrokiem zachowywała za szańcem lady
niezmąconą
obojętność. Młodociany klient peszył się wtedy nagle widząc, że ma do czynienia
z kobietą, i z
wściekłością w sercu prosił o buteleczkę tuszu wartości detalicznej sześciu
pensów (cena w sklepie
Verloca — półtora szylinga), którą zaraz po wyjściu ukradkiem wyrzucał do
rynsztoka.
Goście wieczorni — owi mężczyźni z postawionymi kołnierzami i miękkimi
kapeluszami
nasuniętymi na oczy — kiwali familiarnie głowami pani Verloc i mamrocąc
powitanie podnosili
klapę w końcu lady, aby dostać się do bawialni, skąd przechodziło się do
korytarza i stromych
schodów. Drzwi sklepu były jedynym wejściem do domu, w którym pan Verloc
prowadził swój
handel podejrzanymi towarami, sprawował funkcje opiekuna ładu społecznego i
uprawiał cnoty
domowe. Te ostatnie były znakomite. Był na wskroś domatorem. Nie miał potrzeb
duchowych,
umysłowych ani fizycznych, które by go skłaniały do częstego wychodzenia na
miasto. W domu
znajdował wygodę dla ciała i spokój sumienia oraz żoniną pieczołowitość pani
Verloc i pełne
szacunku względy jej matki.
Matka Winnie była tęgą kobietą o astmatycznym oddechu i dużej śniadej twarzy.
Pod białym
czepeczkiem nosiła czarną perukę. Spuchnięte nogi zmuszały ją do bezczynności.
Uważała się za
pochodzącą z francuskiej rodziny, co może i było prawdą, i po wieloletnim
małżeństwie z
właścicielem podlejszego gatunku restauracji z wyszynkiem zapewniła sobie na
wdowie lata
utrzymanie odnajmując samotnym panom umeblowane pokoje w pobliżu Vauxhall Bridge
Road,
przy placyku ongiś nie pozbawionym pewnego splendoru i nadal wchodzącym w skład
dzielnicy
Belgravia. Ten fakt topograficzny stanowił niejaki atut w ogłoszeniach o jej
pokojach do
wynajęcia, ale lokatorzy zacnej wdowy nie zaliczali się, ściśle mówiąc, do
najwytworniejszych.
Tak czy inaczej, jej córka Winnie pomagała ich obsługiwać. Ślady francuskiego
pochodzenia,
którym przechwalała się wdowa, widoczne były również u Winnie. Widoczne były w
niezmiernie
starannym i artystycznym uczesaniu jej lśniących, ciemnych włosów. Winnie
posiadała i inne
wdzięki: młodość, pełne, krągłe kształty, ładną cerę i wreszcie ową prowokującą,
nieprzeniknioną
rezerwę, nie posuwającą się nigdy aż tak daleko, by uniemożliwiać rozmowę, którą
lokator wiódł z
ożywieniem, a ona że spokojną uprzejmością. Pan Verloć najwidoczniej musiał być
wrażliwy na te
uroki. Był lokatorem dorywczym. Pojawiał się i znikał bez wyraźnego powodu.
Najczęściej
przybywał do Londynu z kontynentu (jak influenca), z tym że jego przybycia nie
zapowiadała
prasa. Każda jego bytność zaznaczała się w sposób bardzo dobitny. Śniadanie
jadał w łóżku i
codziennie wylegiwał się w nim z miną cichego ukontentowania aż do południa — a
czasami
nawet dłużej. Ale kiedy wychodził, najwidoczniej było mu bardzo trudno powrócić
do swojego
tymczasowego domu przy placyku na Belgravii. Opuszczał go późno, wracał wcześnie
— to jest o
trzeciej lub czwartej rano, a zbudziwszy się o dziesiątej, zwracał się do Winnie,
wnoszącej tacę ze
śniadaniem, z żartobliwą, znużoną uprzejmością, schrypniętym, osłabłym głosem
człowieka, który
niedawno przemawiał gromko przez wiele godzin bez przerwy. Wyłupiastymi oczami o
ciężkich
powiekach toczył miłośnie i tęsknie; kołdrę miał podciągniętą pod szyję, a
ciemny, miękki wąs
okrywał grube wargi, gotowe do słodkich przekomarzań.
Zdaniem matki Winnie pan Verloc był bardzo miłym dżentelmenem. Ze swych
życiowych
doświadczeń zebranych po różnych „lokalach” zacna kobieta wyniosła na stare lata
ideał
dżentelmena, jaki reprezentowali klienci sal pierwszej klasy w barach. Pan
Verloc zbliżał się do
tego ideału, a nawet zgoła go uosabiał.
— Oczywiście przejmiemy twoje meble, mamo — oświadczyła Winnie.
Dom z pokojami do wynajęcia trzeba było zwinąć. Dalsze prowadzenie go wydawało
się
niestosowne. Dla pana Verloca przedstawiałoby to za wielki kłopot; nie dałoby
się pogodzić z jego
innym zajęciem. Jakie to było zajęcie, nie mówił; ale po zaręczynach z Winnie
zadawał sobie trud
wstawania przed południem, schodził do sutereny i świadczył grzeczności matce
Winnie w pokoju
jadalnym, gdzie wiodła swój nieruchomy żywot. Głaskał kota, poprawiał
pogrzebaczem ogień na
kominku i tu zjadał południowy posiłek. Z widoczną niechęcią opuszczał duszną
nieco przytulność
tego pokoju, ale mimo to wracał dopiero późnym wieczorem. Nigdy nie proponował
Winnie
pójścia do teatru, jakby wypadało tak miłemu panu. Wieczory miał zajęte. Kiedyś
powiedział
Winnie, że jego praca jest w pewnym sensie polityczna. Ostrzegł ją, że będzie
musiała być bardzo
uprzejma dla jego politycznych przyjaciół. Na co ona ze zwykłym sobie, prostym,
nieprzeniknionym spojrzeniem odparła, że oczywiście będzie dla nich uprzejma.
Co jeszcze powiedział jej o swoim zajęciu, tego matka Winnie nie zdołała się
dowiedzieć. Po
ślubie Verlocowie przejęli ją wraz z meblami. Nędzny wygląd sklepu zaskoczył ją.
Przeprowadzka
z placu na Belgravii na wąską uliczkę w Soho źle wpłynęła na jej nogi, które
napuchły do
olbrzymich rozmiarów. Z drugiej strony jednak uwolniła się całkowicie od trosk
materialnych.
Ciężkawa dobroduszność zięcia dawała jej poczucie absolutnego bezpieczeństwa.
Przyszłość córki
była w oczywisty sposób zapewniona i nawet o syna, Stevie’ego, nie potrzebowała
się niepokoić.
Nie potrafiła dotąd ukryć przed samą sobą, że ten biedny Stevie jest straszną
kulą u nogi.
Zważywszy jednak przywiązanie Winnie do wątłego brata, jak również życzliwość i
wspaniałomyślność pana Verloca, uznała, że los biednego chłopca na tym okrutnym
świecie jest
nieźle zabezpieczony. W głębi serca była może i rada, że Verlocowie nie mają
dzieci. Skoro
okoliczność ta zdawała się całkiem obojętna panu Verlocowi, a Winnie znajdowała
w bracie obiekt
macierzyńskiej niejako miłości, może tak było lepiej dla biednego Stevie’ego.
Bo z tym chłopcem trudno sobie było poradzić. Był delikatny i mimo wątłości
nawet ładny, jeśli
nie liczyć gapowatego opuszczenia dolnej wargi. W ramach naszego znakomitego
systemu
obowiązkowego szkolnictwa nauczył się czytać i pisać pomimo niekorzystnego
wyglądu owej
dolnej wargi. Jednakże jako chłopiec na posyłki nie osiągnął wielkiego sukcesu.
Zapominał, z
czym go posłano; z drogi obowiązku sprowadzały go łatwo powaby zabłąkanych kotów
i psów, za
którymi wchodził w wąskie zaułki i obskurne podwórca, uliczne komedie, które
kontemplował z
otwartymi ustami z uszczerbkiem dla interesów pracodawcy, lub dramaty powalonych
koni, które
swoją żałosną gwałtownością pobudzały go czasem do wydawania przenikliwego
krzyku pośród
tłumu gapiów nie lubiących, by dźwięki rozpaczy zakłócały im spokojne
rozkoszowanie się tym
ludowym widowiskiem. Kiedy wyprowadzał go z tłumu namaszczony i opiekuńczy
policjant,
okazywało się często, że biedny Stevie zapomniał swego adresu — przynajmniej
chwilowo.
Szorstko zadane pytanie sprawiało, że jąkał się, jakby się miał udusić.
Zaskoczony czymś
niezrozumiałym, zezował straszliwie. Nie dostawał jednak nigdy żadnych ataków
(co było
pocieszające), a w latach dzieciństwa mógł zawsze, w obliczu naturalnych
wybuchów
zniecierpliwienia ze strony ojca schronić się za kusymi spódniczkami swojej
siostry, Winnie. Z
drugiej strony można go było podejrzewać o to, że kryje w sobie zasoby
skłonności do
lekkomyślnych psot. Kiedy skończył czternaście lat, przyjaciel jego zmarłego
ojca, agent
zagranicznej firmy wytwórców kondensowanego mleka, zatrudnił go jako gońca
biurowego, po
czym pewnego mglistego popołudnia, w nieobecności szefa, przydybano go na
puszczaniu
fajerwerków na klatce schodowej. Wystrzelił szybko, raz za razem, serię groźnych
rac, gniewnych
słońc, głośno wybuchających szmermeli — i sprawa mogła się skończyć bardzo
poważnie. W
całym budynku powstała okropna panika. Po zadymionych korytarzach pędziły tabuny
krztuszących się urzędników o rozszalałych oczach, ze schodów staczali się —
osobno —
podstarzali biznesmeni i ich cylindry. Stevie nie zdawał się czerpać żadnej
osobistej satysfakcji z
tego, co zrobił. Trudno było wykryć pobudki, które skłoniły go do tak
oryginalnego wybryku.
Dopiero później Winnie wydobyła z niego mglistą i chaotyczną spowiedź. Dwóch
innych gońców
z tegoż budynku zagrało jakoby na jego uczuciach, opowiadając mu o różnych
krzywdach i
uciskach tak długo, aż współczucie wprawiło go w ten szał. Ale przyjaciel ojca
wydalił go
oczywiście natychmiast, jako zagrażającego ruiną jego przedsiębiorstwu. Po tym
altruistycznym
wyczynie Stevie’emu kazano zmywać naczynia w kuchni w suterenie i czyścić buty
panom
wynajmującym pokoje w domu na Belgravii. W takiej pracy nie było oczywiście
żadnej
przyszłości. Panowie od czasu do czasu dawali mu szylinga napiwku.
Najhojniejszym z lokatorów
okazał się pan Verloc. Wszystko to razem jednak nie dawało wiele ani w sensie
zarobków, ani w
sensie widoków na przyszłość, toteż kiedy Winnie ogłosiła swoje zaręczyny z
panem Verlokiem,
jej matka mimo woli, wzdychając i spozierając w kierunku pomywalni naczyń,
zadawała: sobie
pytanie, co też się teraz stanie z biednym Stephenem.
Okazało się jednak, że pan Verloc gotów jest przyjąć go razem z matką żony i z
meblami, które
stanowiły cały widomy majątek rodziny. Pan Verloc przygarnął wszystko, jak szło,
do swojej
szerokiej, dobrotliwej piersi. Meble rozstawiono jak najefektowniej po całym
domu, ale matka
pani Verloc musiała się ograniczyć do dwóch pokoi od podwórka na pierwszym
piętrze. W jednym
z nich sypiał nieszczęsny Stevie. Drobną dolną szczękę zaczynały mu już wtedy
porastać cienkie,
puszyste włoski, zamazując niby złocistą mgiełką jej ostry zarys. Pomagał
siostrze w obowiązkach
domowych ze ślepą miłością i uległością. Pan Verloc uważał, że jakieś zajęcie
wyjdzie mu na
dobre. Wolny czas spędzał rysując cyrklem i ołówkiem kółka na kawałku papieru.
Przykładał się
do tej rozrywki ogromnie pilnie, z rozpostartymi łokciami, nisko pochylony nad
kuchennym
stołem. Przez otwarte drzwi bawialni za sklepem jego siostra Winnie spoglądała
na niego co jakiś
czas z macierzyńską czujnością.
II
Taki więc dom, takich domowników i takie przedsiębiorstwo handlowe pozostawił za
sobą pan
Verloc, podążając w kierunku zachodnim o godzinie wpół do jedenastej rano. Była
to jak na niego
niezwykle wczesna pora; cała jego osoba tchnęła urokiem niemal rosistej
świeżości. Granatowy
sukienny płaszcz miał nie zapięty, buty wyświecone; świeżo ogolone policzki
lśniły i nawet oczy o
ociężałych powiekach, odświeżone całonocnym spokojnym snem, rzucały stosunkowo
bystre
spojrzenia. Przez żelazne balaski ogrodzenia parku spojrzenia te napotykały
mężczyzn i kobiety,
jadących konno po Row; pary kłusujące harmonijnie lub posuwające się statecznie
stępa, luźne
grupki trzech czy czterech samotnych jeźdźców wyglądających tak, jakby nie
lubili towarzystwa, i
samotne panie, za którymi w znacznej odległości jechał groom z kokardą u
kapelusza i ze
skórzanym pasem na opiętym fraczku. Toczyły się gładko pojazdy, przeważnie
dwukonne kryte
powozy, tu i ówdzie wiktorie obite od wewnątrz skórą jakiejś dzikiej bestii, z
kobiecą głową w
kapeluszu widoczną sponad opuszczonej budy. A wszystko to opromienione
nieruchomym
spojrzeniem specyficznie londyńskiego słońca, któremu nic nie można było
zarzucić prócz tego, że
wyglądało jakby nabiegłe krwią. Zawieszone na umiarkowanej wysokości ponad Hyde
Park
Corner, oświetlało wszystko dokoła z dokładną i dobrotliwą czujnością. Nawet
chodnik pod
stopami pana Verloca nabierał barwy starego złota w tym rozproszonym świetle, w
którym ani
mury, ani drzewa, ani zwierzęta, ani ludzie nie rzucali cienia. Pan Verloc
podążał na zachód przez
miasto bez cieni, w atmosferze sproszkowanego starego złota. Miedzianą
czerwienią pobłyskiwały
dachy domów, narożniki murów, ścianki pojazdów, nawet skóry końskie, a także
szerokie plecy
płaszcza pana Verloca, na których błyski te dawały matowy efekt rdzy. Pan Verloc
nie był jednak
w najmniejszym stopniu świadom, że zardzewiał. Okiem pełnym aprobaty obserwował
przez
parkowe ogrodzenie dowody bogactwa i luksusu miasta. Wszystkich tych ludzi
należało chronić.
Ochrona jest pierwszą potrzebą bogactwa i zbytku. Wymagali ochrony; ich konie,
pojazdy, domy i
służba wymagały ochrony; źródło ich bogactw wymagało ochrany w sercu miasta i w
sercu kraju.
Całego ładu społecznego, sprzyjającego ich higienicznemu nieróbstwu, należało
bronić przed
płytką zawiścią niehigienicznego świata pracy. Należało — i pan Verloc byłby
zatarł ręce z
zadowolenia, gdyby nie miał wrodzonego wstrętu do wszelkiego zbędnego wysiłku.
Jego własne
nieróbstwo nie było higieniczne, ale bardzo mu odpowiadało. Był niejako
przywiązany do niego z
jakimś bezwładnym fanatyzmem, lub może raczej z fanatycznym bezwładem. Urodzony
z
pracowitych rodziców do życia pełnego trudu, oddał się bezczynności powodowany
impulsem
równie głębokim, niewytłumaczalnym i władczym jak ten, który kieruje upodobanie
mężczyzny
do jednej kobiety spośród tysiąca. Był zbyt leniwy nawet na to, by zostać
zwykłym demagogiem,
wiecowym mówcą, przywódcą robotniczym. Wymagało to za wielkiej fatygi.
Potrzebował
doskonalszej formy bezczynności; a może też był ofiarą filozoficznej niewiary w
skuteczność
jakiegokolwiek ludzkiego wysiłku. Taka forma nieróbstwa wymaga, w samym swoim
założeniu,
pewnej dozy inteligencji. Pan Verloc nie był pozbawiony inteligencji — i na myśl
o zagrożonym
ładzie społecznym byłby może mrugnął okiem sam do siebie, gdyby ten przejaw
sceptycyzmu nie
łączył się z wysiłkiem. Jego duże, wyłupiaste oczy nie nadawały się łatwo do
mrugania. Były
raczej z tych, które z majestatycznym efektem przymykają się dostojnie do snu.
Niewylewny i gruby jak tucznik, pan Verloc szedł dalej swoją drogą ani nie
zacierając rąk z
uciechy, ani nie mrugając sceptycznie okiem do swoich myśli. Stąpał ciężko po
chodniku
wybłyszczonymi butami i całym swoim wyglądem sprawiał wrażenie zamożnego
rzemieślnika
posiadającego własny warsztat. Mógł być czymkolwiek, od ramiarza do ślusarza;
majstrem
zatrudniającym paru czeladników. W jego wyglądzie było jednak także coś
nieuchwytnego, czego
żaden rzemieślnik nie mógłby nabyć wykonując swój fach nawet nieuczciwie: wyraz
wspólny tym,
którzy żyją z występków, szaleństw albo podlejszych lęków ludzkości; wyraz
moralnego nihilizmu
wspólny właścicielom jaskiń gry i domów nierządu, prywatnym detektywom i agentom
śledczym,
sprzedawcom napojów wyskokowych oraz — zapewne — sprzedawcom elektrycznych pasów
wzmacniających i wynalazcom patentowanych leków. Tego ostatniego nie jestem
wszakże
pewien, nie zapuściwszy się tak głęboko w swoich badaniach. Wyraz twarzy tych
ostatnich jest
może zgoła szatański. Nie zdziwiłoby mnie to wcale. Chcę jednak stwierdzić, że
wyraz twarzy
pana Verloca nie był bynajmniej szatański.
Zanim doszedł do Knightsbridge, pan Verloc skręcił w lewo z ruchliwej głównej
arterii, pełnej
ogłuszającego hałasu rozkołysanych omnibusów i podskakujących wozów, w ulicę, po
której
pomykały tylko szybko i niemal bezgłośnie dwukołowe powoziki. Pod kapeluszem,
który nosił
trochę zsunięty na tył głowy, włosy miał starannie uczesane, przygładzone z
uszanowaniem; celem
jego wędrówki była bowiem pewna ambasada. Pan Verloc tedy, niewzruszony jak
skała — miękki
gatunek skały — kroczył teraz ulicą, którą można by całkiem trafnie określić
jako prywatną.
Szeroka, pusta i rozległa, miała w sobie majestat nieorganicznej przyrody,
materii, która nigdy nie
umiera. Jedynym przypomnieniem śmiertelności był jednokonny powóz doktorski,
stojący w
dostojnym osamotnieniu tuż przy krawężniku. Jak okiem sięgnąć, błyszczały
wypolerowane
klamki drzwi wejściowych, czyste okna lśniły ciemnym, matowym blaskiem. I
wszędzie było
cicho. Ale nagle w odległej perspektywie zastukotał głośno wóz rozwożący mleko;
chłopiec od
rzeźnika, powożący ze szlachetną brawurą olimpijskiego zawodnika na rydwanie,
wyjechał pędem
zza rogu usadowiony wysoko nad parą czerwonych kół. Spod muru wymknął się kot i
z miną
winowajcy pobiegł chwilę przed panem Verlokiem, po czym dał nura w inną suterenę.
Masywny
policjant, wyglądający tak, jakby obce mu było wszelkie uczucie, jakby on także
był cząstką
nieorganicznej przyrody, wynurzył się na pozór ze słupa latarni, nie zwracając
najmniejszej uwagi
na pana Verloca. Skręciwszy jeszcze raz w lewo, pan Verloc szedł dalej wąską
ulicą wzdłuż
żółtego muru, na którym z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wypisane było czarnymi
literami
Chesham Square nr 1. Do Chesham Square było jeszcze co najmniej sześćdziesiąt
jardów, ale pan
Verloc, który był na tyle kosmopolitą, żeby nie dać się zwieść topograficznym
tajemnicom
Londynu, szedł dalej wytrwale, nie zdradzając niczym zdziwienia ani oburzenia.
Na koniec, dając
dowód rzeczowej uporczywości, doszedł do placu i skierował się po jego
przekątnej ku numerowi
dziesiątemu. Numerem tym opatrzona była imponująca brama wjazdowa w wysokim,
czystym
murze między dwoma domami, z których jeden oznaczony był dość logicznie numerem
dziewiątym, drugi zaś trzydziestym siódmym; jednakże o fakcie, że ten ostatni
należał do Porthill
Street, ulicy dobrze znanej w okolicy, powiadamiał napis umieszczony nad oknami
parterowymi
przez ową wysoce sprawną władzę, której obowiązkiem jest tropienie zabłąkanych
londyńskich
domów. Dlaczego nie żąda się od parlamentu uprawnień (wystarczyłaby krótka
ustawa), które
zmusiłyby te gmachy do powrotu na właściwe miejsce, jest jedną z tajemnic
zarządu miejskiego.
Pan Verloc nie łamał sobie nad tym głowy, gdyż jego misją życiową była ochrona
machiny
społecznej, nie zaś jej udoskonalanie czy nawet krytyka.
Było tak wcześnie, że portier ambasady, wychodząc pośpiesznie ze swojej budki,
mocował się
jeszcze z lewym rękawem surduta liberii. Miał czerwoną kamizelkę i spodnie do
kolan, ale jego
wygląd zdradzał zaniepokojenie. Pan Verloc, świadom gwałtownego poruszenia u
swego boku,
opędził się od niego po prostu wyciągając rękę z kopertą oznaczoną godłem
ambasady i poszedł
dalej. Ten sam talizman okazał także lokajowi, który otworzył mu drzwi i ustąpił
na bok, aby
przepuścić go do hallu.
Na wysokim kominku palił się jasny ogień, a stojący plecami do niego starszy
mężczyzna w
wieczorowym stroju, z łańcuchem wokół szyi, podniósł oczy znad gazety, którą
trzymał oburącz
rozpostartą przed swoją spokojną, surową twarzą. Nie poruszył się wcale; ale
inny lokaj, w
brązowych spodniach i fraku obszytym cienkim żółtym sznurem, zbliżył się do pana
Verloca,
wysłuchał wypowiedzianego cicho nazwiska, po czym w milczeniu okręciwszy się na
pięcie
zaczął iść, nie oglądając się za siebie ani razu. Panu Verlocowi, prowadzonemu w
ten sposób przez
korytarz na parterze, w lewo od wielkich, wysłanych dywanem schodów, wskazano
nagle gestem
wejście do całkiem małego pokoju, którego umeblowanie stanowiło duże biurko i
kilka krzeseł.
Służący zamknął drzwi i pan Verloc został sam. Nie usiadł, tylko z kapeluszem i
laską w jednej
ręce rozglądał się dokoła, drugą pulchną dłonią gładząc się po ulizanych włosach.
Inne drzwi otworzyły się bezszelestnie i pan Verloc, unieruchamiając spojrzenie
w tamtym
kierunku, zobaczył z początku tylko czarne ubranie, łysy czubek głowy i po
ciemnoszarym
faworycie z każdej strony pary pomarszczonych rąk. Osobnik, który wszedł,
trzymał przed oczyma
plik papierów i drobnymi kroczkami podszedł do biurka, cały czas przewracając
kartki. Tajny
radca Wurmt, Chancelier d’Ambassade, miał nader krótki wzrok. Zasłużony ten
urzędnik,
położywszy papiery na biurku, ukazał melancholijną, brzydką twarz o ziemistej
cerze, okoloną
mnóstwem cienkich, długich, ciemnosiwych włosów i przeciętą w poprzek grubą
krechą gęstych,
krzaczastych brwi. Nasadził czarno oprawne pince–nez na krótki, bezkształtny nos
i zdawał się
uderzony wyglądem pana Verloca. Pod ogromnymi brwiami jego słabe oczy mrugały
żałośnie zza
szkieł.
Nie wykonał żadnego gestu powitania. Powstrzymał się od tego i pan Verłoc, który
oczywiście
znał swoje miejsce, ale pewna subtelna zmiana w ogólnym zarysie ramion i pleców
sugerowała
lekkie ugięcie się kręgosłupa pana Verloca pod rozległą powierzchnią jego
płaszcza. Dało to efekt
dyskretnego uszanowania.
— Mam tutaj kilka pańskich raportów — rzekł biurokrata niespodziewanie łagodnym
i
znużonym głosem, mocno przyciskając papiery czubkiem wskazującego palca. Urwał
na chwilę, a
pan Verloc, który z łatwością rozpoznał swoje pismo, czekał w milczeniu, prawie
nie oddychając.
— Nie jesteśmy bardzo zadowoleni z postawy tutejszej policji — podjął tamten,
zdradzając
wszelkie oznaki umysłowego zmęczenia.
Pan Verloc, choć właściwie się nie poruszył, zamarkował lekkie wzruszenie ramion.
I po raz
pierwszy, odkąd wyszedł tego ranka z domu, otworzył usta.
— Każdy kraj ma swoją policję — powiedział filozoficznie. Widząc jednak, że
urzędnik
ambasady nie przestaje wpatrywać się w niego mrugającymi oczami, poczuł się
zmuszony dodać:
— Niech mi będzie wolno zauważyć, że nie mam możności oddziaływania na tutejszą
policję.
— Pożądane jest — rzekł mąż od papierów — aby zdarzyło się coś określonego, co
by wzmogło
jej czujność. A to leży w pana zakresie… nieprawdaż?
Pan Verloc odpowiedział tylko westchnieniem, które wyrwało mu się widać mimo
woli, gdyż
natychmiast postarał się nadać swojej twarzy pogodny wyraz. Urzędnik zamrugał
niepewnie,
jakby raziło go mętne oświetlenie pokoju. Powtórzył ogólnikowo:
— Czujność policji… i surowość sędziów. Ogólna łagodność tutejszej procedury
sądowej i
zupełny brak jakichkolwiek środków represji są skandalem w oczach Europy. Czego
sobie w
obecnej chwili życzymy, to zaakcentowania niepokoju… fermentu, który
niewątpliwie istnieje…
— Niewątpliwie, niewątpliwie — przerwał pan Verloc głębokim, pełnym uszanowania
basem o
oratorskim brzmieniu, tak bardzo różnym od tonu, którym mówił poprzednio, że
jego interlokutor
doznał głębokiego zaskoczenia. — Istnieje w niebezpiecznym stopniu. Moje raporty
z ostatnich
dwunastu miesięcy dostatecznie jasno to stwierdzają.
— Pańskie raporty z ostatnich dwunastu miesięcy — zaczął radca stanu Wurmt swoim
łagodnym i beznamiętnym głosem — przeczytałem osobiście. Nie udało mi się
odgadnąć, po co je
pan w ogóle pisał.
Przez chwilę panowało smutne milczenie. Pan Verloc jakby zapomniał języka w
gębie, tamten
utkwił wzrok w papierach na biurku. Na koniec popchnął je lekko.
— Zakładamy, że stan rzeczy, jaki pan tu przedstawia, istnieje jako zasadniczy
warunek
pańskiego zatrudnienia. Obecnie potrzebne jest nie pisanie, ale spowodowanie
jakiegoś
określonego, znaczącego faktu, powiedziałbym niemal — faktu przerażającego.
— Nie potrzebuję zapewniać, że skieruję ku temu celowi wszystkie swoje wysiłki —
powiedział pan Verloc, tak modulując swój matowy, konwersacyjny głos, by nadać
mu ton
głębokiego przekonania. Ale poczucie, że zza ślepego połysku binokli po drugiej
stronie biurka
mrugają na niego tamte czujne oczy, peszyło go. Zamilkł nagle z gestem
bezwzględnego oddania.
Pożyteczny i zapracowany, choć pozostający w cieniu członek ambasady zrobił minę,
jakby
uderzyła go jakaś nowa myśl.
— Pan jest bardzo korpulentny — powiedział. Uwaga ta, w istocie rzeczy
psychologicznej
natury i wypowiedziana z pełnym skromności wahaniem biuralisty bardziej
obeznanego z
atramentem i papierem niż z wymogami czynnego życia, dotknęła pana Verloca do
żywego jako
niegrzeczna wycieczka osobista. Odstąpił krok do tyłu.
— Co? Co pan raczył powiedzieć?
Chancelier d’Ambassade, któremu powierzono przeprowadzenie tej rozmowy, uznał to
najwidoczniej za zadanie przekraczające jego siły.
— Lepiej chyba — powiedział — żeby pan się zobaczył z panem Vladimirem. Zechce
pan tu
poczekać — dodał i drobnymi kroczkami wyszedł z pokoju.
Pan Verloc natychmiast przesunął dłonią po włosach. Na czoło wystąpiło mu trochę
potu.
Wypuścił powietrze z wydętych ust jak ktoś dmuchający na łyżkę gorącej zupy.
Kiedy jednak
brązowo odziany służący pojawił się milcząco w drzwiach, pan Verloc nie ruszył
się był ani o cal z
miejsca, które zajmował w ciągu całej rozmowy. Pozostał nieruchomy, jakby czuł
się otoczony
pułapkami.
Przeszedł teraz sień oświetloną samotnym płomykiem gazowym, potem krętymi
schodami na
górę i przez oszklony, jasny korytarz na pierwszym piętrze. Lokaj otworzył
szeroko jakieś drzwi i
ustąpił na bok. Pan Verloc poczuł pod stopami gruby dywan. Pokój był obszerny, o
trzech oknach,
a młody człowiek o dużej, wygolonej twarzy, siedzący w wielkim fotelu za
ogromnym
mahoniowym biurkiem, rzekł po francusku do Chancelier d’Ambassade, który właśnie
wychodził
z papierami w ręku:
— Ma pan zupełną rację, mon cher. Opasłe zwierzę.
Pan Vladimir, pierwszy sekretarz, cieszył się salonową reputacją miłego i
zajmującego
mężczyzny. W towarzystwie traktowano go jak ulubieńca. Dowcip jego polegał na
odkrywaniu
zabawnych powiązań między nie łączącymi się pojęciami; a rozprawiając w ten
sposób, siedział
zwykle wychylony do przodu, z lewą ręką wzniesioną, jakby demonstrował swoje
śmieszne
wywody między kciukiem a palcem wskazującym, podczas gdy jego okrągła, wygolona
twarz
wyrażała wesołe zakłopotanie.
Ale w spojrzeniu, jakie skierował na pana Verloca, nie było śladu wesołości ani
zakłopotania.
Zanurzony w głębokim fotelu, z rozpostartymi szeroko łokciami i jedną nogą
przerzuconą przez
masywne kolano drugiej, ze swoim gładkim i różowym obliczem wyglądał na
nadnaturalnie
rozwinięte małe dziecko, które nie pozwoli nikomu dmuchać sobie w kaszę.
— Pan chyba rozumie po francusku? — spytał. Pan Verloc potwierdził cichym,
ochrypłym
głosem.
Cała ogromna masa jego ciała pochylona była do przodu. Stał na dywanie pośrodku
pokoju,
ściskając kapelusz i laskę w jednej ręce; druga zwisała bezwładnie przy boku.
Gdzieś w głębi
krtani wymamrotał coś dyskretnie o tym, że służbę wojskową odbył w artylerii
francuskiej. Pan
Vladimir z pogardliwą przewrotnością natychmiast zmienił język i zaczął mówić
płynną
angielszczyzną bez najmniejszego śladu cudzoziemskiego akcentu.
— Ach, prawda! Oczywiście. Zaraz… Ile to pan dostał za zdobycie projektu
ulepszonego
zamka ich nowego działa polowego?
— Pięć lat ścisłej twierdzy — odrzekł pan Verloc nieoczekiwanie, ale bez żadnych
oznak
wzburzenia.
— Tanio się pan wykręcił — brzmiał komentarz pana Vladimira. — I w każdym razie
należało
się panu za to, że dał się pan złapać. A co pana skłoniło do wzięcia się do
takich rzeczy?
Matowy, konwersacyjny głos pana Verloca zaczął coś mówić o młodości, o zgubnym
zadurzeniu w pewnej niegodziwej…
— Aha! Cherchez la femme — raczył mu przerwać pan Vladimir rozkrochmala